Vosganian Varujan - Księga Szeptów

You might also like

Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 292

Nie różni nas to, kim jesteśmy, lecz

zmarli, których każdy z nas opłakuje


POWIEDZIAŁ MÓJ DZIADEK
GARABET
jeden

Jestem przede wszystkim tym, czego nie mogłem wypełnić.


Najprawdziwsze spośród istnień, które noszę jak związany na końcu pęk węży, to życie
nieprzeżyte. Jestem człowiekiem, który na tej ziemi żył niewymownie. I który w równej
mierze nie żył.

Moi rodzice są żywi. To znaczy, że ja nie jestem, jeszcze, narodzony w pełni. Rodzice
jeszcze zaokrąglają troszkę moje kanciaste ramiona. Jeszcze wlewają do mojej piersi
duszę, która zmienia kształt, tak jak amfory starych Greków przybierały formę wina
gęstniejącego w środku. Jeszcze wygładzają moje miedziane oblicze.
Ponieważ nadal nie narodziłem się w pełni, śmierć jest jeszcze daleko. Jestem tak
młody, że mógłbym ją pokochać jak piękną kobietę.
Moim pierwszym nauczycielem był stary anioł. Kto spojrzałby na nas z oddali, w głąb
podwórka, ujrzałby dziecko siedzące u podnóża ogromnego orzecha. Właściwie siedziałem
u stóp tego starego anioła, który był moim nauczycielem. Jego cień pachniał jodem, a moje
palce, gdy pisałem, plamiły się jego cieniem jak zastygłą krwią. I nie wiedziałem już, czyja
to była rana – moja czy jego.
To od niego dowiedziałem się, że imię do niczego nam nie służy. I żebym nawet swoje
imię zapisywał mała literą, jak zapisuje się nazwę drzewa lub dzikiej zwierzyny.
Rozmawialiśmy między sobą bez słów i było dobrze, jak wtedy gdy biegniesz boso po
trawie. Nie zostawiasz śladów, dlatego bieg przez trawę jest bezgrzeszny.
Zrzucałem sandały i biegłem po polu, na skraju miasta. Jego cień rozpościerał się na
moim cieniu i byliśmy szczęśliwi.
Pewnego dnia stary anioł zniknął. Patrzyłem z niedowierzaniem na orzech, jego gruby
pień, mięsiste liście. Na gałęzie zeszły ptaki. Jesienią wiatr potrząsnął gałęziami i orzechy
spadły na ziemię. Rozbiłem ich łupiny i zjadłem nasiona. Były przepyszne. Skosztowałem
jego ciała. Od tamtego czasu nie szukałem już starego anioła. Pozostał tylko zapach jodu i,
niekiedy, dostrzegam jeszcze czarno-zielonkawe ślady na palcach. To znak, że ciało od
spodu jest nadal nieuleczone.

Fokszany mojego dzieciństwa było miastem o szerokich ulicach i okazałych domach. W


miarę jak rosłem, ulice zwężały się, a domy karlały. W rzeczywistości były takie od
zawsze, ale moje dziecięce oko nadawało im, skądinąd jak i całemu światu, olbrzymie
wymiary tylko dla mnie. Należałoby w posadach chat i we wspornikach przyzb
umieszczać, zamiast belek suchego drewna, żywe pnie. W ten sposób chaty rosłyby wraz z
ludźmi, świat by nie malał, a czas by się nie kurczył.
Niewiele rzeczy zmieniło się od drugiej wojny światowej do dziś. Nasza peryferyjna
dzielnica, na wschód od centrum miasta, miała niebrukowane ulice i takież chodniki,
oddzielone od drogi kamiennym krawężnikiem wysokim na długość dłoni. Płoty były z
drewna, niekiedy świeżo malowane. Najczęściej jednak sztachety były nierówne i przybite
gwoździami jedne na drugich, niemalowane lub pobielone wapnem. Pod płotami rósł
rumianek. Jego drobne i pachnące kwiatki zbieraliśmy bliżej jesieni. Babcia suszyła je na
podwórzu, by wykorzystać do leczniczych herbat w czasie zimy. Podobnie robiła latem z
połową moreli, a później ze śliwkami i plasterkami jabłek. Suszone owoce zaspokajały
głód, bo żuło się je długo. A jeśli miałeś cierpliwość i żułeś je wystarczająco długo,
nabierały smaku mięsa.
Nasza ulica była krótka. Miała tylko dziesięć domów, a na rogu mur fabryki lodu, na
którą mówiliśmy „Chłodnia”. Ulica nazywała się 6 Marca 1945. Na tabliczce dodano
objaśnienie: „Ustanowienie pierwszego demokratycznego rządu”. Po rewolucji z 1989
roku, gdy tym z ratusza rząd z 1945 nie wydawał się już taki demokratyczny, ulicę
przemianowano z nieznanych mi powodów na Jiliște. W tamtym czasie wysłałem do domu
list. Dotarł po kilku miesiącach. Poczta wysłała go najpierw, tak jak wydało się jej
poręcznie, do regionu Vrancea, ale do wsi Jiliște. Krew płynie wolniej niż czas. Dlatego
nawyki wyrabia się trudniej. Bardziej inspirująca okazała się inna nazwa ulicy, kilka
przecznic dalej: ulica Rewolucji. Po roku 1989 nazwa pozostała niezmieniona. Każdy
myślał o tej rewolucji, która była mu w smak.
Gdy padało, na naszej ulicy gromadziły się strumyczki, które spływały jeden w drugi.
Poznałem słowo, które określało te koryta i fale, a gdzie podczas skwaru ziemia stawała
się drobna jak pył. Koryta nazywały się rynsztokami. Łupiny orzecha były statkami na
rwących strumykach rynsztoka. Wypychałem je błotem ciepłym jak ciasto, w które
wbijałem bażancie pióra jako maszt.
Samochody przejeżdżały rzadko. Przybywały natomiast furmanki z aluminiowymi
bańkami pełnymi mleka. Za rogiem było centrum skupu i przetwórstwa mlecznego. Chłopi
siadali w rzędzie, każdy ze swoimi bańkami. Potem wspinaliśmy się na koniec osi i tak
zaczepieni na jej czubku, odbywaliśmy odcinek drogi. Raz na jakiś czas któryś woźnica,
naburmuszony, bo nie wyszły mu interesy na mleku, smagał nas batem po plecach.
Zeskakiwaliśmy z wozu, on zaś pohukiwał i poganiał swoje konie.
W tamtych czasach w mieście nie było bloków, a piętrowe domy można było zliczyć na
palcach. Jedno piętro i mansardę miały żydowskie sklepy przy ulicy Dużej. W czasie
trzęsienia ziemi w 1940 roku górne kondygnacje zawaliły się, sklepy zaś się skurczyły i
stłoczyły jedne w drugie.
Ludzie z naszej dzielnicy byli biedni. My też nie mieliśmy się czym chwalić, może tylko
tym, że moi rodzice byli ludźmi uczonymi, inżynierami. Gazety docierały rzadko,
wiadomości poznawałem z kroniki kinowej i z głośnika, żółtego pudła, które brzęczało ze
ściany dzienniki wiadomości, muzykę ludową i chóry patriotyczne. Gdy pani Maria,
sąsiadka z naprzeciwka, kupiła sobie telewizor, było to wielkim wydarzeniem na naszej
ulicy. Telewizor marki Rubin był, jak prawie wszystkie rzeczy w tamtych czasach, rosyjski.
Miał ekran wielkości talerza. W ciepłe wieczory pani Maria wystawiała go na podwórze i
każdy przynosił sobie z domu krzesło. Zasypiałem szybko, zwinięty w kłębek na swoim
krześle, ale czułem się dumny jak dorosły. Od początku do końca oglądałem pogrzeby, bo
transmitowano je w południe. Leontina Sălăjana, Ministra Sił Zbrojnych, a następnie
Gheorghe Gheorghiu-Deja. Cała dzielnica godzinami patrzyła, bardziej z ciekawości niż
pogrążona w smutku, na kondukt pogrzebowy, popijając ţuikę{1} i komentując obraz jak
piłkę nożną. Podobne pogrzeby były rzadkością, zdaniem mojego dziadka Garabeta, a
zwłaszcza jego szwagra Sahaga Șeitaniana. Poza tym nie działo się nic więcej na naszym
przedmieściu.

Tymczasem zniknęły ognie. Wycofały się, pobrzękując w przewodach elektrycznych, ukryły


się między ścianami albo zagrzebały się w ziemi. Ale w dzieciństwie stale widywałem
ogień. Figlarny płomień świecy lub spokojny płomień lampy gazowej. Czerwonawe
migotanie żaru w piecu. Ogień pod kotłem, w którym bulgotały powidła. Albo ten spod
sczerniałego kotła, w którym gotowała się smoła do papy na dach lub topniał smalec na
mydło do prania. Wiosną duszący płomień palonych liści. Noce były wtedy dłuższe i
bogatsze, światło słabsze, a cienie żywsze. W grze cieni, projektowanych na ścianach,
wiele fantazmatów wyglądało jak na jawie. Ogień był żywym stworzeniem, siadywał obok
nas przy stole, rozlewał się cieniami na naszych ramionach, wydłużał nam twarze i
pogłębiał spojrzenia. Wiele opowieści, po tym, jak je wysłuchałem, opowiadało się z tych
ruchomych ścian na nowo same. Dlatego moje dzieciństwo było bardziej swobodne i
bogate. Nawet zmarłym tak było lepiej.
Innymi towarzyszami mojego dzieciństwa były zapachy. Spośród wszystkich wrażeń
zmysłowych zapach zapada najgłębiej w pamięć.
Wystarczy otworzyć drzwi, przez które przenika znajomy aromat, i wszystkie
wydarzenia związane z tym wrażeniem powracają w głowie. Całe życie można by opisać
za pomocą zapachów. W podobny sposób można by opowiedzieć moje dzieciństwo.
Przede wszystkim zapach ciepłego ciasta. Gdybym musiał skupić całe moje dzieciństwo
w wybranej formie materii, powiedziałbym „ciasto”. A dokładnie, ciepłe ciasto z misy
mojej babci. Wyrastało od wieczora do rana niczym żywa istota. Byłem zafascynowany. I
tak związany z życiem, które rosło w nim, że czułem, iż każdy ruch dłoni, który je wyrabiał,
sprawia mu ból. Uspokajałem się tylko wtedy, gdy widziałem babcię Arșaluis, po
rumuńsku Aurora, i jej siostrę Armenuhi, jak rozkładały je i głaskały, aż nie przemieniło się
w cienkie płaty. Kobiety rozścielały na łóżkach i na stołach wilgotne prześcieradła, na
których rozkładały cienkie płaty ciasta na baklawę.
W tamte noce spaliśmy stłoczeni na kanapach. Płatom ciasta nie powinien przeszkadzać
żaden ruch ani żaden hałas. Przechodziliśmy pomiędzy nimi ostrożnie i mówiliśmy
szeptem. Od czas do czasu babcia budziła się i przy świetle lampy gazowej smarowała je
olejem zbełtanym z jajkiem. Rankiem, wysuszone jak płytki gliny i szeleszczące jak
zeszłoroczne siano, układano je jeden na drugim. Pomiędzy nimi sypano zmielone orzechy,
a wierzch polewano ciepłym syropem. Krawędzie odcinało się tak, by płaty przybrały
kształt form, które rumieniły się powoli w piecach. W niedzielę, w południe, dziadek
Garabet kroił baklawę długim nożem i rozdzielał po równo każdemu.
Tego samego noża używał do krojenia suszonej wołowiny, którą nazywaliśmy po turecku
pastirma. Mięso przyczepiano do daszka domu, by wysuszył je wiatr i osłodziło światło.
„Ze wszystkich smaków najlepszy jest smak wiatru. Musisz wiedzieć, jak pozwolić mu
wniknąć do jedzenia”. Suszone mięso wkładało się, dla zmiękczenia, do pasty zwanej
cemen, przysyłanej z Erewania. Dziadek brał do ręki nóż i odcinał pierwszy plaster.
Wychodziłem na podwórze i patrzyłem przez plaster czerwonawego mięsa. „Nie widać
księżyca” – mówiłem. A dziadek odpowiadał: „To niedobrze”. Ostrzył nóż na wilgotnym
kamieniu i ucinał kolejny plaster. Cienkie mięso, przez które przenikały promienie
księżyca, przybierało żółtawy kolor. „Teraz widać” – mówiłem. „To dobrze – stwierdzał
dziadek. – Światło i wiatr są najsmaczniejsze spożywane razem. Wtedy owoc jest
wystarczająco dojrzały, a mięso kroi się jak należy”.
Zapach owoców wypełniał cały dom. Zwłaszcza w Nowy Rok, gdy u Ormian trwa
jeszcze bożonarodzeniowy post i gotuje się w wielkich rondlach anuș-abur, co w
tłumaczeniu oznaczałoby „słodką zupę”. To rodzaj kutii, tylko że do gotowanej pszenicy
dodaje się wszelkiego rodzaju owoce: figi, daktyle, rodzynki, orzechy, pomarańcze. A
wierzch posypuje się cynamonem.
Następnie zapach zakamarków. Miejsca ukryte, zacienione lub na widoku, ale które
otwiera się rzadko, i bardziej nęcące miejsca zakazane. Dzieciństwo bez schowków, w
których można myszkować, jest pozbawione sensu. Tylko to, co ukryte, jest tak naprawdę
warte zobaczenia. Zapach zakamarków spotyka się z ciszą, która także ma swoje zapachy.
Przede wszystkim szafy z ubraniami, pod którymi tkwiły, poskładane, kołdry i materace. W
babcinej szafie przechowywano tylko grube ubrania, palta pachnące naftaliną, z których
część należała jeszcze do mojej prababci, Heghine Terzian. Z ubrań pradziadka nie udało
się nic zachować, wszystko zostało na jednej z ulic Konstantynopola, skąd widać było
zachodzące słońce nad Bosforem. Uciekli pewnej nocy, z ubraniami na sobie i z jakimiś
tobołami, w których zgromadzili pospiesznie trochę rzeczy łatwiejszych do sprzedania.
Poszła pogłoska, że do portu, w Perla, zawinął statek, który przyjmował ormiańskich
uchodźców. Przy wejściu na pokład, pośród oszołomionego i zlęknionego tłumu, mój
pradziadek upadł na kolana, potem runął twarzą w dół, trzymając za ręce obie dziewczyny.
Odwróciły go, zamknęły mu oczy i rozluźniły z jego uścisku dłonie. Czuwały przy nim,
znalazłszy nie wiadomo gdzie kawałek świecy. Nie był jedynym, który oddał życie w
tamtym zamęcie i strachu. Zanim statek przybił do Konstancy, kapitan wydał rozkaz, aby
wszystkich zmarłych wrzucono do morza. Tak oto Morze Czarne stało się ruchomym
grobem mojego pradziadka Baghdasara Terziana.
A potem była szafa z książkami. Dziadek Garabet znał niemal wszystkie alfabety: łacinę,
cyrylicę, grekę, arabski. „Żebyś nie popełniał błędów – mawiał. – Alfabet to początek,
dlatego nazywa się alfabetem. Możesz zacząć gdziekolwiek, pod warunkiem, że potrafisz
rozwikłać początek”. Mój dziadek rozwikłał początki, ale pogmatwał końce. Gdy leżał na
łożu śmierci, zawołano nas, dzieci, byśmy go zobaczyli. Nie zrozumieliśmy, co mówi.
Zdawał się spokojny i mówił uczenie. Ale nie mogliśmy go zrozumieć. W końcu ojciec
wyjaśnił mi, że dziadek mówi do nas mieszając języki: perski, arabski, turecki, rosyjski i
ormiański. Wszystkie krainy poznane w dzieciństwie i w wieku dorastania ożyły w nim w
jednym czasie. Tak jak, spiesząc się do wyjścia, chwytasz rzeczy, które wpadają ci w ręce,
tak samo on, mówiąc przed odejściem z tego świata, chwytał przypadkowe słowa.
Podobnie miała się rzecz z książkami. Były książki po turecku, ze starymi, orientalnymi
literami, angielskie podręczniki do rysunku i stare wydania Larousse’a. Dziadek przeglądał
często wspaniałą książkę w języku niemieckim, o dywanach. „Nasze dywany – opowiadał
mi – są jak Biblia. Znajdujesz w nich wszystko, od początków po dziś dzień”. Szukaliśmy
obaj wyobrażeń świata. „Tutaj jest oko Boga” – zgadywałem, a dziadek Garabet
przytakiwał. „A to jest anioł”. „To nie anioł. Jest stary, to musi być archanioł. Może Rafael,
on jest najstarszy ze wszystkich”. Chciałem mu powiedzieć o starym aniele z podwórza,
który latem pachniał jodem, a zimą obmywał sobie bose stopy w śniegu. Zrozumiałem
jednak, że ludzie, którym nie było dane przeżyć dzieciństwa pozbawionego strachu, nie
mogli spotkać starych aniołów. I dziadek docierał do strony, z której był najbardziej
dumny: dywan utkany przez niego. Ten dywan był rozłożony w naszym pokoju, dla dzieci, a
teraz znajduje się w pokoju mojej córki, Armine. „To ważne – mówił dziadek – byś nad
głową miał solidny dach, a pod stopami gruby dywan”. Nasz perski dywan był gęsty, tkany
ręcznie, z dużą ilością węzłów. „Dywan powinien być tak gruby – wyjaśnił dziadek – aby
po zwinięciu ważył tyle co pień drzewa tej samej grubości”. Nasz dywan przeszedł przez
historię i to nie byle jak. W sierpniu 1944 roku do Fokszanów weszły wojska sowieckie.
Trzech oficerów zostało zakwaterowanych u nas w domu. Pili całą noc i schlali się w
trupa. Mój dziadek i jego szwagier Sahag Șeitanian, mąż ciotki Armenuhi, czuwali, nie
zmrużywszy oka, do świtu, zrywając się, ilekroć któryś z Rosjan rzucał zapalonego peta na
dywan. Pośród szturchańców i wyzwisk Garabet i Sahag wyzbierali wszystkie niedopałki.
Zostały ze dwa, trzy ślady, dziś ledwo dostrzegalne. Dziadek miał iście kantowską wizję
świata: dach nad głową, ołtarz przed oczami i miękki dywan pod stopami.
Nie mogłem przeczytać wszystkich książek w domu. Ale rozpoznawałem je po zapachu.
Dziadek Garabet nauczył mnie poznawać w ten sposób książki. Dobra książka pachnie
szczególnie. Ciasno związana w skórzanej oprawie, pachnie niemal jak człowiek.
Przyłapuję się czasami, w księgarniach, na wąchaniu książek. „Jakbym był ślepy” –
mówiłem. „I co z tego – wzruszał ramionami dziadek Garabet. – Ze wszystkiego, co jest
tobą, oczy są najmniej twoje. Światło jest jak ptak, który podrzuca jaja do obcego
gniazda”.
Poznawałem książki, dotykając ich najpierw i wąchając. Nie byłem jedyny. Pomiędzy
kartkami widywałem niekiedy czerwonego robaczka. „Nie zabijaj go – powstrzymywał
mnie dziadek. – To zaleszczotek książkowy. Każdy świat musi mieć swoje żywe istoty.
Książka też jest światem. Stworzenia są wybrane, by żywić się grzechami i błędami
świata. Tak samo ten zaleszczotek: prostuje błędy w książkach”. Długo mu nie wierzyłem.
Teraz jednak to ja jestem opowiadaczem, rodzajem skryby, który chce naprawić stare
błędy. Jestem zatem książkowym zaleszczotkiem.
I kolejny zapach, który przenosił moje dzieciństwo daleko, pośród korzennych przypraw
Orientu: aromat kawy. To rzemiosło moi dziadkowie przywieźli z rodzinnej Anatolii.
Przyrządzali kawę naturalnie, tak jak rzemieślnik wie po smaku, czy glina nadaje się czy
nie do modelowania. Czynili to wytwornie, gardząc tymi, którzy piją kawę, nie znając jej
sensu.
Przede wszystkim moi dziadkowie nie kupowali palonej kawy lub – broń Boże! –
zmielonej. Mieliśmy miedziany saganek poczerniały od częstego prażenia. Wieczko miało
specjalny mechanizm, wprawiany w ruch za pomocą korbki, który powodował, że ziarna
prażyły się prawie jednakowo. Trwało to, na małym ogniu, około godziny. Nam, dzieciom,
dostawały się prażone ziarna kawy. Ssaliśmy je jak cukierki, a gdy smak zanikał,
rozgryzaliśmy je w zębach i żuliśmy.
Potem następowało mielenie. Widuję i dziś, pośród snobistycznych kolekcji, podobne
młynki, cylindryczne, ze szpiczastym wiekiem, pozłacane, zdobione arabeskami, złożone z
innymi przedmiotami, które stały się bezużyteczne, jak na przykład samowary czy żelazka
na węgiel. W czasach mojego dzieciństwa młynek był członkiem rodziny. Starcy gromadzili
się na podwórzu. Babcia układała miękkie poduszki na drewnianych ławkach, z oparciami
na ramiona z kutego żelaza. Mełli po kolei, licząc w myślach do stu. Ten, który mełł, nie
udzielał się w rozmowie, by nie zgubić wątku. Jeśli jednak się wtrącał, to znaczyło, że
chodzi o coś ważnego. Jakbym widział ich dziś, pod morelą na podwórzu: dziadek Garabet
Vosganian, rozważny, ze spojrzeniem rozproszonym po świecie, Sahag Șeitanian, jego
szwagier, bardziej niesforny i swarliwy, Anton Merzian, szewc, który stale opowiadał tę
samą historię o tym, jak uprowadził swoją żonę Zaruhi od jej rodziców z Panciu. Droga
dwudziestu kilometrów do Fokszanów, przebyta konno jakieś czterdzieści lat temu,
zyskiwała dla opowiadającego wymiar ucieczki do Egiptu. Upiększał ją za każdym razem,
ponieważ Zaruhi, głucha jak pień, nie mogła niczemu zaprzeczyć. Następnie Kirkor
Minasian, drugi szewc z ulicy Dużej, z którym Anton Merzian zawzięcie konkurował. W
końcu Ohanes Krikorian i Arșag, rudzielec, dzwonnik ormiańskiej świątyni, łowca ptaków.
A dokoła nich kobiety, pulchne, ze złożonymi na podołkach dłońmi, pachnące wodą
kolońską. Arșaluis, moja babcia, jej siostra Armenuhi, następnie Paranţem, Zaruhi, Satenig.
Mielenie trwało jakieś tysiąc pięćset obrotów. Młynek zagrzewał się. „Mielesz tak
długo, aż nie możesz utrzymać go w ręku” – mawiał dziadek. „Tak długo aż kawa zacznie
przypominać piasek” – dodawał. Ale tylko wtedy, gdy Sahaga Șeitaniana nie było w
pobliżu. On nie lubił piasku.
Czasami i ja dostawałem młynek, by pokręcić korbką. Mosiądz się nagrzewał i przez
szczeliny wydobywał się zapach kawy. Od czasu do czasu dziadek przesypywał w dłoniach
odrobinę proszku, wąchając, z miną detektywów oceniających przechwycone narkotyki.
Często dziadek zarządzał jeszcze jedną turę, a starcy podporządkowywali się, aby pięknie
pachnący proszek był jak najdrobniejszy.
Potem następowało parzenie kawy. Imbryk miał kształt ściętego stożka z wąskim
dzióbkiem. „Po to, aby opary tłoczyły się i syczały – mawiał dziadek. – Im mocniej
stłaczają się opary, tym pełniejszy smak wywaru”. Nieraz zawartość mieszała się. Istniał
także inny rytuał: imbryk stał na ogniu dopóty, dopóki płyn nie zaczął wrzeć. Wtedy
zbierano łyżeczką piankę do jednej z filiżanek. Następnie odstawiano imbryk na ogień. I
znowu tak długo aż kawa zaczynała wrzeć i tyle razy, ile przygotowanych filiżanek.
Lubiłem stać przy dziadku, gdy robił kawę. Był zręczny i mądry. Opowiadał mi wtedy
najbardziej niebywałe rzeczy. „Podczas parzenia kawy – mawiał – możesz mówić, co tylko
przyjdzie ci do głowy. Wszystko się wybacza. Kto gromadzi się wokół kawy, nie ma prawa
wszczynać kłótni. Ostatecznie, to jego sprawa”. To była jego chwila wolności.
Przypominał wtedy mojego starego anioła.
A teraz o filiżankach. Jak wiele zapomnianych zwyczajów zanikł i ten, zwyczaj picia
kawy. Dzisiaj pije się z różnych filiżanek, często nawet z dużych kubków na wodę. Pije się
kawę rozpuszczalną, która nie zostawia fusów, o piance nie wspominając. „Pianka –
wyjaśniał dziadek, mieszając łyżeczką – jest godłem kawy”. Już nie ma miękkich krzeseł
ustawionych w krąg, przygotowanych do pogawędki. Ludzie piją kawę z rana, jeszcze
nieprzebudzeni ze snu, bez ochoty na rozmowę. A dla wielu z nich kawa jest tylko
pretekstem do wypalenia papierosa.
Filiżanki do kawy były maleńkie, pięknie barwione i tego samego typu co spodek. Na
imbryk mówiło się po turecku gezve, a na filiżanki fingean. Całe instrumentarium nosiło
tureckie nazwy i nawet kawę nazywano czasami po turecku khaife. Prawdopodobnie moi
dziadkowie, widząc te same rzeczy co niegdyś u swoich starców nad brzegiem Bosforu czy
Eufratu, mieszali słowa ze wspomnieniami.
Starcy z mojego dzieciństwa pijali kawę około szóstej po południu. Już ceremoniał
przyrządzania kierował rozmowę na spokojne tory.
Robili sobie trochę miejsca pomiędzy poduszkami. Popijali kawę bez pośpiechu,
siorbiąc i mlaskając z zadowoleniem. To była chwila, gdy pomimo tułaczek, krwawych
wspomnień i upływającego czasu, świat zdawał się niezmienny i spokojny, a dusze
pogodzone ze sobą.
Dziadek brał skrzypce i grał tak długo, aż fusy w filiżankach wysychały, tworząc różne
zawiłe ścieżki. Babcia nie wróżyła z fusów, bo dziadek mawiał, że co jest zapisane i tak
musi się zdarzyć.
Nieszczęścia zaś są dane światu tak jak trawa czy deszcz. I jeśli próbujesz omijać
nieszczęścia przepowiedziane, one i tak się zdarzają, tylko że zrzucasz je na barki innych.
A wtedy, obok tylu cierpień, po co brać sobie jeszcze jeden smutek?

Pora, by powiedzieć kilka słów o moim drugim dziadku, ze strony mamy, Setraku
Melichianie. Był on człowiekiem dobrym i wesołym. Cieszyło go to, co dostał od życia, i
nie żałował tego, co mu życie zabrało. A jeśli zabrało mu więcej niż dało, kto by to
oceniał? Wzruszał ramionami, klaskał w dłonie i śmiał się dalej. Niczym Ajschylos w
bitwie pod Salaminą. Taka była jego filozofia, ponad czasem i ponad ludźmi. W
przeciwnym razie, stawiając czoła tylko własnym wspomnieniom, postradałby zmysły.
Rodzina mamy pochodziła z Persji. Pierwszy identyfikowalny przodek był kimś w
rodzaju księcia, którego włości rozciągały się na południe od jeziora Urmia, na
dzisiejszych ziemiach Tebrizu. Mówiono do niego Melic, co w języku perskim oznacza
„książę”. Stąd też pochodzi nazwisko mojej mamy: Melichian, czyli „od Melica”.
Książę Melic stawiał opór Turkom do czasu, gdy zrozumiawszy, że walka jest skazana
na niepowodzenie, zabrał rodzinę wraz z całym dobytkiem i przeniósł się w góry
Karabachu, dalej na północ. I ponownie wypierany przez najeźdźców, osiedlił się na
górzystych płaskowyżach okolic Erzerumu. Ta historia ma przeszło trzysta lat. Melic miał
siedmiu synów. Wraz ze swoimi rodzinami założyli osadę, która nazywała się Zakar.
Dziadek Setrak bawił się ze mną. Wiązaliśmy na sznurku supły i rachowaliśmy.
Niekiedy wyobrażałem sobie sznurek jako grubą linę zwieszoną przy dzwonie. Mógł nią
zakołysać wiatr lub ramię jakiegoś samotnego wędrowca. Wtedy zabrzmiałby dzwon. Tak
zawsze wyobrażałem sobie dzwon, jako najodpowiedniejszy głos mojego narodu. Każdy
węzeł ściśnięty jak pięść odpowiadałby jednemu z moich przodków. Lina była właściwie
rzędem zaciśniętych pięści. Potem sporządzaliśmy z dziadkiem Setrakiem latopis. Pierwszy
był Melic, obliczałem. Węzeł najbliżej dzwonu. Tak blisko, że dzwon pobrzmiewał
niekiedy jak koń w galopie. Następny byłby mój prapradziadek Haciadur. Człowiek dumny
i bogaty, który zajeżdżał do Konstantynopola konno. Kupcy znali go i zapraszali do środka.
Dziadek opowiadał o serwisie herbacianym ze srebra, z pozłacanymi uszkami, którego
używały trzy pokolenia, i o zdumionym spojrzeniu kupca, kiedy zobaczył, że jeden
człowiek może mieć taką fortunę przy sobie. Skądinąd praprzodek Haciadur był
człowiekiem wstrzemięźliwym. Chociaż wywodzili się z rodu wybranego, krewni
Melichian zadowalali się ciężkim życiem pasterzy.
Mój pradziadek, David Melichian, był człowiekiem wykształconym. Pobierał naukę w
szkole w Konstantynopolu, w Robert College. Pisał wiersze i miał tak piękno pismo, że
przychodzili do niego ludzie z pobliskich wsi, a nawet z Erzerum, by napisał im umowy.
David Melichian był głową całej okolicy, kimś w rodzaju dzisiejszego burmistrza. Gdy
przybyli janczarzy, wiosną 1915 roku, wepchnęli go do domu, którego mury dopiero
zaczynał wznosić, i ukamienowali. W podobny sposób zostali zgładzeni ormiańscy
przodownicy w innych stronach. Widocznie dlatego dziadkowie, gdy nazywali strony
świata, wspominali nie tyle o niebie, ile o dachu. Dziecko bez rodziców jest jak dom bez
dachu. Nie ma nic gorszego od niezadaszonego domu. Tamtędy może nadejść śmierć.
Dziadek Setrak nie znał dokładnie roku swojego urodzenia. Pamiętał jedynie, że urodził
się w czasie żniw, i to wydawało mu się wystarczające. Później, gdy lata zaczęły nabierać
dla niego znaczenia, mawiał, że narodził się z początkiem wieku. Tak było łatwiej liczyć.
Było ich pięcioro: dwóch braci i trzy siostry. Macruhi, najstarsza, wyszła za mąż w
Erzerum. Potem kolejno: Harutiun, Maro, dziadek i najmłodsza Satenig. Macruhi zginęła w
czasie masakr. Tureccy żołnierze wycofali się, zostawiając bandy Kurdów, by grabiły
konwój z deportowanymi w drodze do Aleppo. Macruhi i jej mąż zostali zarżnięci. Nic nie
wiadomo o ich dziecku.
Melichianie nie chcieli przyłączyć się do konwojów, które wyruszały w kierunku Deir-
ez-Zor, a gdy żołnierze otoczyli wieś, Maro została zabrana wraz z innymi dziewczętami.
W nocy zdołała uciec i zanim strażnicy się spostrzegli, rzuciła się ze skał w wody Eufratu.
Na jej pamiątkę dziadek ochrzcił swoją najstarszą córkę tym samym imieniem, Maro.
Dziadek przebywał w Erzerum, u krewnych, wraz ze swoją babcią, żoną Haciadura.
Gdy wrócili, zobaczyli płonącą wieś. Harutiun, starszy brat, wyszedł im naprzeciw,
opowiadając o wyrządzanych tam okropnościach. Babcia, za stara, by dotrzymać im kroku,
nakłoniła ich do ucieczki. Ukryli się w lesie. Ale niezbyt zręczni, by zrobić to jak należy,
zostali złapani. Tę część dziadek opowiedział tylko raz w życiu. Znamy ją od kuzyna
Khorena, który usłyszał ją w pewnych okolicznościach i powtarzał dalej. Zostali zatem
przyprowadzeni przed dowódcę janczarów, który rozkazał im paść na kolana. Dobył miecz
i zgładził Harutiuna, starszego brata. W ormiańskim harutiun oznacza zmartwychwstanie.
Może kiedyś, kto wie…
Potem zbliżył się do tego, który w przyszłości miał zostać moim dziadkiem i który
płakał, z oczami wbitymi w ziemię. Szarpnął go za włosy, tak że chłopak był zmuszony
spojrzeć mu w twarz. „Przyjrzyj się dobrze! – rozkazał dowódca, kierując jego wzrok na
wieś płonącą u podnóża doliny i na zwłoki jego brata. – Wiesz jak się nazywam?”. Z
zamglonymi od łez oczami mój dziadek dał znak, że nie wie. Dowódca wypowiedział
swoje imię i kazał mu powtórzyć. Następnie dodał: „Ty będziesz żył! Jesteś wystarczająco
dorosły, by zrozumieć. Opowiesz swoim, kim jestem i co wyrządziłem tobie i twojemu
rodowi”. Dziadek nie mógł uwierzyć, że ujdzie z życiem. Dopiero gdy tamten kopnął go
kilka razy butem, jak zbłąkanego psa, zaczął się oddalać, początkowo nieufnie, potem
biegnąc co sił na rozdygotanych, lecz szybkich nogach wyrostka. Na tamtym dowódcy
zemścił się w jedyny możliwy sposób. Nie zapomniał go, ale jego imię zawsze pomijał
milczeniem.
Nie słyszano o tym, by ktokolwiek z jego wsi przeżył. Oprócz jego najmłodszej siostry,
Satenig, której szukał latami, kiedy został kupcem w Krajowej i mógł opłacić
poszukiwania w sierocińcach zagranicznych kongregacji. Po wielu latach otrzymał
wiadomość z sierocińca dla dziewcząt właśnie z Aleppo. Wysłał pieniądze dla niej i dla
osoby jej towarzyszącej. W porcie w Konstancy, by upewnić się, że mój dziadek jest jej
bratem, opiekun kazał im, każdemu oddzielnie, wymienić imiona dziadków, rodziców i
rodzeństwa. To było jak pomiannik. Wszyscy pomarli w górskiej miejscowości obok
Erzerum. Gdy dowiedli, że opłakują tych samych zmarłych, opiekun powierzył mu siostrę.
Satenig poślubiła później kupca z Brăila. Po wojnie wyjechała do Ameryki i tam zmarła.
Znam ją tylko ze zdjęć.
Dziadek ukrywał się gdzie mógł. Jacyś przyzwoici Turcy, którzy znali jego ojca,
udzielili mu schronienia w stajni, obok zwierząt, i wyleczyli z tyfusu. Rozchorował się w
drodze, jedząc co popadnie, jak dzikie zwierzę, i śpiąc skulony z zimna w kłębek. Gdy
wrócił do zdrowia, Turcy dali mu prowiant i fez na głowę, by nie wyśledziły go obce oczy.
Dziadek wyruszył na południe, w kierunku Góry Mojżesza, zwanej po turecku Musa Dagh.
Słyszał, że tam przypływają francuskie statki, by zabrać uciekających Ormian. Szedł nocą,
w kierunku pustyni Mezopotamii, omijając drogi, unikał galopu band kurdyjskich i tras
konwojów z deportowanymi. I ponownie opowiadał kuzyn Khoren, jak dziadek siedział i
płakał, z fezem na kolanach, patrząc na wody Eufratu, w którym pływały trupy, wody
wezbrane i czerwonawe, jak zaplecione warkocze – prawdopodobnie tak wyglądały
niegdyś wody Babilonu. „Nie wyrzuciłeś fezu?” – zapytałem po tym, jak babcia Sofia
opowiedziała mi ten epizod płaczu nad Eufratem. „Dlaczego? – zapytał dziadek. –
Dostałem go od pewnych poczciwych Turków i poza tym chronił mnie przed słońcem.
Nałożyłem go na głowę i poszedłem dalej. Co ty tam wiesz. Musiałem żyć”. W końcu
dziadek ukłuł się w palec i pokazał mi kroplę krwi. „Zobaczymy, czy też tak potrafisz”.
Bałem się, ale jednocześnie wstydziłem się tego strachu. Pozwoliłem mu, z zamkniętymi
oczami, by mnie ukłuł, i ścisnąłem palec, by nie czuć bólu. Wtedy pojawiła się kropla
mojej krwi. „Ja jestem stary, a ty jesteś dzieckiem. Ale zauważ, że krew jest tak samo żywa
u mnie jak i u ciebie. To jest umiłowanie życia”. Dziadek pragnął niekiedy osłodzić sobie
wspomnienia i dlatego mówił w dziwaczny sposób o krwi. Był filozofem krwi. „Krew jest
bardziej niewymowna niż ciało – mawiał. – Dlatego mówi się «zew krwi» i albo «klątwa
krwi»”. Lub: „Gdy krew się męczy, chwytasz za kostur. Właściwie krew jest twoim
wewnętrznym kosturem. Każdy człowiek podpiera się swoją krwią”. Innym razem mówił:
„Krew stale wraca, jak zwierzę z wilgotnym pyskiem, by cię ugryźć. Nigdy nie jest syte.
Uchowaj Boże, by się nasyciło”. Niekiedy zagrzewał mnie do walki: „Nie zapominaj,
twoja krew jest jak miecz, który wbija się w ziemię”. Prawdopodobnie jakaś jego cząstka
została na wieki nad brzegiem Eufratu i rozmawiała z zakrwawionymi wodami. Ludzie
często rozmawiają ze swoimi myślami. Mój dziadek Setrak rozmawiał z własną krwią.
Za późno dotarł do podnóży Góry Mojżesza. Walki ustały i statki, które ratowały
ostatnich walczących w górach, już dawno odpłynęły. Wtedy mój dziadek odwrócił się
tyłem do morza i zaczął ponownie piąć się na północ, w kierunku Rosji. Długa droga:
Erewan, Tyflis, Rostów nad Donem.
Szedł w kierunku Europy. Taki był zwyczaj rodziny, że młodzi, jak niegdyś Piotr Wielki,
podróżowali do Europy, gdzie mogli poznawać rzemiosła, nauczyć się mówić i
zachowywać się po europejsku. Potem wracali do domu i żenili się. W ten sposób kilku
spośród jego starszych kuzynów z rodu Melichianów uniknęło rzezi: Oskian, Artur,
Melcon, Calus, Nșan i Khoren. Z listów, które czytano w czasach pokoju co niedziela w
kościele we wsi Zakar, dziadek dowiedział się, że dotarli do Rumunii. Teraz i on szedł w
tamtym kierunku, na północ. Tymczasem świat wokół niego zmienił się. Widział żołnierzy
bez epoletów, ciągnących swoje kalectwa, grupy tułaczy, które rozpierzchały się słysząc
galop carskiej policji. Zbliżała się rewolucja rosyjska.
Pośród konwojów żołnierzy, mieszczańskich furmanek i band żebraków dziadek Setrak
dotarł do Odessy. Tam zatrudnił się u ormiańskiego golibrody, który przyjął go na ucznia, z
myślą o tym, że zostawi mu zakład i wyda za niego córkę. Dziadek zamiatał ścięte włosy i
prał ręczniki. Pewnego dnia przybył konno młody człowiek, uwiązał do drzwi konia i
wszedł do zakładu. Kiedy dziadek nakładał mu ręcznik, ich spojrzenia spotkały się w
lustrze. Bywają rzeczy, które życie układa w taki sposób, że nawet ono jest tym zaskoczone.
Tym młodzieńcem był właśnie kuzyn Khoren wysłany przez pozostałych kuzynów, by
natrafił na ślad krewnych. Khoren nie czekał na golenie. Zerwał ręcznik, chwycił dziadka
w ramiona i powiedział: „Melichianowi nie wolno być niczyim sługą!”. Posadził go na
konia i wyruszyli razem w drogę powrotną do Craiovej. Bo dziadek wyznał mu,
szlochając, że dalsza droga na południe nie ma sensu, gdyż pozostali Melichianie nie żyją.
„Nawet Satenig” – powiedział, jeszcze nie przypuszczając, że spotka ją po latach w porcie
w Konstancy. Wtedy też opowiedział jedyny raz w życiu o śmierci starszego brata,
Harutiuna.
Kuzyni złożyli się i pomogli mu otworzyć sklep kolonialny. Potem dziadek rozwinął,
dzięki własnej pracy, sieć sklepów. Zbudował dwa rzędy domów. Na zdjęciach pojawia
się ładnie ubrany, nosi słomkowy kapelusz, zegarek z łańcuszkiem i muszkę. Z taką samą
pogodnością stawiał czoła przeciwieństwom losu. Jako że był apatrydą z paszportem
nansenowskim, liberałowie z wielkim trudem wydali mu zezwolenie na handel. Kilkoro
legionistów uważało go za Żyda i mało brakowało, a podczas rewolty{2} spaliliby mu
sklepy. Komuniści zabrali mu wszystko i ledwo uniknął więzienia. Miał szczęście, że za
czasów niemieckich wysyłał za darmo chleb więźniom sowieckim, pośród których było też
kilku Ormian. Gdy Armia Czerwona zajęła Craiovą, pewien oficer, były więzień
niemiecki, przypomniał sobie o nim, i w ten sposób dziadek uniknął więzienia. Z trudem
doczekał emerytury jako stróż nocny w Liceum „Fraţii Buzești”, a następnie imając się
podobnych zajęć, które ledwo pozwalały mu nie umrzeć z głodu. Nie miał żadnych wrogów
i pogodził się z losem. Był radosnym i mądrym starcem, nikomu nie wyrządził zła i
wybaczał wszystkim, którzy czynili mu przykrości.
W ostatnich latach, w Craiovej, wiódł proste życie. Rankami towarzyszyłem mu w
parku nieopodal cerkwi Świętego Dymitra. Grali w czterech w tablanet{3}. Jednym z
graczy był Pan Pułkownik, którego imienia nigdy nie poznałem. Pan Pułkownik
przychodził, elegancko ubrany, o lasce ze srebrną gałką. Wiele lat siedział w więzieniu
jako legionista. Pozostali dwaj, o wydatnych szczękach i przyciasnych ubraniach, to
towarzysze Botrâncă i Butnaru. Botrâncă przeszedł na emeryturę w Radzie Narodowej, był
jednym z tych, którzy kilka lat wcześniej doprowadzili do aresztowania mojego dziadka.
Teraz wszyscy razem, komunista, legionista, kupiec i proletariusz, grali w tablanet,
rozmawiali o lekarstwach i pogodzie. Taki był ich sposób na pogodzenie się, po latach, z
historią. Tablanet był ich traktatem poczdamskim.
Poza tym, zwłaszcza w mroźne zimowe dni, mój dziadek ze strony matki, Setrak
Melichian, komunikował się ze światem. Rankiem, o godzinie szóstej, słuchał wiadomości
Radia Bukareszt. O jedenastej słuchał Radia Moskwa w języku rumuńskim. Przed obiadem,
jeśli złapał stację, słuchał Radia Tirana. To bawiło go najbardziej. Około pół do drugiej
słuchał Głosu Ameryki w języku rumuńskim, a następnie Radia Wolność w języku
ormiańskim. Po południu słuchał Aktualności rumuńskich Emila Georgescu w Radiu
Wolna Europa. W końcu, około siódmej wieczorem, ponownie słuchał Głosu Ameryki i,
nieco później, wiadomości BBC. Po dziesiątej wieczorem, popijając, z półprzymkniętymi
oczami, herbatę lipową, słuchał audycji Dzień w godzinę w Radiu Bukareszt. Potem
odwracał się i mówił do mnie: „Widzisz? Wszystko to kłamstwo!”. Następnego dnia
zaczynał od początku. I śmiał się, klaskając w dłonie. Ponad historią krwawą, dręczącą i
wrogą. Śmiał się.
Cieszył się doskonałym zdrowiem. Nie martwił nikogo nawet swoimi chorobami. Umarł
z chłodu podczas srogiej zimy w 1985 roku.
Gaz ledwo się tlił. Prawdopodobnie z powodu ziąbu krew, jego dobra przyjaciółka, nie
miała siły płynąć. Przybyłem na czas, by wyciągnąć mu z kieszeni paciorki różańca z pestek
oliwek, i odtąd trzymam je w kieszeni na piersi. Gdy składałem go do trumny, był lekki jak
ptak.

PIEŚŃ ALEATORYJNA. Moi dziadkowie, Garabet Vosganian i Setrak Melichian,


zrozumieli ze swojego stulecia tylko to, jak trudno jest spocząć w tej samej ziemi, w której
się urodziłeś. Ormiańscy starcy mojego dzieciństwa nie mieli żadnego grobu, nad którym
staliby i płakali rodzice. Swoje mogiły nosili ze sobą, gdziekolwiek poniósł ich los, i tak
jak Żydzi rozkładają tabernakulum, wokół którego wznoszą świątynię, tak i oni, gdy
zatrzymywali się na postój, rozładowywali z pleców swoje mogiły i robili w tym miejscu
dom dla siebie.
Wyczuwam ich często, tam, w niebiosach. Mojego dziadka Garabeta, taktownego,
ważącego słowa. Mojego dziadka Setraka Melichiana, jak uśmiecha się, przesuwając w
palcach paciorki różańca. Grają w ghiulbahar. „Kości trzeba dobrze pomieszać w garści,
by wiedziały, czego od nich chcesz – mówi dziadek Garabet. – Pod warunkiem, że
najpierw ty wiesz, czego chcesz. Spójrz! – Cieszy się. – Jeden-jeden”. Dziadek Sertrak nie
jest zagniewany, śmieje się i pochyla nad strzechami. „Jeśli wyrzuciłeś jeden-jeden, znowu
będzie wojna. Spójrz tam, w dal”. Rzeczywiście, skądś z dołu, widać unoszące się ciemne
kłęby dymu. Dziadek Setrak chucha w garść i rzuca, mrużąc oczy za kośćmi. „Sześć-sześć!
– Śmieje się, klaskając w dłonie. – Widzisz? – mówi, spoglądając ponownie w dół. –
Ciemności się rozproszyły. Jest pokój”. „Oszukujesz – sroży się dziadek Garabet. –
Następnym razem poproszę cię, byś mieszał kości w kubku”. „Wielkiej rzeczy dokonałeś! –
Śmieje się z niego dziadek Setrak. – Pięć-cztery! Nie starczy nawet na potop. Spójrz no tu!
– I dąsa się. – Trzy-dwa. Teraz to naprawdę nic się nie dzieje. Żadna nowina!”. „Uchowaj
Boże przed nowinami!” – mówi dziadek Garabet. Setrak wybałusza oczy na kości. „A to co
ma znaczyć? Spójrz, wyszło moje i twoje oblicze”. „Pomyliłeś je – mówi Garabet,
mędrzec. – To są stare kości innych ludzi. Oddaj je z powrotem”. „Komu je dać, jesteśmy
tylko my dwaj!”. Dziadek Garabet wzrusza ramionami. „Tak to jest! Kiedy na kości padają
nasze twarze, nie liczy się. Teraz twoja kolej”. I grają dalej, porządkując za pomocą kości
świat, wojny, narodziny, cuda i, przede wszystkim, mękę.

Byłem chroniony pośród obrazów ognia, zapachów dzieciństwa, drzew i fantazmatów.


A jednak czasy były niespokojne. Niekiedy dziadek Garabet i nasz sąsiad z podwórza,
Sahag Șeitanian, rozmawiali szeptem. Pewnego dnia na podwórzu po drugiej stronie drogi
pojawił się starzec, którego nie znałem, Carol Spiegel. Przez jakiś czas starzec wychodził
tylko na podwórko; przesiadywał na kanapie, wpatrując się w pustkę. Potem ujrzałem go,
przez sztachety ogrodzenia, jak podchodzi do bramy i patrzy wzdłuż ulicy. Pewnego ranka
wyszedł pozamiatać suche liście z chodnika. A po kilku dniach, po zmroku, odważył się
zapukać do naszej bramy.
Nie wiedziałem, co to więzienie. Dopiero później zrozumiałem wyjaśnienie, jakie dał
mi dziadek, a które wtedy brzmiało dla mnie jak gra: „Więzienie jest tam, gdzie świat
innych jest możliwie największy, a twój świat jest najmniejszy z możliwych”.
Carol Spiegel był tak zwanym kolaborantem. Pracował w ratuszu w czasie wojny. Jako
że był Niemcem, służył za tłumacza. Stacjonowanie wojsk niemieckich w mieście
przebiegało skądinąd w należytym porządku. Niemcy nie zakłócali spokoju ludzi, nie
upijali się i nie hałasowali. Zupełnie inaczej było, gdy przyszli Sowieci. Dziewczyny
siedziały za dnia zaryglowane w domach, a karczmarze zamykali na kłódkę trunki.
Jeśli chodzi o bombardowania, było odwrotnie. Rosyjskie były łatwiejsze do
zniesienia. Pośród wszystkich nieszczęść, jakie spadły na miasto podczas wojny, moi
dziadkowie wymieniali zwłaszcza wielkie trzęsienie ziemi z 1940 roku. Nie
bombardowania. „Jaki był sens się ukrywać? – pytał dziadek Garabet. – Kiedy
nadlatywały samoloty amerykańskie, byliśmy spokojni. Szukali niemieckich koszar przy
drodze. Bombardowali je z taką precyzją, od jednej do drugiej strony drogi, że zrównywali
je z ziemią, ale droga pozostawała nietknięta. Co się tyczy Rosjan, znów nie było się czego
bać. Nie wiem dokładnie, czego szukali Rosjanie, ale w każdym razie, czegokolwiek by
szukali, nigdy nie trafiali. Tylko jednego wieczoru spadły u nas na przedmieściach dwie
bomby. Żadna nie eksplodowała. Jedna wryła się w ziemię na podwórzu, pośród warzyw,
druga spadła na dom i przedziurawiła dach. Mężczyzna zakopał bombę, aby nie straszyć
dzieci, i naprawił dachówki.
Dziadek przeżył obie wojny. Nie walczył, ale je oglądał. Ci, którzy walczyli, rozumieli
mniej.
Dlatego dziadek Garabet opowiadał o nich. W jego opowieściach zwycięzcami nie
zawsze byli ci, których znałem z książek. „Nie spiesz się – mawiał. – Rzadko ten, kto
wydaje się, że zwyciężył, jest prawdziwym zwycięzcą. A historię napisali przegrani, nie
zaś zwycięzcy. Zwyciężyć to w pewien sposób wyjść z historii”. Przynosił dużą księgę.
„To jest Vartan Mamigonian. A tu bitwa Ormian z Persami w roku 451 na równinie Avarajr.
Nasza armia została wycięta do ostatniego żołnierza. Zadowoleni Persowie uznali, że na
tamten dzień wystarczy, i odjechali z zamiarem powrotu i podbicia całego ormiańskiego
królestwa. A co się ostatecznie stało? Persowie już nie wrócili, zostali zmuszeni do
wyrzeczenia się swojej wiary i zamiast kłaniać się nadal słońcu, przeszli na islam. Za to
my pozostaliśmy chrześcijanami do dziś. W rzeczywistości zwyciężyli więc Vartan
Mamigonian i jego zmasakrowany oddział”.
A dziadek Sertak, ojciec mojej matki, filozof krwi, mawiał: „Krew jest bardziej
niewymowna niż ciało. Zwycięstwo nie jest potęgą przelewania krwi innych – to jest
raczej obojętność lub nienawiść – lecz potęgą przelewania własnej krwi”. I dziadek
Setrak, który oceniał historię i jej zwycięzców miarą potęgi krwi, siadywał z rękami
splecionymi na kolanach, by krew zatoczyła koło i odpoczęła.
Właśnie dlatego dziadek Garabet uważał, że ci, którzy rzeczywiście piszą historię, nie
są generałami, lecz poetami, a prawdziwych bitew nie należy szukać pod końskimi
kopytami. Ale nawet mój dziadek został zaskoczony i zmuszony zaakceptować to, że prawa
wojny nie są nam do końca znane. Bo nie tylko on znał historię bomby zakopanej na
podwórzu. Poznało ją także kilkoro dzieci, które zabrały się, w tajemnicy, do jej
odkopywania. Istnieje rzeczywistość taka, jaką widzimy, i inna – rzeczywistość nasion. Nie
wiedząc o tym, dzieci sprawiły, że te dwa światy zostały ze sobą zmieszane. A nasiona
wojny, zakopane dawno temu, wyleciały w powietrze. Sergiu, mój starszy przyjaciel, w
wyniku eksplozji zginął na miejscu, Tofan ledwo uszedł z życiem i nosi do dziś ślady
wojny, która nie była jego. „Zatem – zdecydował dziadek – wojna się nie skończyła”.
„Która wojna?” – zapytałem. „Ano, jest tylko jedna. Ale stale wybucha gdzie indziej, jak
pokrzywka. Im mocniej się drapiesz, tym bardziej się zaognia. Koniec końców, historia jest
tylko przewlekłym drapaniem”.
Pewnego dnia przyszedł mężczyzna ubrany w skórę i zapytał dziadka o Carola Spiegla.
Mój dziadek mówił mało, wzruszając ramionami. Pod wieczór przyszedł Carol Spiegel i
zapytał o człowieka w skórzanym ubraniu. Dziadek wzruszył ramionami. W ten sposób dla
żadnego nie był przekonujący. I dlatego żaden z nich nie nalegał. Obcy mężczyzna już nigdy
do nas nie zawitał, a Carol Spiegel zmarł kilka dni później. Na pogrzebie, tuż obok pani
Spiegel, stali tylko mój dziadek Garabet i jego szwagier Sahag. Pozostali nawet nie
zauważyli, że przez krótki czas pani Spiegel nosiła kwieciste sukienki zamiast czarnych
ubrań, w których przywykli widywać ją od czasu wojny. Dla nich Carol Spiegel odszedł z
tego świata wiele lat przed śmiercią. Jak deszcz, który spływa strumieniem po twoich
skroniach, zanim zacznie płynąć z nieba.
W dzieciństwie żyłem w świecie szeptów. Szeptane słowa wypowiadano z
ostrożnością. Dopiero później dowiedziałem się, że szept niesie też inne znaczenia, takie
jak czułość czy modlitwa.
Były również rzeczy, które wypowiadano bez obawy. Nawet przez ogrodzenie, jak na
przykład to, że przyjechał samochód z chlebem na kartki. Inne mówiono wyłącznie przy
zamkniętych oknach. Lub na ławce w środku podwórza, gdy nikt nie przechodził drogą. Ale
nawet wtedy zniżonym głosem, jak gdyby istniały jakieś okna, których nie można było
zamknąć, lub jacyś przechodnie, których nie można było dostrzec.
Byłoby prościej, gdyby ludzie stawali blisko siebie, z pochylonymi głowami, bez
konieczności skupiania się tak bardzo nad tym, by nie przegapić żadnego słowa. „Z daleka
wszystko musi wyglądać naturalnie – wyjaśniał dziadek. Oni niech myślą, że to, co
mówisz, to jakieś błahostki bez znaczenia. Niech tylko słuchają”. I siedzieli na
drewnianych ławkach, z wyprostowanymi plecami, z podniesionymi czołami, rozmawiając.
Nie pochylali się do siebie, gdy zniżali głos. Wychwytywali swoje szepty z niesłychaną
zwinnością. Nawet Arşag, który z powodu dzwonu był nieco przygłuchy i wtedy, gdy nie
mógł przeczytać z ruchu warg, prosił o powtórzenie. Ale wyszeptanych słów nigdy. Te w
cudowny sposób słyszał wszystkie. Wibrowały inaczej w powietrzu i wyczuwał je przez
skórę, jak nietoperze.
O wielu rzeczach nie wolno mi było mówić, ale przede wszystkim surowo zabroniono
mi opowiadać w przedszkolu lub nieznajomym o tym, że u nas w domu rozmawia się
czasem szeptem. „Co tam szepczesz?” – pytałem. „Czytam” – odpowiadał dziadek Garabet.
„Jak to czytasz? A gdzie masz książkę?”. „Niepotrzebna mi. Znam ją na pamięć”. „Dobrze,
a jak się nazywa ta książka? Kto ją napisał?”. „Być może ty, pewnego dnia”. I oto robię to
teraz. I właśnie tak ją nazywam: Księga szeptów.
Jednym z gości, z którym w naszym domu rozmawiano szeptem, był Hagop Djololian
Siruni. Niski mężczyzna z dwiema kępami włosów starannie zaczesanymi nad uszami. Jego
powieki marszczyły się za grubymi okularami, ilekroć próbował dostrzec twarze, które z
trudem rozróżniał. Wysiłek ten nadawał mu niespokojny wygląd, spotęgowany przez ręce,
którymi wymachiwał w rytm mowy. Gdy czytał, pochylał się nad tekstem, niemal
przyklejając oczy do kartki. Lubił zwłaszcza stare książki napisane alfabetem arabskim,
których dziadek zachował kilka.
Siruni wrócił kilka lat wcześniej z Syberii. Dziadek wyjaśnił mi, że jest tam dużo
śniegu, a zwierzęta z powodu zimna i śniegu są białe. Zjawiłem się przed Sirunim z moją
książką Fram, niedźwiedź polarny{4} i pokazując mu zdjęcia, zapytałem, czy tam, gdzie
był, jest równie pięknie. „Nawet jeszcze piękniej” – odpowiedział Siruni. Zdziwiłem się
jednak, kiedy powiedział, że widział myśliwych, ale nie widział niedźwiedzi. Siruni i jego
historia to tematy, których skądinąd moja rodzina unikała straszliwie. Długo po tym
zdarzeniu, za namową pisarza Bedrosa Horasangiana, zacząłem składać rzeczy kawałek po
kawałku i pojmować. W tym także fakt, że myśliwi, o których mówił wtedy Siruni,
polowali na ludzi.
Moi dziadkowie, Setrak i Garabet, byli bardzo dobrymi opowiadaczami. Ale nigdy nie
występowali w snutych przez siebie opowieściach. Jakby nigdy nie żyli na tej ziemi.
Opowieści bez opowiadacza, ich słowa słały się na starych anonimowych zwojach
odnajdywanych w glinianych wazach. Żaden nie opowiadał o sobie. Każdy stawał się
postacią w opowieści tego drugiego i trzeba było stale drążyć, to u jednego, to u drugiego,
by poznać dalszy ciąg. Z tego powodu opowieść o Ormianach mojego dzieciństwa jest
opowieścią bez końca.
A JEDNAK OPOWIEŚĆ O SOBIE. Działo się to tak. Mój dziadek Setrak siadywał wraz
z nadejściem nocy na szezlongu, pod pergolą zarośniętą winoroślą, na podwórzu domu w
Krajowej. Przesuwał paciorki różańca i kołysał się, podpierając na piętach. Mruczał.
Mogło to być cokolwiek, od modlitwy po proroctwa.
Mój dziadek Garabet zamykał się na klucz w pokoju i śpiewał. To były dziwne pieśni,
po turecku lub arabsku, z tych, które śpiewają teraz derwisze na pustyni. Pomrukiwania
dziadka Setraka i inkantacje dziadka Garabeta były nieprzerwane. Oddychali inaczej i
innego rodzaju powietrzem. W tamtych chwilach wołanie ich albo pukanie do drzwi nie
miało sensu. Nie odpowiedzieliby ani by nie otworzyli.
Tymczasem wojna dobiegła końca. Kilku Ormian pospieszyło się, w tym bezładnym
dzieleniu granic, by przejść na stronę zwycięzców. Nie możesz być zwycięzcą, jeśli nie
robisz pożytku z przegranych. Tak więc stawili się u bramy świeżo powołanej ambasady
Związku Sowieckiego, przedstawiając listę „kolaborantów”, która obejmowała, jakże by
inaczej, niemal cały kwiat ormiańskiej inteligencji z Bukaresztu. A że jesienią 1944 roku
nie było trudno znaleźć antykomunistów, po pierwszej liście nowi kolaboranci donieśli
jeszcze jedną i jeszcze jedną. Nawet Sowieci czuli, że miarka się przebrała. Wobec list,
którym nie było końca, Sava Dongulov, konsul ambasady i Ormianin w dodatku,
zdecydował, chwała mu za to: „Przestańcie! W tym tempie unicestwimy całą
wspólnotę…”.
Pierwsze dziesięć osób, pośród których był także Siruni, aresztowano 28 grudnia 1944
roku. Przewieziono ich z granicy, w zamkniętym wagonie, do Moskwy, a stamtąd
ciężarówką na Łubiankę, gdzie dokonywano selekcji. Bez żadnego procesu Siruni został
zesłany do obozu pracy w Maryńsku. Praca polegała na zbieraniu żywicy sosen. Na
podnoszeniu zatem wzroku w stronę wierzchołków drzew, wówczas gdy wiatr i śnieżyca
zmuszają raczej do osłaniania twarzy. Ci, którzy przeżyli ciężkie roboty, Siruni i adwokat
Vahan Ghemigian, były Przewodniczący Stowarzyszenia Studentów Ormiańskich, wrócili z
Syberii ze wzrokiem tak słabym, że gdy czytali, przybliżali twarz do kartek. Zdawało się
wtedy, że chowają policzki w dłoniach.
Nie mam pewności, czy istniało coś na tym świecie, a nawet sam świat, przed moimi
narodzinami. Ale opowiadam wam o nim tak, jakby istniał. Jest jesień 1952 roku.
Więźniowie gromadzą się w jadalni. Na tyłach kuchni wznosi się stos zamrożonych ryb,
przywieziony ciężarówką i usypany tam przed laty, jeszcze w czasach założenia obozu.
Dwa razy na tydzień więźniowie niezdolni do pracy rozbijają kilofem blok rybny i
wrzucają szklące się wióry do kotłów, gdzie ryba gotuje się tak długo aż odejdzie od ości,
a lód przemieni się we wrzątek. Dla więźniów z zębami chwiejącymi się w
zakrwawionych dziąsłach takie pożywienie jest odpowiednie. Zapach ryby zamarza na
tynku jadalni niczym dekoracja świąteczna. Towarzyszka, która przybyła z Moskwy,
opowiada im o olbrzymich osiągnięciach Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. Wielu nie zna
rosyjskiego, ale udaje, że rozumie. Towarzyszka pyta o coś z historii Komunistycznej Partii
Związku Sowieckiego. Więźniowie wytrzeszczają oczy ze strachu. Ci, którzy rozumieją
rosyjski, dlatego że nie wiedzą, co odpowiedzieć, a pozostali, bo nie wiedzą, dlaczego
kobieta nagle przerywa. To Siruni podnosi się ze swojego miejsca i odpowiada. Kobieta
patrzy na niego z niedowierzaniem, wyczuła jego szorstki kaukaski akcent i pyta go dalej.
Siruni zaś opowiada długo o sytuacji Kaukazu w tamtych czasach, wymieniając nazwiska,
daty, wojny i traktaty z dokładnością, którą może wykształcić jedynie gułag i samotność. Po
powrocie do Moskwy kobieta opowiedziała historykowi Eugeniuszowi Tarlemu, którego
była asystentką, o niezwykłej wiedzy więźnia z Maryńska, który w dodatku zna ormiański,
turecki, perski i arabski, w tym także formy mówione z czasów średniowiecza i zachowane
tylko w językach kultu. Pod naciskiem Tarlego Akademia Nauk w Moskwie otrzymała
transfer Siruniego z obozu pracy do Muzeum Historii w Erewaniu z misją odcyfrowania
starych manuskryptów.
Każdy człowiek żyje na świecie, ale przede wszystkim w wyobrażeniu o świecie. W
tamtym czasie – i kto wie w ilu podobnych czasach – tłumaczono to w skrócie tak: Twoje
imię jest po części wypowiedziane, po części zapisane. A imię zapisane widnieje na
okładkach teczek. Musisz wieść swoje życie świadomie. Budzisz się, przemywasz
policzki, golisz się, przyczesujesz włosy. Gdy widzisz siebie w kącie lustra lub w witrynie,
podnosisz głowę i wygładzasz fałdy ubrań. Życie jest ceremonią. Teczka to też tamto życie,
ale wzięte z zaskoczenia. Dom, w którym każdy pokój ma trzy ściany. Możesz się oprzeć,
ale nie masz gdzie się ukryć.
Siruni musiał więc mieć założoną teczkę. I szperając w tym wziętym z zaskoczenia
życiu, niestrudzeni urzędnicy znaleźli artykuł opublikowany w 1944 roku w
bukareszteńskiej gazecie „Araz”, gdzie Siruni opłakiwał śmierć przyjaciela zabitego
nikczemnie kilka lat wcześniej w Związku Sowieckim. Hołd dla utraconego przyjaciela o
imieniu Aghasi Khanghian przekształcił się w akt oskarżenia pod adresem Ławrentija
Berii, oskarżonego o zbrodnię. I nie tylko o tamtą zbrodnię, lecz o wiele innych. W
odróżnieniu od pozostałych, Siruni wiedział, co dzieje się w Sowietach. I przelał na papier
całą złość. Takie oskarżenie można było z łatwością rzucić wtedy, w sprzymierzonej z
Niemcami Rumunii, ale nie w Związku Sowieckim rządzonym przez NKWD. W
konsekwencji Siruni, schorowany, na wpół ślepy, został ponownie zesłany do obozu, tym
razem w Potmie, miejscu zagłady. Jakakolwiek próba ucieczki była wykluczona. Zmarłych,
gdy zbierała się odpowiednia liczba ciał, ułożonych w stos na wozie bez budy, wywożono
z obozu i wrzucano do wspólnego grobu. Nie było żadnego pośpiechu, bo wskutek zimna
zwłoki nie rozkładały się. Na wypadek gdyby któryś z więźniów próbował ucieczki udając
zmarłego albo był na wpółżywy, strażnicy roztrzaskiwali im, w bramie, głowy młotkiem.
Potma leżała zbyt daleko od świata, by usłyszano tu o śmierci Stalina. Zwielokrotniona bez
końca za pomocą portretów, postać Stalina zaznała nieskończenie zwielokrotnionej
śmierci. Pewnego dnia zniknął portret z jadalni. Potem, kilka miesięcy później, także
fotografia Berii z biura komendanta. Artykuł oskarżający z 1944 roku, z dziennika „Araz”,
stał się opatrznościowy. Sam Woroszyłow wydał dekretację na rozkazie uwolnienia, Siruni
zaś został odwieziony z honorami do Erewania. A stamtąd w 1955 roku do domu. Gdzie
świat zupełnie się zmienił. Rodzina rozproszona, archiwa i rękopisy skonfiskowane,
przyjaciele, w dużej części, zaginieni. Jeden z nich, Garabet Vosganian, czekał na niego na
drewnianej ławce na podwórku, obserwując zza płotu wozy historii, obciążone lawetami
armatnimi, jak rozpływały się, pchane z trudem przez obszarpane sylwetki.
W Księdze szeptów są zapisane imiona tych zmarłych. O nich mówili, ledwie
otwierając usta, Siruni i dziadek Garabet. Po pierwszej grupie zabranej w grudniu 1944
nastąpiła druga, z 24 kwietnia 1945 roku. Najmłodszy z aresztowanych, Levon Harutiunian,
umarł ostatni, w roku 1999 w Los Angeles. To od niego znam tę historię. Mojemu
dziadkowi byłoby ciężko opowiadać o tym, jak niektórzy Ormianie zaczęli zdradzać jedni
drugich. W każdym razie dziadek wracał do tych czasów z trwogą, wtedy bowiem poczuł
jeden z rzadkich impulsów do walki. Poza tym, na tyle, na ile mógł, trzymał się z boku,
patrząc wielkimi oczami i próbując zrozumieć. Ale do tego też potrzebujesz odwagi. „Myśl
– mówił. – Bądź gotowy stawić czoła rzeczywistości, cokolwiek by się działo. Byś mógł
wystawić twarz na cztery wiatry jednocześnie”. I także on: „Być bohaterem to forma
tchórzostwa. Nie możesz znieść cierpienia i wtedy próbujesz położyć mu kres, desperacko
i za wszelką cenę”. Jednak nas, dzieci, chował w kulcie bohaterów. Opowiadał nam o
legendarnym Haigu, o Arze Pięknym i Tigranie Wielkim. Filozofował na swój sposób,
mówiąc najczęściej do siebie, patrząc w okno: „Jedyną rzeczą, którą ludzie mają wspólnie,
są opowieści. Kiedy mówisz, że dwie osoby są z tego samego rodu, to znaczy, że słuchały
tych samych opowieści. O bohaterach można opowiadać historie, bo one mają zawsze
początek i koniec. O tych, którzy cierpią i przede wszystkim cierpią rozumiejąc, co się z
nimi dzieje, nie da się opowiedzieć, ich cierpienie nie ma bowiem końca. A kto by
opowiadał niekończące się historie i zwłaszcza, kto by ich słuchał? Dlatego nie trzeba
nawet słuchać, wystarczy patrzeć przez okno. Lub jak niegdyś z kreneli twierdzy…”. Ale i
twierdze obracają się w ruinę, i domy z oknami i wszystkim. „To nie ma nic do rzeczy –
sprzeciwiał się dziadek. – Zawsze znajdzie się okno, przez którego możesz patrzeć. I
zawsze istnieje przynajmniej jedna niezdobyta twierdza”.
Znałem, wtedy jeszcze nie wiedząc o tym, tylko koniec tej historii. Mianowicie kilka
butów, niekoniecznie do pary, których używaliśmy w obejściu, kiedy padało.
Najciaśniejsze, byśmy nie wnosili błota do domu i by nam było łatwiej je zdejmować na
progu, dziadek zaniósł do szewca, by odciął im napiętki, przekształcając je w ten sposób w
sznurowane papucie.
To jest zatem koniec historii. A początek właśnie zdołałem opowiedzieć. W tej drugiej
grupie aresztowanych, w której był Levon Harutiunian, znalazł się także nasz wujek Ervant
Hovnanian wraz ze swoim bratem Vagharșagiem. Było to w Wielkim Tygodniu. Kościół
ormiański w Fokszanach miał duży dziedziniec strzeżony przez olbrzymie kasztany. W
tamtych czasach Ormianie byli liczni i kościół napełniał się w święta. Do tego stopnia, że
człowiek, który wyciągnął dziadka za rękaw, wcześniej szukając go długo wzrokiem w
tłumie, musiał torować sobie drogę i znieść karcące spojrzenia pozostałych. Gdy dziadek
podążył za nim na dziedziniec kościoła, tym razem parafianie rozsunęli się uprzejmie.
Dziadek wyglądał okazale w swoim stroju kantora i ludzie myśleli, że stanowi to część
mszy. Nieznajomy podał mu zwitek papieru, który ktoś wyrzucił z jakiejś ciężarówki na
rogu ulicy. Ciężarówki wojskowej z opuszczoną budą. Człowiek bał się, ale spełnił prośbę
zapisaną pospiesznie na skrawku papieru „Zakrystianowi z kościoła ormiańskiego”. Był
Wielki Piątek i postanowił zrobić dobry uczynek bez ujawniania swojego imienia. Nie
pytał, co jest napisane w środku. Nie chciał wiedzieć nic więcej. Tak było lepiej.
Bilecik zawierał też coś zapisanego po ormiańsku. Jedno słowo: „Żyjemy”. Dziadek
wrócił do kościoła i, pod zaskoczonym spojrzeniem ojca Aslaniana, odciągnął na bok
Sahaga Șeitaniana, drugiego zakrystiana. I tak oto, przyodziani w kościelne szaty, poszli na
ulicę Dużą, pomiędzy żydowskie sklepiki, które pochyliły się po trzęsieniu ziemi, do ich
sklepu, gdzie był telefon. Zadzwonili do Bukaresztu i ich przypuszczenia potwierdziły się.
Ciocia Nvart, żona Ervanta Hovnaniana, szlochała spazmatycznie. Żołnierze sowieccy
wtargnęli do ich domu, przyparli wuja twarzą do ściany. Przetrząsnęli wszystko, wrzucili
bezładnie do walizki papiery książki, odznaki. Zabrali Ervanta. Podobnie jego brata i
jeszcze ośmioro „kolaborantów”. Jedni mówili, że zostali rozstrzelani pod murem
monasteru Văcărești, inni, że gniją w lochach więzienia w Jilawie{5}. Udali się
pospiesznie do monasteru, ale mury zdawały się spokojne i nikt z sąsiedztwa nie słyszał
strzałów. „To znaczy, że wywożą ich na Syberię” – powiedział dziadek, to była jedyna
rzecz, która mogła zastąpić śmierć. „Syberia, Boże! – Łkała do słuchawki ciotka Nvart. –
Zabrali go w pantoflach; odmrozi sobie stopy…”.
Dziadek i wuj Sahag wrócili do kościoła, gdzie msza dobiegała końca. Naradzili się z
ojcem Aslanianem i radą parochialną. Ksiądz zostawił kościół otwarty, tak by każdy mógł
wrócić z butami, które znalazł w domu. Ohanes Krikorian zdjął buty, które miał na stopach,
i zostawił w dużym pudle. Zebrali około dziesięciu par. Powinno się raczej powiedzieć
„dwadzieścia butów”, ponieważ niektórzy przynieśli tylko jeden, bez pary. Dobry i taki.
Dziadek podobierał je, według rozmiarów, lewy do prawego i naliczył siedem par. Nawet
jeśli buty z tej samej pary miały inne kolory. Ważne, by były ocieplone w środku i miały
całą podeszwę. Anton Merzian, szewc z ulicy Dużej, przyniósł ze sobą kopyto i wzmocnił
jeszcze podeszwy z drewna, wbijając w nie małe gwoździe. Widział przed budynkiem
prefektury ciężarówkę przypominającą tę, o której mówił nieznajomy.
We wspomnieniach Levon Harutiunian opowiada, że aresztowanych wyprowadzano z
ciężarówki i stłaczano w jednym pokoju, gdzie pilnowali ich uzbrojeni żołnierze stojący w
drzwiach. Robili to na zmianę, zmuszając ich, by stali przez cały czas, przytomni. Im
bardziej byli zmęczeni, tym łatwiejsi do upilnowania. Tych najsłabszych, jak Vagharșag
Hovnanian, musieli podpierać inni, bo gdyby upadł, żołnierskie buty postawiłyby go do
pionu kopniakami.
Dziadek, który mówił nienagannie po rumuńsku, ale też po rosyjsku, zbliżył się do
murów prefektury, próbując zajrzeć przez okna. Wartownik, który wychynął zza węgła,
wezwał go po rosyjsku i chwycił za palto, próbując wepchnąć do środka. Dziadek wyrwał
się i wtedy żołnierz puścił go wolno, pokazując mu bronią, by szedł wzdłuż ulicy.
Nikt nie może powiedzieć, że wie naprawdę, czym jest milczenie, jeśli nie usłyszy za
plecami szczęku ładowanej broni. Dziadek zaczął oddalać się chwiejnym krokiem, wciąż
oglądając się za siebie. Wtedy Rosjanin załadował karabin maszynowy. I zapadło
milczenie. Oczywiste, że dziadek Garabet puścił się biegiem, przy murach, przygotowany
na najdrobniejszy hałas, by rzucić się na bruk i zlać się w jedno ze swymi śladami.
Dalej opowiada Levon Harutiunian. Wczesnym rankiem zostali załadowani z powrotem
do ciężarówki; najmłodsi podpierali starych i wyczerpanych. Chciało im się pić.
Ciężarówka zatrzymała się na szosie nieopodal miejsca, gdzie przepływa Milcov. Napili
się wody z rzeki, klęcząc na brzegu, i obmyli sobie twarze. Od granicy droga przebiegała
śladami pierwszej grupy aresztowanej cztery miesiące wcześniej. Łubianka, segregacja,
potem więzienie Lefortowo, z grubymi murami z czasów cesarzowej Katarzyny. Miejsce,
gdzie nie zapewniono nawet podstawowej formy wolności, mianowicie wolności wyboru
śmierci. Więźniowie spali przy zapalonym świetle, trzymając ręce na kocu, aby
przypadkiem żaden z nich, zdobywszy coś ostrego lub po prostu czyniąc użytek z własnych
zębów, nie podciął sobie żył i nie oszukał w ten sposób strażników więziennych, umierając
w ukryciu. Na pierwszym poziomie rozciągała się metalowa siatka, która miała
uniemożliwić im skrócenie sobie życia przez roztrzaskanie się o cement parteru.
Więźniowie byli użyteczniejsi żywi, bo każdy z nich mógł swoimi zeznaniami pociągnąć za
sobą innych. Tam zaczynała się izolacja. Byli zamykani w oddzielnych boksach, rozbierani,
poddawani rewizji osobistej, z odbytem włącznie, po czym musieli zrobić około
dwudziestu przysiadów, a następnie zakładali koszule i portki więzienne. „Moje papierosy
zostały u Sarkisa Saruniego” – odpowiedział Harutiunian pierwszemu przesłuchującemu,
który zapytał go, czy pali. „Nie mamy nikogo o takim imieniu” – usłyszał szorstką
odpowiedź. „Przecież dopiero co zostaliśmy rozdzieleni…” – upierał się młody, wtedy,
Harutiunian. „Powiedziałem ci, że taka osoba nie istnieje!” – walnął pięścią w blat stołu,
przesłuchujący. Pewnego dnia miał odkryć, że także osoba o imieniu i nazwisku Levon
Harutiunian już nie istnieje. Teraz nazywał się 7–35. „Jak się nazywasz?” – został zapytany,
gdy ledwo co wyszedł z wagonu na zdrętwiałych nogach w obozie w Krywoszczakowie,
przedmieściu Nowosybirska, nad brzegiem rzeki Obi. „7–35” – ryknął Harutiunian, by
zagłuszyć wrzawę psów trzymanych na łańcuchu i szczutych przez żołnierzy. „A dalej jak?
– zapytał oficer siedzący pod bramą obozu, na której było napisane «Praca czyni wolnym».
– To znaczy takie masz imię, a jakie jest twoje nazwisko?”. „58!” – ryknął ponownie
Harutiunian, co oznaczało „wróg narodu”. Był teraz częścią innej rodziny, licznej,
mrowiącej się, wychudzonej, rozproszonej po całej Syberii, rodziny elementów społecznie
niebezpiecznych, wrogów narodu, desygnowanych w ten sposób przez artykuł prawa
karnego.
Harutiunian wyszedł na wolność po jedenastu latach więzienia. Rumuńska Republika
Ludowa przyjęła go na wiele sposobów. Zobaczywszy go na Dworcu Północnym, w
typowo obozowym ubraniu i butach, jakiś człowiek kupił i wręczył mu obwarzanki. Ktoś
inny podszedł, by zapytać o zaginionego krewnego. A przy wyjściu z dworca powitał go
patrol wojskowy i ciężarówka zawiozła go do siedziby Securitate na Calea Rahovei. Tam
wręczono mu zaświadczenie z Ambasady Związku Radzieckiego, rodzaj dyplomu
przyznawanego przodownikom pracy.
ZAŚWIADCZENIE
Niniejsze zaświadczenie wydaje się obywatelowi Levonowi Harutiunowiciowi Harutiunianowi,
urodzonemu w 1913 roku, w celu potwierdzenia, że od 8 maja 1945 roku do 24 września 1955
przebywał w ZSRR. W czasie pobytu w ZSRR Harutiunian L.H. był wykorzystywany do różnych prac. W
ostatnim czasie pracował jako główny ekonomista sektora obróbki drewna. W swoim zachowaniu
wykazywał się sumiennością.

Rzeczywiście. W chwili aresztowania ważył osiemdziesiąt dwa kilogramy. W chwili


wyjścia z więzienia spadł do pięćdziesięciu. Czasami, gdy z powodu nudy strażnicy
więzienni stawali się bardziej czuli, mówili do niego tonki-zvonki, czyli brzęczy-chudzina,
inaczej mówiąc, jego kości pobrzękiwały, uderzając jedne o drugie. Wypadły mu prawie
wszystkie włosy, a na skroniach pozostało mu tylko tyle, by wydawało się, że nad uszami
ma zawieszone srebrzyste podkowy. Lewa ręka trzęsła mu się trochę, dlatego gdy palił,
trzymał papierosa pod stołem, ukrytego przed wzrokiem innych. Wypadły mu też zęby.
Poczciwy człowieku z Dworca Północnego, który podarowałeś obwarzanki nieznajomemu
w obozowym ubraniu, twoja dobroć była czymś więcej niż mógł przyjąć. Tylko że
Harutiunian nauczył się nie spieszyć. Mamlał dziąsłami suchy kawałek, powoli, aż go
rozmiękczył.
Ich dom, teraz niska i wąska mansarda, przyjął go z wielką radością. Czekali na niego
przyjaciele, którzy też wyszli na wolność: Siruni, Arșavir, Acterian i Vahan Ghemighian.
Zachowała się fotografia. Z tyłu Arșavir napisał: „Czterech więźniów”. Innymi słowy
więzienie nie przychodzi i nie przechodzi, jest jak wilgoć, która, gdy cię dotknęła, wnika
do twoich kości, nosisz ją w środku. Arșavir chciał powiedzieć, że istnieją więzienia, z
których nie wyzwolisz się nigdy, choćbyś nie wiem ile zamków rozkuł. Zawsze zostanie
jeszcze jedna brama, której nie dasz rady otworzyć. I nikt nie może ci pomóc jej sforsować,
bo widzisz ją tylko ty.
Tym czterem więźniom udało się spotkać z piątym – Hovhannesem Babikianem.
Oczekiwał ich na stojąco, wsparty o kostur. Vahan, który wiedział, jak bardzo Babikian jest
chory, chciał mu pomoc się położyć. „Bzdury – odpowiedział Babikan. – Łóżko jest do
spania. Śmierć przyjmujesz na stojąco”. Kiedy wyszli, słyszeli go jeszcze, jak śpiewał
Cylicjo moja. Tęsknota za rodzinnymi stronami. Skończył pieśń, mimo że, jak opowiadała
jego synowa, oceniając po szklanych oczach, można stwierdzić, że umarł po pierwszej
zwrotce. Ba, chociaż słychać było jeszcze jego śpiew, nie poruszał już ustami. Wspięli się
z powrotem po schodach, przysunęli łóżko do zmarłego, zastygłego w pozycji stojącej, i
przechylając jak słup, złożyli go jednak na łóżku. Aby nie wystraszył tych, skądinąd
nielicznych, którzy przyjdą na czuwanie i zobaczą go tak zastygłego, na nogach. I tak
musieli wykopać dla niego grób głęboki i okrągły jak studnia.
Levon Harutiunian przyniósł nam to wszystko zapisane starannie, z nielicznymi
skreśleniami. Zapewniliśmy go, że będziemy się spieszyć, aby wydać jego manuskrypt. „Po
mojej śmierci” – powiedział. Opowiadałem mu o radości każdego autora, w chwili gdy
trzyma w ręku i kartkuje swoją świeżo wydaną książkę. „Kusiłoby mnie nawet, żeby ją
przeczytać, tak? – żartował Harutiunian. A potem już poważnie dodał: – Pisanie wyzwala.
Napisałem to wszystko, a teraz mogę o tym zapomnieć. Czytanie, dla odmiany, obciąża.
Niech czytają to inni, by o tym nie zapomnieć. Nosiłem to wszystko w pamięci
wystarczająco długo”.
Myślę, że to, co mówił, nie było do końca prawdą. Nie mógł w żaden sposób
zapomnieć. Zwłaszcza że będąc ostatnim, który został przy życiu, musiał nieść też
wspomnienia innych. Wspomnienia umierają później niż ludzie. Jak mawiał dziadek
Garabet: „Żaden człowiek nie umiera w momencie, lecz stopniowo, powoli. Najpierw
ciało, potem jego imię, potem wspomnienia innych o nim, a na samym końcu jego
wspomnienia o innych”.
Bawiłem się pod stołem na podwórzu, gdy starcy opowiadali szeptem lub nucili piękne
pieśni o smutnych słowach, usłyszane w dzieciństwie spędzonym na płaskowyżu Anatolii.
„Przegońcie stamtąd to dziecko” – mówiła któraś z pulchnych i pachnących wodą kolońską
kobiet, tanti{6} Paraţem lub ciocia Armenuhi. „Daj spokój – odpowiadał dziadek. –
Zawsze zostanie ktoś, kto będzie opowiadał. Może się okazać, że właśnie on będzie
opowiadaczem”.
Od małego wkładał mi pióro do ręki i otaczał białymi kartkami, tak jak inne dzieci
otacza się słodyczami lub zabawkami. Tak oto zostałem stopniowo opowiadaczem życia
mojego dziadka Garabeta, który w ten sposób będzie trwał jakiś czas, dopóki nie utraci
wspomnień o tym świecie.
Gdy padało i musiałem przejść przez podwórze, nakładałem te stare buty. Zostawiały w
błocie głębokie ślady, nienaturalnie głębokie jak na dziecko. Moje ślady były dla mnie
obce. Bałem się ich. Nasiąkały wodą jak ślady po końskich podkowach. Gdy ziemia
wysychała, stawały się surowe i głębokie, jak odciski ciężkiego chodu żołnierza. Jakby coś
ciążyło na moich ramionach, łakomie wgryzając się, poprzez mój chód, w ziemię. Nie
miałem jeszcze prawa do własnych śladów, zbyt wiele bowiem bolesnych rzeczy zdarzyło
się przed moimi narodzinami. Te ślady mógł zostawić którykolwiek z nich. Harutiun
Atanasian, Vartan Areklian, Ervan i Vagharșag Hovnanianowie, Kevork Kestanian, Ruben
Israelian, Kevork Hazarian, Hapet Kasparian, Hosrov Bedrosian, Hovghannes Sahaghian
lub Mihtar Harutiunian, którzy zginęli na ziemiach Syberii. Lub Jirair Karakașian,
Hovhannes Babikian, Zaven Saruni i Serop Surian, którzy odeszli w krótkim czasie po
powrocie do domu. Przywykli w obozie do myśli, że świat ich przeżyje, lecz nie byli
przygotowani stawić czoła tej nowej rzeczywistości, w której oni przeżyli świat, który był
ich, a teraz zgasł.
Nawet jeśli paczka z butami mogła była do nich dotrzeć, mój wujek Vagharșag
Hovnanian nie miał okazji nosić swojej pary. Wyczerpany drogą umarł pierwszy, na
Łubiance, nie dotarłszy na Syberię. Umarł boso, co oznacza, że przyjął śmierć, nawet w
takim miejscu jak tamto, z pokorą.
dwa

Dla takiego dziecka jak ja cmentarz był wielkim ogrodem, gdzie kwiaty i drzewa zakwitały
minutę wcześniej niż gdziekolwiek indziej. Nie wiedziałem, skąd się bierze siła kwiatów i
drzew. W tamtym czasie śmierć nie miała dla mnie żadnego znaczenia. Wyczuwałem ją
milczącą i zakwitającą i to mi wystarczało. Śmierć była czymś w rodzaju wczesnej wiosny.
Pierwszym zmarłym, jakiego zobaczyłem, był mój dziadek Garabet. Nauczył mnie i pokazał
mi wiele różnych rzeczy na ziemi i na niebie. Chciał mi także pokazać śmierć. Później
wytłumaczyłem sobie, że tak się stało, bo świat był zbyt mały na to, by pomieścić nas obu,
ze wszystkimi naszymi fantazjami, w jednym czasie.
Tak jak dwa istnienia nigdy nie wyglądają tak samo, groby też nie są do siebie podobne.
Być może zmarli zaczną pewnego dnia, jak mówi Kohelet, być do siebie podobni. Ale
wspomnienia o nich są różne. Grób jest pewnego rodzaju wspomnieniem, rodzajem śmierci
wewnętrznej, która pozostawia na wierzchu imię, tak jak wtedy, gdy pływasz używając
rurki trzcinowej, by oddychać jej drugim końcem. I tak samo nie znajdą się dwa identyczne
cmentarze. Cmentarz ormiański w Fokszanach był zupełnie inny od pozostałych. Po
pierwsze, dlatego że był mój i dlatego że tam, nie wiedząc o tym, spotkałem śmierć.
Objawiła mi się w formie kwitnącej moreli. Po drugie, bo nie istniały drewniane krzyże.
Mam wrażenie, że w świecie obrzędów ludzie stawiają wszelkiego rodzaju mury między
sobą a śmiercią, by siebie chronić, miejsca, gdzie stoją drewniane krzyże, oznaczają, że
śmierć przyszła zbyt szybko.
Ormianie mojego dzieciństwa umierali w należytym porządku. Robili sobie kamienne
lub marmurowe krzyże, wybierali ładne zdjęcia i grawerowali je na błyszczącej ceramice.
Przychodzili potem w Wielkanoc Ubogich, siadali na taboretach naprzeciw krzyży i
patrzyli na swoje oblicze i imię wyryte w kamieniu. Aż do dnia, w którym, wciąż patrząc,
nie wiedzieli już, który jest pierwszy, a który drugi, który jest żywy, a który tym
wyobrażonym. Śmierć była pewnego rodzaju pomieszaniem rzeczy, tak jakby zapomnieć
wrócić do domu. Ormianie mojego dzieciństwa żyli długo i wszyscy umarli sędziwi. Nie
sądziłem nawet, że może być inaczej. Mieli w sobie rodzaj zmęczenia, który przeszkadzał
im odpocząć, a co dopiero umrzeć. Odczuwali zdumienie wobec tylu okrutnych rzeczy,
które widzieli w dzieciństwie, nie rozumiejąc ich. Śmierć ma w sobie mądrość
objaśniającą. To zdumienie przeszkadzało im umrzeć.
Jednak każdemu z moich dziadków postawiono najpierw krzyż z drewna. Oni, Garabet
Vosganian i Setrak Melichian, sądzili, że tak długo, jak żyjesz, jesteś nieśmiertelny. Przeszli
przez świat beztrosko, z nastawieniem, że zawsze jest jeszcze czas, by coś wyprostować.
Tacy byli wszyscy mężczyźni z mojego rodu i ja nie wydaję się inny.
Dziadek Garabet miał swoje ulubione zdjęcie. Fotografia przedstawiała jego samego w
kapeluszu i w płaszczu z podniesionym kołnierzem. Wtedy gdy wymieniłem mu drewniany
krzyż na kamienny, by zrównał się z pozostałymi zmarłymi, nad jego imieniem umieściłem
właśnie to zdjęcie nadrukowane na ceramice. Ale dziadek nas przechytrzył. Mawiamy:
„Zajdźmy jeszcze do dziadka”. Gdy jestem na cmentarzu i patrzymy na siebie, wrażenie jest
dziwne. Taki, w kapeluszu i z podniesionym kołnierzem płaszcza, wydaje się, że właściwie
to dziadek idzie w naszym kierunku. Kontynuował tułaczkę, uśmiechając się pogodnie, a my
zostaliśmy na tym świecie, do którego on przychodzi od czasu do czasu. Ani życie, ani
śmierć nie zdołały go okiełznać. Pokonał je swoim kapeluszem, płaszczem w kratę, a
podniesiony kołnierz to kaprys, bo nie wydaje się marznąć na tamtym świecie, tak jak nie
było mu zimno na tym.

Dziadek Garabet miał aparat fotograficzny na trójnogu. Patrzyłem przez niego na świat. I na
nas samych. Niegdyś dziadek był wprawnym fotografem. W czasach, gdy nie było
kolorowego papieru, kolorował zdjęcia pastelami. Ale najbardziej ze wszystkiego lubił
fotografować siebie. Oto dziadek z wąsikiem pod nosem i z kosmykiem na czole,
przedrzeźniający Hitlera. Oto on w meloniku przekrzywionym na bok, uśmiecha się jak
Charlie Chaplin. Doktor Jekyll i Mister Hyde. Śmiejący się, płaczący, skulony lub w
podskoku. Sekunda! Krzyczał. Ustalasz miejsce, zaznaczasz je kredą. Wciskasz przycisk i
biegniesz, najszybciej jak możesz, by ustawić się czubkami stóp w oznaczonym miejscu.
Masz na to dokładnie trzy sekundy. Potem przycisk wyzwala się automatycznie. Dziadek
robił sobie zdjęcia tylko do wybuchu wojny. Przez pewien czas nie miał na to ochoty, a
potem nie był już wystarczająco szybki, by zmieścić się w tych trzech sekundach.
Mamy dużo zdjęć. Te najstarsze są najładniejsze. Moje prababki, Mariam i Heghine,
pradziadek, z surową twarzą, w okrągłych okularach w czarnej oprawie, nastoletni dziadek
grający na mandolinie. Wymieszane z pozostałymi fotografiami dziadka od strony mamy,
Setraka. A ta fotografia jest właśnie z 1915 roku. W dali rysują się jakieś białe mury
palone słońcem Anatolii. Rodzina zebrała się wokół starego Davida, usadzonego w fotelu.
Chłopcy, Setrak i Harutiun, kucają przy jego nogach. Z tyłu kobiety. Dwie córki, Maro i
Satenig, odświętnie wyszykowane, z kokardami we włosach, w sukienkach z kołnierzykami
z białej koronki. Fotograf zapowiadał się z kilkudniowym wyprzedzeniem. Jeździł od wsi
do wsi. Najzamożniejsi oczekiwali go w domu i razem szukali miejsca na fotel, w którym
zasiadał starzec rodziny, a wokół niego gromadzili się wszyscy. Inni, biedniejsi,
przychodzili na główny plac we wsi i stali w kolejce, dusząc się w sztywnych
kołnierzykach, w długich sukniach z falbanami i haftowanymi fartuszkami. Za jakiś czas
fotograf ponownie jeździł od wsi do wsi z oprawionymi fotografiami. Wspinał się na
jakieś krzesło i pokazywał ludziom kartoniki w sepii. Ci, którzy rozpoznawali siebie,
podnosili rękę i otrzymywali fotografię, za którą zapłacili uprzednio i dla której tyle się
wymęczyli.
Niemal we wszystkich ormiańskich domach znalazłem podobne zdjęcia. Rodziny
zgromadzone wokół najstarszych. Bez uśmiechu, sztywni, przypominający bardziej
muzealne eksponaty niż istoty ludzkie. Ormianie w tamtych latach zabiegali bardzo o to, by
się fotografować. To był ich sposób na pozostanie razem, niedługo po tym bowiem rodziny
zmalały i rozproszyły się. Dzięki temu, chociaż wielu zginęło, zaskoczonych i z taką
pokorą, że do dziś nie odnaleziono ich grobów, ich twarze się zachowały, odciśnięte na
kartonach w sepii, spłowiałych na brzegach. Za wszelką cenę chcąc przypomnieć, że
niegdyś istnieli. Przeczuwając, co miało ich spotkać.
Dziadek i ja bawiliśmy się. On wyzwalał mechanizm i wołał: „Biegnij!”. A potem;
„Stój!”. Uśmiechał się i wzruszał ramionami. „Koniec, czas minął! Nie dotarłeś za
daleko”. Kazał mi słuchać. „Sekunda, chłopcze! Nie masz pojęcia, kim jesteś, jeśli nie
jesteś gotów, by w trzy sekundy być tam gdzie trzeba. Albo jesteś już za stary jak ja”.
Nauczył mnie odmierzać sekundy bez potrzeby jakiegokolwiek zewnętrznego mechanizmu.
Należało szybko zmówić w myślach modlitwę serca: „Panie Jezu Chryste, Synu Boga,
zmiłuj się nade mną, grzesznikiem”. I gotowe, ten krótki czas mijał.

Kronika mojej rodziny jest jak lina wielkiego dzwonu. Każda przewracana kartka jest jak
jego uderzenie. Takie było też życie członków mojej rodziny: mnichów, książąt, kupców,
uczonych i pasterzy, wyczerpanych tułaczką, o rysach twarzy wyostrzonych wichrem
trudnych czasów.
Historia nie mogła być dla nich rzędem grobów, które według obrządku usypuje się
jeden na drugim. Wyobraź sobie pełnych nadziei ludzi podążających za przewodnikiem z
witką leszczyny. „Kopcie tutaj – mówił przewodnik. – Natraficie na wodę”. Wieść o
przybyciu przewodnika jest okazją do świętowania. Tam, gdzie płynie woda, w jej okolicy,
wcześniej czy później zostanie wykopana studnia. A gdzie jest studnia, tam pewnego dnia
powstanie dom.
Nasz przewodnik nie był jednak witany z radością. Nie miał miastowych ubrań,
przypominał raczej mnicha. Chodził boso i zdawało się, że jego habit nie widział igły.
Kroczył tak, jakby ślizgał się po kamieniach, nie kalecząc przy tym stóp. Ludzie zostawiali
domy i majątki, by podążać za nim w milczeniu, trzymając w ramionach niemowlęta, a
dzieci, które były wystarczająco duże, szły prowadzone za rękę. „Kopcie tutaj, w tym
miejscu powstanie grób”. Konwój malał jak sznur rozsupłanych korali. Tymczasem
niemowlęta nabierały sił wyssanych z mlekiem matki i schodziły z ramion, inne zaś
zajmowały ich miejsce. Szli od tak dawna, nie wiedząc dokąd, iż nawet nie spostrzegli się,
że idą do nieba. Po niewidzialnej linie dzwonu, którego krawędzie zlewały się, okrągłe i
niewyszczerbione, z linią horyzontu. Dlatego wiele rzeczy we mnie nie narodziło się i nie
umarło, one tylko schodzą.
Pewnego razu dziadek zaprowadził mnie do cyrku. Wielki ciemny namiot, rozbity na
wiejskim placu, gdzie dawniej wypasano krowy. Treser podpalił obręcz, którą trzymał w
ręku, i lwica, po chwili wahania, przeskoczyła przez nią. Potem usiadła grzecznie na
swoim miejscu. „Poczekajcie” – zawołała moja ciocia Maro, wycierając o fartuch
wilgotne dłonie, i dołączyła do pozostałych osób na fotografii. Od tamtej chwili, jak w
grze w bierki, każdy idzie swoją drogą. Niewidzialna ręka podnosi patyczki jeden po
drugim, nie ruszając pozostałych. Na zdjęciu Maro uśmiecha się, przyklejając dłonie do
spódnicy. By krople wody nie połyskiwały na zdęciu. Wejście w czas. Następnie wyjście.
Maro, poszukiwana przez janczarów, rzuca się ze skał w rwące i czerwonawe wody
Eufratu. Pozostało po niej płonące koło. Inne kobiety, panny młode lub matki, przygotowują
się, by przez nie skoczyć. Niekończący się konwój. Pietà. Zbliżają się, milczące, i na
chwilę każda z nich kładzie się w objęcia Matki Boskiej. Dalej nie pamiętam.
Jedyna kompletna fotografia mojej rodziny znajduje się w klaserze ze znaczkami.
Zdziwicie się, bo zamiast ormiańskich twarzy, z grubymi brwiami, o posępnych oczach,
znajdziecie tam upudrowaną perukę Georga Washingtona, koronę królowej Elżbiety albo
cedry Libanu.
Dziadek nauczył mnie, jak należy odklejać znaczki z koperty, tak by ich nie uszkodzić.
Na koniuszek znaczka przykłada się nasączoną wodą watkę. Gdy papier wilgotnieje, róg
podnosi się i z łatwością można odkleić znaczek. Potem znaczki kładzie się do wyschnięcia
na półeczce pieca. Oto i one. Nowa historia mojej rodziny, która pozostała po rozpadzie
konwojów. Rozpoczęła się w Adannie, Van, Afion-Karahisar, Kostantynopolu.
Przemierzyła pustynie Mezopotamii, wśród trupów porzuconych na skraju dróg lub
pływających, napęczniałych od wody, ciemne brzuchy lub zatłuszczone pokłady statków,
sierocińce, wśród zwijanych pospiesznie bagaży. Nowa płonąca obręcz, dla której ciała
stawały się cieńsze, aby mogły przeskoczyć.
Statua Wolności to moja ciotka Haigui, siostra Sahaga Șeitaniana. Przybyła do Rumunii
w 1919 roku, a po drugiej wojnie światowej wyemigrowała przez Liban do Stanów
Zjednoczonych. Koperty ze znaczkami ze Statuą Wolności noszą jej staranne pismo
nadesłane ze Wschodniego wybrzeża, z Hartford. George Washington pochodzi z Wybrzeża
Zachodniego, pod nim adres zapisany jest pospieszną ręką wujka Kevorka Kiulahiana,
kuzyna ojca, lub sumienną ręką cioci Anahid, siostry wujka Kevorka. Oto i orzeł
amerykański, z rozpostartymi skrzydłami, zwilżony ustami cioci Satenig, siostry dziadka
Setraka. Simon Bolivar, z epoletami i dłonią wspartą na szabli, to oblicze, za którym
ukrywa się, w Wenezueli, Haig, dziadek Dicrana Bedrosiana, zegarmistrza z ulicy Dużej.
Egzotyczne ptaki pochodzą prosto z Argentyny, nadesłane przez Zaruhi, siostrę dziadka
Garabeta. Małe znaczki, ze słowiańskimi literami, opowiadają o Ohanesie, młodszym
bracie dziadka Garabeta, który ledwo wiąże koniec z koniec w domu starców w Silistrze.
Znaczki są przyklejone krzywo, Ohanes nie dowidzi i nawet pismo, tak twierdzi dziadek,
nie jest już jego, dyktuje komuś swoje listy. Za posępnymi rysami Gamala Abdela Nassera
powinienem odgadnąć delikatną twarz Luizy, córki Ohanesa, która wyszła za mąż w
Kairze. Cedry Libanu kryją w swym cieniu pozostałych kuzynów, którzy zostali na
Wschodzie, uważając, że Europa, tak obojętna na ich cierpienia, nie będzie dla nich
dobrym domem. A jednak, oto twarz Napoelona lub obraz Delacroix, z którego frygijska
czapka nawołuje do walki, nadesłane przez Bergiego, syna Ervanta Hovnaniana, który
zmarł na Syberii.
Układam je starannie. Postanawiam ułożyć na początku bliskich krewnych, połączonych
przez więzy krwi, potem tych, którzy dołączyli przez małżeństwo, z którymi moi
dziadkowie dzielili jedynie nazwisko, a potem tych, z którymi dzielili przede wszystkim
cierpienie. Zaczynam od początku. Tym razem w kolejności rozstania. Najpierw ci, którzy
obrali inną drogę jeszcze w czasie masakr, przedostając się do Syrii, Libanu lub Egiptu i
tam zostali, albo przekraczając Morze Śródziemne dopłynęli do Marsylii, albo nie
zatrzymując się nawet tam, przekroczyli Atlantyk i dotarli aż do Nowego Jorku. Potem ci,
którzy od razu udali się do Europy, czekając na otwarcie portów na Morzu Czarnym, i
nosili imię, jakiego dotąd nie nadawano ludziom w historii: apatrydzi. Czyli niepozbawieni
ojczyzny, którą kochają, ale pozbawieni ojczyzny, która by ich chroniła. I aby jednak mieli
jakąś nazwę w słownikach i jakiś kraj, pod którym na skrawku papieru można nadać im
tożsamość, wynaleziono nowe państwo, które znajduje się wszędzie i nigdzie. Synowie
marnotrawni, słudzy tej dziwnej nowej ojczyzny, tak jak to zaproponował Fridtjof Nansen,
komisarz Ligii Narodów do Spraw Uchodźców. Paszport apatrydy oznaczał, że ze
wszystkich praw, które miałeś dotychczas, możesz zachować tylko te od Boga, nazwisko
rodowe i znak chrztu, czyli imię. Narodziny i chrzest. Nazwiska Ormian kończą się
wszystkie na „ian”, wskazując przynależność rodową po linii ojca. Kevorkian, na przykład,
pochodzi od Kevorka, który w języku ormiańskim oznacza Grzegorza. Dzięki temu nowemu
ojcu z niebieskimi oczami i włosami jak śnieg, zupełnie niezwykłemu jak dla smagłego
ludu o ciemnych oczach, Ormianie mówili o sobie Nansenian, czyli niczyj. Miałem w domu
fotografię Nansena z siwym wąsem i łagodnym spojrzeniem. Nikt inny, nawet
Norwegowie, nie wspominali odważnego badacza tak często jak Ormianie. „Dostaliśmy
obywatelstwo rumuńskie dopiero w 1948 roku – odnalazłem później taki zapis w
papierach dziadka Garabeta. – Do tego czasu nie zaciągano nas do wojska, nie mogliśmy
prowadzić na nasze nazwisko żadnego handlu, mogliśmy jechać, gdzie tylko nas oczy
poniosą, tylko że nikt inny nie chciał nas przyjąć. Byliśmy Nansenianami”. Ten nowy ród
Nansenianów zszedł do portu w Konstancy za zgodą rządu Brătianu, pierwszego rządu w
świecie, który był skłonny uznać fakt, że mogą istnieć obywatele państwa, którego nie ma
na mapie. Nansenianie, pracowici i milczący, rozproszyli się najpierw po pobliskich
miejscowościach jak: Gałacz, Braiła, Babadag, Silistra, Balcic. Potem, nabierając odwagi,
wspięli się w kierunku Fokszany, Buzău, Ploeszti, Bukaresztu, Pitești i Kraiowej.
Wypełnili ulice aromatem orientalnych przypraw, sprzedawanych w sklepikach z okrągłymi
szyldami, nosili dziwnie imiona i mówili starym językiem, szorstkim i zawodzącym
jednocześnie, słowa wyraźne, które powoli, powoli, bliżej moich narodzin przerodziły się
w szepty. Po wojnie wielu z nich, ulegając propagandzie komunistycznej, sprzedało
wszystko, co miało, ponownie spakowało swoje tobołki i wyruszyło w kierunku Armenii
sowieckiej. Inni, korzystając z faktu, że nowy świat uznał, po ich trudach, by przekonać się
o jego zaletach, że będzie lepiej, jeśli pozwoli im wyjechać, rozproszyli się, każdy, gdzie
go oczy poniosły. Najliczniejsi wyruszyli do Ameryki. Ci pojawiają się w moim klaserze
ze znaczkami z ostatniej fali. Nawet jeśli, kto wie, okaże się pewnego dnia, że to nie jest
ziemia, której szukali, i ponownie wyruszą w drogę.
Potem postanowiłem pogrupować ich według jedynej granicy, którą znałem na pewno:
moich narodzin. Ustawiłem w rzędzie najpierw tych, których poznałem, niewielu, a potem
tych, których nie poznałem. Wszystko było na odwrót. Najmłodsi przed starszymi, żywi
przed zmarłymi, ci, którzy nie udali się w wędrówkę, przed tymi wyczerpanymi tułaczką.
Oceniając według sensu mojego istnienia, zauważyłem, że historia nie ma żadnej logiki.
Inaczej mówiąc, nic z tego, co się wydarzyło, nie zapowiadało mojego nadejścia. Byłem
przypadkiem i patrząc przez to okienko, którym było moje życie, tak maleńkie, że ledwo
mieściło się w nim spojrzenie lub rura flinty, znaczenia historii się rozmywały, z kolei ona
stawała się przypadkowa.
Ułożyłem ich w kolejności narodzin. Ale to nie tym różnią się ludzie: wszyscy się rodzą
i każdy przynosi ze sobą nowy licznik. Wtedy zgodziłem się z dziadkiem Garabetem i
ułożyłem ich według dat śmierci. Ludzi różni nie sposób, w jaki się rodzą, lecz w jaki
umierają. Pierwszy był Lenin, otoczony czerwonymi flagami. Lenin był zwiastunem wujka
Hranta z Konstancy, który pisał do nas, że został uwolniony z obozu, ale nie mając
dokumentów ani siły, by odbyć drogę powrotną, właśnie z Półwyspu Taymyrskiego
zdecydował, że doczeka końca swych dni w Związku Radzieckim. Potem Simon Boliwar,
który czuwał przy wyczerpanym ciele siostry dziadka Garabeta, pochowanej w Buenos
Aires, nieopodal pomnika wzniesionego ku czci Ohanesa Tetiana, generała Kossutha, który
po zwycięstwie w 1849 roku, dotarł do Transylwanii właśnie z Argentyny, gdzie założył
Akademię Wojskową. Porządek członków mojej rodziny według czasu śmierci łatwo było
zachować. Ale co z żywymi? To ja zdecydowałem, ze stanowczością i prostodusznością
dziecka, o ich losie. A to jest zatem ich fotografia, po całym stuleciu tułaczki, po dwóch
wojnach światowych i po tylu exodusach. Przechodzą z przypadkowej karty historii na
grube kartki mojego klasera ze znaczkami, przypominające płytki w sepii dagerotypu. Znaki
mojego rodu, dla którego ziemia od zawsze była okrągła, bez końca. Niosąc dziwne
oblicza, na miarę dróg, które rozwijali pod stopami, jak grube dywany z Ispahanu.
Miejsce pośrodku zajmował nieustannie George Washington, ze swoją okrągłą twarzą,
w peruce z lokami, wspierając się pyszałkowato na rękojeści szabli. Przy nim, po jednej i
po drugiej stronie, Napoleon Bonaparte, Simon Bolivar, Gamal Abdel Nasser. Ci cofali się
o krok, zapraszając Elżbietę II, która pobudzona obecnością tylu dzielnych duchem
osobistości, zdejmowała koronę i naciągała na uszy czapkę frygijską – nowy figiel mojego
wuja z Paryża, Bergiego Hovnaniana. W tle rysowały się grube gałęzie cedrów, w których
szeleściły, jak liście, opadające stulecia. Nieco dalej, patrząc z ukosa i podejrzliwie, Lenin
i Dimitrov. „Uśmiech, proszę!” – mówię do nich. Poddają się rozkazowi tamtego dziecka i
usztywniają się, poważni i niezgrabni, bo ze wszystkiego, w czym mogłaby ich wyćwiczyć
historia, najtrudniej nauczyć się uśmiechać.
Co mają ze sobą wspólnego ci wszyscy ludzie, królowe, cesarze, generałowie, konno
lub wbijający ostrogi w świeżo podbite, zakrwawione, ziemie? Jak mogą tworzyć grupową
fotografię mojej rodziny? Co wiąże te wszystkie upudrowane, koronowane, nasrożone lub
zadowolone twarze ze znaczków? Jaki to znak, który dawny fotograf, ten, co sfotografował
moją rodzinę we wsi Akar w Anatolii, zaledwie kilka dni przed masakrą i rozstaniem,
zdumiony może by wyretuszował? Tym znakiem jest pieczęć. Jak zwrócona w kierunku
nieba podkowa zmarłych koni. Cała, okrągła lub tylko na brzegu znaczka, jak kawałek koła
od wozu. Turkocącego kamienną drogą, zapadającego się w piasku, pokrytego szronem lub
poczerniałego od błota. Pieczątki jak płonąca obręcz, chwila zawieszenia, przez którą ciała
skaczą kolejno, wydłużając się.
Uśmiech proszę. Moi przodkowie, potem wujkowie, ciotki chowają się za kurtynami,
fałdami, żakietami, zapotniałymi siodłami. By pomieścić się w moim klaserze ze
znaczkami, królowie i królowe, generałowie i monsiniorzy jak jeden mąż silą się na
uśmiech. O moim ormiańskim rodzie, pośród fałd królewskich trenów, pośród mundurów i
żakietów, w blasku szabli i ciemności otworów armatnich, przypominają tylko jakieś
pieczęcie.
To jest nowa fotografia mojej rodziny. Historia opieczętowana.

Nie lubiłem luster. One to czuły i mnie pokarały. Ogromna istota patrzyła na mnie, drzemiąc
i podnosząc leniwie powiekę. Istota łakoma, która posługiwała się lustrami lub tym
wszystkim, w czym mogła się przejrzeć, by zabrać moją duszę.
Dowiedziałem się o tym od mojej babci Arșaluis. Córka szewca Ionescu, co miał
warsztat na rogu, umarła młodo. Nie była chora, a w każdym razie nie chorowała na żadną
ziemska chorobę. Wychudła, jej oczy zapadły się, aż całkiem znikła z tego świata. Nikt nie
przypominał sobie jej pogrzebu ani tego, czy się kiedykolwiek odbył. Szewc trzymał jej
fotografię w warsztacie na półeczce, pośród słoików z klajstrem i szewskich kopyt.
Zdjęcie było wytarte i rysy twarzy dziewczynki zatarły się. Tak samo jak odeszła z tego
świata, jej obraz ścierał się powoli z lustrzanego srebra. Babcia Arșaluis poznała
przyczynę śmierci: „Jej sen odbił się w lustrze”. To znaczy, że łóżko dziewczynki było
postawione przed lustrem. Ludzie mogą się przeglądać w lustrze ile dusza zapragnie, ale
nie sny. One, raz odbite, zostają tam przygwożdżone. Zamiast rozwiać się wraz z nastaniem
świtu, zbierają się jak szron, jak zimne krople potu na czole. Skądinąd to był jedyny
symptom choroby dziewczynki. Doktor Zilbermann, który po wojnie nazywał się
Argintariu, za nic w świecie nie chciał w to uwierzyć. Ale zgadzał się co do tego, że to
nieprawdopodobne, by tak zimne czoło, bez cienia gorączki, potniało w ten sposób. Córka
szewca Ionescu umarła, bo nie potrafiła wyjść z własnych snów. Wchodząc coraz głębiej
w sny swoich snów, powoli rozproszyła się.
Dziadek Garabet był natomiast zafascynowany krótką pamięcią luster. „Żadnego śladu”
– mawiał, gładząc lśniącą powierzchnię. Żadnego drgnięcia. Żadnego echa. Historia
oglądana w lustrze jest równa zeru.
Wtedy dziadek zaproponował, byśmy pokonali lustra. Wypowiedzieliśmy im wspólną
walkę. „Najstraszniejszą bronią przeciwko lustrom jest pamięć – zadecydował dziadek. –
Nadamy więc lustrom pamięć”.
Naszym budzącym trwogę adwersarzem okazało się duże lustro. Mogliśmy je pokonać
jedynie sprytem. Zaczęliśmy od wykorzystania zdrady luster. Inne lustro, umieszczone
naprzeciw tego dużego, powielało w nieskończoność obrazy. Nie zdołaliśmy jednak
niczego osiągnąć. Chwila lustra zdawała się nieskończona jak odbicie, ale nadal
pozbawiona śladów. Chwila miała głębię, ale nie miała trwałości.
Musimy znaleźć coś innego. Dziadek postawił trójnóg przed lustrem. „Jeśli nie zechce
w żaden sposób, wsadzimy mu pamięć do gardła siłą”. Fotografowanie lustra wydawało
się najprostszym zajęciem na świecie. Nie musiałeś się na nie czaić, bo stało nieruchomo.
Ale jak skusić do zbliżenia się pamięć, by lustro-spryciarz nie spostrzegło się? Fotograf i
jego aparat musieli zaskoczyć obraz, dbając o to, by samemu nie znaleźć się w środku.
Lustro okazało się łapczywe ponad wszelką miarę. Zarzucało na nas po prostu niewód
światła, łapiąc nas za każdym razem. Jakakolwiek szamotanina była bezużyteczna. To jak
inny sposób łowienia ryb, kiedy niewód zbliża się od wody do lądu. Zdecydowaliśmy się
robić zdjęcia z jednej strony, by nas nie widziało. Wtedy jednak lustro przemieniało się w
ostrze noża. Nie było już na nim odbić, lecz same błyski. Otóż bez obrazów pamięć nam się
wymyka.
Jak sfotografować lustro bez oglądania w nim siebie? Jak zrozumieć świat sytuując się
poza nim?
Ostatecznie jest to sprawa natury trygonometrycznej. Położenie w świecie albo poza
nim wyraża się poprzez sinusy i cosinusy. Dziadek zabrał się do obliczeń. Najlepszy okazał
się kąt dwudziestu trzech stopni. „Jesteśmy zbyt wysoko – ocenił. – Powinniśmy patrzeć w
środek ziemi ze zwrotników. To najlepsze miejsce, z którego możesz oglądać świat, będąc
jednak poza nim. Im pniesz się dalej w kierunku Bieguna Północnego, tym szybciej połyka
cię życie”. Nasz pokój, z jego wahadłem, z dużym lustrem, szafą pełną tajemniczych
książek, przyrządami do fotografowania i słoikami farb, wydawał się wielki jak świat.
Należało zatem przyjąć, że to duże i łakome lustro jest środkiem ziemi, aby i nasz pokój
miał swoje strefy zwrotnikowe. Zmierzyłem pokój krokami. „Stój!”. Dziadek zaznaczył
miejsce kredą i postawił trójnóg. Musieliśmy uważać, aby lustro nie rzuciło się na dziadka,
by go połknąć, z trójnogiem, ze wszystkim. „Musimy je jakoś skusić. Odwrócimy jego
uwagę. Ty będziesz przynętą dla lustra”. Usiadłem naprzeciw niego. Rozpostarłem
ramiona, by dać lustru jak najwięcej do roboty. Obraz był piękny. Gdyby nie gruba rama z
czarnego drewna, zakończona klamrą, wydawałoby się, że to prawdziwy ja. Ale nie byłem
to ja, bo w odróżnieniu od tego uśmiechającego się obrazu, wiedziałem, że nam się nie uda.
Kątem oka dostrzegałem odbicie trójnogu w lustrze. Zdałem sobie sprawę, że nasza walka
jest daremna. Walczyliśmy nie przeciwko lustru, lecz przeciwko światłu. Tym bardziej że
tak postrzegany, problem był rozwiązany. Światło, nawet jeśli stąpa jedynie po lustrach, ma
pamięć.
Duże lustro wiedziało to i zemściło się. Dziadek się zmęczył poszukiwaniem kątów i
prześlizgiwaniem ukradkiem z trójnogiem. Próbowaliśmy także po zmierzchu, ale lustro nie
zapadało w sen. Dziadek odpuścił. Siadał naprzeciw lustra i mówił do niego. Do swoich
odbić, które nie miały jak mu odpowiedzieć. Albo może odpowiadały w pewien sposób,
dziadek bowiem, po kilku chwilach milczenia, mówił dalej. Ponownie mieszając znane mu
języki.
Aż do pewnego dnia. Duże lustro było stare i niekiedy obrazy na tafli przecinały się
krzywo. Dziadek zawołał mnie do siebie. Mój róg lustra był czysty, a moje odbicie płaskie
i wyraźne. Jego strona lustra była mętna, a obraz zamazany. „Spójrz – powiedział dziadek
Garabet. – Nawet lustra mają mnie dość. Pora umierać”.

Dziadkowie byli kupcami. Wszyscy wędrowcy mojego rodu trudnili się, w taki czy inny
sposób, kupiectwem. Przywozili do Europy melancholijny zapach przypraw korzennych.
Kłębiły się w oparach kawy oraz w zapachu kawałków lokum i chałwy. Docierali do
zachodnich portów w Amsterdamie lub Marsylii. Stamtąd najdzielniejsi wyruszali do
Ameryki, mieszając ziarna kawy lub ciecierzycy z ryżem, aby wilgotne powietrze oceanu,
tak spragnionego suchości, dało się skusić ziarnami ryżu, zostawiając kawę nietkniętą.
Drogi konwojów były długie. Kupcy czekali na towar w portach, ustawiali je w
magazynach w Aleppo, Tebrizie lub Tiflisie, potem wyruszali bezpieczniejszą drogą przez
Odessę i Lwów. Jedni wysiadali w Suczawie, gdzie odbywały się targi bydła, i stamtąd
przez góry kierowali się do Wiednia. Inni docierali na zamglone ziemie Morza Północnego.
W tamtych czasach ziarna pieprzu były rzadkie i kosztowne. Wysypane na mięso
pozostawione do suszenia, pomagały przetrwać lato, a swoją ostrością ożywiały ciało.
Kupcy ormiańscy dostawali w zamian piękne monety, które sprawdzali w zębach lub
rysując igłą. Albo ściskali je w dłoni, przymykając oczy w milczeniu. Krew wyczuwała
złoto, pulsowała, ogrzewając im palce.
Potem kupowali narzędzia, sukna, wino i miód, rzeczy trudne do znalezienia na
górzystych i wyschniętych ziemiach Anatolii. Ich droga nie kończyła się tutaj. W Karabachu
lub w Bucharze kupcy wymieniali monety na dywany, które w tych surowych warunkach
były grube i miękkie, by zastąpić pod stopami trawę. Dywan, gdy był już skończony,
rozwijano przed sklepem, aby ludzie stąpając po nim nadali mu miękkość i utrwalili
kolory. Szlak dywanów prowadził na drugi koniec świata, do Bombaju, Kalkuty i jeszcze
dalej, do Makao lub Szanghaju. Tam, gdzie zaczynały się żółte wody, kończył się szlak
dywanów, przechodząc w szlak jedwabiu. Kupcy nie zatrzymywali się nigdy. O niektórych
mówiono, gdy na horyzoncie pojawiał się jakiś przezroczysty prążek, że nie ustawali od
wieków, przemierzając odludne drogi lub porzucone karawanseraje, mieszając pieniądze z
czasem.
Gdy jednak słudzy i juczne zwierzęta, osły i wielbłądy egzekwowały swoje prawo do
odpoczynku, kupcy zataczali mniejszy krąg, ale równie korzystny. Napełniali wozy
owocami od Erywania po Baku – granatami, arbuzami z czerwonym miąższem lub
turkmeńskimi melonami w kolorze miodu, morelami wielkimi jak pięść lub winogronami o
drobnych gronach bez pestek, świeżymi latem lub suszonymi, rodzynkami, zimą. Owoce
były wiezione krótszą drogą, w kierunku Rostowa i Symferopolu, gdzie wymieniano je na
solone ryby i sery w beczkach z solanką. Handel żywnością był krótszy, zależał od pory
roku i nie miał w sobie nic z wielkości osamotnienia panującego na szlakach korzennych
przypraw, łączących oceany i zorze. Śniadzi kupcy, o oczach koloru ziaren pieprzu,
prowadzili karawany, spali w siodle, z brodą na piersi, zwąchiwali powietrze jak dzika
zwierzyna w oczekiwaniu na burzę, żłobili policzki ostrością piasku pędzonego przez wiatr
lub śniegu z wysokich płaskowzgórzy. Kiedy rzeki stawały się cieńsze i chowały się, z
powodu upału, jak węże w ziemi, ormiańscy kupcy trzymali pod językiem po pestce
granatu, wypełniając usta chłodem i oszukując pragnienie.
Śledziliśmy razem jazdę karawan. Mieszałem się między rozjuczone konie, między
ogniska, wokół których tańczono, przeskakując płomienie w rytm bębnów i surm, pośród
istot, drzemiących i drgających w rytm jazdy karawany, która nigdy nie zasypiała.
Następnie szukałem ich w mieście dzieciństwa, na wąskich brukowanych uliczkach, z
drewnianymi płotami. Zaglądałem przez zakurzone okna i wchodziłem, szukając w
ciemności konopianych worków aromatu kawy i korzennych przypraw. Fokszany, miasto
równinne, położone na skrzyżowaniu szlaków, rozrosło się jak zajazd. Potem ów zajazd,
jak każde miejsce odpoczynku usytuowane nad brzegiem rzeki, złagodniało i udeptało się.
Wojewodowie ustanowili między Mołdawią i Muntenią granice celne, kupcy, którzy
poczuli znużenie właśnie w tym miejscu, spętali konie i zbudowali domy. Olbrzymie
drzewa, jak na przykład cedry Libanu, rosnąc, ciągną za sobą ziemię, utrwalają ją i
podnoszą. Tak samo wzniesiono miasta, zakotwiczone wokół największego drzewa, jakim
był kościół. Gdy osadzono pierwszy ołtarz, wokół kościoła pojawiły się sklepiki. One
wydłużyły drogę, każdy nowy kram próbował być tym najważniejszym, który wita gości. Ta
ulica została nazwana, jakże by inaczej, ulicą Dużą, a po ustanowieniu w Fokszanach
Komisji Księstw otrzymała nazwę, którą nosi do dziś: Wielka Ulica Zjednoczenia. Kupcy
byli wymieszani: Ormianie, którzy zjechali drogą od Lwowa, z Botoszan Jass i Suczawy,
Grecy, którzy przywozili towary z portów naddunajskich, Albańczycy, którzy sprzedawali
słodkości, i rzemieślnicy z regionu Vâlcea, którzy kontynuowali na równinie swoje
góralskie zajęcia: tkanie i inkrustowanie drewna. Pod koniec dziewiętnastego wieku,
pchani ze wschodu i zachęceni znacznie dogodniejszymi prawami, przybyli także kupcy
żydowscy, którzy rozgościli się na ulicy Dużej. Zaczęli handlować towarem niezwykłym, o
którym nikt dotąd nie pomyślał, by wystawiać go na straganach: czasem. Sprzedawcy czasu
nie mieli półek, ich wystawy, zakryte do połowy okiennicami, nie były zachęcające,
miejsce zacienione, a kontuary wąskie. Wystarczające jak na to, by ułożyć stos tego
wyimaginowanego towaru, który znalazł w tym mieście, będącym do tej pory poza czasem,
licznych klientów. Ci sprzedawcy mieli badawcze spojrzenia, którymi przeszywali cię na
wylot. Siedzieli skuleni, z plecami zaokrąglonymi nad dłońmi, które zacierali
nieprzerwanie, jakby to były jakieś walce. Nie używali wagi ani odważników, czas
każdego był zapisywany na pożółkłych kartach rejestru. Ten, kto przychodził kupić czas,
dopiero później poznawał jego cenę. W miarę jak skonsumował to, co kupił, a wiec chwilę
wytchnienia, pozorny spokój przemieniał się w niepokój, brak trosk w zatroskanie. To była
pierwsza cena, jaką płacił. Czas okazywał się zawsze towarem droższym niż wydawało się
na pierwszy rzut oka. W duchu klient przeklinał sprzedawcę, przeklinał zawartą umowę,
rozumiejąc zbyt późno, że czas, który kupił, okazywał się zbyt krótki, bezużyteczny,
nieprzeżyty. I dlatego że nazywany tak, czas nie należy do ludzi i tak jak nie możesz
sprzedać nocy, wiatru czy światła, nie możesz sprzedać też czasu; kupcy nadali mu inną
nazwę: zysk. Im więcej potrzebowałeś czasu, tym większy był zysk.
Czas płynie wraz z krwią. Świat pozbawiony krwi jest światem pozbawionym czasu.
Klienci mieli blade policzki i rozrzedzoną krew od zbyt małej ilości czasu, jaki im
pozostał do dyspozycji. Sprzedawcy mierzyli ich wzrokiem. Potem ukradkiem, w
ciemności, z błyskiem w oku liczyli lśniące monety. Człowiek brał garść pieniędzy,
zyskiwał trochę czasu, ale musiał oddać zawsze więcej, zbyt dużo. Dlatego sprzedawcy
czasu byli znienawidzeni. Księża przeklinali lichwiarzy. Za dnia ludzie przechodzili na
drugą stronę ulicy. Pod wieczór natomiast dłużnicy, bankruci, karciarze, zagubione kobiety
lub podupadli kupcy pukali do ich drzwi i wślizgiwali się do środka, bojaźliwie mierząc
wzrokiem ulicę. A że taki handel nie mógł trwać długo, nie wzbudzając nienawiści, która
stawała się niebezpieczna, Żydzi stopniowo rezygnowali. Zostali kupcami korzennymi,
karczmarzami, niekiedy rękodzielnikami. Wybudowali kramy z jednym piętrem, a ulica
Duża, z kamiennym brukiem, szerokimi chodnikami i rzucającymi cień kasztanami, stała się
miejscem, po którym z przyjemnością spacerowano wieczorem, pozdrawiano się,
wymieniając uprzejme ukłony. Ulica Duża była zamknięta dla ruchu samochodów i wozów.
W dzień święta dynastii królewskiej, 10 maja, pułk defilował rytmicznym krokiem przed
zgromadzonymi na chodnikach przechodniami, za nim zaś podążała wojskowa fanfara i
chmara dzieciaków. Kilka razy przejeżdżał sam król, w dorożce ciągniętej przez
przyozdobione dzwonkami konie, w drodze do Czerniowiec. Wraz z nastaniem wojny
żydowskie sklepy zaczynały się zamykać. Trzęsienie ziemi w 1940 roku zmiotło piętra.
Niesprzedany czas uwolnił się z zamkniętych na kłódki kufrów i uniósł się ponad miastem.
Kurz płynął ponad gruzami przez długie godziny.
Po wojnie, w czasie głodu, handel przeniósł się na skraj lasu, gdzie sprzedawano zboże
przywiezione pociągami z Oltenii. A wraz z przybyciem komunistów, gdy targowanie się
nie było możliwe, miejsce niegdysiejszych sprzedawców zajęli gestorzy państwowi.
Bardziej uparci sprzedawcy i rzemieślnicy – zaliczali się do nich też Ormianie – przenieśli
handel do siebie do domu, gdzie pracowali po zmroku. W świetle dnia byli gestorami i
kooperatorami, przyjmowali i sprzedawali za talony, na kartki i według cen publikowanych
w gazetce i wywieszonej na ścianie. Cen, które od 1 maja i od 23 sierpnia, zmalały o pięć
banów, by dowieść w ten sposób wyższości nowych, komunistycznych czasów nad zgniłym
kapitalizmem. Dziadek Garabet i jego szwagier Sahag zamknęli sklep przy ulicy Dużej.
Podczas wojny babcia Arșaluis robiła lalki na sprzedaż. Dziadek przemierzał ulicę z
trójnogiem na plecach. Czasami jakiś niemiecki żołnierz zatrzymywał go, by sfotografować
się i udowodnić tym w domu, że nadal żyje w tej wojnie przeciwko Rosjanom. Później
fotografował Rosjan, którzy chcieli dowieść rodzinom, że nadal żyją w tej wojnie przeciw
Niemcom. A w końcu fotografował tych wracających do domu, którzy nie mając komu
wysłać zdjęcia, chcieli udowodnić sobie samym, że jeszcze żyją.
Zakonnicy mojego rodu dali mi moc odmawiania modlitwy serca, bez potrzeby słów. I
czynienia znaku krzyża, o którym dziadek Garabet opowiadał mi w taki oto sposób:
„Drzewa noszą znak krzyża tam, gdzie przecinają się ich gałęzie. Ptaki, gdy rozpościerają
skrzydła do lotu, czynią znak krzyża na niebie. Ze wszystkich istot tylko człowiek nie ma
tego znaku na ciele. To dlatego dał się ukrzyżować za nas Nasz Pan Jezus Chrystus”.
Wojownicy mojego rodu dali mi siłę pokonanego, bo tylko bowiem umierają naprawdę
za swoje ideały, pod warunkiem że zachowam się, właśnie dlatego, jak zwycięzca.
Nauczyłem się odczytywać historię inaczej, według śladów zostawianych przez podkowy
koni. Tamte ślady mówią, że w ciszy nastającej po bitwie pozostaje strzała, która jeszcze
nie spadła, rana, która nie wykrwawiła się dostatecznie, słychać rżenie, którego piana z
pyska jeszcze nie zdusiła. Czuję w ustach pomieszane smaki. Wojownicy mojego rodu,
przemieszczając się konno, trzymali się prostej drogi, niezależnie od tego ile upadków i
wzlotów niosły ze sobą dzieje. W ten oto sposób mój ród krzyżował się z historią, tak jak
nie możesz przejść z jednego brzegu na drugi, nie przecinając wody.
Od pasterzy mojego rodu otrzymałem zdolność sławienia pór roku. I nie przestałem
szukać kupców. Jako dziecko odczuwałem fascynację kontuarem. Siadałem skulony na
kamiennych schodach, zaglądałem przez okno lub zabawiałem jakiś czas w środku. Drewno
było przyciemnione, tłuste lub pokryte okruszkami, ponad nim ręce wyciągały się po zwitki
pieniędzy, towary były gładzone, macane, szacowane. Granica, której nie ma na żadnej
mapie. Którą mogły przekraczać, jak brzegi Acheronu, żądze i urojenia, ale nigdy ludzie.
Żyłem pośród ludzi ubogich. Towary były na ich miarę. Cukier i mąkę sprzedawano
prosto z worków, ryż, wysypany na gazetę, wybierałem spośród plew. Marmoladę cięto z
bloku nożem, a ser, jednego tylko rodzaju, sprzedawano z beczek, gdzie solanka trudziła
się, by ukryć brak świeżości. Deski podłóg były nasączone ropą, by nie wycierały się od
chodzenia, a z sufitów zwisał jak śmigło wentylator, by odgonić muchy i utrzymać odrobinę
chłodu nad mięsem, którego krew kleiła się na czarnych brzegach. Wiele innych produktów
przygotowywaliśmy w domu. Słodycze przyrządzało się z owoców z podwórza, zebranych
bezpośrednio z drzewa lub z ziemi. Zielone pomidory i kapustę zanurzano w beczkach,
które otwierano w pobliżu świąt. Zjełczałe tłuszcze gromadzono w spiżarni i przetwarzano;
bulgocąc cały dzień, zastygały w mydło. Kwiaty lipy albo rumianku, liście mięty albo
owoce dzikiej róży suszono na herbatę. W głębi podwórzy klecono kurniki i niekiedy
chlewy dla świń. Mięso wkładano do słoika z tłuszczem. Wielu przyzwyczaiło się, w
czasach wojny, wyrabiać chleb w domu i wieczorami zostawiało ciasto do wyrośnięcia,
śledząc niczym cud, jak rośnie na drożdżach. Patrzyłem uważnie na nieliczne pokarmy,
które się kupowało. Jak na jakichś gości. Jadłem je ze skrępowaniem, po każdym kęsie
szacując wzrokiem pozostałą część.
I właśnie dlatego sklep był jak cudo! Zakradałem się sam lub trzymając za rękę dziadka
i korzystałem. Konopiane worki z mąką, kaszą kukurydzianą, cukrem lub ryżem ze sklepu
kolonialnego pana Bobârki wydawały mi się niczym sakwy dukatów ze skarbca. Wszystko,
co znajdowało się po drugiej stronie kontuaru, nabierało nęcącego blasku i zapachu
zakazanego świata. Kontuar był progiem zbyt wysokim dla mojego dziecięcego wzrostu.
Bobârcă, celnik, który strzegł zakazanych i kuszących rzeczy, był śniady i ubierał się w
chałaty z szerokimi rękawami. Nosił za paskiem szeroki nóż i gdy podnosił go nad blokiem
marmolady lub chałwy, jego ręka wykonywała okrężne ruchy, jakby połyskujące ostrze
wymagało ofiary. Oliwki były wysuszone i babcia wylewała na nie olej. Trzymała je tak
przez jakiś czas, aby ich miąższ naciągnął do pestki i by można je zjeść. Solona ryba była
przerażająca, a z rogów papierowych brązowych torebek sypały się strużki popielatej
mąki. W środku natomiast wszystko stawało się takie piękne! Mąka wydawała się złotym
proszkiem, a ziarenka soli połyskiwały jak kryształki z groty. Rozsupłane otwory
konopianych worków patrzyły jak oczy morskich żyjątek, paczki były perłowe, a
zawieszone na hakach połcie mięsa i kiełbas kręciły się jak ptaki ze złożonymi skrzydłami.
„I to, i jeszcze kawałek tego” – mówił dziadek. Bobârcă sunął pomiędzy produktami,
unosząc ramiona. Zbyt dużo jak dla jednej istoty, ale do wszystkiego miał inny przyrząd –
do cięcia, siekania, wiązania. „I coś dla tego chłopca” – dodawał dziadek. Wychodziliśmy
i nastawał dzień. Musiałem przywyknąć do światła na zewnątrz, robiąc ręką daszek nad
czołem.
Nie przekroczyłem nigdy granicy kontuaru pana Bobârki i nie przypominam sobie, aby
on wyszedł kiedykolwiek zza niego. Spoglądał długo przez okna. Siedział na taborecie, z
łokciem wspartym o ladę, ze wzrokiem utkwionym w ulicę. Nie wydawał się zadowolony,
gdy widział, jak wchodzimy. Opowiadając mu o świecie z zewnątrz, wydzieraliśmy mu coś
z jego wyobrażenia o tym świecie. Nawet nie wiem, kiedy zniknął. Ulotnił się pośród
swoich worków. W mrocznym powietrzu, potęgowanym wilgocią wchłanianą łakomie
przez sypką mąkę, kaszę kukurydzianą lub ziarna ryżu.
W drugim sklepie światło odbijało się, rozchodząc pomiędzy kawałkami lodowego
cukru lub wypełniało słoiki, gęste jak miód. Zanurzałem ręce i smarowałem sobie nim
twarz. W świecie Bobârki rzeczy widziane tylko do połowy napawały mnie niekiedy
strachem. Ryby z rozciętymi brzuchami, zanurzone w soli, rury, lejki, nóż z grubym ostrzem,
kości jak końskie łby zastygłe z rozdziawionymi pyskami. A w sklepie ze słodyczami
Angheluţy było zawsze pięknie. Przez okna nie wpadało zbyt wiele światła, ale wewnątrz
lśniło. Tak otaczało rzeczy, że nie wiedziałeś już, czy wchłaniają one światło, czy też same
są jego źródłem.
Angheluţă był stary i przygarbiony. Miał wysuszone policzki i ręce. Jego ciało było
jedyną formą, która nie miała udziału w otaczającym świetle. Został wybrany na jego
strażnika i nie mógł zachować niczego dla siebie. Pożądał go jedynie z półprzymkniętymi
oczami. Mówił wolno i poruszał się w rytm mowy. Kroki Bobârki było słychać na
kamiennych płytkach, jakby nosił wojskowe buty. Dla odmiany chód Anghuleţy był
niesłyszalny. Myślę, że chodził boso. Jeden szczegół łączył Angheluţę z Bobârką. Obaj
wpatrywali się długo przez okno, na ulicę. Tęsknili. Bobârcă tęsknił do światła z ulicy,
którego było więcej niż w jego sklepiku, gdzie światło pochodziło głównie z połysków
soli na suszonym mięsie. Angheluţă tęsknił do światła z ulicy, którego było mniej niż w
jego sklepie, ale które było cieplejsze.
Poza tym u Angheluty były słodycze. Lodowy cukier przypominał kawałki kryształów z
największego kandelabru w kościele ormiańskim. Bryły rachatłukum zacierały swoje
kolory, zielony, żółty, różowy, pod białym pudrem, który topił się na języku, orzeźwiający
niczym śnieżyca. Paczuszki z wafelkami szeleściły między palcami jak suszone liście. W
wysokich szklanych słojach sklejały się migdałki, draże i karmelki. Przenosiłem je w
ustach z jednej strony na drugą, niemal nie oddychając i nie przełykając śliny, aby ich smak
zachował się jak najdłużej. Galaretki z cukrem chrupały w zębach i miały posmak
wymieszanych pór roku.
Dla odmiany interes Mercana wydawał się pozbawiony cienia tajemniczości. Mercan
nie prowadził handlu w sklepiku i nie spoglądał przez okno, tęskniąc do światła. Jego
sklep znajdował się na wolnym powietrzu. Na jego podwórku stosy butelek i te bardziej
kwadratowe słoiki tworzyły rodzaj ogrodzenia z odsadzką niczym brama jakiejś
przypadkowej twierdzy z piasku. „Nadszedł czas!” – obwieszczał dziadek, patrząc na
zapchane półki. Był to sygnał do mycia szkła przez nas, chłopaków. Zielone i żółte butelki
po oleju, słoiki po gjuweczu, butelki po mleku. Niekiedy nawet butelka po szampanie,
najcenniejsza. Szorowaliśmy wiechciem wnętrza butelek, czyściliśmy je z plam oleju,
kleistych sosów, zapleśniałych śladów. Butelki, aby były akceptowalne, musiały mieć na
spodzie wypukłe oznaczenie z czterech drukowanych liter: STAS, innych Mercan nie
przyjmował. Był to skrót od standard de stat – standard państwowy. Te bez oznaczenia
STAS były niedobre. Chociaż wydawały się, zwłaszcza te starsze lub zagraniczne,
najładniejsze. O bardziej wyszukanych formach i kształtach. W moim dzieciństwie było
miejsce wyłącznie na rzeczy zgodne z normą STAS, podobne do siebie. I które oceniało się
wyłącznie w kategorii podobieństwa. Butelki i słoje były ustawione w rzędzie na półce.
Dziadek sprawdzał je po kolei. Te były dobre. Bez szczerb, pęknięć, plam oleju lub śladów
po etykietach. Pozostałe nie nadawały się. A jeśli te bez oznaczenia STAS lub
wyszczerbione nie miały wystarczająco szerokiej szyjki, by nadać się do kompotów lub
bulionów, zanosiliśmy je w inne ponure miejsce, które nazywało się DCA, skrót od depozit
de colectări și achiziţii – miejsce skupu. Tam gromadzono okruchy szkła, zwały
znoszonych szmat lub porozklejanych i pożółkłych książek, metalowe i zardzewiałe
szkielety samochodów. Na pobliskich łąkach pasły się konie z cygańskich wozów, które
przybyły na załadunek. Czasem z niepotrzebnych stosów wychodziły duże i płaskie kości
jucznych zwierząt. Widziałem kiedyś głowę konia wypłowiałą od słońca. Konie pasły się
jednak spokojnie w pobliżu. Tak długo, jak istniała trawa, czuły się bezpiecznie. Albo
trawa, albo śmierć. Na polu pełnym rdzawych stosów, wiecznie przerzucanych widłami
przez furmanów, rosła włóknista i niczym nie zmącona trawa.
Mercan skupował słoiki i butelki. Żył pośród stosów, które rosły w nieskończoność i
które, gdy wzmagał się wiatr, pobrzękiwały jak srebrny las. Był pierwszy w mieście, który
przeczuwał nadejście wiatrów. Nie wiem, czy był niski czy wysoki, bo nie widziałem go
nigdy w innej pozycji niż siedzącej. Myślę, że był raczej niski, w przeciwnym razie jego
głowa nie czułaby potrzeby, by być tak duża i spiczasta. Miał rozdęte nozdrza i kłapciate
uszy, stworzone rozmyślnie, by chłonąć powietrze i hałasy. Panując nad rodem powiewów,
śledził ich szum olbrzymimi i mięsistymi lejkami, które zwisały mu w miejscu nozdrzy i
uszu. Zastygał z drżącymi nozdrzami. „Powiedz dziadkowi, że idzie wiosna” – mówił.
Biegłem do domu co tchu. „Wiosna idzie – sapałem. – Tak powiedział Mercan”. „W końcu,
chwała Bogu” – radował się dziadek. I wysadzał rozsady na podwórzu. Albo innym razem:
„To suchowiej. Jutro–pojutrze, sypnie śniegiem”. Dziadkowi nie trzeba było mówić dwa
razy, nawet jeśli była połowa listopada. Otulał szybko krzaki róż folią.
Kiedy powietrze było tak samo lekkie z jednej i z drugiej strony, a w niebie nastawał
spokój, Mercan badał uważnie każdą butelkę, każdy słoik. Przejeżdżał palcem po brzegu,
podnosił do światła, wąchał swoimi łapczywymi nozdrzami. Zwracał mi ze dwie–trzy.
Pozostałe ustawiał obok siebie. „Dlaczego?” – protestowałem, wiedząc, że dziadek smuci
się z powodu każdej zwróconej butelki, w głuchej walce, którą prowadził z Mercanem.
Ale on stosował się do ustalonych przez siebie praw i nie zmieniał zdania. „A ta?” –
próbowałem rozpaczliwie. Podnosił wzrok i przykładał palec do ust: „Pssst!”. A po
chwili: „Leci ptak”. By zmiękczyć jego serce, pomagałem mu poukładać butelki w
skrzyniach. „Tę odstaw do motyli – mówił, pokazując na stosy. – Pozostałe do ptaków”.
Patrzyłem ze zdumieniem na pusty słoik. „Gdzie jest motyl?”. Zwąchiwał przewlekle
wieko słoika, z zamkniętymi oczami jak degustatorzy wina. „W tym powietrzu frunął kiedyś
motyl – dodawał niewzruszony. – Tak więc zrób, jak ci mówię”. „Skąd wiesz?”. „W
powietrzu ślady się nie zmazują – odpowiadał. – Nie ma trawy, która mogłaby je
przysłonić”. Słuchałem potulnie. Te do motyli. Te do liści. Tamte do ptaków. Pewnego razu
zatrzymał się, obwąchał butelkę jeszcze raz, przeciągle. Potem pokazał mi w kącie stosik
butelek. „Tę odstaw do aniołów”.
U Mercana czułem się jak ryba w wodze. Nie istniał żaden kontuar. Albo jeśli istniał,
przepływał nad naszymi głowami.
Dla odmiany kram sprzedawcy nugatu był wszędzie. Na każdym kroku jest jakaś
granica, którą musisz przejść. Przybywał z zachodniej części miasta. Wczesnym rankiem,
zza szlabanu w kierunku wsi Câmpineanca, przekraczając tory kolejowe. Ależ nie,
zarzekali się inni. Rano przybywa zza szlabanu na drodze do Braiły, więc ze wschodu. W
ciągu dnia spotykałem go, ku memu zdziwieniu, zawsze gdzie indziej. Jego kram był
kwadratową skrzynką, gdzie trzymał nugat. Skrzynka miała dwa kółka i długie ramiona.
Sprzedawca nugatu chwytał te dwa ramiona i pchał wózek. Szedł powoli, kołysząc się,
brzegiem ulicy, obracając głowę w kierunku wyprzedzających go samochodów.
Najczęściej instalował się na rozdrożach, w miejscach, gdzie przechodnie, zmuszeni
wybrać trasę, przystawali. Podciągał dwa białe zarękawki; przytrzymywał je niemal przy
łokciu gumką. Wyjmował blok nugatu i kroił go długim nożem. Kawałek kosztował jeden
lej. Kiedy lej zaczął tracić na wartości, sprzedawca nugatu nie podniósł ceny, ale
uszczuplił kawałki. W taki sposób, by za każdy kawałek otrzymywać w zamian monetę.
Biegliśmy kupić sobie nugat. Ale kram jakby zapadł się pod ziemię. Rezygnowaliśmy.
Gdy jednak pochłonięci zabawą przestawaliśmy o nim myśleć, pojawiał się na rozdrożu.
Trzeba było w każdej chwili mieć przygotowaną monetę. Kram sprzedawcy nugatu był
granicą inną niż wszystkie. Szukałeś jej i nie znajdywałeś. Zjawiała się niespodziewanie.
To była granica, na którą musiałeś być przygotowany w każdej chwili, z pieniążkiem, ze
wszystkim.
Bobârcă miał za uchem ołówek chemiczny. Zwilżał go ustami i rachował w zeszycie.
Wyliczałeś mu pieniądze, a on dawał ci resztę, niekiedy ze śladami palców odbitymi od
ołówka na banknotach. Angheluţă nie liczył z ołówkiem w ręku. Zwilżał w ustach palec i
rachował na białym pudrze cukru, rozsypanym na kontuarze. Musiałeś mu wierzyć na
słowo, nie mogłeś sprawdzić, bo biały puder wracał na miejsce, jak jakieś przesączające
się ze ścian alkalia, gotowy na nowe obliczenia.
Sprzedawca nugatu nie musiał liczyć. Dla niego rzeczy były proste. Każdy klient musiał
robić własne obliczenia i wiedzieć, jeśli był przygotowany na spotkanie z nim, ile równo
przyciętych kawałków mu się należy.
Rozpierzchliśmy się po rogach ulic, by go śledzić. Pod wieczór, na rozdrożu wybranym
na tamten dzień, zebrał kawałki, które jeszcze zostały dla nieprzygotowanych ludzi. Zdjął
zarękawki, wytarł nóż o poły ubrania i ruszył pomalutku. Łatwo było podążać za nim, bo
nie przyspieszał kroku i nie rozglądał się. Minął kino i zszedł ulicą Garbarzy. Idzie na
północ, pomyśleliśmy. Nagle zobaczyliśmy, że zatrzymuje się i obraca w naszą stronę.
Skuliliśmy się, czekając, aż stawi się przed nami z karcącym spojrzeniem. Ale on zbliżał
się jakby oddalając. Szedł w naszym kierunku i jednocześnie stawał się coraz mniejszy, aż
całkiem zniknął. Tak że, śledząc go, nie wiedzieliśmy, czy zbliża się, czy oddala.
Niewód z cienkich nitek wiązał miasto, by się nie rozsypało. Kupiectwo. Handlarze
przybywali szlakiem karawan i kontynuowali tkanie sieci nawet w nieurodzajnych czasach
komunizmu. Pan Ramașcanu, sprzedawca wody sodowej. Stary Ardeleanu, który oferował
paszteciki z serem pod szyldem „Wesoły Inwalida”. Pani Azoiţii z warzywniaka. Następnie
Ormianie. Dicran Bedrosian, sprzedawca wiecznych piór. Vrej Papazian, zegarmistrz. I
Arusica, jego żona, pochylona nad lampką nocną, pochłonięta dziś wymarłym już zajęciem:
repasacją damskich pończoch. Anton Merizan i Kirkor Minasian, szewcy. Mój ojciec
chrzestny Sahag Șeitanian z cukiernią na dworcu, którą otwierał skoro świt dla podróżnych
wyruszających wcześnie rano pociągiem do Bukaresztu. Ostatni z Żydów, pan Weissmann,
który trudnił się handlem handlów w swoim komisie na placu. A pośród nich krzątanina
obwoźnych handlarzy sprzedających niemal wszystko, od ryb lub flaków wołowych,
wrzuconych do wodotrysku w Hali, po drewniane łyżki wystrugane przez zakonników z
Sihly.
We wrogim świecie, który się przyzwyczajał do ruszania się jak najmniej, gdzie ubrania
sprzedawano na talony, chleb zaś na kartki, a większość gwarnych niegdyś sklepików
wypełniły nowe zwyczaje, gestorzy, rewizorzy, posiedzenia syndykatów, plakaty o
ochronie pracy i wskazówki zapobiegania pożarom, inwentarze i chałaty, prawdziwy
handel wypuszczał ukradkiem swoje niesforne odrośle jak wypływające spod śniegu
strumyczki.
Krew jest żywa tylko wtedy, gdy przelewa się w krew. Tak samo kupcy szukali niekiedy
siebie nawzajem. Angheluţă zamyka okiennice swoich cudów i schodzi od zachodniej
rogatki do miasta. Mercan pozwala lotom zgromadzić się swobodnie jak chmura nad
miastem i podąża za nią. Najtrudniejszy do namówienia jest Bobârcă. On, który w żadnym
lustrze nie może dojrzeć w ciemnościach sklepiku swojej twarzy, boi się spotkań z ludźmi.
Jest mrok, chociaż powietrze połyskuje nienaturalnie. Ale tam w górze jest innego rodzaju
światło, które podąża swoim śladem i w żaden sposób nie schodzi na ziemię. Tak więc
Bobârca, bez potrzeby zaciągania okiennic, bo jego wystawy i tak są zaciemnione,
wychodzi niepewnie i kroczy, przyzwyczajając się powoli, po bruku. Pozostali kupcy
wychodzą z cienia murów, spływają jak farby ze ścian, przeciskają się przez kwatery drzwi
i wślizgują pod odrapane powieki okiennic. Naciągają połatane klapy, wkładają ręce do
kieszeń z rozprutym dnem, pozdrawiają się w milczeniu, jakby odnaleźli się przypadkowo,
a jednak idą zwarci, jeden obok drugiego, ramię w ramię, krok za krokiem, jak w
nieprzerwanym i głębokim obrządku pielgrzymujących. Postać, jak wszystkie pozostałe,
podnosi liczydło i przesuwa na bok czubkami palców czarne i białe koraliki, jakby grała na
harfie. Ktoś inny świszczy nozdrzami, zbyt wąskimi jak dla żądzy jego krwi. Nikt nie patrzy
w niebo, niebo bowiem jest wszędzie. Nie patrzą na bruk, na bagniste rynsztoki, na
odsłonięte korzenie, bo stamtąd przychodzą. Palce szukają pośród szwów ukrytych złotych
monet. Są na swoim miejscu. Albo i nie. Palce szukają dalej, pośród kryjówek ubrań i ciał.
Dukaty, monety z kogutem, napoleony, talary, dublony pobrzękują. Chwała Bogu, świat nie
jest całkiem stracony, jego kontury nie zatarły się zupełnie. Chwała Bogu, świat ma jeszcze
ząbkowane brzegi. Orszak posuwa się do przodu przy dźwiękach kieszonkowych ostróg.
Kupcy suną ulicami w milczeniu jak jakiś brzuchonóg. Szerokie ubrania prześlizgują się
przez płoty, pośród kolców, pomiędzy szczelinami drzwi, nie zaczepiając się. Ten poślizg
jest doskonały. Tak samo jak pomruk, brzęk, szum ślepej wyliczanki, ale nie mniej
dokładne, na dnie kieszeni. Ruszają się podobnie, a jednak tak bardzo się różnią. Pasterze
owiec w długowłosych kożuchach i naciągniętych na czoło czapach przykrywających brwi,
straganiarze z hali targowej, sprzedawcy zieleniny, owoców, strażnicy stosów arbuzów,
rzeźnicy i sprzedawcy ryb, z paznokciami poczerniałymi od zaschniętej krwi. Żydzi z
przebiegłymi oczami, z szerokimi plecionymi brodami, ze skulonymi ramionami i
wilgotnymi rękami. Grecy z portkami wciśniętymi do butów, przywożący z Brăili i Gałacza
sery, oliwki i suszone ryby. Albańczycy z chochlami kwasu chlebowego i karmelkami.
Ormianie z grubymi brwiami i zakrzywionymi nosami, siejący delikatny, niekiedy
słodkawy, innym razem ostry zapach przypraw korzennych.
Zatrzymują się na znak. Przy naszej bramie jest spokój. Nadal mamy płot ze zbitych
przypadkowo desek po tym, jak zmurszały od deszczu i zeschły się na wietrze.
Rozświetlone niebo płonie jak lampka oliwna. Ziemia jest ciemna i ruchoma jak woda. Nic
już nie jest takie jak było. To czas, by wspominać raczej przyszłość niż przeszłość.
Angheluţă ciągnie za zasuwę i otwiera. Wchodzą jeden za drugim i wypełniają podwórko.
Kierują się nieśmiało do okna. Widzą to, co spodziewali się zobaczyć. A jednak patrzą,
zerkając jak najbliżej. Jakby okno było dużym okiem, a oni chcieli znaleźć się w zasięgu
jego wzroku. Wchodzą do pomieszczenia pierwsi. Pozostali podążają za nimi. Miejsce jest
ciasne. Nie tłoczą się, a jednak mieszczą się wszyscy. Niektórzy opowiadali później, że
patrzyłem starymi oczami, Podobnie mówi moja mama, że od urodzenia nie płakałem, lecz
śmiałem się. Najliczniejsi mówią, że byłem spokojnym dzieckiem, nawet i wtedy. Miałem
zamknięte oczy, tak mówiło najwięcej osób, spałem zatem albo byłem wystraszony.
Pierwszy zbliżył się Angheluţă. Jego dar jest bielszy niż cukier puder na jego palcach i
bardziej świetlisty. To właściwie kula światła, która stoi nieruchomo, a jednak drży,
pulsuje i toczy się. Agheluţă wsuwa się z powrotem do rzędu pozostałych. Drugi jest
Bobârca. Podchodzi nieśmiało, nie wprost, lecz podążając za kręgiem światła polana
sprzedawcy słodyczy. Stawia obok swoją cienistą kulę. Cienie nie wylewają się na
światło. Każdy z tych dwóch darów iskrzy na swój sposób. Potem podchodzi w milczeniu
Mercan. Jego dar osiądzie ponad wszystkimi innymi. Otwiera złożone w garść dłonie i
dmucha na nie. Skrzydła rozpościerają się, wypełniają kąty pokoju, potem osiadają, nie
przykrywając jednak kul światła i cienia. Patrzą pochyleni, z rękoma skrzyżowanymi na
piersiach, w pokłonie, jak na obrazach, które widziałem dużo później. Kacper, Melchior i
Baltazar. Krąg otwiera się, by zrobić miejsce sprzedawcy nugatu. Taor swoim kołyszącym
się krokiem zbliża się i oddala jednocześnie. Tańcem Taora jest właśnie czas.

W Fokszanach były dwa kościoły ormiańskie. Nie istnieje niemal żadne miasto w
Mołdawii, gdzie Ormianie nie zbudowaliby swojego kościoła. W czasach, gdy nie istniały
inne miejsca zgromadzeń, kościół był dowodem istnienia wspólnoty. Gdy w jednym
miejscu zbierało się około dwudziestu rodzin, ich głowy tworzyły radę parochialną i
wybierano miejsce na kościół. Sklepiki, domy, wloty ulic w pobliżu kościoła, na które do
dziś mówi się w Suczawie, Băcău lub Bukareszcie „ulica Ormiańska”, były sytuowane w
stosunku od budynku kościelnego. W pronaosie, który często wedle mołdawskiego, a nie
ormiańskiego zwyczaju miał boczne drzwi, istniała inskrypcja, gdzie byli wyszczególnieni
pierwsi dobroczyńcy kościoła. Tymczasem zmieniły się ormiańskie nazwiska, z którymi
przybyli z daleka. Zyskały rosyjskie lub polskie końcówki, albo końcówki zanikły zupełnie.
To stare nazwiska; wiele pozostało już tylko na murach kościołów albo na krzyżach
cmentarzy. Missir, Alaci, Trancu, Buicliu, Pruncu, Ciuntu, Ciomac, Ferhat, Aburel,
Asvadurov, Asachievici, Simonovici, Iacobovici.
Zbudowali nawet monastery. Pewnego wieczoru bracia Donavak, gdy szli na zachód ze
stadami bydła, zatrzymali się na odpoczynek przy drodze w okolicy Suczawy. Tam mieli ten
sam sen. Matka Boska wskazała im to miejsce. Sprzedali bydło na targu w Lipsku i w
drodze powrotnej wznieśli monaster, który jej poświęcili. Około 1512 roku. Był to jeden z
pierwszych monasterów ormiańskich wzniesionych w Europie. Istnieje do dziś i nazywa
się po ormiańsku Hacigadar, czyli Spełnienie Życzeń. W dzień Zaśnięcia Najświętszej
Marii Panny kobiety wyruszają o świcie, by wspiąć się na wzgórze na kolanach. Okrążają
trzykrotnie kościół i wciskają w pęknięcia muru zwitki papierów, na których napisały
swoje życzenia.
W drugiej części Suczawy, pod koniec tego samego, szesnastego, wieku, Ormianie
wznieśli inny monaster, który nazywał się Zamca, otoczony murami obronnymi. On także
przetrwał do dziś. Zakonników już nie ma. Ludzie z różnych rodów gromadzą się w Zamce
i wspominają zmarłych. Tutaj jest miejsce innego rodzaju spotkań. Kiedy ziemie stają się
zbyt ciężkie w głębinach, umarli wstają spomiędzy pęknięć skorupy, każdy jak utrafi,
trawa, para lub korzeń, i zbierają okruchy ze stypy dla żywych.
I tak samo w Botoszanach, Jassach, Romanie, Târgu-Neamţ, Gura Humorului, Târgu-
Ocna, Bacău, Braile i Gałaczu. Schodząc drogami handlu, zachęcani przez władców
Mołdawii, Aleksandra Dobrego i Stefana Wielkiego, Ormianie rozpowszechniali swój
handel, zwyczaje i kościoły.
Nasz kościół został zbudowany w 1780 roku. Dwie–trzy ulice dalej istnieje jeszcze
jeden kościół ormiański, opuszczony, bez wieży, i otoczony podwórcem. Było tu wielu
Ormian w dawnych czasach. Kościoły, niewystarczająco pojemne, otaczano dużymi
dziedzińcami, by były użyteczne w noc Zmartwychwstania.
Z czasem Ormian ubyło. Ci, którzy przybyli później, wypędzeni z ziem ojczystych przez
biedę, a potem przez nienawiść, nosili świeże imiona, ormiańskie, i równie świeże rany.
Niektórych popchnęły dalej te same drogi, które przywiodły ich tutaj, inni pomarli, a
jeszcze inni zapomnieli.
Zadecydowano, że nasz kościół musi być odremontowany. Przedstawię wam ich
wszystkich, w milczeniu. Radę parochialną. A więc mój dziadek, Garabet Vosganian. Jego
szwagier, Sahag Șeitanian. Arșag, dzwonnik. Krikor Minasian, szewc. Anton Merzian,
drugi szewc, wraz z synami, Krikorem i Dicranem. Agop Aslanian, który dzierżył klucze do
kancelarii. Dalej zegarmistrzowie: Vrej Papazian, Dicran Bedrosian, Măgârdici Ceslov.
Anton Grigoriu znający się na wszystkim. Ștefănucă Ibrăileanu palący papierosa za
papierosem. Dicran Haceadurian, nosaty. Ohanes Krikorian, z policzkami rumianymi od
picia. Minas Ohanesian, ślepiec. I mój ojciec, Bergi Vosganian, ostatni spośród nich, który
nadal z uporem zachowuje rzeczy takimi, jakie były.
Zapalamy świece w kręgu, w miejscu, gdzie stał każdy z nich. Wtedy znajdowały się
jeszcze duże świeczniki, ze srebra, dla żywych i dla umarłych. Coraz więcej dla zmarłych,
coraz mniej dla żywych, w kąciku.
Każdy ciągnie ze sobą, niczym kołdrę naciąganą po czubek głowy, świat, w którym się
urodził. Sprawy wyglądają tak: gdy się rodzisz, twój świat jest możliwie największy.
Wszystko jest możliwe. W miarę jak rośniesz, twój świat się zmniejsza. Ty wciąż rośniesz,
na początku rosną twoje kości, w końcu wspomnienia, nieco pożółkłe kości. W pewnej
chwili świat wokół ciebie staje się tak mały, że po prostu nie masz gdzie rosnąć.
Dziadek Garabet: „Ja należę do twego świata, manciăs – czyli mój chłopcze – ale ty nie
należysz do mojego. Nawet więcej. Dokładasz mi wspomnień, nie dokładając świata. W
pewien sposób przyspieszasz moją śmierć. Pchasz mnie od tyłu”. Byłem zasmucony, a on
się śmiał. „Jakkolwiek byś na nie patrzył, życie nie ma sensu. Jeśli przynajmniej śmierć ma
dla ciebie jakieś znaczenie, zaliczasz się do grona szczęśliwców. Można by powiedzieć,
manciăs, że ty nadajesz znaczenie mojej śmierci”.
Rzeczywiście nie należałem do jego świata. Jego fotografie wyglądały dla mnie
dziwnie. Pradziadek Kevork Vosganian nosił fez. Obok niego, na zdjęciu, dziadek Garabet,
prawie nastoletni, gra na mandolinie. Nosi haftowany serdak i szerokie spodnie. Z tyłu
widać białe tarasy, z półokrągłymi płytkami, jakiegoś portu śródziemnomorskiego, może w
Adana. Niebo wydaje się spokojne. Upłynęły, jak wynika z daty zapisanej na dole
fotografii, dwa lata od masakr w mieście w 1909 roku. Dziesiątki tysięcy Ormian zostały
wtedy zabite w mieście i okolicy. Na innym zdjęciu moja prababka, Mariam Vosganian,
siedzi po turecku, ze skrzyżowanymi nogami, ubrana w szarawary i zakładaną bluzkę, jak to
było modne w Konstantynopolu wtedy, pod koniec wieku. To był zatem świat mojego
dziadka Garabeta. „W fezie i szarawarach?” – pytam. W tamtym czasie nie wiedziałem, że
szarawary to szarawary, a fez to fez. To były ubrania jak każde inne.
Teraz dziadek i pozostali stoją w kręgu pod kasztanami, na głównym dziedzińcu
ormiańskiego kościoła w Fokszanach. Z tyłu płyty kamienne starego cmentarza, zanim
umarli przenieśli się na nowy cmentarz opodal skraju lasu, chylą się na bok lub leżą
przodem do nieba, przykrywając starszych umarłych. Mężczyźni stoją z lekko
rozstawionymi nogami i rękami na biodrach, jakby przygotowywali się do kłótni. Stary
Minas wspiera się na kosturze, ale utrzymuje tę samą napiętą postawę. W środku płonie
ognisko. Suche drewna z poprzednich lat dają żywy, pomarańczowy ogień i trzaskają,
rozszczepiając swoje wnętrzności. Są też nowe drwa, które opierają się z całych sił,
wzniecając grube kłęby dymu. Stoją twarzą do ognia, ale nie wiem, czy patrzą w jego
płomień. Ich twarze zakrywają maski. Pierwszy, który się porusza, to dziadek. Tupie
zdecydowanie najpierw prawą, potem lewą nogą. Jakby wbijał się w ziemię. Pozostali
podobnie. Wydaje się, jakby krążyli wokół ogniska, ale tak naprawdę stoją w miejscu. Ich
kroki wzniecają rytm, który brzmi jak łomot bębna na ziemi utwardzonej rozpostartą na niej
skórą dawnych umarłych. Słychać głos mojego dziadka, szorstki jak rozkaz. „Człowieku-
drzewo”. I znowu: „Człowieku-drzewo, dlaczego słońce wschodzi i zachodzi?”.
Odpowiadają po kolei. Nie mogę już odgadnąć, kto kryje się za maskami. Ich ubrania
kupców, rzemieślników, zestarzałe i połatane kamizelki nie odróżniają się. Są jak jakieś
tuniki, wygładzone i pogrubione przez cienie. Na znak dziadka zatrzymują się. Krąg się
powiększa. Pozostają w bezruchu przez kilka chwil. Najpierw najmłodsi. Biegną do
ogniska i bez wahania przeskakują ponad nim, kuląc się po drugiej stronie. Zmącony ogień
się zmniejsza, jego języki płaszczą się jak rozgarniane krzaki. Teraz kolej na tych
najstarszych. Ogień podnosi się, przyczepia do rękawów, liże poły ubrań. Przeskakujący
wyrywają się, iskry zostają na ubraniach, pieką twarze. Przychodzi kolej na ślepca. On
widzi ogień najlepiej, bo wyczuwa jego żar z daleka. Ktoś chciałby mu pomóc, ale dziadek
go powstrzymuje. To walka każdego z osobna. Ślepcowi się udaje, wbija się w ziemię
najpierw laską, potem stopami. I szybko stawia po omacku kroki. Ostatni skacze Ohanes
Kirkorian. Ogień odzyskuje siłę i przyczepia się do jego stóp. Ohanes turla się, by ugasić
płomienie, które go otaczają. Gdy mu się to udaje, rozgląda się wokoło, czekając na słowa
otuchy. Ale wszyscy wiedzą i unikają spojrzeń. Rzeczywiście, niedługo potem Ohanes
Krikoran zmarł. Teraz zasiada w rzędzie z pozostałymi. Maski szczerzą się do ognia. Ogień
szczerzy się do nich. Na chwilę obecną są rozliczeni. Wraz z nadejściem zorzy, gdy
wzejdzie nowe słońce, pytania będą stawiane od nowa. U nas we Vrancea świat powstaje
na nowo każdego dnia. Maski się zmieniają. Dziadek Garabet zdjął swoją i skinął na mnie,
byśmy weszli do kościoła.
W pronaosie palą się świece. U Ormian miejsca do palenia świec za żywych i zmarłych
nie różnią się. Każdy, martwy czy żywy, bierze dla siebie ile potrzebuje. Duże obrazy
zdobią ściany. Zostały przywiezione z Wiednia na początku dziewiętnastego wieku, z
pracowni mechitarystów. Płótna połyskują ciemno, postaci świętych poczerniały od dymu
świec. Aureola znad ich ciemion jest ledwo widoczna. Ale naturalnie niezwykle biały i
czysty jest promień Zwiastowania. Kościół został opróżniony, by można było go
remontować. Pozostał tylko duży kandelabr z kryształów z Bohemii, podarowany na
początku wieku przez obszarnika Simonovicia.
W Fokszanach, podobnie jak w innych miastach Mołdawii, mieszkało wiele bogatych
rodzin ormiańskich. I jak wszyscy Ormianie lubili się fotografować. Z podwiniętymi
wąsami, w kamizelkach niemal pękających na brzuchach, z surowymi spojrzeniami, które,
ustawione zręcznie przez fotografa, kierowali w jedną stronę, patrząc z góry. Siedzieli na
krzesłach z okrągłym oparciem, kobiety zaś stały z tyłu, w ciężkich sukniach, ściśnięte
gorsetami przyprawiającymi o omdlenia. Wojna zmąciła światy, komunizm zrównał je
surową ręką. Do ich domów przy ulicy Dworcowej wtargnęły hałaśliwe hurmy, buty
podarły dywany na strzępy. Potem w domach, z których zostali wyrzuceni, zainstalowały
się instytucje magistratu i różnorakie muzea, do których ze szkoły prowadzano nas później
za rękę. Ulica Dworcowa została przemianowana na ulicę Karola Marksa, imię, o którym
rodziny Siminovici, Ferhat, Missir lub Alaci nawet nie słyszały. Wielu wycofało się do
brunatnego świata dagerotypów i zniknęło tam jeszcze przed przybyciem Rosjan. Inni,
drobniejsi, którzy mogli prześlizgnąć się między czasem, wycofali się do mansard lub
wilgotnych izb w półsuterenie, skąd nasłuchiwali z kołataniem serca, jak w pokojach
gościnnych tupoczą rosyjskie buty. Stłoczyli w magazynach, jak tylko potrafili, skrzynie z
towarem z opróżnionych pośpiesznie sklepów albo zakopali złote monety pod kaflami
pieca lub pod budą psa.
Kandelabr Simonovicia oświetlał równo upływ czasu, czy panowały pokój, wojna,
klęska głodu czy dobrobyt. Lubiłem na niego patrzeć. Rankami Arșag, dzwonnik, brał mnie
za rękę i wchodziliśmy obaj do kościoła. „Chodź – mówił – posłuchamy kandelabru”.
Zapalał światła i stąpając najdelikatniej jak potrafiliśmy, siadaliśmy w drewnianych
ławkach. Siedzieliśmy w milczeniu, wstrzymując oddech. W pewnym momencie Arșag
uderzał dłonią o kolana, zadowolony. Dziś też nam się upiekło. Największy kandelabr
bywał zwiastunem trzęsienia ziemi. W regionie Vrancea, miejscu, w którym góry tworzyły
zakręt w kierunku wyższych szczytów gór Bucegi, ziemie osadziły się jedne na drugich
jakby niedbale. Od czasu do czasu ożywiały się. Wstrząsy ziemi były odczuwalne nawet w
Bukareszcie. Tak było na przykład w 1940 roku, kiedy runął blok Carlton. Wstrząsy nie
ustawały przez kilka dni, moi starcy zaś sklecili sobie posłanie w składzie i dopiero po
tygodniu odważyli się wejść z powrotem do domu. I nieco później, w 1977 roku, ale to jest
już moje wspomnienie. Arșag mawiał, że w dniu, w którym ma nastąpić trzęsienie ziemi,
kandelabr szumi jak srebrny las.
Tym razem kandelabr pozostał nieruchomy. Przyszliśmy każdy ze swoim krzesłem.
Dziadek usiadł na środku, a ja przed nim. Pachniało surowym tynkiem; ściany jeszcze nie
wyschły. Powietrze było wilgotne, jakby siąpił deszcz. Ściany wciągały zachłannie suchość
i ciepło. Czułem, jak się ożywiają na ciepło naszych ciał. „Już czas” – powiedział dziadek.
Postawił na kolanach futerał i otworzył go powoli. Wyjął skrzypce i sprawdził struny.
Nastroił je starannie w domu. „By nie wkradł się żaden dysonans – wyjaśnił. – To może
doprowadzić z czasem do pęknięć”. Przychwycił skrzypce pod brodą, dopasował
dokładnie palce i smyczek. Gdy zamknął oczy, wiedziałem, że zagra Dle Yaman, pieśń o
tułaczce. Była to powolna melodia, z dźwiękami, które rozbrzmiewały przez całą długość
smyczka. Unosiły się nad nami i oddalały, zataczając coraz większe kręgi, jakby ściekały
kroplami z ziemi w kierunku nieba. Potem wnikały w mury.
Na końcu obaj nasłuchiwaliśmy. Nie było słychać echa. Białe ściany z surowym tynkiem
były tak bardzo łakome, że wchłonęły wszystko. Dziadek skinął głową potakująco i
pochylił się, by odłożyć skrzypce na miejsce. Potem tak samo, z dłońmi rozłożonymi na
kolanach, zaśpiewał pieśń Żuraw. Grunk. Dźwięki przenikały do tynku; zażółcił się
troszkę. Ściany zaczęły chłonąć na nowo, nie roniąc żadnego słowa. Nie były już takie
blade, nabrały życia.
Siedzieliśmy obaj przy ogniu. Dziadek posłuchał jeszcze raz i cisza zdawała się mu
dziękować. Świece zgasły, pozostała tylko lampka oliwna ze ździebełkiem światła.
Dziadek zakluczył drewniane drzwi kościoła, a klucz ukrył w miejscu znanym tylko jemu i
dzwonnikowi. Potem usiedliśmy. „Od teraz będzie brzmiał pięknie – wyjaśnił mi. – To był
najodpowiedniejszy moment, by pomóc pieśni wniknąć w tynk. Echo będzie się niosło jak
należy”. To była dawna opowieść. Dźwięki wiązały mury. W taki sposób, że nawet cisza
rozbrzmiewała. To samo czynili w dawnych czasach trubadurzy, zapraszani nie tylko na
przyjęcia, ale także po to, by towarzyszyć mistrzom murarskim kościołów. „Prawdziwa
cisza – powiedział dziadek, odkładając na bok maskę i skrzypce i grzebiąc w ognisku – to
cisza, która rozbrzmiewa”.

Niekiedy odprowadzałem Minasa, ślepca, aż do kościoła. Opierał rękę na moim ramieniu i


szedł w pół kroku za mną. Byłem dumny z tego, co robiłem, choć nie robiłem prawie nic,
ślepiec bowiem, dzięki przejrzystości swoich nawyków, sam znał drogę.
Poznałem go, gdy był już stary. Prawie wszyscy ludzie, pośród których spędziłem
dzieciństwo, byli starzy. „Czego szuka to dziecko między nami?” – pytał, śmiejąc się,
Arșag, dzwonnik. „Zostaw go – mówił dziadek Garabet. – To nie jest zwykłe dziecko. To
dziecko dorosłe”. Dziadek brał mnie za rękę i wchodziliśmy do kościoła, rankiem, w
dowolny dzień. Najpierw siadaliśmy i za przykładem Arșaga słuchaliśmy wielkiego
dzwonu. Srebrny las kandelabru milczał, to był znak, że ziemia jest spokojna. Potem
patrzyliśmy na wielką ikonę z ołtarza. Matka Boska nie roniła łez, znak, że i niebiosa są
spokojne. „Jezus nie jest zwyczajnym dzieckiem, widzisz?”. „Nie – odpowiadałem – widzę
tylko dziecko o drobnym ciele i dużej głowie”. „Ano, właśnie o to chodzi. Był mądrym
dzieckiem i przez większość czasu smutnym. Dziecko bez dzieciństwa, które urodziło się
dorosłe. Z ciałem, które go nie pomieściło. To dlatego mówię, że Jezus był dzieckiem
dorosłym”. Dziadek Garabet, czyniąc podobne porównanie, zapewne robił sobie ze mnie
żarty. „Właściwie – dodawał – to niezupełnie to samo. On jest stary we własnych czasach.
Ty jesteś stary z powodu naszych dni. Czego my nie przeżyliśmy i nasi krewni, dodaje się
tobie. Całe stosy…”.
Dziadek mnie zachęcał: „Zobacz, co słychać u Minasa”. Mieszkał w jednym z dwu
budynków na dziedzińcu kościoła, które zostały wybudowane przeszło sto lat wcześniej
jako szkoły ormiańskie, jedna dla dziewcząt, druga dla chłopców. Teraz drugi budynek
mieścił kancelarię kustodii, gdzie unosił się zapach starych mebli, z wytartymi podłogami,
odrapanymi ścianami i olbrzymimi obrazami, które przedstawiały postaci bohaterów lub
świętych. Tam też znajdował się portret Komitasa, wykonany ołówkiem, z zadziwiającą
zręcznością, przez Haiga, zmarłego na gruźlicę w wieku szesnastu lat brata Vreja
Papazianego. Starcy nadal śpiewali wieczorami pieśni Komitasa, tata akompaniował im na
skrzypcach, a kobiety płakały. „Naprawdę umarł z obłąkania?” – zapytałem pewnego razu i
w momencie zapadło milczenie. „Kto ci tak powiedział?” – zainteresował się mój
chrzestny, Sahag Șeitanian. „Przeczytałem…” – bąknąłem. Wtedy dziadek znów zaczął
śpiewać, a reszta mu wtórowała. Miałem rację. Przytłoczony tragedią swojego narodu,
Komitas z rozpaczy postradał zmysły. Umarł w Paryżu, w sanatorium, po dwu dekadach od
pomieszania zmysłów. Ale i oni mieli rację, moi starcy. Najbardziej obłąkany ze
wszystkich był wiek.
Tak samo nie powinno się było mówić Minasowi, że jest ślepy. „Widzisz, że mam
rację?” – pytał go dziadek. Albo „Widziałeś, że się ociepliło?”, albo „Sam widzisz…”,
gdy ślepiec miał rację. I Minas przytakiwał, że widzi to wszystko. To, co inni rozumieli,
słyszeli lub czuli. Wchodziłem po schodach i otwierałem wielkie drzwi z żelazną klamką.
„Armaveni?” – słyszałem go, jak woła. Potem: „Luiza?”. Imiona jego córek. Nie
reagowałem i wtedy wiedział, że to ja. „Wejdź smyku”. Innym razem, gdy był bardziej
chory, wołał imiona, których nie znałem. Przejmował mnie strach. Dowiedziałem się, że to
imiona jego zmarłych, na których czekał.
Jego oczy zbielały. Trzymał je otwarte, poszukując zachłannie. Wodził nimi za
dźwiękami, tak że miałem wrażenie, iż słyszy oczami. Zaprowadzałem go do kościoła,
gdzie miał swoje miejsce w pierwszej ławce. Słuchał mszy w bezruchu. Potem
wychodziliśmy na dziedziniec, gdzie siadał na kanapie pod kasztanami. Gdy dosięgał go
cień, wyciągał dłoń, jakby czuł drobne krople deszczu. Odróżniał światło od cienia jak
suchość od wilgoci. Gdy się ściemniało, nie potrzebował już przewodnika. W
ciemnościach to on wskazywał drogę.

OPOWIEŚĆ ŚLEPCA MINASA. Na początku była światłość. Pewnego razu światłość


zasnęła. Śniła i tak oto z jej snu zrodził się cień. „Gdy byłem w twoim wieku – opowiadał
Minas – śniłem, że jestem ślepy. Było pięknie we śnie. Teraz śnię, że widzę…”.
W ciemne noce zapalał kaganek i wychodził z nim na ulicę. Minas miał kaganek, jakiego
dotąd nie widziałem. Osłonięty grubym szkłem, które wzmagało światło i chroniło płomień
przed wiatrem. W mieście z powodu oszczędności nie zapalano latarni. Z rzadka reflektory
jakiejś ciężarówki omiatały ulice. „Spójrz – mówili ludzie – wyszedł ślepiec ze swoim
kagankiem”.
Wtedy Minas, ślepiec z kagankiem w ręku, był najlepszym i najużyteczniejszym spośród
wszystkich ludzi. Inni podążali za nim, do momentu gdy jeden za drugim zatrzymywali się
przed swoim domem, dziękując mu. Zostawał sam, z kagankiem, i przemierzał ulice dopóty,
dopóki nie poczuł, że ciemność rzednie. W bezksiężycowe noce Minas był panem miasta.
O świcie wracał do swojej izby, podnosił szkło i zakrywał dłonią płomień, czekając aż
zgaśnie. Miał na dłoniach okrągły i poczerniały ślad zduszonego płomienia. Gdy widniało
stawał się ponownie odwiecznym ślepcem.

OPOWIEŚĆ CZYTAJĄCEGO ŚLEPCA MINASA. Minas był ślepcem, który czytał.


Miał całą ścianę pełną starych książek. Gdy siedział przez dłuższy czas na łóżku i nie
trzymał laski, brał do rąk książkę. Gdy coś mówił lub zastygał z zagubionym spojrzeniem,
gładził jej grube oprawy. Od czasu do czasu przewracał jej strony. Wtedy się uśmiechał.
Gdy wstawał, wokół jego stóp unosił się żółtawy pył, przesiany spomiędzy starych
kruchych kartek.
Dziadek wysyłał mnie do niego z jakaś książką. „Armaveni?” – pytał. „Luiza?”. To była
chwila jego słabości. Wtedy był całkowicie ślepy i jego oczy połyskiwały białe i suche.
Pewnego dnia zawołał: „Kevork? To ty?”. Gdy zapytałem dziadka, kim jest Kevork,
zasmucił się. „Ej – powiedział przez ramię do swojego szwagra, a mojego chrzestnego
Sahaga Șeitaniana. – Biedny Minas wzywał Kevorka Ceaușa”.
Otwierałem książkę na przypadkowej stronie. Minas przytakiwał z aprobatą. Czytałem.
Dziwił się, oburzał, bawił. Innym razem: „Naprawdę tak jest napisane?”. Nie chciał w to
wierzyć. „Daj, zobaczę”. Brał książkę i macał palcami. „Gdzie?”. Pokazywałem mu
palcem i czekałem, aż dotknie mnie ręką. Przesuwał palcami po brzegu strony. Potem nagle
pogodniał. „Rzeczywiście, tak!”. Próbowałem w ukryciu macać palcami kartkę, ale nic nie
rozumiałem. Podejrzewałem Minasa, że on też nic nie rozumie i tylko tak udaje. Tylko że
niekiedy brał książkę, przewracał kartki, macając, i zatrzymywał gdzieś palec. „Przeczytaj
jeszcze raz!”. I były to rzeczywiście słowa, które zaskoczyły go chwilę wcześniej. „Jak
można czytać palcami po gładkiej kartce?”. „Nie można” – śmiał się Minas.
Dawnymi czasy starcy gromadzili się, by czytać. Biblia była wydrukowana około
połowy dziewiętnastego wieku w Konstantynopolu, mieście, na które moi starcy, ilekroć je
przywoływali, mówili krótko „Bolis”. Tych zaś, którzy – wśród nich babcia Arșaluis –
urodzili się nad brzegiem Bosforu, nazywano z dumą bolseţi, czyli miastowi. To było
Miasto, centrum świata, pamięć o ludobójstwie czci się 24 kwietnia, w dzień, w którym
masakry rozpoczęły się w Mieście, w Konstantynopolu.
Tamta Biblia nie miała całkiem gładkich kartek. Początkowe litery rozdziałów były
uosabiane przez zwierzęta, ptaki, motywy kwiatowe, jak w dawnych manuskryptach
ormiańskich. Nawarstwienie farb sprawiało, że były grubsze niż pozostałe litery.
Pochylony święty z rozpostartymi ramionami to była litera pen. Skaczący tygrys litera re.
Żuraw ze złożonymi skrzydłami i odwróconą szyją to litera to. Najbardziej podobała mi się
litera vo, dwa łabędzie ze splecionymi szyjami. Złamana miłość, oto litera, od której
zaczynało się nazwisko mojej rodziny. Zazwyczaj Minas trzymał palce na kartkach,
przewracał je bez pośpiechu i przesuwał po nich lekko dłonią, tak jak gładzi się policzek
dziecka. „Naprawdę czyta!” – zapewniał mnie dziadek. „Czyta w myślach?” – pytałem.
„Nie w myślach. Czyta”. „Przecież nic nie słychać!”. „Nie ma jak. Ty czytasz mówiąc, on
czyta dotykając palcami, to znaczy widząc inaczej. Kiedy nie chcesz być słyszany, mówisz
szeptem. On widzi szeptem”.
Innym razem jednakże, zdawało się, że czyta naprawdę. Rano przed mszą mężczyźni
siadali na ławkach z rękoma skrzyżowanymi na piersi, kobiety zaś z rękami złożonymi na
podołkach. Minas wygłaszał rozdział Ewangelii, z której pochodził werset, mający być
przedmiotem komentarza podczas kazania. Potem czytał jednostajnym głosem, akcentując i
wydłużając samogłoski, gdy powtarzały się słowa Męczennika. „Czyta!” – szepnąłem
dziadkowi na ucho. „Nie czyta, przypomina sobie…”. „Ale trzyma księgę w ręku…”.
„Księga jest rzeczą najważniejszą. Bez niej mogłoby się wydawać, że to jego własne
wspomnienia”. Miał rację. Nie spotkałem dotychczas nikogo, kto by czytał Ewangelię
wyraźniej i piękniej niż ślepiec.

JAK UMARŁ ŚLEPIEC MINAS. Przysięgam, że usłyszałem go, jak po raz pierwszy
wołał naprawdę moje imię, i ucieszyłem się. Spośród wszystkich, których już nie było, a na
których, zdawało się, Minas czeka, najlepiej pamiętam Kevorka. To był jego kuzyn od
strony taty. Kevork Ceauș walczył w górach wraz z generałem Antranigiem. Dziadek
pokazał mi jego zdjęcie w starej gazecie. W czapie pasterza, z bandoletem, w który były
wetknięte kartusze. W walecznej pozycji, z nogą wzniesioną i opartą na zboczu góry, z
kolbą strzelby na kolanie. Gdy, dotarłszy niemal na kraniec ciemności tego świata, Minas
dojrzał światło tamtego świata, pierwszym, którego prawdopodobnie zobaczył i dlatego go
wołał, był Kevork Ceauș.
Teraz Minas wołał tylko mnie. Pognałem po schodach, ale zatrzymałem się przed panią
Armaveni, jego młodszą córką. Płakała. Ślepiec umarł. Być może, patrząc stamtąd za
siebie, mnie ujrzał jako pierwszego. Ale nie powiedziałem o tym nikomu. Tak jak ja
dziwiłem się, gdy słyszałem, że woła Kevorka Ceaușa, możliwe że i Kevork był
zdziwiony, słysząc moje imię.
Zamiast ikony w splecione dłonie wetknięto Minasowi starą Biblię, której był w
ostatnich latach jedynym czytelnikiem. Zgodnie z obrządkiem chciano mu zamknąć powieki.
„Zostaw – powiedział mój dziadek Garabet. – Żył wystarczająco długo z zamkniętymi
oczami”.
Na czuwaniu starcy trzymali się z dala od wezgłowia Minasa. Bali się umarłego z
otwartymi oczami, białymi i połyskującymi jak dwa kamienie rzeczne.
trzy

„To duża odpowiedzialność żyć na tej ziemi dłużej niż Jezus Chrystus – mówił dziadek. –
Musisz mieć solidne argumenty, by ośmielić się to zrobić”. „A jeśli ich nie masz?”. „Okaże
się pewnego dnia… Wielu ludzi bowiem żyje na tym świecie dłużej niż Jezus, nie mając
żadnego konkretnego powodu, to widać nazbyt wyraźnie”.
Pomyślałem, że z tego powodu został zastrzelony Kennedy. Jeśli rzeczywiście, byłem
jedynym człowiekiem na tym świecie, który znał prawdę.
Tak narodziło się dla mnie kino. Właściwie poszliśmy obejrzeć film z Flipem i Flapem.
Dla mnie różnica między tymi trzema bohaterami – Flipem, Flapem i Kennedym – nie była
zbyt jasna. W tamtych czasach ludzie nie mieli telewizorów. W kinie przed filmem
pokazywano coś w rodzaju dziennika na zdartej taśmie, z charczącymi głosami.
Rozpoczynał się, niezmiennie, od obrazu lotniska w Băneasa z uśmiechającą się postacią
Gheorghe Gheorghiu-Deja, który w jednym z dwóch wariantów albo wysiadał z samolotu,
czyniąc znak ręką i uśmiechając się do tych, którzy na niego czekali, albo czekał na
samolot, czyniąc znak ręką i uśmiechając się do tych, którzy wysiadali. Koniec dziennika
składał się z wiadomości zagranicznych: manifestacje antywojenne lub strajki robotnicze w
krajach kapitalistycznych. Podczas gdy u nas działo się dobrze. Od 23 sierpnia – święto
narodowe – masło potaniało o pięć banów. Ale jakie to miało znaczenie, jeśli nie miałeś
gdzie go kupić…
Manuc Dederian był żwawym mężczyzną, chodzącym pośpiesznie. Co słychać, Manuc?
Nie zatrzymywał się, by odpowiedzieć; machał dłonią z rozstawionymi palcami, co
znaczyło, że tak sobie, a potem szedł dalej. Wydawał się ciągle zajęty. Nie poszczęściło mu
się na starość. Miał trudną rodzinę, trzech podobnych do niego synów, równie
pośpiesznych. Spośród tych trzech dwóch umarło, pierwszy utopił się, drugi zaś zginął w
wypadku samochodowym. Ojciec niemal postradał zmysły.
Manuc nieczęsto przychodził do wspólnoty, jego rodzice wydali go na świat we
francuskim obozie dla uchodźców, gdzieś w Syrii, i dlatego został ochrzczony u katolików.
W kościele bywał raz na kilka lat, gdy Wielkanoc prawosławna zbiegała się z Wielkanocą
katolicką. Manuc był dyrektorem kina „Zjednoczenie”. W mieście było jeszcze jedno kino
o nazwie „Płomyk”, rozpadający się budynek, gdzie wyświetlano rosyjskie filmy wojenne,
na których gromadzili się wyłącznie ci, którzy za półtora leja chcieli przedrzemać i ogrzać
się przez dwie godziny.
Manuc miał pomysł, byśmy przyszli na film. Tak więc pewnego ranka, okutani przez
babcię Arșaluis, trzymając się za rękę z moim bratem Melikiem, który wtedy był w
pierwszej klasie, zmierzyliśmy się z ulicą Garbarzy, na której końcu, na rozdrożu dróg,
dokładnie naprzeciw kościoła ormiańskiego znajdowało się kino. Wróciliśmy pełni
entuzjazmu. „Na końcu ten mężczyzna z wąsem rozbił im szybę. Wtedy Flip i Flap także
zbili mu szybę w samochodzie. Tamten popatrzył krzywo i rozwalił im drzwi siekierą.
Więc oni tak samo roztrzaskali na drzazgi drzwi jego samochodu”. Wygłupialiśmy się, a
dziadek Garabet i jego szwagier Sahag śmiali się z nas. „Tak że nic już z niego nie zostało.
W końcu popsuł się samochód, runął dom i zastrzelono Kennedy’ego”. Dziadek przestał się
śmiać. Opowiadaliśmy, chichrając się, jakby film z Flipem i Flapem leciał dalej. Dziadek
poprosił, bym opowiedział wszystko od nowa. Zacząłem od początku za zgodą mojego
brata, opowiadając, jak w samochodzie z filmu najpierw byli w środku jacyś ludzie, z
których jeden, nie wiem jak, miał głowę wypchniętą do tyłu, a znajdująca się obok niego
kobieta chciała wyskoczyć. Jednak baliśmy się śmiać dalej. Bo dziadek zwrócił się do
Sahaga: „Zwołaj radę parochialną. Za dwie godziny w grobowcu Sefariana”. Napisał coś
na skrawku papieru. „Biegnij do Arșaga, dzwonnika. Nikomu innemu nie oddawaj
bileciku”.
Zostałem, by pilnować alejki cmentarza. Była późna jesień, ziemia okryła się suchymi
liśćmi. Szukałem pod nimi orzechów i kasztanów. Przewalałem liście z kupki na kupkę,
zwycięstwem było trafić na orzechy lub kasztany. Nie odczuwałem strachu pośród grobów.
Cmentarz z drzewami, łąką i kwiatami był tak żywy, że gdyby orzechy przedarły się
głęboko w pęknięcia ziemi, nie zdziwiłbym się, że spod spodu ktoś wyrzuciłby mi je z
powrotem.
Krzyże były rzadkie. Pozostało więcej miejsca niż nowi umarli mogli zająć. Niektórzy
postawili krzyże także dla tych zmarłych pozostawionych we wsiach, skąd uciekli, ale i tak
krzyże były rozproszone. Ormianie mojego dzieciństwa, przywykłszy od dziecka do wielu
przypadków śmierci, powiększyli cmentarz w stronę lasu. Widać jednak, że przecenili
zdolności wspólnoty do umierania. „Ubyło nas – oceniał Arșag, mierząc alejki krokami. –
Nie mamy już siły, by umierać dostatecznie”. Exodus do Ameryki, który nastąpił zaraz po
wojnie, pozostawił cmentarz jeszcze bardziej osamotnionym. Ci bardzo zamożni wyjechali
niezwłocznie, przed ostatecznym dojściem komunistów do władzy, zanim rozpoczął się
proces nacjonalizacji. Tak oto emigrowały rodziny Israelianów, Vartbaronianów,
Diarbekirianów, Varteresianów i Seferianów właśnie do Argentyny, uważając, że to
wystarczająco daleko, aby nie dosięgnął ich bolszewizm. Pozostałych, Alacich, Missirów,
Goilavów, Frenkianów i wielu innych, wyrzucono z domów, niektórzy z nich mieli
szczęście, że nie trafili do więzienia lub całkiem na ulicę, że pozostawiono im
przynajmniej mansardy lub sutereny ich własnych domów. Ale nawet i tam piece z terakoty
zostały zburzone, a gruz starannie przeszukany, czy aby przypadkiem nie ukryto pomiędzy
kaflami albo w popiele pieca nieco złotych monet. Napoleonów, jak się mówiło. Nie
widziałem napoleonów z kogutem. Z Księgi szeptów dowiedziałem się, że dziadek uzbierał
kilka, przed wojną, na handlu towarami kolonialnymi. Gdy rozpoczął się ten zamęt, nawet
na róg naszej ulicy, do rodziny Romanoaie, nadjechały pewnej nocy samochody i kilku
osobników w skórzanych ubraniach wyważyło kopnięciem drzwi, wyciągnęło całą rodzinę
na podwórze, na śnieg, i przeszukało dom od popiołu w piecu i pierza materaców po
książki z biblioteczki, kartka po kartce. Na tej podstawie, że Romanoiae handlowali
zbożem, wrzeszczeli do przerażonej rodziny, by pokazała, gdzie ukryła pieniądze. Dziadek
zdecydował wtedy, że najlepiej będzie w kwestii jego oszczędności, sprawić, by zniknęły.
Pewnej nocy zakopał je w miejscu najlepiej strzeżonym na podwórzu, mianowicie pod psią
budą. Tamtego psa o imieniu Fidel, białego i tak kudłatego, że zdawało się, iż za chwilę się
rozleci, ja też poznałem. Tymczasem jego budę przenoszono jeszcze kilka razy, tak że nie
było jasne, gdzie znajdowała się na początku. Z pewnością na tej części podwórza mieścił
się później, w czasach mego dzieciństwa, ogród warzywny. A najlepszą porą do
poszukiwań była wiosna, kiedy żaden przypadkowy przechodzień nawet by nie zapytał,
dlaczego kopiemy na podwórku. Gdy wyrosłem na chłopaka i byłem w stanie wbić łopatę
w ziemię, przekopałem uważnie każdy kawałek ziemi i rozdrobniłem ją w poszukiwaniu
skarbu. Nic nie znalazłem. Nigdy nie zdołałem wrazić łopaty tak głęboko, jak moi starcy,
których skłonił do tego strach.
Pierwsi wyjeżdżający zabrali zatem swoje tobołki, wymienili wszystko co się dało na
złoto i przez port w Konstancy zdołali uciec, sami nie wiedząc dokąd. Zostawili puste
domy, komody z przetrząśniętymi szufladami, wiedeńskie pianina z wyszczerbionymi
klawiszami, ramy obrazów ogołocone z płócien, zwiniętych i ukrytych starannie pomiędzy
ubraniami. I tak samo zostawili nagrobki, na których kamieniach zapisali swoje imiona, ale
nikt nie potrafił uzupełnić daty śmierci; cmentarz z na wpół umarłymi. Podobnie pozostał
grobowiec Seferianów, w którym nikogo nie pochowano. Stary Seferian, kupiec kolonialny
z magazynami w porcie Brăila, wyjechał do Buenos Aires, zanim dosięgła go śmierć, a
Eduardo, jego wnuk, pomnożył pieniądze, z którymi dziadek wtedy wyjechał, i stał się
najbardziej poważanym reprezentantem wspólnoty ormiańskiej w Argentynie. Na razie
nisze grobowca pozostały puste, niezamurowane. Dobre miejsce do spotkań wtedy, gdy nikt
postronny nie powinien widzieć ani słyszeć.
Przyszli kolejno. Najpierw Arșag, dzwonnik, który obwąchiwał miejsca. Potem ksiądz
Varjabedian, niski, o siwych włosach i z bródką jakby zaokrągloną ręką. Udali się do
grobów, gdzie zaczęli się modlić i okadzać tu i ówdzie. Potem nadeszli pozostali: mój
dziadek Garabet, mój chrzestny Sahag, Anton Merzian, Krikor Minasian, Ohanes Krikorian
i najmłodsi, Vrej Papazian, Dicran Bedrosian, Agop Aslanian, Măgârdici Ceslov.
– Co ksiądz robi? – zapytał zdziwiony Măgârdici.
– Nie robi – wyjaśnił dziadek. – Udaje. Że niby odprawia nabożeństwo nad grobem.
Panichidę.
– Panichida, we wtorek?
– Kto się tam zna, mogą to być nasze obrzędy, ormiańskie. Bo jeśli to nie jest dzień
panichidy, a pogrzeb na pewno nie, to w takim razie czego tylu nas szuka na cmentarzu?
Wślizgiwali się jeden po drugim. Agop Aslanian powiedział:
– Przyniosłem świece dla starego Seferiana. Będzie trochę światła.
Płomienie wydłużały twarze, cienie zaś igrały na policzkach, zmieszane z odrobiną
światła z zewnątrz. Ich brwi stawały się grubsze, a nosy, i tak już duże, zdawały się
podskakiwać na ich twarzach. Ksiądz Varjabedian zamachał kadzielnicą i usiadł, robiąc
miejsce Minasowi.
– Dowiedzieliście się? – zapytał dziadek.
Każdy czegoś tam się dowiedział. Każdy obawiał się powiedzieć pierwszy, czego się
dowiedział.
– Umarł Kennedy – ciągnął dziadek w milczeniu pogłębionym dymem z kadzidła.
Spotykali się w grobowcu tylko wtenczas, gdy działy się rzeczy niecodzienne. Pierwszy
raz, gdy nadeszły wieści o repatriantach. Drugi, gdy abdykował król. Trzeci, gdy dziadek
przyniósł wieść o tym, że w Bukareszcie biskup Vazken został wyrzucony z kurii biskupiej
wraz ze swoją matką, w środku nocy, a siedzibę biskupstwa przekształcono w magazyn
drewna. Czwarty po rewolucji na Węgrzech. Minęło wiele lat, kiedy już się nie spotykali,
co nie oznaczało wcale, że czasy były spokojniejsze, lecz że coraz bardziej brakowało
nadziei.
– Co mamy robić? – zapytał Anton Merzian.
Było oczywiste, że to on zada pytanie. Anton Merzian komunikował się wyłącznie za
pomocą pytań. Nie mówił „pięknie dzisiaj”, lecz „piękna pogoda, prawda?”. Albo:
„Niezbyt dobrze się dziś czuję, a ty co powiesz?”. Natomiast gdy wszystko wydawało się
jasne i nie było już miejsca na żadne pytanie, konkludował: „To jasne, nie?”.
I jakby pierwsze pytanie przyszło za wcześnie, postawił inne:
– Kto może być temu winien?
Na to pytanie każdy miał swoją odpowiedź, skądinąd dosadną. I tak kolejno:
Sahag Șeitanian: Winni są Rosjanie.
Der Varjabedian: Winni są Kubańczycy.
Arșag, dzwonnik: Winni są Turcy.
Anton Merzian: Winni są Kurdowie.
Krikor Minasian: Winna jest mafia kierowców ciężarówek.
Ohanes Krikorian: Winni są Albańczycy.
Wersja z Albańczykami była całkowicie niezwykła.
– Słuchałem Radia Tirana – dodał pewny siebie Ohanes Krikorian. – Poprzysięgli
Kennedy’emu zemstę.
– Zemstę za co? – Zainteresował się Măgârdici Ceslov.
– Skąd mam wiedzieć? Zemsta i już.
– Albańczycy grożą całemu światu… – Nie poddawał się Măgârdici.
– Ano widzisz…
Ale, hipotezy nie kończyły się na tym, ponieważ:
Vrej Papazian: Wietnamczycy są winni.
Măgârdici Ceslov: Meksykanie są winni.
Dicran Bedrosian: Amerykanie są winni. Imperializm. Kennedy był demokratą.
– Ba, nie gniewaj się, ale – odparł mu Sahag Șeitanian – imperialiści są po drugiej
stronie, skąd wschodzi słońce.
– Bolszewicy walczą o pokój. – Bronił się Dicran Bedrosian.
– Nie mogliby walczyć nieco mniej? – Zacietrzewił się Sahag. – Od nadmiaru walki o
pokój nie zostanie po nas ani śladu. A ty zapomniałeś już, co ci zrobili? Jeszcze nie
nauczyłeś się rozumu?
Dicran Bedrosian poczerwieniał. Jako jedyny spośród nich w czterdziestym czwartym
cieszył się z nadejścia Rosjan. Wyszedł pierwszy na rogatkę, by ich powitać. Rzucił się na
pierwszego napotkanego sowieckiego żołnierza i ucałował go w oba policzki. Żołnierz
pozwolił się uściskać, lekko zdezorientowany, a potem, oświecony nagle, wbił mu lufę
strzelby pod brodę, pokazując na nadgarstek. Na początku Dicran Bedrosian nie mógł w to
uwierzyć, ale trzask magazynku przemówił mu do rozsądku. Zdjął zegarek z ręki i wręczył
mu. Sowiecki żołnierz miał powód do zadowolenia. Dicran Bedrosian był zegarmistrzem,
wiedział, co wybrać. Żołnierz ucapił zegarek i pchnął Dicrana kolbą strzelby do rowu. W
ten oto sposób Dicran Bedrosian, zagorzały wielbiciel bolszewizmu, skulony w błocie,
rozmasowując sobie to nadgarstek, to ukłucie w brodę, pozostał nieruchomo i drżąc, stał
się pierwszym, który, co prawda w pozycji nieco niewygodnej, dokonał przeglądu
osławionej armii sowieckiej.
– Co go miało nauczyć rozumu? – odburknął Krikor, szewc. I do Dicrana: – Zanieś im
też zegar z kościoła. Niech sobie go zawieszą na wieży Kremla.
– Zatem – ponownie przemówił Anton Merzian – kto jest winien?
Tym razem odpowiedzieli na wiele głosów, które złożyły się na jedną odpowiedź, więc
wyjaśniającą:
– Bolturkurkubameksalbanamczycy…
Dziadek podniósł rękę. Nastała cisza.
– Nasili się wojna – powiedział.
– Jak to nasili się? – zapytał Arșag. – Teraz nie ma żadnej wojny.
– Ludzkość bije się z myślami – powiedział znowu dziadek. – To ukryta walka. Słowa
walczą zamiast nas, my umieramy zamiast nich.
– My czekamy na przyjście Amerykanów. – Użalał się Măgârdici. – A tymczasem oni
umierają…
– Ciszej. – Wtrącił się Sahag. – Zrób, ojcze, jeszcze jedno okrążenie z kadzidłem.

Der Varjabedian sięgnął po kadzielnicę i wyszedł za próg. Oddaliłem się szybko, z moimi
kasztanami, by nie widział mnie, jak nastawiam uszu. Ksiądz zawołał mnie do siebie i dał
mi prosforę. Wszedł do środka i odwiesił kadzielnicę na miejsce.
– Kręci się ktoś po cmentarzu? – zapytał dziadek.
– Tylko dobry Bóg i ci, którym już zostało odpuszczone.
– Mogłeś włożyć mniej grudek miry do kadzielnicy. – Uskarżał się Vrej Papazian. –
Podusimy się…
– Tak powinno być podczas panichidy – wyjaśnił mu Arșag. – Dym musi być gęsty.
– Zatem – drapie się Anton Merzian – niech mu, jak to się mówi, ziemia lekką będzie,
nie? Ale teraz ważne jest to, co robimy?
– A Żydzi co mówią? – Wtrącił się Agop Aslanian. – Zapytajmy doktora Argintariu.
Jeśli coś się dzieje, oni wiedzą pierwsi… Jeśli Żydzi ruszą dalej, my też musimy
wyruszyć. To znaczy, że znów się zaczyna…
– Ja już nigdzie nie wyjeżdżam, dobrze? – powiedział dosadnie Anton Merzian. – Mam
emeryturę? Mam. Miejsce wieczne na cmentarzu? Chwała Bogu dla wszystkich
nienarodzonych. Wychodzi coś jeszcze z szewstwa. I Zaruhi, moja żona, co powiesz, czyż
nie jest głucha jak pień? Dokąd miałbym wyjechać?
– Ja też bym się już nie ruszył – powiedział Arșag. – Policz sobie. Z Shabin-Karahirsar
do Aleppo, z Aleppo do Odessy, Kiszyniowa, Braiły, Silistry i teraz, po wojnie, tu w
Fokszanach. Nie zgromadziłem w życiu nawet tyle, by napełnić wóz.
– Łatwo ci mówić, nie? – rzekł Anton Merzian. – Ale ja wybudowałem dom i co?
Wezmę go na plecy jak ślimak?
– Nie wspominając już o miejscu na cmentarzu, nieprawdaż? – Przedrzeźniał go Krikor.
Była między nimi dawna rywalizacja. Ich rodzice byli szewcami w Malatyi. Na tej
samej ulicy, patrząc każdy spode łba na szyld sąsiada i próbując podebrać mu klientów. W
tamtych czasach szewstwo było w cenie i opanowanie rzemiosła garbowania, skrajania i
dopasowywania na odpowiednim kopycie uważano za nie lada rzecz. Warsztaty zostały
zrównane z ziemią, ograbione przez biedną ludność, Turków i Kurdów, podczas gdy
Ormianie zostali zebrani w konwoje na obrzeżach miasta. Dzięki rzemiosłu wyuczonemu
od rodziców chłopcy uniknęli głodu. I idąc każdy swoją drogą, spotkali się obaj, na
odległości tysiąca kilometrów, na tym samym rozdrożu. Warsztat obok warsztatu, zakład
szewski obok zakładu szewskiego, na ulicy Dużej w Focșani, pomiędzy żydowskimi
sklepikami. Żydzi wyjechali albo zaprzestali handlu, pracownie tych dwóch pozostały.
Właściwie pozostali im klienci, warsztaty bowiem działały poniekąd nielegalnie, bez
szyldu i bez zezwolenia. Tym bardziej zawzięta i daremna była walka między nimi. W
ostatnim czasie Anton Merzian zyskał przewagę. Zatrudnił swoich synów, Cocora i
Dicrana, w spółdzielni rzemieślniczej, a oni przynosili o zmroku skóry, kleje, zelówki i
gwoździe, które dopasowywali w domowym warsztacie. Krikor zagroził mu, że doniesie
na nich na milicję, do Securitate, do finansów publicznych, wszędzie. „Głupi jesteś? –
parsknął Anton. – Zanim przyjdą po mnie, nie sądzisz, że wcześniej aresztują ciebie? Gdzie
masz szyld?”. Krikor przełknął ślinę, nie miał dzieci, które by mu pomogły, i wieczorami
siedział ze swoją żoną Paranţem, czyli Paraschivą, i liczył zawistnie klientów, którzy
pukali do drzwi Merziania z torbami pełnymi wykoślawionych butów.
– Może będzie wojna… – Pogrążył się w myślach Vrej Papazian.
– Jeśli jest wojna – wtrącił się Ohanes – będzie miał kto ze sobą walczyć i nie będą
mieli czasu dla nas.
– Wojna jest najgorsza – stwierdził Dicran, który od spotkania z sowieckim żołnierzem
wiedział swoje i nie nosił już zegarka na ręce. – Jeśli nie zabiją cię naumyślnie, zabiją cię
przez pomyłkę.
– Jeśli Rosjanie walczą z Amerykanami, to może Amerykanie w końcu tu dotrą –
powiedział Sahag, który pozostał z niespełnionym marzeniem.
– Tylko po to, by uderzyć dla nas w dzwony – wymruczał Ohanes. – Całe życie tylko
czekam na Amerykanów. Pierwszy raz, byłem smarkaczem, w 1909 roku w Adanie. Gdy
rozpoczęły się rzezie, ojciec powiedział, byśmy uciekali do portu, że z pewnością
przybędą Amerykanie i nas uratują. Później, w 1918 nadal na nich czekałem, by uratowali
nas przed Turkami i przed Rosjanami równocześnie. W czterdziestym czwartym, o czym tu
jeszcze mówić?… Przypominasz sobie, Sahag, jak przez tydzień siedziałeś na wieży
kościoła, pośród nietoperzy i motyli z trupią główką, by jako pierwszy dojrzeć
nadchodzących Amerykanów? I co nam z tego przyszło? Przybyli Rosjanie, w gaciach
pękających od pragnienia kobiet i z zaschniętymi gardłami spragnionymi wódki. A ten
niewydarzony Dicran Bedrosian pognał, narwaniec, by ich witać. Za mało ci zabrali,
zegarek, powinni byli zedrzeć z ciebie też portki, byś naprawdę latał z gołym tyłkiem. Nie
wyrządzili ci dość złego, skoro i teraz nie nabrałeś rozumu.
– Gdy przyjdzie mi umierać – powiedział rzewnie Măgârdici – zawołajcie jakiegoś
Amerykanina, aby zabił dla mnie w dzwony. Żebym chociaż wtedy wiedział, że przyszli…
I tak się ostatecznie stało. Nie przyszli Amerykanie do niego, on pojechał do
Amerykanów, wyemigrował z całą rodziną w latach siedemdziesiątych, nie wyszło mu to
na zdrowie, umarł wkrótce i począwszy od tego, kto bił w dzwony, po linę, spiż i
hamburgery na stypie wszystko było możliwie najbardziej amerykańskie.
– Powariowaliście na dobre. – Podsumował Arșag. – Przyjdą do nas jedynie kłopoty.
Tak samo było z Sarajewem i ze śmiercią Armanda Călinescu. Do dziś przypominam sobie
tych zastrzelonych z kartonikami na piersiach.
– Musimy się zorganizować – wtrącił dziadek.
– Ukryjmy kandelabr i naczynia liturgiczne ze srebra – zaproponował ojciec
Varjabedian.
– Ukryjmy się w piwnicy – uznał Vrej Papazian.
– Ucieknijmy w góry – dodał Agop Aslanian – dopóki sprawy się nie uspokoją.
– Poszukajmy broni generała Dro – rzekł Sahag Șeitanian.
Zapadło milczenie. Patrzyli jedni na drugich, zmieszani.
– Kadzielnica, ojcze – wystękał Anton Merzian, zapominając po raz pierwszy o pytaniu.

Zamilkli, czekając. Der Varjabedian wrócił i zawiesił kadzielnicę na gwoździu na ikonę.


– Nic – powiedział. – Tylko wrony. Od czasu do czasu słychać spadające orzechy lub
kasztany.
– Broń generała Dro już nie istnieje – powiedział dziadek szeptem.
– Musi gdzieś być – zaprzeczył mu Krikor. – Wiesz dobrze, że uciekł w czterdziestym
czwartym, nie miał jak zabrać ze sobą strzelb.
– I co zrobisz ze strzelbami? – zapytał Anton Merzian. – Wyjdziesz z nimi na ulice?
Albo będziesz się bawić w Sumanele Negre{7}? Niechciałbyś zawiesić sobie naszyjników
ze złotych monet, żeby pobrzękiwały podczas tańczenia geamparale{8}?
– Próżna gadania – uciął Sahag, jedyny, który coś tam odsłużył w wojsku, podczas
wojny. – Byłoby dobrze, gdyśmy mieli kilka strzelb.
– Nawet nie zdołasz ich użyć, bo wbiją ci je w gardło, nim przyjdą Amerykanie. –
Naskoczył na niego Agop Aslanian. – I w zasadzie, zanim rozprawią się z naszymi
komunistami, Amerykanie muszą najpierw zrobić porządek ze swoimi. A oprócz tego mają
co robić z czarnymi, z Wietnamczykami…
– Kim są ci Wietnamczycy? – zapytał Vej Papapazian.
– Też pewnego rodzaju czarni – wyjaśnił Agop – tylko że żółci.
– Która godzina? – zapytał Garabet, mój dziadek, który tym razem mówił z umiarem.
Któż inny jak nie Dicran Bedrosian odpowiedziałby na to pytanie? Chociaż Vrej i
Măgârdici także byli zegarmistrzami, to Dicran był tym z prawdziwego zdarzenia, jedynym,
któremu dziadek pozwalał nasmarować dwa razy do roku, na Wielkanoc i Boże
Narodzenie, mechanizm zegara w kościele.
– Za pięć czwarta – odpowiedział, sprawdzając zegarek na łańcuszku. Zegarka na rękę,
jak już wspomniałem, nie nosił, jedynie na nadgarstku bransoletkę ze skóry, przywiezioną z
Jerozolimy lub raczej tylko wyobrażał sobie, że stamtąd.
– Według czasu moskiewskiego – szydził Sahag.
Dicran chciał mu odpowiedzieć, ale dziadek go powstrzymał.
– Nie mamy czasu na bzdury. Măgârdici, wyjmij telefunken. A ty, ojcze, okadzaj.
Der Varjabedian wziął kadzielnicę i wyszedł na zwiady. Măgârdici odsunął wieko
grobowca, wyjął torbę i rozwiązał ją. Położył radio na środku. Nie potrzebowali baterii.
Kiedy ciągnięto prąd do kaplicy cmentarnej, doprowadzono kable aż do grobowca. Vrej
odłożył na bok zgniłe wieńce kwiatów, ułożone rozmyślnie przed gniazdkiem. Pochylili się
obaj nad odbiornikiem. Skrzynka zaczęła szumieć. Der Varjabeidian wrócił.
– I jak idzie? – zapytał dziadek.
– Jedynie Vartuhi od Calustiana przyszła do swoich rodziców. Dobra dziewczyna. Nie
ma szczęścia.
– I co powiedziała, gdy cię zobaczyła, że sam okadzasz?
– Biedny Sefarian, co tu dużo mówić. To miło z waszej strony, ojcze, bo inaczej nie
miałby kto zapalić mu świeczki.
– Tak jest, ojcze, to miło z waszej strony. Ale jeszcze przyjemniej by było, gdybyś nie
potrząsał kadzielnicą w środku, bo gęstnieje nam powietrze i jeszcze bardziej wydłużają
nam się nosy.
Agop rzeczywiście miał imponująco długi nos. Jego mama, Mariam, żona zmarłego
księdza Der Dageada, mówiła, że wtedy, gdy był mały i nie wiedział, co to obrzydliwość,
czyścił sobie nos ze smarków, po kryjomu, językiem.
– Ej, cisza! – poprosił Vrej.
– Jak pięknie brzmi… – zachwycał się Măgârdici dźwiękiem Big Bena z wieży
Parlamentu w Londynie.
– Dzwony, nie żartuję. – Wzruszał się Arșag, ocierając miękką łzę starego człowieka i
pokazując na klatkę piersiową. – Spójrz, tutaj je czuję…
Pierwsze słowa były znajome, „słowa spikera”, te same z czasów wojny, których słuchali
pod kołdrami, po piwnicach lub w magazynach pomiędzy stosami drewna. Potem sprawy
się komplikowały.
– Przetłumacz, Arșag! – poprosił dziadek.
To on mawiał, że jeśli chcesz zrozumieć duszę jakiegoś narodu, musisz zrozumieć bicie
jego dzwonów. Serca dzwonów, chociaż wydają się podobne, nie są takie same dla dwóch
narodów. Podobnie jest z niebem. Patrząc w górę, wszyscy widzą to samo niebo, ale każdy
znajduje w nim innych bogów lub świętych. Arșag nauczył się, wszędzie tam, gdzie
pracował jako dzwonnik, wszystkich języków. Od katolików przyswoił sobie włoski, od
protestantów angielski, a od luteranów niemiecki. Rozumiał je, ale nimi nie władał. Kiedy
nimi mówił, rozbrzmiewał w różnych rytmach i tonacjach: Bang – ba – Bang – ngabang. To
było po niemiecku. Albo Baganga – agabang. To po włosku. Władał językiem każdego
narodu w języku jego dzwonów.
– Nie ruszajcie się! – powiedział.
Jakby mówił „Nie mówcie”. Aby słyszeć, Arșag nie potrzebował milczenia, ale
bezruchu. Będąc głuchym, nie mógł oczywiście czytać z ust spikera, klęczał więc
przytykając ucho do drewnianej obudowy radia, aby poczuć wibracje.
– Co mówi? – Wyciągali szyje szewcy Anton i Krikor.
Arșag podniósł palec wskazujący, to był znak, że zaczął coś rozumieć.
– Pierwszy, Johnson, nowy prezydent. Wytrzyma. Naród amerykański. Trudno. Śmierć.
Sprawiedliwość. Zobaczycie sami. Boże błogosław Amerykę. To był Johnson. Teraz
spiker. Strajki i żałoba. Znaleziono przestępcę. Li Oswald zamordował Kennedy’ego. Jack
Ruby zamordował Li. Rubiego jeszcze nikt nie zamordował.
Arșag słuchał jeszcze przez około minutę, przytakując w milczeniu. Anton szturchnął go,
zniecierpliwiony. Arșag podniósł się.
– To już wszystko. Powrócą z wiadomościami za godzinę.
– Nie będziemy tu siedzieć do tego czasu, powiedział Agop. Panichidy po ciemku, kto to
widział? Jeszcze wezmą nas za jakieś upiory.
– To oczywiste – powiedział Sahag. – Komuniści są winni.
– Tego nie powiedzieli – ośmielił się wtrącić Arșag.
– A bo co, głupi są, żeby mówić wprost? Kto jest mądry, rozumie. Zacznijmy od
początku. Ten Li, mówisz, że zamordował Kennedy’ego?
– Tak powiedzieli. Że strzelił dwa razy…
– Dobrze – kontynuował Sahag. – Li to imię chińskie. Zgoda?
– Tylko Chińczycy mają takie krótkie imiona… – przytaknął Krikor.
– Czy Chińczycy są komunistami? Tak. A tego Li kto zamordował? Ruby. Dobrze, że nie
powiedzieli wprost Rubinstein. Kto sprowadził bolszewizm, czy aby nie Żydzi? Czy Lenin,
Zinowiew, Kamieniew i Trocki są może jakimiś prawosławnymi? Otóż to. To kłótnia
między komunistami.
– Komuniści się nie kłócą – powiedział Dicran Bedrosian. – Internacjonalizm
proletariacki…
– Pfu, niech to licho! – Żachnął się ksiądz Varjabedian.
– Spójrz zatem, jak się sprawy mają. – Podjął na nowo mój chrzestny Sahag, który
nabrał odwagi. – Świat kręci się w odwrotnym kierunku. Amerykanie kłócą się z
Rosjanami, Rosjanie kłócą się z Chińczykami, Chińczycy kłócą się Wietnamczykami,
Wietnamczycy kłócą się między sobą w Indochinach, Indochiny kłócą się z Francuzami a
Francuzi z de Gaulle’em, ze wszystkimi, kłócą się z Amerykanami. Koło się zamyka. To nie
jest wojna światowa, to jest wojna uniwersalna.
– Przeszliśmy przez dwie wojny, czy to nie wystarczy? – Oburzył się Anton Merzian.
– Jak widać, nie – odpowiedział Agop Aslanian. – Ludzkość oszalała.
– Apokalipsa – powiedział ojciec Varjabedian, czyniąc trzykrotnie znak krzyża.
– Nie pozwolimy już, by nas przeganiali tam i z powrotem – postanowił Krikor
Minasian. – Przeżyłem tyle wojen, że jestem już zmęczony, jeśli doliczymy także
legionistów i komunistów, to się tego uzbiera z nawiązką.
– Broń generała Dro. – Podjął temat Sahag Șeitanian. – Poszukajmy jej.
Ściemniło się. Dziadek uznał, że wystarczy.
– Wyłącz radio. – Dał znak Arșagowi, który pozostał z uchem przyklejonym do
drewnianego pudełka i przytakiwał, chociaż wydawało się, że niewiele rozumie. – Może
będzie wojna, a może nie będzie. Może Rosjanie wyjechali z kraju tylko po to, aby mieć
skąd wracać. Jak tylko dowiemy się czegoś jeszcze, zbierzemy się ponownie. Co należy
robić, Bóg jeden wie. A teraz wychodźcie po kolei, każdy jak na niego wypadnie.
Wyszli, milczący, tak jak nadeszła ich kolej. Najpierw Ohanes Krikorian. Potem Arșag
dzwonnik. Ojciec Varjabedian. Mój dziadek Garabet, Anton i Krikor, szewcy, oraz Sahag
Șeitanian, a na końcu najmłodsi: Dicran Bedrosian, Agop Aslanian i Vrej Papazian.
Măgârdici udał się, by umrzeć w innych stronach, po tym, jak jednak załatwił sobie miejsce
na ormiańskim cmentarzu, obok swojej matki Macruhi i ciotki Aghavni, której imię oznacza
gołębicę.
Wobec tego dziadek nie wysłał mnie już, bym zwołał wszystkich razem. Kasztanowce
ponownie zakwitły w mieście i na skraju lasu, kasztany i orzechy mieszały się na alejkach i
w zabawach mojego dzieciństwa. Drzwi grobowca starego Sefariana pozostały
półprzymknięte dla nich. Od czasu do czasu unosi się subtelny i słodkawy zapach kadzidła.
Arșag uczepia się grubych lin Big Bena, uderza w dzwon, kołysze się i pokrzykuje.
Dziadek patrzy na nich, jak się kłócą, mieszając stateczność z tułaczką i niemoc nagich
dłoni z legendarną bronią generała Dro. Podnosi rękę, aby nastała cisza. Imię jest za
każdym razem inne. Martin Luther King, Kennedy, ale tym razem Robert, Aldo Moro,
Anwar As-Sadat, Olof Palme, Indira Gandhi, Icchak Rabin, Anna Lindh, Benazir Bhutto. I
wiele innych, mniej znanych, ale które oni jednak znają. „Nie ruszajcie się!” – krzyczy
Arșag, sylabizując słowa szumiące w telefunkenie, ale już nie ma takiej potrzeby, bo w
świecie pomiędzy korzeniami oni znają wszystkie języki ziemi. „Kto jest winny?” – pyta
jeden. „Świat kręci w odwrotnym kierunku” – mówi drugi. Rzadko, gdy na ziemi panuje
pokój, słychać, jak szeptają. Powiedziałbyś, że nie mają już czego się bać, ale to wcale tak
nie jest. Oni chcą chronić to, co żywe, i potrzebują go tak samo jak przedtem. Bo tylko
świat żywych ma prawo do swoich umarłych.

Kiedy z daleka było słychać tubę Mantu, ludzie wychodzili gromadą na podwórza. Gdy zaś
niskim wibracjom tuby towarzyszyło zawodzenie trąbki i kornetów, ludzie stali rzędem na
chodnikach ulicy Garbarzy, aby zobaczyć orszak.
Ulica Garbarzy łączyła centrum z rogatką Câmpineanca. Za rogatką mieścił się
cmentarz. Była to jedyna droga, którą przemierzały orszaki żałobne. Umarłego zabierano z
domu lub z kościoła. Człowiek, dotąd chory i ignorowany lub w pełni sił rażony nagłą
śmiercią, stawał się nagle centrum uwagi. Mówiło się o nim z zainteresowaniem, niekiedy
z czułością, był myty, pięknie ubierany, noszony tu i tam i wszędzie w towarzystwie, jak
panna młoda.
W naszej podmiejskiej dzielnicy kilka starszych kobiet, najczęściej owdowiałych,
wyznawało się na tym. Pojawiały się one niespodziewanie, niekiedy jeszcze zanim chory
wyzionął ducha. Te kobiety wzbudzały strach i ludzie zerkali na nie zza płotów. Miały
doskonały instynkt, zwąchiwały zawczasu mdły zapach śmierci, nic ich nie zaskakiwało.
Oddychaliśmy w rytmie pór roku i wietrzyliśmy w ten sposób świeży zapach wiosennych
kwiatów, ciężkie i suche zapachy lata, opary kotłów z powidłami, ţuiki lub bulionu
jesienią, a potem metaliczny zapach śniegu. Dla nich natomiast na świecie istniała tylko
jedna pora roku, z wymieszanymi i duszącymi zapachami. Pojawiała się pogłoska:
„Przechodziła dzisiaj naszą ulicą Przebiśniegów Madame Stavararache. Biedny Temelie,
stolarz, to znaczy, że nie pociągnie długo”. I rzeczywiście. Starzec, który wystrugał nam
drewniane miecze, byśmy mogli bawić się w hajduków, i który w Dniu Bohaterów ubierał
się schludnie, przypinał medale do piersi i szedł złożyć kwiaty pod Pomnik Bohaterów
przed sądem, wkrótce odszedł. Innym razem sąsiadki z naszej ulicy ubolewały nad Miţu,
starszą panią Rădulescu. Wdowa Nistor kręciła się bowiem wokół starego kościoła
Świętego Dymitra, na którego dziedzińcu mieszkała rodzina Rădulescu. Wdowa Nistor
miała rację, czuła zapach rzednącej krwi. Miţu przeżyła jeszcze jakieś dziesięć lat, paląc
papierosy Carpaţi i kaszląc po męsku na kanapie pod topolami. Umarł natomiast jej syn,
pan Rădulescu, którego widywałem codziennie, jak jechał do pracy rowerem, z nogawkami
spodni przychwyconymi spinaczami, by nie zaczepiały się o pedały.
Ludzie wylewali łzy nawet i wtedy, gdy chory leżał długo i bardzo cierpiał lub był nad
wyraz stary. Kiedy śmierć nie przychodziła nagle, a człowiek nie był w pełni sił, płacz
czuwających przy nim był raczej lamentem nad sobą samym.
Szaleńca Miticy, który mieszkał w chatce z surowych cegieł przy ulicy Petru Maior, bali
się wszyscy. Miał pomarszczoną twarz, jakby żłobioną paznokciami, a podrapania nigdy w
pełni niewygojone. Jego oczy były wodniste, tęczówka rozpuściła się w białkach oczu, nie
był ślepy, lecz widział całym okiem jednocześnie, tak jak ukazywane w książkach posągi
starożytnych Greków. Nosił zawsze te same wojskowe spodnie koloru khaki, zimą zakładał
też marynarkę. Miał je z czasów wojny, w nich wrócił do domu ze służby i
prawdopodobnie, jeśli nie ukryje się jak wilki w tych okolicznościach, to w nich go także
pochowają. Miał stwardniałą skórę rąk od rąbania drewna, z tego żył. Sąsiedzi bali się go
oglądać z toporem w ręku. Ustalali z nim cenę i ostatecznie trzymali dzieci w domu za
zaryglowanymi drzwiami. Zostawiali mu jedzenie na pieńku, jadł, co mu dali, o nic więcej
nie prosił, nawet o sól, jeśli fasola była bez smaku, ani o cebulę, jeśli była zbyt słodka, ani
o wodę, jeśli jedzenie było zbyt słone. Gdy odczuwał pragnienie, pił prosto z beczki
podstawionej pod rynną, w której zbierano deszczówkę na pranie. W zimie zbijał kulkę
śniegu w dłoni i gryzł ją, jakby to było jabłko. Chodził z opadniętym prawym ramieniem,
śmiejąc się spod kłębu, który usadowił się na jego karku, na drugim ramieniu i który
wprawiał go w zakłopotanie. Śmiał się nieustannie, grubo i charcząco, bez radości, jakby
wygładzał zakrztuszenie w gardle. „Jest taki od Stalingradu” – opowiadał Temelie.
Przejechał po nim rosyjski czołg. Mitică, uciekając, wpadł do dołu ze śniegiem, gąsienice
zaś turkotały ponad nim, miażdżąc go jedynie swoim hałasem i strachem przed śmiercią.
Siedział długo w ukryciu, sądzono, że jest martwy, i zrobiono z jego rzeczy tobół, by
wysłać je do domu. Wtedy przywykł do jedzenia śniegu, nie lizał go, jak dzikie zwierzęta,
lecz połykał w całości, pożerał go, rozgryzając lód zębami jak jakieś cienkie kostki.
Chodzili razem w Dniu Bohaterów pod pomnik przed sądem, Temelie schludnie ubrany, w
białej odprasowanej koszuli i z czarnym krawatem, z dekoracjami na piersi, a za nim,
podskakując i śmiejąc się, Mitică, ubrany w swoje wytarte żołnierskie ubranie. Stolarz i
drwal, bohaterowie spod Stalingradu. Temelie kładł kwiat u stóp pomnika i pozostawał w
bezruchu, z oczami wbitymi w ziemię. Mitică wykrzykiwał, kawałkując ze śmiechem słowa
i powtarzając tekst z tympanonu upamiętniający poległych na polu walki. Ale nie
poprzestawał na tym, kontynuował czytanie także i tych linijek, które tymczasem komuniści
przykryli zaprawą murarską, a które on, z duszą zmiażdżoną rosyjskimi czołgami, znał na
pamięć. „W świętej wojnie – śmiał się spazmatycznie Mitică – z czasów chlubnego
panowania króla Karola I, założyciela, oraz króla Ferdynanda, jednoczyciela kraju”. Kiedy
milicjanci chcieli go uciszyć, szamotał się w ich rękach i ciągnięty przez cały plac, śmiał
się i ryczał na przemian, więc woleli pozwolić mu, aby przeczytał do końca odsłonięte
litery i te przykryte. Potem Mitică brał ze sobą flaszeczkę ţuiki, z szynku Tăbăcari i chronił
się pod płotami, pijąc długo i paląc sobie pierś, by stopić coś jeszcze z zalegających w nim
śniegów. Ruszał oszołomiony przed siebie, szlochając urywanie. Zatrzymywał się przed
przechodniami, wtykając im palec wskazujący w pierś, i ryczał: „Umrzesz!”. Potem do
kogoś innego: „Umrzesz!”, „Umrzesz!”. Opowiedziałem o tym dziadkowi. „Ma rację –
odpowiedział. – Spośród nas wszystkich szaleniec Mitică ma całkowitą rację”. W ten
sposób zrozumiałem, że ludzie boją się śmierci właśnie dlatego, że jest prawdziwa.
W chwili śmierci natychmiast te kobiety stawały się przydatne. Wiedziały wszystko. Jak
należy zawiesić czarną chustę nad drzwiami wejściowymi. Jak zaciągnąć zasłony, by
światło słoneczne nie przedostawało się do twarzy zmarłego i nie psuło jej. Jak należy
osłonić czarnym woalem lustra, bo kto z krewnych zmarłego spojrzy w nie, pewna śmierć
pociągnie go ze sobą do grobu do siedmiu lat. Jak nie należy myć rąk i twarzy ani
przesuwać grzebieniem po włosach kobiet, ani brzytwy po policzku mężczyzn, aby śmierć
nie zostawiła okruchów na ziemi. Jak należy nacierać ciało zmarłego szmatkami,
maczanymi w wodzie święconej z olejkiem nardowym, pod pachami, na skroniach, na
czole, na brzuchu, aby zdjąć chrzest z tego, co ochrzczone zostało, by grób zamknął się
naprawdę i całkowicie, a dusza nie błąkała się po ziemi. Jak należy umieścić pieniążek
między palcami, by mógł zapłacić za przejście wszystkich granic, oraz że ręce powinny
zostać złożone na ikonie, by pokazać pokorę na Sądzie Ostatecznym. Jak należy związać
nogi, aby ciało leżało wyprostowane podczas mszy, a następnie rozwiązać, aby żaden żal
nie trzymał zmarłego na tym świecie i by czuł się swobodnie na tamtym. Jak należy
umieścić świece na czuwanie przy zmarłym, jak należy przyciąć nożycami knot, by nie
dawał zbyt dużo światła, ale i nie za wiele cienia, by nie było za wiele jasności ani za
wiele dymu. W jaki sposób zamyka się grób jak posłanie, jak rzuca się grudy ziemi na
trumnę, jak przechodzi się ponad nią z winem, jak rozdziela się koliwę{9}, jak się rozdaje
rzeczy zmarłego i czyste ręczniki z pieniążkami przywiązanymi do koniuszka, jak się
lamentuje, a także jak się składa życzenia, nawet w takich okolicznościach: „Niech Bóg da
ci jego dni”. To znaczy te, których umarły nie zdołał już przeżyć.
Te wszystkie czynności mają swój sens. Ceremonie, tradycje są po to, aby złagodzić
ból. Zajmujesz się przygotowaniami, dbasz o to, by wszystko dobrze wyszło i co powiedzą
inni i przestajesz zważać na własne smutki. Wtedy wdowy zwąchujące śmierć stają się
przydatne, one bowiem wiedzą, co wypada. Dla mężczyzny, dla kobiety, dla zmarłego nagłą
i niespodziewaną śmiercią, dla nieżonatego młodzieńca i niezamężnej dziewczyny.
Nieboszczyk, który dotąd wiódł marne, niepozorne życie, ma swoją chwilę chwały.
Wdowy czynią tak, aby dla niektórych pogrzeb był najważniejszym wydarzeniem, nawet
jeśli ostatnim w ich życiu. Przejazd karawanem, dla tych, co mają więcej pieniędzy, lub
otwartą ciężarówką z trumną umieszczoną pięknie na grubym i kolorowym dywanie, za
którą podąża orszak ludzi, którzy widząc tłoczących się na chodnikach, czują się w swoich
czarnych strojach co najmniej równie ważni jak zmarły, na samym zaś końcu towarzysze
okolicznościowi, gapie, żebracy, biedacy i darmozjady, którzy dostawali ręczniki z
zasupłanym końcem i koliwa na tekturowych tackach do mititei{10}. Na przedzie,
otwierając pochód, ciężka i zwiastująca, mosiężna fanfara Mantu. Instrumenty, lśniące
pięknie, ogłuszające i zawodzące jednocześnie, milkły nagle, gdy konwój zatrzymywał się
przed jakąś świątynią, ksiądz okadzał kadzidłem na cztery strony świata.
Mantu był niski i chudy jak szczapa. Nosił swoją tubę opieszale, przyklejony do niej jak
ślimak do swej muszli. Obracał się w trakcie chodzenia i ruchem brwi dyrygował trąbami,
kornetami i saksofonem. Jego brat, Mantu młodszy, Budișteanu, Frunză, bracia Câlţea i
Fofoc, ubrani w czarne spodnie i białe koszule latem; zimą, w szubach i czapach
naciągniętych na uszy, zostawiali za sobą niebieskawy obłoczek oddechów, gęstniejących
od nadętych policzków i naprężonych na ustnikach warg.
Pochówki odbywały się w południe. Najdalej słychać było tubę Mantu. Najpierw jak
ciśnienie w uszach, jakby powietrze stawało się nagle ciężkie i napierało na bębenki.
Potem jak odległy huk, który ustaje gdzieś za korytem rzeki Milcov. Ludzie patrzyli przez
okna, przez pobrzękujące szyby. Jeśli było pogodnie, wiedzieli, że to tuba Mantu. Jeśli
niebo było zachmurzone, wyczekiwali na inny znak, a mianowicie na lament puzonu i
okrzyk trąb.
Kiedy kondukt przechodził przed naszym domem, powietrze wypychane przez trąbę
Mantu ciążyło na skroniach, na wszystkich cienkich i przezroczystych rzeczach. Zimą
skłębiało dym z kominów. Na Boże Narodzenie przychodzili kolędnicy z dużym bębnem. W
rytm bębna kolędnicy, z głowami niedźwiedzia lub kozy, tańczyli na ulicach. Nie wiem, jak
wyglądała głowa ogromnego stworzenia, które tańczyło po mieście w rytm tuby Mantu. Ale
choć było niewidzialne, istniało jednak, z jego bowiem nadejściem dym na próżno się
trudził, by wzejść w górę. Rozpłaszczał się na podwórzach i domach, macając, szukając
jakiejś szczeliny, przez którą mógłby się wydostać i wznieść. Śmierć trzymała dym
przywiązany do ziemi. Kiedy tuba Mantu oddalała się i ślady śmierci, tańcujące nad
miastem, odchodziły w dal, dym ponownie zaczynał wznosić się ku niebu. Powietrze
zyskiwało przejrzystość, która zawsze następuje po śmierci.
Mantu widywałem popołudniami przed naszą bramą, jak przecierał sobie czoło
ręcznikiem otrzymanym w darze na pogrzebie, który następnie wsadzał do kieszeni,
puszczając luźno zasupłany koniec. Opierał tubę o ścianę – „Zmęczyła się i ona,
biedaczka” – mówił, potem siadał, skurczony i posiniały od tak intensywnego dęcia.
Zapalał papierosa, zaciągał się głęboko, by zaprzyjaźnić się ponownie z dymem, który
zamknął. Popijał powoli wino z kieliszka, przesuwał niebieskawym językiem po wargach i
patrzył na dziadka z bojaźliwym zniecierpliwieniem.
– Puzon – mówił dziadek Garabet.
Albo innym razem:
– Trąbki…
– Co z trąbkami? – pytał Mantu głosem chrapliwym i matowym, jak powietrze, które
przechodziło we śnie przez trąbę tuby.
– W marszu Chopina weszły zbyt szybko. Powinny były zostawić klarnetom jeszcze
ćwierć nuty.
– Ależ było jak należy. Sam dałem im znak.
Dziadek nalewał mu jeszcze kieliszek wina, potem wchodził do domu. Mantu wiedział,
że nadciąga najtrudniejszy moment. Kulił się coraz bardziej na krześle, jak kotek. Wiedział,
co się stanie i jeśli by tylko mógł, dałby stamtąd nogę. Ale nie mógł. Nigdy nie rozstawał
się z tubą, a z nią na karku nie mógłby biec. Zaczął grać na tubie w wieku czternastu lat,
kiedy stary Mantu zorientował się, że skoro ma już klatkę szeroką na dwie dłonie, jego
płuca są stworzone do dęcia. Gdy nie grał, trzymał tubę przy sobie, polerując ją rękawem,
aż lśniła jak lustro. Chodzili stale razem, człowiek i tuba, powolnym krokiem, z
pochylonymi ramionami. Właściwie od dnia, w którym, mierząc go dłonią, starzec
zdecydował, że Mantu jest w stanie dąć w instrument, chłopak już nigdy nie biegał.
Teraz miał jednak ochotę uciec, ale minęło już zbyt dużo czasu i nie wiedział, jak to
zrobić, by się nie zataczać. Bo zdarzyło się nieuchronne: dziadek wrócił z partyturą i
rozłożył ją na stole. Potem wskazał palcem.
– Tutaj! – Zdecydował.
Mantu pochylił się nad kartkami, oglądając miejsce zaznaczone palcem. Widział tylko
jakieś czarne znaki, niejasne i zachodzące na siebie.
– Tak było – wyszeptał. – Jeśli pan tak mówisz…
Innym razem nie był w porządku puzon. Lub kornety. Dziadek rozkładał partytury jedna
po drugiej, jak płaty ciasta. Śledził palcem Symfonię fantastyczną Hectora Berlioza.
Requiem Faurégo. Mesjasza Händla. Oczy Mantu zwężały się przed stronicami pokrytymi
robaczkami.
– Która jest tuba? – pytał.
– Ta na dole – odpowiadał dziadek, pokazując mu przestrzeń, gdzie było najmniej
robaczków igrających przed oczami. – Widzisz, niekiedy kółko bez ogonka albo niżej lub
wyżej ostrze strzałki.
– A niech to! – Dziwował się. – To jestem ja?
I spoglądając na lśniącą tubę, mówił:
– Wydaje się takie proste! A tak naprawdę musisz zwinąć duszę w kłębek i wtłoczyć ją
w trąbę, by zabrzmiała…
Ale dziadek nadał był pogniewany na trąbki. Mantu zwołał wszystkich, braci Câlţea,
trębaczy, potem młodszego Mantu, Budișteanu, Frunzę i Fofocę.
Usiedli na taboretach na podwórzu, pociągając każdy, sinymi ustami i różowymi od
spodu i znów sinymi na wierzchu palcami, po łyżce jego sorbetu. Dziadek obracał
ebonitową płytę, przecierał ją lekko rękawem ubrania, a następnie kładł na aparacie.
Podnosił ramię adaptera, prosił palcem o ciszę i nastawiał igłę, obniżając ją w dół.
Cyganie wyciągali szyje. Ponad rytmem dixielandu wystrzeliwała, przecinając powietrze,
trąbka Louisa Armstronga. Dziadek poruszał głową i ręką w rytm muzyki. Słuchali
zafascynowani. Na końcu wciągali głowy na miejsce, skrępowani.
– Słyszeliście wysokie dźwięki? – pytał dziadek Garabet.
Oczywiście, że je słyszeli. Dziadek kontynuował bezlitośnie:
– Dźwięk, jakkolwiek wysoki, jest pełny i otwarty. Dlaczego jemu wychodzi, a wam
nie?
– Jeśli jest dobrze odżywiony… – ośmielił się bąknąć starszy Câlţea.
– Ciebie nie żywią dobrze? Spójrz no, jaki masz brzuch…
– To od rozpaczy…. – Kajał się Cygan. – I od kulek z chleba połykanych bez
przeżuwania. Od tego rośnie brzuch… od chleba i od zmartwień. Ale tutaj, z tego, co
widzę, potrzeba płuc, nie brzucha.
– A ja myślę, że trzeba rozumu – zaprzeczył dziadek.
– Tym gorzej – sprzeciwił się Cygan. – Chleb otępia.
– Jedz mamałygę – przygadał mu Budişteanu.
– Ale mamałyga nie syci… – zniechęcił się Câlţea, widząc, że nikt się nie kwapi, by mu
pomóc.
Innym razem widzę ich na placu gminnym przy ulicy Ojczyzny, w dzielnicy cygańskiej.
Siedzą w kręgu, z ręcznikami na zapoconych szyjach, z zapadłymi lub wylewającymi się
brzuchami, jak komu dopisze szczęście. Tylko Mantu stoi podparty, opierając się o tubę i
jednocześnie zaciągając papierosem. Przed nimi dziadek siedzi przy stole i objaśnia. Na
stole zaś, porozkładane i wzmagające tym samym napływ tłustego i słonego potu
muzykantów, partytury.
– Dziewiąta symfonia Beethovena – ogłasza dziadek. – Część trzecia. Andante.
– To też tych czarnych? – zapytał bojaźliwie Câlţea.
– Zamilcz, głupcze – zaświstał z tyłu Budişteanu, który coś tam liznął z muzyki w
miejskiej szkole artystycznej i jako jedyny umiał dukać nuty, sylabizując je, jakby czytał
gazetę.
– Jeżeli to nie tych czarnych – prostował Câlţea – wtedy, może pójdzie…
– Tuba zagra partię kontrabasów i największej trąbki razem. Puzon, wiolonczele i rogi.
Kornety – instrumenty dęte. Trąbki zagrają melodię skrzypiec.
– Jak to tak? – wykrzyknęli oburzeni bracia Câlţea. – Skrzypce są dla grajków. My nie
jesteśmy grajkami.
– Grajkowie chodzą na wesela – wyjaśnia Budişteanu. – My gramy na pogrzebach.
Mówi się, że jesteśmy muzykantami.
– Ej, zamknij się, muzykancie! – huknął na niego Mantu, zapalając papierosa. I zwrócił
się do dziadka: – Powiedz mu, szefie!
Mantu mówił niewiele. Cały czas dął w tubę z nadętymi policzkami, jego usta
artykułowały trudniej słowa, jakby za każdym razem musiały się do tego przyzwyczajać.
Oddech nie pozwalał mu wypowiedzieć długiego zdania od początku do końca. Dławił się
kaszlem, siniejąc, lub raczej czerniejąc zupełnie.
– Jeśli nie rzucisz palenia – radził dziadek – pewnego dnia zgaśniesz, dokładnie tak jak
ten wyrzucany przez ciebie papieros. I to pod warunkiem, że nie opadniesz z sił i nie
umrzesz z petem przyklejonym do warg.
Mantu wzruszał ramionami. Miał świszczący oddech, jakby dmuchał w ustnik. Nie był
przyzwyczajony oddychać na próżno.
– Wystarczy mi – mawiał. – Nadmuchałem się za trzech.
Mantu mówił o śmierci z obojętnością. Od trzydziestu lat widywał ją we wszystkich
obliczach, we wszystkich kategoriach wiekowych i przyobleczoną w rozmaite lamenty i
obyczaje. „W czasie wojny – wspominał – było, zdaje się, więcej spokoju. Śmierć
uderzała daleko”. Poza tym nie bał się. Dla niego śmierć była raczej kusząca, bo życie i
dęcie z całych sił było jednym i tym samym, oddychanie zaś wprost obowiązkiem.
– Dmę dostatecznie dużo – zakończył. – Pozwól mi zaciągnąć się jeszcze od czasu do
czasu.
– A więc!
Dziadek wybijał takt lewą ręką i przewracał strony, nucąc cicho. Potem po kolei trąbki,
kornety i puzon podejmowały melodię, ucząc się jej na pamięć. Od czasu do czasu dziadek
wypowiadał jakieś dziwne słowa: bemol, krzyżyk, tremolo… Muzykanci nie pojmowali
rozumem tego, czego nie rozumieli uszami. A wtedy dziadek, mówiąc „krzyżyk”,
pokazywał dużym palcem w górę, a na bemol uderzał nim w dół, jakby dawał komuś znak,
by napełnił mu kieliszek, tremolo zaś było lekkim trzepotaniem palcami. Wtedy, gdy mowa
już mu nie wystarczała, wyciągał skrzypce i kontynuował tam, gdzie głos nie mógł się
wspiąć. Potem kazał im śpiewać chórem, na siedem głosów. Właściwie sześć, bo Mantu
nadymał policzki z całych sił, kiedy dziadek zachęcał go zaciśniętymi w pięść placami, a
następnie dyszał „bum-bum”, do pomocy uderzając stopą w ziemię. Ich chór przypominał
raczej burczenie. „Opanuj głosem – mówił dziadek – a następnie palcami… Śpiewaj
wewnątrz siebie, by dobrze było słychać na zewnątrz”. Potem: „Głośniej trąbki!”. „I tii-
tiii-taaaa” – pomiaukiwali bracia Câlţea. „Ba-da-bam” – przytupywał Budişteanu,
naśladując puzon. A ponad tym „bum, bum” – tuba Mantu.
– Powiedz, co masz do zrobienia! – prosił go dziadek.
– Jak umrzesz, szefie… – bełkotał Mantu.

Niezmiennie Cygan, wbrew swemu codziennemu zwyczajowi, wciągał nosem powietrze,


jakby płakał.
– Daj spokój z głupotami – uciął dziadek. – Bądź mężczyzną, nie wstyd ci za tę tubę, co
ją dźwigasz na plecach? Powiedz to!
– Bat-o vina{11}, szefie!
– Tak! – Przytakiwał dziadek.
Kazał mu powtarzać w kółko „bat-o vina”, jak okazało się, że to jedyna metoda, by
zapamiętał nazwisko.
– Beethoven, więc! A dalej?
– Andante… Powoli, znaczy się…
– Łagodnie,… Czasami wolno, czasami szybko. Ale łagodnie…
– Tak, szefie!
– I bezbłędnie…
– Na śmierć matki…
– W przeciwnym razie wstanę z martwych.
– Wstańcie, szefie!
– Ten chłopiec jest mi świadkiem – mówił dziadek. – No chodź tu – skinął na mnie.
Porzuciłem zabawę kasztanami i podszedłem.
– Patrz mi w oczy i powtarzaj, żeby on też słyszał.
– Bat-o vina… dziewiąta… łagodnie… bezbłędnie…
Tego było już za dużo dla Mantu. Dusił się od tylu słów. I aby nie było słychać kaszlu,
przykładał tubę do ust. Kaszel przemieniał się w urywany dźwięk tuby. Dziadek dawał się
oszukać i biorąc mnie za rękę, oddalał się przy dźwiękach instrumentu, które daremnie
próbowały zakryć dziury w marniejących płucach Mantu.
Ulica Ojczyzny była częścią cygańskiego przedmieścia Łączyła się z ulicą Garbarzy
właśnie przy rogatce, w kierunku wsi Câmpineanca, tam gdzie znajduje się sklep
Angheluţy, a po drugiej stronie rogatki cmentarz i jeszcze dalej, właśnie na skraju lasu,
cmentarz ormiański. Ulica długa i prosta, niebrukowana i rozjeżdżona ciężkimi wozami
kotlarzy, którzy gromadzili złom żelazny. Z wyszczerbionymi, walącymi się płotami lub
takimi, które gotowe runąć, zostały zreperowane naprędce, lub po prostu bez płotów –
„Nie potrzeba ogrodzeń, bo Cygan swojego sąsiada nie okradnie”, mówił Mantu z dumą – z
domami z surowej cegły i wąskimi oknami, by ciepło nie dostawało się latem i nie
uchodziło w czasie zimy. Niektóre domy wyglądały, że pożal się Boże, jedne bez szyb w
oknach, inne z łóżkami zamiast drzwi, bez dachów, z wychodzącymi przez okna rurami,
które zakwaszały powietrze już i tak wyostrzone wszelkiego rodzaju odorem dobywającym
się z połatanych ogródków na tyłach domów. Ci, którzy mieli wozy, zbudowali też szopę
dla zwierząt, przylepioną do domu. W ten oto sposób zimą zwierzęta ogrzewały ścianę
domu ciepłem oddechów, tam, gdzie po drugiej stronie ściany z cegieł gromadzili się, na
kupie, ludzie. „Jak nie chcieliśmy za Bug, tak nie chcieliśmy do miasta – wyjaśniał Mantu
utworzenie cygańskiego osiedla przy ulicy Ojczyzny. – Ale miasto przyszło za nami…!”.
Poza tym było tam wesoło. Kobiety gadały w kółko, krzycząc jedna do drugiej z drugiej
strony drogi, chmara brzdąców bawiła się w błocie razem z gęśmi, psie przybłędy
drzemały, chroniąc się raczej przy podupadających murach tych ludzi, których bieda czyniła
szczodrymi. Latem błoto wysychało i pękało, koła wozów skrzypiały, dzieci zaś ścigały
się, tocząc koła od rowerów z poszarpanymi oponami. Jesienią błoto stawało się głębsze,
pnąc się jednocześnie na domy i płoty jak bluszcz. Tak samo latem, kiedy rozmiękczała je
odwilż. Zimą dla odmiany było pięknie jak wszędzie w czasie opadów śniegów, ba, nawet
piękniej, bo mniej palenisk w domach niż gdzieindziej sprawiało, że śnieg topniał późnej.
Gdy górka do jazdy na sankach przy ulicy Patriei zaczynała topnieć, mogłeś mieć pewność,
że w mieście nie ostała się już żadna inna.
Muzykanci byli zwiastunami śmierci, ale jednocześnie zabierali ją ze sobą, oddalając
się, jak jakiegoś niedźwiedzia na łańcuchu, a powietrze wracało na miejsce. Niebo zniżało
się do łanów traw, a dym unosił się ku niebu.
Dziadek kochał namiętnie książki. I dlatego to wydarzyło się właśnie wtedy. Zatem:

DZIEŃ, W KTÓRYM ZOSTAŁY SPALONE KSIĄŻKI. Listę zakazanych książek


przyniósł listonosz. Przyczepa stacjonowała trzy dni na rogu ulicy. Ludzie znosili książki
workami. Nie wiedzieli czy to dobrze czy nie ujawniać, że mają zakazane książki. Książki
mącą umysły i rodzą wrogów narodu. Lista książek była tak długa, ujęto na niej nawet
teksty z podręczników szkolnych, że było wręcz niemożliwe, aby ktoś nie posiadał choć
jednej zakazanej pozycji. Zakłopotani ludzie upychali książki do worków i wzdychali z
ulgą, gdy przekazywali je mężczyźnie w chałacie na stopniu przyczepy na rogu ulicy. „Tak
jest lepiej. Lepiej jak im je zaniesiemy, nim sami przyjdą szukać”. „Dobrze, ale nie mamy
żadnej książki z tej listy. Albo mamy jedną czy dwie… Czym napełnimy worek?”. „Jakie to
ma znaczenie? – Wzruszała ramionami głowa rodziny. – Zbierzemy na kupkę to, co mamy w
domu… W końcu zakażą je wszystkie, lepiej jak pozbędziemy się ich za jednym razem. Na
co dziś komu wczorajsze książki? Wspominanie wyrządza więcej zła”.
Książek nikt nie sprawdzał, pozostały w workach związanych sznurkami do bielizny.
Było je łatwiej rozładowywać. Aby zmieściły się na placu przed Teatrem Pastii, gdzie jak
za sprawą cudu ostało się popiersie Mitiţy Filipescu, koparki upychały porozrzucane
worki. Zgromadzono tyle książek, że zapełniły cały plac; oderwane, luźne kartki szybowały
jak białe ptaki upojone bryzą. Kroki rozgrzebywały je, książki szukały ucieczki, czuły, że
coś nie jest w porządku, nie tak dotychczas obchodzili się z nimi ludzie. Buty
doprowadzały je z powrotem na miejsce, obok pozostałych.
Książki podskakiwały w powietrzu, które przewracało ich strony, potem zwijały się,
czekając, aż zamiast cholew nadejdzie ponownie ręka, która będzie je wertować. Koparki
upychały porozdzierane worki, które pozwoliły wypłynąć kartkom i okładkom zmieszanym
w jedną kupę, o zapachu starej komody i nieużywanych chustek. Pojawiał się drażniący
zapach i połyskiwanie wylewanej na sterty książek benzyny. I ogień. W tamtym czasie
jeszcze się nie urodziłem, mój ojciec był dopiero dwudziestoletnim młodzieńcem,
chudziutkim, z wąsikiem, patrzył, nie mogąc uronić nawet łzy, bo żar ognia palił mu
policzki i wysuszał każdą kroplę płaczu.
Pożoga trwała całą noc. Strażnicy ognia wydawali się ogromni, wydłużeni światłem
płomieni, rzucali olbrzymie cienie na patrzących w milczeniu ludzi, na domy i okna, na
miasto. Wczesnym rankiem z tlącego się stosu wzbił się dym pomieszany z iskrami. Ponad
ciszą miasta dało się słyszeć z placu gminnego przy ulicy, która dopiero później miała
zyskać nazwę, muzykę instrumentów dętych Mantu. Muzykanci grali cały dzień, aż do
wieczora, z moim dziadkiem Garabetem w środku, przerzucającym partytury. W ten oto
sposób dym nie uchodził w górę, lecz pozostał gruby i popielaty, jak stara okładka.
Dopiero gdy doszła ich wieść, że uzbrojeni żołnierze wyruszyli ich szukać, Cyganie
rozpierzchli się do swoich nędznych chat. Uwolniony dym uniósł się i rozwiał. Ludzie
patrzyli z niedowierzaniem na grube kłęby dymu wiszące na niebie jak kara. Dopiero gdy
zapadła noc, niebo rozpogodziło się i było widać gwiazdy. W dniu, w którym spłonęły
książki, przejście z jednej nocy w drugą odbyło się bez wschodu i zachodu słońca poprzez
dławiącą pomrokę. Taka była moc tuby Mantu i pozostałych muzyków, moc, której oni
sami, nie rozumiejąc jej, bali się.
Tak samo jak nieugiętych spojrzeń dziadka Garabeta, potrząsającego partyturami. Pocili
się podczas grania. Orszak przechodził ulicą Tăbăcarilor aż do cmentarza, następnie Mantu
pukał do naszej bramy, prosząc o kieliszek wina i litość. Której dziadek mu nie okazywał.
„Saksofon!” – mówił surowo. „Co z saksofonem?” – pytał muzykant matowym głosem.
„Zagrał o pół tonu za wysoko…”. „Budişteanu jest przeziębiony… – próbował Mantu. –
Ma zatkane uszy”. „Bezbłędnie, mówiłem ci!” – prosił dziadek i Cygan przełykał ślinę.
W końcu zagrali rzeczywiście bezbłędnie. Tylko że wątły orszak prowadził mój dziadek
Garabet, a muzyki nie było słychać wzdłuż ulicy Tăbăcarilor, lecz z Patriei. Mantu nie
chorował. Położył się na boku i skonał, kaszląc. Aby ukryć suchy kaszel, resztkami sił
uniósł tubę do ust i wsparli się oboje o mur. Trąba wydawała urywane dźwięki w rytm
gasnących chorych płuc. Kiedy dźwięk już się nie urywał, lecz stał się ciągły i równy, jak z
aparatu, który sygnalizuje u wezgłowia chorego, że serce przestało bić, pozostali
zrozumieli, że to koniec. Dźwięk był słyszalny nadal. Fofoc pochylił się i wyjął mu ustnik,
by oddech Mantu znalazł wytchnienie. Wtedy niebo mogło opaść, niczym ptak, który po
kołowaniu osiada w końcu na ziemi. Dym zaś mógł ponownie się unieść, jak trawy, które
przytomnieją po przemarszu koni.

A więc na naszym podwórzu były trzy domy przyklejone jeden do drugiego. Pierwszy moi
rodzice zbudowali w latach trzydziestych na placu w pobliżu kościoła Świętego Dymitra.
W czasach mojego dzieciństwa, po śmierci księdza, kościół pozostał opuszczony. My,
dzieci, urządziliśmy sobie tam wspaniałe boisko do piłki nożnej i organizowaliśmy
nadzwyczajne mecze „na ulice”. To znaczy ulica 6 Marca kontra ulica Przebiśniegów lub
ulica Garbarzy, lub Gheorghego Asachiego. Grali mali i duzi. Po przeciwnej stronie była
fabryka lodu, nazywana, jakże by inaczej, „Chłodnią”, a następnie ulica Garbarzy, która
łączyła centrum z rogatką od strony zachodniej i z cmentarzami. Oprócz tego były tam
mniejsze i większe domy postawione wedle umiejętności, cierpliwości i majętności
właścicieli, połączone ze sobą ogrodzenia spłukane deszczem, zza których szczekały psy,
chodniki z uklepanej ziemi albo brukowane, pył w porze suchej, błoto rozrzucane przez
koła i ciemne potoki płynące w rynsztokach w porze deszczu. Tam postawili sobie domy
dziadek Garabet i jego szwagier Sahag Șeitanian. A nieco później tata dołączył jeszcze
jeden, dla siebie i dla nas, dzieci. Podwórko było szerokie, pełne kwiatów, drzew
owocowych, krętych zakamarków i cieni. W tamtych czasach, ludzie nie spieszyli się tak
bardzo. Czas był mierzony w przybliżeniu. „Przyjdź pod wieczór na kawę albo na partyjkę
warcabów” – mówił do swoich starych przyjaciół dziadek Garabet. A więc nie na
konkretną godzinę szóstą czy siódmą. Lub: „Zobaczymy się rano na ulicy Dużej. Wypijemy
kawę w warsztacie zegarmistrza Dicrana Bedrosiana”. W ten oto sposób czekanie było
spokojne i nikt się nie spóźniał. A znaleźć, znajdowali się zawsze. Nawet posiłki trwały
dłużej. Zaczynały się w południe, bez pośpiechu, a gdy się kończyły, pod wieczór,
ponownie siadano do stołu zastawionego serami, pastrami i lukrowanymi orzechami –
potrawami, których należało skosztować odrobinę, za to żuło się je długo.
Kiedy miejsca są nowe i nie za bardzo do nich przywykłeś, czas płynie szybciej.
Natomiast pośród znanych od dawna mebli, gdzie przeszukujesz te same półki, opatulasz
się tą samą kołdrą, rozwalasz się w tym samym fotelu, godziny wydają się dłuższe.
„Zegarki zostały wynalezione z niemożności opanowania czasu – mówił wujek Simon,
opadając na miękkie poduszki kanapy na podwórzu, zamykając z zadowoleniem oczy. –
Podobnie jak broń, która jest oznaką bezsilności, nie siły”. Siedział godzinami i patrzył na
podwórze. Mówił wolno i z pewną dozą niezadowolenia. Nosił w sobie rodzaj zmęczenia,
którego nie potrafił odsunąć nawet w popołudnia, spędzane w bezruchu, z przymrużonymi
oczami, popijając wolno kawę.
Wujek Simon był starszym bratem wujka Sahaga. Wyjechał w 1946 roku do Armenii
wraz z pierwszym lotem repatriantów. Historii repatriacji nie znajdziecie nigdzie, nikt
bowiem nie chciał jej opowiedzieć, a tym bardziej opisać do końca, w całej jej
okropności. I być może zabrakłoby jej także w Księdze szeptów, gdyby wujek Simon nie
miał w zwyczaju tak dużo palić. Nie widziałem wcześniej takich papierosów. Połowa była
wypełniona tytoniem o ostrym zapachu, który rozpłaszczał się żółtawym dymem jak od
zwiędłych liści. Druga połowa była pusta, z tekturowej rurki, którą zażółcał dym.
Daidai Simon, czyli wujek, jak po ormiańsku mówiliśmy do niego my, dzieci, palił bez
przerwy i kiedy nie milczał, opowiadał dziwne rzeczy. Jak wszystkich starców mojego
dzieciństwa dziadka Garabeta fascynowały rzeczy eteryczne: powietrze i światło. „Jaka
szkoda, że ludzie nie są w stanie ujrzeć światła takim, jakim jest ono naprawdę, i słuchać
powietrza z jego melodiami bez potrzeby rozdzielania ich, rozsiewania, przyspieszania lub
tłumienia. Jeśli powietrze gra wydmuchiwane przez tuby, trąby lub otwory, nie oznacza to,
że wymyśla się jakiś dźwięk, lecz że dźwięki są słyszalne delikatniej i głośniej. Niestety
ludzie nie mają cierpliwości, by zrozumieć powietrze w jego cichej formie”. Dziadek
słuchał dźwięków, które nie są słyszalne. Sahaga pociągały rzeczy, które zdarzają się lub
nie. Lubił kości do gry. Grywał w warcaby lub w ghiulbahar, znajdywał wyszukane
metody mieszania ich, w dłoniach złożonych w kubek, w kubku przykrytym dłonią lub
podrzucając je najpierw w górę, aby żadna ludzka siła nie mogła na nie wpłynąć. Wujek
Sahag był nieokiełznany i skłonny wyobrazić sobie lub przyjąć każdą fantazję, każdy
spisek, ukryte i pogmatwane sploty. Dla niego wszystko było możliwe. Każdy człowiek jest
kością do gry, która się toczy. Świat stworzony jest z milionów i milionów kości, które
mieszają się, a następnie turlają na tacy. Z mniejszymi lub większymi liczbami oczek, do
pary lub nie do pary.
Dla odmiany wujka Simona nie pociągały ani rzeczy eteryczne, ani wątpliwe. Mówił o
rzeczach pewnych i niebudzących wątpliwości. Mianowicie o ziemi i o kamieniach. Ziemia
była częścią żywą, kamienie zaś martwą, przynajmniej pozornie, tak jak kości i ciało.
Dziadek patrzył w stronę wysokiego nieba i śmiał się z Arşaga, dzwonnika, który patrząc w
dół, zatrzymywał wzrok na wysokości ptaków. Wujek Simon patrzył w ziemię. „Dzisiejszej
nocy miałem wizję – powiedział nagle. – Oglądałem środek ziemi. Było światło jak w
niebie”.
Jako dziecko wujek Simon był poszukiwaczem wody. W Anatolii pola były wyschnięte i
padało rzadko dużymi, bystrymi kroplami. Deszcz ledwo nadążał, by zaspokoić pragnienie
ziemi, bynajmniej nie ludzi. Dlatego ludzie, wtedy gdy szukali lekarstwa, patrzyli nie ku
niebu, lecz ku ziemi. Poszukiwacze ukrytych skarbów byli właściwie poszukiwaczami
wody. Niektórzy byli czarownikami i robili różne dziwaczne rzeczy, aby namierzyć źródła
w głębi ziemi. Zakopywali ognie siarki, uderzali w naprężoną skórę bębnów, mamrotali
stare pomieszane słowa aramejskie lub egipskie. Inni byli zwykłymi szalbierzami.
Pozwalali ugościć się po królewsku, potem wskazywali miejsce i podczas gdy mieszkańcy
wioski zaczynali kopać, zmywali się, zostawiając w tyle ostry łoskot łopat uderzających w
kamień. Zdarzali się też tacy, co czytali znaki. Po sposobie, w jaki rosły trawy i jakie
gatunki traw, po tym, jak pękała i zastygała ziemia, po jej kolorze, po chodzie osłów lub
wielbłądów. Niekiedy trafiali, innym razem się mylili. Czasem woda była słodka, czasem
słona, zdatna tylko na ług.
Wujek Simon kierował się smakiem ziemi. Szedł wolno, ze spuszczoną głową, jakby
patrzył w ziemię jak w wodę. Potem nasłuchiwał z uchem przyklejonym do ziemi. I w
końcu gdy wzrok i słuch go przekonywały, skrobał palcami. Kiedy natrafiał na miękką
ziemię, kładł odrobinę na czubek języka i rozprowadzał ją w ustach, z zamkniętymi oczami.
Na początku ludzie patrzyli z niedowierzaniem na to dziwne dziecko, które obwąchiwało
ziemię jak gadzina, głaskało ją, mówiło do niej i przeżuwało ją, jakby to był pszeniczny
placek. Potem spostrzegli, że rzadko się mylił, i przybywali z daleka prosić jego rodziców,
by pokazał im drogę do wody.
„Istnieją miejsca dobre i złe” – mówił wujek Simon. Ziemia, podobnie jak świat czy
ludzie, nie jest wszędzie taka sama. Żyźniejsza lub jałowa, bardziej soczysta lub sucha,
żywa lub martwa. Istnieje ziemia lepka, dobra do wyrabiania garnków lub dzwonów, albo
bezużyteczna, która kruszy się między palcami i nie chce się wiązać. Ziemia na domy, pod
grządki, do kwiatków, ziemia na drogi i na pochówek. Tam, gdzie ziemia jest niespokojna i
strudzona, miejsce ponad nią jest spokojne. Tak się dzieje, na przykład, na cmentarzach,
gdzie ziemia się trudzi, powietrze nad nią jest dla odmiany niezmącone.
W 1946 roku wujek Simon wraz z żoną i dwiema córkami, Arpine i Hermine, wyjechali
jako repatrianci do Armenii sowieckiej. Wzdychał: „Tam jest za dużo kamienia”. Tutaj
tęsknił za ojczyzną, ale kochał ziemię. W Armenii odnalazł ojczyznę, ale tęsknił za ziemią
w Rumunii, z którą przywykł rozmawiać.

OPOWIEŚĆ O REPATRIACJI SIMONA. Każdy na swój sposób płaci za swoje


tęsknoty. Miejsce, gdzie się osiedlasz, nie jest wystarczająco pojemne dla wszystkiego, co
pragniesz przechować. To, co jest twoje, przynależy poniekąd także do miejsca. Zmieniasz
miejsce, rezygnujesz więc z niektórych rzeczy i zyskujesz inne. Zaspokajasz jedną tęsknotę,
ale otwierasz drzwi kolejnej. Każda otwarta rana jest początkiem drogi albo porzuconą
drogą. W miarę jak się leczysz, podźwigasz się.
Jesienią 1945 roku przywódcy wspólnot ormiańskich z całej Rumunii zostali zwołani do
Bukaresztu. Po tym, jak przez dziesiątki lat ormiańscy emigranci, mający niewiele mówiące
paszporty nansenowskie i otrzymujący z trudem pozwolenie na otwarcie sklepów, woleli
być zapomniani przez władze i dlatego bali się prawa i go przestrzegali, teraz gromadzili
się w sposób spektakularny. Związek Sowiecki przygotowywał się do inwazji na Kars i
Ardahan, ziemie ormiańskie pozostałe jak wiele innych na terytorium tureckim. Ormianie z
Rumunii zamierzali zorganizować mityng solidarności z Sowietami. „Bolszewicka
sztuczka!” – mamrotał mój przyszły ojciec chrzestny Sahag Șeitanian, ale nie miał wyjścia.
Wsiadł wraz z pozostałymi członkami rady parochialnej i jeszcze kilkoma osobami do
porannego pociągu w kierunku Bukaresztu. Tego samego pociągu, w którym miał się
tłoczyć rok później, przez większość czasu zaczepiony o schody i wciśnięty między kufry i
szerokie torsy odziane w zatłuszczone mundury wojskowe bez epoletów, by dotrzeć do
Krajowej, gdzie na Starym Rynku obok fontanny Purcicarului kupił dwa worki pszenicy i
worek kukurydzy, z którymi wracał dwa dni później do Fokszan, trzęsąc się z głodu,
zmizerniały od suszy i poczerniały od upału.
Teraz była dopiero jesień 1945 roku. Ludzie mieli inne troski. Jedni opłakiwali
zmarłych, inni cieszyli się z pokoju, który nastał. Byli też tacy, którzy płakali i radowali się
jednocześnie, dzieląc emocje pomiędzy zmarłego syna i drugiego, który wrócił z wojny.
Zmarli przenieśli się na fotografie na półeczce, ich ubrania były składane i upychane w
kufrach lub zostawiane na wierzchu, by ich za duże rękawy powiewały na wątłych ciałach
młodszych braci. Ostatnie oddziały, z tych zapomnianych w garnizonach lub powracających
z niewoli albo frontu zachodniego, wycofywały się. Pośród tego świata, upstrzonego
żołnierzami w porozpinanych mundurach, wdowami w czerni lub młodszymi o
błyszczących spojrzeniach, gdzie jedni uciekali, inni wracali, świata, osadzającego się
ponownie po tym, jak wzburzyła go wojna, moi starcy, wtedy mężczyźni w sile wieku,
wsiedli do pociągu, trzymając się blisko dziadka Garabeta, który schował bilety do czarnej
teczki malarskiej przewieszonej przez ramię. Sahag Șeitanian miał rację: nie miało to
żadnego związku z ziemiami ormiańskimi, był to raczej mityng prosowiecki. Ormiańskie
partie antykomunistyczne z Rumunii, Dasznak i Ramgavar, rozwiązały się, działali tylko
przedstawiciele prokomunistycznej grupy Hinczak. Liderzy wspólnoty, wszyscy dasznacy,
zostali dawno deportowani na Syberię i nic więcej nie było już o nich wiadomo.
Zwolennicy komunistów założyli Front Armenii, któremu nadali imię Szaumiana,
ormiańskiego rewolucjonisty zabitego w czasach caratu. Ustawieni grzecznie i ku swemu
zdziwieniu w kolumnie, Ormianie przemaszerowali z siedziby Frontu, znajdującej się przy
ulicy Ormiańskiej, bulwarem Karola, zatrzymali się na chwilę na Placu Uniwersyteckim,
by się „zgrupować”, a następnie udali się na prawo, aż do Ambasady Związku
Sowieckiego. Zostali zaproszeni do dużej sali, gdzie przedstawiciel przybyły z Armenii
sowieckiej wspomniał im po raz pierwszy o repatriacji. Dziadek zapamiętał jego imię,
brzmiało bowiem niezwykle w miejscu takim jak tamto. Człowiek nazywał się
Astvadzadurian, co tłumaczy się jako „Dar Boga”. Opowiadał on Ormianom o nieopisanym
dobrobycie w Armenii sowieckiej, o nowych dzielnicach, o szerokich i oświetlonych
bulwarach, o radości braterskiej tych, którzy wywodząc się z tego samego ludu, oczekują
ich w Erewaniu, Leninkanie oraz we wszystkich innych miastach i wsiach Armenii. Ludzie
słuchali, robiąc wielkie oczy, próbując zrozumieć tę piarżystą ormiańską mowę, szorstką i
usianą słowami rosyjskimi.
– To wszystko kłamstwa – fuknął Sahag Șeitanian, ale nie tam, bo w ambasadzie
wszyscy milczeli jak zaklęci, ze spojrzeniami utkwionymi w uzbrojonych żołnierzy, lecz po
powrocie, w kwadratowej sali rady parochialnej.
Na podwórzu kościoła ormiańskiego przy ulicy Dworcowej w Fokszanach, budynki
szkół ormiańskich, które funkcjonowały do początku wieku, zostały przeznaczone na inne
cele. W siedzibie szkoły dla chłopców mieszkali teraz Minas ślepiec i ze dwóch, trzech
biedaków wspólnoty. Z tych, co to zbierali się na pogrzebach, by otrzymać jałmużnę
owiniętą ręcznikiem i gnieździli się podczas nabożeństwa w pobliżu pieca Godin z
trocinami, by się rozgrzać. W szkole żeńskiej działa kancelaria, o zapachu niewietrzonej
izby, z długimi i ciężkimi stołami z ciemnego drewna, z obrazami licznych świętych,
generałów i cesarzy na ścianach. Jako że czas ukrywa się najlepiej pod kłódkami i pośród
książek, w kancelarii i w tylnych pomieszczeniach można było znaleźć i jedne, i drugie. Po
dobrych dwudziestu latach, kiedy wszystko zostało przeniesione do Bukaresztu do muzeum
kościelnego, poznałem sekret zaryglowanych kufrów. Zawierały przedmioty i odzież kultu,
szaty liturgiczne zgromadzone przeszło dwa wieki temu, od wybudowania kościoła Świętej
Marii. Księgi, pięknie oprawione w skórę, pachniały zwierzęcym potem, strony zaś z
czasem pożółkły od dymu kadzidła i od palców, które je przewracały. Były napisane po
staroormiańsku, używanym dziś tylko podczas nabożeństw. Dziadek zrobił ich spis: liczne
Biblie, Historia Armenii Mojżesza z Chorenu, Definicje filozofii Dawida
Niezwyciężonego, Księga śpiewów żałobliwych Grzegorza z Nareku, wiersze Sayata
Novy. Te książki ożywały raz do roku. W dzień Świętych Tłumaczy – Mesroba Masztoca i
Sahaga Barteva, mnicha i patriarchy, którzy przełożyli na ormiański Biblię w V wieku, my,
dzieci, wyciągaliśmy je z półek i oprawy przecieraliśmy z kurzu wilgotnymi szmatkami.
Nie wolno nam było ich otwierać, strony, często wyschnięte jak liście, mogłyby się
rozkruszyć w dłoni. Dziadek odkładał je w rzędzie na miejsce i drzemały dalej, kolejny
rok. Dla książek wiek mijał szybko.
– To wszystko kłamstwa – powtórzył Sahag, siedząc na końcu stołu, bliżej książek,
biorąc je jakby za świadków. – Zapytajcie Temelie, który dotarł aż do Stalingradu. Niech
wam opowie, co widział w Rosji.
– Wtedy była wojna… – zareplikował Dicran Bedrosian.
– Przybywają ludzie z całego świata – kontynuował szorstkim głosem Astvadzadurian,
patrząc z podium na głowy uczestników jak na spektakl.
Ci z pierwszych rzędów potakiwali, spoglądając kątem oka na koniec rzędu, skąd
dawano znak do aplauzów. Nie wypadało zostawać w tyle. Mówca ciągnął, otwierając
ramiona:
– Z Francji, Grecji, Syrii, Libanu, zewsząd. Armenia staje się centrum świata. Konwoje
repatriantów wracają do domu.
– Przede wszystkim – podjął wątek Sahag Șeitanian – mnie się nie podoba to słowo:
konwój. Wolny naród nie gromadzi się w konwojach. Tylko uchodźcy albo deportowani…
kierowani z tyłu.
Członkowie rady patrzyli w ziemię. Im też nie podobało się to słowo.
– Konwoje wyruszają z jakiegoś konkretnego miejsca, ale nikt nie może wiedzieć,
dokąd się udają.
– I czy kiedykolwiek docierają… – powiedział szeptem stary Nşan Maganian,
nauczyciel, dopiero co przybyły z Ploeszti, który słuchał w milczeniu i jednych, i drugich.
Gdyby miał im powiedzieć na głos swoje myśli, powiedziałby dokładnie to, co Sahag
Şeitanian. Wraz z żoną Azniv i roczną córeczką w ramionach był w konwoju, który
wyruszył z Zeitun w kierunku pustyni Mezopotamii. Dziewczynka nie wytrzymała upału.
Czuwali przy niej, próbowali przywrócić ją do życia, przyciskając do piersi, ale na
próżno. Już nie oddychała. Uczynili jedyną rzecz, która mogłaby ją jeszcze uchronić, tym
razem przed dzikimi zwierzętami pustyni, zakopali ją głęboko w piasku. Dopiero po długim
czasie Azniv dała wyraz ich strapieniu, pytając właściwie samej siebie: „A jeśli jeszcze
żyła, a my pochowaliśmy ją żywcem? Powinniśmy byli ukłuć ją igłą, by sprawdzić…”.
Dlatego stary Maganian milczał, gdy rozmawiano o konwojach repatriantów. I właśnie
dlatego Sahag Șeitanian nie milczał.
Ale czasy zdawały się przyznawać rację Astvadzadurianowi, darowi innego Boga.
Nowe władze wzbudzały strach. Astvadzadurian przybył też do Fokszanów. Dziadek
zaproponował, aby spotkanie odbyło się w kościele, ale wysłannicy z Bukaresztu
odmówili. Co więcej, ojcu Dageadowi Aslanianowi poradzono, dla jego dobra, by się nie
pokazywał. Sala Teatru Pastii była przystrojona czerwonymi draperiami. W tle oblicze
Lenina, a po jego lewej i prawej stronie portret generalissimusa Stalina i młodego króla
Michała. Na scenie prezydium złożone z przedstawicieli Armenii sowieckiej, Papken
Astvadzadurian, prezes Komitetu Repatriacyjnego, jego adiunkt Eduard Fabrikoc, a
następnie wysłannik ambasady sowieckiej, także Ormianin, Sava (Sahag) Dongulov oraz z
ramienia Rumuńskiego Komitetu ds. Repatriacji w Bukareszcie Harutiun Boboian.
Członkowie wspólnoty ormiańskiej zostali usadzeni w pierwszych rzędach. Krzesła bliżej
końca zajęły nieznane i nasrożone postaci. Dziadek i wszyscy pozostali patrzyli z
niepokojem na przedstawicieli nowej władzy, którzy tak niewiele przypominali szamerunek
i dostojność dotychczasowej. Po jednej i po drugiej stronie sceny mężczyźni w skórzanych
płaszczach obserwowali badawczo salę.
Ktoś zbliżył się do pierwszych rzędów i zaczął rozdawać czerwone chorągiewki;
Ormianie nie wiedzieli, co z nimi zrobić. Sahag był gotowy wyrzucić swoją, dziadek
uniósł brwi i dał mu znak, by poczekał. Położyli chorągiewki na kolanach i patrzyli
zdumieni to na tych stojących, to znów, przez ramię, na nasrożonych nieznajomych z tylnych
rzędów.
– Czytaj! – powiedział dziadek, rozkładając w sali kancelarii przed dzwonnikiem
dziennik „Bahar”, jedyną publikację w języku ormiańskim, zatwierdzoną w Rumunii po
okupacji sowieckiej.
– „Niedziela rano. W Fokszanach gromady Ormian kierują się pospiesznie do sali
Teatru Pastii. O podanej godzinie przybywa delegacja: publiczność aklamuje na
stojąco…”.
Arşag, dzwonnik, zatrzymuje się zmieszany, odwracając gazetę w stronę pozostałych,
jakby chciał im pokazać, że właśnie tak jest napisane.
– Czytaj dalej – słychać głos dziadka Garabeta, stukającego palcem wskazującym na
pozostawioną na stole stronę.
Arşag rozgląda się wkoło, przełyka ślinę i kontynuuje, sylabizując, ledwo wierzy
własnym uszom.
– „Sala jest poruszona od emocji. Zewsząd dobiega nieustający pomruk. I szacunek dla
wszystkich. Wtem sala zastyga w milczeniu; serca Ormian biją mocno. Przyjaciel dr
Astvadzadurian wchodzi na trybunę. Na jego piersi lśni czerwona flaga. Gorący entuzjazm
ogarnia zgromadzonych. Cała sala skanduje. Aplauz, okrzyki, owacje”.
Wszyscy wyciągają szyje. Arşag ponownie odkłada gazetę.
– To byliśmy my? – pyta po długim czasie Anton Merzian.
– Jak widzisz – odpowiada Krikor Minasian, drugi szewc.
Arşag składa gazetę i kładzie ją na brzegu stołu. Dziadek nie zachęca go, by
kontynuował. A jednak głos Astvadzaduriana jest dalej słyszalny, niemal rozkazujący. Na
ścianach tynk zarasta portrety świętych, cesarzy i generałów. Ściany bieleją, obrazy
zachodzą alkaliami, twarze topią się jak bryły soli zanurzone w wodzie.
Słychać głos Astvadzaduriana, równy i donośny. Nic nie jest ważniejsze lub mniej
ważne, wszystko jest bardzo ważne.
– Dzisiaj rozwijamy się w wolnych warunkach, ponieważ wszystko jest w rękach
państwa i wspierane przez państwo. Nie zapominajmy, że jeśli mamy możliwość żyć i
pracować jako wolni ludzie i cały świat wyzwolił się z niewolnictwa, zawdzięczamy to
Związkowi Sowieckiemu i Armii Czerwonej, z generalissimusem Stalinem na czele.
Z tyłu słychać gorączkowe aplauzy. Ci z przednich rzędów podrywają się. Niektórzy
nieśmiało zbliżają dłonie, symulując początek braw. Można by powiedzieć, że przyszli na
modlitwę.
– Współpracujcie i wesprzyjcie rumuńskie organizacje demokratyczne, a przysłużycie
się w ten sposób ojczyźnie sowieckiej. Los narodu ormiańskiego jest ściśle związany z
wielkim narodem rosyjskim, który nas wspierał i ochraniał z ojcowską troską.
Zdemaskujmy perfidię ormiańskich dasznaków, którzy zdradzili ojczyznę,
podporządkowując się służalczo hitlerowcom!
Bunt ogarnia tylne rzędy. Oburzenie wyraża się w okrzykach: „Precz z nimi!”.
Astvadzadurian mówi po ormiańsku. Nie rozumie, co się krzyczy w sali po rumuńsku. Ci z
tyłu, którzy krzyczą, nie rozumieją niczego z przemówienia Astvadzaduriana, bo w języku
ormiańskim znają wyłącznie imiona własne i to nie wszystkie. Jeszcze mniej wiedzą o tym,
kim są dasznacy. Ale widzą ramię na balkonie pokazujące w górę i wtedy wiedzą, że
należy wstać i bić brawo. Widzą ramię pokazujące w dół i wtedy wiedzą, że mają być
oburzeni. A najłatwiej i nie zaszkodzi w żadnych okolicznościach wołać w tych czasach:
„Precz z nimi!”. Nawet jeśli wcale nie jest jasne, skąd mieliby iść precz.
Mówca nie rozumie okrzyków z sali. Ci, którzy krzyczą, nie rozumieją nic z jego
dyskursu. Pomimo tego panuje obopólne zadowolenie. Mój dziadek Garabet, Sahag
Șeitanian, Krikor Minasian, Anton Merzian, Arşag dzwonnik i pozostali czują, jak zostaje
im coraz mniej miejsca między sceną udrapowaną na czerwono, która pogłębia się w
kierunku sali o nowe i nowe schody, a okrzykami, które nadchodzą z tyłu, tupocząc,
napierając i trącając. Dziadek Garabet myśli z pewnością o swoich przyjaciołach
aresztowanych i deportowanych na Syberię. Nie wie jeszcze tego, ale okrzyki były
usprawiedliwione. „Precz z nimi!”. W tamtym czasie, na początku listopada 1945 roku,
bracia Hovnanian byli już martwi, wrzuceni do zbiorowych mogił, z powodu których
chłopi przez długi czas nie orali pól w pobliżu łagrów. Bardziej upaść się nie da. Precz
także z innymi. A Astvadzadurian nie przestaje:
– Utrzymując zdecydowany rytm triumfalnego marszu ku postępowi, naród sowiecki
Armenii kroczy ramię w ramię z pozostałymi narodami braterskimi ZSSR ku szczytom
ludzkiej cywilizacji. Ogromny wysiłek. Gigantyczna praca. Heroiczna epopeja, która
przechodzi wszelkie wyobrażenie. Ormianie rozrzuceni na cztery wiatry proszą teraz o
powrót do ojczyzny. Ich miejsce jest w Armeńskiej Socjalistycznej Republice Radzieckiej.
Chcą być sowieckimi obywatelami i wnosić wkład i pracę w tworzenie Ormiańskiego
Państwa Sowieckiego.
Zgromadzeni wstają na znak, wznosząc owacje. Ci z pierwszych rzędów, którzy nie
zrozumieli znaku z balkonu, wstają kolejno, powoli. Ich milczenia nie słychać.
Dziadek Garabet jest jedynym, który stoi. Kładzie dłoń na gazecie, jakby chciał zgasić
rytm aplauzów, które jeszcze pobrzmiewają w ich uszach.
– Sahag? – pyta.
Sahag Șeitanian milczy.
– Anton?
Anton Merzian też milczy, spuszczając wzrok.
– Krikor?
Szewc pociera klocowate dłonie. Dziadek wymawia kolejno imię każdego. Milczenie
ma, tak jak brawa, swój rytm.
– Simon?
On odpowiada na swój sposób:
– Ziemia… Nasza ziemia.
Sahag Șeitanian zrozumiał wtedy, że jego brat wyjedzie. Dla Simona, który widział
świat odwrócony do środka ziemi, argumenty pozostałych prawie się nie liczą. Wszystko,
co zdarzyło się na ziemi, wydaje mu się równie nieznaczące jak źdźbła traw. W
przestworzu mój wujek Simon czuje się jak pogrzebany za życia.
Spakował swoje rzeczy, zabrał żonę i dwie córki, Arpinę i Herminę, i wyjechał.
Dziadek Garabet i wujek Sahag pomogli mu w pociągu aż do Konstancy. W porcie
stacjonował olbrzymi, hałaśliwy i budzący zaufanie statek „Rassia”. Była już wiosna 1946
roku. Dziadek Garabet, uścisnąwszy go na pożegnanie, nie powiedział: „Pisz do nas!”,
gdyż wujek Sahag nie był zbyt zręczny w pisaniu. Jego palce, tak pracowite przy
wyrabianiu gliny, były całkowicie nieporadne wobec arkusza papieru. Powiedział mu:
„Wyślij nam zdjęcie”. Wujek Simon, chłopiec – poszukiwacz skarbów, teraz mężczyzna w
sile wieku, tak oto odpowiedział: „Przyślę wam fotografię, z której zrozumiecie. Jeśli
zdjęcie będzie mnie ukazywać w pozycji stojącej, to znaczy, że jest dobrze. Jeśli będę się o
coś opierać, róg ściany, krzesło, wtedy jest tak sobie. Jeśli zobaczycie mnie w pozycji
siedzącej, wtedy jest źle”. Także inni wymyślili sobie ten fortel, aby wyjaśnić ostrożniej i
prościej. Przez lata z Armenii sowieckiej nie przychodziła żadna fotografia. Pierwsze
zdjęcie przyszło dopiero w 1949 roku i otrzymała je w Bukareszcie rodzina Andonian.
Fotografia przeszła, w kościele, przez ręce wszystkich. Rodzina zgromadziła się, kto jak
potrafił, przed obiektywem. Głowa rodziny Nerses Andonian nie był ani w pozycji
stojącej, ani podparty, ani nawet nie siedział, lecz po prostu leżał na trawie. Było jednak za
późno. Repatriacje zakończyły się w 1948 roku. Wtedy, w 1949, rozpoczęły się już
deportacje.
Jesteśmy jeszcze w roku 1946. Repatrianci gromadzą się na pomoście statku „Rassia”,
każdy pragnie zobaczyć pierwszy zamorskie ziemie. Pogoda była, na szczęście, spokojna,
inaczej bowiem musieliby wejść do kabin, a nie było miejsc dla wszystkich. Nocą spali
opatuleni w grube i szorstkie kołdry. Rozłożyli jedzenie na pokładzie, na gazetach, na
drewnianych wiekach kufrów.
Po drugiej stronie morza dziadek Garabet szukał w ormiańskich i rumuńskich
dziennikach korespondencji z Armenii sowieckiej. Arşag czyta, ale dziadek, najlepiej
obeznany z łacińskim alfabetem, znudzony sylabizowaniem dzwonnika, bierze mu gazetę z
ręki i kontynuuje:
– „Przed wejściem statku «Rassia» do portu Batumi motorówka oderwała się od
nabrzeża, kierując się w stronę statku z repatriantami. Kilka minut później wszedł na
pokład ormiański generał w towarzystwie dr. P. Astvadzaduriana, trzymającego w
ramionach sześcioletnie dziecko. W tym samym czasie orkiestra złożona z repatriantów
grała na pokładzie statku. Pośród aplauzu i wiwatów tłumów zgormadzonych na nadbrzeżu
szeregi repatriantów zaczęły napływać do miasta. Nowo przybyli spotykali się wszędzie z
ciepłym przyjęciem. Naoczny świadek opisuje patetyczne sceny, jakie rozegrały się w
porcie Batumi. Uściski, pocałunki, spazmy płaczu; ogólne szaleństwo. Następnie
repatrianci są kierowani do domów mieszkalnych, specjalnie przygotowanych na czas ich
pobytu w Batumi przed wyruszeniem do Erewania”.
– Naprawdę tak było? – zapytał Anton Merzian.
Naprawdę. Dopiero następnego dnia rano, po jeszcze jednej nocy spędzonej na
pokładzie, zobaczyli w oddali port. Niektórzy wiedli do tej pory życie w granicach między
dwoma portami, z których jeden oddalał się, a drugi przybliżał. Oddalały się:
Konstantynopol, Izmir, Trabzon, Antiochia. Lub ziemie bez nazw, ale otwarte dla statków,
jak ten u podnóża góry Musa, gdzie zakotwiczyły statki francuskie, co zabierały
ormiańskich uchodźców, którzy wytrwali tyle czasu na jej zboczach. Przybliżały się porty z
innego rodzaju domami niż te, które zostawili za sobą, z białymi murami, spalonymi od
słońca i prostymi dachami krain ubogich w deszcze – Marsylia, Pireus, Konstanca, a nawet
jeszcze dalej, Nowy Jork, Montevideo lub Mar del Plata. Dla innych znów oddalała się
Konstanca i zbliżało się Batumi, z niskimi czarnymi domami, z ubożuchnymi dokami, z
wybitymi oknami, jak puste oczodoły, lub przykryte dyktą krzywo przybitą gwoździami.
Przybijaniu do portu towarzyszy zawsze uczucie niepokoju. Tym razem emocjom
towarzyszyło zaskoczenie.

POMNOŻENIE CHLEBA. Olbrzymi statek „Rassia”, zamiast wpłynąć do portu, zwolnił


i ustawił się w poprzek. Dowódca wydał rozkaz, by każdy wyszedł na pokład, ale nie było
takiej potrzeby, bo wszyscy pasażerowie już tam byli. Wtedy kilku marynarzy, niosąc
zwinięty w rulon brezent, torowało sobie drogę przez tłum i zatrzymało się pośrodku
zgromadzonych pasażerów. Marynarze dali ludziom znak, by zrobili im więcej miejsca.
Pasażerowie stłoczyli się jeszcze bardziej jedni przy drugich, ci, którzy mieli małe dzieci,
wzięli je na plecy, by nikt ich nie podeptał i by się nie zgubiły.
– Rosyjski! – Usłyszeli głos dowódcy, próbującego sklecić coś z niewielu rumuńskich
słów, które znał. – Kto zna rosyjski?
Do przodu wystąpił Garbet Daglarian z grupy z Konstancy. Dowódca wezwał go do
siebie, na podwyższenie, na którym stał. Potem mówił podniesionym głosem. Niebo było
dość pogodne jak na wiosenny poranek na morzu. Głos dowódcy rozlegał się donośny,
niezrozumiały i wybuchowy. Ludzie patrzyli z przestrachem na Garabeta Daglariana, który
oczywiście rozumiejąc, patrzył ze zdumieniem na dowódcę. Im mocniej wybuchły słowa
dowódcy, tym bardziej nieoczekiwanie ustały. Dowódca dał znak, by Daglarian
przetłumaczył. Ten zaczął mówić, ale przerwał nagle, bo dostał szturchańca. To znaczyło,
żeby mówił głośniej.
– Dowódca pyta – podjął na nowo Daglarian, wykrzykując każde słowo – czy macie
przy sobie chleb i mąkę.
Ormianie, którzy przeżyli masakry i tułaczki, noszący brzemię apatrydów i przywykli
raczej przemykać się niezauważeni, mówić szeptem i żyć roztropnie, stracili umiejętność
krzyczenia. Nieczęsto się gniewali. Im rzadziej przypominali sobie o nich inni, tym lepiej.
Miejsce na tym świecie było dla nich za ciasne. Nauczyli się żyć stłumieni.
To dlatego Daglarian wykrzykiwał słowa z trudem, słuchając po raz pierwszy własnego
głosu. Dlatego też pozostali byli zdziwieni, słysząc jednego ze swoich, jak krzyczy, a
jeszcze bardziej zdzwieni tym, co poproszono go, by im przekazał:
– Dowódca mówi, byście, jeśli macie ze sobą chleb i mąkę, wyłożyli je na brezent na
środku. Kto nie zrobi tego, o co się go prosi, zostanie ukarany.
Po kilku chwilach zakłopotania ktoś wyjął piętkę chleba. Krępował się ją rzucić, złożył
ją powoli jak kwiat na grobie. Ktoś inny położył na brezencie cały bochen chleba, szukając
bardziej czystego miejsca. Albo żywiąc nadzieję, że odzyska chleb, albo z oczywistego
nawyku rozważnego człowieka. Cały okrągły bochen i piętka. Ludzie patrzyli na siebie w
milczeniu, tłocząc się jedni na drugich. Dowódca dał znak i jeden z marynarzy ucapił
pierwszy z brzegu pleciony kosz. Bez rozsupływania rozdarł go nożem. Przeszukał
wymieszane rzeczy i wyjął kawałek chleba, który podniósł na płaskiej dłoni jak na tacy i
pokazał go dowódcy, potem zebranemu tłumowi, jakby to była głowa świętego Jana
Chrzciciela. Rzucił kawałek na brezent i odwrócił się do właściciela kosza. Ten myślał, że
musi coś powiedzieć, i bełkotał niezrozumiale, pokazując na żonę i dzieci. Ale marynarz,
który o nic go nie pytał, nie wydawał się zadowolony z jego odpowiedzi, jakakolwiek by
ona była. Dla odmiany wymierzył mu kilka zdrowych policzków, tak że mężczyzna zatoczył
się w jedną stronę i upadł w drugą, zasłaniając palące policzki. Dowódca, z triumfalnym
uśmiechem, dał znak, że czeka. Pasażerowie poczęli otwierać swoje bagaże, wolnymi
ruchami dobywali z nich chleby i paczki mąki. Podchodzili kolejno, bo nie ośmielili się
podawać sobie z rąk do rąk, i kładli chleby z troską. Zawadzali jedni o drugich, potykając
się o przewróconego. Kilka worków z mąką rozerwało się. Wzniósł się ciepły obłok,
białawy i łagodny, który jednakże rozproszył się szybko, rozwiany dźwiękiem syreny
obwieszczającej, że tutaj na statku sprawa się zakończyła.
Z brzegu przybyła motorówka. Na pokład wszedł wysuszony mężczyzna w mundurze
sowieckiego oficera, z piersią pełną orderów. Po sposobie, w jaki grube i czarne brwi
spotykały się u nasady krogulczego nosa, wydawał się Ormianinem. Po czym, patrząc na
stos chlebów i białego proszku, powiedział po ormiańsku:
– Odtąd nie będziecie już musieli jadać zagranicznego chleba!
Były tam, zależnie od umiejętności i majętności każdego, chleby wszelkiego rodzaju.
Okrągłe lub podłużne, płaskie lub plecione, wyrośnięte lub niewyrośnięte, na które
mówiono lawasz i gromadzono jesienią w spiżarni, potem skrapiano je wodą i odświeżano
na płycie pieca. Przesypane mąką, połyskując w blasku słońca, wyglądały jak
przygotowane do wesela. Potrzeba było ośmiu marynarzy, by zdołali uchwycić końce
brezentu i unieść go. Pasażerowie nie ośmielili się im pomóc, odsunęli się, pozwalając im
zbliżyć się do burty. Tam marynarze kołysali ten niecodzienny ładunek, aby nabrać
rozmachu, i za jednym podrywem wrzucili go do morza.
Statek ruszył. Chleby zmieszały się z falami wywołanymi śrubą okrętową. Nadburcie
zostało na nadbrzeżu i ludzie, dźwigając bagaże, schodzili, patrząc za siebie, na
przestworza wody, która z jej mocą napęczniania, rozdrabniania, wchłaniania, połknęła
pieczywo.
Simon opowiadał potem o żałosnym wyglądzie doków, o czarnych budynkach, o braku
drzwi i okien, o zezowatych spojrzeniach i pytaniach zadawanych podniesionym tonem.
Kiedy przeprowadzasz się z jednego miejsca na drugie, z żoną, dziećmi i swoim
dobytkiem, kiedy potrzebujesz dachu nad głową i jakieś zajęcie, niezależnie od tego, jak
cię wołają: wygnaniec, apatryda, uchodźca, repatriant albo jeszcze inaczej, ludzie z trudem
robią ci miejsce i nadal pozostajesz nieproszonym gościem. Procedury były niezmiernie
długie i skomplikowane. Wszyscy przeszli przed stołem, za którym siedzieli trzej
mężczyźni ubrani w mundury wojskowe, z których tylko jeden znał ormiański.
Ci, którzy zadawali pytania i notowali każdą odpowiedź, ba! nawet coś więcej, byli
Rosjanami. Najpierw wzywano mężczyznę, jak to było w przypadku Simona. On
przedkładał dokumenty całej rodziny, które były zatrzymywane i jednocześnie starannie
kopiowane. Miały być oddane dopiero w chwili, gdy rodzina stawiała się u
przedstawicieli władz lokalnych w miejscowości, do której ją przesiedlono. Właściwie
liczyło się wyłącznie świadectwo repatriacji, paszportu nansenowskiego nigdy im już nie
zwrócono. Następnie pytano o miejsce urodzenia, a w przypadku – najczęściej spotykanym
– gdy była to Anatolia, proszono o szczegóły, w jaki sposób dany człowiek przybył do
Rumunii. Potem czym się zajmował, z czego żył, jaki miał zawód, jaką politykę uprawiał i
czy poznał generała Dro. Po czym proszono mężczyznę, by wskazał w tłumie swoją żonę i
dzieci i przyniósł bagaże. Kobiecie zadawano te same pytania, kufry były otwierane i
przeszukiwane. Ci, którzy skończyli odpowiadać, przechodzili do baraku strzeżonego przez
uzbrojonych żołnierzy. W ten sposób nie mogli rozmawiać z tymi, którzy czekali, by
udzielić im wskazówek co do zadawanych pytań, aby przypadkiem ci czekający nie
uzgodnili wcześniej odpowiedzi.
Przesłuchanie trwało do wieczora. Wtedy, przy świetle świec zatkniętych w ścianie,
powiedziano im, że mogą wreszcie zjeść. Nie dali im nic innego poza chlebem,
przypuszczając, że mają jeszcze coś z domu. Chleb był czarny i kruszył się. Nie mogłeś go
łamać, musiałeś gryźć prosto z niego, inaczej kruszył się między palcami jak piasek. I
skrzypiał, też jak piasek, między zębami. „To dlatego kazali nam wyrzucić chleb, który
mieliśmy ze sobą – powiedział Simon w zakończeniu opowieści. – By nie było widać
różnicy między chlebem, który zostawiliśmy za sobą, a tym, który mieliśmy odtąd
dostawać”.
Droga do Erewania trwała dłużej niż jeden dzień, chociaż odległość nie była zbyt duża.
W pociągu towarowym usiedli na podłodze, każdy gdzie mógł, jedyna różnica między
deportowanymi a repatriantami, w ścisku bagaży, potu i braku snu, polegała na tym, że
wagony nie zostały zapieczętowane, a podczas jazdy drzwi pozostały półprzymknięte, aby
powietrze i słońce mogły dostawać się do środka nie tylko przez szczeliny w ścianach
wagonów. Od czasu do czasu pociąg zatrzymywał się w polu, po to aby ci, którzy mieli
naglącą potrzebę, mogli wyjść na stronę, pozbywając się skrępowania wyniesionego z
domu.
Powiedzmy, że Simon miał szczęście. Został repatriantem akurat w Erewaniu. Jego
rodzina wraz z innymi dwiema, w sumie piętnaście dusz, zostały tymczasowo
zakwaterowane w domu składającym się z trzech pokoi. Dom był w ruinie i nieogrzewany
od dłuższego czasu, aby wiosenne słońce mogło go ogrzać. Przez jakiś czas Simon nie mógł
znaleźć pracy. Sprzedał wszystko, co przywieźli ze sobą: ubrania, materiały… Pewnego
dnia otrzymali teren na sto metrów kwadratowych, by postawić sobie dom. Zbudowali go z
trudem, w ciągu roku, bo o materiały było trudno, a pieniędzy ledwo starczało im na
jedzenie. Potem życie powoli się ruszyło. Na repatriantów patrzono nieufnie, zbliżyli się
jedni do drugich, przybywszy z różnych stron, z Libanu, Bułgarii, Rumunii, Grecji lub
Francji. Spotykali się w parku i opowiadali o pozostawionym świecie, o pogawędkach,
kościołach, o chlebie, którego nie zdołali wyrzucić do morza. Tamten park, który istnieje
do dziś nieopodal placu Rewolucji w Erewaniu oraz miejsca, gdzie wznosi się olbrzymi
pomnik Lenina, przez długi czas nosił nazwę Laţi bardez / Latsi bardez czyli Ogród
Płaczu. Innym razem nostalgie wybuchały – zdziwisz się jak i w jakich okolicznościach.
Jesienią 1951 roku, kiedy zakończyła się pierwsza seria deportacji na Syberię, a ludzie nie
wiedzieli, czego się najpierw spodziewać, powrotu repatriantów czy deportacji tych,
którzy jeszcze pozostali, Johnny Răducanu, wtenczas smagły młodzian z głosem jeszcze
niezachrypniętym od tytoniu, został zaproszony, by wystąpić w Erewaniu w Filharmonii.
Nie wiedział, że na widowni przebywają zwłaszcza Ormianie, którzy przez wiele lat
mieszkali w Rumunii, ale dowiedział się o tym w sposób, który wprawił go w
zakłopotanie. Kiedy ucichły pierwsze uprzejme brawa, a Johnny przygotowywał kontrabas,
w ciszy, która zapadła, dało się słyszeć z balkonu, po rumuńsku, męski głos, skrzeczący, ale
i pogrubiony przez przytkniętą do ust trąbkę zrobioną z dłoni: „Hej, Johnny, powiedz nam,
chłopcze, są jeszcze dziwki w Marnie?”. Rumor na sali dowodził, że większość widowni
zrozumiała, o co chodzi, Johnny Răducanu zaś przełknął ślinę i zaczął grać, nie wiedząc, co
innego począć w miejscu, w którym tego typu zdarzenia mogły mieć nieprzewidziane
konsekwencje. Rozmyślając teraz, przeszło pół wieku po tym zdarzeniu, doszliśmy, ja i
Johnny, do następujących wniosków, co prawda z jego decydującym przyczynkiem, mając
na uwadze okres i tematykę. Po pierwsze, repatrianci w Armenii sowieckiej wywodzili się
zwłaszcza spośród ubogich Ormian, więc dziwki z hotelów w okolicy Dworca
Północnego, jakim był też hotel Marna, były jakby drugiej kategorii. A po drugie, tak jak
Ormianie, którzy pozostali w Rumunii, nie wiedzieli prawie nic o tych, którzy wyjechali do
Armenii, tak samo ci z Armenii niewiele wiedzieli o tym, co się działo w Rumunii. W
przeciwnym razie podobne pytanie byłoby zbyteczne, jako że biedne kobiety zostały
tymczasem wyrzucone z hoteli i ostatecznie, ponieważ powracających z frontu i z niewoli
żołnierzy ubywało na peronach Dworca Północnego, zrezygnowały same. A w nowej
rzeczywistości, komunizmu, sklepów na kartki i punkty, nie bardzo było dla nich miejsca,
bo o dziwkach na punkty albo na kartki nie słyszano nawet w świecie najrówniejszym z
możliwych, jakim się tenże proklamował.

ZACHĘTA DO ZOSTANIA W DOMU ALBO HISTORIA CZCIGODNEGO PANA


ZOSTANCHIANA. Być może sprawy nie wyglądały właśnie tak, a wagony dla bydła,
schronienia sklecone jak obory, bieda i zimno istniały jedynie w wyobrażeniach Simona
Șeitaniana. Albo chodziło tylko o część rzeczywistości, tej widzianej od środka.
Rzeczywistość z zewnątrz wyglądała bowiem zupełnie inaczej. Opowiadał o niej mój
dziadek Garabet w sali kancelarii kościoła ormiańskiego z Fokszanów, czytając rubrykę
korespondencji ze Związku Sowieckiego:
– Tytuł – ogłaszał dziadek – „Nadeszły pierwsze listy od ormiańskich repatriantów z
Rumunii”. – A potem: – „Otrzymane dotychczas listy ukazują, że ci, którzy wyjechali z
Rumunii spotkali się w ojczyźnie z ciepłym przyjęciem, zakwaterowanie odbyło się
również sprawnie i w dobrych warunkach. Autorzy listów podkreślają często obfitość
towarów w cenach dostępnych dla każdego, dodając jednocześnie, że ceny te stale maleją.
Mieszkania, w których gości się repatriantów, są bardzo komfortowe, a ich traktowanie ze
strony władz zasługuje na wszelkie pochwały. Parki publiczne, restauracje, teatry, kina i
generalnie wszystkie lokale rozrywkowe są przepełnione repatriantami, dla których wstęp
jest wszędzie wolny. Na cześć repatriantów codziennie grane są nadzwyczajne spektakle”.
– I co jeszcze powiesz? – zapytał Anton Merzian, jak zawsze zadziwiony. I odwrócił się
w stronę Sahaga Șeitaniana, który próbował ze wszelką cenę przekonać swojego brata
Simona, by nie wyjeżdżał. Sahag zignorował pytanie, wziął gazetę i przeczytał jeszcze raz,
wolno.
– Jest w tym coś dziwnego – powiedział. – Jeśli to są listy wysłane do domu, to
dlaczego jest napisane, że to korespondencja ze Związku Sowieckiego?
– Dostał któryś z was jakiś list? Słyszeliście o kimś, kto taki list dostał? – Nie
poddawał się Anton Merzian.
– Nie słyszeliśmy, to prawda – przyznał Arşag, dzwonnik. – Ale co z tego?
– To znaczy, że ktoś je czyta, zanim tutaj dotrą. Gdzie widziałeś listy, które docierają do
gazet zamiast do skrzynek pocztowych?
– Ano, spójrz tam… W Związku Sowieckim…
Listy, inne niż te przysyłane do gazet, nie docierały od dłuższego czasu. Od przeszło
roku listy do tych, którzy pozostali w Rumunii, pisał bezpośrednio Związek Sowiecki. I
były cytowane wyłącznie w rubryce korespondencyjnej. Anonimowy nadawca był tak
zadowolony, że bardziej już nie można, wszystko szło w górę, wtedy gdy pasowało, aby
szło w górę, a więc zasiłki, produkcja, stosy żywności w sklepach spożywczych, wszystko
spadało w dół, kiedy musiało spadać, a więc ceny, podatki, wszystko szło do przodu, gdy
powinno iść do przodu, a więc sowiety, praca, entuzjazm, i zostawać w tyle, jeśli tak
wypadało, a więc imperializm i coca-cola. W listach, które na pęczki pisał Związek
Sowiecki do dziadka Garabeta, nie było ludzkich imion, nie było twarzy, uczuć. Imię było
pierwszą wadą człowieka, sprawiało, że odróżniał się od pozostałych. Rozmówcą mojego
dziadka, Sahaga Șeitaniana oraz wszystkich, którzy słuchali wieści o repatriantach, był
bezpośrednio naród sowiecki.
Wtedy gdy Związek Sowiecki nie zajmował się już pisaniem listów, lecz zadowalał się
czytaniem – co prawda z należytą uwagą – tych pisanych przez innych, pojawiły się
pierwsze prawdziwie listy. Piszący znali, zdawało się, czytelników i oferowali każdemu
inną możliwość rozumienia. Tak jak istnieją chóry śpiewające na różne głosy, tak samo
istnieją chóry czytelników. Listy były napisane po ormiańsku, dla czytelnika sowieckiego i
ledwo zaklejone, by nie denerwował się zbytnio przy ich otwieraniu. Od czasu do czasu
przemycano jakieś słowo po rumuńsku, aby i czytelnik, który pozostał w domu, zrozumiał,
co miał zrozumieć. Simon pisał do swoich kolejnych czytelników, sowieckiego i
rumuńskiego – dla czytelnika sowieckiego (po ormiańsku): „Jest tu bardzo dobrze. Mamy
wszystko. Przyjeżdża do nas dużo ludzi. Na przykład pan Carne [po rumuńsku pan Mięso
dla czytelnika z domu] przyjeżdża raz na miesiąc. Pan Brânză [pan Ser] raz na tydzień.
Przyjedźcie koniecznie i wy. Znajdźcie Dicraningowi od Antona Merziana jakąś miłą
dziewczynę i gdy się pobiorą, koniecznie tu przyjedźcie, byśmy wszyscy się radowali”.
Dicraning Antona Merziana był w tamtym czasie jeszcze dzieciakiem, jakaż więc radość
dla czytelnika sowieckiego w przetartym na łokciach uniformie, który tego nie wiedział i
nie rozumiał, i ile smutku dla czytelnika z Rumunii, który rozumiał. Innym razem tekst był
napisany bez ogródek: „Niekiedy wieczorem wspominamy tych pozostałych w domu.
Odwiedźcie koniecznie pana Zostanchiana i przekażcie mu nasze uszanowanie”.
Im produkty żywnościowe były obfitsze, a ceny coraz niższe, domy coraz piękniejsze,
entuzjazm niepohamowany, a koncerty na cześć repatriantów coraz bardziej wystawne, tym
więcej wylewnych pozdrowień pod adresem pana Zostanchiana.
Pewnego dnia listy, czy te wysyłane bezpośrednio przez Związek Sowiecki, czy te w
jego imieniu przez świeżych obywateli sowieckich, ustały. Było to w 1949 roku, gdy
rozpoczęły się deportacje pośród repatriantów. Dopiero wtedy repatrianci w pełni
zrozumieli, co im się przydarzyło. Związek Sowiecki nie potrzebował ich. Diaspora
oznaczała nieustanne zagrożenie z zewnątrz do środka i pokusę dla tych ze środka
skierowaną na zewnątrz. Diasporę trzeba przenieść. Na Syberii jest dużo miejsca i żadnych
pokus dla innych. Wielu repatriantów zesłano na Syberię. Także tubylców, których naszło
głupie natchnienie, by się z nimi spowinowacić. „Wiesz – mówili do siebie w domu
szeptem – zabrali go”. Postać, pozbawiona ochrony, była chwytana, zabierana, wywożona.
„Go”. Akcja odnosiła się do konkretnego przedmiotu, nietrwałej indywidualności tego, kto
zostawał podporządkowany. Podczas gdy autor był tajemniczy, wszechobecny, ale
niewidzialny.
Na początku były zaimki.
Jak jakiś katalog, który czyta się i wertuje sam na wietrze. Każdy, gdy słyszy swoje
imię, wstaje w milczeniu i z pochylonymi ramionami opuszcza salę. „Go” nie występuje
samodzielnie, potrzebuje orzeczenia, od którego jest zależne. Inne konwoje, inne pociągi,
tym razem z zaryglowanymi drzwiami. Ponownie w stronę pustyni, tym razem nie z piasku,
lecz ze śniegu. Tylko wiatr jest taki sam. A pan Zostanchian został zupełnie sam.
Simona Șeitaniana ominęły deportacje z 1949 roku. Wywózki ustały i miały zostać
wznowione dopiero wiosną 1953 roku. Repatrianci otrzymywali tymczasowe posady bez
znaczenia. Wszyscy wiedzieli, że ci, którzy pozostali, też będą w swoim czasie
deportowani. Ze wszystkich rzeczy oczekiwanie jest najgorsze do zniesienia. Niektórzy
próbowali ponownie uciec. Obierali drogę do Odessy i próbowali przemknąć się na
statkach, pomiędzy tobołami. Albo próbowali przeprawić się do Rumunii, tam, gdzie
granica stawała się cieńsza, przez Prut albo przez lasy Bukowiny. Za każdym razem z
pewnością byli łapani.
Simon miał rodzinę, nie mógł wyjechać. Kupił sobie piłę i nauczył się ciąć drewno.
Wiedział, że ta umiejętność przyda mu się na Syberii. Na szczęście jednak wiosną 1953
roku Stalin umarł. A wraz z jego śmiercią ustały deportacje.
Dla wujka Simona ziemia nie była okrągła. Nie była też płaska jak talerz, jak zdawało
się na polach rozciągających się u podnóży góry Ararat. Ziemia była dla niego linią, która
rozpoczyna się w miejscu, gdzie stykają się z nią podeszwy jego stóp, i ciągnie się do
wnętrza ziemi, gdzie nic się już nie pogłębia. Dlatego aby rozumieć, wystarczyły mu dwie
podeszwy ziemi przyklejone do jego stóp i nic więcej pomiędzy nimi, jak między chlebem i
nożem.
Dla Stalina ziemia nie miała głębi i zakamarków. Była jak blat stołu, mógł więc dotknąć
palcem wskazującym którykolwiek z jej punktów. Jego fantazjami nie były głębokości, lecz
granice. Niekiedy palec wskazujący zatrzymywał się na blacie stołu i jeśli granice nie
mogły być przesunięte do tego miejsca, wtedy ludzie musieli zostać sprowadzeni wewnątrz
tych granic. Diaspora jest ruchliwa, trudna do ogarnięcia ramionami, zbyt umęczona
tułaczką, by ją zwodzić, jednak nadal nieuleczona ze swoich traum, by się strudzić. Ze
swoimi nostalgiami, marzeniami o odbudowaniu historycznej Armenii, skłonna w tym celu
sprzymierzyć się z kimkolwiek, tak jak się to stało podczas wojny z batalionami generała
Dro, sprzymierzona z Niemcami przeciwko bolszewikom, diaspora stanowiła źródło
niepokoju dla Związku Sowieckiego. Na tamtej ziemi, która wygładzała się jak cerata,
diaspora rozpierzchała się jak groszek, po same krańce, w kierunku Australii, Argentyny,
Etiopii lub Kanady. A jeśli groszek nie mógł być zebrany ze stołu jak okruchy, zgarnięte w
łódeczkę z dłoni, a następnie wyrzucone, te punkty, które pokrywały piegami ziemię,
policzki jej półkul, musiały zostać zwabione i zebrane do kupy. Wtedy Stalin
zaproponował repatriację Ormian. W niedługim czasie po kapitulacji Japonii Rada
Najwyższa ZSRR, nadając bieg „pragnieniu Ormian ze wszystkich stron oraz prośbom
Armeńskiej SRR”, zatwierdziła repatriację Ormian, oferując pewne ułatwienia, miejsce na
dom, pomoc finansową ze strony państwa, ulgi podatkowe – ułatwienia przyznane z
opóźnieniem i tylko w niewielkiej części. Cyfry sowieckiej propagandy szacują liczbę
repatriantów na około trzysta tysięcy, ale możliwe, że była tylko połowa z tego. Wtedy
Stalin zadecydował tak: Ormianie zostaną wezwani do swojego kraju. Proces powinien
rozpocząć się na całym globie i zakończyć szybko, aby ci, którzy zdecydują się na
repatriację, nie mieli czasu dowiedzieć się od tych już przybyłych na miejsce, jaki terror i
bieda ich czekają. Repatriacja trwała jednak dwa lata, czas, kiedy listy były zatrzymywane
na granicach, czytane przez sumiennych urzędników, którzy przepisywali je i przesyłali w
tych samych kopertach, zachowując z oryginalnego tekstu jedynie imiona własne. Dopiero
wtedy, gdy wzmogły się uszanowania pod adresem pana Zostanchiana, ci w domu zaczęli
się poważnie martwić, a potem się połapali. Tak bardzo kochany i tak często pozdrawiany
oraz wszystkim dobrze znany pan Zostanchian nie wzbudził jednak zainteresowania
zatrudnionych gramatyków, którzy wykonując sumiennie swoją pracę, uważali go za osobę
czcigodną, której należało bezwzględnie i przy każdej okazji składać wyrazy uszanowana.
Osoba wzbudzająca dostateczny szacunek, graniczący z pietyzmem, nikt bowiem nie śmiał
zwrócić się do niej bezpośrednio, lecz zawsze przez pośredników, jak do duchownego, do
którego zwracasz się winny, ze spuszczonym wzrokiem i przechyloną na bok głową. Kiedy
zaś repatriacje ustały, kiedy mgła ponad morzem, w Batumi i Poti, nie mieszała się już z
białym proszkiem mąki wyrzucanym za burtę, rozpoczęły się deportacje. Powoli, bez
pośpiechu, niczym smakołyk, którego nie chcesz skończyć za szybko. Na początku
repatrianci, myślał Stalin, potem przemyceni pośród nich tubylcy. Dopóty, dopóki
populacja Armeńskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej nie spadnie poniżej miliona
mieszkańców. A to, co rozpoczął w Nachiczewanie i Górskim Karabachu, miało się
dopełnić. Pozostawszy z populacją poniżej miliona mieszkańców, Armenia straciłaby
status republiki, a jej terytorium można by podzielić pomiędzy Gruzję i Azerbejdżan.
W dniu śmierci Stalina znaleźli się w Armenii sowieckiej i tacy, którzy go opłakiwali.
Prawdopodobnie znaleźli się też na Syberii, ale z pewnością wyłącznie pośród dawnych
mieszkańców. Większość go nie opłakiwała. A pośród nich, oczywiście, Simon Șeitanian.
To zrozumiałe. Stalina od mojego wujka Simona różniła przede wszystkim wizja na temat
ziemi. Co się tyczy Stalina, okazało się, że jego wizja była błędna lub że, w każdym razie,
ziemia nie poddawała się, dopóki jej nie zmógł. Tak więc ciało Stalina, oczyszczone z
wnętrzności, zaimpregnowane chemikaliami, pomalowane pędzlem i przyróżowione
pudrem pozostało przez długi czas niepogrzebane. Podczas gdy dla Simona ziemia
otworzyła się na jego pierwsze wezwanie.
Była jesień 1960 roku. By ustrzec się od niebezpieczeństwa deportacji, repatrianci
zaczęli się żenić i płodzić dzieci. Simon Șeitanian został dziadkiem po tym, jak wydał za
mąż córki, Arpine i Hermine. Wcześniej, w 1958 roku, gdy uspokoiły się bunty wywołane
przez rewolucję na Węgrzech, repatriantom przybyłym z Rumunii pozwolono, by
odwiedzili krewnych. Więc tak oto Simon Șeitanian, po prawie piętnastu latach, siedział na
kanapie na środku podwórza, pod morelą, opowiadając i paląc w kółko. I nagle:
– Armenia zasługuje na to, by ją kochać. Wszędzie gdzie spojrzysz tylko kamień. W
górach skały rosną proste jak drzewa. Boję się tam umrzeć, by nie rzucali we mnie
kamieniami. Tutaj ziemia jest dobra, tu warto umrzeć.
Ziemia go posłuchała i otworzyła się dla niego. Tamtej nocy wujka Simona chwycił
jeden z jego ataków kaszlu powodowanych paleniem. Kaszlał dopóty, dopóki nie pękło mu
serce. Pochowano go w Focşani. W ten sposób wszedł ponownie do większego ciała, z
którego nigdy nie narodził się w pełni. Na ormiańskim cmentarzu w Focşani Simon
Șeitanian był pierwszym spośród naszych umarłych. Jego śladem podążyła, w niedługim
czasie, moja prababcia Heghine Terzian; urodziła się nad brzegiem Bosforu i przeszła w
wieku blisko dziewięćdziesięciu lat na drugi brzeg.

Każdego ranka dziadek Garabet wybierał na chybił trafił kilka farb, mieszał je, a następnie
nakładał na płótno. Patrzył na nie, badając intensywność kolorów lub kierunek linii i
sposób, w jaki się przecinały. Potem stwierdzał: „Ależ jestem spokojny dzisiejszego
ranka!”, lub: „Dzisiaj wstałem jakiś podenerwowany…”. Innym razem zatrzymywał się w
środku jakiejś rozmowy i niespodziewanie znikał w pracowni. Wracał z pędzlem lub
szpachlą w dłoni albo palcami usmarowanymi olejem. Zapraszał rozmówcę do pracowni i
pokazywał mu płótno na trójnogu. „Spójrz, jaka jaskrawa ta zieleń w porównaniu z bielą
płótna. I jak kłóci się z czerwonym prążkiem pod spodem. Linie kończą się nagle, urwane,
jakby malarz niespodziewanie zniknął”. Gość oglądał zdumiony płótno z krzyżującymi się
liniami. „I o co tu chodzi?” – pytał. „O to – odpowiadał pospiesznie dziadek – że mnie
bardzo zirytowałeś”. Albo odwrotnie: „Ta kombinacja niebieskiego i pomarańczowego
zdaje się udana. Zwłaszcza że po jednej i po drugiej stronie kolory są miękkie, stonowane.
Linie są zaś lekko zaokrąglone, jakby były rozpostarte na powierzchni ziemi. To znaczy, że
choćbyś się nie wiem jak starał, ze wszystkimi swoimi głupotami, nie zdołałeś mnie
zdenerwować”.
To bardzo upraszczało pojmowanie świata. Wszystko jest kombinacją linii i kolorów. Z
duszą włącznie. Ona wyraża się w każdej chwili przez kolor, który najlepiej jej
odpowiada. Byłoby błędem pojmować świat za pośrednictwem jego form. Wino, wlane do
kieliszka, amfory lub lejkiem do butelek z wąską szyjką, ma taki sam smak. Im smak koloru
jest bardziej szorstki, bardziej wyrazisty, tym dusza piękniejsza. Gdy kolory są mocne, ale
czyste, oznaczają radość. Stonowane spokój. Niezgodność między nimi, podejrzliwość,
niepokój, rozdrażnienie.
Dziadek prowadził dziennik. W prawym górnym rogu zapisywał datę, a na pozostałej
kartce kreślił tylko kolorowe linie. Przeglądał go czasami: „W ostatnim czasie nie czułem
się najlepiej – mówił. – Może się zestarzałem”. „Zmień kolory…” – podpowiadał Sahag
Șeitanian, jego szwagier, popijając kawę. „To niemożliwe – sprzeciwiał się dziadek. – To
nie ja wybieram kolory, to one wybierają mnie. Tutaj nie ma miejsca na oszustwa. Co ci
przyjdzie ze zwodzenia siebie samego?”.
Dziadek malował pejzaże. Niekiedy brał trójnóg na plecy i szliśmy na skraj lasu, za tory
kolejowe. Najczęściej odmalowywał stare kartki pocztowe. Dzielił karton cienkimi
prostymi liniami, skreślonymi ołówkiem, na kwadraty. Po czym powiększał je, kwadrat po
kwadracie. Innym razem usadzał na półeczce kilka przedmiotów – dzbanki, owoce, chustki.
Patrzył na nie długo, a potem zaczynał je malować. Mieszał na palecie farby. Najbardziej
podobała mi się paleta. Wydawała mi się najbardziej udanym spośród jego obrazów. Miała
piękną formę, zaokrąglony kontur, jak skrzypce. Poza tym była pomalowana rozmaicie i w
różnych technikach. Widać było na niej ślady pędzla, niekiedy dociskanego, innym razem
miękkiego jak kosmyk kobiecych włosów. Ślad szpachli rozcierającej farby jak cieniutkie
plasterki owoców, surowych lub dojrzałych. Albo ślad paznokcia, wtedy gdy farby były
mieszane bezpośrednio palcami. Ale najbardziej podobało mi się w niej to, że paleta była
niekończącym się obrazem. Dziadek malował, ale malowidłem, któremu ja nadawałem
nazwę, była paleta. Właściwie zbędne kolory tworzyły malowidło na płótnie. Dziadek
zgadzał się ze mną. To bardziej praktyczne postrzegać rzeczy na opak.
Najpierw układaliśmy serwetkę, najczęściej z jednym końcem opadającym na brzeg
półki. Potem dzbanek, koniecznie napełniony wodą, by się wydawał używany i przez to
umieszczany tak, by widać było jego brzeg. Wokół owoce w zależności od pory roku.
Dziadek patrzył na nie przez kilka minut. Przymykał jedno oko, mierzył proporcje
ołówkiem, przemieszczając czubek dużego palca w górę i w dół. Wołał mnie niekiedy,
byśmy razem patrzyli na to, co maluje. Zwłaszcza wtedy, gdy był zadowolony. Patrzyłem na
przedmioty, potem na płótno. Najczęściej malował coś zupełnie innego. W miejsce
garnuszka był na przykład samowar, a zamiast jabłek winogrona. „To nie ma znaczenia –
mawiał dziadek. – Każdy wybór jest przypadkowy”. „Ale w takim razie dlaczego
ustawialiśmy tam te przedmioty? I jaki ma sens, byś na nie patrzył?”. „Czasami – mówił –
dobrze jest się oderwać. Jeśli patrzysz w kółko na jedną i tę samą rzecz, już jej nie
widzisz. A poza tym ten samowar nie jest znikąd, podobnie winogrona. To kompozycja,
którą ułożyłem tutaj miesiąc temu”. „To prawda – przyznawałem. – Wtedy, gdy
namalowałeś butelkę wina i brzoskwinie”. „Jak widać, dopiero teraz nadeszła ich pora” –
odpowiadał.
Gdy nie malował winogron zamiast jabłek i brzoskwiń zamiast winogron, dziadek
malował, tak jak wspomniałem, fotografie i kartki pocztowe. Powiększał je zręcznie,
oddając starannie każdy ich szczegół. Dawniej nakładał pastelowe farby bezpośrednio na
zdjęcia. Mieliśmy albumy z kolorowymi zdjęciami jeszcze z lat dwudziestych. „Z okresu,
kiedytwojababciabyłamłodaipięknaizasługiwałanawszystkiekolory”. Urok polega na tym,
by ustawiać się w poprzek wobec upływającego czasu. Gdy jeszcze nie wynaleziono
kolorowej fotografii, barwienie zdjęć było rzeczą niebywałą. Teraz, gdy możesz je
wywołać gotowe w kolorze, przyjemniej jest odkrywać pod nimi ich białe i czarne tonacje.
Byłem dzieckiem i z trudem rozumiałem tego typu rzeczy. Słuchałem jednakże i
pojmowałem, tyle ile mogłem z tego, co mówili, patrząc długo na fotografie, obliczając
kąty, wydobywając światła i szukając nowych technik. Za szafą mieliśmy negatywy
drukowane na szkle. Ale dziadek się zaadaptował. Znalazł powiększający aparat
miechowy, do którego wsadzał kliszę celuloidową. Na wprost wiązki światła umieszczał
płytę z ramą, w którą wkładało się papier światłoczuły. Regulował promień światła, aż
kontury stawały się wyraźne. To znaczy, aż źrenica fotografowanego stawała się czarnym
punktem. Potem, w zależności od jakości negatywu, odliczał. Niekiedy nawet całą minutę.
Przesuwał następnie papier pomiędzy plastikowymi tackami, w których rozpuścił
wcześniej substancje wyzwalające i utrwalające. W końcu zawieszał mokrą jeszcze
fotografię, po tym, jak ją zweryfikował w czerwonym świetle, na sznurku rozciągniętym od
ściany do ściany. Staliśmy tak w czerwonej i cudownej ciemności, pochylając się nad
pojemnikami z zapachem chemikaliów, odizolowani od reszty świata kartonami
pomalowanymi na czarno, którymi dziadek zakrył szczelnie okna.
Dlatego nie lubiłem, jak przychodził do nas Arşag Sâvagian. Wycofywałem się do kąta.
Zakrywali tace z substancjami i odsyłali mnie do babci, zamykając za mną drzwi. Wtedy
wiedziałem, że znowu oglądają tamtą fotografię.
Ormianie dorastający na wysokich i spalonych słońcem płaskowyżach, w trójkącie
stworzonym z jezior Van, Sevan i Urmia, mieli śniadą twarz i jak inni górale byli niskiego
wzrostu. Każdemu ludowi Bóg kładzie palec w konkretnym miejscu na ciele, w którym
gromadzą się wszystkie cechy. Tak jak gospodyni robi pętelkę na nitce, kiedy kończy szyć,
by nie rozpruło się ubranie. Oto co przede wszystkim sobie przypominam, gdy starcy
mojego dzieciństwa przewijają mi się przed oczami: brwi. Łukowate lub płaskie, jak
któremu przypadło, ale grube, często zrośnięte i dlatego łatwe do nasrożenia. A zwłaszcza
czarne, więc uparte, pełne życia. Gdyby istniał tylko świat brwi, Ormianie mojego
dzieciństwa byliby z pewnością jego zdobywcami. Na twarzy ormiańskiej zatem śladem
Boga jest miejsce u nasady nosa, gdzie łączą się brwi. Stamtąd wyruszają czarne, dobrze
zarysowane, nad zakrzywionym i potężnym nosem. Oczy są przenikliwe i chwytają twoje
spojrzenia w tym miejscu, skąd twarz zdaje się rozdzielać lub, jednocześnie, schodzić.
Arşag Sâvagian nie przypominał pozostałych. Był blondynem i ponieważ osiwiał, jego
włosy zdawały się jeszcze jaśniejsze. Miał białą skórę, nos prosty, a oczy niebieskie.
Ponadto był wysokiej postury i zachował jeszcze elegancki chód, któremu lata więzienia
nie przydały ciężaru. Zdawał się oderwany od tego, co działo się wokół, i to, wraz z jego
pozostałymi cechami, nadawało mu niecodzienny urok. Arşag Sâvagian był człowiekiem
światowym. Swoją młodość przeżył w Konstantynopolu i już wtedy posiadł sztukę
prowadzenia w kawiarniach ożywionych konwersacji. Przybył do Rumunii po wojnie w
roku 1922, wtedy gdy znaczna część Greków, Włochów i Ormian ocalałych po masakrach z
1915 roku, została wypędzona z Konstantynopola. Ze zręcznością zdobytą nad brzegami
Bosforu Arşag nie miał najmniejszej trudności, by poznać ludzi w Ploeszti, zarówno z
wyższych sfer, amerykańskich inżynierów z rafinerii, bogate kupiectwo i inteligencję, która
nosiła szale i obcisłe ubrania, jak i ze sfer niższych, złodziejaszków, koniokradów,
pośredników, alfonsów i nożowników. I wmieszanych pośród nich anarchistów oraz
obawiających się prawa komunistów, legionistów, germanofilów i rusofilów, wszystkich
na kupę. „Dzięki temu – miarkował Arşag – ktokolwiek dojdzie do władzy, będę
bezpieczny”. Mylił się oczywiście. Ktokolwiek doszedłby do władzy, zamierzał wsadzić
go do więzienia.
Arşag znał się na wszystkim, ale najlepiej na zegarkach i fotografii. Zarabiał na życie
jako zegarmistrz. Kiedy zegarki nie wystarczały, aby pokryć wydatki, których było niemało,
szlifował pod ladą jakiś brylant podkradziony od jednego z tych typów o twarzy bez
właściwości, co pukali do jego okna po zmroku. A jeśli nikt się nie pojawiał, rozkładał
fotografie i długo je oglądał. Okazjonalnie bywał fotografem, a zlecenia zdarzały się
najmniej oczekiwane z możliwych. Otrzymywał je najczęściej od Komendy Głównej
Policji, która wzywała go tam, gdzie był potrzebny fotograf, ale nie potrzebowano
dziennikarzy. I chociaż był miłośnikiem konwersacji ze zwykłymi bywalcami kawiarni lub
przypadkowymi twarzami, komenda nie dbała o to. Pozwolenie na warsztat
zegarmistrzowski otrzymał w geście dobrej woli, było to coś więcej niż prawo zezwalało
apatrydzie posługującemu się paszportem nansenowskim. Jeśli zaś chodzi o brylanty, które
przechodziły przez jego ręce, jakkolwiek by je ukrywał pod ladą, ich blask z pewnością
wydostawał się poza wąskie okna. Arşag Sâvagian nie miał wyboru, wypełniał to dziwne i
chorobliwe zajęcie, całkowicie kłócące się z jego sposobem bycia. „Uśmiech proszę!” –
mówił do panów młodych pocących się w czarnych ubraniach i panien młodych duszących
się w ciasnych gorsetach. Dawał znak tym na brzegach, by przybliżyli się, aby zmieścić ich
na fotografii. Usadzał ich odpowiednio, tak by światło padało im na twarz i na policzek, by
nie powstała żadna plama cienia.
Ale Arşag Sâvagian był też zmuszony ustawiać do zdjęcia twarze – w ostatnim czasie
coraz liczniejsze – które się nie uśmiechały. Śmierć jest tylko innym wcieleniem światła,
wcieleniem, które już nie wróci. Oczy są puste, policzki blade. Martwe ciało jest jak
studnia, nieważne ile byś wlał światła do środka, nie napełni się. Arşag miał dwa rodzaje
żarówek. Jedne zwykłe, do fotografowania żywych. Inne, silniejsze, by skompensować
bladość umarłych. Tym widoczniejszą u tych, do których śmierć nie przyszła od środka,
lecz z zewnątrz, przyniesiona przez kule, nóż, truciznę albo sznur zaciśnięty wokół szyi.
Niekiedy, gdy zapach śmierci był świeży, raczej słodkawy niż gorzko-kwaśny, Arşag
odkrywał na fotografiach jakąś niewytłumaczalną plamę światła nad czołem, którą uważał
za duszę. Dlatego też, by wyzwolić się od brzemienia zajęcia, które był zmuszony
wykonywać, mawiał: „Ja, Arşag, nie jestem fotografem umarłych, jestem fotografem dusz”.
Przyjechał fotograf. Tym razem było to na skraju lasu. Sprawy wydawały się inne niż
zwykle. Policjant, z poważnym wyrazem twarzy, przybył po niego do domu z dwoma
żołnierzami. Niegdyś rozmawiali podczas drogi. Gawędzili, słowa spływały po nich jak
maść sporządzona po to, by ochronić ich przed bliskością śmierci. Próbował i teraz, w
samochodzie, ale dzielnicowy patrzył przez okno, udając, że go nie słyszy. Miał wrażenie,
że jest winny, że wiozą go na miejsce przestępstwa, by się przyznał. Policjant ruszył
przodem. Było tak ciemno, że przypominając sobie fakty, Arşag myślał ze zgrozą, iż gdyby
nie zatrzymał się w porę, potknąłby się o ciało zmarłego. Było w sumie trzech oficerów z
komendy policji. Stali z rękami założonymi do tyłu. Wskazywali kąty, pod którymi należało
zrobić ujęcie. Światło tryskało jak lustro rozpryskiwane na kawałki przez kamień. Odłamki
obrazów wypadały, ostre, ze wszystkich stron. Arşag miał wrażenie, że wszędzie widzi
krew. I że tak samo jak zmarłemu popłynęła mu strużka krwi między okiem a skronią, tam,
gdzie stykały się te dwa bolesne stany – powolna ciemność i milczenie.
Nie oglądał ciała uważnie. Wystarczało mu to, co tamci ludzie mówili, aby zrobił.
Nagłe, mocne światło nad zwłokami, spowitymi ciemnością, jest nieprzyzwoite, jakbyś
zerwał im z twarzy zasłonę. W drodze powrotnej nieboszczyk ożył. Ciało podniosło się
ociężale, chwytając się drzew, otrzepało wyschnięte błoto z ubrania i oczyściło z suchych
liści rzadką brodę. Zmarły był wysoki i siwy, lekko przygarbiony. Kiedy otarł sobie krew z
twarzy i spojrzał ponownie w obiektyw aparatu, Arşag Sâvagian rozpoznał go. Starzec dał
mu znak, by zrobił zdjęcie, podnosząc w sobie właściwy sposób prawą rękę. Arşag chciał
powiedzieć: „Uśmiech proszę!”, ale nagle zawstydził się. Starzec wyczuł to, przestał
udawać, opuścił bezładnie ramiona, a z kącika prawego oka pociekła mu strużka krwi.
Arşag wyjął chusteczkę i zbliżył się, by ją wytrzeć, ale głos policjanta go powstrzymał:
„Uważaj! Byś nie popełnił błędu…”. By mu pomóc, starzec powrócił do pozycji leżącej,
jak kłoda, z twarzą do góry i odrobiną krwi zakrzepłą między okiem a skronią.
Dotarli przed pracownię. Arşag odzyskał gwałtownie siły, policjant wszedł za nim do
środka. Arşag otworzył drzwi ciemni i zatrzasnął je za sobą, zamykając na rygiel. Z drugiej
strony słychać było walenie w drzwi, na początku zaskoczone, potem nerwowe, pięściami i
butami. Arşag Sâvagian zipał, oblany potem i przyklejony do drewna drzwi. „Oszalałeś?
Natychmiast otwieraj!”. Nie mógł. Musiał się najpierw upewnić. Starzec dalej, wolnymi
ruchami, ściągał z brody liście oblepione krwią. Był jeszcze żywy, miał światło.
„Otworzyłem aparat – krzyczał do tych, którzy wytężali się, by wyłamać drzwi z zawiasów.
– Nie mogę was wpuścić. Zniszczy się negatyw”. Z trudem zdołał ściągnąć pokrywę, bo
jego palce, niegdyś przyzwyczajone do podobnych operacji, teraz drżały. Uderzenia
przeszły w potop przekleństw. Dopiero później Arşag zorientował się, że nie zapalił
czerwonego światła. Szedł po omacku, drżąc, a po twarzy ściekał mu pot. „Obawiałem się
zapalić światło, bo było czerwone. Nie chciałem już oglądać czerwieni przed oczami”.
„Opowiadasz głupoty – uspokajał go dziadek. – Światło to światło, a krew to krew”. A
jednak, kiedy Arşag wywołał fotografię z negatywu, światło i krew zmieszały mu się przed
oczami. Nie miał już żadnej wątpliwości. Starzec miał ponownie zamknięte oczy, głowę
lekko na boku i strużkę krwi łączącą oko ze skronią. Był to rzeczywiście Nicolae Iorga.
Arşag stał zagubiony, ze wzrokiem wbitym w fotografię. Ponownie rozległo się walenie w
drzwi. Zrobił pospieszne kopię, ukrył ją, jeszcze wilgotną, pod stosem starych fotografii i
otworzył. Dzielnicowy wyrwał mu fotografie i negatyw.
Od tamtego czasu Arşag nie chciał już robić zdjęć. Zamknął pracownię, a narzędzia
zaryglował w skrzyni wraz ze starymi fotografiami. Zachował tylko dwie, na które patrzył
co noc. Pierwsza zrobiona poprzedniego lata, w Văleni, gdzie Nicoale Iorga uśmiecha się,
w słomkowym kapeluszu na głowie, obok Siruniego i grupy Ormian z Ploeszti, którzy
przyjechali go odwiedzić. Zza jego pleców wyskakują głowy dwojga dzieci.
Opublikowałem to zdjęcie w czasopiśmie „Ararat” po przeszło siedemdziesięciu latach,
prosząc o informacje na temat dzieci, które wychylają się zza masywnego ramienia Nicolae
Iorgi. Odpowiedź przyszła aż z Paryża: Anuş Kârmâzian, urodzony w Ploeszti, wyjechał po
wojnie do Francji, gdzie zajmował się handlem tekstyliami, rozpoznał siebie w jednym z
chłopców. Drugim dzieckiem był Zadig Muradian, słynny astronom, który także dotarł do
Paryża. To oni opisali nam scenę sprzed kilku dziesięcioleci, przypominając sobie aparat
na trójnogu Arşaga Sâvagiana, który zachęcał ich uniesioną ręką.
Arşag Sâvagian, najpierw twarzą w twarz z Nicolae Iorgą, ogromnym, uśmiechniętym, z
szeroko otwartymi oczami, w otoczeniu ludzi, następnie przechodził do kolejnego, równie
ogromnego, ale nieruchomego jak pień i z zaschniętą krwią na policzku. Później czas minął
szybko. Fotograf Arşag nie chciał już robić zdjęć, ale też nikt go więcej nie szukał.
Fotografowanie umarłych podczas wojny było najmniej pożyteczną rzeczą z możliwych.
Śmierć szerzyła się nad ziemią, zgarniając niezliczone oblicza, jak fasetki pszczelego oka.
Gdy wojna się skończyła, Arşag Sâvagian, w którego szufladach już nie błyszczały
brylanty, a kawiarnie nie rozbrzmiewały jego ciepłym głosem, zgrubiałym od alkoholu i
papierosów, czekał, błądząc wzrokiem po swoich fotografiach, by zażądano od niego ceny,
jaką musi zapłacić. Rzeczywiście, przyszli pewnej nocy inni ludzie, w innych mundurach,
ale uderzali w drzwi butami w taki sam sposób. Także i tym razem Arşag Sâvagian nie
otworzył, tylko że oni nie byli już tym zaskoczeni. Natężyli się i wyważyli drzwi. Arşag,
który wetknął fotografie w szczelinę między podłogą a ścianą, nawet nie wydawał się
zdziwiony sposobem, w jaki weszli. Siedział cierpliwie, aż skończyli przeszukiwać pudła
ze starymi zdjęciami, zerwali zasłony, przewertowali kartka po kartce książki z półek i
zwinęli dywany, opukując podłogę. Arşag starał się patrzeć przez okno, aby nie korciło go
spoglądanie w róg, gdzie wsunął fotografie w cienki schowek między drewnem a tynkiem.
Motyw jego winy był prosty: jego nazwisko figurowało, z pewnością, na listach
współpracowników Komendy Głównej Policji. Niczego nie musiał wyjaśniać, bo nikt go o
nic nie pytał. Ani później, gdy dotarł do Aiud, a w końcu do Poarta Albă{12}, do kanału.
Tam nikt nie zadawał sobie ani jemu pytań, czego szuka pomiędzy murami. Pytanie raczej
brzmiało, czy komuś jeszcze udało się pozostać po drugiej stronie drutu kolczastego.

Kiedy po wielu latach bramy więzienia otworzyły się także dla niego, Arşag Sâvagian
pozostał na progu, oszołomiony i sam. Pierwsze kroki postawił spoglądając raczej w tył, w
stronę popielatych murów. Nowy świat nie przyjął go ani przyjaźnie, ani wrogo, lecz z
obojętnością. Tak jak w kinie, gdy projekcja się zaczęła, wszystkie miejsca są zajęte i
błądzisz daremnie po omacku między fotelami, bo wszyscy śledzą, co dzieje się na ekranie.
Arşag Sâvagian, tułając się po tym świecie, który już dawno temu zamknął się za nim,
kroczył ze strachem. Między nim a fotografią nie było już murów, które by go strzegły.
Drzemał w zamarzniętych pociągach, niezliczoną ilość razy okazywał zaświadczenie o
uwolnieniu, aby uniknąć szturchańców kontrolerów, oglądał bezkresne pola, aż wysiadł
niezauważony na dworcu w Ploeszti i ruszył własnymi śladami, niegdysiejszego fircyka,
które teraz były zbyt wąskie dla szerokich podeszew jego butów. Na ulicy Dworcowej
domy, niegdyś świeże i piękne, były szare, tylko kasztany, których ręka ludzka nie zdołała
zniszczyć, pozostały niezmienione. Pragnął nie odnaleźć lokalu, będącego jednocześnie
domem i warsztatem, ale on na niego czekał, z pordzewiałą kłódką, która otworzyła się
przy pierwszym dotknięciu. Czekały na niego też zdjęcia, ukryte w szczelinie między ścianą
a podłogą. Stąpał pomiędzy odłamkami, usiadł na stercie przeszukanych książek,
sklejonych już od wilgoci, na rozprutych materacach, nadgryzionych przez myszy, na
stosach ubrań. Starzec z posklejaną od krwi brodą, o łagodnym spojrzeniu, pozostał
jedynym jego łącznikiem ze światem, który zostawił za sobą. Ależ nie, istniał jeszcze, w
odległości stu kilometrów, inny starzec, ku któremu zbliżał się przemierzając inne
zaśnieżone pola, drzemiąc w innych zamarzniętych pociągach, idąc skulony inną ulicą
Dworcową, tym razem w Fokszanach, gdzie podobnie tylko kasztany zmieniały się
wyłącznie pod wpływem pór roku. Tym drugim starcem, od którego Arşag Sâvagian
nauczył się sztuki fotografowania i jedynym do którego drzwi zapukał, był mój dziadek
Garabet Vosganian.
Dziadek położył fotografię na stole i sfotografował ją ponownie. Potem powiększył
negatyw. „Trzeba było więcej światła” – powiedział dziadek. „Było zbyt ciemno – bronił
się Arşag Sâvagian. – Nie było nawet skrawka księżyca”. „Powinieneś był być na to
przygotowany”. „Nie byłem. Nie zdołałem się przygotować nawet do dziś”. „Nie płacz
już” – mówił dziadek. „Nie płaczę – obruszył się Arşag Sâvagian. – Zostało mi tak z
czasów więzienia, od wiatru”.
Właściwie, powiększając zdjęcie, jakby wchodząc w jego świat, Arşag Sâvagian
wywoływał ból, zdrapywał paznokciem strup, by rana się nie goiła. „Dlaczego? – pytał
dziadek. – Przecież fotografowałeś tylu zmarłych, różnego rodzaju”. „Nie wiem – trząsł się
Arşag, skulony z zimna, które już z niego nie wychodziło. – Zastanawiałem się nad tym.
Myślę, że przypomina mi ojca. Dokładnie tak wyglądał, gdy odnalazłem go pośród
zmarłych w Perle, podczas pożaru w dzielnicy ormiańskiej. Przypomina mi wszystkich
naszych umarłych. Tacy zakrwawieni, zmarli są do siebie podobni, czyż nie?”.
Trzymana pod koszulą fotografia pożółkła, a jej rogi pozaginały się. Arşag Sâvagian
wpatrywał się w nią aż do chwili, gdy kontury, niezwykle wolno, ponownie zaczynały się
ruszać. Starzec podnosił się, podpierając się o pnie, szedł w jego kierunku, otrzepując
sobie brodę z suchych liści. Pewnego ranka, pośród rzeczy porozrzucanych po pokoju,
Arşag znalazł kilka suchych liści. Przerażony, nie mógł już spać, zdrzemnął się jedynie
odrobinę, o świcie. Ale suchych liści przybywało. Aby jakoś to wytłumaczyć, Arşag
Sâvagian zaczął zbierać liście z bruku, przynosić je do domu i rozsypywać. Tak znaleźli go
pewnego ranka nie ci, którzy szukali go na poważnie, ale jacyś zbłąkani jak on, którzy
weszli przez pozostawione otwarte drzwi, by się troszkę ogrzać. Siedział z otwartymi
szeroko oczami, patrząc na fotografię i dalej, poza nią. Na piersi, na rękach miał
porozrzucane suche liście kasztanowców z ulicy Dworcowej lub pozbierane spod dębów z
ulicy Strejbicu, pożółkłe, zaczerwienione, jak tamta fotografia, wszystkimi płynami ciała,
które mogą spływać cienkimi strużkami po skroniach – potem, krwią i strachem.

Grobowiec rodziny Seferianów, w którym odbywały się potajemne dyskusje rady


parochialnej, nie był jednak zupełnie pusty. Rankiem, w sobotę Zmartwychwstania, po tym,
jak wieczór wcześniej w Wielkanoc Umarłych przeszliśmy wszyscy, na podwórzu
kościoła, pod przybranym kwiatami kufrem, który przedstawiał grób Jezusa Chrystusa,
udawaliśmy się na cmentarz, by wspominać naszych zmarłych. Rodziny rozpierzchały się
pomiędzy grobami w oczekiwaniu na księdza, który odmawiał za każdego modlitwę,
rozdawano helvę, zrobioną z kaszy manny zmieszanej z prażonymi orzechami i posypanej
cynamonem, oraz rozlewano kilka kropel wina na ziemię w pobliżu krzyża, nieosuszoną
jeszcze po odejściu zimy. Ludzie, z roku na rok mniej liczni, szlochali cicho. My, dzieci,
pozostawaliśmy wobec tych rzeczy obojętni. Śmierć była jak obłok pary, pachniała
prażonymi orzechami z grysikiem podgrzewanym na płycie, mielonym cynamonem
zmieszanym ze skórką pomarańczową. Przypominaliśmy sobie o niej od święta do święta.
Biegaliśmy po alejkach, oglądając portrety w ceramice na krzyżach jak album ze zdjęciami
i turlając kasztany lub orzechy znalezione po zimie w zapleśniałym listowiu. Śledziliśmy,
zaskoczeni, jak ojciec wraz z Arşagiem, dzwonnikiem, odmawiali modlitwę przed
grobowcem Seferiana. Wtedy jeszcze nie wiedziałem dlaczego, ale czułem, że ci, którzy
się zbliżają, czynią to z pewnym skrępowaniem. A jednak ostatecznie mężczyźni siadali w
półkręgu, za plecami księdza, i słuchali w ciszy. Nikt nie rozdawał helvy, nikt nie rozlewał
czerwonego wina na spleśniałe liście albo, jeśli Wielkanoc wypadła wcześniej, prosto na
śnieg. Nikt nie mówił, nie płakał, tylko na koniec modlitwy każdy czynił znak krzyża i
oddalał się. Ale w długim liście, który pisał do swojej siostry w Buenos Aires i który
dawał mi, bym włożył go do koperty, dziadek dodawał zawsze na końcu następujące
linijki, te same za każdym razem: „Przekaż Eduardowi i jego rodzicom, że byliśmy także w
tym roku. Niech Bóg da im wieczne odpoczywanie”.
Po odejściu księdza i rozejściu się ludzi Arşag dzwonnik zostawał na koniec sam.
Wchodził do grobowca, przebywał tam jakiś czas, następnie wychodził, rozglądając się
wokoło.
W grobowcu, wiedziałem to, nikt nie był pochowany. Stary Seferian wyjechał dawno
temu z całą rodziną do Argentyny. Arşag był powolny w ruchach. Stawiał nogi ociężale i
szeroko, jedną obok drugiej, podobnie układał ręce przy ciele. Zdawały się przywiązane
do lin dzwonu. Tak więc gdy zamykał za sobą wejście do grobowca, miałem czas, by
dostrzec jedną z lin, które wiązały jego ruchy i je spowalniały: wiązkę światła.
Światło dodało mi odwagi. Wszedłem i rozejrzałem się. Powietrze było chłodne i stało
w miejscu. Cienie igrały na ścianach jak zwinięte kulki. Powinienem był poczuć strach.
Ale twarz z fotografii, chociaż solenna, była łagodna. Wysoki mężczyzna, wysportowany, w
białym mundurze, z pagonami i różnego rodzaju szamerunkami. Fotografia nie była zbyt
duża i po niewyraźnych konturach było widać, że została wybrana w pośpiechu, bardziej
dla tego, co znaczyła, niż co przedstawiała.
W Księdze szeptów fotografie często zastępują miejsce żywych ludzi. Jako że XX wiek
wyciął zbyt wiele istnień i to zbyt szybko, ludzie nie byli w stanie zestawić w dowolnej
chwili, dokładnie, umarłych z umarłymi i żywych z żywymi. W tym stuleciu śmierć wzięła
ludzkość przez zaskoczenie bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Ormianie, siadając w
swym pomniejszonym kręgu, wtedy, gdy znikał któryś z nich, aby krąg się nie rozpadł,
kładli na jego miejscu fotografię. Dlatego na ich rodzimych ziemiach, w trójkącie między
trzema jeziorami, Vanem, Sevanem i Urmią, albo gdziekolwiek zawędrowali, fotografia
była dla nich rodzajem przeczucia śmierci.
Zdjęcia były dla Ormian z tamtych czasów jak testament albo ubezpieczenie na życie.
Jeśli człowiek wracał, z konwojów deportowanych, z sierocińców, z podróży statkami,
jego fotografia była ponownie chowana, a żywy znów zajmował swoje miejsce wśród
pozostałych. Jeśli nie wracał, wtedy fotografia przywracała zaginionego pośród jego
bliskich, gdy otwierano od święta stare i pięknie zdobione skrzynie. Fotografia stawała się
usprawiedliwieniem tych, którzy w tym zbyt pospiesznym stuleciu odeszli, nie zdoławszy
się pożegnać.
Ormianie mojego dzieciństwa żyli bardziej pośród fotografii niż ludzi.
Pośród nich także ta fotografia z ormiańskiego cmentarza z Fokszanów, która w dziwny
sposób zastępowała miejsce nie tylko żywego, ale i martwego. Wobec którego Arşag
dzwonnik wykazywał większą troskę niż wobec innych zmarłych, wspomnianych w
wypominkach. Podczas gdy przy każdym krzyżu wokół księdza gromadzili się na
wypominki przede wszystkim członkowie rodziny, ta fotografia gromadziła wokół
nieistniejącego grobu wszystkich mężczyzn przybyłych na cmentarz w sobotę po Wielkim
Piątku.
W naszej skrzyni ze zdjęciami znalazłem identyczną fotografię, ale mniejszych
rozmiarów. Wtedy zrozumiałem, że fotografia z cmentarza jest powiększeniem wykonanym
przez dziadka z tego właśnie małego zdjęcia o wyraźniejszych konturach. Z tyłu był
czytelny podpis „Onik Tokatlian”, a poniżej: „wyruszający do Odessy, 10 kwietnia 1944”.
Aby opowiedzieć historię człowieka, którego fotografia znajdowała się na ormiańskim
cmentarzu, na półeczce, nad którą paliła się nieprzerwanie, dzięki trosce Arşaga albo
kogokolwiek, kto tam wchodził, niegasnąca świeca, należałoby dodać opowieść innego
człowieka, którego nie znajdziecie w żadnej ze skrzyń z fotografiami starców mojego
dzieciństwa, a który nazywał się Mesia Khacerian.
Nie zdołałem, nawet później, natrafić na jego zdjęcie z lat czterdziestych, chociaż
szukałem pieczołowicie, bo nie może go zabraknąć w Księdze szeptów. Dlatego że dzięki
niemu i ludziom do niego podobnym ta książka żyła, zanim została napisana i, przede
wszystkim, przeczytana szeptem.
Rzadko zdarza się imię piękniejsze niż to. Mesia oznacza po ormiańsku to, co każdy
rozumie po rumuńsku czy w jakimkolwiek chrześcijańskim języku. Khaci to po ormiańsku
„krzyż”. Mesia Khacerian to po prostu Mesjasz Krzyża. Tragiczna ironia w rzeczywistości
bowiem Mesia opowiedział się, już od najmłodszych lat, po stronie Antychrysta.
Znalazłem niedawno jego fotografię. Siedzi przy stole, na rogu, obok barytona Davida
Ohanesiana i grafika Cika Damadiana, spoglądając ukradkiem na Martirosa Sariana,
wielkiego malarza przybyłego z wizytą do Rumunii. Uprzejmy i przebiegły, z zaciśniętymi
wargami. Stary już, można by powiedzieć, bo ma całkowicie posiwiałe włosy.
„I co z tego” – odparłby mój dziadek Garabet, wzruszając lekceważąco ramionami i
wypowiadając jego imię półgębkiem. Trudno stwierdzić po białości włosów,
powiedzieliby inni, którzy nie wchodzili mu w drogę, czy jest młody czy stary. Mesia ma
takie siwe włosy, odkąd go znamy, posiwiał w więzieniu czekając na śmierć. Która nie
przyszła po niego, ale pokochawszy go, okazała się mściwa dla pozostałych.
Opowieść o tym, co takiego łączy Onika Tokatliana i Mesię Khaceriana, dlaczego
pierwszemu na wypominki pali się świecę nad fotografią, a po drugim nie ma ani śladu w
skrzyniach ze zdjęciami starych Ormian, należy do tych historii, bez których nie można
zrozumieć Księgi szeptów. Bezgłośna modlitwa mężczyzn z ormiańskiego cmentarza w
Focşani, listy do Argentyny z lakonicznym zakończeniem, Arşag rozglądający się w chwili
wychodzenia z grobowca Seferiana, ciągnący za sobą, jak linę dzwonu, smugę światła nie
mogą być zrozumiałe bez hardego obrazu kapitana żeglugi wielkiej, obsypanego orderami i
szamerunkami, i bez siwizny Mesii Khaceriana.
Każdy z nich wybrał na swój sposób śmierć, śmierć zaś wybrała między nimi, kochając
na swój sposób każdego z nich.
Spotkali się jeden jedyny raz, na brukowanej alei, która pięła się od Komendy Portu
Konstanca w kierunku Placu Owidiusza. Chociaż nie widzieli się nigdy wcześniej,
rozpoznali się natychmiast. Mesia Khacerian dlatego, że czyhał na Onika Tokatliana i
nienawidził go od dłuższego czasu. Onik Tokatlian zaś dlatego, że unikał tak długo Mesii
Khaceriana. Zbliżyli się do siebie. Onik swoim wyprostowanym chodem, Mesia stukając
kulawą nogą. Zamienili tylko kilka słów, potem oddalili się, nie oglądając za siebie.
Przytoczę później te słowa, ponieważ wyszeptane mają swój sens w Księdze szeptów.
Onik Tokatlian urodził się w Brăila. Jego rodzice przybyli do Rumunii po masakrach w
1895 roku, za czasów sułtana Abdula Hamida. Otrzymał wybitne, lecz surowe
wykształcenie. Ukończył liceum niemieckie i Szkołę Oficerów Marynarki. Ormianie są
ludem ziemi. Od dawien dawna patrzyli nieufnie na narody morskie i nie odważyli się
podbijać morza, jak tylko po to, by połączyć ze sobą dwa brzegi. Z wyjątkiem krótkiego
okresu średniowiecza, z czasów królestwa Cylicji, gdy zbudowali drewniane statki,
którymi przemierzyli Morze Śródziemne, Ormianie postrzegali morze raczej jako drogę
beznadziei, ostatniej szansy.
Onik Tokatlian był człowiekiem morza. Przemierzył Morze Śródziemne śladami swoich
cylicyjskich przodków, załadowywał i woził towary z Konstancy do Konstantynopola,
Pireusu, Triestu lub Marsylii. Ale w chwili, kiedy morze stało się ponownie ostatnią
szansą, Tokatlian porzucił szlaki handlowe i przejął statek, który zajmował się transportem
wojskowym na wschodni front. Dowódca statku „Ardeal” uczestniczył w operacji
nazwanej „60 000”, czyli w ewakuacji rumuńskich wojskowych okrążonych na Krymie.
Otrzymał liczne rumuńskie odznaczenia, a także Krzyż Żelazny, oznakę wdzięczności
Niemiec.
Mesia Khacerian, przeciwnie, nie skończył żadnej szkoły. Był dzieckiem biednych
Ormian, którzy mogli posłać go na naukę jedynie do dwóch, trzech klas podstawowych w
rumuńskich i ormiańskich szkołach w Konstancy. Następnie uczył się w zakładzie
szewskim i został, oprócz wszystkich funkcji, którymi przystroiła go historia, szewcem. W
Konstancy, żywym i pstrokatym mieście, mieszanina ludności portowej, kupcy, oficerowie,
adwokaci, księgowi z długimi rejestrami zapisanymi na czerwono i niebiesko, nauczyciele
liceum Mircea cel Bătrân oraz inteligencja w kawiarniach upokarzali go swoimi surdutami
i mundurami, kieszeniami wyściełanymi banknotami lub pobrzękującymi złotymi monetami,
dymem cygar i szerokim gestem unoszenia kapelusza podczas wieczornego spaceru po
falezie i złożenia wyrazów uszanowania innym właścicielom surdutów i wyściełanych
kieszeni, tak więc, wszyscy oni poniżali w każdej chwili wątłego szewca, niosącego sakwę
ze świeżo podzelowanymi butami do klientów, którzy nawet nie raczyli na niego spojrzeć,
by mu podziękować.
Mesia nie wyobrażał sobie lepszego świata. Wyobrażał sobie świat mściwy. To dlatego
wstąpił do partii komunistycznej i był, w warunkach nierówności, jednym z jej gorliwych
aktywistów. Gdy został szefem kadr Securitate w regionie Konstanca, Mesia Khacerian
przelał z rozkoszą pragnienie zemsty na świat, który co prawda nie wiedząc o tym,
znieważył go. Co tym bardziej zasługiwało na karę, ponieważ mocniej niż zniewaga, którą
odczuwał dotkliwie, kiedy patrzył siedząc skulony na stopniach domu na falezie
Manisaliana, bolała go obojętność tego świata, dla którego on, Mesia, nie znaczył nawet
tyle co fałda zasługująca na trud, by ją wygładzić. Zemścił się metodycznie na surdutach i
garniturach, rozsypał banknoty i bony skarbowe, pozrywał podłogi, powyciągał kafle z
pieców i fajansowe kafelki ze ścian, przetrząsnął szuflady i przewrócił wszystkie książki w
biblioteczce, kazał wyrobnikom przekopać podwórka, opróżnić składziki drewna w
poszukiwaniu złotych monet, ogołocił wielkie domy, wyrzucając ich właścicieli na bruk. A
wszystko to, ewakuacje domów, aresztowania, przesłuchania i tortury, odbywało się
wyłącznie nocą. Wtedy gdy strach, pomieszany z zamroczeniem i ciemnością, rodził
jeszcze większy lęk. I przede wszystkim, widząc tego kulawego człowieka z posiwiałymi
włosami, który w innych okolicznościach wywołałby wrażenie nabożności, a który teraz
był tylko jeszcze jednym powodem do strachu, widząc zatem Mesię, wiedzieli, że nie ma
już ratunku. Patrzył na nich kolejno, napawał się ich strachem, pozwalając im padać na
kolana, i nie przerywał, choćby nie wiadomo jak długie, bolesne i, oczywiście,
bezużyteczne były ich błagania. Lubił przede wszystkich pot strachu, który tak jak masa
perłowa miał swoje światło, połyskiwał nawet w ciemności. Mesia patrzył na krople potu
gromadzące się u nasady czoła, na skroniach, jak spływają strużkami, patrzył, jak ludzie,
skuleni, przytykając dzieci do piersi lub zbierając w pośpiechu rzeczy, próbują ocierać je
rękawem, nie wiedząc, jak głębokie jest ich źródło. Niektórzy usiłowali nawet
przeciwstawić się mu spojrzeniem, zachować obojętność wobec przetrząsanych pokoi,
rozpruwanej pościeli i zrywanych podłóg. Pot jednak wytryskiwał ze szczelin umysłu i
niekiedy Mesia miał ochotę wziąć na palec jego krople i posmakować. Zapewne wydałyby
mu się słodkie jak miód. Ale nic straconego, ludzie, którzy się pocą, różnią się od siebie,
ale pot jest taki sam.
Dom Manisaliana, na którego schodach siedział skulony, patrząc na przechadzające się
po falezie surduty i plisowane sukienki, został zburzony. W każdym razie jego schody nie
byłyby mu już przydatne. Teraz on sam przechadzał się po falezie, a za nim dwóch
mężczyzn w skórzanych ubraniach. Ludzie rozchodzili się na boki, patrząc na niego z
przestrachem. Przed nim szła zemsta, jak fleciści przed królem. Niektórzy znali go z
widzenia, inni tylko przypuszczali, że to on, widząc jego utykający chód i siwe włosy,
niczym niezasłużoną aurę. „To Mesia” – szeptali i dodawali w ten sposób swój nowy lęk
do Księgi szeptów tak pełnej lęków. Mesia, zwiastun mrocznego świata.
W przeciwieństwie do Mesii Dinar Marcarian ukończył liceum wieczorowe i był
sekretarzem ormiańskiej szkoły w Konstancy. Chociaż później został generałem w
strukturach Securitate i przez jakiś czas reprezentował komunistyczną Rumunię w
strukturach Narodów Zjednoczonych w Genewie, zachował łagodność nietypową dla ludzi,
w których kręgu żył. W Księdze szeptów odnajdziecie różnego rodzaju postaci; niektóre
przewijają się bez imienia i bez twarzy, postaci anonimowe i zbiorowe, często wlokące się
pod brzemieniem sakw lub broni, wydają się nie mieć początku ani końca, emanując,
właśnie dlatego, pewnym smutkiem zrezygnowania. Postaci zbiorowe nosiły piętno
XXwieku. Z powodu wojen, dyktatur, deportacji i masakr część wspólna biografii
przeważała nad odmiennościami. Są też postaci, które wyszły z szeregu, które wydały
więcej rozkazów niż otrzymały, i wskutek tego doświadczyły mniej cierpienia niż
roztoczyły wokół. Gdybyśmy mieli mówić tylko o Ormianach z Księgi szeptów, wówczas
Dinar Marcarian będzie wyjątkowy przynajmniej pod dwoma względami. Po pierwsze, w
chwili gdy został oficerem Securitate, zmienił nazwisko na Ion Moraru – co Ormianie
nieczęsto praktykowali – a po drugie, chociaż zdołał przeżyć swój wiek, dożywając
nowego stulecia, na wpół ślepy i wycofany, w domu na obrzeżach Bukaresztu, w dzielnicy
Pantelimon, miał jednak siłę, by powrócić przed śmiercią do swojego ormiańskiego
nazwiska, które zostało mu też wyryte na kamieniu nagrobnym.
Teraz jesteśmy jednak dopiero w kwietniu 1943 roku. Mesia Khacerian i Dinar
Marcarian właśnie zostali aresztowani przez Urząd Bezpieczeństwa. Na tyłach szkoły
ormiańskiej, gdzie Dinar wykonywał swoją pracę w sekretariacie, znajdował się niemiecki
skład amunicji. Dinar zbadał plany składu i aby wszystko wyleciało w powietrze, uznał, że
jest to właściwe miejsce, by podłożyć bombę. Mesia pojechał do Bukaresztu, aby zdobyć
materiał wybuchowy. Podążając śladami Mesii, który miał jeszcze wtedy czarne włosy,
zdrowe nogi i szybki chód, zdołałem się dowiedzieć tylko tyle, że spotkał się z osobnikiem,
na którego mówiono Duşa i który dał mu torbę ze wszystkim, co potrzebne, by sfabrykować
bombę. Później dowiedzieli się, że wszystko zaczęło się od tego Duşy, który został
aresztowany w Bukareszcie. Dinar przyznał się i został skazany na więzienie. W Mesii
nienawiść była silniejsza niż ból. Przetrzymał tortury, nie przyznając się do niczego. Na
skutek męczarni całkowicie posiwiały mu włosy i pozostał kulawy na resztę życia. Wtedy
nie miało to dla niego większego znaczenia, reszta życia bowiem zapowiadała się bardzo
krótka. Mesia Khacerian został obwiniony o sabotaż i skazany na śmierć. A wraz z nim
Ardaş Torosian, Hacig Kazanghian i Garabet Daglarian, ten sam, którego odnajdziemy
kilka lat później na pokładzie statku „Rassia” pośród repatriantów. Ale na krótko przed
wykonaniem wyroku wojsko rumuńskie zawróciło oddziały 23 sierpnia 1944 roku i Armia
Czerwona, przynajmniej dla Mesii Khaceriana, okazała się wyzwoleńcza. Mesia wyszedł
do ludzi z tym nowym wyglądem, łatwo rozpoznawalny, ale nieugięty, i dlatego niemożliwy
do ominięcia. Uczestniczył w formowaniu struktur Bezpieczeństwa Państwa w Dobrudży,
rekrutując ludzi podobnych do niego, który nienawidzili i napawali się strachem
rozsiewanym wokół.
W tym samym czasie Onik Tokatlian ściągnął z piersi Żelazny Krzyż, otrzymany na
krótko przed wejściem Rosjan do kraju, i włożył go do szuflady obok Odreru Korony
Rumunii i Virtuti Militari, uzyskanych na froncie wschodnim, gdzie transportował broń i
skąd wiosną 1944 roku ewakuował licznych żołnierzy i oficerów rumuńskich, słowackich i
niemieckich oraz materiały wojenne okrążonych przez wojska sowieckie. Po zakończeniu
wojny Onik Tokatlian powrócił do żeglugi handlowej, pływając na trasie od Konstancy,
przez Morze Śródziemne po Marsylię. Ale dla wielu innych wojna się nie skończyła, w
dalszym ciągu ratował tych okrążonych. Wojna nie toczyła się już między narodami i
wojskami, tamta wojna rzeczywiście się zakończyła. Zbyt szybko jednak, zważywszy na to,
ile powodów doprowadziło do jej wybuchu. Tam, gdzie narody nie walczyły już między
sobą, biorąc oddech po wojnie, zaczynali wojować ze sobą ludzie tej samej nacji. Zamiast
obuchów zabijały słowa. Zimna i bezlitosna, nad Europą zawisła inna wojna, w której
największym zabójcą było słowo.
Świat kupców wszelkiego rodzaju odkrył, że jest bezbronny. Coraz trudniej było o
towary, giełdy ledwo zipały, złote monety zaczęły się zagłębiać, ukryte w ziemi, w tynku,
pod podłogą, wślizgując się nocą i pod przysięgą, tak jak wąż domu{13} . Banknoty
stawały się coraz większe, coraz piękniejsze i kolorowe, ale coraz bardziej pozbawione
wartości. W Konstancy ludzie Mesii Khaceriana rozsyłali pogróżki. Można było ich
rozpoznać po ubraniach ze skóry, po zgrubieniu przy prawym biodrze, gdzie nosili pochwę
na broń, i po ich cieniach dłuższych niż innych ludzi. Z coraz bardziej pustoszejącym
portem, z nieruchomymi dźwigami, w oczekiwaniu na statki, które już nie przypływały, z
rekwirowanymi towarami, poszarzałymi witrynami, przykrytymi innym popiołem,
popiołem wojny prowadzonej według innych reguł, sklepiki połyskiwały coraz rzadziej, aż
ich story były zaciągane raz na zawsze. W kilka lat sklepy zostały zamknięte, wymazane z
rejestrów handlowych, w ich miejsce pojawiły się sklepy innego rodzaju, smutne, nędzne i
bez nazwy lub nazywane po prostu: „Chleb”, „Kiosk Tytoniowy”, „Spożywczy”,
„Tekstylia”, lub aby nie stwarzać żadnych zobowiązań sprzedawcy ani żadnych oczekiwań
ze strony klienta, w nazwie pojawiało się tylko „Sklep”. Inaczej niż wspaniałe lub figlarne,
wieczne i egzotyczne nazwy, z pięknymi kolorowymi witrynami i błyszczącymi brukami,
przykryte często grubymi dywanami przywiezionymi z Karabachu lub Buhary. Szyldy
zbierały niemal całą arkę Noego. „Pod Indykiem” Zadiga Taţichiana, „Pod Tygrysem”
Agopa Kazaziana, „Pod Słoniem”, największy szyld wielkości piętra Pluzanta Sahabiana,
„Pod Złotym Lwem” Chircora Siropiana, „U Mrówki” Ohanesa Daghlariana, „Pod
Papugami” Marii Grigorian, „Pod Gołębiem” Krikora Seliana, „Pod Bocianem” Levona
Horsangiana, „Pod Wielbłądem” Pilibosa Kevorkiana, „Pod Kogutem” Manuca
Ohanesiana, „Pod Sarną” Agopa Apcariana, „Pod Orłem” Marii Levontian czy „Żubr”
Onica Kazaziana. Szyldy ormiańskich kupców oznaczały niekończącą się podróż po
drogach Orientu: „Indie”, gdzie zapraszał sklepik z wyrobami kolonialnymi Ervanta
Krikora, „Egipt” Micaela Arichiana kusił także produktami kolonialnymi, „Nad Brzegiem
Bosforu” przypominał Chircor Diarbechian lub „Kaukaz” Arama Marigiana. I dalej:
„Arabia” – Nişan Ovanisian, „W Buharze” – Nubar Papazian, „Cejlon” – Dicran Balian.
Podróż przebiegała nie tylko na drogach, ale też na nadirze Orientu: „Na Księżycu”
Mardirosa Zacariana, „Na Wenus” Nazareta Aramiana lub dalej niż wszystkie „Na
Planecie Jowisz” Mihrana Dobagiana. I inne, chełpliwe, ze spowijającymi zapachami i
śliskimi uśmiechami: „Ideał”, obietnica Hapeta Kaspariana, „Szwajcarski Zegarmistrz”
Sarchisa Bogosiana, „Fryzjer Elitarny” Surena Abramiana, „Szykowny Kawaler”
Armenaca Silviana; „Pod Złotą Podkową” Victoraşa Cardiaşina, „Pod Nowoczesną
Lampą” Haigaziuna Pilibosiana. „Bon Marché” obiecywał Esai Eramian lub bardziej po
rumuńsku „Dobra Cena” Arşaga Mardirosa, a dalej „Amerykański Zegarmistrz” i nawet
„Pralnia Amerykańska”, „Bazar Konkurencja”, „Fryzjer Międzynarodowy”, „Zegarmistrz
Nadzwyczajny”, „Pod Koroną Specjalną”, „Pod Koroną Królewską”, „Pod Chronometrem
Rumuńskich Kolei Żelaznych”, „Chleb Specjalny”, „W Gęstym Cieniu”, „Nowoczesny
Szyk”, „Miss Rumunii” pani Araxi, „Piekarnia Sukces”, „Milion Drobiazgów”, „Oryginał”.
Szyld na szyldzie, na bulwarze Stefana Wielkiego, na bulwarze Karola, na placu
Owidiusza, na prostych ulicach miasta spalonych słońcem, zbielałych od słonych wiatrów,
jak jakieś wielokolorowe i hałaśliwe ptaki. A w tej Arce Noego, ostatnia pozostała znowu
tęcza, znak, że wody odpuściły, ale chmury, popielate, lecz suche, gromadzą się ponownie.
Ostatni, wykreślony z rejestru w 1948 roku, zamknął się sklepik z obuwiem i farbami,
noszący nazwę „Tęcza”, braci Agopa i Garabeta Kumbetlianów. Agop, za swój upór w
utrzymywaniu firmy przy życiu i odsłanianiu okiennic każdego ranka, został zamknięty w
Porta Albă, w obozie pracy.
Wszyscy wymienieni zaliczali się także do tych, którzy mieli po jednym mniejszym
sklepie, pracowni lub warsztacie z uczniami. Na podwórku za sklepikiem mieścił się
zazwyczaj dom mieszkalny. Pieniądze były często lokowane w towar i decyzja o
zamknięciu nie mogła być powzięta z dnia na dzień, lecz wraz ze stopniowym
wyczerpaniem się zapasów.
Byli natomiast kupcy, którzy zdołali odłożyć pieniądze, zamieniając je następnie na
złoto i kosztowności. Ci wyjechali jako pierwsi. Spośród pozostałych niektórzy
zdecydowali się dopiero piętnaście lat później wyjechać przez Liban do Ameryki wskutek
działań całej diaspory armeńskiej. W 1945 roku czasy były burzliwe, tak jak mury, tak jak
ludzie. Nie wiadomo było, komu ufać. Ci, którzy chcieli wyjechać, nie mówili o tym
nikomu. Ba, nawet zostawiali za sobą bezużyteczne, ale uspokajające słowa: „Jutro się
zobaczymy na kawie” lub „Wypijemy wspólnie sorbet”, pożyczali pieniądze lub zamawiali
towar i płacili za niego z góry, by nikt nie miał żadnych podejrzeń. Następnie upychali
kosztowne torebeczki na samym dnie kufrów i wyruszali o świcie samochodem do
Konstancy. Z Gałacza do Braiły, z Suliny do Bukaresztu. Tam, próbując wmieszać się za
dnia w krzątaninę miasta, schodzili nocą do portu, gdzie oczekiwał ich zaufany człowiek od
Onika Tokatliana, by ukryć ich w wilgotnym i zacienionym brzuchu statku, pośród
pakunków z towarem. A następnie, dotarłszy do Marsylii, błogosławiąc Onika Tokatliana i
daremnie próbując przekonać go, by przyjął w podzięce jakiś klejnot, schodzili do miasta i
szukali dla siebie schronienia w kolonii, skądinąd licznej, Ormian w porcie lub przesiadali
się z jednego statku na drugi, udając się w miejsca bardziej odległe i dlatego
bezpieczniejsze. W taki oto sposób zamożne rodziny kupców ormiańskich – Isrealianów,
Varterasianów, Diarbekianów lub Seferianów – dotarły, pomiędzy workami z ryżem, stertą
sukna, puszek z oliwkami lub kontenerami ze zbożem, do Buenos Aires, i tak oto grobowiec
Seferianów pozostał pusty, oświetlany tylko płomieniem świecy palącej się obok fotografii
kapitana żeglugi wielkiej Onika Tokatliana.
Jesteśmy jeszcze na początku stycznia 1946 roku. Onik Tokatlian nadzorował, jak za
każdym razem, rozładunek towaru na swoim statku, rozdzielił pieniądze załodze i gdy
wszystko okazało się w należytym porządku, wyszedł z portu brukowaną alejką na mostek,
który łączył komendę z Placem Owidiusza. W tamtych czasach kępy drzew były gęstsze.
Onik rozpoznał go w ciemności, jeszcze zanim tamten wychynął zza drzew. Rozpoznał go
po dźwięku nierównego chodu. Był mróz, lecz Mesia Khacerian nie nosił czapki i jego
włosy połyskiwały.
Jako że nikt nie uczestniczył w tej rozmowie, możemy ją przytoczyć bezbłędnie.
Zwłaszcza że można się domyślić jej treści z powodu jej następstw. Mesia powiedział:
– Wiem o wszystkim, Onik Tokatlian.
Dowódca nie pytał go o nic, nie zaprzeczył, ale i nie potwierdził. To musiało po prostu
się zdarzyć. Mesia kontynuował głosem suchym jak łamiąca się gałąź:
– Przy następnym rejsie zejdziesz do portu w Marsylii i znikniesz. To wszystko, co mogę
dla ciebie zrobić. Jeśli wrócisz, aresztuję cię za najwyższą zdradę.
Potem zbliżyli się do siebie. Byłby to tylko monolog, gdyby Onik Tokatlian, w chwili
gdy stanęli naprzeciwko siebie, nie powiedział:
– Niech Bóg ci wybaczy, Mesia.
Mesia zaś mógł odpowiedzieć:
– Niech Bóg ci wybaczy, Onik.
Nowy świat, w którym nowiny były najniebezpieczniejsze, zaczął przyzwyczajać się
raczej do tego, o czym mówił komunistyczny szewc Mesia Khacerian, niż do słów Onika
Tokatliana, bohatera w wojnie przeciwko bolszewizmowi. Z pewnością Onik, odznaczony
Krzyżem Żelaznym i wybawiciel rumuńskich wojsk walczących na wschodzie, byłby i tak
aresztowany później, podobnie jak wielu innych oficerów wojska rumuńskiego, którzy nie
zamierzali mylić, jeśli chodzi o oddawanie szacunku, munduru z kombinezonem, a
bohaterstwa z dezerterami lub więźniami wracającymi wraz z czołgami Armii Czerwonej.
Możemy sobie wyobrazić, także nie popełniając błędu, że ta krótka rozmowa odbyła się
po ormiańsku. Mesia kochał swoją matkę. Była to kobieta udręczona i jak wszystkie inne
kobiety, które zbierały się co niedziela w szkole ormiańskiej nad brzegiem morza,
przekształconej w kościół po pożarze w 1942 roku, żywiła przekonanie, że nic, nawet
cierpienie, nie może istnieć bez Boga. Mesia mógł był wypowiedzieć te słowa na
wspomnienie o matce lub dlatego, że często słowa nauczone od rodziców przychodzą na
myśl nie tyle ze zrozumienia, co z przyzwyczajenia.
Oddalili się, nie oglądając się za siebie. Mesia Khacerian w kierunku miejsca jednej z
jego nocnych rewizji, Onik Tokatlian zaś w stronę dworca, aby wsiąść w pociąg do
Bukaresztu, do domu. Mesia Khacerian nadzorował, jak za każdym razem, swoich ludzi.
Należeli do tych, którzy wiedzieli, jak szukać. Zwąchiwali zapach złota i wyciągali złote
monety z miejsc, o których nikt by nie pomyślał. Mesia nigdy nie szukał, tylko patrzył.
Onik Tokatlian, dla odmiany, z nikim się już nie spotkał od tamtego czasu. Nikt bowiem
nie przypomina sobie, by go widział. Poszedł do domu, do samotni pokoju kapitana żeglugi
wielkiej. Wyjął z kufra mundur galowy, biały ze złotymi pagonami, ten sam, w który jest
ubrany na fotografii z grobowca Seferiana. Ogolił się, prawdopodobnie już wtedy
niezupełnie panując nad sobą, bo zaobserwowano później lekkie zacięcie od brzytwy pod
uchem. Założył starannie mundur, od skarpet, paska, po ostatnią haftkę. Przypiął wszystkie
odznaczenia na piersi. Prawdopodobnie także niemiecki Krzyż Żelazny. On jednak nie
został odnaleziony; jeden spośród tych, którzy wtargnęli do pokoju Onika Tokatliana po
kilku dniach i który z pewnością należał do jego przyjaciół, odpiął mu go z piersi i
wyrzucił, uważając głupio, ale zrozumiale dla tamtych czasów, że Onik Tokatlian powinien
być chroniony i że nowi inkwizytorzy mogliby mu jeszcze zaszkodzić nawet w takim stanie,
w jakim go znaleźli.
Dziwne, że Onik Tokatlian w tamtych chwilach czuł potrzebę patrzenia na siebie w
lustrze. Powiedzmy, że odmówił zawiązania oczu, by móc spojrzeć śmierci w twarz.
Następnie Onik Tokatlian, ubrany odświętnie, patrząc na swoje odbicie w lustrze i
żegnając się w ten sposób z sobą samym, strzelił sobie w skroń.
Cmentarz ormiański był pełen ludzi. Krewnych tych, którzy zdołali wyjechać, ścieśnieni
w brzuchach statków i ukryci przez kapitana Tokatliana, tych, którzy z kolei chcieliby
wyjechać, ale nie mieli już jak, i wielu innych przybyłych tłumnie. Pośród nich nieznajome
twarze, szpiegujące, które nie przyszły opłakiwać umarłego i nie starały się nawet udawać,
że jest inaczej. A jednak ludzie, chociaż wiedzieli, że są śledzeni, płakali. Wobec
wszelkiego rodzaju ograniczeń nadchodzących czasów, które dopiero miały się
rozpanoszyć, łza pozostała wolna.
cztery

Rok 1958 rozpoczął się w środę, tego samego dnia narodziła się Europejska Wspólnota
Gospodarcza. I jak to się zawsze dzieje z latami, które nie są przestępne, a które zaczynają
się i kończą w tym samym dniu tygodnia, rok 1958 zakończył się w środę, akurat w dniu,
kiedy Fulgencio Batista opuścił Kubę, wypędzony przez rewolucjonistów Fidela Castro.
Tak oto, zakończywszy się zamianą jednego dyktatora na drugiego, rok 1958 wycofał się
pokonany i zostawił, bezradny, na łasce przyszłych dziejów odróżnienie dobra od zła.
Ziemia okrążyła Słońce dokładnie, ale ostrożnie, powiedziałbym wręcz, że na palcach,
chroniąc bowiem to, co ponad nią, i uspokajając to, co wewnątrz, sprawiła, że 1958 był
rokiem bez klęsk żywiołowych. Kiedy jednak nie mogła opanować drżenia, sprowadzała
trzęsienie ziemi w miejsca jak najbardziej odległe, takie jak Alaska, gdzie jej wybuchy,
uznała, nawet trzęsienia o ośmiu stopniach w skali Richtera, mogą być łatwiejsze do
zniesienia. Ziemia okazała się rozsądna i ostrożna, ale nie można powiedzieć tego samego
o jej mieszkańcach. Oni byli jak najbardziej wzburzeni, ba, nawet możliwie najbardziej
wojowniczy. Dawne wojny nie skończyły się w 1958 roku, dla odmiany rozpoczęły się
nowe.
We Francji ponownie doszedł do władzy Charles de Gaulle, bohater wojenny, tym
razem jako pierwszy prezydent V Republiki, po tym jak uprzednio po wygranych wyborach
parlamentarnych został premierem. Jeśli w kraju takim jak Francja człowiek może być
kolejno premierem i szefem państwa, w ZSRR takie środki ostrożności nie są potrzebne.
Nikita Chruszczow, pierwszy sekretarz Komunistycznej Partii ZSRR, obalił Nikołaja
Bułganina zostając premierem, co nie skłoniło go bynajmniej do uzupełnienia lewej strony
uzębienia; śmiał się swobodnie, taki szczerbaty, pełnymi ustami pomiędzy dwiema
groźbami ataków nuklearnych. W niczym niegorszy, ale bardziej dbający o wygląd, a
przede wszystkim o dopięcie na ostatnią haftkę kołnierza munduru, Mao Zedong rozpętał
Wielki Skok Naprzód, obrócił w proch osady chińskie w dziesiątkach tysięcy gmin, w
których miliony Chińczyków odlewały stal wiadrami i majstrowały szkielety czołgów
śrubokrętem. Wykonywana w warunkach niewoli jak za czasów budowy Wielkiego Muru, z
tą jedną różnicą na gorsze, że tymczasem pojawiły się ideologie, zmarnowana praca narodu
chińskiego przemieniła tylko wielki skok naprzód w wielki skok w tył, do nękanych przez
głód czasów wojny domowej. Bliski Wschód rozgrzewał się dalej. Egipt, Syria, a nieco
później Jemen utworzyły Zjednoczoną Republikę Arabską, wybierając na jej prezydenta
Gamala Abdela Nasera.
Izrael się zbroi. Europa ma jednak wiele do zrobienia u siebie w domu. Zimna wojna
weszła w nową dramatyczną fazę, spór wokół Berlina Zachodniego stanowi ryzyko
wplątania kontynentu w wojnę. I aby pokazać, że nie żartują, chociaż w tym względzie
narody, zwłaszcza Europy Wschodniej, nie miały żadnych wątpliwości, a ofiara okazała
się, jak każda ofiara, niepotrzebna, Sowieci zdecydowali, przy szerokim udziale władz
rumuńskich, powiesić Imrego Nagya, przywódcę rewolucji węgierskiej z 1956 roku.
Gdy nie miały z kim toczyć walk wewnętrznych, narody zaczynały walczyć między sobą.
Chiny i Tajwan kontynuowały wojnę domową. Liban rozpoczął własną wojnę. Francja, po
zwycięstwie w Europie, dzieląc tę chwałę z Niemcami Konrada Adenauera, traci w Afryce
terytorium za terytorium: Sudan, Czad, Kongo Brazzaville, Gabon i Republikę Środkowej
Afryki, podczas gdy Algieria jest coraz bardziej podzielona, pozostając francuską jedynie
w utworach Alberta Camus. Fidel Castro oblega Hawanę, Fajsal zostaje premierem Arabii
Saudyjskiej z późnym echem polityki brytyjskiej z czasów Lawrence’a z Arabii, podczas
gdy inny Fajsal, młody król Iraku, ginie w zamachu bombowym, a Irak i Jordania zbliżają
się na wzór ZRA, ale rozchodzą szybciej niż nowe państwo kierowane przez Nasera.
Zimna wojna na ziemi rozgrzała niebo. ZSRR kontynuował projekt Sputnik, podczas gdy
Stany Zjednoczone uruchomiły serię satelitów Explorer i stworzyły NASA. Podarte na
strzępy przez szaleństwo satelitów, niebo mści się na kim popadnie. Drużyna piłkarska
Manchester United straciła dwie trzecie składu w tragicznej katastrofie lotniczej. Samolot,
który przewoził zawodników, spadł nad Monachium, wracając z Belgradu, po tym jak
drużyna zakwalifikowała się do półfinału Pucharu Europy, remisując z drużyną Czerwonej
Gwiazdy. Ośmiu graczy, w tym kapitan drużyny Roger Byrne, straciło życie. Ocaleli
legendarny trener Matt Busby i jeden z idoli mojego dzieciństwa, bohater z 1966 roku,
napastnik Bobby Charlton.
Jak niemal zawsze, gdy czuje, że ludzie zapominają o wierze, dobry Bóg postanowił
wezwać do siebie swojego syna, to znaczy tym razem papieża Piusa XII, po prawie
dwudziestu latach pontyfikatu, podczas których zdaniem jednych umiejętnie zarządzał
Watykanem, zdaniem innych z niedopuszczalnymi ustępstwami, jak to się zawsze dzieje,
gdy jesteś zmuszony poprowadzić swoje stado jako duszpasterz przez różnego rodzaju
gorące i zimne wojny. On sam, miewając wątpliwości co do sensu własnej egzystencji,
pozostawił przed śmiercią encyklikę Meminisse Juvat, w której apeluje o powrót do
wartości chrześcijańskich, tak aby świat mógł zostać, wreszcie, zbawiony. Wartości, które
rok później wylicza jego następca Jan XXIII w swojej pierwszej encyklice Ad Petri
Cathedram: prawda, jedność i pokój. Zasady, które, jeśli pomyślimy o następnych latach,
pozostały wyłącznie w pięknych bibliotekach Watykanu i wyliczeniach papieskich
biografów. Rewolucje i wojny, przetykane w czasach pokoju zamachami, trwały dalej,
niewyczerpany temat dla przyszłych encyklik.
Jeśli rany wojny zamknęły się w rytmie jazzu, bóle zaś ustały w rytmie bluesa, zimne i
gorące wojny z 1958 roku, pomiędzy Europą Zachodnią i komunistyczną, ciągnące Berlin
Zachodni niczym łach wydzierany sobie na polu bitwy przez łupieżców umarłych,
pomiędzy Chinami, które cofały się za sprawą skoków naprzód, a nadal samotnym
Tajwanem, pomiędzy Francją a rebeliantami z północnej Afryki, pomiędzy CIA a
indonezyjskim rządem generała Sukarno, wojny domowe w Libanie i Iraku, a nawet wojna
satelitów, rewolucje, które przepędzały zmęczonych dyktatorów, a na ich miejsce wynosiły
innych, odbywały się w rytmie cha-chy, a dokładniej cha-cha-cha. Trzy szybkie kroki,
„cha”, „cha”, i znowu „cha”, a następnie jeden krok w tył, jakby wszystko poszło do
przodu za szybko. Druga połowa, która nie wyczerpuje się w wojnach, która poza
przemieszczeniami na mapie dostrzega afrykańskie dzieci z opuchniętymi brzuchami i
wychudzonymi z głodu ramionami oraz czuje chłód deszczów, co nadejdą, uwolnione z
czarnych chmur wznoszących się z wnętrza ziemi nad atolem Bikini czy Wyspami Bożego
Narodzenia – jakaż ironia zestawia ze sobą te nazwy i eksperymenty nuklearne – druga
połowa zatem wobec tej zbyt długiej drogi, by dotrzeć na koniec świata, wciąż marzy.
Dymitr Szostakowicz jest, w Paryżu, solistą i kompozytorem dwóch koncertów na
fortepian. Po tej samej stronie muru Truman Capote i Jack Kerouac opowiadają o
świadomym cierpieniu i tułaczce. Po drugiej stronie Borys Pasternak pisze Doktora
Żywago, rodzaj Archipelagu GUŁag wolnych jeszcze ludzi, w którym do wszystkich
cierpień dochodzi cierpienie z powodu miłości. Borys Pasternak zostaje zmuszony przez
władze sowieckie do rezygnacji z Nagrody Nobla, ale pozostaje on, u podnóża muru,
wielkim zwycięzcą 1958 roku. A na szczytach, nie znalazłszy sobie miejsca ani po
wschodniej, ani po zachodniej stronie muru, Albert Camus palący nieustannie.
Vladimir Nabokov napisał trzy lata wcześniej Lolitę i, co jest zupełnie dziwne, w
pewnym sensie tragiczna Lolita o imieniu Marilyn Van Derbur zdobyła tamtego roku tytuł
Miss Ameryki. To ona ujawni kilka lat później, że w dzieciństwie była gwałcona przez
ojca, i będzie walczyć o ukojenie cichego cierpienia dramatów kazirodczych.
Niezadowoleni z królów, oferowanych im przez dynastie, chronionych przez pałace i
wyłanianych przez zwycięskie rewolucje okupione porażką, ludzie stworzyli własnych
królów, o bardziej dostępnych zawodach i którzy gościli w większych przestrzeniach,
takich jak stadiony czy sale koncertowe. Ci nowi królowie byli młodzi i mieli panować
wiecznie. Jeden z nich, Elvis Presley, stał się królem rocka. Jeśli cha-cha, taniec salonowy
roku 1958, pochodziła z Ameryki Łacińskiej, zrodziła się z mambo i z kolei dała początek
salsie, rock nie przybył znikąd, był tam od wieków, w podmiejskich dzielnicach Memphis
zamieszkiwanych przez czarnych, mieszających rytm bluesów Roberta Johnsona albo Johna
Lee Hookera z gospel śpiewanym w kościołach. W 1958 roku Elvis został zabrany do
wojska i wysłany do Niemiec; okazja dla jego wielbicielek, by podsycić tęsknotę, a dla
twórców legend, by umocnić jego pozycję, jak to zawsze bywa, budowaną właśnie na
podwalinach nieobecności.
Drugim królem roku 1958, urodzonym, a nie sztucznie stworzonym, był Pele – król
futbolu. Brazylia zdobyła wtedy tytuł mistrza świata, z drużyną w której skład wchodzili
Gilmar, dwóch Santosów, Garrincha, z jedną nogą krótszą, Zagalo i inni o nazwiskach
dźwięcznych jak krople deszczu: Didi, Vava, Zito i Pele. Oto osiemnastoletni chłopak
płaczący z radości po strzeleniu trzech goli w półfinale przeciwko Francji Kopy i
Fontaine’a oraz w finale dwóch bramek gospodarzowi, Szwecji; płaczący tak, jak to
potrafią królowie wieńczeni laurami, a królowie koronowani nigdy nie będą umieć.
1958 był rokiem zamętu i olśnienia. Co się tyczy tego pierwszego, rok 1958 zilustrował
siebie samego w Zawrocie głowy, filmie Alfreda Hitchcocka z Jamesem Stewartem i Kim
Novak w rolach głównych. Stan olśnienia: wynalezienie lasera. Zamęt i precyzja: jak broń
z teleskopem, który celuje, obracając się powoli nad tłumem, i strzela na chybił trafił. Te
mieszane wynalazki roku 1958 zapowiedziały ludobójstwo drugiej połowy wieku, a
mianowicie zabijanie na chybił trafił, skierowane, jak widać, przeciwko temu milczącemu
i zdumionemu ludowi zabitych lub co najmniej niespodziewanie zagrożonych. Połączenie,
w którym może wygrać tylko ten pierwszy: jeden stawia cel, drugi swoją krew.
Ci zaś, którzy postawili na cel i krew jednocześnie, wycofywali się powoli na pustynię
lub w góry. W 1958 roku Rumunia była jedynym krajem, gdzie antykomunistyczny opór
trwał nadal. I miał jeszcze trwać do 1962 roku, ostatni bohater ruchu oporu był chłopem o
imieniu Ion Banda, zabitym przez oddziały Securitate w górach Banatu.
W 1958 roku zmarł Petru Groza. Wyprawiono mu uroczysty pogrzeb. Na stanowisku
przewodniczącego Prezydium Wielkiego Zgromadzenia Narodowego zastąpił go Ion
Gheorghe Maurer. Co się tyczy spraw zagranicznych, Rumunia podpisała różnego rodzaju
traktaty, a w sprawach wewnętrznych represje się wzmagały, tak aby Rosjanie widzieli, że
rząd panuje nad sytuacją i że Armia Czerwona może bez obaw wycofać się z terytorium
Rumunii. Represje zaś, jak to najczęściej bywa, zwróciły się przede wszystkim przeciwko
intelektualistom. Młodych ludzi, przesłuchiwanych po rewolucji węgierskiej, wydalono z
uniwersytetów. Constantin Noica, Arshavir Acterian i inni zostali aresztowani. Podobnie
założyciele organizacji Rugul aprins. Duchowny Daniel Tudor zmarł wkrótce w więzieniu,
a poeta Vasile Voiculescu przeżył zaledwie kilka miesięcy po wyjściu na wolność.
Uwięziono również Arsene Papacioca, w przyszłości wielkiego spowiednika, oraz
Dumitru Stăniloae. „Chcieliście spalić komunizm gorejącym krzewem!” – krzyczał
prokurator. A jednak ogień tlił się jeszcze przez ponad trzydzieści lat.
Dawni oprawcy ciała i umysłu zostają wydaleni: Iosif Chisinevschi albo Mihail Roller.
Ten ostatni, rzecz zupełnie niepojęta u tego typu ludzi, popełnił samobójstwo. To nie było
samobójstwo pozorowane, rzeczywiście sam odebrał sobie życie. Tamtego roku nowi kaci
wzmagają prześladowania. Wobec bogatych chłopów i handlowców. Rozpoczął się
męczący wysiłek industrializacji. Tak jak w Chinach im bardziej rozwijała się gospodarka,
tym bardziej wzrastało ubóstwo. „Co mamy zrobić?” – zapytał Gheorghe Gheorghiu-Dej
Nikitę Chruszczowa. Z uśmiechem szczerbatym po lewej stronie, któremu miało
towarzyszyć uderzenie butem w pulpit w ONZ, Chruszczow udzielił mu rady w sowieckim
stylu: „Sprzedajcie Żydów!”. Co też się stało. Ceny zostały ustalone od głowy Żyda.
Dopiero później Ceauşescu dostosował ceny do wymogów rynkowych, nawet jeśli tak
ustalone ceny nie były zgodne z systemem wartości dyktatury proletariatu: to znaczy
kilkakrotnie więcej dolarów za intelektualistę niż robotnika. Jako że wśród Żydów było
wielu intelektualistów, handel kwitł.
Życie toczy się dalej. Wyczyszczone strzelbami Securitate z wszelkich śladów oporu
antykomunistycznego, lasy w Haţeg zostają ponownie zasiedlone po przeszło dwóch
wiekach przez żubry. Pierwszą parę przywieziono z Polski i na jej cześć wydano nawet
serię filatelistyczną. W Rumunii pojawia się telewizja. I kilka nowych filmów: Dwóch
sąsiadów Geo Saizescu i Halo, to pomyłka, komedie z młodymi i pięknymi aktorami takimi
jak: Iurie Darie, Ştefan Tapalagă, Rodică Tapalagă, Stela Popescu. Trzy lata po śmierci
mistrza Georgego Enescu odbył się pierwszy festiwal jego imienia. Nowa nomenklatura
oklaskuje Yehudiego Menuhina i Davida Ojstracha w podwójnym koncercie na skrzypce
Bacha, pod dyrekcją Georgego Georgescu, któremu z tej okazji wybacza się germanofilskie
sentymenty. David Ohanesian dostaje owacje w pierwszym rumuńskim Oedipe, pod batutą
Constantina Silvestriego. Iolanda Balaş zdobywa swój pierwszy tytuł mistrzyni Europy w
skoku wzwyż, a drużyna Petrolul z Ploeszti, kierowana przez Pahontu, wygrywa krajowe
mistrzostwa piłki nożnej.
Na naszym podwórku w Fokszanach, na ławce po morelą, starcy zbierają się po
południu na kawę i opowiadają sobie o zachodach słońca nad brzegiem Bosforu i smaku
winogron z czasów dzieciństwa. Młodzi przekraczają plan roczny i z pewnością
przekroczą także pięcioletni, idą dumnie, w stylu Sergiu Malagamby{14}, i wyjeżdżają w
soboty poza miasto zakładowymi ARO. Carol Spiegel, zwolniony z więzienia, pojawia się
na naszej ulicy, ale trzy miesiące później zostaje ponownie aresztowany. Kiedy wyjdzie na
dobre w 1964 roku, zrobi to tylko przez upór, trudny do wyjaśnienia, by umrzeć gdzieś
indziej niż na obojętnych oczach swoich oprawców.
Temelie, stolarz, i Mitică, szalony drwal, każdy w swoim własnym stylu ubierania się i
zachowania, 10 maja przechodzą przez ulicę w kierunku pomnika Bohaterów. Jako jedyni
nadal czczą bohaterów w dzień święta dynastii, bo głośniki przywieszone na ścianach
brzęczą dzień wcześniej patriotyczne pieśni w tonacjach rosyjskich z okazji 9 maja, dnia
zwycięstwa nad nazistowskimi Niemcami, ustawiając w ten sposób bohaterów w kolumnie
za czołgami rosyjskimi i przybijając na ich posiniałych czołach czerwoną gwiazdę.
Smutny rok, trawiony wyrzutami sumienia, próbując w ten sposób osłodzić nadchodzące
czasy, wydaje na świat Madonnę, Sharon Stone i blond lalkę Barbie.
Moja matka wspomina, że w chwili moich narodzin słychać było przechodzący pod
oknami przy wtórze fanfary orszak pogrzebowy. Było to więc w okolicy południa.
Pielęgniarki podbiegły do okna, mama zaś krzyknęła zmęczonym i przerażonym głosem:
„Dziecko wypada!”. Nie wypadłem. Dla odmiany zrobiłem łukowate siku, inaugurując w
możliwie najbardziej naturalny sposób moje relacje ze światem. Tak oto mama
dowiedziała się bez konieczności dopytywania, że urodziła chłopaka. Kim była osoba,
która przy zawodzących dźwiękach mosiądzu i pod bardziej ciekawskimi niż boleściwymi
spojrzeniami, właśnie odchodziła, aby zrobić mi miejsce na tym świecie, nigdy się nie
dowiemy.
Także w chwili moich narodzin odbyło się w Bukareszcie przyjęcie wydane przez
Gheorghiu-Deja z okazji wyjazdu ostatniego eszelonu wojsk sowieckich z Rumunii. W
pierwszej właściwie chwili spotkałem więc jednocześnie śmierć i historię, moje narodziny
zostały osadzone w równowadze. Wraz z nimi liczba żywych przewyższyła liczbę zabitych
ze wszystkich dziejów, które poprzedziły ten moment.
Ormiańscy starcy mojego dzieciństwa znali trzy rodzaje zdarzeń: takie, których unikali,
takie, na które czekali, i takie, które wzięły ich z zaskoczenia. Szczere mówiąc, wszystkie
okoliczności, przez które przeszli, można zaklasyfikować do tej trzeciej kategorii, bo
zdarzenia, których unikali, w końcu się zdarzyły, a te, których oczekiwali, nigdy nie
przyszły. Postrzegane w ten sposób życie moich dziadków jest jak pewnego rodzaju
kronika niespodziewanych rzeczy.
Mówienie zatem o tych niespodziewanych zdarzeniach jest także sposobem pisania
Księgi szeptów. Wyliczenie zdarzeń, których pragnęli uniknąć, oznaczałoby napisanie
Księgi szeptów w odwrotnej kolejności. Co się zaś tyczy tych rzeczy, na które czekali
starcy mojego dzieciństwa jeszcze w czasach, gdy nie byli tacy starzy, podzieliły ich one na
dwa obozy: na tych, którzy oczekiwali przybycia Rosjan, i na tych, którzy czekali na
Amerykanów. Ostatecznie obie strony zostały połączone w jeden obóz, ponieważ ci, którzy
czekali na Rosjan, po tym jak Rosjanie wreszcie przyszli i prześcigali się w pijaństwie,
łupili zegarki, patrząc na nie jak Indianie Kolumba na szklane paciorki, uganiali się po
podwórkach za dziewczynami, obsadzili na ważnych stanowiskach wszelkiego rodzaju
niewykwalifikowanych robotników i tragarzy jarzyn, a więc czekający na Rosjan przenieśli
się pokornie do drugiego obozu i czekali na Amerykanów. W rzeczywistości obóz
prorosyjski był reprezentowany wśród moich starych Ormian przez jednego tylko
człowieka: Dicrana Bedrosiana. Pokorny, ale jednak podejrzany w myśl zasady, że
bolszewizm jest chorobą, która jak reumatyzm niekiedy odpuszcza, ale z której nigdy się
już nie wyleczysz, Dicran Bedrosian został przyjęty przez radę parochialną i obóz
proamerykański, a nawet uczestniczył w tajnych posiedzeniach, które odbywały się w
grobowcu Seferiana.
Do drugiego obozu należeli zatem wszyscy pozostali. Niektórzy czekali na Amerykanów
jeszcze w przeszłości, a mimo to się nie wyleczyli. Nie tylko na nich, ale również na
Francuzów czy Anglików. Pamiętali o tym, jak ich rodzice za czasów „czerwonego
sułtana” Abdula Hamida, przerażeni okropieństwami, które opowiadano o rzeziach w 1895
roku, czekali na statki amerykańskie, aby zapełniły cieśniny i ocaliły ich. I także od
rodziców wiedzieli o tym, jak Armen Garo i jego grupa, która zajęła Bank Osmański,
zostali uratowani przez statek angielski. A pośród tych jeszcze żyjących byli i tacy, którzy
usłyszawszy o statkach francuskich, że przybyły, by ocalić walczących z góry Musa, tułali
się, tak jak mój dziadek Setrak, wtedy piętnastoletni wyrostek, śpiąc za dnia skuleni jak
dzikie zwierzęta i przemieszczając się nocą skrajem lasów lub przyklejeni do murów,
omijając wioski i drogi, ubrani w tureckie stroje, i podążali na południe, ku wybrzeżom
Morza Śródziemnego. Ale inne statki angielskie czy francuskie nie pojawiły się, a po
walkach w cieśninie, od Gallipoli zdobytej w 1916 roku przez kapitana Salonik Kemala
Paszę, w przyszłości Atatürka, nie pokazali się już także Amerykanie.
„Nawet więcej ‒ wspominał Anton Merzian, szewc z ulicy Zjednoczenia ‒ Amerykanie
opuścili małą Republikę Armenii, odmawiając protektoratu sugerowanego przez traktat z
Sèvres”. „Nie zostawią nas na łasce losu” – mówił mój ojciec chrzestny Sahag Șeitanian,
który uparcie powtarzał to nawet po wiadomościach nadawanych przez BBC na temat
konferencji w Jałcie, które w grobowcu Seferiana, tłumacząc z uchem przyklejonym do
drewnianej skrzynki radiowej, przekazywał im Arşag, dzwonnik. Tymczasem Rosjanie
weszli do Fokszanów, ormiańscy intelektualiści z Bukaresztu i Konstancy zostali
aresztowani i wysłani na Łubiankę, a stamtąd, przebrani jak warzywa, wywiezieni na
Syberię. W Bukareszcie powstał Front Armenii, który postanowił rozprawić się najpierw z
książkami z ormiańskiej biblioteki Hovsepa i Victorii Dudian oraz ze zdjęciami ze ścian, te
uznane za szkodliwe w nowych czasach upychając w kartonowych pudłach i wreszcie
paląc je na dziedzińcu katedry. W biurze parochialnym kościoła ormiańskiego w
Fokszanach zrezygnowano najpierw z portretu Roosevelta, a potem Churchilla. Z goryczą
zrezygnowano ostatecznie także z portretu króla, którego przemówienia o abdykacji
wysłuchali w radiu, nie wierząc własnym uszom. Sahag Șeitanian nie zgodził się, pod
żadnym pozorem, na schowanie fotografii generała Andranika, walczącego zarówno
przeciwko okupacji tureckiej, jak i bolszewickiej, ani jego towarzysza broni Kevorka
Ceauşa, twierdząc słusznie, że tak przedstawieni, w żołnierskich mundurach, z koalicyjką i
w karakułowych czapach mogą uchodzić w oczach potencjalnego gościa w parafii za
Surena Spandariana, współpracownika Lenina, i Stepana Szaumiana, bojownika z Baku,
którzy umarli zbyt wcześnie, aby ich zdjęcia pojawiły się w panoplii bolszewickich
przywódców. W miarę jak półki z książkami rzedły i pustoszały ściany z fotografiami,
przygasały też nadzieje. Pozostała jedna jedyna, którą wyrażali coraz mniej liczni i coraz
rzadziej, raczej jako wrażenie niż oznakę przenikliwości. Ta historia staje się, jeśli można
tak powiedzieć, jedną z najcichszych historii w Księdze szeptów.

BROŃ GENERAŁA DRO. Opowiadałem już o ostatnim spotkaniu w grobowcu


Seferiana, które zostało zwołane po zabójstwie prezydenta Kennedy’ego. Wtedy na
pytanie: „Co mamy robić?” – żaden ze starców mojego dzieciństwa, wobec tych
wszystkich rodzajów wyimaginowanych zagrożeń, nie wiedział, co odpowiedzieć. Zrobił
to mój wujek Sahag Șeitanian, który ściszonym głosem, jakby się bał, że ktoś go usłyszy,
zasugerował: „Poszukajmy broni generała Dro”. Wszyscy zamilkli nagle, a ojciec
Varjabedian przeżegnał się, nie dlatego że chciał przegonić jakieś złe myśli, ale dlatego że
poszukiwanie broni generała Dro byłoby ostatecznością; rozpaczliwy i heroiczny gest, na
który niejeden z nich być może zdobyłby się w 1945 roku, ale już niekoniecznie w 1963, i
to nie tyle z powodu upływu lat, które były odczuwalne, ile przede wszystkim z powodu
zdarzeń, które ich przytłoczyły.
O broni generała Dro dziadek Garabet nigdy mi nie mówił. Opowiedział mi wiele
historii, o Tadeuszu i Bartłomieju, apostołach, którzy przygotowali Ormian na przyjęcie
chrześcijaństwa, o świętych męczenniczkach Gaiane i Hripsime, o królu Drtadzie i
widzeniach św. Grzegorza Oświeciciela, o Vartanie Mamigonianie i Davidzie Begu, o
Kevorku Ceauşu i o generale Andraniku, prawdziwe historie albo takie, które stawały się
prawdziwe przez ciągłe powtarzanie. Historia broni generała Dro jest jedną z tych, o której
nikt nie wiedział, czy jest prawdziwa; ci, którzy mogli to wiedzieć, pomarli albo uciekli, a
ci, którzy ją znali, nie powtarzali innym, wiedząc, że zmąciłaby tylko umysły i pogłębiła
rozpacz. Sahag Șeitanian należał do tych, którzy uparcie wierzyli w realność historii, a
raczej jej iluzję, i to on opowiedział mi ją na krótko przed swoją śmiercią. Właściwie jej
odłamki; Księga szeptów jest historią, której nikt nie opowiadał w całości, jakby każdy bał
się zrozumieć wszystko, próbując w ten sposób ocalić swoje życie przed brakiem sensu.
Początek historii to fotografia. Koniec to krótkie zdanie, które Sahag Șeitanian
wyszeptał mi do ucha tuż przed śmiercią, tyle, ile uznał za konieczne, aby opowiedzieć mi z
tej historii: „Broń generała jest ukryta w lesie”. Takie historie stworzone z jednego zdania,
jak ta o broni generała Dro, pokazują, że są krótkie właśnie dlatego, że nie mają
zakończenia. Tego typu historie będą istnieć tak długo, jak długo ludzie będą uparcie
wierzyć, że poza tym, co im się przytrafia, ponad ich głowami wciąż może zdarzyć się coś,
czego w ferworze rozpaczy mogliby dokonać. Nie wiedzą dokładnie co, nie wiedzą jak, ale
właśnie w tej niejasności tkwi nieugiętość ostatniej nadziei.
Zdjęcie początkowe ukazuje generała Dro jadącego na białym koniu, na polanie z kępą
młodych drzew w tle. Generał Dro ubrany jest w mundur polowy, przepasany oficerską
koalicyjką i paskiem, z którego zwisa wszystko, co potrzebne na wojnie. Na głowie ma
białą czapkę z owczego futra, naciągniętą na uszy i sięgającą linii grubych i skośnych brwi.
Ma czarną bródkę, którą później, gdy zrobi się szpakowata, ogoli. Dumne spojrzenie i
wystudiowana poza, proste plecy i ręka spoczywająca na nodze pokazują, że jest ono
zrobione bardziej dla innych, niż dla siebie samego. To fotografia zwycięzcy spod
Sardarapatem. Zwycięstwo z 1918 roku nad żołnierzami tureckimi, które pozwoliło na
efemeryczne zaistnienie małej Republiki Armeńskiej. Drastamat Kanayan lub generał Dro,
jego partyzanckie imię. Zostawszy ministrem obrony, miał poczynić możliwie największe
wysiłki na rzecz ochrony kruchej niepodległości, nie wiedząc, pomiędzy agresywnym
panturkizmem Turcji a bolszewizmem Rosji, z kim iść na ustępstwa, a przeciwko komu
walczyć. Ostatecznie historia sama dokonała wyboru, Ormianie ustąpili i jednym, i drugim,
Turcja i Rosja podzieliły między siebie ormiańskie terytoria. A generał Dro postanowił
walczyć, podczas swojego burzliwego życia, zarówno z jednymi, jak i z drugimi.
Aresztowanemu przez Rosjan i trzymanemu w areszcie domowym przez trzy lata
generałowi pozwolono w 1924 roku wyjechać do Rumunii, gdzie pozostał do 1944.
Druga fotografia przedstawia generała Dro bardziej korpulentnego, o posiwiałych
włosach, ale z tymi samymi czarnymi łukowatymi brwiami i mrocznym spojrzeniem.
Dziadek szukał korzystnego ujęcia, z tyłu widać bloki ulicy Ormiańskiej i wierzbę, która
istnieje do dziś. Po lewej stronie można dostrzec koronę świerka. Fotografia została
wykonana na dziedzińcu katedry ormiańskiej w Bukareszcie z okazji odsłonięcia popiersia
generała Andranika. Pomnik jest otoczony wieńcem kwiatów, z którego zwisają wstęgi.
Jego stopnie pokrywają kolorowe dywany, których u Ormian nie brakowało, i innymi
bukietami kwiatów i przewiązanych wstążką, z których generał Andranik, człowiek
wąskich górskich ścieżek i prostego surowego życia, nie bardzo byłby zadowolony. Z
poważnym spojrzeniem, piersią pełną medali i, jak to zwykle bywa, z nieszczęsnym
wyglądem popiersia bez ramion, generał Andranik patrzy z góry na drugiego generała, Dro,
wraz z którym walczył i który jest w niedzielnym garniturze, z kapeluszem w ręku, ze
starannie przystrzyżoną bródką, co nadaje mu wygląd raczej mieszczański. Drugiego
honorowego bohatera inauguracji ledwo można dostrzec w tle. To Grigore Trancu-Iaşi,
jeden z przedstawicieli wielkich rodów ormiańskich Mołdawii, były minister w rządzie
Averescu i były prezes Związku Ormian, autor pierwszej legislacji pracy w Rumunii.
Trancu-Iaşi mówił na otwarciu pewnie po rumuńsku, a potem generał Dro, po ormiańsku,
zagrzewał do walki tłumy ludzi, którzy ledwo rozpoczęli jakiś handel, założyli rodziny
albo, najszczęśliwsi, zdołali zebrać rodziny rozproszone po świecie za sprawą masakr i
exodusów. Choć wydawało się, że elokwencja i entuzjazm generała budzą w nich podziw,
był on jednak zbyt mały, by podążyli za nim. Na odwrocie, dobrym zwyczajem dziadka,
została zapisana chemicznym ołówkiem data: 13 kwietnia 1936 roku.
O generale Dro mówiło się w Rumunii po wojnie bardzo rzadko. Ci, którzy znali go
bliżej, albo uciekli z kraju, albo zostali aresztowani, i w najlepszym przypadku zesłani na
Syberię. Ci, którzy nie poznali go zbyt dobrze, chociaż słyszeli o nim, woleli milczeć, aby
nie wzbudzać podejrzeń. A w związku z tym, co generał Dro zorganizował w czasie drugiej
wojny światowej, panowało całkowite milczenie. I podobnie na temat jego broni, która
jeśli kiedykolwiek istniała, milczenie zakopało ją głębiej niż łopaty i liście. W lesie, jak
zwierzył mi się na łożu śmierci mój ojciec chrzestny Sahag Șeitanian. Pistolety i karabiny,
naboje zakopane jak nasiona. Niejasność ich lokalizacji była wielką szansą dla narodzenia
się legendy. W ten oto sposób broń generała Dro pozostanie na wieki nieodnaleziona.
Drastamat Kanayan, generał Dro, były bojownik w górach, były minister obrony w
czasie krótkiego istnienia Republiki Armenii i jeden z bohaterów bitwy pod Sardarapat,
który przebywając w areszcie domowym w Moskwie, uzyskał w 1924 roku zezwolenie na
opuszczenie terytorium Związku Radzieckiego. Zamieszkał później w Bukareszcie i
Ploeszti. Dokładny powód, dla którego NKWD postanowiło go uwolnić, do dziś pozostaje
zagadką. Ci, którzy wierzą, że generał został oszczędzony, aby uniknąć rewolty w Armenii,
przypisują NKWD obawy, których nigdy nie miało. Możliwe, iż przez niezmierną pychę
oraz przetrzymując w charakterze zakładników członków rodziny generała, Rosjanie
sądzili, że mogą posłużyć się Dro. Pomylili się gorzko i mieli wykazać skruchę, ale jak w
podobnych sytuacjach bolszewicka skrucha nie wyrażała się w pokorze czy smutku, lecz
krwawych represjach, których ofiarami padły, od Ploeszti po Odessę i Rostów nad Donem,
tysiące ludzi. Wśród ofiar była żona, a nawet syn generała, którzy zmarli w syberyjskiej
tajdze. Pewne jest, że generał wrócił do Armenii dopiero w 24 maja 2000 roku, dokładnie
osiemdziesiąt lat po bitwie pod Sardarapatem i czterdzieści cztery lata po swojej śmierci.
W Bash Aparanie został pochowany z honorami wojskowymi i odprowadzony przez
ogromny tłum. Towarzyszyła mu druga żona, Gayane, którą poślubił w 1935 roku w
Rumunii. Tak jak to się zdarza częściej w przypadku kobiet niż mężczyzn, Gayane był jedną
z niewielu osób, którym udało się pokonać wiek, nie będąc nawet zmuszoną do tego, by z
nim walczyć. Urodzona w 1900 roku w miejscowości Nukhi w Karabachu, mieszkała
następnie w Cetatea Alba, w Besarabii, która ponownie stała się rumuńska, Gayene zmarła
w Bostonie w wieku stu pięciu lat, akurat w dniu 24 kwietnia, kiedy wspólnoty ormiańskie
po dziewięćdziesięciu latach czciły pamięć ofiar ludobójstwa z 1915.
Historia broni generała Dro rozpoczyna się w 1924 roku, kiedy w wieku czterdziestu
jeden lat przybył on do ziemi rumuńskiej. Jego dom w Bukareszcie pod numerem 55 przy
ulicy Popa Soare istnieje do dziś. Został zbudowany w stylu tamtych czasów, ale na jego
murach, o stylizowanych profilach, po ormiańsku są zapisane litery wojennego pseudonimu
generała. Dro został administratorem spółek naftowych, wspomagany przez przyjaciół z
Armeńskiej Federacji Rewolucyjnej, partii założonej w 1890 roku przez Kristapora
Mikaeliana, Rostoma Zariana i Simona Zawariana, nazywanej w skrócie Federacją, co na
ormiański tłumaczy się jako dasznagcutiun. Stąd też apelatiwum liderów społeczności
„dasznacy”, który na powojennych mitingach organizowanych w Domu Kultury przy
bulwarze Karola I pod numerem 43, będącym rodzajem siedziby Ambasady Sowieckiej,
albo podczas spotkań w kinie „Owieczka” przy Calea Moşilor lub nawet na terenie
Ambasady Radzieckiej i pod ścisłym nadzorem oddziałów Securitate, nowi liderzy
wspólnoty wypowiadali z obrzydzeniem, a masy robotników nie znających ormiańskiego
wygwizdywały za każdym razem sowicie.
Przez ponad dekadę Dro wiódł życie mieszczańskie, zajmując się interesami z branży
naftowej, organizując małą społeczność ormiańską w Ploeszti, gromadząc kręgi byłych
członków rządu armeńskiego na uchodźstwie w Rumunii i uczestnicząc, od czasu do czasu,
w spotkaniach Centralnego Biura Armeńskiej Federacji Rewolucyjnej, której był
przedstawicielem w strefie Bałkanów. Wymordowanie jego rodziny w Omsku, w tajdze
syberyjskiej, rozpaliło w nim ponownie nienawiść do bolszewików. Generał Dro stał się
jednym z najbardziej aktywnych działaczy na rzecz wyzwolenia Armenii spod okupacji
bolszewickiej.
Moi dziadkowie, Garabet Vosganian i Setrak Melikian, nie powiedzieli mi o tym ani
słowa. Dziadek Garabet obudził we mnie radość pisania, w nadziei, że pewnego dnia
zostanę opowiadaczem, ale jednak nigdy mnie do tego nie zmuszał ani nie zdradzał wątku
opowieści. To byłoby zbyt proste, pomyślałem. Byłoby błędem, sądzili dziadkowie. A
Setrak Melikian, dziadek ze strony mamy, wyznał mi pewnego wieczoru, kiedy graliśmy w
ghiulbahar pod sklepieniem winorośli w Krajowej i byłem już dojrzałym mężczyzną: „Kto
cierpiał, nie może opowiedzieć historii zdarzeń takich, jakie były, lecz wyłącznie swoją
własną historię. Kto cierpiał, nie może zrozumieć. I ten, kto odczuwa nienawiść, także nie
może zrozumieć”. Moi dziadkowie byli jak ci przewodnicy, którzy idą przed tobą, ale
nigdy nie oglądają się za siebie, by sprawdzić, czy za nimi podążasz.
W końcu odkryłem wątek legendy broni generała Dro, raczej jej koniec, mianowicie
kawałek lasu, pod którego odroślami została zakopana broń. Ale która legenda może
przetrwać, jeśli zostanie opowiedziana do końca…
Grupa z otoczenia Dro składała się głównie z przyjaciół, którzy podzielili jego los i
którzy podobnie jak on osiedlili się w Rumunii. Zaliczali się do nich członkowie byłych
rządów Armenii: Hovhannes Kaciaznuni, pierwszy premier, Sarkis Araradian, były
minister finansów i handlu, Kevork Hazarian, minister edukacji, Hovhannes Devegian,
pierwszy sekretarz rady, Abraham Kiulghandarian, minister transportu i sprawiedliwości
oraz inni. Właściwie w Rumunii tamtych czasów można było stworzyć prawdziwy rząd
Armenii na wygnaniu, od premiera po kancelarię rządu. Ale może dlatego że Dro
przeczuwał – i to słusznie – po opuszczeniu przez Amerykanów i Brytyjczyków traktatu w
Sèvres, który nadawał złudzenie wielkiej Armenii, iż ojczyzna nie zostanie wyzwolona bez
walki zbrojnej, wezwał do siebie wszystkich członków grupy Nemesis, którzy uszli do
Rumunii: Misaka Torlakiana, jego prawą rękę, a następnie Ervanta Fândâkiana, Arama
Yerganiana i Măgârdicia Măgâriana.
Zostałem nauczony, że należy odróżniać dobro od zła, i skłaniano mnie oczywiście, bym
wybierał dobro, nawet jeśli brak bardzo wyraźnej linii, która je oddziela. Później miałem
się jednak dowiedzieć, że najczęściej musimy dokonywać wyboru między złem i że
ważniejsze od tego, co wybieramy, jest sama możliwość wyboru. Taka była często historia
Ormian otoczonych przez wielu wrogów, którzy pożądali ich ziem, od Asyryjczyków,
Babilończyków, Medów, Persów, Partów lub Rzymian, aż po Arabów, Kurdów, Tatarów i
Rosjan, tak więc Ormianie znajdowali się w sytuacji, w której musieli wybierać nie
pomiędzy przyjaciółmi i wrogami, lecz między wrogiem, z którym się sprzymierzyć, i
wrogiem przeciwko któremu walczyć.
Ostatecznie okazało się, że mniejsze zło nie istnieje i że w rzeczywistości wybór między
złem nie pozostawia nam żadnych szans. Tak stało się z generałem Dro pod koniec tamtej
dekady, w chwili wybuchu wojny. Wybrał współpracę z nazistowskimi Niemcami
przeciwko bolszewickiej Rosji, licząc, że w ten sposób osiągnie dwie rzeczy
jednocześnie: ochroni Ormian w Europie okupowanej przez Niemców i wyzwoli Armenię
spod okupacji bolszewickiej. Nie udało mu się w zasadzie ani jedno, ani drugie.
W ten sposób rozpoczęła się rekrutacja do Legionu Armeńskiego. Nie przez
przyciąganie Ormian z Europy okupowanej przez Niemców, większość z nich była bowiem
bezpaństwowcami i z tego powodu nie została zaciągnięta do wojska. W tej sytuacji, za
którą jednak Ormianie byli najmniej odpowiedzialni, sprawy w Rumunii omal nie
przybrały przykrego obrotu. W niespełna pół roku od inwazji Związku Radzieckiego,
podczas gdy urojenia generała Dro krążyły po całej Europie, a wojska niemieckie i wojska
ich sojuszników nie zostały jeszcze rozgromione pod zaciekłym oporem Stalingradu czy w
pułapce w zakolu Donu, wierząc, zatem, że wszystko im wolno, doradcy marszałka
Antonescu patrzyli krzywo na posiadaczy nansenowskich paszportów, ormiańskich
apatrydów, którzy nie zostali zwerbowani z tego prostego powodu, że nie uwzględniono ich
w rumuńskiej ewidencji. Czując, że ci imigranci, którzy wprawdzie doświadczyli dużo
bardziej krwawych wydarzeń, uchybiają im, doradcy próbowali przekonać marszałka, by
deportował Ormian do Naddniestrza. I co też miało się wkrótce wydarzyć. Delegacja,
która po wielu intrygach pojawiła się, przed marszałkiem, składała się z tylu członków, na
ilu pozwolono, czyli dwóch – mężczyzny i kobiety, wybranych tak, aby go zmiękczyć.
Mężczyzna, Husig Zohrabian, był arcybiskupem stojącym na czele Ormiańskiego Kościoła
Apostolskiego w Rumunii. Opowiedział marszałkowi o odwiecznej obecności Ormian na
ziemiach rumuńskich i podarował mu kopię przywileju hospodarskiego nadanego im w
1401 roku przez Aleksandra Dobrego, na mocy którego została założona, z
błogosławieństwem patriarchy Konstantynopola, ormiańska diecezja w Suczawie. Drugi
członek delegacji nie musiał zbyt wiele mówić, bo już samą obecnością miał pewien
wpływ na marszałka. Chodziło o powabną panią Zofię Chihoski, z domu Ferhat, żonę
generała polskiego pochodzenia, byłego ministra sił zbrojnych, dzielnego dowódcę wojska
rumuńskiego podczas pierwszej wojny światowej, a który kilka lat później umarł w
rumuńskim więzieniu w Sighet. W zamian za definitywną rezygnację z jakichkolwiek
intencji deportowania do Naddniestrza Ormianie nansenowscy otrzymali powołane do
wojska. Niektórych spotkał tragiczny koniec, a ich nazwiska są wymienione w pomianniku
odczytywanym podczas Dnia Bohaterów na ormiańskim cmentarzu w Bukareszcie przy
ulicy Pantelimon. Inni, jak starcy mojego dzieciństwa, zostali zaciągnięci pod koniec
wojny, a jedynym momentem, gdy najedli się strachu, było bombardowanie Dworca
Północnego przez aliantów. Ponieważ w takich okolicznościach nikt nie miał dla nich
czasu, wrócili do swoich domów mimo coraz bardziej nasilających się pogłosek o
zbliżającym się froncie na linii Gałacz – Fokszany Ale w tym samym czasie Legion
Armeński, który został założony w latach 1941–1942 i dotarł przez Krym aż do zakola
Donu, był od dawna przetrzebiony. Inni żołnierze legionu, lepiej wyszkoleni, skoczyli ze
spadochronami poza linię frontu, ale zdradzonych zestrzelono jeszcze w powietrzu i spadli
na step niczym grad. Na pozostałych urządzano brutalne polowania w lasach. Pewne jest,
że Legion Armeński nigdy nie osiągnął celu, dla którego został stworzony, czyli nie stanął
na armeńskiej ziemi, nie mówiąc już o jej wyzwoleniu.
W 1940 roku wydarzenia te były jeszcze odległe. Niezwyciężone wojska niemieckie rok
później przedostały się na terytorium Rosji, pochłaniając setki kilometrów dziennie, a o
Stalingradzie nikt jeszcze nie słyszał. Generał Dro wyruszył przeglądać obozy niemieckie
w poszukiwaniu jeńców sowieckich pochodzenia ormiańskiego. Los tych ludzi wydawał
się przesądzony. Kiedy zaczęła się wojna, oficerowie Armii Czerwonej dali im do
zrozumienia, że dla nich istnieje tylko walka albo śmierć, i kazano im wybierać: lepsze
samobójstwo niż niewola. Każdy sowiecki żołnierz, który dostanie się do niewoli, będzie
uważany za zdrajcę. Jeśli nie możesz walczyć o zwycięstwo Sowietów, już nie żyjesz.
Ostatnią kulę w lufie musisz zachować dla siebie. Niebezpieczeństwo zagłady w obozach
niemieckich albo groźba rozstrzelania za zdradę Armii Czerwonej, a zatem bez żadnych
szansy na wybawienie jeńcy wojenni dawali się łatwo przekonać Drastamatowi
Kanayanowi, obdarowanemu skądinąd wielką siłą przekonywania.
Jesienią 1941 roku Legion Armeński osiągnął liczbę prawie ośmiu tysięcy ochotników.
Niektórzy więźniowie ormiańscy rozproszeni po całej Rumunii i ci, którzy z braku obozów
koncentracyjnych zostali przydzieleni do różnych prac, zostali wysłani do Niemiec, aby
rozpocząć ponowne musztrę i wzmocnić szeregi legionu.
Legion został więc stworzony w Niemczech i aby wprowadzić porządek do tej z trudem
skleconej armii, gdzie w jednej kupie zmieszano zacietrzewionych ochotników i
zlęknionych w obliczu zagłady więźniów, doświadczonych bojowników i niewyszkolonych
żołnierzy, patriotów i tchórzy, gdzie każdy szukał wybawienia na swój sposób, unikając
tym samym śmierci, oficerów wybrano głównie z szeregów armii niemieckiej. Generał
Dro, organizator Legionu lub, jak mówili ci, których słowo „legion” przerażało, Batalionu
Armeńskiego, przemierzał kontynent wzdłuż i wszerz, aby rekrutować ochotników i tych
działających mniej dobrowolnie, powróciwszy do Ploeszti, gdzie znajdował się inny
rodzaj dowództwa Legionu Armeńskiego, iluzoryczny, jeśli zważymy na fakt, że prawie
wszyscy oficerowie przynależeli do Wehrmachtu. Nie przeszkodziło to wyimaginowanemu
dowództwu wyobrażać sobie głośne i liczne zwycięstwa, od stepów Krymu po równiny
rozciągające się u podnóża góry Ararat, tam, gdzie niektórzy z obecnych żołnierzy Legionu
odnieśli niegdyś zwycięstwo w bitwie pod Sardarapatem.

HISTORIA UPORU HARUTIUNA KHÂNTIRIANA. Generał Drastamat Kanayan,


pierwsze, co zrobił po przybyciu do Bukaresztu, to jako wierny syn ojczyzny, udał się do
Konsulatu Republiki Armenii. Mnie, opowiadającemu dziś tę historię, dość trudno
utrzymać wątek opowieści. Wydaje się poprzecinana, jak książka czytana przy świetle
błyskawic. Być może ta historia zamiast Księga szeptów mogłaby się nazywać Księgą
uleczenia. Ponieważ opowiada o ludziach, co przeszli przez niewyobrażalne cierpienie, z
którego każdy starał się uleczyć na swój sposób. A jako że rzeczywistość rzadko bywa
lekiem rzeczywistości, moi dziadkowie i dziadkowie moich dziadków zdawali się kręcić
w kółko, wciąż napotykając ten sam ból i te same wizje. Zostawiając za sobą prawdziwe
rzeczy, lud moich dziadków kierował się rzeczami urojonymi i rzeczami wyobrażonymi, a
mianowicie takimi, które nie istniały, oraz takimi, które istniały, lecz on upierał się, by
postrzegać je innymi, niż były.
Konsulat został założony w 1918 roku przez entuzjastycznych Ormian z Bukaresztu zaraz
po narodzeniu się Republiki 28 maja. Władze rumuńskie uznały go, myśląc, że nowy kraj,
zrodzony z rozpadającego się imperium, może być dobrym przykładem dla narodów i
prowincji Austro-Węgier. Konsulem generalnym został mianowany Harutiun Khântirian,
jeden z założycieli Związku Ormian w Rumunii i jego pierwszy prezes.
W grudniu 1920 roku wojska bolszewickie Anastasa Mikojana i Aleksandra
Miasnikiana zajęły Armenię wycieńczoną przez głód i tyfus, z zastraszonymi ludźmi,
tłoczącymi się blisko siebie niczym mieszkańcy domu z dwojgiem drzwi, jednymi na
wschodzie, drugimi na zachodzie, po którym dudnią nieprzyjacielskie uderzenia: od
zachodu wojsk tureckich, od wschodu bolszewickich. Pierwsze, które ustąpiły, a raczej
zostały wyrwane z zawiasów, były drzwi od strony wschodniej. Armenię okupowała
wymieszana armia, dowodzona przez Ormian, ale złożona z Rosjan, Gruzinów, Azerów i
Tatarów. Próby rewolty ludności z Erewania, kierowanej przez resztki ostatniego
niezależnego rządu, zostały zatopione we krwi w lutym 1921 roku.
W tym czasie Harutiun Khântirian przeżywał sprzeczne nastroje. Poruszony czytał
depesze o losie następujących po sobie kolejno rządów, które albo jednoczyły się, albo
żywiły do siebie nienawiść. Niewzruszony otwierał urzędy konsularne, oferowane przez
Związek Ormian w Rumunii, zasiadał prosto, z podniesioną głową, pod flagą Armenii w
kolorach czerwono-niebiesko-pomarańczowych.
W 1922 roku Armenia stała się częścią Zakaukaskiej Federacyjnej Republiki
Radzieckiej. Ostatni uciekinierzy, członkowie rządu, różni inni dygnitarze, generałowie i
partyzanci przybyli do Rumunii lub udali się dalej na zachód. Khântirian przyjmował ich,
dowiadywał się nowych rzeczy, ale nie mógł im nic oferować w zamian, nawet znaczka na
ich dokumentach podróży. Po 1921 roku władze rumuńskie przestały bowiem uznawać
istnienie konsulatu. Choćby pan Khântirian był nie wiadomo jak pedantyczny, w surducie w
kratę, z muszką zaciśniętą pod wykładanym kołnierzykiem, z grubymi brwiami
wychodzącymi ponad ramki czarnych okularów, choćby jego sumienność była godna
pochwały i choćby był uzdolniony dyplomatycznie, brakowało mu podstawowej zalety
konsula, a mianowicie posiadania kraju, który reprezentował. Co się tyczy relacji
Harutiuna Khântiriana z Armenią sowiecką, sprawy nie mogły być bardziej klarowne:
Khântirian nie chciał reprezentować bolszewizmu w Rumunii, tym bardziej obejmującego
Związek Radziecki, ani też mgliście niezależnemu rządowi nie przyszło nawet na myśl, aby
pozwolić się reprezentować drobnemu, żwawemu, ale i narowistemu Harutiunowi
Khântirianowi. Nie wspominając o tym, że oprócz wzajemnej pogardy sytuacja była
jednoznaczna. Armenia bolszewicka nie mogła być reprezentowana w Rumunii, ponieważ
ani rząd Averescu, ani Brătianu nie uznali Związku Radzieckiego.
Pomimo tych wszystkich oczywistości Khântirian zatrzymał sobie pieczątkę z tej prostej
przyczyny, że nikt nie poprosił o jej zwrot, a w każdym razie nie miał komu jej przekazać.
Zatrzymał również koperty i papier z nadrukiem, który z biegiem lat zaczął żółknąć. Flagę,
najpierw wywieszoną przez okno, przeniósł nad biurko, rozpościerając ją na ścianie obok
portretu Simona Vraţiana, ostatniego premiera, w którego miejsce zawieszono później
portret Vartana Mamigoniana, dowodzącego armeńską armią jakieś tysiąc pięćset lat
wcześniej i nadającego się na każdą ormiańską ścianę. A Aram Vdaranti, wierny sekretarz
Khântiriana, po posprzątaniu biurek i zaciągnięciu rolet, mógł bez przeszkód zagłębić się w
tłumaczenie rubajjatów Omara Chajjama z perskiego na ormiański; oddać się więc zajęciu,
które wyjaśnia poniekąd zaciętość, z jaką Aram kontynuował swoją działalność urzędnika
konsulatu, reprezentującego bardziej melancholie niż realia. Bardziej praktyczni, jak
mieszkańcy wszystkich portów, którzy woleli inaczej pielęgnować swoje nostalgie,
Ormianie z Konstancy zamknęli wicekonsulat, prowadzony przez Givana Altuniana, i to
samo uczynili Ormianie z Galaţi, oddając zasłużone honory byłym wicekonsulom,
Simionowi Kehiaianowi i Harutiunowi Sbengianowi.
W Bukareszcie pełen zapału Khântirian podpisywał rozmaite depesze i wysyłał do
Erewania wraz z informacjami na temat przebiegu spraw w Rumunii, która jeszcze nie
otrząsnęła się po wojnie. Otrzymywał z kolei inne depesze, co prawda mniej liczne, na
temat apelów rządu Armenii, na początku zdecydowanych, potem coraz bardziej
rozpaczliwych, w sprawie uznania traktatu z Sèvres. Po zakończeniu wojny kontynuował
wysyłanie depesz o ormiańskich uchodźcach, o chwale, a później, upadku rządu Averescu,
o Brătianu, o uchodźcach, zasilających szeregi wspólnoty ormiańskiej, o generale Dro.
Wiadomości otrzymywane w zamian były coraz rzadsze, aż przestał dostawać jakiekolwiek
wieści z ojczyzny, jedynie po jednym liście wysłanym przez różne rządy na wygnaniu, które
po ucieczce wszyscy ministrowie tworzyli w jedną noc w najbardziej nieoczekiwanych
miejscach: w Paryżu, Nowym Jorku czy Bejrucie. Tego typu depesze Khântirian przestał
klasyfikować w swoich zesznurowanych aktach, zamkniętych na klucz w masywnych
szafach, ponieważ nie zawierały one niczego tajnego, może tylko coś wzruszającego, a
poza tym w niedługim czasie pojawiały się w gazetach nadchodzących z zagranicy. Potem,
widząc, że nikt więcej mu nie odpowiada, Harutiun Khântirian nadal pisał depesze, pięknie
kaligrafowane ręką jego sekretarza Arama, ale wkładał je do akt bez wysyłania
gdziekolwiek. Raz w miesiącu znajome pukanie do drzwi, skądinąd jedyne, jakie jeszcze
dało się słyszeć w konsulacie, które było wyczekiwane z mieszaniną radości i wstydu,
przynosiło kopertę. W środku były pieniądze na kolejny miesiąc oraz pismo stwierdzające,
że Związek Ormian spełnił swój obowiązek uzbierawszy pieniądze i pozdrawia dostojnych
urzędników konsularnych jako przedstawicieli ojczyzny. Tekst był stale taki sam, tylko
podpis się zmieniał, w zależności od tego, kto w danych latach przewodniczył działalności
związku: Grigore Trancu-Iaşi, Armenag Manisalian lub Terenig Danelian.
Tam, gdzie pomimo swojego krótkiego istnienia Republika Armenii miała jednak okazję
zaistnieć na mapie świata, mały kraj został już dawno wymazany z pamięci, rządy na
uchodźstwie, z pompatycznymi proklamacjami, zaprzestały swojej działalności, a apatrydzi
emigranci z Anatolii znaleźli schronienie w czterech stronach świata, zbierając resztki
swoich rodzin i zaczynając sklecać jakiś handel, który pozwoliłby im zarabiać na życie.
Tylko konsulat Harutiuna Khântiriana i jego sekretarza Arama w Bukareszcie, z
podniesionymi żaluzjami, czerwono-niebiesko-pomarańczową flagą zawieszoną na ścianie,
z narastającymi aktami pełnymi depesz donikąd, pozostawał jako ślad republiki istniejącej
już tylko w ormiańskich nostalgiach i na oficjalnej pieczęci. Siódmego października 1929
roku pukanie do drzwi przyniosło kopertę podobną do pozostałych, ale tym razem zamiast
pieniędzy Harutiun Khântirian znalazł list podpisany, jak wszystkie listy dotychczas, przez
prezydenta Związku Ormian. Tyle tylko, że znaleziony na stole list, wobec panującego na
zewnątrz upartego milczenia, którego zasłonę należało zerwać, nie mówił już o Ojczyźnie i
sławetnym przedstawicielstwie konsularnym, lecz o tej samej ojczyźnie, której
reprezentowanie nie było możliwe, ponieważ zniknęła z mapy. W związku z tym: „Dyrekcja
Związku Ormian postanawia: zamknąć biura udostępnione przez Związek Ormian pod
działalność Konsulatu, dotyczy całego terytorium Rumunii”.
Wszystkie hipotezy zostały po kolei omówione, ale żadna nie wydawała się
zadowalająca. Wszystkie warianty miały wspólną tylko tę informację, że po otrzymaniu
listu Harutiun Khântirian, konsul Armenii, zasunął żaluzje i zaryglował wszystkie drzwi.
Od środka, zarzekali się jedni. Z zewnątrz, utrzymywali drudzy. I dodawali: „Jak to od
środka, skoro na zewnątrz zostały założone kłódki?”.
Drzwi sforsowano w obecności komisji utworzonej przez Jego Świątobliwość
Arcybiskupa Husiga Zohrabiana i Tereniga Daneliana, prezesa Związku Ormian, w asyście
rozmaitych gapiów zgromadzonych na dziedzińcu kościoła. Weszli nieśmiało, przygotowani
na różne możliwości, w tym także na odkrycie martwego ciała Harutiuna Khântiriana.
Którego jednak nie odnaleźli. Nie mieli wystarczającej cierpliwości, aby szukać go po
kątach, w szafach, między aktami, gdzie pomiędzy fioletowymi stemplami i
pomarańczowymi pieczęciami opatrzonymi dwugłowym herbem Harutiun Khântirian mógł
był prześlizgnąć się na tamten świat, niczym zaleszczotek książkowy. Znaleziono jedynie
napisane świeżym tuszem, o którym mógłbyś przysiąc, że dopiero co został naniesiony na
papier, tłumaczenie na ormiański wiersza Mihaila Eminescu pod tytułem Mortua est!
Ale jakie ma znaczenie jedna kłódka więcej czy mniej? Ważne jest to, że nikt odtąd nie
widział Harutiuna Khântiriana. Krążyły pogłoski o tym, że popełnił samobójstwo, siedząc
za biurkiem i maczając ostatnim gestem pieczęć we własnej delikatnej krwi, która
wypłynęła z jego skroni, przygotowany, by odcisnąć ją w paszportach obywateli
wyimaginowanej republiki. Mówiono też, że poszedł, gdzie go oczy poniosą, kierując się
na wschód, w stronę kraju, który zostawił go na łasce losu. Inni, z upływem czasu, mawiali,
że Harutiun Khântirian pojawił się jednak ponownie, ze zmąconym poniekąd umysłem, nad
wyraz wesoły i zawsze gotowy do żartów, niewiele przypominając sumiennego urzędnika
realnego i wyimaginowanego konsulatu. Stał się autorem bajek, szkiców satyrycznych i
wszelkiego rodzaju komedyjek, a umarł, jak każdy człowiek z poczuciem humoru, w
sędziwym wieku, dożywszy prawie stu lat. Jedyną rzeczą w tym wszystkim, w której można
by doszukać się związku ze śmiercią Harutiuna Khântiriana, pozostał wiersz Mihaia
Eminescu Mortua est! opublikowany w 1941 roku w „Almanachu Ormiańskim” w
diasporze.
Ale wciąż jesteśmy w 1924 roku. Od czasu do czasu Harutiun Khântirian, czytając
gorączkowo o negocjacjach w sprawie traktatu z Lozanny i na próżno próbując doszukać
się jakiegoś znaku, że uczestniczące w nim kraje przypomniały sobie o jego utraconej
ojczyźnie, składał pieczęć na jakimś paszporcie przynależącym do któregoś z
nansenowskich obywateli przybywających do Rumunii z drugą falą uchodźców po wojnie
grecko-tureckiej z 1922 roku. Do uzyskania prawa pobytu w Rumunii apatrydzi
potrzebowali zaświadczenia o etnicznym pochodzeniu przyznawanym przez Związek
Ormian, a konsulat mieścił się w tym samym budynku co związek, więc Khântirian łudził
się, że ubiegający się o zaświadczenie nie pomylił adresu, i na przedkładanych
dokumentach przybijał mu pieczęć coraz bardziej zbędną, coraz bardziej zużytą i coraz
bardziej fioletową.
Co się zaś tyczy Drastamata Kanayana, generała Dro, nie pomylił się, rzeczywiście
chciał się dostać do konsulatu. Jednakże ku rozczarowaniu Khântiriana jedyny człowiek,
który przyszedł specjalnie do niego, nie potrzebował właściwie żadnej pieczęci. Ale
ucieszył się, że jednak nie jest jedynym człowiekiem na świecie, który się upiera, że
pomimo okupacji, zburzonych granic, rządów na wygnaniu i zatopionych we krwi buntów
Republika Armenii nadal istnieje.
I co więcej, po tym, jak Harutiun Khântirian zniknął bez śladu, rozpływając się
pomiędzy kartkami lub rozchodząc po ciemnych zakamarkach ścian swojego biura, tak jak
wypływająca powoli i niezauważalnie woda z umywalki, generał Dro żył dalej w
przekonaniu, że Republika Armenii musi gdzieś istnieć i można ją odnaleźć, jeśli tylko
wiesz, gdzie jej szukać. A jeśli w walce o utraconą Armenię Harutiun Khântirian
posługiwał się pieczątką, flagą przypiętą do ściany i zasznurowanymi aktami, w asyście
swego sekretarza Arama, to generał Dro używał prawdziwej broni, stworzył Legion
Armeński i zerwał ze ściany konsulatu uwięzioną flagę, pozwalając jej powiewać na
wietrze, na czele swoich nowych wojsk.
Pomiędzy dwiema podobnymi wyprawami, podczas których przemierzał Europę wzdłuż
i wszerz, generał Dro wracał do Ploeszti, aby utrzymać w formie swoją wojowniczą
komendę. Opowiadając o Legionie Armeńskim jak o nowej odkupieńczej armii, generał
organizował ekspedycje w lesie Strejnicu. Były one z pewnością także okazją do rozrywki,
z koszami pełnymi wiktuałów i butelek przyozdobionych plecioną rafią, napełnionych ţuiką
lub winem, ale służyły też do wojowniczych wypraw, podczas których generał Dro, siedząc
na koniu i wymachując flintą, zarządzał atak na las, a członkowie jego grupy, od
bojowników sprawiedliwości Misaka Torlakiana, Ervanta Fândâkiana i Simona
Pilibossiana, towarzysza broni Kevorka Ceauşa, aż po pochodzącego z Ploeszti Atama
Altocaiana, wykonywali jego rozkazy, przystępując z krzykiem do ataku na nieznanych
przeciwników, strzelając w drzewa i wzniecając roje opadających liści. Po tych
zwycięskich rajdach przeciwko wszystkim możliwym wrogom, od osmańskich po
bolszewickich, bez zabierania ich do niewoli, siły ekspedycyjne powracały do swoich
koszy z żywnością i butelkami rakii, w czasie najazdów strzeżonych sumienne przez Nşana
Maganiana, nauczyciela ze szkoły ormiańskiej, który nie chwytał za broń, ale uczestniczył z
zaangażowaniem, myśląc o rebeliantach z Zejtun, z czasów własnego dzieciństwa.
Faktem jest, że ci ludzie, którzy stawili czoła śmierci na polu bitwy lub w działaniach
partyzanckich, wkładali tyle samo zawziętości w dziurawienie drzew, walcząc z
widmowymi postaciami ukrytymi za pniem, co w niczym nie umniejszało ich zapału lub
radości ze zwycięstwa w tamtym lesie Strejnicu, który dziś pozostaje wspomnieniem
męczeństwa Nicolae Iorgi, nie zaś miejscem nieprzerwanego pasma zwycięstw członków
Armeńskiego Legionu z Ploeszti. Wraz z zakończeniem wojny i rozwiązaniem
przyniesionym przez Armię Czerwoną grupa rozproszyła się, a generał Dro i jego najbliżsi
towarzysze opuścili Rumunię wiosną 1944 roku. Ba, nawet młodzi chłopcy, Anuș i Hagop
Kârmâzian, giermkowie dzielnych strzelców, zostali wywiezieni przez rodziców najpierw
do Konstantynopola w Turcji pozostającej jeszcze w przyjaźni z Niemcami, skąd wyruszyli
w daleki świat na statku płynącym do Marsylii. Nşan Magănian, nauczyciel, zmarł w
odosobnieniu, zbyt dyskretny w swoim życiu niedzielnego nauczyciela, by zwrócić na
siebie uwagę nowych władz, ale pocieszając się tym, że mógł ochrzcić swojego syna,
jedynego pośród czterech córek, imieniem Setin, od nazwy swego rodzinnego miasta
Zejtun. Pośród tych, którzy zapłacili za swoje zaangażowanie życiem, był Atam Altocaian,
a stało się to w sposób, który po raz kolejny pokazuje, że historia śmieje się z nas,
szczerząc się od ucha do ucha. Atam Altocaian dotarł na front, ale to oczywiste, że
doświadczenie nabyte w lesie Strejnicu nie było dość wystarczające, bo szybko dostał się
do niewoli rosyjskiej. Z obozu zwerbowano go opacznie do dywizji Tudor-Vladimirescu i
wrócił po 23 sierpnia 1944 roku, by walczyć u boku Rosjan przeciwko Niemcom. Ale w
pewnym momencie nawet historia przestała się śmiać, uznając, że już wystarczy, i
zakończyła wędrówki wojenne Atama Altocaiana wzdłuż i wszerz Europy Wschodniej, to z
Niemcami przeciwko bolszewikom, to znów z bolszewikami przeciwko Niemcom. Na
nieszczęście dla siebie w tej wojnie ciągle na opak mógł zostać powstrzymany jedynie kulą
w czoło, w okopach na obrzeżach Bukaresztu. Nasi księża wspominają jego imię w
Vartanank, Dzień Męczenników, wraz z imionami członków społeczności ormiańskiej,
którzy polegli walcząc o niepodległość Rumunii w dwóch wojnach światowych. A
wszyscy pozostali doradcy i towarzysze generała Dro, ze wszystkich lat, którzy znajdowali
się w Rumunii, zostali zebrani do kupy i zesłani na Syberię. Ci, którzy nie zostawili tam
swoich kości, zbyt młodzi, aby zrozumieć, że powinni byli umrzeć, powrócili słabowici, z
miękkimi dziąsłami i na wpół ślepi.
Dziadek Garabet, strzegący z całą surowością sekretu broni generała Dro, nie zalicza
się do bohaterów tych historii. I udało mu się przekonać także innych, aby nie ulegali
pokusie wyjazdu. To nie było dla niego łatwe, zwłaszcza w przypadku jego brata Sahaga
Șeitaniana, wychowanego w Konstantynopolu przez babcię, która nocą przemycała pod
spódnicą broń do ataku na Bank Osmański. Dziadek ukrywał starannie ormiańskie gazety
publikujące wezwania do werbunku. „Zbyt dużo krwi” – mawiał, prawdopodobnie
przypominając sobie obsesje swojej matki, a mojej prababki Mariam, która, im mocniej
katarakta przysłaniała jej oczy, tym więcej widziała krwi, jakby wyryła jej się na
siatkówce od masakr z młodości, wzdłuż Anatolii, przez Trabzon, aż do Adany. Tak że gdy
przecięła sobie dłoń, ze starczej chwiejności, nie potrafiła rozróżnić, widząc krew wokół,
która jest jej, a która przywidziana. Znaleźliśmy ją ze szklistymi oczami, zwiniętą w kłębek
i bez krwi, z wyrazem spokoju na twarzy. Zanurzyła się w swoich fantazjach jak w
obmywającej wodzie. „Zbyt dużo krwi” – powiedział dziadek. Było dopiero lato 1941
roku i nie wiedział, ile ma w tym racji.
Pewnego dnia, ni stąd, ni zowąd, przyjechał do naszego miasta z Konstancy Măgârdici
Musaian. Zebrała się rada parochialna. Pełen zapału Măgârdici przyniósł im wiadomość
od generała Dro. Dziadek zachował powściągliwość i zdołał przekonać pozostałych do
opanowania. Musaian nic nie dodał, a nawet wydawał się ich rozumieć. Zaprowadzili go
na pociąg, prostą drogą wiodącą od kościoła do okazałego budynku dworca, której strzegły
kasztanowce i duże domy niegdyś bogatych żydowskich i ormiańskich rodzin, teraz
zajmowanych przez niemieckie dowództwo. Pożegnali się i myśleli, że na tym koniec. Ale
w następną niedzielę, akurat w dzień Najświętszej Marii Panny, kiedy w kościele
zgromadziło się wielu ludzi, aby się modlić, ale także aby potem zjeść, z okazji odpustu,
pilaw z wołowiną, na dziedziniec zajechała wojskowa ciężarówka, z której wysiadło
ośmiu żołnierzy w niemieckich mundurach. Weszli do kościoła, a ten, który był w randze
oficera, pospieszył o krok przed nimi w pobliże ołtarza. Ludzie cofnęli się wystraszeni, a
ksiądz Dagead Aslanian przerwał kazanie. Wtedy żołnierze zdjęli z głów kepi, a oficer
wrócił do szeregu. Wierząc, że wojskowi nie zrozumieją, Der Dagead kontynuował swoje
kazanie, ale nie od miejsca, w którym je przerwał, lecz wzywając parafian, po ormiańsku
oczywiście, by zachowali spokój i pokładali nadzieję w Bogu. Nie umiejąc powiedzieć nic
innego i powtarzając Ojcze nasz, obserwował uważnie żołnierzy. Na klatce piersiowej
nosili niemieckiego orła z rozpostartymi skrzydłami, ale do ramienia mieli przywiązane
wstążki w kolorze flagi Armenii. Mężczyzna w mundurze oficera, który nimi dowodził, nie
był nikim innym, tylko Tatevosem Bedrosianem, nauczycielem historii i dyrektorem szkoły
ormiańskiej w Konstancy. I który, zbliżywszy się, by ucałować dłoń księdza, zastygł w
bezruchu przed ołtarzem. Następnie Tatevos Bedrosian odwrócił się do ludzi
zgromadzonych w kościele, skończył modlitwę od miejsca, w którym utknęła pomiędzy
zaciśniętymi wargami księdza, i zaczął mówić o ojczyźnie, o ziemiach zajętych przez
bolszewików, o świętym obowiązku ich wyzwolenia, wzywając mężczyzn, by idąc za
przykładem fedainów z gór Kaukazu zaciągali się jako ochotnicy do Legionu Armeńskiego.
Dawał im za przykład pozostałych siedmiu, z których wszyscy byli Ormianami, byłymi
jeńcami, a teraz żołnierzami dziwnego wojska o pomieszanych symbolach. Ludzie patrzyli
oszołomieni to na Niemca, który mówił po ormiańsku, to na niemieckiego orła na jego
piersi, to znów na przepaskę w kolorach flagi Armenii, nie rozumiejąc i dlatego się
lękając. W końcu Tatevos Bedrosian odwrócił się do nieruchomego jak wszyscy, z
wyjątkiem unoszącego się dymu z kadzidła, Der Dageada i w stronę mojego dziadka, skinął
szybko głową, założył kepi, zasalutował po wojskowemu, unikając jednak pozdrowienia
nazistowskiego, a potem, idąc sztywnym krokiem za pozostałymi żołnierzami, wyszedł,
obiecawszy, że jeszcze wróci. Ku radości biednych, zgromadzonych na starym cmentarzu
dziedzińca kościelnego, nikt poza nimi nie chciał tknąć odświętnych potraw.
Tatevos Bedrosian, nauczyciel, który został niemieckim oficerem, nigdy nie powrócił do
Fokszanów, ponieważ Legion Armeński ogłosił zebranie akurat w dalekiej Holandii, gdzie
dostał kwaterunek. Tatevos wrócił do Konstancy, gdzie w tamtym czasie mieszkało około
dziesięciu tysięcy Ormian i gdzie możliwości werbunku wolontariuszy były większe. Nadal
organizował spotkania, a w niektórych z nich brał udział generał Dro. Zachowała się
notatka z podobnego zgromadzenia, którego uczestnicy są znani: Tatevos Bedrosian,
dyrektor szkoły ormiańskiej w Konstancy, nauczyciel historii; Garo Zartarian,
przemysłowiec, wpływowy polityk w kręgach społeczności ormiańskiej; Măgârdici
Musaian, hodowca warzyw i bliski współpracownik Dro; Hapet i Vazgen Kasparian,
ojciec i syn, sprzedawcy kawy; Hosrov Bedrosian, hodowca zbóż; Aram Sarchisian,
kupiec; Hovhannes Sahaghian, nauczyciel w szkole ormiańskiej. Ci, którzy w odróżnieniu
od Tatevosa Bedrosiana nie zdołali uciec przed przybyciem Rosjan, zostali aresztowani,
jeden po drugim, i jeśli nie poddawano ich natychmiastowej egzekucji, jak to się stało w
Rostowie czy Charkowie, byli skazywani na długie lata ciężkich robót i zsyłani na Syberię.
O żołnierzach Tatevosa Bedrosiana nic więcej nie było wiadomo, prawdopodobnie
zginęli podczas oblężenia Stalingradu. O Tatevosie krążyły pogłoski, że udało mu się uciec
i wrócił do Niemiec, pogłoska wzmocniona przez fakt, że jego żona i dwie córki, Emma i
Seta, ostatecznie tam wyjechały. Măgârdici Musaian został aresztowany i zesłany na
Syberię. Był człowiekiem wierzącym. Jego ciało zmarło pośród mrozów we wschodniej
Syberii. Miał jeszcze jednak siłę, aby przetrwać, z kawalątkiem duszy przyczepionym do
suchych nadgarstków, jak rąbek odzieży przychwyconej w drzwiach, aż otrzymał ostatnie
namaszczenie z rąk kapłana Hamazaspa Bedikiana z Konstancy. I który zamiast słów
towarzyszących zwykle wyliczaniu poległych na wojnie i na syberyjskim zesłaniu, czyli
„umarł nieprzygotowany na nagłą śmierć”, powiedział, składając w jedną te dwie śmierci
Măgârdicia Musaiana: „pozbawiony życia przez nagłą śmierć, ale przygotowany”.
Arachel, jego syn, próbował dowiedzieć się później, co się stało z jego ojcem, aby
zrozumieć jego cierpienie, a następnie milczenie i gdy już wrócił spieszność do umierania.
Ponieważ żaden z pozostałych deportowanych z Konstancy już nie wrócił, by opowiedzieć
historię, Arachel Musaian, gdy czasy się zmieniły, a wszystkie możliwości, by dowiedzieć
się czegoś o losach ojca w powojennej dekadzie, zostały wyczerpane, postanowił napisać
do władz. Odpowiedź Rumuńskiego Serwisu Informacyjnego zamyka naszą historię
Legionu Armeńskiego w sposób, w jaki przez zamknięte kwatery okien nie przedostaje się
żaden promień światła:
„Rumunia – Rumuński Serwis Informacyjny, Biuro ds. Kontaktów z Ludnością, nr 70
865 z 16.09.2005, Do Pana Musaiana Arachela, Konstanca, bd. Ferdinand 93, okręg
Konstanca. W odniesieniu do Pana prośby, skierowanej do RSI – Okręgowy Departament
ds. Informacji w Konstancy, zarejestrowanej pod numerem 3 46 158 z 31.08.2005,
powiadamiamy, że w wyniku weryfikacji materiałów archiwalnych, otrzymanych od byłych
organów Securitate, uzyskano następujące wyniki: Musaian Măgârdici, syn Mesropa i
Chiuvage, urodzony 25.01.1891 w Turcji, został zatrzymany i aresztowany przez oficera i
dwóch cywilów sowieckich w dniu 6.06.1945, będąc podejrzany o nacjonalistyczno-
ormiańską działalność w ramach organizacji Dasznak. Po aresztowaniu został deportowany
do ZSRR i skazany na 5 (pięć) lat więzienia i 5 (pięć) lat przymusowego pobytu na
Syberii. W dniu 15.05.1956 repatriował się i zamieszkał w swoim dawnym domu w
Konstancy. Z dokumentów, które są w naszym posiadaniu, nie wynika ani numer wyroku,
ani organ, który go skazał”. Podpis na końcu listu jest czymś w rodzaju falistej linii, którą
można dowolnie odczytać i która sugeruje, że podpisujący się chciał pozostać równie
anonimowy jak oficer i cywile, którzy zorganizowali aresztowanie, lub organ, który go
skazał.
Legion wyruszył pod koniec 1941 roku. Imiona rekrutów nie są dokładnie znane. Dane
dotyczące liczby żołnierzy oscylują w granicach od ośmiu do dwudziestu tysięcy. Różnica
polega właściwie na wiedzy, ilu umarłych należy doliczyć do tych poległych w wojnach,
którzy w przeciwieństwie do zwykłych zmarłych mieli pecha być pogrzebani dwa razy, są
zatem o wiele bardziej zmęczeni: pod ziemią i w statystykach. W swojej pasji skierowanej
przeciwko bolszewikom generał Dro zignorował trzy rzeczy. Po pierwsze to, że Niemcy
nie zaakceptują uzbrojenia całej dywizji bez wyciągnięcia z tego korzyści i że losem
Ormian oraz Armenii, gdziekolwiek by ona była, interesują się równie mało jak państwa
alianckie po pierwszej wojnie światowej. Oficerowie ormiańscy zwerbowani spośród
jeńców sowieckich stracili swoją rangę, a oficerowie Legionu Armeńskiego byli
powoływani spośród kadry Wehrmachtu. Po drugie, że Hitler nie miał najmniejszego
zamiaru pozwolić Armenii na odzyskanie niepodległości, podobnie jak nie planował
pozostawić żadnego wolnego skrawka ziemi w Europie. Niemiecka armia zamierzała
wyzwolić Armenię z pomocą Legionu Armeńskiego, tak jak kilka lat później Armia
Czerwona miała wyzwolić Rumunię przy pomocy dywizjonu Tudor-Vladimirescu, to
znaczy przekształcając go w wojsko okupacyjne. Po trzecie, Dro zignorował fakt, że chcąc,
nie chcąc droga do Armenii będzie wiodła przez Stalingrad i zakole Donu, a przede
wszystkim, nie wiedział, co to może oznaczać dla armii niemieckiej.
Jeśli nie zostali zestrzeleni w powietrzu, przy próbie infiltracji na tyłach linii
sowieckiej lub upolowani, jeden po drugim, zabłąkani w lasach lub wygłodzeni i
rozdygotani z zimna na zaśnieżonych stepach, żołnierze Legionu Armeńskiego, jeśli nie
umarli z zimna i głodu podczas oblężenia Stalingradu, zostali zastrzeleni przez Rosjan,
którzy nie mieli dla nich żadnej litości. Represje ciągnęły się na całej trasie, którą
przemierzyli żołnierze legionu: ludzie podejrzani o udzielenie im schronienia, wyżywienia
albo tylko przywitanie owacjami byli rozstrzeliwani bez sądu. Generała Drastamata
Kanayana Rosjanie nie znaleźli, chociaż przetrząsnęli dokładnie Bukareszt i Ploeszti.
Przypuszczali, że ukrywa się w górach, aż wreszcie sam generał, aby skrócić ich wysiłki,
nadał komunikat z Bejrutu, gdzie przebywał zdrowy i równie żywiołowy. Stamtąd wyjechał
do Stanów Zjednoczonych, gdzie zmarł w 1956 roku. Skąd, jak już wspominałem, powrócił
do Armenii po przeszło czterdziestu latach, by zostać pochowanym w obecności
dziesiątków tysięcy ludzi na równinie Bash Abaran. O Legionie Armeńskim, o komendzie
generała Dro z siedzibą w Ploeszti lub o ekspedycjach do lasu Strejnicu nikt nie
wspominał ani słowem. Dziś, gdy piszę Księgę szeptów i pytam niektórych, co się w
tamtym czasie działo, odpowiadają mi, że nie wiedzą, bo ani ich dziadkowie, ani ich
rodzice nigdy z nimi o tym nie rozmawiali. W lesie Strejnicu trawa pokryła ślady kopyt
koni generała, a miód leśny zatkał w pniach drzew otwory po kulach. Jeśli chodzi o broń
generała Dro, nie wiadomo, czy rzeczywiście istniała i gdzie została zakopana, przydała
się przynajmniej po to, by karmić złudzenia tych, dla których nie było już żadnej innej
nadziei. Co w tamtych czasach nie było wcale mało.
pięć

Ta opowieść, którą nazywamy Księgą szeptów, nie jest moją historią. Rozpoczęła się na
długo przed czasem mojego dzieciństwa, kiedy rozmawiano szeptem. Rozpoczęła się na
długo wcześniej, zanim stała się książką. I nie wzięła początku w Fokszanach, mieście
mojego dzieciństwa, lecz w Sivas, w Diyarbakırze, w Bitlisie, w Adanie, w regionie
Cylicji, w Vanie, w Trabzonie, we wszystkich wilajetach wschodniej Anatolii, gdzie
urodzili się Ormianie mojego dzieciństwa, którzy zaliczają się do bohaterów tej książki.
Ba, nawet jeszcze wcześniej, wraz z legendami i lękami, o których starcy mojego
dzieciństwa słyszeli i których doświadczyli we własnym dzieciństwie. W czasach, gdy
były to tylko przewracane kartki, bardziej zakrwawione niż czytane, strony księgi
kontynuowały historię masakr z lat 1894–1895, opowiadały o zaciekłym oporze górali z
Sasunu, mieszkańców Zejtun, dowodzonych przez partię Hinczak i fedainów z Vanu.
Mówiły o zajęciu Banku Osmańskiego przez grupę dwudziestu pięciu uzbrojonych Ormian
z Armenem Garo na czele, którzy wzięli około stu czterdziestu pracowników banku za
zakładników, grożąc, że wysadzą w powietrze cały skarb imperium, jeśli obce mocarstwa
nie zainterweniują, by powstrzymać zabijanie ludności ormiańskiej. Akt uznany przez
wrogów Ormian za pierwszy atak terrorystyczny w historii, ci zaś, którzy tego dokonali,
uważali to za gest sprawiedliwości, mający zwrócić uwagę całego świata na tragedię,
niestety będącą wtedy w stadium początkowym.
A możliwe, że w swej najgłębszej części Księga szeptów zaczyna się od innej księgi –
bo tak jak ludzie rodzą się z ludzi, książki rodzą się z książek i potem dorastają same – od
księgi powstałej tysiąc lat temu, nazwanej Księgą śpiewów żałobliwych, napisanej przez
Grzegorza z Nareku. Bo księga była przewodnikiem w modlitwie, a płacz był uważany za
lek na niedole czasu, często jedyny, o czym świadczyć może fakt, że Księga śpiewów
żałobliwych była używana w walce z chorobami i umieszczano ją, wtedy gdy nic więcej
nie dało się zrobić, u wezgłowia chorego, aby go uleczyć. To, że nazywała się Księgą
śpiewów żałobliwych, a ta księga się nazywa Księgą szeptów, nie oznacza, że droga od
lamentów do szeptu była drogą uleczenia. Oznacza to, że w tamtym czasie ludzie nie
utracili jeszcze wolności do lamentowania i w tej pochwale wygłaszanej przez Grzegorza z
Nareku pod adresem boskości Bóg był jeszcze na podorędziu. Porównanie tamtego lamentu
i tych szeptów nie oznacza, że jedno cierpienie jest zastępowane przez inne, lecz że istnieje
różnica między płaczem a płaczem zdławionym. W wieku mojego urodzenia na jedną łzę
przypadało tyle przelanej krwi, ile w tamtych czasach przez cały wiek wojen.
Wtedy zatem, gdy sprawy stają się jaśniejsze z chronologicznego punktu widzenia, gdy
ludzie zaczynają nosić nazwiska i twarze, możemy już odnaleźć domy, w których mieszkali,
ulice, którymi chodzili, przeglądać książki, które czytali, starając się zrozumieć ich myśli
po zagiętych rogach kartek lub po zapiskach na marginesach stron, a więc wtedy też
zaczyna się nasza historia, w 1890 roku, kiedy urodził Misak Torlakian w małej
ormiańskiej wiosce Ghiuşana, liczącej nie więcej niż dwieście istot, w wilajecie
Trabzonu. Trzy lata później urodził się w Afion Karahisar mój dziadek, ojciec mojego
ojca, Garabet Vosganian. Ci dwaj nie mieli szansy poznać się w dzieciństwie, bo mała
wioska Misaka Torlakiana była położona na północy, kilka kilometrów od morza, Afion
Karahisar zaś znajdowało się w sercu Anatolii, a w tamtym czasie Ormianie nie
podróżowali zbyt wiele. Dzieci zaś podróżowały najmniej, tylko z rzadka, do najbliższego
miasta, tak jak to się zdarzyło z moim dziadkiem od strony mamy, Setrakiem Melichianem,
który wraz ze swoją babcią udał się w męczeńską podróż do Erzurum. Podróżowali
natomiast młodzi ludzie wyjeżdżający do Europy, aby nauczyć się rzemiosła, języków
obcych, ożywić umysły i przywieźć jakiś pieniądz do domu, w świecie jeszcze biednym i
biblijnym, w którym góral schodził na równiny, aby wymienić wełnę i sery owcze lub
kozie na mąkę, owoce i warzywa od rolników. Tak oto Melichianie, starsi kuzyni dziadka
Setraka, dotarli do Krajowej. Nie mając dokąd pójść, ponieważ ich wioska została
zdziesiątkowana ogniem i mieczem, pozostali w Krajowej, odnaleźli, jak to już
opowiedziałem, dziadka Setraka, ucznia u golibrody w Odessie. Następnie on odszukał w
sierocińcu w Aleppo swoją siostrę Satenig, otworzył sklep kolonialny, z którego puszki
oliwek, kakao i kawy oraz to, co jeszcze zostało po skonfiskowaniu sklepu przez
komunistów, widziałem i ja poupychane w spiżarniach i sprawiające iluzję, że pewnego
dnia będzie mógł na nowo ożywić interes. Dziadek Setrak poznał moją babcię Sofię, z
którą się ożenił, gdy miała zaledwie szesnaście lat, potem urodziła się moja ciocia Maro,
ochrzczona imieniem najstarszej siostry dziadka, tej, która popełniła samobójstwo rzucając
się w wody Eufratu, a później urodziła się Elizabeta, moja matka, która następnie urodziła
mojego brata Melica, o imieniu legendarnego przodka rodu, księcia z Urmii, a jeszcze
później mnie, nadając mi imię Varujan, co w staroormiańskim określa nazwę ptaka, który
nie istnieje jako taki, ale tak jak zdolność latania znajduje się w każdym ptaku z osobna, ja
z kolei mam córkę Armine, co oznacza „Ormianeczka”, która zostanie dodana do linii
moich przodków, tak jak moja babcia Arşaluis, żona drugiego dziadka, Garabeta,
zapisywała na wewnętrznej okładce Biblii najważniejsze wydarzenia ze swojego życia.
Mianowicie spalenie domów w Perze, ucieczkę statkiem przez cieśninę Bosfor, śmierć jej
ojca Baghdasara Terziana na pokładzie, małżeństwo za pośrednictwem ojca Ignadiosa,
narodziny mojego ojca Bergiego. Potem nic już nie zapisała, miarkując, że nie będzie żyła
wystarczająco długo, aby zapomnieć o tym, co jeszcze jej się przydarzyło. We
wspomnieniach o babci Arşaluis wystarczy przywołać dwie rzeczy: łagodność, z jaką
kładła na stole chleb i vospabur, zupę z soczewicy, oraz spokój i światło, które roztaczała
wokół siebie, gdy czesała włosy.
Mój pradziadek Krikor Vosganian jawi się na zdjęciach jako srogi człowiek z grubym
podkręconym wąsem, w okrągłych okularach o czarnych oprawkach. Był urzędnikiem, miał
piękny charakter pisma i sądząc po wyglądzie i łańcuszku zwisającym z kieszeni, wiódł
uporządkowane życie. Czasami nosił fez, tak jak ja, jego prawnuk, noszę w Europie
kapelusz. Mojego dziadka Garabeta nigdy nie widziałem w fezie, nawet na zdjęciach.
Nosił kapelusz, całkiem nowoczesny jak na lata dwudzieste, długi płaszcz z podniesionym
kołnierzem. To zabawne myśleć o swoich dziadkach jak o dwóch młodzikach, o babci jak o
pulchniutkiej dziewczynce, o zielonych błyszczących oczach, z długimi falowanymi
włosami, odrzucanymi do tyłu pełnym wdzięku ruchem, z pulchnymi rączkami i dołeczkami
u podstaw drobnych palców, wyraźnie widocznymi, gdy rozkładała je, by pokazać
pierścienie. I dziadek, na wpół poważny, na wpół romantyczny, pierwszy młodzieniec, w
którym moja babcia zakochała się bez pamięci i którego darzyła wielką miłością przez
czterdzieści pięć lat, jakie dane im było wspólnie przeżyć. Dziadek poszedł do księdza
Ignadiosa w Gałaczu, ten wyciągnął listę aktualizowaną starannie na początku każdego
roku, z której odcinał grubą kreską nazwiska już załatwione, dodając nowe, ale nie na
koniec listy, lecz według tylko jemu znanych kryteriów tam, gdzie uważał za stosowne. Tym
oto sposobem moja babcia znalazła się na samym początku listy panien do wydania,
sporządzonej przez ojca Ignadiosa. Mój dziadek zaś, który myślał, jak każdy mężczyzna w
sile wieku, że wszystko mu się należy, a więc także stawić czoła tej liście od pierwszego
nazwiska, uczynił swatem starszego brata Davida i udali się we dwóch do domu Heghine
Terzian, gdzie były dwie córki, obie piękne, ale tylko jedna w wieku do zamążpójścia.
Dziadek kupił pudełko czekoladek, przewiązane wstążką, i duży bukiet kwiatów, który
niósł jego starszy brat. Widząc ich przez okno i myśląc, że narzeczonym jest David, a nie
Garabet, który od razu jej się spodobał, moja przyszła babcia Arşaluis ukryła się w
spiżarni i nie chciała stamtąd wyjść. Wyszła dopiero po długich prośbach i zapewnieniach,
że pretendentem do jej ręki jest Garabet, któremu z kolei i ona przypadła do gustu, więc
wszystko zdawało się przebiegać po myśli ojca Ignadiosa. Ale wkrótce potem mój dziadek
zniknął i słyszało się pogłoski, że wyjechał za Dunaj, do Silistry, gdzie miał kochankę. Co
zresztą okazało się prawdą. Babcia Arşaluis, jeszcze niepoślubiona, a już niepocieszona,
rozchorowała się i ani sole, ani frykcje skroni wodą kolońską nie pomogły. Tylko że
dziadek przekroczył zamrożony Dunaj i udał się do Silistry, by zobaczyć się z bułgarską
kochanką, ale też aby pożegnać się z nią na zawsze. Gdy wrócił, moja babcia, z
zaczerwienionymi od soli nozdrzami, rozsiewając wokół siebie silny zapach wody
kolońskiej, natychmiast doszła do siebie, ułożyła włosy i zbiegając co tchu po schodach,
rzuciła się na szyję narzeczonemu. Ojciec Ignadios, obecny na weselu, wyjął swoją listę i
po uważnym przyjrzeniu się włączył, bez słowa i pełen zadowolenia, do listy kandydatek
do korony ślubnej moją ciotkę Armenuhi, siostrę mojej babci.
Gdy patrzę teraz wstecz, mając tyle lat co moja babcia, kiedy się urodziłem,
wspomnienie moich dziadków w wieku starczym zaczyna się rozmywać. Dzieje się tak
przede wszystkim dlatego, że dziadek Garabet był niezmiernie wprawny w zachowywaniu
wspomnień o sobie samym. Rozumiejąc dzięki swej artystycznej naturze, że historia życia
każdego człowieka jest stworzona tylko częściowo z tego, co przeżywa on w czasie
rzeczywistym, reszta w równym stopniu składa się ze wspomnień, nadziei i obaw, dziadek
stworzył sobie życie równoległe, złożone z fotografii, licznych z młodości, mniej licznych z
dorosłego życia i niemal żadnych ze starości. Nie pozwólcie wprowadzić się w błąd przez
fakt, że w Księdze szeptów mowa o starcach mojego dzieciństwa. Garabet Vosganian, jeden
z bohaterów tej książki, nie jest pomimo swojego wieku starcem. W miarę jak podrastałem,
moi dziadkowie zaczęli młodnieć. Teraz moja babcia jest piękną nastolatką, z lepkimi
palcami od soku winogronowego i ze wzrokiem zagubionym w zachodzie słońca nad
azjatyckim brzegiem Bosforu, a dziadek młodym mężczyzną, który przekracza konno
zamrożony Dunaj, przybywając z Silistry, by poprosić babcię o rękę, z jej matką Heginą i
siostrą Armenuhi, jeszcze nieobecną na liście ojca Ignadiosa, klepiących biedę w małym
domku w Gałaczu, gdzie oprócz braku winogron i domowych prażonych orzechów bardziej
niecodzienne było to, że nad wodami – rzeki, a nie morza – słońce nie zachodziło, lecz
wschodziło. A kilka linijek dalej mój dziadek Garabet będzie już tylko dzieckiem. W ten
oto sposób, w miarę jak strony tej księgi piszą się i wertują, a ja się starzeję, moi
dziadkowie młodnieją, ja będę stary i będę ich kołysał, urodzimy się i umrzemy razem.
Misak Torlakian, dla odmiany, nie dbał o własne życie, nawet nim pogardzał. Wierzył
bardziej swoim marzeniom niż stanom świadomości. Brakowało mu uroku, był krępy, o
czarnych oczach i równie czarnych włosach, w dodatku kręconych, co bynajmniej nie
pomagało jego zakrzywionej twarzy się otworzyć. Był niezręczny i dlatego nawet w
najbardziej żywiołowych chwilach milczał. Nie można było znaleźć bardziej odmiennego,
a przez to jeszcze bardziej odpowiedniego towarzysza dla Generała Dro. Dlaczego
odmienny, to oczywiste. Odpowiedni, bo życie Misaka Torlakiana, szorstkie i
bezkompromisowe, było skłonne podążać do końca śladami złudzeń Drastanata Kanayana.
Przyciężki i przesadny w swoim milczeniu, Misak Torlakian miał upór i niezłomność
bojownika sprawiedliwości lub, jak to piszą w jego biografii, z powodów, które dopiero
poznamy, niezłomność Ormianina „Nemesis”.
Misak Torlakian miał pięć lat, gdy za panowania Abdula Hamida odbyły się pierwsze
pogromy w Imperium Osmańskim. Rozpoczęły się w Trabzonie i były kontynuowane w
wilajetach zamieszkanych przez Ormian, osiągając apogeum na południe od Adany.
Trabzon był w tamtym czasie zamieszkiwany przez dziesiątki tysięcy ludzi różnego
pochodzenia, od Turków, Czerkiesów, Kurdów i Azerów, po Greków, Ormian i Gruzinów.
Miasto pulsowało w pobliżu portu, skąd rozplatały się w kierunku podmiejskich dzielnic,
w tym także zamieszkiwanych przez chrześcijan, proste ulice, domy bez podwórek, o
prostych białych ścianach i płaskich dachach. Wieści rozchodziły się szybko i najczęściej
były związane z życiem portu, z życiem tych, którzy udawali się w morze lub z niego
wracali. Tak się to zdarzyło wtedy, gdy Bahri Pasza, wali z Vanu, zatrzymał się w
Trabzonie w drodze do Konstantynopola, odwołany ze stanowiska wskutek nacisków
obcych mocarstw, które skarżyły się wielokrotnie na jego okrucieństwa wobec Ormian.
Szacowano, że z jego rozkazu było około tysiąca zabitych i przeszło pięć tysięcy ludzi,
którzy zostawili swoje domy i dobytek, by uciekać jak najdalej z obawy przed represjami.
Sławny zatem z bestialstwa wobec Ormian, wali został powitany w porcie Trabzonu przez
ludność muzułmańską jak prawdziwy bohater i niesiony falą okrzyków do centrum miasta.
Być może mały Misak, trzymając za rękę wuja Manuka Aslaniana, był wtedy na ulicach,
wmieszany w milczący tłum Ormian, którzy oglądali zaniepokojeni triumfalne przejście
Bahri Paszy.
Starcy mojego dzieciństwa opowiadali sobie tamte wydarzenia. Spotkania, w których
nie uczestniczyły ani kobiety, ani dzieci, odbywały się popołudniami przy filiżance kawy.
Wszędzie musiało być tak samo, w Bukareszcie, Konstancy, Ploeszti, Piteşti i Krajowej, na
dziedzińcu Nşana Hazariana, kupca z Buzău, albo w domach z gankami, w Mołdawii.
Ciche rozmowy jak te, przy których asystowałem w dzieciństwie na dziedzińcu naszego
domu, przy ulicy 6 Marca 1945, pod numerem 9, na drewnianych ławkach i fotelach z
miękkimi poduszkami, ułożonych w kręgu w cieniu moreli. A gdy gość był z innego miasta,
spotkanie odbywało się na dziedzińcu kościoła ormiańskiego. I właśnie dlatego kościoły
ormiańskie miały wszędzie duże dziedzińce zacienione olbrzymimi drzewami, ponieważ
miejsca, gdzie je wznoszono, miały co najmniej dwieście lub trzysta lat. Każdy opowiadał
swoją historię lub historię innych, czując się odpowiedzialny za tych, którzy już nie żyją.
Historia Misaka Torlakiana rozpoczęła się 2 października 1895 roku, około godziny
piątej po południu, gdy Bahri Pasza w towarzystwie Hamdiego Paszy, wojskowego
dowódcy Trabzonu, dotarł do centrum miasta aleją spacerową. Odgłos strzału nie byłby
słyszalny wśród wznoszonych okrzyków i prawdopodobnie przeszedłby niezauważenie,
gdyby Hamdi Pasza nie dostrzegł krwawiącego ramienia Bahriego Paszy. „To było głupie”
– powiedział później Misak Torlakian, ale nie z przerażeniem tamtego dziecka ciągniętego
za rękę, by nie zostało stratowane przez tłum ludzi, którzy zaczęli krzyczeć i rozbiegać się
we wszystkich kierunkach, podczas gdy Bahri Pasza otoczony przez żołnierzy został
zaniesiony do pobliskiej kawiarni, lecz z chłodem i mądrością fedaina. To było głupie, aby
sądzić, że z takiej odległości można zabić kogoś z rewolweru. Można go tylko drasnąć, ale
w tym przypadku, jak to już widzieliśmy, czyni się więcej szkody niż pożytku. Daidai
Manuk nie miał pojęcia, kto mógł zrobić coś takiego, ani żaden z jego fedainów, który
gdyby uknuł sobie w głowie, że zabije Bahriego Paszę, celowałby z karabinu z któregoś z
pobliskich budynków. Ale bez względu na to, kto to zrobił i czy celowo, czy przez
przypadek, za winnych uznano Ormian, a wali Kadri Bey wilajetu Trabzonu zażądał,
grożąc, aby wydali zamachowca. Nawet gdyby wiedzieli, kto nim był, jak Ormianie
mogliby zrobić coś takiego? W każdym razie sprawcy nigdy nie odnaleziono, chociaż
władze chwaliły się, że został schwytany i ukarany.
Dalszy ciąg nie należy do historii Misaka Torlakiana, o tych nowych faktach napisano w
książkach i w oficjalnych dokumentach, jedyną sekwencję, jaką Misak mógłby jeszcze
dodać, to obraz jego wioski podpalonej przez tych, którzy nie zadowolili się masakrami i
grabieżami w Trabzonie.
Trabzon był tętniącym życiem portem, skąd towary przybyłe z Orientu wyruszały do
Europy. I dlatego też niemal wszystkie światowe mocarstwa otworzyły konsulaty w
budynkach bielonych przez morską bryzę. Kadri Bey, wali Trabzonu, musiał być
zaskoczony, gdy rankiem 5 października 1895 roku zobaczył w swoim biurze tamtą
delegację, jedyną w swoim rodzaju, z tak ogromną reprezentacją narodów, jaką można było
spotkać chyba tylko przy podpisywaniu traktatu wersalskiego. Wtedy jednak żadna wojna
nie krążyła po Europie, aby podjudzać mocarstwa kontynentu przeciwko sobie, i w
konsekwencji znajdujący się w Trabzonie przedstawiciele dyplomatyczni Anglii, Austro-
Węgier, Belgii, Hiszpanii, Francji, Grecji, Włoch, Persji oraz Rosji zażądali jednogłośnie
od waliego Trabzonu podjęcia środków w celu ochrony ludności ormiańskiej. Mógł im
tylko obiecać, że zrobi wszystko, co w jego mocy, czyli zapewni ochronę korpusu
dyplomatycznego, co było rodzajem powiedzenia konsulom, aby zajęli się swoimi
sprawami. Z broni rozdawanej przez władze i pod okiem żołnierzy i policjantów,
podburzających biedotę miast, represje rozpoczęły się, jak mówią świadkowie, na dźwięk
trąb 8 października o godzinie jedenastej. Ponadto we wszystkich świadectwach, które
opisują pogromy w 1895 roku na całym obszarze Anatolii, od Trabzonu po Adanę,
wspomina się ten niezwykły jak na czasy pokoju szczegół: dźwięk trąb zapowiadających
atak na dzielnice ormiańskie.
Według oficjalnego oświadczenia rządu Konstantynopola tamtego dnia zostało zabitych
stu osiemdziesięciu dwóch Ormian i jedenastu Turków. Szacunki konsulatów europejskich
różnią się, oscylując między sześciuset a ośmiuset zabitych Ormian, ale zgodne są co do
jednego: nie zginął żaden Turek. Ormiańscy biskupi, prawosławny i katolicki, mieli
dokładną liczbę, sporządzając listę z nazwiskami ofiar. Naliczyli pięćset dziewięćdziesiąt
jeden zabitych Ormian. Do których dodano dziewięćdziesiąt jeden ofiar z okolicznych
wiosek. Przyzwyczajeni do należytego porządku biskupi pozostawili nam także listę szkód:
sto trzydzieści pięć zrabowanych sklepów, tysiąc sto sześćdziesiąt siedem
zdewastowanych domów i straty w wysokości stu trzydziestu czterech tysięcy sześciuset
ośmiu lirów tureckich. W tym momencie opowieści Misak Torlakian lub ktokolwiek inny,
kto to opowiada, wzrusza ramionami. Jakby to mogło mieć jakieś znaczenie, ile przeklętych
lirów tureckich stracili ormiańscy mieszkańcy! W porównaniu do prawie dwustu tysięcy
ludzi, którzy do końca 1895 roku stracili życie.
W wieku, gdy inne dzieci pochylają głowy nad szkolnymi książkami, Misak Torlakian
uczestniczył w pierwszych egzekucjach, którym poddano, decyzją sądu, ormiańskich
rewolucjonistów. Wkrótce otrzymał swój pierwszy pistolet, którym zranił się, gdy czyścił
go po raz pierwszy. Wcale się nie przestraszył. Przyzwyczajony już do widoku krwi, nie
robił rozróżnienia między krwią własną a innych ludzi, a nawet, w przeciwieństwie do
dziadka Setraka, który miał wzruszający kult krwi, Misak Torlakian kultywował pogardę
dla krwi aż po pogardę dla swojej własnej. Dziadka Setraka, który także widział w
dzieciństwie, z drugiego brzegu Anatolii, tyle przelanej krwi, własna krew rozgrzewała i
uspokajała. Dla Misaka własna krew była ciężarem. Kłuł ostrzem noża nogi opuchnięte od
żylaków w wyniku długich dni spędzonych na czatach w górach i patrzył, kołysząc się z
czołem opartym na dłoni, jak spływają po jego kostkach strużki krwi, jak zakrywają mu
stopy niczym czarne skarpetki. „Widzisz – mawiał – jest za gęsta i zbyt ciężka. Muszę się
nadymać, aby wypłynęła”. Generał Dro miał nad nim tyle władzy, ponieważ w
przeciwieństwie do innych ludzi, którzy w takich chwilach oddalali się, uważając, że
postradał zmysły, generał, skądinąd trudny do obłaskawienia, siadał przy nim, przyglądając
mu się w milczeniu, ogarnięty taką samą fascynacją. Gdy krew docierała do poziomu
placów, zastygała i czerniała, Generał Dro mówił: „Wystarczy, Misak”. Torlakian otrząsał
się, rozglądał ze zdziwieniem wokół, jakby dopiero co wybudził się ze snu, i
przytomniejąc, z pewnego rodzaju smutkiem, chwytał bandaże, które podawał mu generał, i
wiązał je mocno poniżej kolan. Potem wstawał i z nowym, niewytłumaczalnym ożywieniem
tupał stopami pokrytymi zastygłą krwią o ziemię, tak jak otrzepuje się przed wejściem do
domu buty z zastygłego na nich błota.
Tej pogardzie dla krwi towarzyszyło, co zrozumiałe, zainteresowanie tym, co może
zadać śmierć. Jak już wspomniałem, Misak w wieku dwunastu lat otrzymał od swojego
wujka Manuka Aslaniana pierwszy pistolet. To była jego jedyna broń, którą dostał w
prezencie, wszystkie inne zdobywał sam, kładąc na szali własne życie i wierząc,
beznamiętnie, że cena, jaką płaci, jest mniejsza niż to, co dostawał w zamian. Aby zamienić
pistolet na karabin i pas z nabojami, jako czternastolatek został kurierem wojsk
partyzanckich w górach. Był przewodnikiem transportów broni nabytej w Tyflisie lub Baku
i przewożonej przez górskie granice.
Następnie Misak spełnił jeszcze jedno marzenie, za które ponownie zaoferował w
zamian swoje życie, z obojętnością wystawiając je na niebezpieczeństwo śmierci. A
mianowicie nauczył się strzelać z armaty i przede wszystkim zawiadować przynajmniej
jednym działem. Ale na górskich szlakach, tak wąskich, że człowiek i muł nie mogli iść
obok siebie, fedaini nie dysponowali niczym takim. Zdobył dla siebie fałszywe dokumenty
z tureckim imieniem i zaciągnął się, w wieku dziewiętnastu lat, do artylerii osmańskiej.
Przywódcy byli zadziwieni jego zręcznością we władaniu bronią, ale nie zastanawiali się,
gdzie ten młody człowiek, niespełna dwudziestoletni, mógł nabyć takiej wprawy. Misak
Torlakian, niczym Gavroche antytureckich walk partyzanckich, został sierżantem w armii
osmańskiej, dowodząc garnizonem dwudziestu artylerzystów stacjonujących w forcie na
zachód od miasta Erzurum.
Wraz z wybuchem wojny Misak Torlakian zaprzestał zabawy „w wojsko”. Tragiczne
sytuacje zerwały każdą maskę z ludzkich twarzy i jesienią 1914 roku Misak nie potrafił już
udawać. Ormian wezwanych pod broń w oddziałach osmańskich rozbrojono i wysłano na
roboty ziemne przy torowisku. Wielu spośród nich zostało zabitych, zanim dotarli do
miejsca docelowego. Pozostałych poddano reżimowi eksterminacji. Misak upchał w
plecaku tyle naboi, ile tylko mógł unieść, i z karabinem na plecach opuścił pod osłoną nocy
fort w Erzurum, powracając, tylko jemu znanymi drogami, do miejsc swojego dzieciństwa.
„Dezercja” nie jest prawdopodobnie najwłaściwszym słowem dla określenia jego czynu,
Misak bowiem nie uciekł, nigdy tego nie zrobił, nawet w momentach kryzysowych, lecz po
prostu na nowo stał się sobą, odrywając galony wojskowe i zakładając kurtkę podbitą
owczym futrem, jaką nosili partyzanci górscy.
Jest styczeń 1915 roku. Misak Torlakian, dorastając wśród walczących o
sprawiedliwość, postanowił sam zostać bojownikiem sprawiedliwości. Robi sobie
kryjówkę w jaskini w przesmykach gór i czeka w schronieniu ośnieżonych szczytów na
powrót wojsk tureckich pokonanych przez Rosjan. Po czym podejmuje decyzję z odwagą i
brawurą, jakie tylko samotność i młodość mogą wykształcić: by zabić Envera Paszę,
dowódcę pokonanej armii osmańskiej i ministra obrony kraju w rządzie Młodych Turków.
W pobliżu swojej wsi, kalkulując, że Enver Pasza będzie przekraczać przełęcze, aby
dotrzeć do Trabzonu, a stamtąd przez morze do Konstantynopola, Misak czekał nieruchomo,
mierząc wzrokiem horyzont. Upór jego umysłu wykraczał poza możliwości ciała, ponieważ
jego nogi, jak już wspominałem, skostniałe z zimna i nieruchome, miały zwątleć, bez
możliwości uleczenia, nawet jeśli na rozmaite sposoby dręczył je ostrzem noża.
Nigdy się nie dowiemy, jak odmieniłby się bieg historii, gdyby Enver Pasza nakazał
swojej wycieńczonej i zdemoralizowanej armii przejść przez przełęcze w kierunku
Trabzonu i znalazłby się przynajmniej na chwilę w zasięgu broni Misaka Torlakiana.
Prawdopodobnie jednak Enver Pasza, drobniutki dowódca, który widział w sobie
Napoleona lub Fryderyka Wielkiego, po porażce pod Sarikamis, gdzie spośród jego niemal
stutysięcznej armii cztery piąte żołnierzy zostało, tak jak sto lat wcześniej żołnierze jego
cesarskiego idola, wytrzebione przez tyfus i mróz, nie był już tak pyszałkowaty i
lekkomyślny i obwąchując ośnieżone szczyty, wyczuł zagrożenie. Zrezygnował więc z drogi
przez morze, zszedł przez Sivas w środkowej Anatolii i podążał żwirowymi drogami,
mniej wygodnymi dla jego wycieńczonej armii i jego niemal kobiecych butów na wysokim
obcasie, jednakże otoczonymi rozległym płaskowyżem, więc bezpieczniejszymi. Po
powrocie do stolicy, zakłopotany własną słabością i równie mściwy jak dwóch innych
członków triumwiratu – Talaat i Dżemal – w pierwszym rozkazie, jaki wydał, żądał
rozbrojenia ormiańskich żołnierzy w całej armii imperium i wysłania ich do batalionów
pracy.
Misak pozostał w swoich kryjówkach górskich aż do nadejścia wiosny. W końcu
zrozumiał, że jego wyczekiwanie jest daremne, i zszedł na równinę. Wtedy dowiedział się
o rozkazach deportacji i egzekucji, których ofiarami byli ormiańscy mężczyźni wysyłani do
batalionów pracy. Ponownie przekroczył góry, dotarł do portu w Trabzonie, zatrudnił się
jako marynarz na statku pływającym przez Morze Czarne i transportującym zboże do
Batumi. Stamtąd udał się aż do Tyflisu, gdzie spotkał się z grupami politycznymi
Armeńskiej Federacji Rewolucyjnej (dasznakami), które skierowały go do Erewania,
sugerując, by zebrał ochotników, którzy przyłączając się do armii carskiej, pomogą mu w
wyzwoleniu Armenii spod Imperium Osmańskiego. I to jak najszybciej, nim zamiary
Młodych Turków w stosunku do deportacji i eksterminacji Ormian ze wschodnich
wilajetów zostaną wprowadzone w życie. Misak był w takim stanie podekscytowania, przy
którym szaleństwo zdawało się sąsiadować ze spokojem i które odtąd miał już odczuwać
zawsze, tak jak Generał Dro, zwłaszcza wtedy, gdy będzie musiał przekonać innych, by
poszli za nim na śmierć. Zwerbował około pięćdziesięciu ochotników, sklecił pluton i
ustawił się na czele wojsk rosyjskich. Prowadząc wojska i rzucając się z obłędem do
walki, Misak dotarł pierwszy na początku grudnia 1915 roku do Trabzonu opuszczonego
przez wojska osmańskie, które nie były w stanie odeprzeć rosyjskiego ataku. Udał się do
dzielnicy ormiańskiej, wchodził do kawiarń, szukał kościołów. Wszystko było spustoszone,
porzucone, domy splądrowane, kontuary wywrócone do góry nogami, drzwi kościołów
wyłamane z zawiasów, ołtarze spalone. Ale nie z powodu wojny, gdyż pozostałe dziesięć
tysięcy domów Trabzonu było nienaruszone. Od dwóch, trzech obdartych włóczęgów,
snujących się z lunatycznymi spojrzeniami wzdłuż poczerniałych i opustoszałych ścian
dzielnicy ormiańskiej, Misak dowiedział się, że dwieście tysięcy ormiańskich rodzin z
Trabzonu zostało wypędzonych z miasta. Zostały powiadomione przez wykrzykujących
zarządzenia posłańców, którym towarzyszył dźwięk bębnów, tak aby tłum słyszał ich z
daleka i zbierał się na skrzyżowaniach dróg, jako że na rozkaz Wysokiej Porty cała
populacja ormiańska miała wyjść przed własne domy, zabierając prowiant na drogę i to, co
zdoła unieść. Następnie kierowano Ormian na południe miasta, gdzie tworzono konwoje.
Kto nie podporządkuje się rozkazowi i zostanie znaleziony w domu po zachodzie słońca
lub poza miejscem, z którego wyruszały konwoje, będzie natychmiast ukarany i skazany na
śmierć przez rozstrzelanie lub zawiśnie na szubienicy na placach miejskich, aby posłużyć
za przykład dla pozostałych. Ci, którzy chcieli powierzyć swoje dzieci rodzinom tureckim,
mogli to zrobić, ale dzieci należało najpierw oddać wojsku, które następnie miało je
porozdzielać dalej, tak aby rodzice nie poznali ich nowych rodzin.
Konwoje wyruszyły pod koniec czerwca 1915 roku. Aby regularne oddziały tureckiej
armii nie traciły czasu na formowanie i eskortowanie konwojów, były one nadzorowanie
przed oddziały specjalne. Pomysł stworzenia dodatkowej siły z nieregularnych oddziałów,
dołączonych do armii imperium, przyszedł do głowy doktorowi Nazimowi, jednemu z
liderów Ittihad{15} i jak na ironię losu ministrowi edukacji. Powołanie tych dodatkowych
sił miało katastrofalne skutki dla deportowanych tłumów, rekrutowani bowiem do
specjalnych oddziałów, a właściwie hord gotowych łupić, gwałcić i mordować, wywodzili
się spośród więźniów, którym w zamian za werbunek obiecano wyjście na wolność.
Zaakceptowali to bezzwłocznie i, o czym świadczyły później krwawe wody Eufratu, rzezie
na poboczach dróg i masowe groby na pustyni Deir-ez-Zor, wywiązali się gorliwie ze
swojego zadania. A kiedy nawet oni odczuwali zmęczenie tyloma mordami i gwałtami i
kiedy nie mieli już nic do grabienia, porzucali po prostu konwoje, zostawiając je na pastwę
band Kurdów, które podążały za nimi cierpliwie, w pewnej odległości, czekając tylko na
chwilę, gdy będą mogły rzucić się na opuszczony tłum. Te same bandy, które wraz z
czyhającą biedotą z przedmieść plądrowały opuszczone ormiańskie domy, bezcześciły
kościoły, wydzierając pozłacane ramy ikon albo kradnąc srebrne świeczniki i w końcu,
same nie wiedząc dlaczego, a może właśnie z tego powodu, podkładały ogień.
O tym wszystkim Misak Torlakian miał się dowiedzieć z zeznań świadków
zgromadzonych podczas procesu, w którym specjalny organ sądu wojennego imperium miał
się wypowiedzieć w 1919 roku na temat pogromów z Trabzonu. O tym, jak u wylotu z
miasta mężczyźni byli oddzieleni od kobiet i dzieci, a następnie na kobietach dokonywano
grabieży i gwałtów. Jak niektóre z nich zostały załadowane na barki, a potem uduszone i
wrzucone do morza. O tym, jak zanim dotarli do Erzandjan, większość ludzi pędzonych w
konwojach zmarła w trakcie drogi z wycieńczenia i głodu. Wyrok sądu wojskowego z 22
maja 1919 roku został wydany jednogłośnie: przywódcy masakr zostali skazani na śmierć.
Ale to orzeczenie, podobnie jak wiele innych wydanych przez sąd wojenny po wojnie,
nigdy nie zostało zastosowane. Tym, których skazano, udzielono pomocy w opuszczeniu
imperium w łodziach udostępnianych nawet przez ambasadorów krajów europejskich.
Wyrok ten miał być jednak wykonany w sposób, który historia osądzi różnie, ale który
ludzie z otoczenia Misaka Torlakiana, słuchając opowieści o masakrach z Trabzonu, mogli
uznać tylko za akt sprawiedliwości.
Na czele wojsk rosyjskich Misak Torlakian dotarł pierwszy, ale jednak za późno. W
Trabzonie, oprócz ubolewania lub mszczenia się na oślep na każdym, kto tylko wszedł mu
w drogę, nie miał już czego szukać. A że nie wybrał żadnej z tych dwóch opcji, nie
pozostało mu nic innego, jak tylko próbować odnaleźć ocalałych w okolicy. Konwoje
wyruszyły 25 czerwca, więc nie mógł ich już dogonić. Pierwsza myśl, jaka mu przyszła do
głowy, wobec tych pustych ulic, domów ze ślepymi oknami i zapachu spalenizny, której
wiatr nie zdołał rozwiać, przewróconych do góry nogami blatów, wywróconych wozów i
odoru padliny, była taka, aby odnaleźć swoją rodzinę. Towarzyszymy Misakowi
Torlakianowi, jak jedzie konno do swojej wsi, położonej dziesięć kilometrów na południe,
u podnóża gór. Tak jak starców mojego dzieciństwa prześladował dźwięk trąb, który
słyszeli w różnych miejscach, a który obwieszczał te same niebezpieczeństwa, tak Misaka
przez całe życie prześladowało poszukiwanie. Nie tyle własnego szczęścia czy zbawienia
własnego życia, ile poszukiwanie jednych przez drugich. Od zagłady i rozłąki rodzin w
1895, a zwłaszcza w 1915 roku minęło sto lat, ale nadal istnieją ludzie, wnukowie lub
prawnukowie, poszukujący siebie nawzajem. Ojcowie i bracia szukali córek i sióstr w
haremach, rodzice szukali dzieci w domach dziecka, mężowie rozpytali o swoje żony w
warsztatach tkackich w Aleppo i Damaszku, gdzie setki kobiet były wykorzystywane do
przymusowej pracy, listy przemierzały świat, pytania, utykające ze strachu w gardle, były
szeptane na pokładach statków, w obozach z ocalałymi, zdesperowane lub zrezygnowane
ogłoszenia pojawiały się w gazetach ormiańskich na wszystkich kontynentach. W mojej
rodzinie jest wielu, którzy szukali siebie nawzajem, niekiedy się odnajdowali, nawet w
odległości tysiąca kilometrów, innym razem nie. Setki tysięcy rodzin miały kogoś do
odszukania: naród poszukujących się nawzajem ludzi po tak wielu nieszczęściach i przez to
rzadko kiedy zaznający chwili wytchnienia, aby odnaleźć samego siebie.
Obraz człowieka, który zatrzymuje się przy wjeździe do zniszczonej wsi, jest wspólny
dla wielu historii opowiadanych w porze kawy przez tych spośród starców mojego
dzieciństwa, którzy wycofali się w góry i wrócili do domów w drugiej połowie 1915 roku.
Poza niektórymi szczegółami historie te są do siebie tak podobne, że relacjonując teraz
powrót Misaka Torlakiana, jest tak, jakbyśmy opowiadali wszystkie te historie naraz. Tylko
że, jak już wspomniałem, różni je szczegół. Historia Misaka ma coś więcej, czego w
pozostałych nie ma, a jeśli występuje, to z mniejszą intensywnością: nienawiść. Jego
historia nie jest opowieścią o życiu, lecz raczej opowieścią o pewnym uczuciu. Pragnieniu
zemsty. Lekceważeniu wszelkich środków ostrożności, nierozważnych gestów. Jak na
przykład ten po południu z 14 grudnia 1915 roku. Misak szedł chwiejnym krokiem ulicami
wsi, chciał zatrzymywać się przy bramach i krzyczeć, ale czuł, że to bez sensu. Ich dom
został splądrowany, drzwi wyłamane z zawiasów, poduszki rozprute, parkiet zerwany,
kafelki porozbijane. Ci, którzy szukali, mieli wystarczająco dużo czasu, nie obawiali się
niczego, bo właściciele nie mieli jak wrócić. Prawdopodobnie nienawiść sięgnęła zenitu
w momencie, gdy wszedłszy do pokoju młodszego brata i siostry, ujrzał połamane łóżka,
skłębioną pościel i poniszczone zabawki. Misak wskoczył wtedy na konia i galopował bez
przerwy dwa dni i dwie noce, aż dogonił, na przełęczy, wycofujące się wojsko tureckie.
Były to miejsca, które znał najlepiej. Skradał się za oddziałami jak dzikie zwierzę. Gdy
nadarzył się sprzyjający moment, pod osłoną zmierzchu, Misak skoczył z miejsca czatów na
grzbiet ostatniego jeźdźca, uderzył go kolbą strzelby w ciemię i zaciągnął do kryjówki w
jaskini, gdzie kiedyś daremnie czekał na Envera Paszę. Nikt nie zawrócił, by odszukać tego
Turka, który rangą okazał się nie byle kim. Historia notuje nawet jego imię: Ismail Bey. To
od niego Misak dowiedział się, że odpowiedzialnym za masakry w Trabzonie był wali
Dżemal Azmi. Wtedy też Misak usłyszał po raz pierwszy imię Azera Bechbuda chana
Dżiwanszira. Następnie przez kilka tygodni, pędząc przed sobą Ismaila i wiążąc go
wieczorami, aby mieć pewność, że nie zbiegnie w nocy, Misak przekroczył góry w
poszukiwaniu swoich partyzantów.
Wkrótce grupa Misaka Torlakiana liczyła kilkaset ludzi. Przyłączyli się oni do armii
rosyjskiej w iluzorycznej próbie wyzwolenia ziem zamieszkanych przez Ormian. Armia
carska, osłabiona przez zamieszki wewnątrz imperium, brak żywności i amunicji, jak
również coraz bardziej rewolucyjnego ducha żołnierzy, przestawała być wiarygodnym
sojusznikiem, aż z nastaniem rządu Kiereńskiego zaczęła się wycofywać ze wszystkich
frontów. Misak podążał za nią wraz ze swoimi ludźmi, i z tego samego portu w Trabzonie,
który ponownie został zajęty przez wojsko tureckie, przepłynął morze, docierając aż do
Batumi, a następnie, wcześniej przebytą już drogą, udał się do Tyflisu. Tam zorganizował
prawdziwą dywizję złożoną z około tysiąca żołnierzy, z którymi przyłączył się w Erewaniu
do armii młodej republiki. Ponownie walczył przeciwko armii osmańskiej, tym razem pod
dowództwem Generała Dro, w Karsie, w Aleksandropolu, w Eczmiadzynie. Wpadł w
zasadzkę wraz z siedmioma swoimi żołnierzami i ranny stawiał opór aż do chwili, gdy
wojska Generała Dro odzyskały swoje pozycje.
Dro poprosił go, aby pozostał w szeregach armii ormiańskiej. Ale wojna światowa
zakończyła się i Misak Torlakian uważał, że w Armenii potrzebni są teraz przede
wszystkim administratorzy i wprawni dyplomaci, a w mniejszym stopniu bojownicy. O
braku właśnie administratorów w młodej Armenii świadczy to, w jaki sposób jest
zorganizowany kraj. Jeśli zaś chodzi o dyplomację, wystarczy opisać, jak Ormianie,
podzieleni na dwa obozy, zaprezentowali się podczas rozmów dotyczących traktatu
pokojowego oraz ich roszczenia do odbudowy Wielkiej Armenii, jak za czasów panowania
dynastii Bagratydów, czyli sprzed tysiąca lat, aby zrozumieć, dlaczego Republika cieszyła
się tak niewielkim poparciem ze strony sojuszniczych kancelarii. Ormiańscy bojownicy
zrobili wystarczająco dużo, aby ich nazwiska pozostały sławne, ale było ich za mało, żeby
zatrzymać maszynerie obu imperiów, osmańskiego i carskiego, ożywione przez
socjalistyczne i republikańskie ruchy, które obróciwszy się, zmieliły, i tak już wątłe ciało
Armenii.
Misak Torlakian, na splądrowanym dziedzińcu swojego domu, poprzysiągł zemstę.
Między własnymi ludźmi nie miałby jak wypełnić przysięgi. Więc jak tylko odzyskał siły
po ranach odniesionych w walkach wiosną 1918 roku, wyruszył do Konstantynopola.
Zatrzymał się na kilka miesięcy w portach Krymu, gdzie od handlu tytoniem po przemyt
dewiz imał się każdego zajęcia, które pozwalało mu zarabiać pieniądze.
Tymczasem wojna dobiegła końca. Po ulicach Konstantynopola krążyły patrole obcych
armii. Pod naciskiem aliantów nowe władze tureckie zainicjowały w 1919 roku przed
Sądem Wojennym proces oskarżonych o masakry na Ormianach. Nie wcześniej jednak, nim
oskarżeni zostali wywiezieni z kraju, w tajemnicy, na krótko przed rozpoczęciem procesu.
W nocy z 1 na 2 listopada 1918 roku na pokładzie statku „Lorelei” pod niemiecką banderą
przywódcy Młodych Turków kierowali się na Maltę. A stamtąd do różnych miast Europy,
szczególnie do Niemczech, Austrii i Włoch.
Pięciu sędziów Sądu Wojennego 5 lipca 1919 roku ogłosiło jednomyślnie, że
przywódcy Ittihadu, Komitet „Jedności i Postępu”, są winni masowych mordów na
Ormianach. Na śmierć skazani zostali: Talaat Pasza, wielki wezyr, Enver Pasza, były
Minister ds. Wojny, Dżemal Pasza, były Minister Marynarki i dr Nazim, były Minister
Edukacji i twórca oddziałów specjalnych. Dodano do nich, w dwóch oddzielnych
procesach dotyczących masakr w wilajetach Trabzonu i Kharputu, Dżemala Azmiego,
gubernatora wilajetu Trabzonu, i Behaeddina Shakira. Wraz z wybuchem rewolucji Kemala
Paszy Atatürka i ożywienia się tureckiego nacjonalizmu, mocno ugodzonego klęską wojny,
gorliwość sędziów Sądu Wojskowego osłabła. Sąd Wojskowy z Konstantynopola 9 lutego
1920 roku skazał tylko na pięć lat więzienia Oguza Bey’ego, człowieka, który 24 kwietnia
1915 roku dowodził operacją uprowadzenia licznej grupy ormiańskich intelektualistów ze
stolicy imperium, zabijając wielu z nich, w tym zaledwie trzydziestojednoletniego Daniela
Varujana, największego ormiańskiego poetę. Następnie procesy ustały całkowicie. Na tle
traktatu z Sèvres, który żądał aneksji wschodnich prowincji Imperium Osmańskiego do
młodej Republiki Armenii, ponownie ożyły antyormiańskie uczucia w kręgach
przywódców politycznych i na wysokich szczeblach wojska tureckiego.
Żaden z orzeczonych wyroków śmierci na przywódców Ittihadu nie został wykonany
przez nowe władze. Turecki rząd nigdy nie zwrócił się o ich ekstradycję z krajów, w
których przebywali, a tym bardziej władze tych krajów, na ogół dawni sojusznicy Turcji,
nie przejawiały inicjatywy, aby odesłać ich do Konstantynopola na odbycie kary.
Kiedy przejrzałem po raz pierwszy zapiski mojego dziadka, nad którymi on i jego
szwagier Sahag Șeitanian, mój ojciec chrzestny i nasz sąsiad z podwórka, pochylali się
niekiedy nocą, niewiele z tego zrozumiałem. Było to kilka pożółkłych arkuszy włożonych
pomiędzy kartonowe okładki i zszytych na brzegach sznurkiem. Widać było jasno, że
obwoluty i strony były związane w taki sposób, by nie nadszarpnął ich ząb czasu. Cały
zeszyt został zapisany alfabetem ormiańskim, z wyjątkiem lat, które zapisano cyframi
arabskimi. Na okładce napisano grubym pociągnięciem pióra, drukowanymi literami, jedno
słowo: „Nemesis”. Nie znałem nikogo, kto by się tak nazywał, ani żadnej rzeczy o takiej
nazwie. A ponieważ przejrzałem ten zeszyt w pośpiechu, w chwili gdy dziadek zapomniał
zamknąć szafę przy wezgłowiu łóżka, obawiałem się go o to zapytać. Być może to było
nawet imię, ale nie brzmiało po ormiańsku. Znalazłem odpowiedź w wydaniu Larousse’a,
nadesłanym przez wujka Kevorka z Los Angeles: „Nemesis – bogini zemsty u starożytnych
Greków…”.
Zeszyt zawierał kilka arkuszy zapisanych piórem, nazwiska w słupkach jedno pod
drugim w dwóch kolumnach, a między nimi, grupując nazwiska po dwa, były zapisane lata.
Nazwiska nic mi nie mówiły, a te z pierwszej kolumny miały obce brzmienia i prawie
wszystkie kończyły się apelatiwum „Pasza”. Potem strzałki nad cyframi wskazującymi lata,
prowadzące do innych nazwisk, tym razem ormiańskich: Talaat Pasza – 15 marca 1921,
Berlin – Salomon Tehlirian. Said Halim Pasza – 6 grudnia 1921, Rzym – Arshavir
Shiraghian. Dżemal Pasza – 25 czerwca 1922, Tyflis, Stepan Dzaghighian. Bekhaeddin
Szakir – 17 kwietnia 1922, Berlin – Aram Yerganian / Arshavir Shiraghian. Fath Ali Khan
Khoiski – 19 czerwca 1920 – Aram Yerganian. Bechbud chan Dżiwanszir – 18 lipca 1921
Konstantynopol – Misak Torlakian.
Musiało upłynąć kilkadziesiąt lat, bym mógł pojąć związek między tymi nazwiskami. W
pewnym sensie zeszyt w kartonowych okładkach był jednym z bohaterów mojego
dzieciństwa. Dziadek wyjmował go z szafy zamykanej na kłódkę tylko w nocy, wtedy, gdy
ja już dawno powinienem był spać. Dorośli często zapominają o strachu i ciekawości
dzieci. O tym, że przeszukują wszystkie szuflady, przewracają papiery, pojmują na miarę
swojego wieku, nie ośmielając się zapytać, i przede wszystkim podsłuchują i nadstawiają
uszu. Tak jak czyniłem to ja, przytykając oko do szpary w drzwiach, zafascynowany
szeptaniem dziadka i jego brata Sahaga Șeitaniana, pochylonych nad zeszytem z pożółkłymi
stronami, aby dodać jakiś wycinek z gazety lub fragment listu przybyłego z daleka.
Obok nazwisk zagranicznych nie było żadnego znaku, dopiero później zrozumiałem, że
nie musiało, bo wszyscy pomarli. Przy większości ormiańskich nazwisk, postawiono znaki,
które przypomniały kształtem krzyż. Tylko kilka nie miało przy sobie żadnego znaczka.
Wśród nich także nazwisko Misaka Torlakiana, którego spotkałem w ten sposób w
dzieciństwie, za pośrednictwem pożółkłego arkusza, i którego imię usłyszałem wymówione
tylko jeden raz w okolicznościach, które dopiero poznamy. Nigdy go jednak nie widziałem.
Wszedł do Księgi szeptów z dziwną wprawą raczej umierania niż życia. I właściwie jest
znacznie bardziej obecny, niż można było przypuszczać, żaden z nas bowiem nie wiedział,
jak bardzo w rzeczywistości było związane życie mojego dziadka i Misaka Torlakiana.
Jesteśmy więc w 1965 roku, w Fokszanach, miasteczku na południu Mołdawii, z
trzydziestoma dziewięcioma tysiącami mieszkańców, z przemysłem tekstylnym i
spożywczym, wtedy, gdy dziecko, jakim byłem, przegląda zeszyt przewiązany sznurkiem,
zaskoczone widokiem tylu nazwisk, dat i wymieszanych miast. Jesteśmy jednocześnie w
1895 roku w Trabzonie, bielonym przez słone morskie wiatry, gdzie słychać trąby, jak w
przededniu zburzenia murów Jerycha, wieszczące rozpętanie masakr na Ormianach, które
miały się zakończyć dopiero trzy miesiące później, przy tych samych apokaliptycznych
dźwiękach trąb w Adanie, na drugim, południowym, wybrzeżu Anatolii, nad Morzem
Śródziemnym, wymazując z mapy dwieście tysięcy wsi, zbierając niczym w korycie
pomiędzy brzegami obu mórz krew ponad dwustu tysięcy osób. Jesteśmy jednocześnie w
1915 roku we wsi Ghiuşana u podnóża gór, zdewastowanej, cuchnącej śmiercią i spalonym
drewnem, jak na całym południu Anatolii, na piaszczystych drogach pustyni, w kierunku
Deir ez-Zor. I jesteśmy w 1920 roku, kiedy Armen Garo, człowiek, który dwie dekady
wcześniej dowodził atakiem na Bank Osmański, organizuje wraz z Şakhanem Natali
pierwszą w historii misję sprawiedliwości, zwaną Misją Specjalną (Hadug Kordz), do
której wypełnienia utworzono Oddział Specjalny (Hadug Marmin).
Fakt, że znajdujemy się jednocześnie w czterech różnych czasach, słuchając trąb
Trabzonu, bębnów posłańców, którzy ogłaszali dwadzieścia lat później zbiórkę ludności
ormiańskiej o świcie, przed jej domami, z tobołkami przygotowanymi do drogi, następnie
przemówienia na kongresach dasznaków w latach dwudziestych, którzy głosili konieczność
spłacenia „długu krwi”, i fakt, że wszystko to ma w tle szepty z mojego dzieciństwa, nie
powinno nas dziwić. Czas jest jak dzikie zwierzę, które biegnie wygięte w łuk i którego
łapy zostawiają ślady jedna po drugiej, ale czas może również podskakiwać na czterech
łapach jednocześnie. Jakże śmieszne, skoczne, nieprawdopodobne byłoby wyobrażać sobie
czas wyłącznie przez pryzmat chwili, którą przeżywasz. Uprościłem to, oczywiście,
porównując czas do czworonożnej istoty; czas jest czymś całkowicie niezwykłym, jakby
stonóg z głową lwa, ptasim dziobem, ale uśmiechający się jak człowiek, pogardliwie, i
albo przykrywający krew uleczającym pyłem swoich śladów, albo jątrzący nie pozwalając
jej wyschnąć.
Akcję Armena Garo z 1920 roku można porównać, oceniając jej skalę i nieprzejednany
charakter, z tym, co Simon Wiesenthal miał dokonać kilkadziesiąt lat później, aby zbrodnie
przeciwko ludności żydowskiej z czasu drugiej wojny światowej nie pozostały bezkarne. Z
tą różnicą, że podczas gdy Simon Wiesenthal działał jawnie, operacja „Nemesis” pozostała
zupełnie nieznana jeszcze pół wieku po tym, to jest po śmierci Misaka Torlakiana i mojego
dziadka Garabeta Vosganiana.
Jeśli Simon Wiesenthal, więzień obozu w Mauthausen, miał dodatkową legitymację do
stworzenia siatki łowców nazistowskich zbrodniarzy wojennych, to Armen Garo był z
pewnością najodpowiedniejszą osobą, aby poprowadzić Misję Specjalną. Pod swoim
prawdziwym imieniem Karekin Pastermadjian absolwent agronomii w Nancy, Armen Garo
miał zaledwie dwadzieścia trzy lata, gdy 26 sierpnia 1896 roku, stojąc na czele oddziału
dwudziestu pięciu mężczyzn, zajął Bank Osmański, żądając wstrzymania masakr na
ludności ormiańskiej. W oświadczeniu skierowanym do ambasad w Konstantynopolu
Armen Garo miał wypowiedzieć te historyczne słowa, które naznaczą nie tylko koniec
dziewiętnastego wieku, ale całe następne stulecie.
„Nie jesteśmy zbrodniarzami, lecz zbrodnicza obojętność ludzkości pchnęła nas do tego
czynu”. Zrozpaczony na myśl o tym, że cały jego skarb zostanie wysadzony w powietrze, i
nakłaniany przez obce mocarstwa, które miały własne depozyty w sejfach Banku
Osmańskiego, Abdul Hamid, krwawy sułtan, zgodził się powstrzymać antyormiańskie
okrucieństwa i zezwolił na ewakuację grupy komandosów do Marsylii, nawet prywatnym
jachtem dyrektora Banku Osmańskiego, Sir Edgara Vincenta, i to dopiero po tym, jak
powierzywszy trzech zabitych i sześciu rannych ormiańskiej wspólnocie, pozostałych
szesnastu, zachowując rewolwery, zostawiło na brzegu czterdzieści pięć bomb i jedenaście
kilogramów dynamitu, więcej niż było potrzebne, aby obrócić w drobny pył skarb
Wysokiej Porty.
Armen Garo ustalił wstępną listę ponad sześciuset nazwisk ludzi, których uważał za
odpowiedzialnych za masakry i deportacje. Ponieważ liczba winnych przewyższała
znacznie ich zasoby służące do wymierzania sprawiedliwości, Armen Garo i Şakhan Natali
skrócili listę do czterdziestu jeden nazwisk. Następnie znów ją uszczuplili, pozostawiając
na liście tylko najważniejszych siedmiu zbrodniarzy, którzy skądinąd zostali już uprzednio
skazani na śmierć przez Sąd Wojenny. Zdobył ich fotografie oraz fotografie ich rodzin,
które powierzył grupie odpowiedzialnej za wypełnienie wyroku.
Grupa przyjęła nazwę „Nemesis”. Bogini Zemsty.
W ciągu kolejnych dwóch lat członkowie grupy specjalnej „Nemesis” dokonali
egzekucji, przez rozstrzelanie, na wszystkich siedmiu zbrodniarzach z listy Armena Garo. Z
wyjątkiem Envera Paszy, ministra do spraw wojny, który uniknąwszy za pierwszym razem
ostrzału Misaka Torlakiana, nie uszedł z życiem po raz drugi, namierzony także z pistoletu,
którego spust nacisnął Ormianin, ale nie będący członkiem grupy „Nemesis”, lecz
żołnierzem armii bolszewickiej.
Na szczycie listy, niezależnie od jej długości, był jeszcze Talaat Pasza, minister spraw
wewnętrznych. To on napisał i nawet własnoręcznie wysłał, jak to czynił w czasach, gdy
był zwykłym telegrafistą pocztowym, telegram do gubernatorów wilajetów zamieszkanych
przez Ormian, którym zapoczątkował deportacje. Człowiek wybrany, aby ukarać Talaata,
nazywał się Salomon Tehirlian, był studentem, który wyróżnił się w walkach partyzanckich,
ale przede wszystkim tym, że rozpoczął serię wymierzania sprawiedliwości z własnej
inicjatywy, jeszcze w 1919 roku, trafiając kulą w serce Harutiuna Măgârdiciana, agenta
Talaata Paszy. Ten ostatni stworzył wstępną listę trzystu ormiańskich intelektualistów,
którzy mieli zostać aresztowani 24 kwietnia 1915 roku i w większości zamordowani. Tak
więc 24 kwietnia, w dzień, w którym zamordowano największego ormiańskiego poetę
Daniela Varujana, więc w Dzień Śmierci Poety, Ormianie na całym świecie upamiętniają
ludobójstwo z 1915 roku, które rozpoczęło się w 1895 i było kontynuowane pod różnymi
postaciami aż do 1922.
Tehlirian zakończył swoją misję po prawie sześciu miesiącach poszukiwań. W Berlinie,
w pobliżu swojego domu przy ulicy Uhlandstrasse, Talaat został śmiertelnie postrzelony w
kark. Salomon Tehlirian najpierw minął go, aby rozpoznać bezbłędnie rysy twarzy, a
następnie odwrócił się do niego błyskawicznie z wycelowanym pistoletem. Mówiło się, że
zawołał Talaata, aby się odwrócił i spojrzał mu w oczy, żeby wiedział dokładnie, co mu
się przydarza. Ale to tylko opowieść, Tehlirian miał jedną myśl: nie zgubić go. Był tym tak
przejęty, że nieporadnie próbował uciec i został natychmiast obezwładniony przez
przechodniów. Tehlirian nie bronił się, szeptał tylko bez przerwy: „Ja Ormianin, on Turek.
Zostawcie mnie, to was nie dotyczy…”.
Podczas gdy w Berlinie rozpoczął się proces Solomona Tehliriana i Ormianie z całego
świata przybywali do stolicy Niemiec, chcąc być świadkami na jego procesie lub prosząc
przynajmniej o pozwolenie na uczestnictwo, Armen Garo przygotowywał pozostałych
członków grupy. Chociaż Misak Torlakian prosił, by go wyznaczyć do ukarania Dżemala
Azmiego, głównego winowajcy masakr w Trabzonie, to otrzymał zadanie zabicia Bechbuda
chana Dżianszira, odpowiedzialnego jako minister spraw wewnętrznych Azerbejdżanu za
masakry we wrześniu 1918 w Baku, które zakończyły się śmiercią ponad dwudziestu
tysięcy Ormian.
Misak Torlakian, za przykładem Armena Garo, stworzył własny zespół, który aby nie
zwracać uwagi, nie powinien liczyć więcej niż dwóch–trzech ludzi. Wybrał Harutiuna
Harutiuniana, towarzysza broni, z którym walczył pod dowództwem generała Dro i z
którym leżał w szpitalu, kiedy obaj zostali ranni w bitwie u podnóża Araratu. Następnie
Yervanta Fândâkiana, pochodzącego tak jak Misak z okolic Trabzonu i podobnie jak on
walczącego w oddziałach Dro. Wszyscy trzej prowadzili przez trzy miesiące intensywną
akcję poszukiwania Bechbuda chana. Znalezienie go było jednak wynikiem przypadku:
jakiś walczący dasznak rozpoznał go na ulicy Konstantynopola. Okazało się później, że
Bechbud chan znajdował się tam jako przedstawiciel handlowy rządu bolszewickiego.
Ciągnęli losy: Harutiun Harutiunian i Yervant Fândâkian będą go śledzić, by określić
najodpowiedniejsze miejsce, a Misak Torlakian wykona wyrok. Po tygodniu członkowie
komando zdecydowali, że byłoby najlepiej, aby Bechbud chan został zastrzelony przed
hotelem Pera Palace, w którym mieszkał. Ponieważ przed wejściem do hotelu zawsze
oczekiwały na niego dwie limuzyny oraz nie wychodził i nie wracał o stałych porach, trzej
członkowie grupy zdecydowali się czatować na niego w kawiarni naprzeciwko, grając
niekończące się partie warcabów lub ghiulbahar.

SEN MISAKA. Pod wieczór 18 lipca 1921 roku te dwie limuzyny zatrzymały się jak
zwykle przed wejściem do Pera Palace. Bechbud chan wysiadł w towarzystwie pięciu
ludzi, którzy nosili bolszewickie czapki. Ale zamiast wejść do holu hotelowego, grupa
zdecydowała się iść na spacer do pobliskiego ogrodu publicznego, nad brzegiem Bosforu,
gdzie usiadła przy stoliku obok kiosku z napojami chłodzącymi. Trzej Ormianie opuścili
kawiarnię, wmieszali się w tłum i wyczekiwali godzinami, ze ściśniętymi gardłami.
Dopiero późnym wieczorem sześciu mężczyzn wstało i ruszyło w kierunku hotelu. Biegnąc
w poprzek ulicy, pomiędzy samochodami, Misak Torlakian dotarł przed nimi na szeroki
chodnik przed hotelem. Bechbud chan Dżiwanszir odwrócił się i spojrzał na niego. Ta
sekwencja jest wspólna dla wszystkich historii członków grupy „Nemesis”. Chwila, w
której ci dwaj mężczyźni, ten, który zamierza zabić, i ten, który zostanie zabity, patrzą na
siebie. Nic nie wydaje się bardziej wymowne i zabójcze od spojrzenia. Ten, który umrze,
wyczuwa niebezpieczeństwo, a jego wzrok wbija się w tego drugiego. A człowiek z bronią
w ręku, pomimo niestrudzonej determinacji kilkumiesięcznego tropienia, przeżywa chwilę
wahania.
Historia ludzkości jest historią czynów, pamiętnych słów, ale jest też, przede wszystkim,
historią spojrzeń. Trudną do opisania, trudną do rozszyfrowania, ale bardziej intensywną i
prawdziwą. Ze spojrzeń moich starców znam tylko tyle, ile zachowało się na fotografiach,
spojrzenia głębokie, rzadko uśmiechnięte. Ze spojrzeń moich umarłych tyle, ile zostało ze
świadectw, wiem tylko, że one przeżyły ciała, wielu ludzi umarło z szeroko otwartymi
oczami. Natomiast zdjęcia wychudzonych zmarłych, z wybałuszonymi oczami, są tym
bardziej niepokojące, im bardziej oni sami zmarnieli z głodu, zmęczenia lub chorób, a ich
oczy pozostawały całe i na zmizerniałych twarzach wydają się ogromne i łapczywe.
Możliwe, że za każdym razem Solomon Tehlirian, Arşavir Şiraghian, Aram Yerganian
czy Stepan Dzaghighian, gdy zbliżali zbielałe od ucisku palce do pistoletu Mauser, mieli
spojrzenia wprost szalone, tak że zwracały uwagę śledzonego mężczyzny. Podobnie musiał
wyglądać Misak Torlakian, kiedy zbliżył się i wyciągnął pistolet, celując w Bechbuda
chana i oddając dwa strzały w jego klatkę piersiową.
Na szerokim chodniku przed hotelem Pera Palace znajdowało się wielu przechodniów
zachęconych bryzą Bosforu. Na odgłos wystrzałów zrobili to, co wydawało im się
najszybsze i najsensowniejsze, by ujść z życiem. Niektórzy położyli się na chodniku, inni
schronili się za drzewami w parku lub za zaparkowanymi samochodami. Korzystając z
paniki, Misak Torlakian rzucił się do ucieczki, znikając swobodnie za rogiem budynku i
gubiąc się w zaułkach.
Jedynie my podążamy za nim. Pozostali, prawdopodobnie zawstydzeni strachem, który
ich ogarnął, wstają, wychodzą z kryjówek i zbliżają się do postrzelonego człowieka, o
którym nie wiemy, czy jest tylko ranny, czy umarł na dobre. Misak Torlakian biegnie, nadal
ściskając pistolet w ręku, dopóki nie poczuje się bezpiecznie w mroku ulic. Zatrzymuje się,
aby złapać oddech, przykleja się do ściany i zamyka oczy. W tym momencie przypomina
sobie swój sen. Biegnie boso po równinie, która jest właśnie tą u podnóża gór. Widać jego
płonącą wieś, ale aby tam dotrzeć, musiałby zmienić kierunek, bo wioska jest zawsze po
przeciwnej stronie, choć trudno powiedzieć gdzie, bo widzi ją i wydobywający się dym,
zarówno gdy spojrzy na lewo, jak i na prawo. Ale nie może zboczyć z drogi, aby zbliżyć
się do wioski, pomóc rodzicom, braciom i siostrom, cały czas bowiem słyszy galop
zbliżającego się konia. To jest biały ogier Bechbuda chana Dżiwanszira, który rośnie
złowrogo. Przybywa pędem, a jednak jakby nie chciał go dosięgnąć, tylko bezustannie
ścigać. Azer jest ranny, jego ubranie nasiąknęło krwią, ale to zamiast go osłabić, czyni go
jeszcze bardziej zaciekłym. Misak trzyma broń w ręku i powraca w biegu, by ponownie
oddać strzał. Tylko że pistolet przemienia się w bat i nie można wystrzelić z niego żadnej
kuli. Misak potyka się i upada, wstaje i znowu biegnie, serce dudni mu w rytm
galopującego białego ogiera, umazanego krwią Bechbuda chana.
W chwili kiedy otworzył oczy, Misak zrozumiał potworność snu. „Nie zabiłem go!” –
krzyknęło coś w głębi niego. Zauważył, że wciąż ma broń w ręku i fakt, że nie wyrzucił jej
podczas ucieczki, wydał mu się drugim znakiem. Tak więc po części zanurzony we śnie, po
części oszołomiony tym objawieniem, poczuł w tamtym momencie, że jedynym sposobem,
aby uwolnić się od tego snu, jest powrót na esplanadę hotelu Pera Palace w poszukiwaniu
Bechbuda chana Dżiwanszira. W tej chwili widocznie ponownie wszedł do swojego snu,
gdyż jego nierozważność nie mogła być żadnym przejawem jasności umysłu. Misak
Torlakian przybiegł z powrotem. Tłum myślał, że jest jednym z tych, którzy spieszyli do
miejsca, w którym upadł Azer, nawet wtedy, gdy zaczął przepychać się pomiędzy ludźmi,
którzy zebrali się wokół leżącego człowieka. Misak Torlakian oddał najpierw strzał w
powietrze i wtedy wszyscy rozsunęli się, zaskoczeni i przestraszeni. W ten sposób Misak
pozostał twarzą w twarz z człowiekiem, który upadł na chodnik i do którego ponownie
wystrzelił. W tym momencie lufa pistoletu nie przemieniła się już w bat, strzały rozległy
się jednocześnie we śnie i w rzeczywistości, a galop ogiera, który słyszał za sobą i który
dudnił mu w sercu i w skroniach, ustał. Powróciwszy do rzeczywistości, Misak Torlakian
oddał jeszcze jeden strzał w powietrze, aby uniknąć wszelkich prób rzucenia się na niego
przez oszołomionych świadków. Przytomny i w związku z tym starając się ratować własną
skórę, puścił się do ucieczki pomiędzy samochodami, tratując ludzi leżących na ziemi.
Tylko jeden z nich, mężczyzna w czapce bolszewickiej, próbował ucapić go za nogę; Misak
strzelił do niego, raniąc go. Schronił się za samochodem i pozostał tak z wycelowanym
pistoletem, aż ujrzał wśród ludzi, którzy go otoczyli, kilku żołnierzy francuskiej policji
wojskowej. Wtedy położył mauser na masce samochodu i wyszedł z ukrycia z uniesionymi
rękami. Dostał kajdanki i ciosy od tych, którzy zawstydzeni dotychczasowym strachem,
karali w ten sposób tego, który ich sprowokował. W zamęcie Francuz zgubił klucze do
kajdanek. Następnego dnia rano, aby mógł napisać oświadczenie podczas pierwszego
przesłuchania, musieli przerżnąć mu kajdanki piłą.
sześć

Księga szeptów miała także milczącą część, ukrywaną nie tylko przede mną czy przed tymi,
którzy czyhali. Ludzie ukrywali ją także jeden przed drugim, a niekiedy nawet przed
samymi sobą. Tę milczącą część Księgi szeptów, którą wyczuwałem nie mogąc jej opisać,
odkryłem dużo później, kiedy zdawało się, że ludzie przestali się już bać. Nie dlatego że
nowe czasy nie miały swoich stróżów, lecz dlatego że jeszcze nie przywykliśmy do ich
obecności.
Aurel Dimofte zmarł 4 grudnia 1957, prawie rok przed moim urodzeniem. Jego żona,
Anica, przynosiła nam mleko i twaróg raz w tygodniu, co środę, ze wsi Vadu Roşca.
Pewnego dnia przyniosła nam talerz z koliwem, posypanym orzechami i cynamonem,
przybranym kolorowymi cukierkami. Nigdy nie jadłem gotowanej pszenicy przygotowanej
w taki sposób. Ormianie rzadko wyprawiają ucztę obrzędową za dusze umarłych. Jednakże
podczas wypominek kobiety przygotowują coś w rodzaju chałwy ze smażonego na patelni
grysiku, wymieszanego z prażonymi na płycie pieca orzechami i rodzynkami. Coś
podobnego do koliwa przygotowuje się tylko na Boże Narodzenie i Wielkanoc. Potrawa
nazywa się anuş-abur i przyrządza się ją także z łuskanej pszenicy, lecz jest bardziej
soczysta i wymieszana z suszonymi owocami. Jest oznaką narodzin i zmartwychwstania, a
mniej znakiem śmierci, ale ostatecznie to wszystko jest ze sobą powiązane. Anuş-abur
gotowało się w dużych kotłach, potem rozkładano potrawę na tacach do ostygnięcia i
serwowano w miseczkach jako deser. Prawdopodobnie, mając naraz tyle setek tysięcy
umarłych do wspominania, starcy mojego dzieciństwa byli zmuszeni ograniczyć swoje
obowiązki wobec zmarłych.
Zjadłem koliwo za duszę Aurela Dimofte. Była słodka i pyszna. Moja babcia zapytała
Anikę, czy przyszło dużo ludzi na panichidę. Anica wybuchła płaczem i powiedziała, że nie
było nabożeństwa żałobnego. Wyłożyli na stół koliwo, położyli nakrycie dla Pana naszego
Jezusa Chrystusa, sami odmówili Ojcze nasz i śpiewali Wieczne odpoczywanie, unosząc
talerze i kołysząc je splecionymi dłońmi. A to dlatego że Aurel Dimofte nie ma grobu z
krzyżem i kapłan boi się wspominać jego imię przy ołtarzu, w obecności wszystkich. Tanti
Anica wyszła, kołysząc nosidłem, a dziadek szepnął do babci: „Nie pytaj jej więcej o
męża. Brał udział w buncie… Kto wie, gdzie teraz gniją jego kości”.
Słyszałem już kiedyś to zdanie w ustach mojego dziadka, nie rozumiejąc go zbyt dobrze.
Starcy siedzieli pod morelą na dziedzińcu, popijając kawę i rozmawiając, przeglądali stare
zdjęcia lub czytali gazety. Padało jakieś nazwisko, następnie milkli, i podobnie jak kapłan
wypowiadający „Amen” po śpiewie chóru, mój dziadek mówił, wzdychając: „Kto wie,
gdzie teraz gniją jego kości”. Wyobrażałem sobie zbielałe kości rozkładające się na
poboczu drogi, ale dowiadywałem się stopniowo, że tak jak wody występujące z brzegów
ostatecznie spływają do ziemi, tak samo umarli mają w sobie jeszcze tyle życia, aby
rozgrzebać ziemię i prześlizgnąć się przez jej szczeliny, jak ktoś, kto wyciąga przez sen
ręce po kołdrę, by się nią otulić. Ziemia nie przeciwstawia się, jest dobra i uzdrawiająca,
przykrywa wszystko.
Aby wyjaśnić ten skrawek mojego dzieciństwa, w którym jedynym wyraźnym odczuciem
jest słodki smak koliwa, wyruszyłem tropem Aurela Dimofte.
Jesteśmy w roku 1949. Jesteśmy jednocześnie w listopadzie 1957 roku, gdy nad łąkami
Seretu zaczął wiać suchowiej, zwiastując wczesną zimę. Jesteśmy również w 1964 roku i
tym razem ja też, wraz z pozostałymi postaciami Księgi szeptów, chwytam w palce
papkowate koliwo. I jesteśmy w listopadzie 2005 roku, kiedy wydaje się, że czasy się
zmieniły, bo brzemię prześladowania i mówienia szeptem przemieniło się w brzemię
wolności i niewiedzy, co powiedzieć, właśnie dlatego że nie wiadomo, od czego zacząć.
W 1949 roku postaci nie należą do Księgi szeptów, żyją poza nią. Co więcej, są pośród
nich tacy, którzy podjudzają przeciwko książkom i zachęcają tłumy, by je palić. Księga
szeptów opowiada o dniu, w którym zostały spalone książki. Tak jak w dniu rzezi
niewiniątek nie zdołano zabić wszystkich nowo narodzonych, tak samo w dniu spalenia
książek nie zdołano ich wszystkich zniszczyć. W wojnie pomiędzy władzą a książkami,
chociaż umierają tylko książki, władza nigdy nie wygrywa. Dlatego że ludzie napisali
więcej niż są w stanie zapomnieć.
Widząc, jak uciążliwa jest ich walka z książkami, nowe władze odkryły inną drogę do
zwycięstwa, dotąd nieużywaną: podjudzali jedne książki przeciwko drugim. Ale tak jak
ptaki podczas przelotu nad morzami potrzebują skrawka ziemi, by odpocząć, tak samo
książki, aby przeżyć, potrzebują ludzi, którzy je czytają, otwierają ich okładki, wertują ich
kartki, by mogły oddychać. W przeciwnym razie, tak jak zdarzyło się to z nowymi i
głośnymi książkami napisanymi w czasach, kiedy ludzie rozmawiali szeptem, umierają
wyczerpane i zduszone. Ale w tamtych czasach dym stosów jeszcze się nie rozwiał, nowe
książki dopiero czekały na napisanie, a władze komunistyczne czepiały się końca
wieczności jak liny dzwonu, rumieniąc się i pękając z dumy na dźwięk ogłuszającego
dzwonienia. Do którego dodawały, jakby tego było mało, oklaski dla samych siebie,
niestrudzone i rytmiczne.
Tak musiało wyglądać plenum Komitetu Centralnego Rumuńskiej Partii Robotniczej od
3 do 5 marca 1949 roku, kiedy to podjęto decyzję o kolektywizacji rolnictwa. Po tym, jak
warstwa zamożnych chłopów została osłabiona przez system obowiązkowych dostaw, a
odmowa ich oznaczała sabotaż i działanie przeciwko porządkowi państwa, co groziło
konfiskatą mienia i więzieniem. Teraz tych samych chłopów chciano przekonać do tego,
aby zrzeszyli się, odstępując ziemię i część swoich zabudowań na rzecz kolektywu.
Podzielono ich na trzy kategorie: biednych, średniorolnych i bogatych, czyli chiaburi.
Biedni chłopi byli łatwym łupem, natomiast na drobnych rolników i chiaburi rozpoczęła
się prawdziwa nagonka. O ukończonej kolektywizacji jako pierwszy zameldował region
Konstanca, potem południowy Bărăgan, łąka Seretu. O tych, którzy się sprzeciwiali,
krążyły rozmaite pogłoski, niebezpodstawne, i rozgłaszane specjalnie, aby zastraszyć
ludność.
W regionie Galaţi ziemie na południu Fokszan, Surai i Vadu Roşki, pozostawiono na
koniec. Miejscowi byli uparci, niewielu ubogich, a wieś Suraia stanowiła jedno z
najbardziej zaludnionych miejsc Bărăganu.
Były dwa rodzaje wysłanników: agitatorzy i doradcy. Kilkoro było ze wsi, większość
zamiejscowa. Biedni chłopi, bez ziemi, przyzwyczajeni do ciężkiej pracy, nadwyrężania
karku lub przepychania się na ucztach pogrzebowych, Cyganie z przedmieść lub wyrobnicy
na dniówki, najmowani przy żniwach, otrzymali odzież, futrzane czapy i kije z pnia starej
wierzby. Gdy do Surai dotarły pierwsze ciężarówki z żywnością, to znaczy z czarnym
okrągłym chlebem i grubą słoną wędliną, beczki z winem, które rozlewano do blaszanych
kubków, niektórzy się cieszyli, pchając się, by jeść i pić nawet tam, w pobliżu ciężarówki.
Inni się zasmucili. Nic nie jest za darmo, myśleli, i rzeczywiście, ci, którzy tak sądzili,
mimo że nie pchali się po chleb z wędliną, mieli zapłacić za to, czego nie zjedli i nie
wypili, i to z nawiązką.
Rozmawiamy: jest także listopad, ale 2005 roku. Vasile Niculiţă, Gheorghe Porumboiu,
Damian Pătraşcu, Sterian Răducanu, Gheorghe Mocanu. Gospodyni, córka Damiana
Pătraşcu, przyniosła dzban wina i cozonac{16} pokrojony na grube kawałki. Żegnają się
najpierw, maczają usta w winie, a potem ani nie piją, ani nie jedzą. Przypatrują się
podejrzliwie, ale i z zaciekawieniem temu obcemu dojrzałemu mężczyźnie; nie mogą
uwierzyć, że ktoś z Bukaresztu przyjechał aż tutaj tylko po to, by wysłuchać ich opowieści.
Ale ja nie jestem dorosłym mężczyzną, choć mam ponad metr osiemdziesiąt wzrostu,
posiwiałe i przerzedzone włosy, nie jestem też z Bukaresztu, lecz stąd, z okolicy,
dwanaście kilometrów dalej na północ, czyli z Fokszany, i jestem dzieckiem jedzącym
koliwo ku pamięci Aurela Dimofte.
Nagle Vasile Niculiţă odwraca się w stronę swojego sąsiada po prawej, Gheorghego
Mocanu, i mówi: „A ty się wynoś!”. Potem do mnie: „Nic nie powiem, dopóki nie
wyrzucicie tego tutaj!”. A „ten”, czyli Gheorghe Mocanu, wygląda na zakłopotanego, jest
przygotowany na wszystko, że zostanie lub będzie wypchnięty za drzwi. Nie odróżniałem
ich, takich starych i skurczonych, i nie wiedziałem, dlaczego spośród ocalałych niektórzy
mieli pozostać, a inni nie. Ale oni wiedzieli. „Ponieważ był jednym z doradców – wyjaśnił
Porumboiu. – „To znaczy jednym z tych, którzy przychodzili na dziedziniec do ludzi, grozili
im więzieniem i miażdżyli palce między drzwiami a futryną, gdy nie chcieli zapisać się do
kolektywu”.
Przychodziło wielu agitatorów i doradców, opowiadają, kawałkując słowa. Zaczęto
przed domem Culaego Focşy w Surai. Było około ośmiuset doradców i agitatorów, mówi
Sterian Răducanu; ależ nie, mówi Ghiţă Porumboiu, nie było ich więcej niż dwustu. W
każdym razie było ich wielu, kończą zgodnie. Jak skończyli rozdawać jedzenie i trunki i
rozpalili umysły ludzi, zaczęli wchodzić na podwórza, do domów. Tych, którzy nie chcieli
podpisać, ładowano na ciężarówki i krążono z nimi po uliczkach, zabierając aż na kraniec
wsi, by ich zastraszyć.
Wtedy Vasile Niculiţă zatrzymał się przed domem Culaego Focşy, zastępując drogę
Gheorghemu Mocanu, który był doradcą, „Ten, kogo widzicie tutaj, nie jakaś tam obca
szuja, ale z naszych, z Surai, i prowadził ich od jednego do drugiego: «Ten jest przyzwoity,
obejdźcie się z nim łagodnie, ten jest uparty, wejdźcie większą grupą naraz, tak by
przestraszyć mu żonę i dzieci, i strzeżcie się», tak im radził. Zaprawdę, jak to «strzeżcie
się»? Przecie, jak wchodzisz na moje podwórko, dlaczego masz się mieć na baczności,
jeśli przychodzisz w dobrej wierze? No powiedz mi, ha!”. Gheorghe Mocanu, stary i
drobny podobnie jak pozostali, nic nie mówił, i podczas gdy oni wymachiwali rękami,
siedział skulony z rękoma złożonymi na kolanach. „Zapytałem go: «Dlaczego chodzisz do
ludzkich domostw i wpadasz niespodziewanie?». Odpowiedział: «Żeby dać ci wniosek o
przyjęcie do kolektywu». Wtedy – wyjaśnił Vasile Niculiţă – nie stał tak jak teraz, niczym
niemowa, miał głos, a za nim stało jeszcze około dziesięciu uzbrojonych w pałki. A ja
mówię: «Daj mi wniosek do przeczytania!». «Wejdźmy do domu – odpowiada Mocanu –
będziesz mógł przeczytać dokładnie». Ale ja wiedziałem swoje, że tylko z własnego domu
nie zdołam uciec. «Nie, daj mi go tutaj na ulicy, moja żona i dzieci nie muszą wiedzieć».
Dał mi. I mówi: «Podpisz tutaj, pod tymi linijkami». A ja odpowiadam: «Ano,
przeczytajmy. Posłuchaj tego: Chcę się zarejestrować z własnej woli do CAP{17}». I
jeden z ludzi Mocanu kiwa głową na tak, że to jest jasne. A ja odparłem: «Jeśli to jest z
własnej woli, to dlaczego przychodzisz mnie zmuszać». Nie czekałem już, aż coś odpowie,
zdzieliłem go dwa razy po łbie i uciekłem w krzaki na łąkach Seretu. A stamtąd do
krewnych w Gałaczu”.
Vasile Niculiţă zdawał się ostudzić gniew na wspomnienie tych ciosów w głowę, które
zadał Gheorghe’owi Mocanu, i już nie żądał, by go wyrzucono za drzwi, ba, nawet
zapomniał o nim na dobre. Ale tamten nie zapomniał, zwłaszcza wstydu, że musiał zebrać
się z ziemi, choć huczało mu w głowie, na oczach wyrostków z ekipy przybłąkanych
agitatorów. Następnego dnia doradcy i agitatorzy zaczęli krążyć w większych grupach. A
gdy stanęli na środku wsi, twarzą w twarz, z jednej strony wieśniacy z kijami, siekierami i
łopatami, z drugiej zaś intruzi, ci drudzy nie byli równie zaciekli, nie musieli bronić ani
ziemi, ani domu, ani żony z dziećmi, wycofali się. Wieśniacy nie rzucili się za nimi w
pogoń, patrzyli jedynie w milczeniu, jak uciekają ile sił w nogach i znikają za mostem.
Ale ich radość nie trwała długo. Wieczorem 27 listopada pojawiły się milicyjne ziły,
przemierzające wieś za namową Dumitru Arbănaşa, wójta wybranego spośród tych
niedołęg, który wskazywał domy przywódców buntu. Chłopi, którzy nie pomyśleli o tym,
by uciekać, byli zatrzymywani, grożono im karabinami maszynowymi, które ci, co walczyli
na wojnie, rozpoznali, przypominając sobie, jakie były bezlitosne. Wiązano ich mocno i
wrzucano do ciężarówek niczym owce, jednego za drugim. Ci, którzy uciekli, i tak zostali
schwytani, w wierzbinach, w zaroślach, u krewnych, gdy wyszli z ukrycia powodowani
głodem, zimnem, ze strachu lub w obawie o bliskich, którzy słyszeli od innych, że jeśli
będą ukrywać zbiegów w piwnicach lub szopach, spotka ich ten sam los, jeśli nie gorszy.
„Zawsze, gdy wracałem do domu z Gałacza – mówi Sterian Răducanu – zatrzymywałem
się w Piscu u kumotra. Miał zapaloną lampę i raczył mnie chlebem, słoniną i dzbanem
wina. Tym razem, gdy wróciłem, nie świeciło się żadne światło, a brama była zamknięta.
Przywarłem do ogrodzenia, bo na końcu ulic stali ził i po jednej ciężarówce z plandeką, a
w każdym pojeździe było około dwudziestu–trzydziestu osób. Ludzie patrzyli przerażeni
zza ogrodzeń, nikt nie miał odwagi, aby otworzyć bramę. Ledwo uszedłem niezauważony
przez któregoś z tych z ciężarówek. Ale za mną, we wsi Vadu Roşca, niebo było czerwone
jak od pożogi. Wieś płonie, pomyślałem, podpalili wieś”.
Doradcy zatem nauczyli się rozumu i już się nie rozdzielali. Chodzili razem,
dziesiątkami. Dwa–trzy dni po zdarzeniach we wsi Suraia – zostawili trochę czasu, by
pogłoski dotarły przed nimi i przestraszyły ludzi – przybyli w grupie około czterdziestu
osób do Vadu Roşki, dwiema ciężarówkami, by przenocować w szkole. Ale popełnili błąd,
ludzie z Vadu Roşki nie byli przestraszeni, lecz raczej rozzłoszczeni. Wieść rozeszła się
szybko i chłopi zebrali się z toporami i pochodniami, zmuszając agitatorów do schronienia
się w szkole. Właśnie to ich uratowało, bo ludzie nie ośmielili się rzucać kamieniami w
okna szkoły, a co dopiero podkładać zapaloną słomę pod drzwi, by agitatorzy wychodzili,
dławiąc się dymem, bo jak nie, to spłonęliby w środku jak szczury. Gdyby to był ratusz, nie
zawahaliby się, byłoby im wszystko jedno, ale ponieważ chodziło o szkołę, albo gdyby
chodziło o cerkiew, ludzie zadowolili się tym, że mogą ją otoczyć z zapalonymi
pochodniami, tak że jeśli ktoś nie wiedział, co się dzieje, mógłby pomyśleć, że to noc
świąteczna, noc św. Ignacego, kiedy pali się ogniska, aby pomóc światłu pokonać
ciemności.
Nawet jeśli to było jakieś święto, z ogniem i ze wszystkim, to przerodziło się w obłęd.
Mieszkańcy Vadu Roşki połączyli siły, aby przewrócić ciężarówki, którymi przybyli obcy,
przeturlać je i wrzucić do Seretu. Ogień popychał ludzi do zachowań absurdalnych.
Iosandru Areaua pociął plandekę nożem, jakby godził ostrzem w tych mężczyzn, a następnie
uniósł ostrze w świetle pochodni, jakby spodziewał się zobaczyć spływającą po metalu
gęstą krew.
„To było piękne – opowiada Damian Pătraşcu – Boże, jakie to było piękne! Nie
widziałem tak wielu pochodni od czasu dzieciństwa, od dnia Wniebowstąpienia tuż po
zakończeniu wojny. Panował głód, jednak ludzie znaleźli tyle mąki, aby zrobić placki i
wbić w nie zapalone świece, a następnie wypuścić na wody Seretu. I każdy wypowiadał
imiona swoich umarłych i ludzie płakali razem, za jednych z bólu, że nie ma ich wśród
żywych, za innych z radości, że ocaleli, tylko ja jeden płakałem za wszystkich, gdyż będąc
jeszcze wyrostkiem, nie odróżniałem dobrze łez radości od smutku. Lubię patrzeć na
twarze ludzi oświetlone płomieniami, są piękniejsze niż w świetle słońca, bardziej żywe.
Najlepiej z tamtej nocy pamiętam twarze ludzi, wyostrzone światłem, jakby były
wyrzeźbione w drewnie. Ale najpiękniejsza była Dana, córka Radu, z chustką zsuniętą na
ramiona i rozpuszczonymi włosami, jakże była piękna i śmiała się z głową odchyloną do
tyłu. Co sobie myśleli ci łajdacy stłoczeni w szkole, patrząc z przerażeniem przez okna, kto
to może wiedzieć? Zwłaszcza, gdy usłyszeli skrzypce i bęben jak w Wigilię. Aurel Dimofte
pierwszy cisnął czapkę o ziemię, krzycząc: «Tańczmy, bracia!», i uderzył butem w
zmrożony brzeg uliczki, a za nim podążył Ionuţ Cristea. «Masz rację» – powiedział Stan
Dumitru. Ogień doprowadził nas do obłędu, odsunął wszelki strach, tańczyli. A wraz z nimi
wszyscy pozostali Ion Aureaua, Dumitru i Toader, synowie Crăciuna, i Stroe, Marinică i
Mihai. To był ich taniec ze śmiercią, nie wiedzieli o tym, ale może przeczuwali.
Chwyciliśmy się jak do hory i odtańczyliśmy ją jak podczas świąt. Tańczyliśmy i
wznosiliśmy okrzyki radości, rozpaleni. Następnego dnia połowa z nas czołgała się w
ziemi pełnej krwi, ogłuszona bębnieniem karabinów maszynowych, tam gdzie śmierć nas
jeszcze nie dosięgła”.
Ludzie opuścili krąg hory po północy i rozeszli się do domów, zostawiając agitatorów
na łasce Boga, sądząc, że napędzili im wystarczająco dużo strachu. Gdy obcy ujrzeli, że
hora się rozwiązuje, światła ognia gasną, a dźwięk bębna staje się coraz bardziej odległy,
wyszli całą zgrają, dziękując Bogu za to, że zachowały się całe cztery opony jednej z
ciężarówek. Stłoczyli się w niej wszyscy, zapominając w pośpiechu o pałkach, ale nie
zapominając o strachu, jakiego nabawili się, myśląc, że spłoną żywcem, i zemścili się
potem straszliwie.
Niţu Stan, walcząc na wojnie, doszedł aż do Stalingradu. Czuł, że spokój następnego
dnia rano nie wróży dobrze. Zwłaszcza że Sterică Răducanu przyszedł przed świtem,
opowiadając mu: „W Suraia są samochody z oficerami, którzy czatują. I kiedy wróciłem z
Piscu, by opowiedzieć naszym, którzy jeszcze pozostali w wiosce, że szykuje się kolejna
napaść, drobny cywil w granatowym palcie wyłonił się z ciemności na końcu wsi. «Skąd
idziesz?» – zatrzymał mnie. «Z Vadu Roşki». Miał podniesiony głos, ale kaleczył słowa.
Miał go rozpoznać później nawet szybciej niż sylwetkę, której wtedy nie widział dobrze w
ciemnościach. Głos ten miał powracać do niego obsesyjnie, gdy przeżywał tysiące razy
tamtą noc, pełną lęków związanych z tym głosem wszelkiego zepsucia, kaleczącym r,
syczącym i jąkającym się, a który należał do Nicolae Ceauşescu, wysłanego z Bukaresztu,
aby zakończyć raz na zawsze chłopskie rozruchy na łące Seretu. «Co tu robisz o tej
porze?». «Przyszedłem po żonę!» – powiedział, nie zastanawiając się, czy ten drugi w to
uwierzy czy nie. Ale tego drugiego, Nicolae Ceauşescu, zupełnie to nie obchodziło. „Co się
dzieje w Vadu Roşce? Są ludzie z widłami i toporami?”. Sterică Răducanu odwrócił lekko
wzrok, aby zobaczyć, czy na niebie widać czerwonawy cień hory z pochodniami. Ale niebo
było jak dzwon pokryty smołą i nieruchomy. Odwrócił się zatem i powiedział: «Nic
takiego nie widziałem». «Palisz?». «Palę». Ceauşescu dał mu papierosa i podał zapaloną
zapałkę, trzymając długo płomień przed jego twarzą. «Przyglądał ci się, żeby cię
zapamiętać» – mówi Damian Pătraşcu. «Też tak myślałem, że dlatego, ale nie tylko dlatego.
Nie mogłem wytrzymać, miałem nogi jak z waty». «Mogę odejść?» – zapytałem. «Możesz».
Odszedłem chwiejnym krokiem. Długo patrzył za mną, dlatego zacząłem biec dopiero, gdy
oddaliłem się na dobre. Ale on mi nie uwierzył. Wiedział, że skłamałem. Gdy przyglądał
mi się z zapałką przy twarzy, nie patrzył mi prosto w oczy, patrzył na rękę, w której
trzymałem papierosa, i ujrzał jak drży. To znaczyło, że się boję, bo skłamałem. Wiedział, że
go okłamałem. «To dlaczego cię wtedy nie aresztował?» «Po co miał tracić ze mną czas?
Wiedział, że i tak mnie zatrzyma następnego dnia lub w kolejnym tygodniu, i że nie mam
dokąd uciec. Żaden nie miał gdzie uciekać, złapali nas i aresztowali, a nawet prócz nas
jeszcze innych»”.
Niţu Stan wysłuchał jego historii i przewidział, że oni przyjdą i że już nie ma odwrotu.
Poszedł zebrać pozostałych. Na ulicy złapał go syn, który miał nie więcej niż sześć lat,
podał mu duży nóż do uboju świń i powiedział: „Tato, weź nóż, żeby cię nie zabili…”.
Zgromadzili się na krańcu wsi w kierunku Fokszan. Każdy przyniósł coś ze sobą, stare
wózki, grube deski, duże kamienie, nieoheblowane dębowe stoły, pniaki. „Ty – Stan Niţu
zwrócił się do Ionuţa Cristei – wejdź na dzwonnicę. Jeśli zobaczysz, że się zbliżają, bij w
dzwon”. „Tak mu powiedziałem, lepiej jakbym mu tego nie mówił, bo i teraz serce mi pęka
na myśl, że wysłałem go na śmierć. I poszedł też za nim Vasile Haralambie, chłopaczek, nie
miał nawet dwunastu lat. Biedny chłopak, gdy go znaleźli pod schodami dzwonnicy, pobili
go na miazgę, dygotał w gorączce aż do Trzech Króli”. Panował spokój, tak więc był
jeszcze czas. Ustawili w poprzek drogi ciężarówkę, która została po pałkarzach z
poprzedniego dnia. Położyli przy niej, co tylko znaleźli, wózki, kamienie, kotły do topienia
tłuszczu, pniaki, oparli o niego deski, a dziury zatkali pakułami, by się trzymały. Dana,
córka Radu, wspięła się na maskę samochodu i machała nieprzytomnie chustką niczym
flagą. Tylko Niţu Stan miał swoją starą strzelbę z czasów wojny, w której jednak nie było
naboi, i trzymał ją za lufę, wymachując kolbą jak maczugą. Pozostali uchwycili co tylko
znaleźli na podwórzu, topory, widły, łopaty, kije do przeganiania wilków, sierpaki do żęcia
rafii. Starcy stali w przedsionku cerkwi i modlili się, kobiety pochlipywały za płotami,
mężczyźni zaś, kto żyw, wspierali barykadę, tnąc horyzont zwężonymi oczami.
Wiatr ustał, nie szczekał żaden pies, nie było słychać najmniejszego szelestu skrzydeł
ani krakania wron. Nikt nie mówił. Nagle rozległ się pomruk, który przejął mrowiem
ziemię i który odczuli podeszwami stóp, zanim rozbrzmiał w ich uszach. Gałęzie zaczęły
się trząść, choć wiatr nadal nie wiał. „Nadjeżdżają czołgi” – powiedział Niţu Stan; sądził,
że krzyknął, ale patrząc na wszystkich wokół, którzy byli tylko zdziwieni, dostrzegł, że nie
zrozumieli, i nagle zrobiło mu się ich żal, chciał do nich krzyczeć, by uciekali, co zrobimy z
naszą barykadą z pakuł i desek wobec czołgów i gdzie się schronimy przed ich pociskami i
obrotowym ogniem karabinów maszynowych, ale jego głosu nie dało się już usłyszeć, bo
tymczasem rozległo się bicie wielkiego dzwonu. Ludzie patrzyli przerażeni na dzwonnicę,
kobiety zdławiły płacz w gardle, żona Dimofte, która była w ciąży, wstała, zakrywając
ręką usta, starcy czynili coraz bardziej gorączkowe znaki krzyża, dzwon zaś bił, a drżenie
powietrza od bicia dzwonu zlewało się z drżeniem ziemi, tak że nie wiadomo już było,
które drżenie jest przeklęte, a które błogosławione.
Dana, córka Radu, zobaczyła je pierwsza, były jak zielonkawy prążek na linii horyzontu,
który stale się powiększał. Niţu Stan zrozumiał od jednego spojrzenia, że kolba jego
strzelby, topory i rolnicze narzędzia, dobre do przewracania ziemi i wyrębu lasu, były
zupełnie bezużyteczne przeciwko tym dwóm czołgom, które zbliżały się do mostu w
otoczeniu ciężarówek, służących, z tego, co pamiętał, do przewożenia karabinów
maszynowych.
Czołgi zatrzymały się, a wraz z nimi samochody ciężarowe, które zawróciwszy, zbliżały
się tyłem do barykady, a gdy podniesiono plandekę, ich oczom rzeczywiście ukazały się
długie i perforowane osłony luf karabinów maszynowych. Z ciężarówek wysiadło kilku
oficerów w mundurach Securitate, a na ich czele ten sam niski mężczyzna w wojskowej
czapce i granatowym palcie. Zatrzymali się przed czołgami. Wtedy niektórzy ludzie wyszli
przed barykadę. Drobny mężczyzna podniósł prawą rękę i myśleli, że chce do nich
przemówić. Dzwony zamilkły.
Ludzie zrobili krok do tyłu. Stojący przy Niţu Stanie Costică Arbănaş padł na kolana i
rozdarł sobie koszulę, odsłaniając klatkę piersiową. Obok niego Aurică Dimofte, Stroie
Crăciun i ściskający w ręku siekierę Ionică Aureaua. Potem inni wychodzili jeden po
drugim. Siedząca wysoko na kabinie przewróconego samochodu Dana, córka Radu,
zastygła w bezruchu, przyciskając chustkę do piersi.
Wtedy zdarzyło się kilka rzeczy naraz. Ten mężczyzna, Ceauşescu, opuścił ramię
szybkim ruchem. Dzwon zaczął ponownie bić, zagłuszając świst kul, ale pozostał ogień
wydobywający się z luf i pociski, które wypełniły niebo. Pierwszy upadł Aurel Dimofte,
najpierw na kolana, patrząc zdumiony na swoje ręce przyklejone do piersi, z której tryskała
krew, a następnie przewrócił się, ze złożonymi nadal kolanami, na plecy, pchany przez
pociski, które dalej faszerowały jego ciało. Dana, córka Radu, została zmieciona z taką
siłą, że wyskoczyła w górę jak szmaciana lalka i pozostała przez kilka chwil w powietrzu,
unoszona gradem kul, zanim upadła na maskę samochodu z rozłożonymi ramionami.
Klęczącego Costicę Arbănaşa pociski cudem omijały, ale pozostał tak, nieruchomo, z
pustymi oczodołami, nie czując nawet płaczu. Niţu Stan padł i poturlał się na bok, ale
wrócił, by wyciągnąć Stroie Crăciuna, który jęczał nieprzerwanie: „Staaan, nie zostawiaj
mnie…”, aż krew napłynęła mu do ust i się udusił. Dzwon wciąż bił, jakby dzwonnica
spłynęła, niczym pobiałka, po ścianach cerkwi i cała cerkiew stała się dzwonnicą o
miedzianych ścianach. Dzwonienie stało się tak ogłuszające, że cerkiew wzniosła się,
olbrzymia, osadziła fundamenty na skraju horyzontu i niebo stało się miedzianą kopułą, a
dużo większy dzwon uderzał o ściany nieba. Karabiny maszynowe ostrzeliwały dzwonnicę,
ale dzwon nadal bił. Czołgi ruszyły powoli, kontynuując ostrzał, zmiotły barykadę niczym
kopczyk kreta, wyrzucając w powietrze deski i ciała. Ranni, pełzając, próbowali zejść im z
drogi, by nie zgniotły ich gąsienice czołgów. Karabiny maszynowe strzelały teraz tylko w
dzwonnicę, rozpętała się gigantyczna walka pomiędzy dzwonieniem dzwonu a świstem kul,
z której dzwon, chociaż wieża, z nadgryzionym przez kule tynkiem, poszarpana na kawałki i
zdławiona białym dymem pobiałki, wyglądała jak podarty kożuch, wychodził zwycięsko.
Aż do chwili gdy lufa jednego z czołgów podniosła się powoli i oddała strzał, trafiając w
sam środek dzwonnicy. Ionuţ Cristea z pewnością od dawna już nie żył, a dzwon sam
walczył dalej. Pocisk zabił również dzwon.
Gdy dzwonienie umilkło, ustał też ogień strzałów. „To wydawało się nie mieć końca –
wspominali niektórzy – myśleliśmy, że pozabijają nas wszystkich”. „To nie trwało dłużej
niż dziesięć minut – mówili inni – to było jak gradobicie, letnia ulewa”.
Gdy wszystko umilkło, dało się słyszeć jęki rannych. Byli dotąd czymś w rodzaju
ruchomych celów, wojłokowe ciała, roztrzęsione, które zwijały się z ramionami w bok lub
klęczały, pochylając się, w zależności od tego, jak trafiły je kule, czołgały się, zaczepiając
paznokciami i szukając podeszwami stóp na zamarzniętej ziemi stopni, o które mogliby się
wesprzeć, jakby wchodzili po schodach, słabsi chronili się w ramionach silniejszych, ci
zakrwawieni w ramionach innych zakrwawionych, krew bowiem zaczęła się mieszać i
trudno było powiedzieć, czyja to rana.
„Leżałem skulony pod schodami dzwonnicy – przypomina sobie Vasile Haralambie. –
Dzwon bił odtąd sam, jakby był żywy. Ionuţ był martwy, ręce miał owinięte liną, twarz i
ubranie pokryte krwią i wapnem ścian. Z taką białą twarzą wyglądał jak jeden ze świętych
malowanych na ścianach cerkwi. W końcu dało się słyszeć ogromny hałas i błysnęło
światło jak przy uderzeniu piorunem. Dzwon zamilkł. Przyszli żołnierze. Jeden z nich wyjął
bagnet i otworzył Ionuţowi ostrzem zaciśnięte na linie palce, aby lina przestała się
kołysać”.
„Wtedy usłyszałem jak przez sen bicie dzwonu – przypomina sobie Ioniţă Haralambie. –
Myślałem, że umarłem i dotarłem do bram Raju, ale otworzyłem oczy i zobaczyłem, jak
wysiadają z ciężarówek i wchodzą między nas, rannych, ze strzelbami wycelowanymi w
dół, w nasze czoła”.
„Żywym przystawiali lufę pistoletu do gardła, by nas śmiertelnie przestraszyć, jakby
nam jeszcze było mało. Martwych odwracali bronią, a jeśli się nie dało, butami, by leżeli
twarzą do góry. Ale nie trudzili się, aby pozamykać im oczy, bo oni, zaskoczeni przez nagłą
śmierć, umarli z otwartymi oczami”.
„Pozostałem na kolanach i nie mogłem przestać płakać – wspomina Costică Arbănaş. –
Tak jak niektórzy ze strachu popuszczają w portki, ja popuściłem na policzki. Oddychałem
płaczem, dyszałem po prostu. Był gorący i płynął strugami, jakbym płakał krwią. Dwóch
zatrzymało się, jeden przytknął mi pistolet do czoła, ale drugi powiedział: «Zostaw go, nie
widzisz, że oszalał?». I zostałem tak aż do południa, nic więcej nie pamiętam. Tyle tylko,
że upadłem jak kłoda na drogę, ale nawet wtedy nie przestałem płakać. Kiedy się
obudziłem, zapadał wieczór i nic już nie było wokół poza słodkawym zapachem lepkiej
krwi. W szkole paliło się światło. Podszedłem i zajrzałem przez okno, bito ludzi, w drugim
pomieszczeniu znajdowali się martwi, rzuceni jeden na drugim. Dopiero wtedy, wobec
takich okropności, mój płacz ustał…”.
„Zestrzelili Cristeę z dzwonnicy – przypomina sobie Lazăr Sandu – i zrzucili go z
dachu. Upadł z hukiem jak martwy ptak. Następnie przeciągnęli go za ręce na środek drogi.
W miejscu, gdzie spadł, pozostał ślad jak czerwony grzyb i inna czerwona linia,
poprzerywana tam, gdzie jego głowa turkotała na dużych kamieniach, jakby znaczyli jego
ciałem granicę pomiędzy ziemiami”.
„Marinică Mihai zmarł skulony – przypomina sobie Haralambie. – Powiedziałbyś, że to
śpiące dziecię, gdyby nie było pod nim kałuży krwi. Przyszedł jego pies i lizał go po
twarzy, ale wyczuł, że jest zimny i sztywny. Wtedy pies zwąchał krew i zaczął ją chłeptać.
Nie ma w tym żadnej winy biednego psa, że krew była cieplejsza, i zwierzę, kto wie,
czuło, że krew jest żywa, i rozpoznało ją zamiast zmarłego. Pies chłeptał bez pośpiechu,
nikt go stamtąd nie przegonił…”.
„Moja matka trzymała się za brzuch – wspomina Ionică Dimofte – żeby mnie nie stracić.
Tak więc ja wiem o tych rzeczach tylko ze słyszenia i wyrywkowo, bo nikt nie chciał mi
opowiedzieć wszystkiego od początku do końca. Mówili kilka słów, a potem zamierali,
jakby zdarzyło się to teraz na nowo. Nie chcieli sobie przypominać, i tak zacząłem ja, który
wtedy byłem w łonie matki, przypominać sobie za nich. Przede wszystkim tych zmarłych,
pośród których mój ojciec, Aurică Dimofte, był pierwszy. Zabrali ich i zrzucili jak worki
mąki, jeden na drugim. Następnie zgromadzili ich wszystkich w klasie i zostawili tam aż do
zmroku. Załadowali ich do ciężarówki i wywieźli, nikt nie wiedział gdzie. Tak aby ludzie
nie opłakiwali ich na oczach wszystkich. Pochowali ich w różnych miejscach, na obrzeżach
cmentarzy, bez krzyży, bez księdza, bez świecy. Bogobojni ludzie postawili im później
krzyże z desek zbitych naprędce gwoździami, jedna na drugiej, jeden krzyż dla wielu, tak
jak byli grzebani, wielu naraz. Grób mojego ojca znaleźliśmy dopiero po trzydziestu pięciu
latach od rewolucji, właśnie we Floreşti. Rozmawialiśmy ze starymi grabarzami,
rozpoznaliśmy go po ubraniu. Miał na sobie piękny szeroki trzos ze skóry, w którym
trzymał akt własności ziemi. Został pochowany z aktami, ze wszystkim. Kiedy
odzyskaliśmy naszą ziemię, robiliśmy próbę przy świadkach, dokumenty zgniły. I
rozpoznaliśmy go jeszcze po śladzie od kuli na czole”.
„Myśleli, że jestem martwy – przypomina sobie Marin Crăciun. – W chwili, gdy mnie
zabierali, poruszyłem się. Wtedy ten niski mężczyzna w granatowym palcie kopnął mnie w
brzuch i zwyzywał. Ale nic nie powiedziałem, skuliłem się tylko i przeklinałem go w
duchu. Przeklinałem go straszliwie ze wszystkimi jego ludźmi i za wszystkich naszych
zmarłych. I tak się też stało. Są tacy, którzy mówią, że to z czasów rewolucji, od Iliescu, że
musieli go zastrzelić, aby go uciszyć, ale to nie jest prawda. To się ciągnęło jeszcze od
tamtych czasów, od tamtej zimy i naszych przekleństw, to jest przekleństw mieszkańców z
Vadu Roşki. Oto i dowód: umarł tak, jak zabił Aurela Dimofte ze swoim batalionem
Securitate z Tecuci. Tak samo. On też upadł na kolana i strzelali do niego tak długo, aż
upadł na plecy, dalej na kolanach, tak jak Aurel Dimofte. Tylko że Ceauşescu miał
przeklętą śmierć, z rękami związanymi z tyłu, nie mógł nawet położyć dłoni na piersi jak
Aurică, próbując wtłoczyć z powrotem wypływającą krew. Nie pytajcie mnie o więcej, bo
już nie słyszę, tyle bili mnie po głowie, że słyszę tylko świst. Ostatnią rzeczą, jaką
pamiętam, że usłyszałem na tej ziemi to przeklinanie Ceauşescu”.
„Przesłuchiwali nas przez dwa dni. Zadawali nam pytania, a następnie bili –
przypomina sobie Damian Pătraşcu. – Gdy jeden padał, brali kolejnego. Kto wzniecił bunt.
I czy był ktoś spoza naszego kręgu. Czy wiemy coś o grupach ludzi w górach. Kim byli
dowódcy, którzy poddali pomysł zbudowania barykady. A potem znowu od początku. Nas,
którzy wzięliśmy winy na siebie, i jeszcze kilku, zabrali do Galaţi. Tam kopali mnie po
twarzy, aż wybili mi wszystkie zęby. W połowie stycznia, rozpoczął się proces w Sądzie
Wojskowym w Konstancy. Potem zawieźli nas do Gherla. Dostaliśmy wszyscy od piętnastu
do dwudziestu pięciu lat więzienia za zbrodnie terroryzmu przeciwko władzy państwowej
z artykułu 199 Kodeksu karnego. Przez dwa lata nie mieliśmy prawa do żadnego listu ani
żadnej paczki. Rodziny opłakiwały nas jak umarłych. A jeśli nie byliśmy jak martwi, kim
właściwie byliśmy?”.
„Wypuścili nas jesienią 1964 roku{18} – przypomina sobie Gheorghe Porumboiu. –
Kiedy dotarliśmy do wsi, nikt nie rzucił się, by nas powitać. Ludzie patrzyli na nas zza
płotów. Tylko psy przybiegły do nas, by lizać nam stopy. Drżeliśmy z zimna, głodu i
pobicia. Ale psy nas poznały, nie szczekały na nas. W końcu przyzwyczaili się do nas także
ludzie. Ale żeby opowiadać o tym, nic nie opowiadaliśmy, i nikt nas nie pytał. Teraz jest
pierwszy raz”.
„Kiedy tego lata wezbrały wody – powiedział Marin Crăciun – ludzie mówili, że dobry
Bóg chce zmyć krew, która pozostała jeszcze zasuszona między kamieniami, sprzed
pięćdziesięciu lat. Ale to nie jest tak, że krew najpierw należy rozmiękczyć krwią, a
dopiero później da się ją zmyć wodą. Dlatego woda zabrała Marina Dobre, Ionela
Crăciuna i Neculai Dimofte i jeszcze kilkoro innych, którzy byli na barykadzie i którzy
wtedy, w 1957 roku, uciekli przed kulami, ale nie zdołali uciec teraz przez powodzią, bo
byli zbyt starzy i nie mieli siły, by się oprzeć. Ale ja mówię, że Bóg nie mógł powiedzieć
czegoś takiego, bo On wie, że krew jest najpierw w naszych głowach. Może wtedy umysł
się uleczy, gdy Bóg zabierze nas wszystkich, jednego po drugim, a możliwe, że nawet
wtedy nie…”.
W Vadu Roşce było osiemnastu skazanych, w Surai piętnastu, w Răstoace czterdziestu, a
w Cudalbi pięćdziesięciu. Byli młodzi, nie poumierali w więzieniach. Ale nie można
nazwać prawdziwym życiem tego, jak żyli później. W Vadu Roşce rankiem 4 grudnia 1957
roku było czterdziestu ośmiu rannych. Dodatkowo naliczono dziesięciu martwych: ośmiu
mężczyzn, jedna kobieta, Dana, córka Radu, i jeden dzwon.
Wszyscy w bezimiennych grobach, jak inni nasi umarli, których wspominamy 24
kwietnia, w dzień masakr. Ale i bez modlitwy za dusze zmarłych, tym bardziej samotni.
Byłem dzieckiem, ich groby były rozproszone i nikt nie wiedział, gdzie ich opłakiwać, ci
skazani byli jeszcze w więzieniach w Gherli i w Aiud, Anna, żona Dimofte i kilka innych
wdów zabrało się do roboty, by wychowywać osierocone dzieci, które przez długi jeszcze
czas miały uchodzić za potomków bandytów. Ale to, co liczyło się dla mnie wtedy,
skulonego pod ścianą za domem w cieniu orzecha, było koliwo, tak dobre i słodkie, tym
słodsze, im więcej umarłych pozostało bez mszy żałobnej, a więc tęskniących za tym
światem.
„A jeśli istnieją umarli bez nabożeństwa za ich duszę – powiedział dziadek Garabet – i
jeśli ich groby są grobami bez krzyży, nieznanymi, będziemy ich wspominać razem z
naszymi zmarłymi bez krzyży”. A ponieważ Ana Dimofte od handlu serami znała lepiej
cyfry niż litery, wymieniła dziadkowi ich nazwiska, a on zanotował je na kawałku papieru:
Dana Radu, Aurel Dimofte, Ionuţ Cristea, Dumitru Marin, Ion Arcan, Dumitru Crăciun,
Toader Crăciun, Stroie Crăciun, Mihai Marin.
Potem, dziadek wmieszał te nazwiska pomiędzy nasze, ścieśniając je na kartkach
papieru, ale zmieściły się, umarli bowiem, a zwłaszcza ci pozbawieni krzyży i modlitwy za
ich duszę, z cienkimi ciałami, zajmują mniej miejsca na tym świecie niż żywi.

Dopuściłem się niesprawiedliwości, gdy wśród magów, którzy przybyli w dniu moich
urodzin, wymieniłem tylko Angheluţę, który świecił swoimi białymi palcami w cukrze
pudrze jak jakieś świeczki, Bobârcę w otoczeniu drżących cieni niczym worki z oliwkami,
czarnymi i błyszczącymi, które nieustannie pustoszeją, i Mercana, handlarza powietrzem,
oraz tajemniczego sprzedawcę nugatu, który zbliża się, oddalając jednocześnie, i który
odcina równe porcje jak czas.
Wśród darów magów są też prażone i solone orzechy Harutiuna Fringhiana. Spośród
wszystkich on uszanował najbardziej rygorystycznie tajemnicę magów. Nie pamiętam o nim
nic więcej oprócz jego darów.
W Księdze szeptów zatrzymałem dla siebie miejsce, które zwykle powinien mieć
opowiadacz, czyli moja obecność jest przypadkowa. Nie jestem postacią Księgi szeptów i
nawet beze mnie sprawy potoczyłyby się właśnie tak. Jedyna różnica pomiędzy mną a
pozostałymi, którzy czytają tę książkę, jest taka, że jestem jej pierwszym czytelnikiem,
hipostazą, która, jak już wspominałem, jest tylko przypadkowa.
A może moje przeznaczenie, aby być opowiadaczem, czyli pierwszym czytelnikiem,
było mi dane przez tych czterech magów, światła, cienia, powietrza i czasu, ale także przez
tego piątego, o którym dowiadujemy się teraz, Harutiuna Fringhiana, maga owoców. „Oto
owoce naszych tradycji” – powiedział dziadek Garabet. Pierwsza ze wszystkich morela.
Sady morelowe kwitły zawsze na polach u podnóży góry Ararat i dopiero we wczesnym
średniowieczu pierwsi podróżnicy przywieźli pestki i gałęzie do pozostałych części
Europy, nie zapominając jednak, w czasach, kiedy wszystkie żywe istoty otrzymywały
nazwę w języku, który się nie zmienia, nazwać morelę Prunus armeniaca. Kolor moreli
zdobi flagę ormiańską jako tło, na którym są umieszczone inne symbole narodowe.
Oczywiście, to nie jest powód, dla którego pośrodku naszego podwórza w Fokszanach
wznosi się stara morela, ale pewne jest, że właśnie dlatego kochałem ją najbardziej
spośród wszystkich innych drzew, a miękkie kanapy do pogawędek w porze kawy były
ustawiane dokładnie pod jej okrągłą koroną. Dziadek mawiał, że pomarańczowy w
odcieniu moreli jest kolorem, który widać z jak największej odległości i że ten wybór
okazał się mądry dla tak rozproszonego narodu jak nasz.
Drugim owocem jest granat. Owoc owoców. Okrągły jak jabłko, wielki jak pigwa,
cierpki jak owoce Jerozolimy, z grubą skórką jak owoce tropikalne, z wieloma nasionami
jak kiście winogron zwiniętych na dłoni, które zaciśnięte w pięści dają sok czerwony jak
krew. Jesteśmy braćmi krwi z owocem granatu. Morela jest owocem tych, którzy trzymają
się razem. Granat, dla odmiany, jest owocem samotności i exodusu. Mając krew, tak jak
ludzie, może mieć też uczucia. Owoc granatu odczuwa tęsknotę. Może czekać długo
nienaruszony. Spośród wszystkich owoców, z całą swoją krwią, jest najbardziej
sugestywnym wyrazem ofiary. I ze wszystkich owoców ziemi to on został wybrany, by
towarzyszyć starcom moich starców na drogach śmierci, w kierunku Deir ez-Zor, pustyni
Mezopotamii. Opowieść Sahaga Şeitaniana, męża siostry mojej babci i mojego ojca
chrzestnego, o granatach, które przekazywały sobie z rąk do rąk wychudzone widma
konwojów, biorąc każde po ziarnku i trzymając je na języku, zagadkowo orzeźwiające w
upale piasków pustyni. Właśnie dlatego służąc za pożywienie dla konwojów pustyni,
granat ma dokładnie trzysta sześćdziesiąt pięć pestek, jedna pestka na każdy dzień roku.
Gdyby Bóg spośród istot żywych nie wybrał na symbol ofiary baranka, z pewnością
wybrałby owoc granatu. Którego nie można ugryźć jak jabłko, nie można zrywać palcami
jego ziaren, tak jak grona kiści winogron, nie można go zjeść w całości jak truskawkę, ale
można pić jego krew, tak jak czynią to nadal, by przetrwać na pustyni, Tuaregowie z krwią
jagniąt. Granat – milczący Baranek Boży.
A następnie owoce-domy. Orzechy włoskie, orzechy laskowe, migdały, pistacje. Orzech
był moim pierwszym nauczycielem. Wdrapywałem się na jego grube gałęzie i czytaliśmy
razem. Przewracałem strony dla nas obu i dlatego jod, jego lepka żółtawo-zielona krew,
ciemniał na moich palcach. Chciałem zostać orzechem, gdy dorosnę, nie sądziłem, że być
dużym może oznaczać coś innego, niż by orzechem. O tym, że to nieprawda, dowiedziałem
się później. Drzewo, które narodziło się w tej samej chwili co ja, było w rzeczywistości
brzozą.
Magowie nie odkryli bursztynu, mirry, złota czy bryły soli. Ani Harutiun Fringhian, mag
owoców, nie odkrył owoców-domów, owoców ukrytych. Przybywały wraz z moimi
starcami i towarzyszącymi im zapachami Orientu, przenikając pomiędzy skrzydłami drzwi.
Wszystko w miejscach ojczystych, pilaw, imam bayıldı, czyli zapiekany bakłażan
faszerowany mielonym mięsem, sarayli, konfitury, chałwa i baklawa, miało smak
prażonych orzechów włoskich i laskowych, ponad którymi kłębił się aromat mielonej kawy
parzonej na małym ogniu w miedzianym imbryczku z wąskim dziubkiem. „Piasek trzeszczał
między zębami jak prażone i rozdrobnione orzechy laskowe” – przypominał sobie Sahag
Șeitanian drogę konwojów w kierunku Deir ez-Zor. „Kiedy mdleliśmy z głodu – mówił –
wydawało nam się, że wydmy piasku są stosami mielonych orzechów lub migdałów albo
po prostu chałwą z grysiku, w której migotały miedziane kawałki prażonych migdałów. Nie
pomagały nam te przywidzenia, nie zaspokajały głodu i tylko wzmagały pragnienie”.
Miałem zdjęcie dziadka Garabeta z wujkiem Sahagiem, moją babcią Arşaluis i jej siostrą
Armenuhi, pulchniutkie, w strojach kąpielowych z pantalonami, które zakrywały im uda,
ale pozostawiały odsłonięte pełne ramiona. Na odwrocie napis: „My w Carmen Sylva
1932”. „Ledwo cię przekonałem, Sahag – powiedział dziadek, śmiejąc się – byś wszedł na
piasek, chodziłeś na palcach, jakbyś stąpał po żarze”. „Był jak chałwa z grysiku –
powtarzał Sahag. – Było nas wielu i potrzebowaliśmy dużo chałwy na wypominki dla
naszych zmarłych. Nawet upał pachniał prażonymi orzechami”.
Aromat prażonych orzechów towarzyszył zatem, wszędzie, zapachowi potu, krwi,
zapotniałych dłoni lub czoła w gorączce. Śmierć, kiedy przychodziła, miała zapach
prażonych orzechów i kiedy wspominaliśmy naszych zmarłych, wspomnienie o nich
ponownie pachniało prażonymi orzechami, zmielonymi i zmieszanymi z chałwą z grysiku.
Z daru, który dostałem w dniu urodzin, miski z orzechami, co roku w maju, Iriţchin
Mairig, wdowa po księdzu Dageadzie Aslanianie, brała kilka orzechów do chałwy
przygotowywanej na panichidę. Aż do 1968 roku, kiedy zmarł mój dziadek, jeśli
weźmiemy pod uwagę i pogrzeb, i czterdziestodniową panichidę, orzechy wystarczyły na
dziesięć chałw na nabożeństwa za dusze zmarłych. A dziadek uznał, że to dobrze, jeśli
wdowa po Der Dageadzie przygotuje chałwę, skoro została wpisana jako ostatnia do
testamentu daidai – czyli wujka – Harutiuna lub Hartina, jak zapisano jego imię w
dokumentach rumuńskich, by łatwiej je było wymawiać.

HISTORIA TESTAMENTU HARTINA FRINGHIANA. Zazwyczaj testamenty


rozpoczynają swoją historię po śmierci tego, kto je sporządził, ukryte nawet przez
legatariusza, niczym żart pod adresem spadkobierców, lub owinięte w różnego rodzaju
tajemnicze formuły, aby nagroda przypadła najwytrwalszemu i najbystrzejszemu, nie
mówiąc już o sporach pomiędzy spadkobiercami. Cóż, nic z tych rzeczy nie dotyczy
testamentu daidai Hartina Fringhiana. Przez ponad dwie dekady Hartin Fringhian i jego
testament żyli razem. Wtedy, gdy go sporządzał, w sierpniu 1938 roku, Hartin Fringhian nie
mógł wiedzieć, że jego testament umrze wraz z nim i że najhojniejszy testament
dwudziestego wieku w Rumunii okaże się nie tylko hojniejszy od możliwości ludzi do jego
wypełnienia, lecz nawet hojniejszy niż mogły to ogarnąć dzieje. Testament Hartina
Fringhiana zalicza się, obok broni generała Dro, tuby Mantu, mausera Misaka Torlakiana
lub dużego dzwonu z Vadu Roşki, do bohaterów Księgi szeptów.
Harutiun Fringhian urodził się, jak większość bohaterów tej książki, w Anatolii. A
dokładniej w mieście Erzurum w 1873 roku. Podawanie roku jego urodzenia ma sens, bo
pomoże nam obliczyć, że gdy pojawił się w dniu moich narodzin jako mag owoców, wujek
Hartin miał osiemdziesiąt pięć lat i był nie tylko najbardziej szczodrym, ale zarazem
najstarszym spośród magów.
Jesienią 1914 roku armia osmańska rozpoczęła werbunek. W tym punkcie zwrotnym
Hartin Fringian zdecydował się obrać drogę pozornie nierozmyślną, a mianowicie uciec
przed werbunkiem i przepłynąć morze pod greckim nazwiskiem, pożyczonym, zamiast
dołączyć do ormiańskich mężczyzn wysyłanych na wojnę. To zrozumiałe, że wybrał
najodpowiedniejszy wariant. Podążając śladami innych mężczyzn z Erzurum, którzy nie
stanęli wtedy na rozdrożu, oto czego się dowiadujemy. Jako że Turcy byli sojusznikami
państw centralnych, mężczyźni zaciągnięci w Erzurum zostali wysłani na front kaukaski, by
walczyć przeciwko wojskom rosyjskim. W grudniu 1914 roku ormiańscy żołnierze zostali
wycofani z frontu w związku z podejrzeniem, że sprzymierzą się z Rosjanami; przeciwko
armii tureckiej walczyły już oddziały ormiańskich partyzantów. Ormiańscy żołnierze z
armii osmańskiej zostali rozbrojeni i wysłani w styczniu 1915 roku do obozów pracy. Na
początku lutego nie było już żadnego ormiańskiego żołnierza w oddziałach osmańskich,
który walczyłby na froncie kaukaskim. Bez broni, w poszarpanych mundurach z
poodrywanymi epoletami, pod nadzorem tureckich żołnierzy mężczyźni ci wrócili do
Erzurum. Los większości opisali dyplomaci i zagraniczni podróżni przebywający w
mieście: około osiemdziesięciu do stu mężczyzn zostało wyprowadzonych z obozu,
odizolowanych, otoczonych przez tureckich żołnierzy i oficerów, a następnie rozstrzelanych
lub zabitych bagnetami. Tych, którzy przeżyli, internowano w obozie w Sebastia,
dołączając do dwóch tysięcy ludzi z innych obozów pracy. Stamtąd, skuci ze sobą w
szeregu, byli wysyłani za góry w kierunku nasypów w regionie Bozanti. W górach zabito
ich z niewyobrażalnym bestialstwem i zrzucono przepaść. Nie istnieje żadne świadectwo
ocalałych wśród Ormian, bo nikt nie ocalał, jedynym dowodem jest rękopis pozostawiony
przez ojca Knela, biskupa z Sebastia. A więc spośród wszystkim mężczyzn zaciągniętych w
Erzurum we wrześniu 1914 roku nikt nie przeżył. Nie było doniesień o próbach
samobójczych, dlatego możemy uznać, że wszystkich zabito. Śmierć była wszędzie.
Samobójstwo stawało się bezużytecznym gestem.
Hartin Fringhian, który najpierw jako Ormianin, a następnie jako Ormianin z Erzurum
ani myślał ryzykować życia dla Imperium, spakował w nocy we wrześniu 1914 roku swój
tobołek, wsiadł do pociągu jadącego do Konstantynopola, a tam zatrudnił się do pracy na
statku handlowym, który zabrał go do Konstancy. Jako że jedyny interes, jaki można
rozkręcić przy niewielkiej ilości pieniędzy i z którego można osiągnąć szybki zysk,
zwłaszcza jeśli pochodzisz z innych stron i masz tę zaletę, że znasz różnice cenowe na
towarach i sztukę kuszącej mowy, na której opiera się handel, Hartin Fringhian sklecił w
Konstancy sklepik, gdzie sprzedawał kawę, orientalne przyprawy i słodycze. O tych, którzy
zostali w domu, nie miał żadnych wieści. Nigdy nie słyszałem w dzieciństwie, aby mówiło
się o tych, którzy zostali w domu. W mojej kolekcji znaczków odklejanych z listów, które
zastępowały album rodzinny, nie miałem żadnego znaczka z Turcji. Nie miałem do kogo
pisać w tym kraju, ponieważ nie było tam nikogo, kto by mi odpowiedział. Spośród
czternastu tysięcy ormiańskich mieszkańców Trabzonu Misak Torlakian, wchodząc do
miasta na czele rosyjskich oddziałów w zimie 1915 roku, odnalazł przy życiu tylko dwie
rodziny, grzebiące z ogłupiałym spojrzeniem w ruinach własnych domów. Spośród
czterdziestu tysięcy Ormian zamieszkujących wioski wokół Trabzonu żyło jeszcze tylko
tysiąc, ukrywających się w lasach. Przychodzili wieczorem do opuszczonych wiosek, by
szperać w poszukiwaniu pożywienia, ośmieliwszy się pokazać dopiero kilka miesięcy
później, widząc ormiańską awangardę na czele wojsk rosyjskich. Co do wilajetu Erzurum
mojego dziadka Setraka Melichiana i Hartina Fringhiana, spośród około dwustu tysięcy
ormiańskich mieszkańców trzech miast – Erzurum, Erzânga i Bayburt, oraz ormiańskich
okolic, w tym Zakar, wsi rodziny mojej matki – awangarda, na której czele stał Misak
Torlakian, z wojskami rosyjskimi za sobą, odnalazła tylko dwudziestu dwóch Ormian,
którzy schronili się w cerkwi, modląc się do Boga, by nie spotkało ich to samo, co ludzi z
Urfy, gdzie Ormianie, którzy szukali schronienia przy ołtarzu, zostali zamknięci wewnątrz i
spaleni żywcem. Tych dwudziestu dwu Ormian, obdartych, wycieńczonych głodem i
niemalże ślepych od mroku krypt, stało się ochotnikami Misaka i zostało
przeprowadzonych na drugą stronę granicy, do Erewania. Tak więc Hartin Fringhian
wiosną 1916 roku nie odnalazłby już nikogo spośród tych przeszło dwustu tysięcy Ormian
zamieszkujących ojczysty wilajet Erzurum: ani krewnego, ani sąsiada, ani znajomego, do
którego mógłby napisać. Władze osmańskie przewidziały taką sytuację jeszcze na początku
1915 roku, a więc kilka miesięcy po ucieczce Fringhiana ze strachu przed wcieleniem do
wojska. Program likwidacji Ormian, którego pomysłodawcą byli Talaat, Behaeddin i
Nazim, mówił: „Rodziny, których członkom udało się zbiec, będą zgładzone; zostaną
podjęte środki w celu uniknięcia jakichkolwiek relacji z naszym krajem”. Możemy
zaświadczyć po prawie wieku, że w tym zakresie wali Erzurum dopełnił swoich
obowiązków z całą surowością.
Oderwany od świata, w którym się wychował, Hartin Fringhian pracował mozolnie w
świecie, który go przyjął, stając się po wojnie szanowanym kupcem w Konstancy, a nawet
wiceprezesem Izby Przemysłowo-Handlowej w mieście. Rozszerzył swój sklep kolonialny,
a następnie stworzył sieć sklepów, do których dodał kilka depozytów hurtowych w
sąsiedztwie portu. A gdy pojawiły się pierwsze oznaki wielkiego kryzysu, Hartin Fringhian
odniósł życiowy sukces. Sprowadził z Ameryki nierafinowany cukier, który postanowił
sam przetworzyć. Skupował, po kolei i za śmieszne kwoty, cukrownie. Najpierw tę z
Chitili, którą wybrał także dlatego, że byli w tam samym wieku, została założona w 1873
roku przez Nicolae Bibescu, a następnie cukrownie w Timişoarze i Aradzie. Ponieważ nie
miał własnej rodziny, żył wśród swoich rejestrów ze stronami przedzielonymi na pół
pionową kreską, po lewej stronie zapisywał niebieskim tuszem przychody, po prawej
czerwonym wydatki, a na dole każdej strony sumę, niebieskim lub czerwonym tuszem, jak
się trafiło. Był dobrym szefem. Zbudował domy dla pracowników, pomagał im, płacąc
pensje z góry i pożyczając pieniądze, zwłaszcza tym, którzy mieli dzieci, pracował z nimi
ramię w ramię. W Chitili zasadził na tyłach fabryki sady jabłoni i orzechów włoskich,
pośród których lubił spacerować i z których, z podobną przyjemnością, jakiej doznawał w
dzieciństwie, zbierał owoce i jadł je tam, pod drzewami.
Stał się bardzo bogaty. Część jego majątku została ulokowana w cukrowniach, w polach
buraków cukrowych, magazynach nierafinowanego cukru, w handlu melasą z fabrykami
produkującymi alkohol i hodowcami zwierząt, w sklepach kolonialnych w Bukareszcie lub
Konstancy. Co do drugiej części majątku Hartin Fringhian okazał się wierny edukacji
zdobytej w Anatolii, która mówiła, że prawdziwe fortuny przelicza się na złoto i
drogocenne kamienie, jedyne, które ustrzegą się przed działaniem czasu. Tak czynili niemal
wszyscy Ormianie przybywający z tamtych ubogich ziem, gdzie nawet pieniądze,
niewielkie, ile się znalazło, były cenniejsze, gdy przeliczano je na złoto. I mieli rację,
ponieważ gdy Armia Czerwona zawitała na ich podwórko, nie było im trudno zgromadzić
całą biżuterię do tobołków i uciec, nim nastał świt, do Konstancy, by tam wślizgnąć się do
ciemnego brzucha statku „Transilvania” Onika Tokatliana. Przesiedziawszy w ukryciu całą
podróż przez morze między workami z towarem, które skrywały blask szlachetnych
kamieni, zeszli do portu w Marsylii, skąd udali się, ze wszystkim, co mieli przy sobie, na
północ lub południe Ameryk. Ale nowe czasy bezlitośnie uderzyły w starych Ormian,
inwestujących swoje pieniądze w domy i posiadających przodków z czasów Aleksandra
Dobrego, Stefana Wielkiego, a nawet wcześniejszych, kiedy w Mołdawii nie było jeszcze
żadnego hospodara, do którego musieliby się zwracać o pozwolenie na handel.
Biżuteria Hartina Fringhiana była dobrze strzeżona w sejfie numer 78 Rumuńskiego
Banku Handlowego. W 1945 roku namowy Onika Tokatliana, który miał wobec Hartina
Fringhiana tę przewagę, że widział podczas wojny, w Odessie, w Sewastopolu i w Poti,
komunizm z całą jego nędzą i okrucieństwem, nie odniosły zamierzonego skutku. Hartin
Fringhian odmówił opuszczenia Rumunii. Uważał, że jest za stary, aby zaczynać od
początku. „A poza tym – jak powiedział do Onika Tokatliana – to zbyt wiele na jedno życie,
by uciekać dwa razy”. Tak więc Hartin Fringian postanowił pozostać wierny swojemu
testamentowi.
Który sporządził starannie latem 1938 roku. Pisał piórem na papierze w linie, aby
zdania, z okrągłymi i koślawymi literami człowieka jeszcze nieprzyzwyczajonego pomimo
tylu lat do pisania alfabetem łacińskim, pozostały proste. Zapominał czasem o tym, aby
rozpoczynać akapity dużą literą, ale nie robił błędów ortograficznych w języku rumuńskim,
dowodząc swej poprawności nawet w najmniejszych szczegółach, takich jak zasady
gramatyki.
W testamencie Hartin Fringhian życzył sobie, aby wszystkie jego nieruchomości, z
podaniem dokładnego przeznaczenia, były administrowane przez fundację jego imienia.
Ale jako że Ormianie są długowieczni, a śmierć opóźniała swe przyjście, sam założył
fundację, w 1943 roku, wyposażając ją we wszystko, co niezbędne.
Aby można było wypełnić jego wolę, w testamencie Hartin Fringhian postawił dwa
warunki: pierwszy, że on musi umrzeć, a drugi, że prawa, na których zbudował swoją
fortunę i jego życzenia, nie ulegną zmianie. Niestety żaden z tych warunków nie został
spełniony w odpowiednim czasie.
Hartin Fringhian zrozumiał po raz pierwszy w 1948 roku, że śmierć może być równie
okrutna wtedy, gdy przychodzi zbyt wcześnie, jak to się stało w przypadku rodziny z
Erzurum, jak i wtedy, gdy przychodzi za późno. 11 czerwca 1948 roku zostało przyjęte
prawo nacjonalizacji, na mocy którego państwo komunistyczne stawało się właścicielem
fabryk Fringhiana. Było to dla niego czymś nowym. Włożył smoking i udał się na Giełdę z
nadzieją, że tam zrozumie, co się dzieje. Ale siedziba Giełdy została otoczona, a brokerzy
tłoczyli się na zewnątrz, wyrzucając pieniądze z kieszeni z obawy przed rewizją. Na bruku
przy ulicy Doamnei pozostał lśniący dywan złotych monet, strzeżony przez żołnierzy, na
który przechodnie patrzyli oniemiali. Zakłopotany Hartin Fringhian wrócił na aleję
Zwycięstwa, do swojego trzypiętrowego domu pod numerem 72, naprzeciwko Pałacu
Królewskiego, gdzie teraz jest ogromna przestrzeń wypełniona różnego rodzaju rzeźbami.
Przechodnie przyglądali się zdumieni temu wysokiemu mężczyźnie o wyprostowanych,
pomimo swojego wieku, ramionach, ubranemu w smoking, kontrastujący z tym, co tamtego
roku zaczęto widywać na alei Zwycięstwa – szare ubrania, mundury wojskowe bez
epoletów, bezładny chód i wykoślawione buty, mniej samochodów i dorożek, ludzi
bardziej śpiesznych i podejrzliwych. W tamtym momencie Hartin Fringhian zaczął
wypełniać swój testament. Jakiś młody człowiek zatrzymał go, wymachując przed nim
rękami i sprowadzając go, najwyraźniej po raz ostatni w życiu, do rzeczywistości.
„Dlaczego nie jesteś w fabryce?” – zapytał Fringhian, jakby to wciąż miało dla niego
jakieś znaczenie. „Idę z fabryki – powiedział mężczyzna, jakby na swoje
usprawiedliwienie. – Przysłano mnie, bym wam powiedział, żeby pan nie przychodził.
Wysłali ludzi, by pana aresztowano. Czekają na pana także w domu… Szukają pana
wszędzie…”. „Ty jesteś…?” – zapytał spokojnie starzec. „Ştefan Niculescu, panie
Fringhian. Palacz…”. Hartin Fringhian skinął głową na znak, że wie. „Znam cię. Pracowity
z ciebie chłopak. Zapisałem ci w testamencie ładną sumkę. Żebyś został bogaczem, żebyś
otworzył sobie własny warsztat…”.
Młody chłopak wziął go pod ramię i zawrócił z drogi do domu. Potem zdjął chałat i
pomógł mu przywdziać go na elegancką odzież z jedwabnymi wyłogami. Zaprowadził go
aż do placu Matache i dalej, do hoteli w sąsiedztwie Dworca Północnego, poprosił go po
raz kolejny, aby nie wracał już do domu, a następnie zniknął. Hartin Fringhian pozostał na
ławce w parku naprzeciwko wejścia na dworzec z kolumnami, spoglądał na mankiety
podarowanego ubrania, niebieskiego i lepkiego od brudu, i przyciskał do piersi teczkę, w
której trzymał swój testament, gdzie były wymienione w należytym porządku wszystkie
numery sejfów z biżuterią, akcjami i bonami skarbowymi.
Nawet dla człowieka siedemdziesięciopięcioletniego, a może właśnie ze względu na
jego wiek, chęć życia okazała się silniejsza niż zdumienie. Więc Hartin Fringhian,
rozglądając się uważnie wokół i naciągając robotniczy chałat na smoking, wszedł na
dworzec i poprosił o bilet do Fokszan. Skulił się w kącie na drewnianym siedzeniu
przedziału trzeciej klasy, podskakując na każde otwarcie drzwi i na każde zatrzymanie
pociągu na stacjach, obserwując zlękniony patrole wojskowe na peronach i wzdychając z
ulgą, gdy pociąg ruszał ponownie. Fringhian nie był świadom tego, że nie miał czego się
obawiać, nie dlatego że pogłoski o zamiarze aresztowania go nie były prawdziwe, ale
dlatego że Securitate miała tak długą listę aresztowań na miejscu, iż nie zawracała sobie
już głowy przeszukiwaniem śmierdzących wagonów, aby go odnaleźć. Pierwszym jego
odruchem było poddać się i wyjaśnić, pokazując testament, że nie zalicza się do grona
wyzyskiwaczy, że zdecydował w punkcie dziesiątym swojego testamentu, aby fabryki
zostały sprzedane po jego śmierci, a pieniądze rozdzielone pomiędzy pracowników,
każdemu proporcjonalnie do wynagrodzenia, jakie otrzymywał i liczby przepracowanych
lat. Ale że chciano go aresztować za to, co zrobił za życia, a nie za to, co miało się
wypełnić po jego śmierci, a zwłaszcza że w testamencie zostały wymienione wszystkie
pozostałe części mienia, numery sejfów i banki, w których się znajdowały, Hartin Fringhian
zrezygnował z tej myśli i dobrze zrobił. Ponieważ był jak najbardziej żywy, jego testament
nie był wart złamanego grosza, a fabryki i tak już zostały zabrane przez państwo, jego
hojność zatem i chęć podzielenia akcji pomiędzy pracowników mogła zostać odebrana jako
próba zagrabienia majątku państwowego.
Po przeszło pięciogodzinnej podróży pociągiem w rojnym, zgiełkliwym tłumie,
dotychczas mu nieznanym, Hartin Fringian przybył do Fokszany, wysiadł z pociągu po
przeciwnej stronie dworca i udał się pieszo na cmentarz ormiański, gdzie usiadł na ławce
pod kasztanami, przed kaplicą. Było wręcz niemożliwe, aby w tamtych chwilach, gdy tak
siedział, czekając, aż zapadnie zmrok, nie zauważył grobowca Seferiana i nie pomyślał o
tym, że gdyby wtedy posłuchał rady Tokatliana i wyjechał jeszcze w 1945 roku, byłby teraz
wraz z Seferianem w Buenos Aires, mógłby sobie zapewnić, ze sprzedaży biżuterii,
spokojną starość albo mógłby – dlaczego nie? – otworzyć nowy handel, ponieważ nigdzie
na tym świecie ziemia nie jest wystarczająco żyzna, aby nie znaleziono miejsca dla
orientalnych przypraw korzennych. Ale mylilibyśmy się myśląc, że ogarniał go żal. W
sercach moich starców czułem ból, melancholię, nieprzeżyte w pełni życie, ale nigdy nie
słyszałem, by czegokolwiek żałowali. Brali życie takim, jakie było, robili to, co ich
zdaniem należało zrobić, i na tym koniec. Tak więc Hartin Fringhian, w wieku
siedemdziesięciu pięciu lat, zamiast medytować nad tym, jak to jest, gdy przychodzi
śmierć, musiał myśleć o tym, co należało zrobić, gdy śmierć opóźnia swoje przyjście.
Możliwe, że pomyślał również o starym Seferianie, nie zazdroszcząc mu, że jego ciało
wędruje żywe po drugiej stronie półkuli, podczas gdy jego grobowiec świeci pustką po tej
stronie, i z pewnością nie wiedząc, że wewnątrz zamiast lampki oliwnej znajduje się
portret Onika Tokatliana w mundurze galowym. Kiedy zapadł zmrok, Hartin Fringhian
zszedł w dół ulicą Câmpineanca, a następnie, przekroczył rogatkę, idąc ulicą Garbarzy,
minął cerkiew, skręcił w ulicę Przebiśniegów a później wszedł w małą uliczkę, która
nosiła nową i wymowną dla naszej historii nazwę: 6 Marca 1945, ustanowienie
pierwszego demokratycznego rządu.
„Co ci jest, baron{19} Harutiun?” – prawdopodobnie zapytał go dziadek, zaskoczony
jego pojawieniem się. A odpowiedź Fringhiana musiała być na miarę zaskoczenia:
„Przyjechałem, przeredagować testament….”. Ponieważ Fringhian był od niego
dwadzieścia lat starszy, dziadek mógł słusznie uznać, że starzec postradał zmysły.
„Przemierzyłeś dwieście kilometrów aż tutaj, by przerobić swój testament?…”. Pomimo
niezwykłej sytuacji Fringhian wydawał się bardzo spokojny. „Pióro i atrament mam, ale
potrzebny mi stół do pisania i krzesło do siedzenia…”. „I w Bukareszcie nie znalazłeś
stołu i krzesła?”. „Jak widzisz, nie…”.
Dziadek Garabet zamierzał zadać kolejne pytanie, ale starzec powstrzymał go gestem,
usiadł, wyjął testament z teczki, odkręcił wieczko kałamarza i poprosił, by zostawił go
samego. Co nie było wcale takie trudne, ponieważ o tej porze pozostali domownicy już
spali. Następnie ułożył kilka białych arkuszy na stole, zanurzył pióro w kałamarzu i
napisał: „Kodycyl”. Siedział przez chwilę, wpatrując się w światło lampy gazowej, a
następnie przeniósł wzrok na testament, odczytując go w całości, bez pośpiechu. Wreszcie
wziął pióro i napisał: „Ja, niżej podpisany Hartin B. Fringhian w pełni podtrzymuję mój
testament mistyczny, złożony przeze mnie w Sądzie Ilfov, sekcji notarialnej, zarejestrowany
pod nr 75 075 z dnia 31 sierpnia 1938 z następującymi modyfikacjami i uzupełnieniami”.
Wrócił do punktu dziesiątego testamentu i odczytał na głos: „Ja, który posiadam wszystkie
akcje moich spółek, postanawiam, aby po mojej śmierci uniwersalny zapisobierca zwołał
walne zgromadzenie, które zadecyduje o likwidacji spółek. Kwota uzyskana w wyniku
takiej likwidacji zostanie rozdzielona pomiędzy wszystkich pracowników zatrudnionych w
chwili mojej śmierci, proporcjonalnie do ich miesięcznego wynagrodzenia brutto”. Po
czym dopisał w kodycylu: „Dyspozycje przewidziane w punkcie dziesiątym mojego
testamentu w odniesieniu do moich spółek, cukrowni w Chitili, Timişoarze i Aradzie,
zostają odwołane”. Potem zapukał do drzwi: „Wstawaj – powiedział do mojego dziadka –
potrzebuję świadka”. „Zawołać też Sahaga?” – zapytał dziadek, aby mieć przynajmniej
kogoś, z kim próbowałby później zrozumieć to wszystko. „Nie, Sahag za dużo gada. Więc
spójrz tutaj: napisane i podpisane przeze mnie dziś, 31 lipca 1948, w Bukareszcie”.
Dziadek nie zgłaszał zastrzeżeń co do czasu i miejsca, które się nie zgadzały, ale i tak
tamtej nocy nic nie wydawało się na swoim miejscu. „Żeby ich zmylić – wyjaśnił Hartin
Fringhian. – Niech wierzą, że wtedy będę w Bukareszcie”. „Dobrze – zgodził się dziadek.
– A gdzie będziesz?”. „Powyżej miejscowości Vidra. W owczarni Niculae Filimona.
Zostanę pasterzem owiec. Jestem pewien, że nie przyjdzie im do głowy, by mnie tam
szukać”. Ułożył starannie papiery jeden na drugim, w teczce. Dziadek wziął krzesło i
usiadł naprzeciw niego. „Jacy oni, wujku Hartin?”. Fringhian pochylił się nad stołem, a
jeśli do tej pory mówili szeptem, teraz jego słowa były ledwo słyszalne: „Securitate…
Prawda jest taka, że chcą położyć na mnie łapę, chcą mnie ucapić… Nie wystarczy im, że
ukradli moje fabryki…”. „Ty, pasterzem?”. Hartin Fringhian wzruszył ramionami.
„Ostatecznie to kim jesteśmy, Garbis? Kim był mój dziadek i twój dziadek? Albo dziadek
twojego dziadka – jeśli nie ludem pasterzy? Może byłoby lepiej, abyśmy zostali tam, w
górach, nie powinniśmy byli schodzić na równinę, do miasta. Zobacz, co się z nami stało…
Na razie zatrzymam się tam w górze, za Vidra, aż sprawy ułożą się trochę. Jak długo może
trwać to szaleństwo?… Przyjdą Amerykanie i przegonią Rosjan, z ich komunistami, ze
wszystkim”. „Powinienem był przyprowadzić też Sahaga – powiedział dziadek. –
Ucieszyłby się, słysząc o Amerykanach”. „Teraz odchodzę – powiedział jeszcze Fringhian
– nim zbudzą się ludzie. Może się zdarzyć, że obudzisz się jutro rano z Securitate pod
drzwiami. Masz złoto?”. „A niby skąd?” – powiedział dziadek, wzruszając ramionami. –
Dałem wszystko, aby kupić ten dom, a co mi zostało, wymieniłem na jedzenie. W Krajowej
Sahag dał dwa napoleonodory za worek pszenicy…”. Hartin, pół głowy wyższy od mojego
dziadka, nawet jeśli mój dziadek miał prawie metr osiemdziesiąt, wyprostowany, z białymi
włosami i krzaczastymi brwiami, roześmiał się i klepnął go zza progu po ramieniu. „Mnie
możesz powiedzieć, Garbis, chłopaku. Mam stosy złotych monet i klejnotów, że możesz
zanurzać w nich ręce do ramion. Wszystko jest napisane tutaj… – i poklepał dłonią
zapięcie teczki. – To dlatego mnie szukają. I właśnie dlatego mnie nie znajdą”. Wyszedł,
nim nastał świt, a dziadek Garabet podążył za nim. Wsiedli w pierwszy pociąg do
Odobeşti, a następnie udali się górską kolejką parową, która woziła rębaczy drewna, do
Vidry poprzez Panciu. Tam Fringhian zwrócił się do dziadka: „Ty wracasz do domu.
Poradzę sobie. A poza tym lepiej, żebyś nie wiedział, gdyby któryś cię wypytywał. Mnie
Filimon zna, kupował u mnie melasę dla swoich zwierząt. Do ciebie nie będzie mieć
zaufania”. Dziadek patrzył za nim, jak się oddala, z tym niecodziennym wyglądem jak na
wiejskie drogi, w smokingu, który zaczynał się drzeć, i zabłoconych getrach, przyciskając
do piersi, jak jakiś poborca, teczkę.
Teraz opowiadacz jest trochę zakłopotany. Nie może podążać za Hartinem Fringhianem
górskimi ścieżkami, od Vidry po Tulnici a następnie w kierunku wsi Lepşa do wodospadu
Putna. Ścieżki są wąskie, trudne do przemierzania dla kogoś, kto ich nie zna, ludzie są
samotni i nieufni, lata są krótkie i cieniste, zimy długie i mroźne. O owczarni Niculae
Filimona dowiadujemy się tylko tego, że jego pasterze pędzą owce na wzgórza w pobliżu
gór, czasem do Ţifeşti, czasami do Străoane lub Fitioneşti, czasami do Cucea de Sus,
wspinając się aż do Nereju i osiadając u stóp klasztoru Moşinoaia. Hartin Fringhian
znalazł w końcu właściciela owiec, a raczej to on znalazł jego, gdy dowiedział się, że jakiś
starszy człowiek, dziwacznie ubrany, pyta o owczarnię i szuka go, pukając do drzwi i
prosząc o nocleg, ale woli spać na przyzbie niż w środku, jeśli musi dzielić pokój z innymi.
I ma przywiązaną do ręki grubym sznurkiem lekką teczkę, nie wydaje się jednak, by miał w
niej pieniądze, raczej człowiek jest szalony. Ale jeśli ktoś jest szalony, to tych szaleńców
jest dwóch, bo Filimon, widząc starca w karczmie Anghela Chiorula, uściskał go z wielkim
szacunkiem, który pozostali goście zrozumieli, gdy zobaczyli, że Filimon nie usiadł, nim
starzec nie zajął miejsca, a na odchodnym otworzył mu drzwi, stojąc z boku, by go
przepuścić. Przyzwyczajony, we krwi swego ormiańskiego rodu, do stromych ścieżek,
Hartin Fringhian zdołał dotrzeć do owczarni, a następnie podążał wszystkimi drogami
pasterzy, przez góry i wzgórza Łuku Karpackiego. Przywdział kożuch na swój smoking, z
którym za nic w świecie nie chciał się rozstać. Spodnie owinął onucami, porzucił tylko
buty z lakierowanej skóry, które się podziurawiły, i przyjął wojskowe buty z ząbkowaną
podeszwą, a marynarka, z rozłażącym się jedwabiem wyłogów, wypchana na łokciach,
mieściła się pod obszernym kożuchem, który zawiązywał pod samą brodą. Zwykł nosić
szeroki trzos, pod którym testament, przyklejony do skóry, był strzeżony lepiej niż
kiedykolwiek, przyżółkł tylko trochę na krawędziach od potu coraz bardziej zmęczonego i
kurczącego się ciała starca. A gdy pewnego wieczoru bracia Paragină i Vasile Sava
przybyli zabrać jedzenie dla swoich ludzi, Niculae Filimon nie obawiał się zostawić
Hartina Fringhiana przy sobie. Ion Paragină zaszedł go od tyłu, wyciągnął pistolet i
wycelował lufę w kierunku starca: „Co to za jeden?”. Baca, który był wzrostu Hartina
Fringhiana, podszedł i odepchnął palcem lufę pistoletu na bok. „Schowaj go na miejsce,
Ionie. Starzec jest jednym z nas. Ukrywa się przed Securitate…”. Ion Paragină odwrócił
się do brata Cristei, wskazując na ubrania, które można było dostrzec pod rozpiętym
kożuchem: „Nie mów mi, że to jakiś minister…”. „Jest kimś więcej – odpowiedział
Niculae Filimon. – Kimś w rodzaju króla. Jest królem cukru w Rumunii”. Bracia zabrali
ser do bukłaków, masło w drewnianych kadziach, a następnie zniknęli, wysyłając
wcześniej Vasile Savę na zwiady. Następnym razem Cristea Paragină przyszedł sam.
„Wszystko w porządku, proszę pana – rzekł do Hartina Fringhiana. – Zapytałem Timaru i
powiedział mi, że o panu słyszał. I powiedział mi również, żeby pan jeszcze został, bo
Securitate zatrzymuje dziesiątki takich jak pan”. Potem nastał wieczór i rozpalili ogień, a
ponieważ Hartin ukończył już rachunki w rejestrze Niculae Filimona, odważył się, przede
wszystkim dlatego, że tamten zwracał się do niego „proszę pana”, co w tym świecie drwali
i pasterzy było niecodzienne, i on zadać pytanie: „A pan kim jest?”. Tak więc,
paradoksalnie, pośród mrozu, śpiąc na pryczach wśród tych nieznanych i szorstkich
mężczyzn, nabywając nowych umiejętności i przyzwyczajając się do tego życia ponad
lasami, Hartin Fringhian spędził tamtej zimy, pomiędzy 1948 a 1949 rokiem, jeden z
najspokojniejszych okresów swojego życia. Z zewnętrznego świata nie dochodził żaden
znak, jedynie on przesłał dziadkowi przez pewną rodzinę ze wsi Vidra, gdzie moi
dziadkowie mieszkali jakiś czas podczas wojny, kawałek papieru, na którym były zapisane
tylko inicjały jego imienia w alfabecie ormiańskim, aby dziadek wiedział, że Hartin nadal
żyje.
Siedzieli wokół ognia, niekiedy bez słowa, innym razem snując opowieści lub plany na
przyszłość, które tylko tam, pośród śniegów i bliżej nieba wydawały się możliwe. Bracia
Paragină, Vasile Sava, kapitan Mihai Timaru, Gheorghiţă Barbu, czasami mnich Filimon
Tudose z monasteru Moşinoaia. Ale najczęściej z Cristeą Paraginą, który przychodził po
jedzenie i zostawiał chłopaka z Crucea de Sus o imieniu Amăruţei, by czekał na przydrożu i
dawał znać, jeśli ktoś wyłoni się nagle z doliny. Cristea Paragină bardzo polubił starca.
Hartin Fringhian opowiadał mu o miejscach, w których bywał, o płaskowyżach i górach
Anatolii, o rojowisku Konstantynopola, o portach Morza Śródziemnego. Cristea słuchał
oczarowany, rysując szpicem bagnetu na zamarzniętej ziemi. Słuchał o salonach
bukareszteńskich, o Balu Orientalnym w Cercul Militar, o rodzinie królewskiej, która
otwierała bal, o tym, jak zachowują się ministrowie, o giełdzie i o wielkich
przemysłowcach Izby Handlowej. Cristea z kolei opisywał ich ukryte ziemianki, „starych”
i „młodych”, o tym, jak zgromadzili broń do buntu, o pozostałych grupach partyzantów w
górach Rodna, Făgăraş, Vâlcea i w Banacie, które czekały na sygnał, aby wszyscy razem
zeszli na równinę, gdy przybędą Amerykanie. „Truman wygrał wybory – obwieścił Cristea
pewnego listopadowego wieczoru. – Jest przeciwko Rosjanom…”. „Churchill był
naprawdę przeciwko komunistom – powiedział Fringhian. – Bez Churchilla to nie będzie
możliwe”. Tak więc wokół ognia, w lasach ponad Vidrą, w porze zimowania trzody Hartin
Fringhian i Cristea Paragină uprawiali wielką politykę, rysując bagnetem Cristei i szpicem
pasterskiego kostura starca nowe mapy, na których Rosjanie i Armia Czerwona wycofywali
się na stepy, a alianci zajmowali Europę Wschodnią i Bałkany.
Hartinowi Fringhianowi najbardziej podobała się historia o tym, jak Stefan Wielki
nadał przywilej hospodarski: „Ziemie są nasze, potomków Vrâncioaia” – mówił Cristea
Paragină, a pozostali, ktokolwiek mu towarzyszył, potakiwali. „Wszystkie lasy aż po
szczyty gór, za Soveją, w Lăcăuţi, są nasze od pięciuset lat. Mieszkańcy Vrâncei nie
powinni dać się zastraszyć i nie muszą przystępować do kolektywu. Cała ziemia należy do
nich i nie ma powodu, by wpadała w ręce tych obcych”, Pewnego razu, gdy przyszyli obaj
bracia i Timaru, pokazali mu dokument, Fringhian oglądał go oczarowany. Poczuł, jak
własny testament parzy go w skórę, i był bliski tego, by im go pokazać, ale opanował się,
radując się w sercu, że spotkał takich ludzi, którzy przejawiali tyle szacunku dla spuścizny
i testamentów. Ale radość z wieczorów przy ognisku i opowieści o odległych światach
nagle ustały. Minął prawie rok. Pewnego wieczoru w połowie października Cristea
Paragină przyszedł sam, chwiejnym krokiem, i upadł w pobliżu ognia. Zostali zdradzeni
przez ludzi, którzy przeniknęli do ich kręgu. Oddziały Securitate otoczyły ich, wiedziały o
ziemiankach, sekretnych wyjściach, wiedziały wszystko. Ion Paragină został ranny i
aresztowany, Vasile Sava tak samo. Timaru zakuto w kajdanki i skuto łańcuchami nogi.
Były dwie ciężarówki. Cristea i Gheorghiţă Barbu uciekli z obławy, przywierając w
ciemności do grzbietu dachu, zeszli skrótem i czekali na ciężarówki na skraju szosy, ale
powstrzymali się od ostrzału w obawie przed pozabijaniem własnych ludzi. Cristea leżał
dwa dni, baca Filimon i Hartin Fringhian opiekowali się nim jak potrafili, potem
mężczyzna zniknął. W regionie Vrancea rozpoczęły się prześladowania. Pięćdziesięciu
mężczyzn aresztowano i przewieziono w łańcuchach do Galaţi. Amăruţei został zastrzelony,
a jego ciało przyczepiono do tylnego zderzaka ciężarówki i przeciągnięto przez całą wieś
od jednego do drugiego końca, aż stało się połciem poszarpanego mięsa, nad którym
ulitowali się tylko tyle, że ochronili je od psów i pochowali, wrzucając do rowu i
przysypując ziemią. Kiedy pewnego wieczoru Cristea Paragină, niczym zmartwychwstały,
wrócił do szałasu pasterskiego po prawie roku, z zapadniętymi oczami, z twarzą pokrytą
zarostem i zgaszonym głosem, Hartin Fringhian, po nakarmieniu go do syta pasterskimi
potrawami, postanowił wreszcie pokazać mu swój testament. Bunt został stłumiony,
samochody ciężarowe Securitate patrolowały ulice wsi z zapalonymi reflektorami,
zatrzymując każdego spóźnionego przechodnia. Kto niósł w torbie więcej żywności niż
potrzebował na jeden dzień dla siebie i swojej rodziny, był zabierany na przesłuchanie. Ci,
którzy mieli jeszcze broń w domu, jakiegokolwiek typu, karabin czy bagnet, musieli je
przedłożyć pod rygorem rozstrzelania. I żołnierze nie żartowali, nawet zrobili tak wiele
razy. „Ale aktów własności nie znaleźli – dodał Cristea Paragină. – I nie znajdą…
Przynajmniej tyle”. O swoim bracie i Mihaiu Timaru wiedział tylko tyle, że żyją i że zostali
skazani na dożywocie. „Zbyt mocno ich nienawidzili, by ich zabić i w ten sposób
wybawić” – powiedział zmartwiony. Ukrywał się wraz z przyjacielem Gheorghiţą Bălanem
w opuszczonym młynie w Gura Lepşei, nieco powyżej Wodospadu Putna. Ci dwaj
mężczyźni przypatrywali się sobie, jeden z białą brodą i wyglądem patriarchy, drugi z
pierwszym zarostem młodego mężczyzny. Wtedy Hartin Fringhian rozpiął kożuch i ubranie,
które niegdyś było czarne i błyszczące, a następnie podniósł, przytrzymując dłońmi, grubą
lnianą koszulę i pokazał mu trzos. „Ujmę cię w moim testamencie – powiedział. – Jesteś
dobrym młodzieńcem. Dam ci milion lei, ale nie tych dzisiejszych, takich prawdziwych,
przedwojennych… Milion lei w banknotach, bonach skarbowych, akcjach, jak wolisz”.
„Co miałbym robić z taką kupą forsy, panie? – zapytał, mrugając Cristea Paragină. – Nie
widzi pan, jak tu żyjemy? A pieniądze sprzed wojny kto ode mnie przyjmie?”. Hartin
Fringhian zastanowił się przez chwilę. „Wiem, co zrobimy. Nie zapiszę ci papierów
wartościowych, chociaż sam zobaczysz, czasy powrócą. Dam ci złoto. I kamienie
szlachetne”. „Myślę, że całkowicie straciliśmy rozum, proszę pana” – westchnął Cristea
Paragină, chociaż lubił tego starca, nawet go kochał, takiego szalonego, bardziej niż
przedtem. Ostatecznie czasy też oszalały, a wiatr świstał pomiędzy drzewami, wieszcząc
śnieg. „Przyjdź jutro wieczorem – zaplanował Fringhian. – Do tego czasu poproszę kogoś,
aby przyniósł mi pióro i atrament z doliny. I zapiszę ci na kartce papieru numery sejfu z
Banku Narodowego. Kiedy dowiesz się, że umarłem, udasz się tam i weźmiesz złoto.
Przydaje się w każdych czasach. Wymienisz je na broń i będziesz czekać na przyjście
Amerykanów. Jesteś młody, masz czas”. I nim młody Paragină zniknął w lesie, powiedział
z ulgą: „Jutro wieczorem. Nie zapomnij…”.
To była jedna z rzeczy, o których Cristea Paragină z pewnością nie zapomniał, ponieważ
nie miał już czasu, by zapomnieć. O świcie opuszczony młyn został otoczony przez
żołnierzy. Cristea próbował uciec od tyłu, gdzie rozciągało się ogrodzenie z drutu
kolczastego. Ale nie zdołał go przekroczyć. Kule podziurawiły go po wewnętrznej stronie
ogrodzenia i pozostał tak z rękami wbitymi w metalowe kolce. Gheorghiţă Bălan został
skuty i przewieziony do Galaţi, gdzie był brutalnie torturowany, by wyznał, gdzie zostały
ukryte akty nadania. Ale złościć się jest rzeczą ludzką, nawet dla katów, którzy poddawali
go torturom. Jeden z nich wyszedł z siebie, wobec uporu Gheorghiţy Bălana, wyjął pistolet
i rozwalił mu czaszkę. Mówi się, że nazywał się Varlaam, ale może i to nie jest prawdą.
Nikt tego nie badał, by się dowiedzieć. A poza tym, wszyscy oprawcy byli zbyt do siebie
podobni.
Hartin Fringhian przygotował kałamarz i pióro, wyciągnął zza trzosu białą kartkę
papieru w linie i napisał: „Kodycyl. Ja, niżej podpisany Hartin B. Fringhian w pełni
podtrzymuję mój testament mistyczny złożony przeze mnie w Sądzie Ilfov, sekcji
notarialnej, zarejestrowany pod nr 75 075 z dnia 31 sierpnia 1938 z następującymi
modyfikacjami i uzupełnieniami”. Potem odłożył pióro, zakręcił wieczko kałamarza i
czekał. Tymczasem wiatr wzmógł się, głuszce schroniły się w otworach kory, przyszły
śniegi, mrozy zaszkliły się, a potem zelżały, lód pękł, śnieg stopniał i spłynął z gór. Gdy
nadeszła wiosna i jelenie zeszły w dół do rzeki, mieszając się ze stadami owiec, Hartin
Fringhian zrozumiał, że czeka na próżno. Włożył kartki z powrotem za pas, a butelkę
atramentu wsadził do kieszeni. Pozostał w dalszym ciągu, by liczyć pory roku, ilość owiec
i serów zawożonych na targ w Fokszany. Kiedy docierały do niego strony dzienników, w
które owijano wędzone mięso, zwinięte w skrzynkach pomiędzy butelkami lub przenoszone
przez wiatr, wygładzał je i czytał uważnie, próbując wyobrazić sobie stojącą za nimi
rzeczywistość. Wiadomości docierały z opóźnieniem, ale jedna nadeszła w porę, a
mianowicie dwie wiosny później dowiedział się o śmierci Stalina. Hartin Fringhian miał
ukończyć na wiosnę osiemdziesiąt lat. „Nadszedł czas” – pomyślał. Zgolił brodę brzytwą,
przeglądając się w odłamku lustra, pozbył się kożucha, szczotkując najlepiej jak potrafił
swoje czarne ubranie, bielące się na przetarciach, wypchane na łokciach od tak częstego
noszenia, zesztywniałe pod pachami od potu, pożegnał bacę Niculae Filimona i odbył
drogę powrotną do Vidry, Panciu i Odobeşti, aż do Fokszan.
„Jak widzisz, Garbis, jeszcze żyję” – powiedział, wchodząc na dziedziniec naszego
domu w Fokszany i uprzedzając w ten sposób jakiekolwiek inne pytania. Starał się trzymać
prosto, ale postarzał się, a strome szlaki górskie wymagają od ciebie, byś chodził
pochylony, więc trudno w tym wieku wyprostować ramiona, zwłaszcza gdy musisz przez
cały czas rozglądać się wokół. Jego twarz była pomarszczona, szorstka od zimna i pomimo
że trzymał ręce złożone jedna w drugiej, aby nie było widać, lewa ręka lekko mu drżała i
nie mógł nad tym zapanować. „Potrzebny mi pokój” – powiedział. „W budynkach
kościelnych – zaproponował dziadek. – Jest jeszcze pokój w starej szkole, obok Minasa,
ślepca. Jeśli to ci nie przeszkadza…”. Hartin Fringhian nie miał wielkich wymagań,
poprosił tylko, aby drzwi były dobrze zamknięte w nocy oraz aby w pokoju były stół i
krzesło. „W porządku” – zgodził się dziadek. Chciał go zapytać, czy stół potrzebny mu po
to, aby kontynuować pisanie testamentu, ale się rozmyślił. Zobaczył jednak, że trzyma ręce
splecione na szerokim trzosie, i zrozumiał dlaczego. „Z czego będziecie żyć, baron
Hartin?”. „A ty z czego żyjesz, Garabet?”. „Jestem na emeryturze. Państwo płaci mi
pensję… Prawie nic… Szczerze mówiąc, biorąc pod uwagę, ile państwo ci zabrało,
mogłoby dać coś i tobie”. „Państwo… nie jest dobrze” – powiedział Hartin Fringhian,
potrząsając głową, rzadko kręcił głową, większość czasu przytakiwał, nie tyle słowom
innych, ile własnym myślom. „Czego mogę oczekiwać od państwa? Myślę, że ponownie
zajmę się handlem”. „Handlem? – zdziwił się dziadek. – Na jakim ty świecie żyjesz, baron
Hartin? Sklepy z dawnych lat są zamknięte, handel nie ma nic wspólnego z tym, co znasz,
cały handel jest w rękach państwa”. Hartin pochylił się lekko do przodu i powiedział
ściszonym głosem, ponownie powracając na karty Księgi szeptów: „Czy ty umarłeś,
Garabet? Nie umarłeś. Czy ja umarłem? Bogu dziękować, nie umarłem. Handel zatem też
jeszcze nie umarł. A klienci zawsze się znajdą”.
Za jakiś czas, kiedy mój dziadek zaszedł do niego w godzinach porannych, aby
dotrzymać mu towarzystwa, spotkał go ożywionego, jak przecierał zwilżoną szczotką
rękawy smokingu. „Jadę do Bukaresztu po towar” – powiedział stary Hartin i dziadek
Garabet zrezygnował z pytania, co to za nowe szaleństwo. „Chcę tylko, abyś dał mi
pieniądze na bilet kolejowy trzeciej klasy. Zwrócę ci w ciągu miesiąca”. Dziadek nie od
razu zareagował, sądząc, że starzec nie mówi poważnie o zaopatrzeniu, które musi zrobić
w Bukareszcie, ale Hartini, po gwałtownym życiu, jakie wiódł w ostatnich latach, wziął
jego wahanie za odmowę. Chwycił dziadka za kołnierz i ten dopiero wtedy odczuł, jak
bardzo drży mu ręka. „Siadaj – powiedział Hartin Fringhian. – Jeśli nie wierzysz, że będę
w stanie oddać ci pieniądze, proponuję zrobić tak. Dasz mi dziesięć lei z tych teraz, a ja
zapiszę ci w testamencie milion lei z tych dobrych, przedwojennych. Możemy nawet teraz
spisać kodycyl. Dziesięć lei, Garbis, zastanów się, po mojej śmierci będziesz bogaczem!”.
„Nie powiedziałem, że nie dam ci pieniędzy – odparł dziadek Garabet. – I przestań mówić
o śmierci, pożyjemy, zobaczymy”.
Pożyli i zobaczyli. Hartin Fringhian ponownie wsiadał w pociąg, tym razem mniej
zatłoczony, brakowało zdemobilizowanych, inwalidów wojennych, Mołdawian z
płóciennymi torbami zwiniętymi w rulon, aby przywieźć pszenicę z Oltenii, lub wszelkiego
rodzaju uchodźców. Tym razem spokojny, Hartin dotarł na Dworzec Północny, a stamtąd za
drobne, które mu zostały, kupił bilet na inny pociąg, który z Dworca Basarab zabrał go do
Chitili. Zapadał wieczór. Hartin Fringhian doszedł aż do cukrowni. Nie ośmielił się
zbliżyć, patrzył na nią z daleka, napełniając nozdrza zapachem palonych buraków
cukrowych i melasy, a następnie obszedł ją od tyłu, tam, gdzie zaniedbany, ale urodzajny
sad orzechów i jabłoni zaczynał dojrzewać. Podłożył pod głowę torby z filcu i spał tak do
rana. Potem obudził się, otrząsnął z odrętwienia po zimnej nocy, wytrzepał torby i zaczął
zbierać z ziemi orzechy, wybierając te dorodne.
Zaniedbana wspaniałość i spokój opuszczonego, ale urodzajnego sadu jest, jak
wszystkie wspaniałości, tylko pozorna. Strażnik, który strzegł, aby pracownicy nie
podkradali cukru i nie wynosili go z fabryki ponad ogrodzeniem z tyłu, rzucał od czasu do
czasu okiem na sad, przynajmniej aby w miejsce miedzianych rur, które zaczęły zielenieć, i
szarych dachów zobaczyć duże pięknie zaokrąglone korony orzechów włoskich lub
pochylone jak wewnętrzna część dłoni korony jabłonek. Tym razem jednak kątem oka
dostrzegł Hartina Fringhiana, co nawet nie było trudne, ponieważ starzec przeszukiwał,
skoncentrowany, trawę, nie kryjąc się z tym wcale, a jego czarne ubranie było widać z
daleka. „Hej – zawołał strażnik, który, jak każdy, kto zestarzał się na swoim stanowisku,
starał się uzyskać maksymalne wyniki przy minimalnym wysiłku. – Zmiataj stamtąd!”. Ale
jako że obaj byli leciwi, ani on nie mógł krzyknąć dostatecznie głośno, ani ten drugi nie
miał dostatecznie wyostrzonego słuchu. W końcu strażnik pozostał z dłońmi złożonymi w
trąbkę przy ustach, podczas gdy Frighian kontynuował, spokojny, namacywanie orzechów
pod wilgotnymi liśćmi. Wtedy strażnik, aby zaoszczędzić sobie wysiłku, podniósł kawałek
drewna z ziemi i cisnął nim w kierunku, w którym krzyczał, tym razem z większym
powodzeniem, ponieważ zbierający orzechy zatrzymał się i rozejrzał wkoło, szukając
przyczyny tego hałasu i prostując z tego właśnie powodu plecy. Widząc tamtą sylwetkę
wyginającą ramiona w łuk w sposób tak dobrze znany pracownikom cukrowni, strażnik
zamarł, ściskając kolejny kawałek drewna. Następnie zdarzyło się coś, co każdemu
obserwatorowi byłoby trudno zrozumieć. Zamiast gonić złodzieja złapanego na gorącym
uczynku, czyli Hartina Fringhiana, strażnik zaczął uciekać, zapominając nawet wyrzucić
kawałek drewna. I jak można przypuszczać, nie pobiegł w kierunku złodzieja orzechów,
lecz do budynku administracji. Fringhian patrzył za nim, a kiedy uznał, że strażnik odbiegł
dość daleko, potrząsnął brzegi worka i ponownie zagłębił się w poszukiwaniu orzechów
wśród chwastów. Nie zauważył kilka minut później zbliżającej się grupy ludzi, z
mężczyzną na czele, który zdawał się ich szefem, w granatowym garniturze i czapce, a więc
jakby się powiedziało w tamtym czasie, dyrektorem. Zatrzymali się w odległości kilku
kroków i patrzyli na niego w milczeniu. Hartin Fringhian dostrzegł ich, wyciągając się po
oddalony orzech. Zerwał się, uniósł tułów, ale nie na tyle, aby stać prosto, lecz raczej
ukośnie, gotowy rzucić się do ucieczki. Patrzyli na siebie, rozpoznając się nawzajem, ale
każdy obawiał się zwrócić do drugiego. Ten, który wydawał się dyrektorem, schylił się i
podniósł coś z trawy. Po tym długim i niezręcznym milczeniu Hartinowi Fringianowi ten
nagły ruch wydał się zagrożeniem, pomyślał, że zaczną rzucać w niego kamieniami, nie
będą nawet chcieli brudzić sobie nim rąk; widział już coś takiego w dzieciństwie, wtedy
kamienowano na śmierć, teraz mógł być w ten sposób przegoniony, aż do granicy wstydu.
Chciał uciec, ciągnąc worek za sobą. Ten drugi wyciągnął rzeczywiście rękę, ale nie ponad
ramię, aby rzucić, lecz prosto przed siebie, i otworzył pięść. W zagłębieniu dłoni nie było
kamieni, jak obawiał się starzec, lecz orzechy. I ponieważ wobec tego niespodziewanego
gestu starzec, spojrzawszy na każdego po kolei, a potem na orzechy, pozostał
zdezorientowany, człowiek w czapce postąpił dwa kroki do przodu z wyciągniętą przed
siebie dłonią. Fringhian wyprostował się, stając się znowu najwyższy ze wszystkich, i
nadal patrzył. Następnie nagłym ruchem zabrał orzechy z ręki mężczyzny, jakby obawiał
się, że ten się rozmyśli. „Znam cię – powiedział – ty jesteś Ştefan Niculescu. Palacz, dobry
pracownik… ująłem cię w moim testamencie, jeszcze wtedy…”. Rozejrzał się wokół:
„Was też i wszystkich pozostałych… Gdy umrę, fabryka będzie wasza. Bylebyście tylko
mieli odwagę jej zażądać. I jeśli zechcecie, możecie ją potem sprzedać, zapisałem w
testamencie, jak macie się podzielić… Ale byłoby szkoda, to dobra fabryka, wystarczy, że
zadbacie o nią trochę…”. Mężczyzna w czapce dał znak pozostałym, którzy za jego
przykładem schylili się, by zbierać orzechy. Najwyżsi potrząsali drzewami, by szło
szybciej. Było dużo rąk do pracy, worki zostały napełnione. Niculescu, palacz lub
Dyrektor, albo i jedno, i drugie, otrzepał ręce, zdjął czapkę i wykrzesał z siebie coś w
rodzaju uśmiechu. Następnie poprosił strażnika, aby załadował torby orzechów na plecy i
odprowadził starca na dworzec. Nie wyciągnął do niego ręki, zwłaszcza że ściskał w
palcach czapkę. Ale powiedział coś w rodzaju pożegnania lub przeprosin: „Niech pan już
nie wraca, proszę pana…”.
Fringhian już nie wrócił. Ale porozumiał się ze strażnikiem, że wtedy, gdy wysiadał z
pociągu, zatrzymywał się na skraju sadu, gdzie podawał mu worki, które strażnik i
robotnicy, zebrawszy wcześniej orzechy i odłożywszy je na bok, napełniali i pomagali mu
nieść je aż do dworca. Hartin Fringhian zapytał każdego o nazwisko, sporządził kodycyl i
ujął ich w testamencie. Strażnicy cieszyli się z takiej ilości pieniędzy zapisanej na
papierze, dziękowali pięknie, ale byliby jeszcze bardziej wdzięczni, gdyby starzec za ich
pracę dał im, zamiast kilkudziesięciu tysięcy lei w testamencie, ze dwa lub trzy leje, za
które mogliby sobie kupić kieliszek ţuiki w bufecie dworcowym. Hartin Fringhian
natomiast, o ile był hojny po swojej śmierci, o tyle wstrzemięźliwy za życia.
Zwłaszcza że jego interes dopiero kiełkował. Hartin siedział kilka dni zamknięty w
swoim pokoiku od dziedzińca kościoła ormiańskiego Najświętszej Marii Panny w
Fokszanach, żując suchy chleb nasączony herbatą lipową, a potem przechadzał się drobnym
krokiem po ulicach, oglądał witryny¸ odwiedzał lokale restauracyjne i szynki, wchodził do
sklepów i pytał sprzedawców o to i owo, radził się Sahaga Șeitaniana i innych, którzy albo
nadal parali się handlem, nawet tak trudnym w owym czasie, albo zajmowali się nim
wcześniej i pomimo że stracili swoje sklepy i kontuary, nie stracili swoich przyzwyczajeń.
„Muszę zmienić profil działalności – postanowił. – To nienajlepsze czasy dla słodyczy.
W takich trudnych chwilach ludzie wolą zapijać smutki, niż ssać słodycze w święta.
Kupują raczej słone potrawy, które skłaniają do picia, niż słodycze, które odbierają
pragnienie”.
Tak się stało, że król cukru, Hartin Fringhian, został handlarzem słonych specjałów.
Wybrał u Mercana, maga powietrza, kilka pękatych słoików z wyszczerbionymi otworami,
by mógł je dostać za darmo. Włożył do każdego garść gruboziarnistej soli, wlał
przegotowanej wody, do której wrzucił orzechy, by moczyły się dwa dni i odpowiednio
nasiąkły. Potem wyjęte z solanki orzechy uprażył na płycie pieca i wyruszył na obchód po
karczmach, sprzedając solone i prażone orzechy, które pasowały doskonale do kufla piwa
lub lekkiego szprycera. A że tymczasem sklepy kolonialne zniknęły, a wraz z nimi orzeszki
ziemne w skorupkach lub prażone i solone arachidy, tureckie orzechy laskowe, pistacje lub
migdały, nie miał konkurencji, karczmarze zaś patrzyli krzywo na sprzedawców i amatorów
pestek dyni lub nasion słonecznika, plujących wokół łuskami, handel solonymi orzechami
Hartina Fringhiana szedł całkiem dobrze. Rankami, kiedy karczmy były jeszcze zamknięte,
karczmarze polerowali lady i odklejali ze stołów lepkie resztki, pijaczyny zaś spały, aby
oczyścić krew, Hartin Fringhian zasiadał na chodniku naprzeciwko kościoła ormiańskiego
lub na peronie i sprzedawał, odmierzając kubkiem, orzechy włoskie. W święta zachodził
do ormiańskich domów i sprzedawał, mniejszą miarką, to znaczy na filiżanki, tak aby cena
nie wydawała się wygórowana, pokruszone orzechy na saraylis, baklawę lub anuş-abur.
Jako że początkowa inwestycja była znikoma, handel orzechami poszedł całkiem dobrze,
na tyle dobrze, że wraz z nastaniem zimy Hartin Fringhian pozwolił sobie nawet na kupno
używanego płaszcza w komisie Weissmanna, w pobliżu hali mięsa, płaszcz wytarty na
szwach, ale ciepły, który zostawili Żydowi jacyś krewni w żałobie. Tak okutany, Hartin
Fringhian odważył się poszerzyć obszar handlu. Z okazji wielkich świąt, zwijał się w
kłębek w nocnym pociągu do Bukaresztu, dostając w zamian za garść orzechów miejsce w
mroźnych wagonach trzeciej klasy. Szedł prosto do katedry ormiańskiej na bulwarze
Karola I, który wtedy nazywał się bulwarem Republiki, i sprzedawał orzechy. „Jest
większy ruch w interesie” – wyjaśniał tym, którzy nie rozumieli za bardzo sensu jego
podróży. Dla Ormian z Bukaresztu, bardziej pretensjonalnych, wybierał najlepsze produkty
w kuszącej oprawie. Rozbijał skorupy orzechów ostrożnie, młoteczkiem pożyczonym od
szewca Antona Merziana, następnie wyjmował cały środek, obie połówki mocno sklejone
razem. Teraz, gdy piszę Księgę szeptów, kiedy minęło prawie pół wieku od tamtych
ormiańskich świąt i pogawędek po liturgii, które Ormianie wydłużali na dziedzińcu
kościoła, nie ma wielu mieszkańców Bukaresztu, którzy pamiętają Hartina Fringhiana, jak
wchodził do katedry, wyjmował z kieszeni palta kilka ogarków świec, które dał mu
prawdopodobnie Arşag, dzwonnik z Fokszan, zapalał je i wychodził, aby pozostać
nieruchomo przy wejściu na dziedziniec katedry, ale od strony wewnętrznej, tak aby nie
przegonił go żaden milicjant. Sprzedawał następnie niespotykane orzechy, okrągłe jak
jajeczka gołębia. Mężczyźni, którzy teraz, gdy czytamy Księgę szeptów, są u progu starości,
a którzy w tamtym czasie byli wyrostkami, wiedzą, że ich rodzice, przechodząc obok
starego Hartina Fringhiana, w znoszonym płaszczu i z torbą orzechów obok, pozdrawiali go
niechętnie. Wstydzili się podawać kilka drobnych monet za kubek orzechów właśnie
człowiekowi, którego znali tak dobrze z czasów, kiedy jego potargany smoking był
szykownym ubraniem; więc nie mając śmiałości, posyłali dzieci, by kupiły orzechy. Hartin
Fringhian zdołał poznać dzieci po imieniu, dawał im czasem dodatkowy orzech, by
schrupały go w drodze do domu. I ostatecznie wracał na dworzec, omijając w miarę
możliwości centrum, aby uniknąć spotkania osób innych niż Ormianie, które mogłyby go
rozpoznać. Wracał nocnym pociągiem i jeśli nie było za późno, robił rundę po
przydworcowych knajpach. Ale jego kroki stawały się coraz drobniejsze, opierał się o
ściany, aby złapać oddech, wkładał palto coraz wcześniej jesienią i zrzucał coraz później
wiosną. Próbował siadać, gdy tylko mógł, słyszał coraz gorzej i nauczył się rozróżniać
monety opuszkami palców, ponieważ jego wzrok był coraz słabszy. Od czasu do czasu
prosił hojniejszych klientów, przyjaznych karczmarzy, którzy niekiedy z tego, co zostało,
częstowali go gorącą zupą i chlebem, albo tych, którzy w jego odczuciu byli bardziej
nieszczęśliwi niż on, o podanie swych nazwisk i wieczorami, z nosem przyklejonym do
papieru i piórem maczanym w atramencie rozcieńczonym wodą, by się nie kończył, klecił
jakiś kodycyl, którym ujmował ich w testamencie. Jedyną istotnie żywą w nim rzeczą
pozostał jego testament. Ostatnia zmiana pochodzi z 1958 roku, kiedy dodał więcej
przyzwoitych klientów lub ubogich Ormian, ostatnia zaś jest Mariam Aslanian, wdowa po
księdzu Dageadzie, z kwotą czterdziestu tysięcy lei, w przeliczeniu na wartość z 1938 roku,
czyli więcej niż wynosiła cała jej pensja aż do śmierci. Pewnego wieczoru, w lutym 1959
roku, Hartin Fringhian wszedł na nasze podwórko, prawdopodobnie dostrzegł mnie i
mówił coś do mnie swoim chropowatym ormiańskim z Erzurum, być może przetrząsał
kieszenie w poszukiwaniu orzecha, tego nie wiem. Spośród wszystkich magów jest
jedynym, którego przypominam sobie tylko przez pryzmat jego darów.
Jak zawsze, gdy w fundamentalnych chwilach swojej egzystencji Ormianie mojego
dzieciństwa czuli potrzebę przetrwania, zachowania lub wyjaśnienia, Hartin Fringhian miał
okazję spotkać się z fotografią. Jak wszyscy Ormianie, którzy w przededniu rozstań, walk,
masakr, podróży w konwojach, w przededniu zatem spotkania ze śmiercią odczuwali
potrzebę schronienia się, fotografując żywą część siebie, Hartin Fringhian poprosił mojego
dziadka, aby go sfotografował. Ale że żywą częścią jego ciała był testament, chciał zrobić
fotokopie testamentu. I tamtej nocy, zimą 1959 roku, mój dziadek sfotografował kartka po
kartce testament Hartina Fringhiana, kodycyle, powiadomienia w Dzienniku Urzędowym,
wszystko. Potem w innej teczce zebrali kartki jeszcze mokre i lepkie, które dziadek
starannie wywołał i które starzec powierzył mu na przechowanie, a dziadek obiecał mu
zrobić wszystko tak jak go o to poprosił.
To była ciężka zima, szczególnie po siarczystych mrozach w okolicy Trzech Króli. Nie
tak pełna śniegu jak tamta z 1954 roku, kiedy chleb przywożono ciężarówkami i rzucano z
ulicy bezpośrednio na dach, gdzie ludzie wchodzili od wewnątrz, odchylając z trudem
klapę poddasza, domy bowiem były przykryte zaspami sięgającymi dachów. Ale biznes to
biznes i nawet jeśli w tamtym przenikliwym zimnie klienci zamawiali raczej koniak lub
ţuikę niż piwo czy szpryc, Hartin Fringhian kontynuował nocne obchody po knajpach, w
ciągu dnia zaś oglądał na dworcu kłęby pary z pociągów, więcej drzemiąc niż handlując.
Wieczorami ołówkiem chemicznym zwilżonym w ustach robił podliczenia w swoim
rejestrze ze stronami przedzielonymi na pół: rejestr zysków i strat, a następnie porównywał
wynik z monetami zebranymi w chusteczkach z zasupłanymi końcami niczym sakiewki z
dukatami. Jeśli zważymy, że starzec nosił wciąż te same ubrania, jadł co popadło, a płytę
pieca ogrzewał suchymi gałęziami zebranymi na cmentarzu, to jego koszty były minimalne,
a handel orzechami króla cukru przynosił zyski. Nie takie duże, ale wystarczające, aby –
gdy po kilku dniach ludzie zdecydowali się w końcu wyważyć drzwi i znaleźli go w środku
ze szklącymi się oczami, skulonego jak przemarznięty ptak – zasupłane pieniądze
wystarczyły na zakup trumny i krzyża. I aby Anton Merzian i Krikor Minasian, którzy,
odkąd otworzyli swoje warsztaty szewskie nieopodal siebie, na ulicy Dużej, kłócili się
nieustannie, nie znaleźli jakiejś kości niezgody właśnie tam, u wezgłowia Hartina
Fringhiana. Pierwszą rzeczą, jaką zrobili, zanim zamknęli zmarłemu oczy („Niech zobaczy,
że liczymy uczciwie – powiedział Agop Aslanian, księgowy parafii – że nie okradamy
nieboszczyków”), to rozsupłali chusteczki, zliczyli monety i sprawdzili wynik z tym, co
zostało odnotowane w rejestrze. „Wszystko się zgadza, Hartin – powiedział Der
Varjabedian – niech Bóg świeci nad twoją duszą”. Pod koniec tego nienagannego
podliczenia, które zakończyło rachunki Hartina Fringhiana z tym światem, ksiądz zamknął
mu oczy. Mariam Aslan, wdowa po księdzu, zaproponowała, że znajdzie dla niego inne
ubrania, bardziej reprezentacyjne, po jej mężu. Dziadek powstrzymał ją. Zgodnie z jego
życzeniem Hartin Fringhian został pochowany w swoim czarnym garniturze, który kiedyś
był smokingiem, ale który od tak częstego noszenia rozpadał się w palcach jak stary papier.
A jako że nie mogli go załatać, znaleźli białe prześcieradło, rodzaj całunu, który nasunęli
mu aż pod brodę, nad czarnym garniturem i rękami złożonymi na testamencie.
Następnie u wezgłowia zmarłego mój dziadek odwinął plik arkuszy i przeczytał wolno
wszystkie linijki, które Hartin Fringhian podkreślił, pragnąc, by zostały odczytane po jego
śmierci. „Ja, niżej podpisany Hartin Fringhian, nieposiadający przodków w linii wstępnej
ani potomków, postanawiam, aby po mojej śmierci rozporządzono moim majątkiem w
następujący sposób: Ustanawiam Fundację imienia Hartina Fringhiana, pozostawiając jej
na wyłączną własność mój dom przy alei Zwycięstwa numer 72, biżuterię znajdującą się
sejfie nr 78 Rumuńskiego Banku Handlowego, 178 000 akcji spółki Arad Chitila, 72 000
akcji spółki „Banat”, przechowywane w sejfach 1392, 1398, 1400 w BCR oraz 2231 i
2361 w Narodowym Banku Rumunii, jak również wszystkie akcje Romcolind, dziesięć
milionów lei w listach zastawnych w Jassach i wszelkie inne aktywa ruchome i
nieruchome, wierzytelności, akcje, papiery wartościowe, gdziekolwiek się znajdują lub
będą się znajdować w Rumunii czy za granicą, które posiadam lub będę posiadał w dniu
mojej śmierci. Celem fundacji jest: budowa i utrzymanie szpitala w Bukareszcie, z co
najmniej osiemdziesięcioma łóżkami, wyposażonego we wszystkie meble, nowoczesną
aparaturę i urządzenia; budowa i utrzymanie w Bukareszcie akademika dla biednych
rumuńskich studentów prawosławnych, dzieci z chłopskich rodzin. Zostawiam Akademii
Rumuńskiej sumę piętnastu milionów lei, za które zakupi nieruchomości czynszowe.
Dochody z tych nieruchomości zostaną przeznaczone na stypendia dla ubogich i
zasłużonych prawosławnych uczniów rumuńskich. Zostawiam Ministerstwu Edukacji
fundusze na zbudowanie co roku szkoły podstawowej w gminach wiejskich i wyposażenie
jej we wszystkie niezbędne meble. Zostawiam Naczelnemu Ormiańskiemu Towarzystwu
Dobroczynności w Paryżu pięćdziesiąt milionów lei…”. Dziadek czytał dalej, przez
prawie godzinę, całą listę nieruchomości, terenów ziemskich, pieniędzy zostawionych
kościołom, uczelniom, różnym instytucjom publicznym, pracownikom, a także długą listę
beneficjentów, od dawnych współpracowników, kuratorów kościelnych, notariuszy i
administratorów po najnowszych, karczmarzy, klientów, biedaków i dobrych samarytanian.
Potem zamknął testament i uczynił znak krzyża, jak człowiek, który dotrzymał obietnicy. A
dla Antona Merziana, tego, który mówił tylko pytaniami, nie było nic bardziej naturalnego,
niż zadać jeszcze jedno: „To ile jest tych pieniędzy w sumie?”. Dziadek pokiwał głową i
zważył kartki, jakby przez ich ciężar można było określić sumę. „Myślę, że jakiś miliard lei
przedwojennych…”. „Miliard, mówisz?” – Merzianowi wydawało się to niewyobrażalne.
„To znaczy tysiąc razy milion” – wyjaśnił Agop Aslanian, księgowy, syn Mariam, wdowy
po kapłanie. „Miliard, mówisz?” – nie mógł się nadziwić szewc. „To znaczy, milion razy
tysiąc”. „Acha, tysiąc, prawda?” – upewnił się Anton Merzian. „Miliard…” – powtórzył
Krikor Minasian, nie pojmując, bo nigdy nie wypowiadał tego słowa, i patrzył zdumiony na
spokojną twarz starca złożonego w trumnie, tak wąskiej, że przypominała bardziej skrzynie
do pakowania. jakich używał Mercan, sprzedawca pustych butelek.
Obmyty pospiesznie i właśnie dlatego ze śladami ołówka chemicznego na palcach i w
kącikach ust, ubrany w swój garnitur tak cienki i kruchy jak pergamin, ułożony w trumnie
wykonanej z cienkich surowych desek z nieoheblowanego drewna, Hartin Fringhian został
pochowany wiosną 1959 roku. Ksiądz Varjabedian wymamrotał pod nosem pieśń żałobną I
veri Ierusalem. Te kilka osób zebranych wokół trumny zachowywało się tak, jak przy
zadaniu, które należy wykonać, nikt nie uronił łzy i nikt nie westchnął. Tylko Mariam,
wdowa po księdzu, płakała, ale nie z żalu za starcem czy spadkiem, którym nie mogła się
cieszyć, lecz dlatego że od śmierci męża robiła tak na wszystkich pogrzebach.
siedem

– Nie tykajcie ich kobiet – powiedział Armen Garo. – Ani dzieci.


Wszyscy członkowie Misji Specjalnej stłoczyli się jeden za drugim w siedzibie gazety
„Djagadamard” w Konstantynopolu. Zostali starannie wyselekcjonowani. Następnie z tej
grupy wybrano tych, którzy brali wcześniej udział, czy to na własną rękę, czy to w
zasadzkach, w podobnych akcjach.
– Mam zaufanie tylko do ludzi, którzy już zabijali – oświadczył Armen Garo.
Otrzymali zdjęcia osób, które należało odszukać. Ich kryjówki mogły znajdować się
wszędzie, od Berlina i Rzymu po stepy Azji Środkowej. Talaat Pasza, minister spraw
wewnętrznych, o szerokich ramionach i grubej szyi, miał krzepkie ciało, którego głowa, o
kwadratowym podbródku, ze szczękami gotowymi rozszarpać, była raczej przedłużeniem
jego potężnej klaty. Pięści w dole fotografii, dwa razy większe niż u przeciętnego
człowieka, zdradzały agresywność. Obok niego krucha, o delikatnych rysach, jego żona, w
białej sukience i koronkowym kapeluszu, według europejskiej mody, tak odmiennym od
fezu baszów. Potem Enver, drobny, podwyższony przez wysokie obcasy butów. Wyniosłe
spojrzenie i smukłe palce, chwytające końce wąsów, dumny ze swoich szamerunków
komendanta wojska, które opadając obficie na ramiona i zakrywając jego wąską klatkę,
starały się zamaskować jego skromne pochodzenie syna kobiety, która, aby go wychować,
trudniła się jednym z najbardziej pogardzanych zawodów w Imperium – obmywaniem ciał
nieboszczyków. Na jednym ze zdjęć jego chude ramię, zaborcze, a jeszcze nieśmiałe,
obejmuje delikatną talię żony, Nadjeh, księżniczki haremu imperialnego, a więc córki
sułtana. Enver, syn obmywającej nieboszczyków i zięć sułtana, silił się, by sprawiać
wrażenie dumnego, o skamieniałym wyrazie twarzy, pomiędzy portretami swoich idoli,
Napoleona i Fryderyka Wielkiego. Dżemal Pasza był uważany za Lepidusa w tym
wojowniczym triumwiracie. Z jego pospolitym wyglądem, gdyby nie nosił epoletów
ministra marynarki, mógłby przejść niezauważenie, choć starał się dotrzymać kroku
Taalatowi w brutalności, a Enverowi w śmiałości. Następnie doktor Nazim i Behaeddin
Shakir, ideologowie partii Jedność i Postęp, pomysłodawcy uwolnienia z więzień
przestępców, którzy zaciągnięci do oddziałów wojskowych, mieli nadzorować konwoje
ludności ormiańskiej, dokonywać krwawych mordów na rozdrożach. Nie wiemy, jak
bardzo urodziwe były ich żony, wiadomo, że były pulchne i miały czarne włosy, ale trudno
odróżnić ich rysy twarzy, ponieważ jedyne zdjęcia, które się zachowały z czasów ich
młodości, przedstawiają je z twarzami okrytymi woalem, płaczące u wezgłowia trumien,
do których złożono ich mężów po tym, jak grupa sprawiedliwych dopełniła swojej misji. I
pozostali, Dżemal Azmi, prefekt Trabzonu Bekhboud Khan Dżavanshir… Armen Garo
uniósł fotografie Talaata i Envera z żonami. Spojrzał kolejno na każdego: Solomona
Tehliriana, Arama Yerkaniana, Arşavira Şiraghiana, Hraciego Papaziana, Misaka
Torlakiana.
– Nie tykajcie ich kobiet – powtórzył. – Ani dzieci.
Nie ma dla nas znaczenia dzień, w którym odbyło się to spotkanie. Księga szeptów nie
jest książką historyczną, lecz zapisem stanów świadomości. Dlatego staje się
półprzezroczysta, a jej strony są przejrzyste. To prawda, że w Księdze szeptów jest wiele
dokładnych dat, z podaniem miejsca, dnia i godziny. Pióro rusza się bardzo szybko, ale
czasami decyduje się zwolnić, czekając na mnie i na czytelnika, a wtedy podaje więcej
szczegółów, niż jest to może koniecznie. Każde dodatkowe słowo objaśnia, ale właśnie
dlatego ujmuje.
Nawet jeśli wymazałbym z niej szeregi lat oraz wszelkie wyliczenia dni, Księga
szeptów zachowa wszystkie znaczenia. Tego rodzaju rzeczy zdarzały się ludziom zawsze i
wszędzie. W rzeczywistości Księga szeptów w swojej istocie pozostaje taka sama
niezależnie od czasu, jak chorał Jana Sebastiana Bacha, jak wąska brama, przez którą
ludzie przechodzą, pochylając się lub tłocząc jedni przy drugich.
– Na samym początku zabili naszego poetę – powiedział Şavarş Misakian.
Siedziba gazety cudem uratowała się przed katastrofą. Skądinąd, dla wszystkich Ormian
ze stolicy po masakrach rozpoczętych 24 kwietnia 1915 roku, kiedy aresztowano setki
intelektualistów, a większość z nich zabito, odwołanie decyzji o deportacji uchodziło za
cud. Wypędzeni z domów i ograbieni ze wszystkiego, co mieli, musieliby podzielić los
innych wspólnot ormiańskich, ale doznaliby cięższego losu, ponieważ w przeciwieństwie
do Ormian z Vanu, Sivas i Adany czekała ich wędrówka w konwojach przez całą równinę
Anatolii w kierunku Pustyni Syryjskiej. I gdyby nie zostali wymordowani przez oddziały
uzbrojonych zbrodniarzy albo bandy koczowników, umarliby z głodu i zimna wewnątrz
rozległych prowizorycznych namiotów, na pustyni, gdzie spiekota dnia i mróz nocy dzieliły
się po równo ofiarami.
Zakazany w kwietniu 1915 roku centralny organ prasy Armeńskiej Federacji
Rewolucyjnej, zwany wtedy „Azadamard”, pojawił się na nowo w 1918 roku pod nową
nazwą, która odwoływała się jednak do tej pierwszej: „Djagadamard”. W tamtym czasie,
w chwili zakazu, Şavarş Misakian był redaktorem naczelnym i wrócił, aby ponownie objąć
swoją funkcję. Siedział w kącie, nie był członkiem Misji Specjalnej, ale miał autorytet
niezbędny dla Armena Garo i Şahaga Natali. Autorytet, którego nie nadawała mu postura,
bo akurat opadające lewe ramię i przekrzywiona głowa odbierały mu wszelką dumę. Jego
ułomność wzbudzała szacunek innych, przypomniała bowiem upór, z jakim stawił czoła
torturom w więzieniu wojskowym, gdzie został zamknięty w marcu 1916 roku i gdzie kilka
miesięcy później wyrwał się z rąk oprawców, rzucając się na wewnętrzy dziedziniec z
trzeciego piętra. Przeżył pomimo ciężkich obrażeń i wyszedł na wolność 27 listopada 1918
roku, w chwili gdy wojska alianckie zajęły stolicę, a jego ciało, z pogruchotanymi kośćmi,
wzięło na siebie skrzywienia całego świata, przypominając wszystkim, że wyleczyło się ze
strachu przed śmiercią.
Wrogowie wiedzieli, że aby zniweczyć ich naród, muszą przede wszystkim zamordować
jego Poetę. Dla zagrożonego i represjonowanego ludu Poeta staje się przywódcą. Daniel
Varujan został aresztowany wraz z innymi intelektualistami 24 kwietnia 1915 roku.
Przywiązano go do drzewa i ukamienowano, a następnie pozostawiono na pastwę dzikich
zwierząt i duchów nocy. Niektóre legendy mówią, że jest żywy i że w czasie pożaru w
Smyrnie widziano przez chwilę jego twarz w płonących lustrach. Jedyne, czego możemy
dowodzić z tych legend o zmartwychwstaniu Daniela Varujana, jest to, że choć znamy
miejsce, gdzie przetrwał męki przywiązany do pnia drzewa, czyli do żywego krzyża, nie
znamy miejsca, gdzie został pogrzebany. Mając dowód jego śmierci, a nawet znając
nazwisko kata – Oguz Bey, dowódca z Ceanguiri – ale bez wskazania grobu, możemy
skłaniać się do myśli o jego zmartwychwstaniu.
Inni spośród aresztowanych 24 kwietnia, jak na przykład dwóch członków parlamentu,
deputowany z Konstantynopola Krikor Zohrab oraz deputowany z Erzurum Vartkes
Seringulian, dotarli aż na Pustynię Syryjską, do Urfy a następnie Aleppo. Opowiada nam o
nich Röessler, niemiecki konsul w Aleppo, w liście do niemieckiego ambasadora w
Wangenheim: „Zohrab i Vartkes efendi znajdują się w Aleppo i przynależą do konwoju
udającego się do Diyarbakır. Dla nich oznacza to pewną śmierć. Zohrab jest sercowcem, a
żona Vartkesa właśnie urodziła”. O zbrodniach popełnionych w czasach dzieciństwa moich
dziadków dowiedziałem się wiele nie tylko ze świadectw ocalałych, lecz przede
wszystkim z przechwałek morderców. Jakaż różnica między nieśmiałością tych, którzy
umierają, i pychą tych, którzy zabijają… Tak więc dowiadujemy się, że zostali przebici
bagnetami, czaszkę Vartkesa roztrzaskano ogniem strzałów, a głowa Zohraba została
zmiażdżona kamieniami. Potem ich ciała poćwiartowano i porzucono. Gdyby ktoś zadał
sobie trud, by pochować licznych zabitych w tamtych dniach, nie byłby w stanie rozpoznać
ich po resztkach roztrzaskanych ciał.
Ale świat idzie do przodu. Miejsce, w którym zamordowano Daniela Varujana, nazywa
się Tuna. Zanim został zabrany wraz z innymi, poeta powiedział: „Zatroszczcie się o
mojego syna, który właśnie się narodził. Niech zostanie ochrzczony jako Varujan”.
– Pomścimy ich i jego też – powiedział Armen Garo, patrząc Şavarşowi Misakianowi
prosto w oczy. – Właśnie dlatego nie tykajcie ich kobiet i dzieci. Nie jesteśmy ani
złodziejami grabiącymi nieboszczyków, ani zabójcami kobiet.
Siedzieli w pierwszym kręgu.
– Armen ma rację – powiedział Şavarş Misakian. – Bierzcie przykład z Generała Dro.
W lutym 1905 roku Dro nie był jeszcze generałem. Miał zaledwie dwadzieścia jeden
lat, gdy w Baku rozpoczęły się masakry trwające przez trzy dni. Kilka tysięcy Ormian
zostało zabitych przez bandy tatarskie. A książę Nakhashidze, gubernator cara, nie zrobił
nic, aby chronić ludność ormiańską, pomimo ostrzeżeń i krzyków rozpaczy Ormian, ba,
dodatkowo dostarczał broń napastnikom. Komitet Centralny Armeńskiej Federacji
Rewolucyjnej poinformował gubernatora generalnego Nakhashidze, że partia skazała go na
śmierć. Wykonanie wyroku zostało zlecone młodemu Drastamatowi Kanayanowi, którego
spotkaliśmy już pod imieniem Generała Dro.
W wyznaczonym dniu Dro czekał na orszak gubernatora na wąskiej uliczce, gdzie straż
jeźdźców kozackich nie mogła eskortować książęcej kolaski. Bomba została umieszczona
w woreczku i przykryta kiśćmi winogron. Ale widząc, że książę jest w towarzystwie żony,
Dro zawahał się i ostatecznie zrezygnował, zadowalając się jedynie obejrzeniem jego
przejazdu. Czekał aż do zmierzchu. W drodze powrotnej w kolasce był tylko książę. Gdy
konwój znalazł się tuż przed nim, Dro cisnął woreczkiem w powóz i rzucił się do ucieczki.
Eksplozja była straszna. Wraz z Nakhashidze przemieniła w pył jeszcze kilku jeźdźców
straży rządowej. Wykorzystując chwilę paniki, Dro zdołał zniknąć i jeszcze tej samej nocy
kilkoro przyjaciół pomogło mu przekroczyć granicę turecką. Gdzie pozostał przez dziewięć
lat aż do wybuchu wojny.
– Ale wtedy Dro nie mógł wyobrażać sobie tego, co dopiero miało się zdarzyć –
powiedział Arşavir Şiraghian.
Nikt nie mógł sobie tego wyobrazić. Armeńscy przywódcy wspomagali Młodoturków w
dojściu do władzy, sądząc, że położą oni kres potwornościom krwawego sułtana Abdula
Hamida. Vartkes efendi, przyszły deputowany Erzurum, ukrywał w swoim domu w czasie
kontrrewolucji Halila Beya, tego samego, który później rozkaże go zabić. Dro uznał, że
kobieta nie powinna płacić za grzechy męża, trzydzieści lat później Stalin postanowi
zgładzić w Omsku jego żonę wraz z jednym z ich synów, aby zapłaciła za czyny męża.
– W Trabzonie – powiedział Misak Torlakian – kilkaset kobiet, wraz dziećmi i starcami,
którzy nie mogli iść, zostało wsadzonych na tratwy i wypłynęło na szerokie morze. W
całym tym nieszczęściu kobiety cieszyły się, gdy im powiedziano, że część drogi odbędą na
wodzie, unikając w ten sposób dodatkowego zmęczenia. Ale następnego dnia tratwy
wróciły na brzeg puste. Kobiety zostały utopione w morzu. To samo zdarzyło się w Unieh,
Ordu, Tripoli, Kerasondzie i Rize. Żadna kobieta z mojej wsi Ghiuşana nie dotarła w
konwoju do Meskene, Rakka, Ras ul-Ayn albo Deir ez-Zor, co oznacza, że wszystkie
zginęły w drodze z głodu, od kuli lub noża.
– W wilajecie Harput – powiedział Salomon Tehlirian – w czerwcu, zostali
zamordowani notable, a następnie z wiosek i miasteczek zabrano mężczyzn. Konwoje
składały się wyłącznie z kobiet, starców i dzieci. W Arabkir kobiety zostały załadowane
do łodzi, a potem utopione. Ormiańskie dzieci z niemieckich sierocińców utopiono w
pobliskim jeziorze. Kobiety z Mesne, które wyruszyły w kierunku Urfy, zostały
zamordowane w drodze, a ich ciała wrzucono do rzeki. Na drodze pomiędzy Sivas i
Harput okaleczone, zmasakrowane ciała kobiet na wschodnim brzegu Eufratu leżały
miesiącami na poboczach dróg lub urwiskach. Było ich zbyt wiele, by je pochować. Ich
szkielety widziało się jeszcze w połowie 1916 roku. Z blisko dwustu tysięcy dusz, które
liczyły konwoje, zaledwie jedna dziesiąta dotarła do Ras ul-Ayn i Deir ez-Zor.
– Pierwszymi kobietami, które przybyły do Meskene, Rakka i Deir ez-Zor – powiedział
Aram Yerkanian – były zwłoki pływające w Eufracie. Przez cały czerwiec 1915 roku
Eufrat wypełniony był trupami napęczniałymi od wody, masą głów, rąk i nóg. Wody rzeki
były czerwonawe, wszystko wyglądało tak, jakby wtedy narodziła się śmierć.
Krąg tych, którzy składali świadectwa, poszerzał się.
– Zwłoki pływają nieustannie w wodach Eufratu – powiedział Röessler, niemiecki
konsul w Aleppo. – Wszystkie ciała są związane w ten sam sposób, po dwa plecami do
siebie. Co dowodzi, że nie są to przypadkowe zabójstwa, ale generalny plan zagłady
zaprojektowany przez władze. Martwe ciała płyną w dół rzeki, coraz liczniejsze. Przede
wszystkim kobiet i dzieci.
– Ponad sześciuset Ormian – powiedział Holstein, niemiecki konsul z Mosulu – w
większości kobiet i dzieci wypędzonych z Diyarbakır, zostało zamordowanych podczas
transportu na rzece Tygrys. Wczoraj do Mosulu przybyły puste tratwy. Od kilku dni w rzece
pływają trupy i członki ludzkich ciał. Kolejne konwoje są w drodze i prawdopodobnie
czeka je ten sam los.
– Przez Aleppo – powiedział Guys, były konsul Francji – przechodzą od początku maja
konwoje, tysiące ludzi. Po dwóch lub trzech dniach pobytu w miejscach specjalnie dla nich
przygotowanych ci biedacy, głównie kobiety i dzieci, otrzymują rozkaz, by udać się do
Idlib, Mâna, Rakka, Deir ez-Zor, Ras ul-Ayn, w stronę pustyni Mezopotamii, do miejsc,
które w przekonaniu wszystkich są przeznaczone na ich grób.
– Tysiące ormiańskich wdów z wilajetu Wan – powiedział Jackson, amerykański konsul
w Aleppo – którym nie towarzyszy żaden dorosły mężczyzna, zbliżają się do miasta, w
opłakanym stanie, półnagie. Konwoje te, jak i pozostałe dziesięć – dwadzieścia grup, które
już przeszły, składają się z pięciuset do trzech tysięcy osób, ciągnących za sobą swoje
dzieci w stanie nieopisanej nędzy.
I znowu Röessler:
– W sprawie Ormian z Harput doniesiono mi, że w wiosce usytuowanej na południe od
miasta, mężczyźni zostali oddzieleni od kobiet. A następnie wymordowani i porzuceni na
poboczach drogi, którą te kobiety były zmuszone przebyć.
– Można by pomyśleć – stwierdził Aram Andonian, który zebrał świadectwa ocalałych
– że te kilkaset dzieci z sierocińca w Deir ez-Zor nigdy nie istniało.
Dopiero pod koniec akcji i prawie na krańcu drogi władze uznały, że znalazły
rozwiązanie problemu, który wcześniej wydawał się nierozwiązywalny: jak zabijać, nie
pozostawiając martwych ciał. Nie dlatego że wywoływało to poczucie winy, ale dlatego że
setki tysięcy poćwiartowanych ciał, ze sczerniałą skórą na kościach, unoszące się na
wodzie lub leżące na dnie przepaści, oprócz tego, że ich widok napawał przygnębieniem i
przygotowywał na śmierć konwoje, które nadchodziły po nich, utrudniały jednak ruch na
drogach i torach kolejowych, zażółcały i obciążały powietrze wyziewami śmierci,
wzbudzały protesty Arabów, którzy nie mogli już używać wody do picia, rzeki bowiem
niosły epidemię. Aby pozbyć się tych wszystkich niedogodności, wymordowanie dzieci z
Deir ez-Zor musiało być zbrodnią doskonałą.
Sieroty zebrane z Meskene i innych miejsc, gdzie zostały utworzone obozy dla
uchodźców, zostały przegnane przez pustynię w kierunku Deir ez-Zor. Wyobraźcie sobie
konwój setek oszpeconych dzieci, okrytych łachmanami, słaniających się na bosych stopach
od spiekoty lub zimna pustyni. Nagie ramiona pokryte krwawiącymi ranami, w których
roiło się od robaków. Dzieci poganiane przez jeźdźców, którzy bili je batem lub kijem.
Martwe lub umierające wrzucano na wozy, które towarzyszyły konwojowi. Miejsce, do
którego zdołali dotrzeć, nazywa się Abuhahar. Niewiele ponad trzysta dzieci było w stanie
utrzymać się na nogach, resztę, znacznie więcej, transportowano wozami. U podnóża gór,
na granicy pustyni, żołnierze zatrzymali konwój i rozładowali wozy. Następnie otoczyli je,
czekając, aż zapadnie wieczór. A po zmroku przybywały ptaki pustyni. Przyciągane
zapachem krwi, inne lotem pozostałych, a przede wszystkim wrzawą skrzeków i trzaskiem
ludzkiego mięsa odrywanego od kości, sępy i kruki rzucały się na ciała, które nawet jeśli
jeszcze były żywe, nie miały siły się bronić. Ptaki celowały szczególnie w oczy, policzki i
usta, tym bardziej nęcące, im bardziej ubywało ciała. Przez dwa dni ptaki krążyły,
chmarami, nad tamtym wychudzonym polem u podnóża gór, a dzieci zostawiono na pastwę
dziobów oraz czarnych i stalowych szponów. Tę historię opowiadali przerażeni arabscy
nomadzi. A człowiek, który dowodził żołnierzami, kapral Rahmeddin, został awansowany,
stając się niespodziewanie szybko dowódcą żandarmerii Rakka.
Pozostałe dzieci, które leżały chore i głodne w sierocińcu Deir ez-Zor, pewnego
mroźnego grudniowego dnia załadowano na wozy. Umierających wrzucono do Eufratu;
rzeka, taka wzburzona jak w tamtej porze roku, pochłaniała szybko wysuszone ciała. Po
dwunastogodzinnej drodze przez pustynię, bez jedzenia i wody, dowódca konwoju, o
którym wiemy, że nazywał Abdullah, ale lubił, jak nazywano go Abdullah Pasza, znalazł
trzy różne sposoby eksterminacji dzieci. Ale ponieważ wyczuł w oczach żołnierzy
odrobinę wahania, uchwycił dwuletniego chłopca i pokazał go im, mówiąc: „Nawet to
dziecię oraz wszystkie pozostałe w podobnym wieku trzeba zabić bez litości. Nadejdzie
taki dzień, kiedy dorosną, odszukają tych, którzy zabili ich rodziców, i będą chcieli ich
pomścić. To jest sukinsyn, który pewnego dnia odszuka nas, by zabić!”. I zamachnąwszy się
nim kilka razy w powietrzu, z wściekłością cisnął ciałem o kamienie i zmiażdżył, nim
dziecko zdążyło jęknąć.
Część wozów ustawili obok siebie, stłaczając w nich tyle dzieci, ile tylko mogło się
zmieścić, a w środku umieścili wóz wypełniony materiałem wybuchowym, który, jak tylko
podpalono lont, wyleciał w powietrze, przemieniając wszystko po prostu w sadzę. Te,
które nie były już w stanie iść, układali na polu, przykrywali suchą trawą nasączoną
olejem, a następnie podpalali. Pozostałe, które nie zmieściły się do wozów, wepchnęli do
jaskiń, a otwory zatkali chrustem i trawą, dymem dusząc dzieci i zostawiając ich sine i
zwęglone ciała w grotach.
Ale nawet najdoskonalsza zbrodnia nie może być absolutnie doskonała. Dziewczynka
imieniem Ana schroniła się w kącie jaskini, gdzie przez szczelinę w skałach zdołała łyknąć
odrobinę powietrza. Przeżyła i gdy ogień zgasł, po jednym dniu i jednej nocy wyszła.
Tułając się przez kilka tygodni, dotarła aż do Urfy, gdzie znalazła kilku ormiańskich
uchodźców i opowiedziała im o rzezi niewiniątek.
A z trzeciego kręgu słychać głos Dżemala Paszy, ministra marynarki, zaniepokojonego
dużą ilością trupów pływających po Eufracie. I oburzonego, że trasy konwojów mogą
zakłócić ruch na kolei. Wtedy władze tureckie zrozumiały, że system eksterminacji Ormian,
choćby nie wiadomo jak perfekcyjnie pomyślany, miał jednak wadę: pozostawały po nim
zabite ciała ofiar. Niedoskonałość, którą Reshid Pasza, prefekt z Diyarbakiru, próbował
naprawić najlepiej, jak tylko potrafił:
– Eufrat nie ma prawie nic wspólnego z naszym wilajetem. Pływające po rzece zwłoki
pochodzą prawdopodobnie z wilajetów w Erzurum i Harput. Ci, którzy umierają tutaj, są
wrzucani w głąb jaskiń lub najczęściej oblewani benzyną i paleni. Rzadko udaje się
znaleźć wystarczająco dużo miejsca, aby ich pogrzebać.
Wracamy do pierwszego kręgu.
– Nie widzieliście miejsc, gdzie spotykały się ponownie konwoje – powiedział Hraci
Papazian – a raczej to, co z nich zostało. W Deir ez-Zor. Tysiące namiotów zrobione ze
szmat. Nagie kobiety i dzieci tak osłabione głodem, że ich żołądki nie przyjmowały żadnej
żywności. Grabarze rzucali na wozy, na jedną kupę, martwych i umierających, aby nie
tracić czasu. W nocy, dla ochrony przed zimnem, ci jeszcze żywi przykrywali się ciałami
zmarłych. Dla matek najlepszą rzeczą, jaka mogła się im przydarzyć, to pojawienie się
jakiegoś Beduina, który zabierał im dziecko, aby pozbawić je tego ogromnego grobu.
Czerwonka powodowała duchotę. Psy rozgrzebywały pyskami otwarte brzuchy umarłych.
Tylko w październiku 1915 roku przez Ras al-Ain przeszło ponad czterdzieści tysięcy
kobiet strzeżonych przez żołnierzy, bez żadnego mężczyzny w pełni sił pośród nich.
Krucjata umęczonych kobiet. Cała droga wzdłuż torów kolejowych była usłana rozprutymi
zwłokami zgwałconych kobiet.
– Spośród miliona ośmiuset pięćdziesięciu tysięcy Ormian żyjących w Imperium
Osmańskim – powiedział pastor Jahannes Lepsius – około milion czterystu tysięcy zostało
deportowanych. Z pozostałych czterystu pięćdziesięciu tysięcy około dwustu tysięcy uszło
przed deportacją, zwłaszcza populacja z Konstantynopola, Smyrny i Aleppo. Posuwanie
się naprzód wojsk rosyjskich uratowało życie pozostałym dwustu pięćdziesięciu osobom,
które uciekły do Armenii rosyjskiej, część z nich zmarła na tyfus lub z głodu. Pozostali
ocalili życie, ale na zawsze utracili swoje ojczyste miejsca. Spośród deportowanych
prawie półtora miliona Ormian zaledwie dziesięć procent dotarło do Deir ez-Zor,
końcowego punktu konwojów. W sierpniu 1916 roku zostali wysłani w kierunku Mosulu,
ale mieli umrzeć na pustyni, połknięci przez piasek lub stłoczeni w jaskiniach, zmarli i
umierający razem, a następnie podpaleni.
Milczeli. Kręgi zacieśniły się wokół Armena Garo. Spojrzał na Şahana Nataliego,
Şavarşa Misakiana, a następnie na wszystkich pozostałych. Wziął fotografie i rozdał je tym,
którzy tworzyli pierwszy krąg, każdemu według jego misji.
– A jednak – powtórzył znużony – nie tykajcie kobiet i dzieci.

Miejsce, w którym żyli, wydawało się ormiańskim starcom mojego dzieciństwa


przypadkowe. Niektórym także czas, w którym żyli, wydawał się przypadkowy, tylko że
czas trudniej oszukać. I właśnie dlatego czas, wyzierając ze stron albumów ze zdjęciami,
ze starych ubrań lub spod pach, skończył, przemieniając kolejno każdego z nich w
przypadek.
Miejsce było więc tylko konwencją, od której, gdy okoliczności nie są zbyt ciężkie,
można abstrahować. Moi starcy byli zafascynowani rozległymi przestrzeniami. Rozmawiali
tak, jakby mogli być jednocześnie w kilku miejscach. To prawdopodobnie pomogło im
przetrwać, gdy przetrwanie zdawało się rzeczą najtrudniejszą z możliwych, ale też umrzeć,
kiedy już nic nie dało się zrobić.
Moi dziadkowie mieli jednak w tym względzie różne postawy. Dziadek Setrak, ojciec
mojej matki, wydawał się nigdy nie nudzić. Jego starszy brat Harutiun umarł od ścięcia
szablą na jego oczach, co dało mu okazję, by uciec i ocalić życie. Zważywszy, że ktoś inny
umarł za niego, uważał, że w pewnym sensie jego życie nie było jego lub było jego tylko w
połowie, czymś w rodzaju pożyczonego życia. Ponieważ ktoś inny umarł, aby on mógł żyć,
spłacał ten dług, żyjąc z kolei dla innych. Żył dla swoich córek, Elizabety, mojej matki, i
Maro, której dał imię swojej siostry pochowanej w bezziemnym grobie z wód Eufratu. Żył,
aby dawać prezenty biednym dzieciom, aby uposażyć przed ślubem młodych chłopaków ze
swojego sklepu, aby ubierać ubogich i żywić głodnych. Dawał jedzenie ormiańskim
jeńcom z armii radzieckiej, zatrzymanych w kraju i zmuszonych do pracy za rządów
Antonescu. Obrywał w twarz pod rządami legionistów pod pretekstem, że jest Żydem, i
tylko krzyżyk, który nosił na szyi, uchronił go przed większymi problemami. Obrywał w
twarz po utworzeniu rządu komunistycznego pod pretekstem, że jest legionistą, i tym razem
krzyżyk, który nosił na szyi, w niczym mu nie pomógł, wręcz przeciwnie. Ale jak mówi
Księga Koheleta: „wyrzuć swój chleb na powierzchnię wód – a przecież po wielu dniach
odnaleźć go możesz”, jeden z więźniów ormiańskich, nad którym kiedyś się ulitował, teraz
pojawił się w mundurze oficera Armii Czerwonej, tak więc zaczerwienienie na
spoliczkowanej twarzy i konfiskata sklepów były całym złem, które mu się przytrafiło,
komuniści zostawili mu jeden z jego domów, okazując mu w tym względzie
wyrozumiałość, że nie posłali go do więzienia jako wyzyskiwacza, za jakiego uchodził. A
że nie można było udowodnić, iż kogoś wyzyskiwał, to inna sprawa, ale komuniści nie
bawili się w takie subtelności. Wystarczyło, że moja babcia nosiła futra, że dziadkowie
mieli fortepian w domu, a latem jeździli do uzdrowiska w Olăneşti, wisienką na torcie było
zaś to, że mój dziadek organizował w niedziele, w ogródku u Paşy, potańcówki z
muzykantami. Gdy został nocnym stróżem liceum Fraţii Buzeşti w Krajowej dziadek Setrak
miał wystarczająco dużo czasu, aby rozmyślać nad tym wszystkim podczas bezsennych
nocy. Dokładnie jak wtedy, gdy otrzymał zawiadomienie w 1942 roku, że zostanie
internowany wraz z całą rodziną oraz ze wszystkimi nansenowskimi bezpaństwowcami do
obozu w Târgu Jiu. Rozporządzenie zostało odwołane, a babcia wyjęła z kufrów grube
ubrania i ciepłe wełniane skarpety swoje i swoich dwóch córek, ale zachowała w
drewnianej walizie te należące do dziadka Setraka, który po tym, jak omal nie został
internowany do obozu, miał teraz zostać zaciągnięty do wojska. Pożegnał się z rodziną i
udał się do Bukaresztu wiosną 1944 roku, gdzie jego kariera żołnierza wojska
rumuńskiego, podobnie jak pozostałych rekrutów kompanii nansenowskiej, trwała
dokładnie trzy dni. Jak pomieściły się kupieckie maniery w żołnierskich butach i zapiętych
po samą szyję haftkach, historia nam nie mówi. Kompania odbyła dwa dni szkoleniowe, a
trzeciego dnia, nocując w koszarach w okolicy Dworca Północnego, zastosowała tę wiedzę
po raz w pierwszy w praktyce, oglądając z naprzeciwka bombardowanie dworca. Z
koszarami w nieładzie, z rekrutami, rosłymi i nieporadnymi, skłonnymi bardziej do
przehandlowania wojskowej odzieży niż korzystania z niej na wojnie, apatrydo-rumuńska
kompania, złożona z rekrutów ormiańskich, rozwiązała się sama z siebie. Ormianie zaś
rozpierzchli się, widząc, że nikt nie wydaje rozkazu, by się gromadzić.
Tak więc mój dziadek Setrak, przechodząc w ciągu zaledwie kilku lat przez tak różne
stany, bogacąc się i ubożejąc, będąc kolejno policzkowanym, użydowionym, internowanym
do obozu, zwerbowanym i zdemobilizowanym, ponownie spoliczkowanym,
uburżuazyjnionym, odburżuazyjnionym, miał wszelkie powody, by uważać ten świat za
niezrozumiały. A kto sądził, że świat jest inny niż niezrozumiały, w opinii mojego dziadka
nie rozumiał nic. I aby pokazać, jak absurdalny jest świat, dziadek udowodnił to
jednoznacznie na przykładzie, który miał w zasięgu ręki, a mianowicie na własnej śmierci.
Najpierw pozwolił się potrącić przez samochód, gdy szedł z Piaţa Veche, przed fontanną
Purcicaru, potem spadł na głowę z dachu swojego domu przy ulicy Baraţi 4, gdy próbował
naprawić dach. Udało mu się dopiero za trzecim razem, kiedy umarł z zimna, zimą 1985
roku, dlatego że komuniści oszczędzali na gazie, a więc zakręcali go na kilka dni, i aby
oszczędności były jak największe, robili to właśnie wtedy, gdy mrozy były najsroższe.
Jak na człowieka, który tak wiele razy przeszedł obok śmierci, nic nie wydawało się
bardziej absurdalne niż umrzeć z powodu oszczędności gazu czynionych przez państwo
komunistyczne. Dziadek Setrak odszedł z tego świata z pogodnym wyrazem twarzy. Został
pochowany na cmentarzu katolickim w Krajowej, nie dlatego że był katolikiem, lecz by
sprawy pozostały w dalszym ciągu niezrozumiałe.
Dziadek Garabet uważał, dla odmiany, że wszystko na świecie ma sens. W
przeciwieństwie do dziadka Setraka, który lata przeznaczone na szkołę spędził w
sierocińcach i na naukach rzemiosła, dziadek Garabet skończył liceum rolnicze w
Konstantynopolu, co na początku XX wieku miało niemałe znaczenie. Wiedział wiele, był
pomysłowy i pilny w nauce, której nie zamieniłby za nic w świecie, ku rozpaczy mojej
babci Arşaluis, na kupiectwo. W następstwie tego, podczas gdy dziadek Setrak gromadził
na handlu kawą, oliwkami, kakao i rodzynkami pieniądz do pieniądza, dziadek Garabet był
zawsze na skraju bankructwa. A raczej byłby, gdyby Sahag Șeitanian, jego kumoter,
zostawił go samemu sobie. Ale nieustanne trwanie w upadłości nie było jego jedynym
rzemiosłem. Dziadek Garabet był psalmistą w kościele, skrzypkiem, czytającym partytury,
motocyklistą, kaligrafem, fotografem, malarzem, profesorem muzyki i języka ormiańskiego,
portrecistą, hafciarzem i okazyjnym muzykantem, czyli wykonywał wszystkie zawody, które
nie pachniały groszem. Koniec końców mój lud w jego porachunkach ze światem był
kwita: dziadek Setrak gromadził, dziadek Garabet trwonił. Komunizm wyrównał sprawy:
dziadek Setrak nie miał już jak gromadzić środków, a dziadek Garabet nie miał już nic do
roztrwonienia.
Jako że dla dziadka Garabeta część rzeczy doczesnych, które można było przeliczyć na
pieniądze, była bez znaczenia, jego życie nie zmieniło się znacznie wraz z nadejściem
komunistów. W rzeczywistości życie Ormian w Fokszanach nie zmieniło się wiele w
porównaniu do tego, co robili wcześniej. Zegarmistrz pozostał zegarmistrzem. Szewc
szewcem. Kto był sprzedawcą towarów kolonialnych, nadal sprzedawał towary
kolonialne. Dzwonnik pozostał dzwonnikiem, lekarz lekarzem. I oczywiście ksiądz również
nie zrzucił sutanny. Nawet jeśli ich rzemiosła pozostawały te same, to jednak rzemieślnicy
cierpieli. Ponieważ mechanizmy naprawiane przez zegarmistrzów zmieniły się ze
szwajcarskich na rosyjskie, lakierowane trzewiki i pantofelki na obcasie z paskiem
ustąpiły miejsca butom, które naprawiano nieustanie aż ich podeszwa stawała się grubsza
niż kapka. Sklepy ze słodyczami nadal istniały, ale z półek zniknęły delikatesy takie jak
lokum, chałwa sezamowa, leblebi, pudełka kakao Van Houten, torebki z kawą,
kandyzowane owoce tropikalne, migdały w czekoladzie; w zamian pojawiły się produkty
mączne powlekane tłuszczem, twarde wafelki neapolitańskie i bardzo suche ciastka, od
których odpadała krusząca się masa. Tylko kawałki lodowatego cukru, schwyciwszy
czasami wiązkę światła, zachowywały drobny i uparty błysk dawnego blasku. Der Dadjad
Aslanian zakasał sutannę i przy pomocy Arşaga, dzwonnika, ukrył w kryptach stare książki
i skarby kościelne. Wyciągnęli je ostrożnie dopiero po kilku latach, a na końcu wyjęli
najcenniejszy skarb, srebrnego ptaka, z którego dzióbka skapywało do wody na chrzest
krzyżmo, uzupełniane co siedem lat, z oleju konsekrowanego w 301 roku przez samego
Grzegorza Oświeciciela. Dzwon był bardziej milczący i zamyślony. Arşag wspinał się na
wieżę dzwonnicy nie po to, by ciągnąć za linę, lecz by porozmawiać z dzwonem, który
odpowiadał mu ciszą o różnej intensywności, jak organy, przez których rury nie grasz, lecz
oddychasz. Następnie, aby spojrzeć przez okienko na południową stronę, nie dość szerokie,
by wystawić przez nie lufę pistoletu, ale na tyle wysokie, aby dojrzeć kraniec miasta i to,
czy aby nie nadchodzą Amerykanie. W okienku wychodzącym na południe Amerykanie się
nie pojawili, dla odmiany przez okienko od północy zobaczył Rosjan przybywających
drogą od strony Tecuci. A dziesięć dobrych lat potem, w czasie których okienko
południowe pozostało milczące, Arşag ponownie przez okienko północne, tym razem w
towarzystwie innych członków rady parochialnej, którym pozwolił po kolei rzucić okiem,
patrzył, jak wojsko rosyjskie odchodzi tą samą drogą w stronę Tecuci. Było jednak za
późno, czerwone flagi zapuściły korzenie, a ich emblematy z sierpem i młotem zrosły się z
tynkiem tak, że nie dało się ich wyrwać z frontonów, tylko wraz ze ścianą. Jak trafnie
zauważył Sahag Șeitanian, spędziwszy więcej czasu niż inni z okiem przyklejonym do
okienka: „Abyśmy mogli się wyzwolić, to nie oni powinni odejść, a my zostać, lecz
odwrotnie”. To był mglisty poranek, który nastąpił po deszczowej nocy, żołnierze rosyjscy
zniknęli szybko, ziemia ubłociła ich buty, tak więc nie pozostawili za sobą nawet pyłu.
I lekarze pozostali lekarzami, ale jak to bywa na każdej wojnie, gdy już pochowali
masowo ludzi zagłodzonych, wykrwawionych od ran, dygocących od tyfusu i zapłakanych z
wcześniej wymienionych powodów, teraz nie radzili sobie z narodzinami dzieci, które w
wywróconym na opak świecie, gdzie słońce zachodziło na wschodzie, rodziły się już stare.
Więc mój dziadek Garabet dystansował się po równo w stosunku do wszystkich. Chciał
zrozumieć świat i uznawał go za powtarzalny, pozwalał, aby modele żyły zamiast niego.
Wzorem cierpienia był dla niego mnich Komitas, którego z wiekiem zaczął coraz bardziej
przypominać, tak że widząc po raz pierwszy pośmiertną maskę Komitasa, zachowaną przez
mnichów mechitarystów na weneckiej wyspie San Lazzaro, uderzyło mnie niezwykłe
podobieństwo. Dla mojego dziadka ojciec Komitas był prawdopodobnie nie tylko
modelem cierpienia, lecz także modelem szaleństwa.
Często siedział w bezruchu i mruczał coś do siebie pod nosem. Nie wiedzieliśmy, co
mówi, babcia nie pozwalała nam zbliżać się do niego. Te strony pozostały białe w Księdze
szeptów. Innym razem zamykał się na klucz w swoim pokoju i śpiewał. Miał głos
barytonowy, który wzrastał zdecydowanie do wysokich dźwięków tenorowych, dokładnie
tak jak głos Komitasa, którym zachwycili się Vincent d’Indy, Camille Saint-Saëns i Claude
Debussy. Śpiewał i akompaniował sobie na skrzypcach, forsując smyczkiem kilka strun
naraz, tak aby brzmiało to na kwartet.
Komitas został aresztowany także 24 kwietnia 1915 roku, tak jak jego przyjaciele poeci
Daniel Varujan, Ruben Sevag i Siamanto. Został przyodziany w swoją tunikę
archimandryty, oprócz kaptura symbolizującego przez czubek górę Ararat, którą noszą od
katolików po mnichów przedstawiciele Kościoła ormiańskiego. Kaptur i pelerynę oddał
jakimś potrzebującym, którzy szli w konwoju. Zabrano ich samochodami do pobliskiego
Ceanguiri. Komitas wmieszał się w tłum, próbując ulżyć cierpiącym, jak tylko potrafił,
zachęcając ludzi, aby zachowali wiarę w Boga. W nocy zostawał sam i zaczynał mamrotać.
Na początku jego towarzysze podróży myśleli, że się modli, ale nie modlił się, lecz mówił
do kogoś, a jeśli tym kimś był Bóg, wtedy te słowa, nietypowe dla mnicha, zdawały się
karcące. Były jak rodzaj odwróconych psalmów. Aż pewnego dnia ujrzał kobietę, która
miała właśnie urodzić, ale nim zdążył się zbliżyć, jakiś żołnierz rozciął szablą jej wydęty i
pulsujący brzuch. Od tamtej chwili Komitas, podobnie jak Andriej Rublow pięć wieków
wcześniej wobec okrucieństwa Tatarów, zaniemówił. Potem przemówił jeszcze tylko raz,
inni myśleli na początku, że to żart, ale potem uświadomili sobie, że ojciec Komitas
postradał zmysły. Zatrzymał się i powiedział do swoich towarzyszy z konwoju: „Nie
spieszcie się! Pozwólcie żołnierzom, by nas wyprzedzili….”. Gdy Daniel Varujan miał
zostać zabrany i zabity, głos Komitasa usłyszano po raz ostatni. Właściwie nie mówił, lecz
śpiewał. Najpierw psalmy, „Wybacz mi, Panie!”, ale głosem tak szorstkim, jakby
oczekiwał, że to Bóg będzie prosić nas o przebaczenie, a następnie pieśń Grunk, Żuraw. A
kiedy skończył, wybuchnął śmiechem. Całą noc słyszeliśmy jego spazmatyczne wybuchy
śmiechu, zachrypniętego, nerwowego, jak zbutwiała tkanina, którą drzesz i drzesz,
składając na pół, aby zacząć ponownie. Wielu z nich, w tym Daniel Varujan i Siamanto,
zostało zamordowanych. Oguz Bey, nie wiedząc, co mógłby zrobić z archimandrytą
Komitasem, wysłał go w końcu z powrotem do Konstantynopola. Znał się na zabijaniu
ludzi padających do jego stóp lub szukających ucieczki, zabijał ludzi, którzy się modlili,
błagali, płakali lub przeklinali, ale nie potrafił zabić człowieka, który się śmiał.
Komitas zaś śmiał się nieustannie. To był niespotykany śmiech, który brał na siebie łzy
wszystkich cierpiących, ale onieśmielał morderców: ten śmiech pokazywał, że w
Komitasie nie pozostało już nic do zabicia.
Nigdy już nie odzyskał zdrowia. Znajomi wysłali go do Paryża, do sanatorium. Umarł
dwadzieścia lat później, a śmiech i łzy pogodziły się na jego pośmiertnym obliczu. Jego
twarz jest spokojna, podobnie jak twarz mojego dziadka, jak gdyby śmierć była
odpoczynkiem, jakbyś oparł się o cembrowinę orzeźwiającej studni i zaglądał do środka.
Dziadek Garabet śpiewał Żurawia, utwór, który mówił o ziemiach ojczystych, ale potem
nie wybuchał śmiechem tylko milczał. Wiem, co robił, bo pozostawiał ślady na płótnie,
śmiech mojego dziadka składał się z kolorowych farb, rozprowadzał je, bez ładu i składu,
myślałem, pociągnięciem pędzla na płótnie lub bezpośrednio palcem zamoczonym w
palecie, lub gdy nie mógł już pohamować wybuchów śmiechu, wyciskał tubkę farby
bezpośrednio na płótno. Dominowały czerń i pomarańcz, które dziadek studiował uważnie,
to był sposób, w jaki próbował zrozumieć siebie. W swoich wysiłkach, aby zrozumieć
świat, dziadek miał na wszystko własne metodologiczne normy. Siebie samego, na
przykład, dekodyfikował za pomocą kolorów. Każdy człowiek ma swój ładunek
energetyczny. Energia oznacza przede wszystkim światło. Światło jest kombinacją
kolorów, po spektrum barw wiadomo, z jak daleka pochodzi, z jakiego ciała emanuje i jaka
jest pora dnia. Podobnie dzieje się z człowiekiem, stawiasz przed nim kryształową
piramidę i patrzysz na niego: gotowe spectrum. „To ja” – mówił dziadek, oglądając z
bliska kartkę poprzecinaną burzliwymi kolorami, dotykając jej nawet, nie tylko po to, aby
dostrzec barwy i smukłość linii, ale także gładkość lub szorstkość kreski.
Były to, skądinąd nieliczne, chwile jego zaangażowania. Poza tym oglądał rzeczy
cierpliwie i skrupulatnie. Nawet wtedy, gdy jadł, aby zrozumieć naturę jedzenia, przeżuwał
każdy kęs licząc do trzydziestu trzech – liczba konieczna do zrozumienia, z jednej strony
smaku i sensu każdego pożywienia, z drugiej zaś do dostatecznego rozdrobnienia pokarmu,
aby ochronić swój żołądek. Mówiąc wprost, ten punkt oddalony tak samo od pozostałych,
był na równi oddalony od niego samego. Patrzyć na siebie z taką samą ciekawością i takim
samym dystansem, z jakim badasz drzewa w ogrodzie lub chronologię wojny, z miejsca, z
którego wszystko może być postrzegane z zewnątrz, jest również rodzajem szaleństwa.
Tylko że jak widać, dziadek odnalazł swój model cierpienia w ojcu Komitasie, ale nie po
to, by go naśladować, lecz by stanowić jego odbicie. Podczas gdy szaleństwo ojca
Komitasa pochodziło od wewnątrz, szaleństwo dziadka Garabeta stało ponad rzeczami.
„Dlatego – twierdził mój dziadek, który uważał, że świat istnieje tylko po to, by zostać
zrozumianym – gdy uczysz się na pamięć, gdy stajesz się tak przewidywalny, że możesz
recytować siebie z pamięci, jak wiersz, od początku do końca, ba, nawet rymując, pora
umierać”.
Jeżeli idąc przez ten świat, dziadek Garabet Vosganian był tym, który rozumiał, a
dziadek Setrak Melikian tym, który nie rozumiał, to mój ojciec chrzestny Sahag Șeitanian
był tym, który doświadczał męki. I jeśli dla dziadka Garabeta pierwsze zrozumienie, to
znaczy autozrozumienie, przychodziło ze spotkania z krzyżującymi się barwami, a dla
dziadka Setraka niezrozumienie siebie brało się ze spotkania z dłońmi policzkującymi go z
nawiązką, to dla Sahaga Șeitaniana jego wewnętrzne cierpienie wynikało ze spotkania z
Yusufem.
osiem

HISTORIA YUSUFA. W Księdze szeptów nie ma postaci zmyślonych, ponieważ


wszystkie istniały na tym świecie w swoim miejscu, czasie i z wymienionymi imionami.
Tylko jedna postać może wydawać się wyimaginowana, jej istnienie bowiem przekształca
Księgę szeptów w rzeczywistość stopniową, która pomnaża siebie samą jak dwa
umieszczone naprzeciwko siebie lustra. Często przywołuję opowiadacza tej książki. W
mojej historii opowiadacz opowiada o Księdze szeptów. A w tej nowej opowiadanej
książce pojawia się ponownie opowiadacz, który opowiada. Opowiada o opowiadaczu i o
jego historii. Jeśli byśmy odwrócili kolejność i dotarli do ostatniego opowiadającego,
tego, który nie ma słabości do opisywania siebie samego, i od niego doszlibyśmy do mnie,
wtedy mielibyśmy sen, potem sen ze snu i tak dalej. Tak więc, pisząc o tym, kto pisze, a on
z kolei siedzi pochylony nad rękopisem, w którym istnieje postać nazywana autorem i
pisze, to tak jakbyśmy schodzili ze stopni, niczym te drewniane zabawki – matrioszki
wchodzące jedne w drugie, które przywiózł ze sobą z Syberii stary Musaian, myląc liczbę
lat i zapominając, że jego syn Arachel osiągnął tymczasem wiek służby wojskowej.
Wśród tak wielu realnych postaci niektóre nazwiska odnajdziecie w podręcznikach do
historii, inne pojawiają się wyłącznie w Księdze szeptów. Chociaż księga opowiada
najczęściej o przeszłości, nie jest to książka historyczna, bo w nich mówi się przede
wszystkim o zwycięzcach; jest ona raczej wyborem psalmów, ponieważ opowiada głównie
o pokonanych. A wśród bohaterów księgi znajduje się też taki, który nie istniał, a mimo to
lub może właśnie dlatego ma nawet imię: Yusuf. Ten Yusuf to pożyczone imię i istnieje w
Księdze szeptów tylko dlatego, że choć nie wchodził w skład Księgi, jest jednak kluczem,
który otwiera drzwi do najbardziej opłakiwanego pomieszczenia z końca wieku, z gołymi
ścianami podrapanymi paznokciem, z zerwanymi podłogami i usypanymi kopcami ziemi,
niedbale, tak jak to bywa w przypadku wykopanych w pośpiechu grobów. A
najpośpieszniej kopanymi grobami są mogiły zbiorowe.
Żywi i umarli należą do nieba i ziemi. Tylko konający należą w całości do śmierci. Ona
przechadza się pośród nich, jest wręcz tkliwa, agonia jest stanem, o który śmierć troszczy
się, by nie przerwać go zbyt wcześnie. Jest to dla niej jak świeży owies. Stan konania jest
inicjacją do śmierci. Od Mamury aż po Deir ez-Zor, na dystansie ponad trzystu kilometrów
cały naród przebył siedem kręgów, to znaczy drogę inicjacji do śmierci. Na której końcu
Sahag Șeitanian spotkał Yusufa.

MAMURA. PIERWSZY KRĄG. Droga wiodła prosto, wzdłuż linii kolejowej. Wejście w
pierwszy krąg konwojów, które zgromadziły Ormian z najróżniejszych miejsc, z Anatolii
europejskiej, Smyrny, Izmitu lub Adrianopola albo zachodnich wilajetów Anatolii,
Trabzonu, Erzurum lub Harput, odbywało się pieszo. Widziani z daleka, tak jak kroczyli,
stłoczeni blisko siebie, z pochylonymi czołami, ludzie wyglądali na pielgrzymów. Tylko że
pielgrzymów prowadzi wiara, nie zaś żołnierze pchający ich od tyłu końskimi pyskami lub
doprowadzający uderzeniami biczy tych, którzy oddzielili się od konwoju. Rodzina Sahaga
Șeitaniana składała się z pięciu osób: babci, rodziców, jego i młodszej siostry. Dwoje
starszych dzieci – Simon i Haigui – w tajemnicy wysłano do Konstantynopola. Jego matka,
Hermine, była twardą kobietą. Nadal trzymała się dobrze na nogach, obejmowała
ramionami dzieci i trzymała się prostej drogi pośrodku konwoju, aby ochraniać je przed
końskimi kopytami. A także aby oszczędzić im widoku rozszarpanych przez kruki trupów
leżących na obrzeżach drogi. Mieli trochę pieniędzy, Rupen, ojciec, trzymał je ukryte pod
koszulą. Za ich część mogli opłacić sobie w pewien sposób bilety lub raczej kupić
życzliwość zawiadowcy stacji z Izmit i wsiąść do pociągu, którym przebyli na linii
Eskişehir – Konya – Bozanti – Adana prawie połowę drogi do Mamury, gdzie pociąg
zatrzymał się na rozkaz wojska blokującego linię kolejową. Ale zatrzymanie pociągu,
nawet jeśli droga prowadząca przez kamieniste ścieżki lub przez równinę pod piekącym
słońcem była wyczerpująca, uratowało im życie. Wagony do transportu zwierząt, w których
zostali stłoczeni, były ciasne, brakowało jedzenia i nikt nie dał im wody. Nieżywi, którzy
pozostali w wagonach, dopiero co wyzionęli ducha, wszyscy bowiem, którzy zmarli w
drodze, byli wyrzucani z pociągu.
Șeitanianowie mieli zatem podwójne szczęście. Po pierwsze, oszczędzono im setek
kilometrów na piechotę, a po drugie, zostali wyprowadzeni z wagonów, gdzie, gdyby
zostali dłużej, prawdopodobnie by umarli tak jak ci, którzy się udusili. Ale większość,
zwłaszcza konwoje z zachodnich wilajetów, nie miała takiej możliwości. Tamci odbyli
całą podróż pieszo, niektórzy, najbogatsi, mogli zdobyć wózki lub muły. Z powodu
zmęczenia, zimna, głodu, grabieży i krwawych mordów spośród prawie półtora miliona
deportowanych jedna trzecia zmarła przed dotarciem na skraj pierwszego kręgu. Do nich
należy dodać tych, którzy jednak tam przybyli, ale nie o własnych siłach, lecz niesieni przez
wody Tygrysu i Eufratu.
We wrześniu noce zaczynały być chłodne, ale upał dnia wcale nie łagodniał. Rodzina
została zapędzona na rozległy teren w pobliżu dworca Mamury. Jak sięgnąć wzrokiem,
ludzie postawili, aż trudno uwierzyć z czego, z koców, ubrań, pościeli, prowizoryczne
namioty. Większość namiotów opierała się tylko na czterech patykach, były to rozciągnięte
na powierzchni trzech–czterech metrów kwadratowych jakieś wypłowiałe tkaniny,
chroniące przed słońcem i deszczem, ale nieskuteczne do ochrony przed zimnem. Sahag
objął wzrokiem tak wiele skleconych namiotów, że nie widać było końca. Zostały
umieszczone tuż na obrzeżach miasta, po drugiej stronie torów, aby granicę szyn
kolejowych można było lepiej upilnować i aby nikt nie odważył się przedostać do miasta
w poszukiwaniu chleba. Oni mieli jeszcze jakieś jedzenie, posilali się w pośpiechu i
uważnie, w cieniu namiotu, tak aby nie zauważyli ich inni ludzie w pobliżu.
Od czasu do czasu rozproszone grupy zbliżały się do torów kolejowych, ale były
natychmiast zaganiane do obozu. W końcu jednak żołnierze przestali im grozić i pozwolili
zająć się swoimi sprawami. Tym razem chodziło o tych, którzy chodząc od namiotu do
namiotu, pomagali ludziom wynosić zmarłych. I aby nie zostawiać zmarłych zupełnie
samych, sadzali ich obok siebie, a następnie, gdy się namnożyli ponad miarę, kładli ich
jeden na drugim, tak że śmierć utworzyła kopczyki, które otaczały obóz niczym strażnicze
wieżyczki. Zwierzęta prychały z głodu i od zapachu śmierci, były to przede wszystkim muły
zaprzęgnięte do wozów lub przewożące tobołki w jukach. Muły okazały się bardziej
odporne niż konie, które umierały z pragnienia albo łamały sobie kończyny na górskich
szlakach. Psy trzymały się na dystans, czuły w ludzkich oczach ten sam głód i nagonkę,
czekały cierpliwie, podobnie jak chmary kruków, aż zapadnie wieczór.
Spali stłoczeni jeden przy drugim, aby trzymać ciepło. W dzień rozbierali się i
rozpościerali nad sobą powiązane ubrania. Umówili się z parą nowożeńców z Konya, że
będą dzielić z nimi ich wózek, który mężczyźni pchali od tyłu, na zmianę, aby pomóc
mułowi. Jakaś kobieta zaproponowała, że pozszywa im pościel, aby lepiej wytrzymywała
na wietrze. Była ze swoim narzeczonym, mieli się pobrać, ale goście weselni umarli w
drodze. Matka Sahaga miała dwa garnki, do których zbierała deszczówkę. Gdy woda się
kończyła zwilżali sobie usta szmatkami, które rozkładali na noc, by nawilgły od rosy. Gdy
rozciągających się namiotów było zbyt dużo, grożąc rozlaniem się po drugiej stronie torów,
a liczba zmarłych była tak wysoka, że powietrze gęstniało od odoru śmierci, żołnierze
wpadali konno pomiędzy namioty i wyganiali z powrotem na drogę kilka tysięcy ludzi.
Namioty tratowały kopyta zwierząt, ludzie zaś byli spychani na boki uderzeniami batów.
Jeśli nie zdołali wystarczająco szybko upchać swoich rzeczy w tobołkach albo złożyć
namiotów, jeźdźcy popędzali ich, podpalając dachy z wysuszonych tkanin.
Kolej Șeitanianów wypadła pod koniec października. Do następnego postoju mieli
jakieś pięć godzin drogi do przejścia dla człowieka w pełni sił, ale oni potrzebowali na to
prawie dwa dni.

ISLAHIYE. DRUGI KRĄG. Droga prowadziła przez góry Amanus{20}, na szczyt, a


następnie schodziła ku Islahiye, nad brzeg rzeki. W chwili, gdy dotarli do drugiego kręgu,
spadł pierwszy śnieg. Wielu było odzianych w wytarte łachmany i tylko pył nasączony
potem pogrubiał ich odzież, utrzymując ciepło. Zostawili koc na mule i otulali się przez
całą drogę pościelą. Porzucili wózek, który nie mieścił się na wąskich ścieżkach, a
mężczyźni wzięli na plecy tyle, ile zdołali unieść. Gdy troszkę się ociepliło, podarli
poszwę na paski i przywiązali się nimi jeden do drugiego, aby nie ześlizgnąć się po zboczu
stromej doliny. To była czysta górska ścieżka i pozostała taka po przejściu konwojów, tych,
którzy padali osłabieni, spychano uderzeniami kija w przepaść. Staruszka podróżowała na
mule, co pomogło jej przetrwać drogę, w przeciwieństwie do wielu innych, którzy umarli z
wycieńczenia lub ledwie żywi spadali, uderzając o skały. Gdy konwój przybył na równinę,
wyszła mu naprzeciw grupa kilkunastu uzbrojonych Kurdów. Jak na rozkaz żołnierze
maszerowali w miejscu, pozwalając, by konwój posuwał się do przodu bez ochrony.
Ludzie zatrzymali się, patrząc z przerażaniem na jeźdźców, którzy rzucili się do ataku,
wymachując pistoletami i mieczami. Płaskowyż był wąski, tuż za nimi były góry, po obu
stronach strome zbocza dolin, przed sobą zaś mieli jeźdźców. Scena, którą znamy z setek
relacji. Opuszczone konwoje pozbawione ochrony, głównie kobiety i dzieci,
rozpierzchające się po polu, każdy szuka ucieczki, nie wiedząc, że właśnie wtedy, gdy
udaje mu się odłączyć od tłumu, staje się najpewniejszym łupem dla jeźdźców
nastawionych na grabież i krwawe mordy – czy to ze strony przestępców, dopiero co
uwolnionych z więzień tureckich i uzbrojonych, czy też Kurdów, Czeczenów i Beduinów.
Rzadko organizowali przypadkowe najazdy, zazwyczaj byli powiadamiani o terminie i
trasie konwojów, a żołnierzy instruowano, aby się oddalali, pozwalając im przejąć sprawy
w swoje ręce. Czasem jeźdźcy zadowalali się grabieżą i porywali młode kobiety, innym
razem, co zdarzało częściej, wybijali konwój do ostatniego. Nie było żadnej reguły, mogłeś
zginąć, ponieważ miałeś przy sobie pieniądze lub biżuterię albo właśnie dlatego, że nie
miałeś nic, co mógłbyś im dać. Najlepiej było zwinąć się w kłębek lub położyć, udając
martwego. Jeśli miałeś szczęście uniknąć stratowania kopytami koni, mogłeś przeżyć
czekając, aż uganiający się za ruchomymi celami jeźdźcy zmęczą się lub zapadnie zmrok,
wtedy bowiem oddalali się, pokrzykując i przyciskając do siodeł szamoczące się kobiety.
Pozostawiali za sobą usłane trupami pole, z którego żywi jeszcze ludzie podnosili się
powoli, oszołomieni.
Narzeczony kobiety, z którą się zaprzyjaźnili, także został zamordowany. Nosił na szyi
bezwartościowy, ale błyszczący łańcuszek, który wpadł w oko jakiemuś jeźdźcowi, a ten
nie wysilił się, aby zabrać go inaczej, niż urzynając mężczyźnie głowę. Musieli porzucić go
tam, na pastwę dzikich zwierząt.
Ciągnąc za sobą zmarłych, pozostali przy życiu przybyli na pole Islahiye dopiero o
świcie. Po obu stronach wejścia do obozu wznosiły się stosy trupów, głównie dzieci.
Zmęczeni, rozbili swoje namioty. Nie było już prawie nic do jedzenia. Rankiem żołnierze
przemierzali konno obóz, rozrzucając na chybił trafił chleb pomiędzy namioty. Ludzie
rzucali się, chwytając w kilku jeden kawałek i walcząc o niego. Około południa obóz się
uspokajał, ludzie czołgali się pod namiotami, czuwając nad tymi, którzy konali.
Żołnierze trzymali się na odległość, ponieważ przytłaczający odór śmierci nie był
słodki, lecz ostry, zapowiadając rozprzestrzenianie się czerwonki. Komendant obozu
zwoływał silnych mężczyzn i nakazywał im, by gromadzili zmarłych. Jako że głód i
czerwonka spowodowały, podczas tamtych jesiennych miesięcy, w obozie w Islahiye
śmierć ponad sześćdziesięciu tysięcy ofiar, komendant wydał rozkaz, aby zmarłych
pozostawić na dwa lub trzy dni na skraju obozu, nim zostaną pogrzebani. Wystawione na
działanie wiatru trupy wysychały i kurczyły się, zajmując mniej miejsca: tym sposobem
masowe groby stawały się bardziej pojemne. Potem zbliżali swoje namioty tak, aby
złodzieje, zwłaszcza Beduini z okolicznych wsi, nie zdołali wślizgnąć się pomiędzy nich.
Nie obawiali się siebie nawzajem, bo żaden z deportowanych nie kradł pieniędzy ani
biżuterii, nie mając co z tym zrobić. To, co mogłoby wzbudzić ich pożądanie, mąka, cukier
czy suszone mięso, już dawno się skończyło. Zwierzęta szukały pod murami lub pomiędzy
torowiskami kępek trawy. Ci rozrywani od wewnątrz przez czerwonkę leżeli zwinięci,
czekając na śmierć. Pozostali przeżuwali długo kawałeczki chleba zrzucone z galopującego
konia. Zdarzyła się rzecz straszna i cudowna zarazem: spadł śnieg. Ludzie wybiegli z
namiotów z rozpostartymi dłońmi, mieli jeszcze wystarczająco życia w sobie, by płatki
topniały w zagłębieniach dłoni i by zlizywać krople z palców. A widząc, że opady śniegu
nasilają się, czekali, aż utworzy się warstwa, i zlizywali śnieg z ziemi, razem z psami i
mułami. Sahag zaspokoił pragnienie bardziej niż inni, zauważył bowiem, że rosnąca
warstwa śniegu utrzymywała się zwłaszcza na czołach nieboszczyków, zimniejszych nawet
od ziemi. Wraz z opadami śniegu nadszedł straszliwy mróz, skuł ziemię i przemienił
pościel, z której zostały sklecone namioty, w ostre fałdy, ale też oczyścił powietrze i
powstrzymał rojowisko wszelkiego rodzaju stworzeń, wyziewy zaś opadły na ziemię jak
szron. Ludzie przytulali się ciasno do siebie, schodząc się z wielu namiotów do jednego
najbardziej przestronnego, a tam, gdzie komuś udało się sklecić ognisko, zmiękczając kilka
oblodzonych gałązek, pchali się, nawet jeśli mogli tylko z daleka popatrzeć na ledwie tlący
się płomień.
Umierający byli tak wychudzeni z głodu i tak wyschnięci z zimna, że gdy przeciągano
ich pomiędzy namiotami za ręce lub nogi, ich ramiona i kostki łamały się, trzaskając jak
suche gałęzie. Gdy śnieg stopniał, ponownie formowano konwoje. Niebo zachmurzyło się i
zaczął padać deszcz. Na ścieżkach nagromadziło się błoto. Ludzie wiązali sobie wokół
stóp opaski z pościeli, inaczej bose stopy kleiły się do ziemi, a brakowało siły na
wyciąganie ich z błota. Przy drobnym deszczu, który zacierał wszystkie kontury, nowa
droga trwała prawie tydzień. Nie można było policzyć zmarłych, ponieważ podczas tej
mglistej drogi, gdzie nikt nie dostrzegał więcej prócz niebieskawych oparów własnego
oddechu, ciała tych, którzy padali, były równie miękkie i lepkie od deszczu jak glina.
Zostali zdeptani przez idących za nimi, a ich ciała, niczym wmieszane w czarne ciasto,
pokrywały się błotem dróg. Deszcz nie ustał nawet wtedy, gdy przybyli na miejsce.

BAB. TRZECI KRĄG. Pole czarnych namiotów przed miejscowością rozciągało się w
paśmie kilku kilometrów, aby odciąć deportowanym dostęp do miasta. Z powodu gliniastej
gleby woda zmieszana ze śniegiem tworzyła kałuże, wszystko przemieniło się w bagno. Nie
zdołali zliczyć zmarłych, którzy pozostali na drodze, gdyż nie radzili już sobie z tymi,
którzy umierali teraz w obozie dla deportowanych. Mężczyźni, tylu, ilu ich jeszcze
pozostało, podzielili się na dwie grupy. Jedna zajmowała się wynoszeniem zmarłych poza
obóz i kopaniem masowych grobów. Trudniej było nosić zmarłych w trzecim kręgu, bo
wyschnięci jak spulchniona ziemia, z kośćmi lekkimi od zimna, chłonęli wodę i pęcznieli, a
rozmiękczone wodą żyły pękały, czerwieniąc ich jak surowe mięso. Napęczniałe i trudne
do zgięcia ciała zajmowały więcej miejsca, przez co groby, również dlatego, że ziemia
była lepka, trzeba było kopać szersze.
Druga grupa mężczyzn buszowała po polach, zbliżając się do miasta tylko do wysypiska
śmieci i na obrzeża biednych dzielnic, w poszukiwaniu pożywienia, składającego się
najczęściej z martwych zwierząt. Ci wciąż zwinni rzucali kamieniami do kruków lub
polowali na psy, które kręciły się wokół obozu i gdy zapadała noc, rozgrzebywały
zasypane pośpiesznie groby w poszukiwaniu jeszcze niegnijących ciał.
W tych warunkach wybuchła epidemia tyfusu. Najpierw uderzyła w dzieci. Pokryła ich
twarze czerwonymi plamami, które z powodu brudu przemieniły się szybko w krwawiące
rany, gdzie krew mieszała się z potem gorączki. Następnie przeszła na ich matki, które nie
mogły się powstrzymać, by nie tulić w ramionach drżących od gorączki dzieci. Tylko mróz
zapobiegł rozprzestrzenieniu się zarazy na wszystkich. Ale zimno sprawiło także, że ci,
którzy się rozchorowali, nie zdołali już z tego wyjść. W obawie przed chorobą żołnierze
trzymali się z daleka i tylko z rzadka, nie schodząc z koni, zapuszczali się między namioty,
aby pospiesznie rozrzucić chleb, który wpadał do brei śniegowej. Nikt nie myślał o tym, by
wytrzeć go z błota, szczęśliwcy, którzy zdołali uchwycić kawałek chleba, biegli podzielić
się nim z pozostałymi w namiocie lub kulili się z głową przytuloną do piersi, ściskając
swoją piętkę i połykając kawałki bez przeżuwania, aby nikt inny nie rzucił się na nich, by
ją wyrwać.
Od czasu do czasu przede wszystkim kobiety, które dostawały obłędu z żałości nad
swoimi umierającymi dziećmi, zapuszczały się na obrzeża miasta, by prosić o jedzenie,
szukać bezpieczniejszego dachu nad głową lub czystej pościeli. Były przeganianie
kamieniami lub bite kijami, jeśli nie zostały od razu zastrzelone. Kobieta, z którą wyruszyli
w drogę, rozchorowała się. Siedziała skulona i jedyne, co mogli dla niej zrobić, to okryć
jej ramiona całą pościelą, jaką mieli. Pewnego dnia mężczyzna rodziny Șeitanianów wrócił
z krukiem, którego upolował, gdy ptak krążył ze swoim stadem nad stosem trupów.
Mężczyzna miał dzikie spojrzenie, jego zapadłe policzki były pokryte kępkami kręconych
włosów, z ubrania pozostały już tylko łachmany i aby nie przewiewał ich wiatr, przewiązał
je sznurkiem, którym owinął się kilka razy wokół ciała, od klatki piersiowej do pasa.
Zamiast butów nosił dwa zawiązane paski szmaty z doczepionym kawałkiem deski pod
podeszwą. To sprawiało, że jego chód był nieskoordynowany i powłóczysty; od czasu do
czasu unosił podeszwy, by przekraczać progi. Aby polować, nie musiał biegać, nie miałby
nawet na to siły; padlinę wystarczyło tylko nieść, a psy i kruki, obciążone pożywieniem,
którego obóz dostarczał im obficie, wystarczyło zręcznie ogłuszyć kamieniem, następnie
tym samym kamieniem roztrzaskać im głowę. Lub ukręcić szybko kark. Co też Rupen
Șeitanian uczynił, głowa ptaka była wykręcona w nienaturalnej pozycji. Ujrzawszy go,
Hermine przytuliła dzieci do piersi i wyszeptała wstrząśnięta: „Ur es, Astvadz? Gdzie
jesteś, Panie?”. „Bóg umiera, kobieto – odpowiedział mężczyzna. – Spójrz, jego aniołowie
już umarli”. I rzucił czarnego ptaka na środek namiotu.
Z kilku wilgotnych gałązek udało im się z trudem rozpalić ledwo tlący się ogień i
przypiekli mięso oskubanego ptaka. Ale to nie pomogło chorej, której skurczony żołądek
nie przyjmował już jedzenia. Zwymiotowała jedyny kawałek, który zdołała połknąć, i nie
mogąc powstrzymać skurczów, udusiła się. „To znak czarnego anioła” – wymamrotała
Hermine. „To inny znak, bardziej przeklęty – powiedział Rupen – jeśli Bóg zabija nawet
czarne anioły”. I spojrzał na ołowiane niebo, bagnistą ziemię, drobny deszcz i obozowe
opary, które łączyły niebo i ziemię w chciwej i morderczej mgiełce. Rupen wsadził zmarłą
kobietę na muła, jej ciało zwisało z jednej i z drugiej strony niczym sakwa, i zawiózł ją na
skraj obozu, gdzie trupy pęczniały, przemieniając się w galaretowatą masę. Ale wcześniej
rozebrał ją i rozdzielił jej ubrania pomiędzy najmłodszą siostrę Sahaga, aby chronić ją
przed zimnem, i tę młodą kobietę z Konya, aby przypadkiem Beduini, widząc ją rozebraną,
nie zapragnęli jej ciała.
Jakkolwiek wystrzegali się ich okoliczni mieszkańcy, przeganiając deportowanych jak
psy tym, co tylko wpadło im w ręce, i krzycząc: „Ermeni! Ermeni!”, aby inni też wyszli
rzucać kamieniami w te istoty, które zbliżały się niepewnie, z wyciągniętymi rękami, tak
więc, jakkolwiek się ich wystrzegali, tyfus rozprzestrzeniał się także w mieście. Wtenczas
Arabowie zebrali swoich wojowników i najechali na obóz deportowanych, orając go
końskimi kopytami, zabijając ostrzem miecza lub kulą, przeganiając rękojeścią szabli,
uderzeniami kija i podpalając namioty. Jak zawsze żołnierze patrzyli obojętnie, przyjmując
życzliwie pomoc, którą, podobnie jak w innych przypadkach, watahy wojowników niosły
głodowi, biegunce lub tyfusowi. Rzeź trwała cały dzień i wojownicy obiecali wrócić
następnego dnia, jeśli deportowani nie wyruszą w drogę, idąc gdzie tylko ich oczy poniosą,
oby tylko jak najdalej od ich domów. Chociaż instrukcje przewidywały, że obóz z Bab
powinien być trzymany w odizolowaniu do czasu nadejścia wiosny, to jednak z powodu
niezadowolenia mieszkańców konwój wyruszył w drogę. Było to 5 stycznia, właściwie nie
wiedzieli tego dokładnie, nikt nie liczył dni, a ponieważ nie istniał żaden znak, dzięki
któremu można by odróżniać dni, jak na przykład nabożeństwo niedzielne, dostrzegali tylko
zmiany pór roku, ale i to w pewnego rodzaju przybliżeniu. Jedynym dokładniejszym
obliczeniem była ilość zmarłych, które tureccy żołnierze prowadzili, robiąc bagnetem
nacięcia na najbliższym słupie nieopodal każdego miejsca złożenia trupów. Ale nawet te
rachunki zatraciły się, gdy z powodu spustoszeń, które poczynił tyfus, zmarli zaczęli być
przewożeni wozami i wrzucani bezpośrednio do dołu.
Po długości nocy próbowali ustalić dzień Bożego Narodzenia, ale ponieważ niebo było
stale zachmurzone i ołowiane, noce wydawały się dłuższe, niż były. I zmarli się pomnażali,
konający bowiem wydawali ostatnie tchnienie zwłaszcza nocą. Ale ponieważ następnego
dnia miały wyruszyć pierwsze konwoje i nie mogli przewidzieć, ilu z nich dotrze do końca
drogi, kilku księży, którzy nie różnili się zbytnio od pozostałych, poza tym że nosili nieco
dłuższe brody, zdecydowało, że tamtej nocy będzie Wigilia Bożego Narodzenia. Ci, którzy
zachowali jeszcze resztki świecy, zapalili ją. Hermine powiedziała: „Pozwólcie, by było
widać światło”. Wypalili całą świecę, zbierając palcami gorący wosk, który z niej
skapywał. „Powinniśmy byli zachować jeszcze ogarek na noc Zmartwychwstania”. „Do
tego czasu – rzekł Rupen – wszyscy będziemy martwi”.
MESKENE. CZWARTY KRĄG. Aby nie zbliżać się do Aleppo, gdzie istniało ryzyko
ponownego zakażenia oraz wobec rosnącej wrogości miejscowych i nagłego rozkazu
Dżemala Paszy, aby deportowanych i ich konwoje trzymać z dala od torów kolejowych,
musieli ominąć przystępniejszą drogę, prowadzącą przez Aleppo i Sebil, i przemierzyć
dziksze miejsca, jak Tefridje i Lale. Zdrowy człowiek mógłby przebyć drogę z Bab do
Meskene w ciągu dwóch dni, i to jeśli założymy, że cieszyłby się spokojnym snem w
karawanserajach w Lale, jadł do syta i miał bukłaki z wodą, wiezione przez muły.
Konwoje, które wyruszyły z Bab, przemierzyły tę drogę w co najmniej dziesięć dni, a
niektóre dotarły nawet po dwóch tygodniach.
Na wyjściu z Bab znowu zaczął padać śnieg. Ponieważ nie trzymali się głównej drogi
przez Aleppo, a śnieg pokrywał cały obszar, konwoje myliły często kierunek i po chwili
namysłu żołnierze sprowadzali je na właściwą drogę, popychając z jednej strony pyskami
koni. Nietrudno było się pomylić, bo ci, którzy tworzyli konwoje, nawet najbardziej
odporni, z pierwszych rzędów, biorąc odważnie na siebie cały wiatr, szli z oczami wbitymi
w ziemię, rzadko podnosząc wzrok, i to nie po to, by spojrzeć na drogę – ta wydawała im
się bez końca – ale ku niebu, szukając jakieś smugi światła, znaku, że śnieżyca ustaje, albo
po prostu jakiegokolwiek znaku. Opatulali się we wszystkie szmaty i pościel, które jeszcze
im zostały; przewiązywali je wokół ciała sznurem dla ochrony przed wiatrem. Najgrubsze
koce zachowali dla stóp, wykrawając z nich coś w rodzaju butów, które nasączali olejem,
jeśli jeszcze go mieli, lub w dołach z ropą naftową, aby stały się wodoodporne i chroniły
przed śniegiem. Konwój wyruszył na początku w zwartym szyku, potem jednak, w miarę
jak odczuwali zmęczenie, rozciągnął się na długość prawie kilometra. Żołnierze
zadowalali się szturchaniem ludzi, rezygnując z poganiania ich: ci popychani batem lub
kijem, zamiast przyspieszyć kroku, padali na kolana. Biorąc to za oznakę buntu, żołnierze
zabijali ich, by oszczędzić kule, tylko uderzeniem kija w ciemię. Bici tracili przytomność,
wpadając do śniegu, co było jednoznaczne ze śmiercią. Potem żołnierze zaprzestali tych
praktyk, pozwalając im posuwać się do przodu zależnie od sił. Ci wyczerpani szli coraz
wolniej i znajdowali się na samym końcu konwoju, z coraz większym trudem wyciągali
stopy z zasp i ostatecznie pozostawali w bezruchu, wbici w śnieg, z nazbyt zmrożonymi
nogami, by mogli jeszcze zgiąć kolana. Umierali w takiej pozycji, na stojąco, z
rozpostartymi ramionami, tak jak uniósł je wiatr, niczym jakieś czarne suche drzewa. Wozy
wysłane po nich przez gubernatora z Aleppo, który przejął się dużą liczbą zmarłych
zapomnianych na drogach, co rodziło ryzyko rozprzestrzeniania się epidemii w mieście,
znajdowały ich czasem po kilku dniach nadal w pozycji stojącej, z zamrożonymi rękami
trzaskającymi na wietrze. Na początku grabarze byli przestraszeni. Potem wyrywali ich po
prostu ze śniegu jak jakieś pnie ze zgniłymi korzeniami, tłumacząc sobie, że ziemia miała
dość tylu zmarłych i tym właśnie postanowiła pozwolić umrzeć na stojąco.
Deportowani spali w opuszczonych karawanserajach, czasami pozostawali w nich po
dwa dni z rzędu, aby odzyskać trochę sił. Wraz z wozami dla zmarłych przybyło z Aleppo
kilka worków bulghur, rodzaju łuskanej pszenicy, którą rozdzielono pomiędzy nich,
każdemu tyle, ile mieściło się w miseczce z dłoni. W Tefridje i Lale zobaczyli z daleka
dużą ilość namiotów rozciągniętych na słupach, z blaszanymi dachami, niektóre miały
nawet schronienia z cegły, i ucieszyli się na myśl, że będą mogli ukryć się przed zimnem.
Ale nie pozwolono im podejść bliżej niż na odległość kilkudziesięciu metrów. Aby droga
do Meskene nie była usiana martwymi ciałami, władze zdecydowały, że w wilajecie
Aleppo zostaną utworzone miejsca, gdzie będą gromadzeni umierający z konwojów. Nie
otrzymywali już oni żadnego rodzaju opieki, byli po prostu rozmieszczani po piętnaście czy
dwadzieścia osób w namiocie i zostawiani tam na śmierć. Przybyli w tak opłakanym
stanie, że nie mieli nawet siły, aby przewrócić się z boku na bok lub odgonić z twarzy roje
owadów. Umierali w takiej pozycji, w jakiej zostali złożeni, często z otwartymi oczami,
powieki bowiem były zbyt skurczone i suche, by przykryć białko oka. To dlatego obozy te
były strzeżone tylko przez kilku strażników, bez karabinów, ale uzbrojonych w kije i
kamienie przeciwko psom, hienom i wronom. Strażnicy nie przejawiali jednak zbyt
wielkiej gorliwości. Radość zbliżania się do miejsc, które wydawały im się przygotowane
do obrony przed plagą mieszaniny wiatru, deszczu i śniegu, zastąpiło zdumienie, a
następnie przerażenie, gdy konwój został zatrzymany w pobliżu namiotów, ale nie
pozwolono im się do nich zbliżyć. W obu miejscach konwój został powitany przez grupę
żołnierzy z czauszem i ubranym na czarno mężczyzną na czele, do którego pozostali
zwracali się doktor efendi. To on rozkazał, by wszyscy ludzie z konwoju zostali ustawieni
w rzędzie, na odległość jednego kroku od siebie, tak aby wzajemnie nie mogli się
podpierać. Niektórzy upadali natychmiast, ułatwiając doktorowi efendi pracę. Bo on nie
przychodził zatroszczyć się o żywych, lecz o martwych. Aby nie ryzykować, że będzie tak
wiele trupów porozrzucanych na drodze, zwłaszcza że Aleppo było usiane konsulatami,
gotowymi słać depesze na dwory królewskie w Europie, doktor efendi wskazywał
umierających, których natychmiast chwytano i prowadzono do namiotów oraz bito, jeśli
tlące się w nich życie próbowało się opierać. Doktor efendi oceniał wszystkich, wskazując
palcem każdego, kto miał wysypkę, drżał na całym ciele, miał zbyt bladą twarz i zapadnięte
oczy lub zieloną pianę w kącikach ust od świstów podziurawionych płuc. W każdym z tych
dwóch obozów dla konających konwój zmniejszał się o około jedną dziesiątą. Spośród
tych, którzy wyruszyli z Bab, ponad jedna trzecia nie dotarła do Meskene. Wielu z nich
wyzionęło ducha na tych przystankach dla umierających, ciała innych rozsypały się po
drogach, ich zwłoki stopiły się razem ze śniegiem i spłynęły do strumyków, a kości zostały
zmielone na proch.
W Meskene, na granicy czwartego kręgu, konwoje spotykały się z Eufratem, ruchomym
grobem tysięcy deportowanych. W zakolu rzeki za Meskene gromadziły się trupy z północy,
których wody nie zdołały zatopić lub nie rozdrobniły ich jeszcze ryby. Ciała przyciągano
do brzegu hakami. Ponieważ ziemia była zamarznięta, a trupów było zbyt wiele, aby
pomieścić je w grobach, skrapiano je benzyną i podpalano. Czarny dym widać było z
obozu w Meskene, tak więc deportowani wiedzieli, dlaczego jest taki gęsty, dlaczego stos
jest tak wilgotny, że ledwo się tli, i co właściwie pływa po rzece, a mimo to podchodzili
do brzegu, klękali i pili chciwie wodę o smaku ługu. Niektórzy ponownie rozbijali namioty,
inni instalowali się w tych opuszczonych. Jak za każdym razem po pojawieniu się nowego
konwoju, liczba zmarłych rosła, a następnie wracała do dawnej, zwykłej, pięciuset–
sześciuset dziennie. Zimno zelżało, zwłaszcza za dnia, ale było uciążliwe w nocy. Śnieg i
deszcz ustały i odtąd miały być już coraz rzadsze, w miarę jak zbliżali się do pustyni.
Powietrze stawało się coraz bardziej suche, a oddechy umierających coraz bardziej
świszczące.

Obóz był surowo strzeżony. Tych kilku ludzi, którym udało się ominąć nadzór, było
wyłapywanych na polu w pobliżu miasta, na kilka godzin zanurzanych po szyję w zimnej
wodzie rzeki, a potem zostawianych na brzegu, na wietrze. Jeśli przeżyli, wysyłano ich do
namiotów, gdzie w dreszczach i majacząc, umierali niedługo potem.
Nagle muł padł na kolana i odmówił wody. To było dobre zwierzę. Rupen głaskał go
długo i czule po czole, a następnie uderzył kilka razy kamieniem tam, gdzie wcześniej
głaskał. Dzieci opłakiwały muła, ale otarły łzy, czując słodki smak mięsa, które nie było
żylaste jak mięso zabitych kruków ani gorzkie jak mięso padliny. Wystarczyło im kilka dni,
by nabrać sił. Otrzymali również garść bulghur. Gdy spojrzeli pytająco, zdziwieni wobec
tego gestu współczucia, Kior Hussein, ten sam, który karał uciekinierów poprzez
zanurzanie ich w lodowatej wodzie, wyjawił im powód: „Nie chcę, abyście tu umierali. I
tak mamy wystarczająco dużo na głowie. Ziemia jest lepka i trudno się w niej kopie. Tak
czy inaczej umrzecie. Ale wynieście się stąd na własnych nogach aż na pustynię. Tam nikt
nie będzie musiał trudzić się z waszego powodu. Pochowają was wiatry i piaski”.
Zrozumieli wtedy, że ci, którzy otrzymali do miseczki z dłoni po garści ziaren, muszą iść
dalej. Pozwolono im zbliżyć się do rzeki i napić ługowatej wody, która wkrótce nabrała,
podobnie jak wody Jordanu, posmaku ludzkiego ciała. Bulghur był przejściowym lekiem
na wycieńczone czerwonką wnętrzności. Połknięte bez żucia, ziarna pęczniały w brzuchu
od wody, przyprawiając ich zarówno o bolesne uczucie głodu, jak i sytości. Ciało
domagało się więcej energii, ale żołądek, ściśnięty od niejedzenia, pęczniał, gotowy
rozerwać cienkie ścianki od trawienia na próżno.
Sahag stracił na wadze, jego kostki były niewiele grubsze od ramion. Matka dokładnie
odmierzała to, co pozostało jeszcze w woreczkach z mąką i cukrem, nabytych na stacji w
Konya od kupców, którzy wiedząc, dokąd idą deportowani, i dodając cenę rozpaczy,
zażądali kwoty trzykrotnie wyższej w stosunku do normalnej wartości.
Jedli wieczorami, by móc zasnąć, bo Hermine zauważyła, że głód jest trudniejszy do
zniesienia nocą, gdy ciało jest bardziej zwrócone ku sobie. Na początku dzieliła jedzenie
pomiędzy wszystkich, potem dawała mniej dorosłym, a więcej dzieciom. A w Meskene nie
karmiła już staruszki, która pewnego wieczoru przeżegnała się, odwróciła twarzą do ściany
namiotu i umarła skulona. W takiej pozycji wrzucono ją rano na wóz z nieboszczykami i tak
samo wepchnięto do dołu.
Jako że nikt nie zajmował się obmywaniem ciał zmarłych, nikt przy nich nie czuwał i nie
składał ich w trumnie ze złożonymi na piersi rękami, nie było powodu, by przykładać
nieboszczykom szmatki z ciepłą wodą na zgięcia stawów, aby rozprostować im ręce lub
zgięte nogi. Nie mieli zresztą czym i nawet gdyby zadali sobie trud, aby rozluźnić
przykurcze zmrożonych i suchych stawów, robiliby to na próżno, bo w zbiorowych
mogiłach ciała nie były układane jedno obok drugiego, lecz raczej zrzucane na kupę.
„Byłoby lepiej, gdybyśmy przetrzymali ją do popołudnia – powiedziała Hermine. – Do
tego czasu doły wypełniłyby się ciałami i umieściliby ją na wierzchu…”. Rupen nic nie
odpowiedział, tylko wzruszył ramionami. Nie odzywał się już, potrząsał tylko ramionami i
jego żona nie wiedziała, czy jest to dla niego sposób rozmowy, czy po prostu
rozprostowywał plecy, coraz bardziej pochylone.
Staruszka wybrała odpowiedni moment na śmierć. Następnego dnia ich część obozu
została otoczona przez żołnierzy i popchnięto ich do dalszej drogi. Po śmierci muła stara
kobieta i tak nie byłaby w stanie iść i zostałaby wciągnięta na wozy z umierającymi, którzy
wracają cali do Lale, gdzie jedynymi rzeczami dostępnymi w obfitości były roje owadów i
cierpliwość, z jaką pozwolono konającym, złożonym jeden obok drugiego, umierać.

DIPSI. PIĄTY KRĄG. W zwyczajny sposób z Meskene do Dipsi było do przejścia tylko
pięć dobrych godzin drogi. Ale konwój potrzebował na to więcej niż dwa dni. Stopy
napotkały, po raz pierwszy, piaszczystą ziemię, która wieściła bliskość pustyni. Wozy, które
zabierały zmarłych i umierających, nie towarzyszyły im już. Od czasu do czasu grabarze,
którzy zgromadzili ciała nieboszczyków, czekali aż wiatr wzburzy piaski i pokryje stosy
nagich i poczerniałych ciał. Te dwa dni drogi były jednak spokojne. Niebo rozjaśniło się, a
wiatry ustały. Zwłoki leżały na poboczu drogi, wiele z nich zostało rozszarpanych przez
zwierzęta. Wśród nich umierający, kobiety i mężczyźni wyczerpani ze zmęczenia, z głodu i
pragnienia, dzieci, które nie rozumiały, co się z nimi dzieje, czekali na śmierć, wsparci o
kamienie lub wyschnięte pnie. Te starania, by pozostać w pozycji siedzącej, były ostatnią
próbą walki ze śmiercią, w przeciwnym razie, gdyby położyli się na poboczu drogi,
udusiliby się od przykrywającego ich piasku. Obóz, stworzony z kilku tysięcy namiotów,
znajdował się w dolinie na prawym brzegu Eufratu. Ci, którzy rozbili go w tak przemyślany
sposób, ocenili, że w otoczeniu wzgórz trwały odór śmierci i wyostrzony odór czerwonki i
tyfusu będą rozprzestrzeniać się trudniej. Droga między Meskene a Dipsi była krótsza niż z
Bab do Meskene, to dlatego gubernator Aleppo nie ustawił w stacjach pośrednich
przytułków dla umierających, które eufemistycznie ochrzczono hastahane, czyli szpital.
Jednakże, biorąc pod uwagę stan wyczerpania, w jakim docierały konwoje deportowanych
po dwóch dniach przebytych piaszczystą drogą, a następnie wąskimi górskimi ścieżkami,
cały obóz w Dipsi nazywał się hastahane. I trafnie został tak nazwany, skoro w ciągu kilku
miesięcy, kiedy funkcjonował jako obóz koncentracyjny, zmarło tam ponad trzydzieści
tysięcy ludzi. Tak zwany szpital był całkowicie pozbawiony leków i nie miał innego
personelu medycznego oprócz ormiańskich lekarzy spośród ocalałych deportowanych,
którzy nie mogli zrobić nic więcej, tylko nazwać chorobę, gdy ta nie była oczywista, i
policzyć, ile dni pozostało do śmierci. Ten obóz w Dipsi był jednym z najgłębszych stopni
w inicjacji do śmierci, nie tyle z powodu wysokiej liczby osób, które zakończyły tam życie,
ile przede wszystkim z powodu jeszcze większej liczby tych, którzy zaraziwszy się tam,
umarli w drodze do Deir ez-Zor, miejsca, gdzie opadła siódma zasłona śmierci.
Był już marzec. Deszcze ustały. Od czasu do czasu, wieczorem lub o świcie, zbierała się
jeszcze jakaś zasłona chmur. Wiosna mogła przyjść niezauważona przez deportowanych,
którzy coraz mniej rozglądali się wokoło, a jeśli już to ze strachu, zaalarmowani tupotem
końskich kopyt lub strzałami i okrzykami Beduinów. Dlatego patrzyli przede wszystkim w
dół. I w ten sposób odkryli wiosnę. Na drodze do Abuhahar, Hamam, Sebka i Deir ez-Zor,
gdzie drzewa były coraz rzadsze, wiosna zjawiła się nieoczekiwanie, gdy nagle wyrastały z
ziemi kępki traw o długich, cienkich źdźbłach. Na początku nie wiedzieli, jak się nimi
żywić, ostre krawędzie raniły do krwi ich dziąsła i dusili się ich włóknistymi pasmami.
Potem najbardziej rozmyślni i najcierpliwsi pokazali im kunszt jedzenia trawy. Ze źdźbeł
trzeba było utoczyć w dłoni kulkę i posypać odrobiną soli, aby zmiękła. Nie należało żuć
jej od razu, lecz rozmoczyć w ślinie, tyle, ile udało się jej zebrać w wyschniętych ustach, i
trzymać tak kulkę przez kilka minut, do momentu gdy przemieniała się w głodnych ustach w
coś w rodzaju papki, gotowanej potrawy. Kiedy nie znajdowali więcej trawy, Rupen
wyrywał korzenie i mył je w wodach Eufratu. Kroił je na małe kawałki, które rozmoczone
w wodzie można było jeść kilka godzin później. Nie padało, ale niebo nie było pogodne.
Bliskość pustyni wznosiła pewnego rodzaju mgiełkę, którą wzbijany przez wiatr tuman
pyłu utrzymywał w stanie zawieszenia. Psów i wilków było coraz mniej, w ich miejsce
pojawiły się hieny. Trudniej się na nie polowało, były zwinniejsze i bardziej
przyzwyczajone do suszy pustyni. Niełatwo było znaleźć ich ścierwo, bo hieny, kiedy czuły,
że zbliża się ich koniec, znikały na pustyni, z której przybyły. Pozostawały kruki, trudne do
ubicia, ponieważ w tej perłowej mgle niełatwo było dostrzec je na tle pustego powietrza,
przez które nie przelatywały ptaki, ani odróżnić jedne od drugich, białe anioły od czarnych
aniołów.
Gdy trawy było coraz mniej z powodu wyziewów, a także dlatego że konie żołnierzy
tureckich pasły się w pobliżu obozu, Hermine i Rupen postanowili, po bolesnych
rozważaniach, oddać Sahaga w szeregi kurierów.
W chwilach samotności moi dziadkowie, Garabet Vosganian i Setrak Melichian, nie
nucili pieśni śpiewanych podczas deportacji. Podobnie jak inni ormiańscy starcy mojego
dzieciństwa. Wiersze, które czytaliśmy na naszych spotkaniach, gdy byliśmy dziećmi, i
pieśni, których słuchaliśmy, przypominały przede wszystkim o fedainach, którzy walczyli w
górach, a nie o masakrach i deportacji. Konwoje zeszły w milczeniu po wszystkich
stopniach wtajemniczenia do śmierci. Być może dlatego, że wewnętrzne cierpienie było
zbyt silne, aby pozwolić, by coś z tego przeniknęło na zewnątrz. Może dlatego że nie
wierzyli, iż istnieje coś jeszcze po.
Ale nie przenikając na zewnątrz, deportowani pisali dla samych siebie. Rękopisy, które
pozostały w przestrzeni siedmiu kręgów śmierci, napisano na drogach deportacji wszędzie
tam, gdzie dało się znaleźć kawałek drewna, kamień milowy, pień drzewa z miękką korą,
mur. Przez długi czas, dopóki nie zmyły ich deszcze i nie zmazał wiatr, ormiańskie słowa i
litery pozostały zapisane na drewnie lub wyryte w kamieniu. Ci, którzy przechodzili,
pozostawiali wiadomości dla tych, którzy podążali za nimi. Ci zaś, jeśli znalazło się
jeszcze miejsce, dodawali swoje słowa. W obozach deportacyjnych krążyły kartki papieru,
które ludzie przekazywali sobie nawzajem. Nie podpisywali ich z obawy przed represjami,
ani nie datowali. Nie było takiej potrzeby. Rzeczywistość, z wyjątkiem śniegu, który
przemieniał się w breję, i warstw błota, które stawały się rozproszonymi chmurami pyłu,
pozostawała niezmienna. Wiadomości opisywały, co dzieje się w każdym kręgu śmierci.
Ci, którzy wysyłali takie informacje, byli kurierami. Zostali wybrani spośród zwinnych
chłopców, mogących prześlizgnąć się bez zwracania na siebie uwagi. I aby mieli siłę, by
przemierzać szybko drogi, dostawali prowiant. Niektórzy nie wracali, albo dlatego, że
zostali włączeni do bardziej zaawansowanych konwojów, co skracało im podróż ku
śmierci, albo dlatego że zostali zabici w drodze. Kurierzy zawsze rekrutowali się spośród
osieroconych ochotników, ponieważ niewielu rodziców było gotowych rozstać się ze
swoimi dziećmi. Człowiek, który podejmował decyzje na tym końcu konwoju, nazywał się
Krikor Ankut. Na drugim końcu, w Deir ez-Zor, czynił to Levon Şaşian, dopóki nie został
zabity po niewyobrażalnych torturach. Krikor Ankut zmierzył chłopca uważnie wzrokiem,
pchnął go w klatkę piersiową, ale Sahag znalazł siłę, by ustać sztywno i nie upaść. Wtedy
mężczyzna zdecydował, że chłopak się nadaje. Droga do Deir ez-Zor zajmowała około
sześciu dni piechotą, kurierzy jednak, przemieszczając się głównie nocą, w dzień zaś
chroniąc się w zagłębieniach brzegów, drogę w obie strony pokonywali prawie dwa
tygodnie. Sahag poznał nazwisko człowieka, który w obozie deportowanych w Rakka miał
zapewnić mu prowiant na dalszą drogę w kierunku Deir ez-Zor. Rupen i Hermine stali z
daleka i patrzyli, nie wiedząc, czy decyzja, którą podjęli, wyjdzie ich synowi na dobre, czy
przyniesie mu zgubę. Ktoś czuwał na zewnątrz namiotu, ktoś inny przyniósł wody. Hermine
umyła dokładnie plecy Sahaga, potem chłopak położył się na ziemi na brzuchu, z
rozpostartymi ramionami. Krikor Ankut zanurzał pióro w kałamarzu i pisał powoli na jego
skórze, pokrywając plecy aż do pasa dużymi literami, stylizowanymi, aby uprościć znaki i
skończyć jak najszybciej i aby podrapać jak najmniej chłopca, który znosił bez słowa
protestu draśnięcia piórem. Fakt, że skóra była naciągnięta na kościach, upraszczało
zadanie. Sahag pozostał przez jakiś czas nieruchomo, czekając, aż pismo wyschnie. Potem
mieszali ziemię w misce z wodą, uzyskując w ten sposób lekkie błoto, którym pokrywali
jego ramiona. W ten sposób umazany błotem był tylko trochę bardziej brudny niż
wcześniej. Zapytali go, czy umie pływać, a chłopak odpowiedział, że wychował się nad
brzegiem Bosforu. Wreszcie Krikor pokazał mu palcem na ziemi drogę do Deir ez-Zor.
„Przemieszczaj się nocą, trzymaj się brzegu Eufratu, nie oddalaj się od niego. Jeśli
zobaczysz, że nie ma innego ratunku, rzuć się do wody i pozostań w niej tak długo, jak tylko
wytrzymasz, aż atrament namoknie i zmyje go woda. Nie mogą się dowiedzieć, co tu jest
napisane. Podobnie w drodze powrotnej. Zwłaszcza w drodze powrotnej”.
Hermine otrzymała w imieniu dziecka prowiant na drogę. Zatrzymała garść ziaren
pszenicy i ryżu dla jego młodszej siostry, potem uściskała go, a on przepadł w noc. Nie
żegnali się. Widząc tak wiele śmierci wokół i godząc się z tą nieuniknioną rzeczywistością,
już dawno pożegnali się ze sobą.
Sahag zrobił dokładnie to, co mu kazano. Wydzielał sobie starannie prowiant,
wytrzymał trzy dni bez jedzenia, nie zatrzymał się w Rakka z obawy, że nie zdoła stamtąd
wyjść. Przybywszy do Deir ez-Zor, odszukał Levona Şaşiana. Ten starł z niego błoto i
odczytał wiadomość Krikora Ankuta, umył go ponownie, aby nanieść na jego plecy inne
litery, pokrywając je następnie cienką warstwą błota zmieszanego z popiołem. Po
powrocie Krikor Ankut podał mu najpierw miskę wody i garść bulghur. Polecił kobietom,
by go umyły, a gdy przeczytał wiadomość, poprosił, aby zostawili go samego. Starł ręką to,
co było napisane na plecach chłopca, uściskał go i powiedział: „Nie mów nikomu o tym,
co widziałeś w Deir ez-Zor. Większość nie uwierzy, a to w niczym ci nie pomoże. Tym zaś,
którzy uwierzą, też nie wyjdzie to na dobre. Wracaj do rodziców”. Kiedy Hermine go
zobaczyła, wzięła go w ramiona i rozpłakała się, nie tyle z radości, że są razem, ile z
litości dla niego.
W połowie kwietnia obóz w Dipsi zlikwidowano i ostatnie konwoje wyruszyły dalej
wzdłuż Eufratu. Żołnierze i policja konna otoczyli obóz, wpadając pomiędzy namioty,
uderzając kijem lub batem, burząc schronienia i wyganiając ludzi na obrzeża, gdzie
tworzono konwoje. Gdy wszyscy, którzy mogli jeszcze ustać na nogach i biec w tempie
koni, wyszli z namiotów, zmuszeni opuścić konających, dano znak do wymarszu. Po blisko
godzinie drogi w kierunku wzgórz, odwracając głowy w stronę obozu-szpitala z Dipsi,
zobaczyli unoszący się gęsty dym. Namioty zostały skropione benzyną i podpalone. Po
kolorze dymu i kształcie unoszących się kłębów zrozumieli, że wraz ze szmatami, z których
zrobiono namioty, paliły się ludzkie ciała, suche lub jeszcze mokre, konające, na jednej
kupie.

RAKKA. SZÓSTY KRĄG. Podróż trwała ponad tydzień. Dni były upalne, ale noce
pozostały nad wyraz zimne. Ludzie szli coraz wolniej, zataczając się. Dla tych
półprzytomnych rzędów, obojętnych na bodźce i chłosty strażników na koniach, nie istniało
przynajmniej niebezpieczeństwo ataku ze strony uzbrojonych grup, bo nie było już nic do
grabienia. Jedynie na postojach zbliżali się Arabowie, kupując dziewczęta za woreczki
pszenicy. Konwój trzymał się prawego brzegu rzeki i przybył ostatecznie do Sebka, obozu
naprzeciw Rakki, skąd rozciągał się widok na miasto niczym na cudowną i zakazaną
krainę. Wody Eufratu były w stanie ugasić pragnienie deportowanych. Ale szanse na
znalezienie czegoś do jedzenia były nikłe. Od czasu do czasu żandarmi rozdawali,
zrzucając z galopujących koni, worki z żywnością przysyłane przez zagraniczne konsulaty i
placówki chrześcijańskie. Większość rzucanej na kupę żywności marnowała się. Ludzie
ciągnęli worki z mąką i cukrem, proszek rozsypywał się pomiędzy rozrywające je
paznokcie. Inne dary, takie jak ziarna ciecierzycy lub ryż, nie mogły być zjedzone z powodu
braku zębów. Ludzie połykali je bez przeżuwania, ale żołądek nie mógł ich strawić, albo
dlatego że utracił tę umiejętność, albo z powodu czerwonki nie miał na to czasu. Rupen już
nie polował, psy zjawiały się rzadko, wilki zaś chodziły stadami. Zdarzały się przypadki,
że rzucały się na tych, którzy przeszukiwali śmieci, i pożerały ich. Chodził wraz z innymi
zbierać zmarłych. Uczestniczył w kopaniu masowych grobów, co stawało się łatwiejsze, bo
nie trzeba było zasadzać szpadla w gliniastej i twardej ziemi, wystarczyło nabrać piasek na
łopatę, jakbyś przesuwał wydmy z jednej strony na drugą. Czynność trudniejsza jednak,
jeśli zważymy, że groby należało kopać znacznie głębsze, w przeciwnym razie warstwy
piasku przykrywające groby zostałyby rozwiane przez wiatr, przenoszone tu i tam, jak
jakiejś wieka, odkrywając zmarłych. Nikt nie modlił się nad masowymi grobami. Chowano
w nich szczególnie nowych zmarłych.
Od konwojów prowadzonych w odległe miejsca, gdzie łatwo było je osaczyć i wyrżnąć,
i od obozów koncentracyjnych po śmierć przez zastrzelenie, zagłodzenie, zanurzenie w
lodowatej wodzie lub spalenie żywcem umierających, wszystkie te środki wykorzystywane
do zabijania Ormian na drogach Anatolii, od Konstantynopola po Deir ez-Zor i Mosul,
zostały użyte później przez nazistów przeciwko Żydom. Z tą tylko różnicą, że w obozach
nazistowskich więźniowie nosili numery i to makabryczne odliczanie przydało
potworności zbrodni popełnianych na ludności żydowskiej. Zmarłych w wyniku działań
mających na celu zagładę narodu ormiańskiego nie jest więcej, jeśli między takimi
zbrodniami można w ogóle robić porównania, ale są niepoliczeni. Nazwiska, które znamy,
należą głównie do oprawców, gubernatorów, komendantów obozów, paszów, bejów, agów
i czauszów. Ofiary rzadko noszą nazwiska. Nigdy jeszcze śmierć, zrzucając, krąg po kręgu,
swoje szaty, nie była bliżej swojej istoty, nigdy śmierć nie była bardziej nienazwana.
Jeszcze nie utrwalono tradycji związanej z masowymi grobami. W jaki sposób należy
kopać dół, w jaki sposób należy umieszczać zmarłych, czy na samym dole mężczyzn, potem
kobiety, a na wierzchu dzieci, jak ich obmywać, jak przyodziać, jakie modlitwy powinien
zmówić kapłan i o jakim odpoczywaniu na tamtym świecie mówić, jaki krzyż postawić, ile
ramion powinien mieć ten krzyż i co powinno być na nim napisane. Nic z tych rzeczy.
Każdy masowy grób rządzi się własnymi prawami, a ich jedyną wspólną cechą jest
pośpiech, z jakim je wykopano. To odrzuca ideę zakorzenienia w obrządku, ponieważ nie
istnieje tradycja pośpiechu.
Groby mają wypisane nazwiska zmarłych i są ozdabiane, aby ci, których w nich
pochowano, nie zostali całkowicie zapomniani. Masowe groby istnieją po to, by
wrzuconych do nich ludzi zapomnieć jak najszybciej. Masowe groby są najbardziej
zawinioną częścią historii.
Z tej nienazwanej istoty śmierci nakreśliłem siedem kręgów z centrum w Deir ez-Zor. W
przestrzeni, którą obejmują, największy obwód przechodzi przez Mamura, Diyarbekir i
Mosul, zginęło wtedy ponad milion osób, około dwie trzecie wszystkich umarłych podczas
ludobójstwa Ormian. Wiemy, że oni tam byli i że spośród tych, którzy weszli w kręgi
śmierci, którzy nie zostali zislamizowani, sprzedani jako niewolnicy lub oddani do
haremów, prawie nikt nie ocalał. Każdy mógł umrzeć gdziekolwiek. Nie istnieje na tym
świecie rodzina ormiańska nie mająca jakiegoś krewnego, który przepadł, jak w wirze
rzeki, w kręgach śmierci. Możesz zatem modlić się nad każdym masowym grobem z myślą
o tym, że jest w nim jakiś członek twojej rodziny.
Rupen wiedział, że robi dobrze. Śmierć była ujściem dla upokarzającej sytuacji żywych,
a masowe groby były ujściem dla krępującej sytuacji umarłych. Ale był jeszcze jeden
powód, dla którego Krikor Ankut wraz z silnymi mężczyznami postanowił przyspieszyć
wyciąganie martwych z namiotów i kopanie masowych grobów. Kilka dni wcześniej
wyciągnęli z namiotu, w którym mieszkała liczna rodzina, zmarłego bez twarzy. Patrzyli
długo na trupa z nadjedzonymi policzkami, jakby pogryzły go szczury. Ale w obozie nie
było nor, nie było więc szczurów. Wszyscy zrozumieli, ale nikt nie powiedział ani słowa,
nie złożyli żadnej przysięgi milczenia, czując, że nikt nie byłby w stanie opowiadać o
czymś tak okropnym. Gdy podobne oznaki stały się coraz liczniejsze, mężczyźni
postanowili sami przeszukiwać namioty rano i wieczorem, tak aby żaden trup nie
pozostawał w namiocie zbyt długo.
Z Aleppo wysłano do Rakka i Sebka nowe garnizony. Żołnierze i żandarmi trzymali się
z dala od obozu. Obóz nie był trudny do nadzorowania. Jego północną granicę stanowił
brzeg Eufratu, a przez rzekę z trudem mógłby się ktokolwiek przeprawić, nawet mężczyzna
w pełni sił. Po lewej i prawej stronie rozciągały się rozległe równiny, gdzie nie było
sposobności się ukryć, na południu zaś była pustynia. I rzeczywiście, z wyjątkiem małych
kurierów niewielu zdołało uciec, wmieszawszy się w pstrokaty tłum ludzi na jarmarkach w
Rakka, skąd obierali drogę przeciwną do kierunku konwojów, czyli do Bab i Mamura, lub
na północ do Urfy.
Żołnierze nie strzegli wyłącznie ludzi. Pilnowali też dzikich zwierząt, a nawet ptaków.
Strach przed zarazami pustoszącymi konwoje deportowanych był wielki wśród
mieszkańców Rakka i plemion beduińskich. To dlatego gubernator z Aleppo zakazał
zbliżania się do obozu grabarzom spoza konwojów, a wozy wysyłane do obozu były
zostawiane deportowanym. I w końcu tam, gdzie deportowani sami nie ubili koni, aby je
zjeść, zwierzęta rozstrzeliwano, aby nie roznosiły żadnych chorób, które po tym, jak szalały
bezkarnie, nasiliły się i stały nieuleczalne.
Tak jak stali i patrzyli na namioty, polerując sobie buty, czesząc zgrzebłem konie lub
czyszcząc broń, żołnierze, w nowych mundurach, wyglądali jak wyszykowani do parady.
Nie widywali twarzy deportowanych, albo dlatego że byli daleko, albo dlatego że wtedy,
gdy zbliżali się do nich, aby rozrzucić żywność z darów, przejeżdżali pędem na koniach,
albo dlatego że to i tak nie miało żadnego znaczenia.
Skądinąd to uczucie było odwzajemnione. Dla deportowanych wszyscy żołnierze mieli
taką samą twarz, dla żołnierzy zaś, odkąd otrzymali rozkaz, by brać na cel bezwzględnie
każdego, kto próbowałby wyjść z szóstego kręgu, czy to człowiek, zwierzę czy ptak,
deportowani byli pozbawieni twarzy, a nawet ludzkich cech. Podczas gdy deportowani
czuli się coraz bardziej wyczerpani po miesiącach zmęczenia i głodu, żołnierze byli coraz
bardziej wypoczęci, bo deportowani byli coraz łatwiejsi do upilnowania, a ich odpoczynki
coraz częstsze. Tę niezgodność potęgował fakt, że w miarę jak deportowani byli coraz
bardziej obnażeni i obdarci, mundury żołnierzy odnawiały się, były coraz bardziej
błyszczące, a konie coraz bardziej przystrojone.
Mężczyźni tak się zorganizowali, żeby zabierać zmarłych jak najprędzej. Nadejście
nowego konwoju z Abuhahar i Hamam natychmiast poszerzyło sieć osób do zbierania
nieboszczyków. Pracowano w rytmie śmierci. Ale miało to fatalne konsekwencje, z jednej
strony śmierć, widząc, że została zwyciężona, przyspieszyła tempo. Z drugiej dało to
żołnierzom do myślenia, zrozumieli, że w obozie w Sebka ludzie zaczęli
podporządkowywać się innemu prawu niż prawo śmierci, a kto ma odwagę jej się
przeciwstawić, może przeciwstawić się komukolwiek na tym świecie. Wtedy przyspieszyli
wyjście konwojów w kierunku Deir ez-Zor, aby zaburzyć porządek. Obóz w Sebka sam
przeorganizował swoje grupy do zbierania zmarłych; tworzyły się ponownie przede
wszystkim ze strachu, strachu nie przed śmiercią, lecz przed sobą samym.
Ta zdolność do organizowania się, tak nietypowa dla obozu obszarpanych i niemal
konających ludzi, mogła być tolerowana w Sebka, gdzie było zaledwie kilka tysięcy
namiotów, ale mogła stać się stać niebezpieczna w Deir ez-Zor, w środku siódmego kręgu,
gdzie deportowani liczyli dziesiątki tysięcy.
W związku z tym pewnego ranka dowódca zażądał, aby wszyscy mężczyźni w wieku od
piętnastu do sześćdziesięciu lat zgromadzili się na krańcu obozu. Mieli zostać wysłani do
pracy przy nasypie. I oczywiście otrzymać jedzenie i wodę do picia. Wychodzili
spomiędzy namiotów i niektórzy myśleli, że skoro wysyłają ich do pracy, to znaczy, że są
potrzebni i wskutek tego zostaną oszczędzeni. Inni wychodzili z wahaniem i to dopiero
wtedy, gdy czausze zagrozili, że zaczną wjeżdżać po nich konno do namiotów. Inni, jak
Rupen, dołączali do grupy z obojętnością. Od kiedy stał się myśliwym aniołów, nie
martwiąc się zbytnio o kolor, lecz o ich żylaste ciało pod piórami, Rupen nosił wewnątrz
pustkę, żył tylko po to, aby bronić swoich dzieci. To właśnie dlatego, kiedy Sahag
pospieszył za nim, sądząc, że mając czternaście lat mógłby zostać przyjęty do grona
mężczyzn, Rupen powstrzymał go i spoliczkował dwa razy, co oszołomiło chłopca, ale też
stłumiło jego zapał.
Niektórzy jednak uparli się, by pozostać w ukryciu. Jak mąż kobiety w pobliskim
namiocie, z którą się zaprzyjaźnili. Razem tworzyli jedność i dlatego każde z nich,
mężczyzna i kobieta, mogło przybierać postać drugiego. Dość wysoka, o wąskich biodrach
i drobnych piersiach, kobieta, odziana w męskie ubranie, podczas formowania konwojów
nie zwracała uwagi żołnierzy i z powodzeniem ukrywała się przed poszukiwaczami kobiet.
A mężczyzna, szczupły, bez zarostu na twarzy, z włosami, które stały się długie w tym
dzikim stanie, przebrał się za kobietę, czekając z sercem w gardle na kontrolę namiotów.
Ale nic takiego się nie stało. W chwili gdy mężczyźni zostali ustawieni w kolumnach i
policzeni, uznano, że pięćset to zadowalająca liczba, i wydano rozkaz do wymarszu.
W każdym razie męska część konwoju zmalała. W trakcie podróży do Deir ez-Zor
mężczyźni byli głównym celem napadów. W niektórych miejscach nawet, aby uniknąć
pomyłek, konwoje były od samego początku rozdzielane na mężczyzn i kobiety, mężczyźni
ginęli w drodze podczas zasadzek band rozbójników albo bezpośrednio z rąk pilnujących
ich żołnierzy. Konwoje więc składały się w większości z kobiet, dzieci i starców, ci
ostatni prawie wszyscy zginęli w drodze, nie mogąc dotrzymać kroku w marszu do Sebka.
Niektóre konwoje, zwłaszcza te przybywające od zachodu, przebyły prawie tysiąc
kilometrów.
Tych kilka ojcowskich policzków, wymierzonych nie z gniewu, lecz z desperacji, były
ostatnim wspomnieniem Sahaga o ojcu Rupenie Șeitanianie. Mężczyźni zostali
wyprowadzili na południe, w kierunku Pustyni Syryjskiej, i rozstrzelani. Znów powróciła
wszechmocna śmierć, rozpostarłszy się niczym zielony jedwab, który zebrał się nad
obozem.
Gdy konwój, do którego dołączyła Hermine i jej dwoje dzieci oraz para zakochanych,
ruszył w drogę, wiosna dobiegała końca. Wody Eufratu uspokoiły się trochę i stały się
przejrzystsze. Gdy wilajety wokół obu źródeł i wzdłuż odnóg Eufratu zostały już ogołocone
z Ormian, trupy w rzece były coraz rzadsze, a nowe nie zastępowały tych, które zostały
zjedzone przez ryby, pochłonięte przez wiry lub zaczepione o brzeg. Jak każdy grób Eufrat
się zamknął i zrobił miejsce dla życia.
Prawdopodobnie gdyby droga z Meskene w kierunku Deir ez-Zor przebiegała inną trasą,
deportowani już dawno pomarliby z pragnienia, zwłaszcza z chwilą nastania upałów. A tak,
rzeka, która długo mieszała martwą wodę z żywą, oferowała im teraz swoje przejrzyste
fale. I pozostało już tak przez całą drogę do Deir ez-Zor, gdzie Eufrat zostawiał konwoje w
rękach losu, podążając w dół na spotkanie z Tygrysem.

DEIR EZ-ZOR. OSTATNI KRĄG. Konwój składał się z mglistych postaci. Zdawali się
lekuchni na wietrze, jak stado spadających ptaków, a nie szereg ludzi. Zdjęcia zrobione
przez zagranicznych podróżnych, którym udało się zbliżyć do konwojów lub sfotografować
w końcu tych, którzy opadli z sił na obrzeżach drogi, czekając na śmierć, ukazują nam na
drodze do Deir ez-Zor szczególnie dzieci. Droga do siódmego kręgu był rodzajem krucjaty
dziecięcej. Podzieliła los wszystkich nieuzbrojonych krucjat. Dzieci z tych fotografii są
szkieletowate, ich tułów jest skurczony, z wklęsłym brzuchem, z żebrami wystającymi nad
jamą brzuszną jak jakieś stalowe łuki, z wychudzonymi rękami i nogami jak gałązki, o
nieproporcjonalnie wielkich głowach, podobnie oczodołach, gdzie gałki wychodzą z orbit
lub zapadają się w tył głowy. Dzieci patrzą błędnym wzrokiem, bez żadnego wyrazu na
twarzy, patrzą, jakby z innego świata, nie wyciągają rąk, o nic nie proszą. W ich oczach nie
ma nienawiści, żyły zbyt krótko, aby zrozumieć i potępić. Nie ma błagania, bo zapomniały
co to głód, nie ma smutku, bo nie doświadczyły radości dzieciństwa, nie ma zapomnienia,
ponieważ nie mają wspomnień. W ich oczach nie ma nic. Nicość, na wpół otwarte okienko
na tamten świat.
Kobieta, która upadała, skazywała na śmierć także swoje dziecko. Najczęściej
pozostawało przy matce i razem czekali na śmierć. Hermine zauważyła z przerażeniem
rumień tyfusu na policzkach córeczki. W niedługim czasie, z powodu upału, plamy
powiększyły się. Hermine szła naprzód, ściskając córkę w ramionach i płacząc. Sahag
chciał jej pomóc, ale matka nie pozwala mu się zbliżyć, aby się nie zaraził. Ona też go już
nie dotykała, badała go tylko spojrzeniem, pogrążonego we śnie, szukając ze ściśniętym
sercem śladów choroby. Niekiedy myślała, przerażona, że je zauważyła. Innym razem
wzdychała z ulgą, że to tylko drobiny kurzu, które zwilżone potem, przybierały kolor
zaschniętej krwi. Powstrzymała się od przytulania go, gdy spał, głaskała tylko córeczkę, nie
martwiąc się o to, że też może zachorować, a nawet robiła to celowo, ponieważ myśl o
tym, by pozwolić jej odejść samej na tamten świat, przerażała Hermine która nie wiedząc,
jak uleczyć dziecinę, modliła się, aby umarły razem.
Droga z Sebki do Deir ez-Zor była najdłuższa i najstraszliwsza ze wszystkich. Prawie
sto kilometrów marszu. Upał drażnił nawet jadących konno żołnierzy, którzy drzemali w
siodłach obok konwojów, wlokących się z podeszwami stóp spalonymi przez piasek,
postanowili więc przemieszczać się nocą, w ciągu dnia zaś siadali na brzegu, gdzie od
strony rzeki dochodził orzeźwiający podmuch wiatru. Nieliczni mężczyźni, którzy jeszcze
pozostali, improwizowali namioty, by schronić się przed unicestwiającym upałem.
Niektórych we śnie ogarniało szaleństwo, drżeli, szamotali się i czasami ktoś musiał ich
zdrowo uderzyć, by się obudzili i nie udusili podczas snu. Inni tracili rozum w stanie
przytomności i wyruszali na oślep, ale ich droga kończyła się szybko, tracąc bowiem
umiejętność wystrzegania się kul, padali dosięgnięci jedną z nich. Były to konwoje bez
cienia. W ciągu dnia rozłożeni na ziemi nie zostawiali cienia albo tam, gdzie skrawek
cienia przenikał, owijali się nim jak prześcieradłem. Cienie przyklejały się do ciała jak
pot. W nocy, idąc niepewnie, potykając się o kamienie lub wpadając do rowów na
obrzeżach drogi, stawali się własnymi cieniami. Ludzie byli tak osłabieni, że nie mieli
nawet siły, aby rzucać cień i ciągnąć go za sobą jak niewód. Konwoje bez cienia
potrzebowały prawie dwóch tygodni, aby dotrzeć z Sebki do Deir ez-Zor.
Obóz znajdował się na prawym brzegu Eufratu. Tym razem namioty można było liczyć w
dziesiątkach tysięcy. Deir ez-Zor był ostatnim centrum, wysuniętym na wschód, gdzie
jeszcze organizowało się takie obozy. Z Deir ez-Zor nie było już tranzytu do tego świata.
To dlatego deportowani nie dostawali już nic do jedzenia. Jako że roślinność
występowała rzadko, a mężczyzn, którzy mogli zapolować na pustynne zwierzęta
przyciągane zapachem zwłok, było zbyt mało, głód stał się nie do zniesienia. Ciała były tak
wyczerpane, że choroby rozprzestrzeniały się bardzo powoli, bo organizm nie miał nawet
na tyle siły, aby je nosić w sobie. Chorzy na tyfus nie dostawali już gorączki, bo nie
wytwarzali przeciwciał. Wobec głodu wszystkie inne choroby wycofały się, pozwalając,
by nadgryzał brzuchy, ściągał skórę z kości i wysuszał wnętrzności.
Incydenty zdarzały się coraz rzadziej. Po tym jak kierownictwo obozu odkryło grupę
zgromadzoną wokół Levona Şaşiania, która zorganizowała nie tylko żywe dzienniki,
przenoszone na plecach sierot z jednego obozu do drugiego, lecz także system zaopatrzenia
w leki i żywność, ile tylko się dało i według takiego samego systemu jak w obozie w
Sebka, oraz zespoły, którym się udawało chować ciała w rytm śmierci, więc gdy to
wszystko się wydało, Levon Şaşian został wyciągnięty z obozowiska i brutalnie
zamordowany przez samego Zeki Paszę, kierownika obozu. Wszelkie formy obozowej
organizacji wewnętrznej zostały stłumione i tym sposobem, w ocenie żołnierzy, zniknęło
niebezpieczeństwo buntu, obóz zaś pogrążył się w stanie letargu. Obawa wojska przed
buntem wydawała się, być może, nieuzasadniona, ponieważ żołnierze byli dobrze
wyposażeni, wypoczęci aż do znudzenia i uzbrojeni po zęby, podczas gdy deportowani byli
coraz bardziej szkieletowaci, obszarpani i coraz bardziej chwiejni z odurzenia śmiercią.
Ale żołnierze naprawdę się ich obawiali, podobnie jak władze w Aleppo i Deir ez-Zor.
Żołnierzy nauczono walczyć z innymi żołnierzami, a ich broń została wykonana tak, aby
siać postrach wśród wrogów, którzy obawiają się śmierci. Nie wynaleziono jeszcze takiej
broni, która napawałaby strachem niebojących się niczego. Wyczerpani i udręczeni głodem
deportowani nie byli świadomi, że właśnie pogodzenie się ze śmiercią stanowi ich siłę
budzącą trwogę. Chociaż siła biorąca się z braku strachu przed śmiercią wzrastała z
każdym nowym kręgiem, droga przez te siedem kręgów śmierci nie prowadziła do buntu.
Droga konwojów oznaczała raczej oczekiwanie na śmierć. Śmierć, błąkając się po obozie,
stała się jednym z nich, była jedną z ofiar kręgów z Deir ez-Zor.
A na zewnątrz przenikała zaledwie w postaci głuchego pomruku. Niemiecki podróżnik,
który zdołał przyjrzeć się z bliska deportowanym w Deir ez-Zor, doznał głębokiego szoku
nie tyle z powodu oczywistych rzeczy widocznych na zdjęciach w całej swej potworności,
ile z powodu jednego szczegółu – nie zobaczył w tym strasznym miejscu ludzi płaczących.
Albo ściślej mówiąc, nie zobaczył tego, co zwykle rozumie się pod pojęciem człowieka,
który płacze, to znaczy, nie zobaczył łez.
Nie jest jednak prawdą, że ludzie nie płakali. Tylko że płakali inaczej. Ci, którzy mieli
jeszcze siłę, by siedzieć, kołysali się, inni płakali z oczami szeroko otwartymi w stronę
nieba. Ale płacz był czymś w rodzaju nieprzerywanego jęku, niskim głosem, który,
powtarzany przez tysiące klatek piersiowych, brzmiał jak ison. Płacz nie był strugą na
twarzy, ale dźwiękiem. Gdy ten wibrujący ison, dobywający się bez końca i dostosowany
do otaczającego go świata, zaczął rozbrzmiewać w tym samym tonie co wycie wiatru
pośród wydm lub szum fal Eufratu, płacz nie ustawał ani na chwilę, aż do momentu, gdy
ostatnie konwoje z Deir ez-Zor zaprowadzono na płaskowzgórza, gdzie wymordowano
deportowanych. Ten suchy płacz zastępował modlitwę i przekleństwo, i ciszę, i
świadectwo, a innym zastępował nawet sen. Wielu spało, płacząc w ten sposób, inni
umierali płacząc i płacz wibrował jeszcze w zesztywniałej klatce piersiowej jak w rurze
organów. Słyszałem ten płacz wtedy, gdy dziadek Setrak kołysał się w fotelu w ogrodzie i
mruczał, oraz gdy dziadek Garabet zamykał się w swoim pokoju i przestawał grać na
skrzypcach.
Początkowo jękliwy płacz drażnił żołnierzy, zwłaszcza że powtarzany przez fale i wiatr,
zdawał się pochodzić zewsząd. Potem się przyzwyczaili, ison był pewniejszy niż
jakikolwiek wartownik, tak długo, jak płynął w równym tonie, oznaczało, że nie dzieje się
nic niezwykłego. Ustałby, mówili żołnierze, gdyby ludzie znaleźli inne zajęcie niż
umieranie i opłakiwanie swoich umarłych. Deportowani, oprócz przypadków obłędu, które
kończyły się zazwyczaj kulą w pierś, nie buntowali się. Co do umierania, nie umierali
wcale tak szybko, ponieważ wydaje się, że śmierć, żyjąc tak długo wśród deportowanych,
pokochała ich. Chociaż obozy zlikwidowano po kilku miesiącach, a tymczasem prawie
wszyscy deportowani zostali zamordowani, ison nadal rozbrzmiewał w Deir ez-Zor.
Wtedy jednak, z uszami nadstawionymi na ten dźwięk, który wykrawał koryto większe
niż Eufrat, tureccy żołnierze nie troszczyli się zbytnio o nadzór nad obozem. Od południa i
wschodu nie było potrzeby pilnowania, bo tam rozciągała się pustynia. Ktokolwiek
próbowałby uciekać w tamtym kierunku, nie miał żadnych szans na przeżycie. Eufrat, który
wyznaczał granicę obozu, także nie dawał żadnej nadziei. Przez jakiś czas Deir ez-Zor był
miejscem docelowym wszystkich konwojów, choć władze nie zadecydowały, co nastąpi
dalej. Prawdopodobnie spodziewano się, że na tamtych drogach konwoje stopniowo znikną
i Deir ez-Zor stanie się czymś w rodzaju lazaretu, gdzie ci, którzy by jednak dotarli, prędko
umrą, rodzajem hastahane, jak te znajdujące się w Tefridje i Lale. Pomimo tych wszystkich
możliwości, które obficie im oferowano, kilkaset tysięcy deportowanych upierało się, by
żyć. Lub po prostu zapomniało umrzeć. Obóz stawał się coraz bardziej zatłoczony i coraz
trudniej było go opanować, mniej ze względu na ludzi, raczej z powodu tego, co spadało na
nich lub co oni powodowali, a mianowicie choroby i wyziewy. A że władze w stolicy
Imperium pragnęły szybkiego i ostatecznego rozwiązania kwestii ormiańskiej, Deir ez-Zor
przemienił się z miejsca docelowego w stację tranzytu. Nie był to jednak tranzyt pomiędzy
dwoma obozami, lecz tranzyt między dwoma światami.
Spośród wszystkich cierpień silniejszy od chorób czy bólu okazał się głód. Pozbawieni
wszelkich źródeł żywności, pozostawieni na łasce przypadkowo zdobywanego pożywienia,
od traw, cierpkich owoców lub dzikiego miodu, po padlinę zwierząt, obóz Deir ez-Zor
przeszedł w stan halucynacji. Szkieletowate ciała chodziły do Eufratu, by napić się wody,
chwiejnym krokiem, siadały następnie z w pełnym słońcu, kołysząc się i jęcząc, jakby
żywiły się światłem, jak rośliny. Niektórzy, tracąc poczucie sensu wszelkich innych rzeczy
i odczuć niż głód, wsadzali do ust wszystko, co tylko wpadło im w ręce, gryźli korę drzew,
ssali szmaty nasączone słonym smakiem potu lub fekaliów, które wskutek głodu były
twarde i małe jak odchody kóz. Po zamordowaniu Levona Şaşiana i osób, które pracując
przy kopaniu masowych grobów, próbowały uchronić umarłych, ponownie zaczęto ociągać
się z wynoszeniem trupów z namiotów. Znów zdarzali się umarli bez twarzy, bez ręki lub
nogi. Ci, którzy raz na kilka dni przechodzili wokół namiotów, by wyciągnąć rozszarpane
lub rozkładające się ciała, już nie drżeli. Niektórzy robili to rozmyślnie, z myśliwych
polujących na kruki lub hieny stali się myśliwymi polującymi na umarłych. Dlatego ludzie z
namiotów przyglądali im się uważnie i nie powierzali swoich zmarłych komuś
przypadkowemu.
Nawet wtedy zadanie okazywało się niełatwe. Było coraz trudniej odróżnić żywych od
umarłych. Żywi leżeli przez wiele godzin w bezruchu, często zasypiając z rozwartymi
powiekami, ślepnąc z powodu upalnego słońca, które wypalało im białka oczu. Umarli zaś
niekiedy podskakiwali z powodu dużych różnic temperatur między dniem i nocą, wtedy,
gdy stawy miękły w słońcu lub, wprost przeciwnie, kurczyły się od nocnego mrozu. Tak
więc zaczęto zbierać zmarłych przypadkowo i niektórzy wracali jeszcze z nad skraju grobu,
obudzeni stęknięciem upadku na innych.
Na dany sygnał konwoje zaczynały się tworzyć ponownie. Część została skierowana na
wschód, w kierunku Marat i Souvar. Inni poszli na zachód, drogą do Damaszku. W obu
przypadkach rozwiązanie było takie samo. Jak tylko przybyli na płaskowyż, który
awangarda uznawała za odpowiednie miejsce, żołnierze oddalali się, a następnie okrążali
konwój i strzelali z karabinów ze wszystkich stron. Gdy nikt już nie stał na nogach, wbijali
bagnety w lufy karabinów, wyciągali jatagany i szlachtowali ciała. W ten oto sposób, czego
nie dosięgła kula, dopełniło ostrze. Konwoje liczyły od trzystu do pięciuset dusz. Ich los
był za każdym razem taki sam, z tą tylko różnicą, że niekiedy żołnierze powierzali to
zadanie Beduinom, zadowalając się tylko sprawdzeniem na końcu i upewnieniem się, że
praca została dobrze wykonana. Hermine, z córeczką w ramionach, oczekiwała na śmierć.
Dziewczynką coraz częściej targały dreszcze, nocą Hermine kładła się nad nią, próbując ją
rozgrzać. Sahagowi udało się przynieść garść zielonych daktyli, a raz nawet owoc granatu,
który spadł z siodła jakiegoś żołnierza. Jedli, jedno po drugim, słodko-kwaśne ziarna,
trzymając je długo pod językiem. W drugim namiocie dwoje zakochanych cierpiało głód
bez możliwości poszukiwania jedzenia, ponieważ kobieta nie pozwalała mężowi pod
żadnym pozorem opuszczać namiotu, z obawy, że żołnierze ujrzą go i zabiją. Wydawało się,
że żywią się jedno przez drugiego; spleceni razem wytrzymywali w ten sposób. Aż do
pewnego wieczoru, kiedy wraz z nadejściem zimna, wyrwali się ze swojego uścisku i
wstali. Zdjęli z siebie ubrania i kobieta podała je Hermine. „Okryj nimi dziecko. Trzęsie
się z zimna”. Byli zupełnie nadzy. Hermine patrzyła na nich z niewymownym zdumieniem,
nie z powodu ich nagości, która jak wszystko, co mogło przytrafić się ciału, nie była w
obozie niczym niezwykłym. Byli natomiast nad wyraz piękni. Mieli niespotykane światło w
oczach, ich gładkie włosy lśniły wokół czoła, ciała mieli przytłaczająco białe, biodra
kobiety zaokrągliły się, piersi nabrały krągłości, mięśnie mężczyzny zaś oplotły się i
naprężyły wokół kości. Światło skropliło się na ich ramionach i ciała nie rzucały cienia.
„Przyszliśmy się pożegnać” – powiedział mężczyzna, ale wydawało się, że jego usta się
nie poruszyły. Potem wziął kobietę za rękę i odeszli, ich sylwetki pozostały przez długi
czas widoczne, być może ze względu na kontur światła, które biło z ich ciał. Były tak
świetliste i tak beztroskie, że zdawały się płynąć ponad piaskami. Hermine i Sahag czekali,
nadstawiając uszu, na dźwięk strzałów. Ale nic takiego się nie stało, nawet po zmroku,
który okrył gliną i woskiem ich ciała. Pozostał po nich tylko nieokreślony zapach, podobnie
jak dym niektórych kadzideł z mirry lub ambry. „Udało im się” – szepnęła Hermine. „Pojdę
zawołać ich z powrotem – powiedział Sahag. – Tam jest pustynia, umrą. Nikt nie wrócił
stamtąd żywy”. Hermine skinęła, by usiadł i podeszła do niego. „Zostaw ich… Są piękni i
bezgrzeszni. Nadal myślę, że Rupen ma rację”. Mówiła o swoim mężu w czasie
teraźniejszym jak o kimś, kto wyjechał i wróci, chociaż w tamtym czasie Rupen był już
dawno martwy wraz z pozostałymi mężczyznami z konwoju z Sebka. „Rupen ma rację. Bóg
umarł. Pozwól im iść przed siebie. Tu, gdzie widziałeś ich po raz ostatni, na końcu obozu
Deir ez-Zor jest granica ogrodu Edenu. Brama raju jest tylko dwa kroki stąd. Wróciliśmy
tam, skąd wyruszyliśmy na początku początków. Ale tymczasem świat uległ całkowitemu
zepsuciu. Być może oni stworzą świat na nowo i stworzą innego Boga”.
Sahag patrzył w ciemność, gdzie zbliżone do siebie ciała mężczyzny i kobiety
zamigotały jeszcze raz przed jego oczami, a potem zgasły. I nagle chłodny powiew wiatru
uderzył czoło chłopca, orzeźwiający i szeleszczący. Jakby na drodze tych dwojga rozstąpił
się piasek, pozwalając, by wzeszły wszelkiego rodzaju drzewa cieszące oko. Dwa ramiona
dużo większej rzeki łączyły się przed nimi: Tygrys i Eufrat. A mężczyzna, wchodząc do
ogrodu zalanego tymi wodami, zostawiał za sobą swój lud, ojca swego i matkę swoją,
przylgnął do swojej żony i stali się jednym ciałem.
Ale tu, pośród ludzi, w miarę jak konwoje – za każdym razem kilkaset osób – były
prowadzone na płaskowzgórza, które przekształcono w miejsca egzekucji, w kierunku
Souvar lub w drodze do Damaszku, inne konwoje nadchodziły z zachodu, zstępując do
ostatniego kręgu śmierci. W lipcu 1916 roku tłumy rozstawały się, tłumy się zbliżały, i
pomimo tego ciągłego ruchu obóz z Deir ez-Zor pozostał taki sam, jak nieruchomy.
Pobliskie ziemie zapełniły się szczątkami zmarłych. Ostatnia granica została przekroczona.
Żywi ofiarowywali się umarłym, czyniąc z ich pochówku jedyne zajęcie, jakie jeszcze
mieli. Martwi ofiarowywali się żywym, ogrzewając ich, jak jakieś ubrania, podczas
mroźnych nocy i służąc tym, którzy oszaleli z głodu, za komunię. Hermine patrzyła błędnym
wzrokiem na swoją córkę. Spiekota lata, wyciągająca ostatnie krople wody, które jeszcze
zatrzymywały w ciele sole, zaczęła zabijać ludzi, wysuszając ich. Żywi i umarli, którzy
przypominali siebie nawzajem przez drgawki, wstrząsające od czasu do czasu ich ciałami,
zaczęli teraz stawać się podobni także przez ciemny i suchy kolor policzków.
Licząc według tempa, w jakim następowały po sobie egzekucje, można było
przewidzieć, że obóz koncentracyjny miał zostać zamknięty jesienią tego samego roku.
Nawet i bez egzekucji w warunkach przetrzymywania w Deir ez-Zor nikt nie przeżyłby do
zimy. Tamtego lata umarły przede wszystkim dzieci. Wiele z nich pozostało niepochowane
pomiędzy namiotami jak nagie kadłuby, zwinięte i poczerniałe. Hermine czekała
niecierpliwie, by włączono ich do konwoju, żywiąc nadzieję, sama nie wiedziała na co,
ale pragnąc z całego serca opuścić tamto miejsce. Dziewczynka, z nieruchomymi,
otwartymi oczami, szeptała od czasu do czasu: „Jestem głodna!”. Gdy jej jęk stał się
nieprzerwany, żałosny w chwili wydychania i świszczący, gdy nabierała powietrza w
płuca, Hermine poszła na obchód namiotów. Wróciła po godzinie z pustymi rękami. „Nic ci
nie dali, prawda?” – dopytywała dziewczynka słabym głosem. Matka przytaknęła głową, z
pustką w oczach. „Ty też nic im nie daj, później, ode mnie…” – powiedziało dziecko,
uśmiechając się smutno. Hermine zakryła ręką usta, tak poruszona, że zapomniała przegonić
chłopca, gdy zbliżył się, by ją pogłaskać. Spojrzała na niego inaczej niż zwykle, a
następnie chwyciła za nadgarstek. „Chodź!” – powiedziała nowym głosem. Wyciągnęła go
z namiotu na skraj obozu, w górę rzeki, gdzie Arabowie przyprowadzali napoić zwierzęta.
Stała obok syna nad brzegiem rzeki, modląc się, aby odbyło się to jak najszybciej.
Arab, który zbliżył się, patrzył na nich bez łagodności, ale z ciekawością, zwłaszcza na
chłopca. Jako że Hermine i jej syn mówili po turecku, mogli porozumieć się za pomocą
tych kilku wspólnych słów, które Mahomet pozostawił im na obszarze swojej wiary. Ale
nie było takiej potrzeby, bo dobrze wiedzieli, o co chodzi. Taka okoliczność powtarzała się
tysiące razy na drodze konwojów lub na obrzeżach obozów. I by sprawa była jasna,
Hermine wypuściła rękę Sahaga i wypchnęła go krok do przodu, trzymając dłoń na jego
ramieniu, aby chłopak nie myślał uciekać. Pomimo swojej szczupłości Sahag nie wydawał
się dotknięty chorobą i Arab na znak zgody wyciągnął woreczek z mąką i podał go
kobiecie. Złapała go obiema rękami, a wtedy Sahag, gdy poczuł się wolny od jej uścisku,
chciał uciekać. Ale Arab chwycił go w pasie i za kark, a potem wrzucił na konia jak
sakwę. Wskoczył na miejsce tuż za nim i wydając okrzyk, oddalił się galopem. Hermine
długo pozostała przygwożdżona do miejsca. Wsadziła rękę do woreczka i wyjęła garść
proszku, który wepchnęła do ust, aby zdławić wszelki krzyk.
Przez jakiś czas chłopiec leżał w innego rodzaju namiocie, znacznie większym,
ozdobionym dywanami i niezrozumiałymi napisami na ścianach, gdzie mieszkali ludzie
mówiący chrapliwym, szorstkim językiem, którzy patrzyli na niego obojętnie, ale przynosili
mu po kolei jedzenie, ocierali pot z czoła i zmieniali prześcieradła. Kiedy nabrał
wystarczająco sił, aby podróżować, wsadzono go na konia i udał się z nimi w kierunku
pustyni, gdzie jedynymi zajęciami, wtedy gdy nie pilnowali karawany, było doglądanie
nocą ogniska, w którym skwierczał tłuszcz wielbłądzi, a za dnia poszukiwanie wody. Z
tamtych dni Sahag zachował w pamięci tylko lamentacyjne modlitwy mężczyzn i białe
ubranie, które otrzymał, ubranie, na którym ostry ból okaleczonego członka pozostawił
ślady krwi. Nie rozumiał, dlaczego ten nowy męski ból wywołał uśmiech i zadowolenie na
twarzach pozostałych. Wraz z tym nowym ubraniem, białym i splamionym krwią, otrzymał
nowe imię, Yusuf, choć nikt go nie pytał, jakie było jego poprzednie imię. Co było dla
niego korzystne, później bowiem, gdy go szukali, pnąc się do Urfy i Diyarbekir, nie znaleźli
go, nie wiedząc, o kogo pytać.
Yusuf stał się pojętnym młodzieńcem. Nauczył się trzymać za uzdę wielbłądy i strzec ich
przy wodopoju. Przyswoił sobie umiejętność jazdy konnej, przywykł do suchego
pożywienia i pojął, czym jest cierpliwość wobec piaszczystych przestrzeni. Przyjął męskie
ubranie, miał swojego konia, jedyne stworzenie, z którym mógł jeszcze rozmawiać po
ormiańsku, i kulił się wraz z innymi, o wschodzie i zachodzie słońca, z twarzą zwróconą na
wschód, bełkocząc coś, co przypominało modlitwę. Mógł zostać dobrym jeźdźcem pustyni,
z ciałem zahartowanym już przez kręgi śmierci, z długimi rzęsami osłaniającymi oczy od
piasku, śniadą twarzą, gotową stawić czoła silnym podmuchom wiatru, i czarnymi
kręconymi włosami, doskonałą ochroną przed upałem. Fakt, że nie znał arabskiego, był
korzystny. Nikt nie niepokoił go pytaniami, nie musiał opowiadać o sobie. Nie musiał
modlić się do Proroka, który mu się ukazał, upuszczając jego krew, mógł zachować dla
siebie Tego drugiego, który ukazał mu się, krwawiąc.
Mógł być dobrym jeźdźcem tych przestrzeni i zostać pewnego dnia przywódcą własnego
plemienia. Schodziłby zimą w stronę wybrzeża Morza Czerwonego, w pobliże Medyny i,
co najmniej raz w życiu, do Mekki, potem wspinałby się przez Jerozolimę i Damaszek do
miejsc, które tak dobrze znał, a nawet wyżej, w góry, do Ras-ul-Ayn i Mosulu. Yusuf
pozostał jednak osamotniony, a pozostali, zadowoleni, że jest zdolny, dali mu spokój i nie
przeszkadzali w niezrozumiałych rozmowach, które prowadził ze swoim koniem. Yusuf
wiódł tamto życie z pewnym zakłopotaniem. Wyjaśnienie przyszło do niego nagle, jak to
bywa, gdy pytania są nieprecyzyjne. Przybyli do Mosulu. To był dobry dzień. Sprzedali
kozi ser i skóry wielbłądzie. W namiocie było gorąco i cicho, pachniało pieczonym
mięsem, ale zanim usiedli na poduszkach wokół ognia, liczyli złote monety, które wiązali w
małe woreczki. Następnie kobiety podziwiały dary – bursztyn, tkaniny i biżuterię. A
najpiękniejszą ozdobę właściciel namiotu zacisnął w dłoni i podarował, otwierając
czarująco palce, najmłodszej ze swoich kobiet. Zawiesiła klejnot na szyi i odwróciła się,
radosna, tańcząc wokół ogniska przy wysokich dźwiękach surm i w rytm tamburynów.
Ogień trzaskał i skwierczał od kropli tłuszczu, twarze lśniły i wydłużały się wraz z
płomieniami, rytm bębnów zrównał się z klaskaniem w dłonie, a kobieta kręciła się,
niesiona swoją młodością i radością z ozdoby. Którą chłopiec ujrzał, gdy stanęła na wprost
niego, kołysząc biodrami i potrząsając piersiami od nasady ramion. Ten talizman,
zawieszony na złotym łańcuszku i noszony dumnie na wierzchu, chłopak przypomniał sobie
wraz z nieśmiałym gestem matki, która ukrywała go pod ubraniem. Nikt nie zauważył, kiedy
wyślizgnął się z namiotu. Jedyne, co mógł zrobić, wstrząśnięty, to biec przed siebie jak
oszalały. Uciekał, sam nie wiedząc od kogo, biegł, aż zabrakło mu tchu i padł na kolana.
A że czuł potrzebę wyjścia ze swojego ciała, wyrwania się, zaczął krzyczeć. Usiadł na
piasku i kołysząc się, krzyczał ile sił w płucach. Gdy krzyk ustał, ustępując miejsca jękowi
z Deir ez-Zor, suchemu płaczowi, Yusuf umarł. Był istotą nieszczęśliwą, obcą, milczącą,
błąkającą się po miejscach, których nie znał, pośród bogów, w których nie wierzył.
Urodzony z krwawienia i zgładzony krzykiem. Nie tak, jak to się zdarza, gdy jakieś ciało
zabija inne ciało, przekłuwając z zewnątrz do środka, Yusuf zginął przebity ze środka na
zewnątrz, właśnie przez ciało, na które został nałożony, jak biała i zakrwawiona szata.
Rozebrawszy się z nowego ubrania, z Yusufem rzuconym u swych stóp jak niepotrzebna
odzież, Sahag wrócił pomiędzy namioty. Tym razem, nie będąc już synem plemienia,
przybył ukradkiem, ukrywając się w ciemności, omijając ogniska i wejścia do namiotów.
Poszedł do zagrody dla zwierząt i powoli wyprowadził za uzdę swojego konia. Ich chód
po piasku był cichy, koń podążał za nim, nie czując żadnej zmiany, słuchając go i węsząc,
bo dla niego Yusuf nigdy nie istniał. Potem dało się słyszeć jego galop, ale wtedy koń i
jeździec byli już daleko.
Obrał drogę na zachód, w kierunku odwrotnym do trasy konwojów; niestety, powrót
przez kręgi śmierci, od Wielkanocy umarłych po Wielkanoc Zmartwychwstania, nie
oznaczał też powrotu w czasie. Wręcz przeciwnie, wspinając się po stopniach, jeden po
drugim, z głębokości, w którą wpadł jak do studni, znalazł tylko ślady konwojów, ludzi,
którzy przeżyli żebrząc na poboczach dróg, nowe i przerażające nazwy nadane
przepaściom, które mieliły na drobny pył szczątki ciał, dzieci z jego ludu, ubrane w
szarawary, z Yusufami rosnącymi w ich klatkach piersiowych niczym w gniazdach. Kilka
razy chciał wrócić do namiotu, aby zabić Araba na oczach jego kobiet i dzieci i zabrać
talizman matki. Potem wytłumaczył sobie, że nie ma w tym żadnej winy Araba, ten, kto
zerwał łańcuszek z szyi jego matki, był w innym miejscu i należałoby prowadzić zbyt dużą
wojnę, aby go znaleźć, lub należałoby zabić wszystkich jemu podobnych, aby mieć
pewność, że zabójca jego matki też został ukarany. Arab okazał się ostatecznie jego
dobroczyńcą i to nie była jego wina, że czasy tak nisko ceniły istotę ludzką, że Beduin
oszacował życie chłopca na równi z woreczkiem mąki.
W Ras-ul-Ayn Sahag natknął się ponownie na linię kolejową, którą porzucił, wychodząc
z napuchniętą i czerwoną twarzą z braku powietrza i wody z wagonu dla bydła, dwa lata
wcześniej w Mamurze. Sprzedał konia i jechał dzień i noc, skulony w kącie wagonu, aż do
Izmit. Wracając, nie znalazł już żadnego znaku, który wskazywałyby mu drogę. I wtedy
przez pewien czas jego drogą była trasa pociągów i statków, które prowadziły go na
zachód aż do Bazargic, a następnie do Silistry.
Tak długo jak uciekał, wspomnienia zostawiały go w spokoju. W końcu osiadł w
Silistrze, został uczniem kupca, a potem otworzył własny sklep. Później zaczął szukać
sobie żony, ale nim ją znalazł, zadawał się z dziewczynami czekającymi na żeglarzy w
porcie. Woal Beduina, rzucony pewnego razu na podłogę jak chusta, ożył, zaczął syczeć jak
wąż i ruszył śladami Sahaga. W ten sposób Sahag obudził się niespodziewanie pewnego
wieczoru z twarzą Yusufa, w świetle lampy gazowej odbijającą się w lustrze. Spojrzał na
niego, zaskoczony, jak tańczy do muzyki bębnów i surm, jak rozrywa swoje białe ubranie
człowieka pustyni, jak trzyma w ręce i pociera swój członek, podskakując, z dzikim
spojrzeniem, i jak dysząc, wytryskuje pomiędzy palcami nie nasieniem, lecz krwią. Sahag
nie znalazł innego sposobu na odpędzenie tego widziadła, które skrapiało go swoim
okropnym nasieniem, jak uchwycenie narzędzia i zbicie nim okna. Yusuf zaśmiał się, jego
twarz rozbiła się, pomnożyła na tysiące innych twarzy i rozprysnęła po pokoju. Gdy
oprzytomniał, spojrzał na takiego siebie, z dzikością w twarzy, z ubraniem w nieładzie, z
jeszcze twardym i okaleczonym członkiem w ręku. Zrozumiał, że Yusuf wszedł w niego i że
rozbijając okno i zakrywając lustra nie zdoła zwalczyć tego półprzezroczystego oblicza.
Sahag i Yusuf nienawidzili się, ale wiedzieli, że są zmuszeni żyć razem. Yusuf znosił
pomnożone dziesięciokrotnie męki, którym był poddany Sahag, zmuszony kłaniać się
innemu Zbawicielowi i nabożnie przestrzegać obrządków tej wiary. Zemścił się jednak na
tym obcym mu narodzie w jedyny możliwy dla siebie sposób, to znaczy przez członka,
który był znakiem jego urodzin, zatruwając mu nasienie.
Związany z tym nasieniem, które na zawsze pozostało jałowe, które z upływem lat
stawało się rzadsze i mniej obfite, Yusuf także stawał się mniej obecny. W moim
dzieciństwie Sahag Șeitanian był starcem. To dlatego nie poznałem Yusufa.
Rozdarty na dwie części, przyzwyczajony, że każda jego połowa pilnuje i nienawidzi tej
drugiej, czeka, aż ta druga zaśnie, by móc ją uderzyć, ale nieuchronnie zasypiając razem i
rozdzielając się tak naprawdę tylko we śnie, gdyż te połowy nie mogły śnić w tym samym
czasie, Sahag, w miarę jak druga połowa malała z chwilą, gdy on i jego żona, Armenuhi,
pogodzili się, że nie mogą mieć dzieci, mając w zwyczaju nienawidzić i nie mogąc
pomieścić całej tej nienawiści w zagłębieniach swojej przepołowionej duszy, zaczął
nienawidzić innych. Przede wszystkim ludzi takich jak Yusuf. Ale ponieważ takich było w
jego otoczeniu niewielu, a jego niespożytkowana nienawiść zgrzytała, jak kły dzikich
zwierząt, które muszą rozszarpywać, w przeciwnym razie rosną, dopóki nie przebiją
własnej czaszki, Sahag przelał całą swą nienawiść na bolszewików. Nieoczekiwana okazja
nadarzyła się po wojnie, kiedy w przeciwieństwie do okresu, gdy jedynym komunistą w
Fokszanach był pijany badylarz, którego działalnością polityczną było przeklinanie 10 maja
na całe gardło, plączącym się językiem, dynastii i króla, dopóki władze nie nabrały rozumu
i nie zaczęły zatrzymywać go wcześnie rano, nim wybudził się z pijaństwa poprzedniej
nocy, po wojnie zatem miasto zapełniło się komunistami. Sahag zwykł nazywać ich
grosistami, komunistami wielkich dróg. Komuniści odwdzięczali mu się za okazywaną im
sympatię z typową dla nich hojnością, to znaczy okradając mu sklep, a potem, gdy nie było
już co kraść, konfiskując mu wszystko. Sahag cieszył się za każdym razem: „Bierzcie! –
krzyczał, wymachując rękami i podskakując na jednej nodze. – Kradnijcie!”. Rzucał za
nimi paczkami kakao Van Houtena: „Zapomnieliście zabrać i to!”, lub woreczkami z kawą,
której ziarna rozsypywały się po chodniku jak karaluchy.
To on wpadł na pomysł, aby zainstalować radio Telefunken w grobowcu Seferiana, i
chodził na cmentarz sam w nocy, by słuchać Radia Wolna Europa. Śledził chciwym
spojrzeniem, latem 1958 roku, bataliony Armii Czerwonej, które znikały na drodze do
Tecuci, a później godzinami siedział nieruchomo, oglądając na dużym jak talerz ekranie
telewizora pani Marii, naszej sąsiadki po drugiej stronie ulicy, transmitowany na żywo
pochówek Gheorghego Gheorghiu-Deja, nie opuszczając żadnego szczegółu, łuskając
nasiona słonecznika, popijając piwo i kibicując jak na stadionie. „Napromieniowali go
Rosjanie – mówił, tym razem bez najmniejszego cienia wyrzutu pod ich adresem. –
Wywołali u niego żółtaczkę!”.
I również Sahag Șeitanian jako pierwszy dał się skusić fascynacji map geograficznych.
Wyrwani z miejsc swojego dzieciństwa, starzy Ormianie uciekli, wyemigrowali,
przemierzyli pustynie, kontynenty, morza i oceany, ale nie podróżowali naprawdę.
Przemierzanie świata było częścią ich smutków, a nie ciekawości lub radości. To dlatego
stali się podróżnikami obszarów papierowych, tak jak zaleszczotki książkowe.
Arkusze kartograficzne były jak przekrój rzeczywistego świata, otwierały nowy wymiar.
Na tych mapach wojny zawsze kończyły się inaczej niż w rzeczywistości, fedaini w górach
unicestwiali armie, więźniom udawało się uciec z obozów deportacyjnych, a wojownikom
ujść z okrążenia. Amerykanie lądowali na Bałkanach, brytyjscy spadochroniarze zasnuwali
niebo, Rosjanie wycofywali się w głąb Syberii. I oczywiście Armenia rozciągała się od
Kaukazu do Tyru i Sydonu, od Anatolii po Urmię, jak za czasów Tigrana Wielkiego w
ostatnim stuleciu przed Chrystusem. Świat był nakładanymi na siebie mapami, które
pokrywały strzałki, znaczące miejsca lądowania, uwolnienia, przegonienia, retrocesji,
chwały i triumfu. Spośród wszystkich map najmniejsze znaczenie miała, a tym samym
przyciągała najmniej uwagi, mapa na samym dnie, rozłożona bezpośrednio na trawie, to
znaczy rzeczywistość.
Właśnie z tego powodu na jego mapach funkcjonowały inne traktaty, a wojny zakończyły
się inaczej. Obowiązywał traktat z Sèvres. Spotkanie w Jałcie nie odbyło się, a celowo
stępiony ołówek Stalina nie podzielił Europy. Sahag Șeitanian i pozostali Ormianie mojego
dzieciństwa byli raczej ludźmi map, a nie ziemi. Niekiedy bywali tak obojętni, ze
spojrzeniami zagubionymi w dali, że wydawało się, iż zawijali się razem z mapami i
znikali z tego świata. W Księdze szeptów każdy smak, każdy kolor, każdy błysk szaleństwa
ma swojego maga. Przewodnikiem po rozmaitych krajach, magiem map był Micael
Noradunghian. Pozostali siedzieli wokół niego, obserwując szeroko otwartymi oczami, jak
pod jego palcami rozpłaszczają się kontynenty. Mój dziadek siedział cicho, z uczoną miną,
nie dowodził niczego innego, podobnie mapy, niż to, że poza chaosem czasów istnieje
jednak jakiś sens. Anton Merzian zapominał zadawać pytania i przy mapach, gdzie było
miejsce dla wszystkich, nie wdawał się już w kłótnie z Krikorem Minasianem. Ştefănucă
Ibrăileanu, Măgârdici Ceslov, Agop Aslanian, Vrej Papazian, Ovanes Krikorian i wszyscy
pozostali zbliżali się nieśmiało, pozwalając się prowadzić ku temu nowemu Betlejem,
gdzie zbawienie miało postać mapy. Sahag Șeitanian oglądał wzruszony tamtą cudowność.
To były jedyne chwile, kiedy z wybudzonym z odrętwienia wnętrzem godził się z Yusufem.
dziewięć

A oto HISTORIA MICAELA NORADUNGHIANA, MAGA MAP. Noradunghian był


rodzajem maga światów prostopadłych. Jego życie, stworzone z odłamków, nie było
przeżywane jako kontinuum, lecz raczej jak linia życia na pomarszczonej dłoni. To dlatego
nikt nie wspominał go, tak jak na ogół wspomina się ludzi: gdzie się urodził, czego dokonał
w życiu, z kim się przyjaźnił, do kogo żywił nienawiść, jak umarł, to ostatnie zwłaszcza, by
zrozumieć to, co zostało niewyjaśnione wcześniej. Aby opowiedzieć życie Micaela
Noradunghiana, potrzebowalibyśmy montażowni, która mogłaby poskleja niespójne
sekwencje. Większa część jego życia tak naprawdę dzieje się pomiędzy tymi
opowiadanymi sekwencjami. Noradunghian sytuował się ciągle poza własnym życiem, my
zaś czujemy jego obecność, wchodząc za nim do pomieszczeń, z których on właśnie
wyszedł.
Micael Noradunghian urodził się w tym samym roku, 1873, co inny bohater naszej
opowieści, Hartin Fringhian. I jak się przekonamy, ich życie, tylko miejscami do siebie
niepodobne, skrzyżują się jeszcze raz siedemdziesiąt pięć lat później, w 1948 roku.
Noradunghian wywodził się z rodziny o rzadko spotykanym nazwisku nawet pośród
Ormian. Nie spotkałem wśród postaci Księgi szeptów nikogo innego, kto by je nosił, z
wyjątkiem tej rodziny z Agn. A nie była to byle jaka rodzina. Zajmowała pośród
ormiańskich rodzin na początku XX wieku najwyższe urzędy w imperium. Micael
Noradunghian przybył, pod opieką swoich dwóch wujów, Gabriela i Asadura, do
Konstantynopola, gdzie otworzył pomyślny interes. A ponieważ wielu spośród jego
klientów było Ormianami, którzy przybyli ze wschodnich wilajetów, otworzył w dzielnicy
Galata także zajazd, który gromadził wokół prawdziwe rojowisko ludzi, tak jak to się
działo sto lat wcześniej w Bukareszcie w zajeździe innego Ormianina, Manuca Beya
Mirzaiana. Do zajazdu w Galacie przybywał też mój pradziadek Haciadur Melichian, gdy
bawił nad brzegiem Bosforu, przejeżdżając konno ulice, które roiły się od pstrokatego
tłumu. Gdy podczas wojen bałkańskich Gabriel Noradunghian, profesor na wydziale prawa
w Konstantynopolu sympatyzujący z Młodoturkami w czasie rewolucji w 1908 roku, został
mianowany Ministrem Spraw Zagranicznych Wysokiej Porty, jego siostrzeniec Micael
został podsekretarzem stanu w Ministerstwie Łączności; w tamtych czasach łączność
wiązała się przede wszystkim z pocztą i telegrafem. Prawdopodobnie, zajmując tamto
stanowisko, był współpracownikiem Talaata Paszy, byłego telegrafisty opętanego myślą
poprowadzenia telegrafu na całym obszarze imperium, tego samego Talaata, który, gdy w
1914 roku został główną postacią w administracji, nakazał usunięcie ze stanowisk
wszystkich wyższych dostojników ormiańskich, a rok później deportowanie ich wraz z całą
ludnością ormiańską. Ponieważ jednak Micael Noradunghian nic o sobie nie opowiadał,
nic o tej relacji z Taalatem Paszą nie wiemy, możemy jedynie snuć przypuszczenia. Wydaje
się, że musiała być jednak prawdziwa, bo w przeciwnym razie nie byłby jednym z
pierwszych, który wyczuł, co się święci, i nie szukałby schronienia. Gabriel Noradunghian
zrezygnował ze stanowiska ministra spraw zagranicznych w 1913 roku, a jego siostrzeniec
Micael z Departamentu Poczt i Telegrafów i na początku 1915 roku wyjechali do Paryża,
gdzie zajmowali się losem ormiańskich emigrantów i gdzie stary minister zaczął pisać
wspomnienia. Jego siostrzeniec Micael wtajemniczony przez drugiego wuja, Asadura,
wspinał się kolejno po stopniach masońskich osiągając, jeszcze w 1909 roku, stopień 33.
Był członkiem założycielem Najwyższej Rady Turcji, goszcząc nawet Konwent utworzenia
Wielkiej Loży Turcji w swoim zajeździe w Galacie. Micael Noradunghian przybył do
Rumunii jesienią 1920 roku. Spotkanie odbyło się w domu Armenaga Manisaliana.
Zaproszono również Harutiuna Khântiriana, konsula Republiki Armenii, oraz Krikora
Zambacciana i Grigorego Trancu-Iaşi. Dziadek przejawiał powściągliwość. Nie wierzył w
tajne stowarzyszenia. Wierzył w znaczenia, nie w tajemnice. Kiedy ludzie nie rozumieją,
ale obawiają się do tego przyznać, wymyślają tajemnice. „Czym byłoby chrześcijaństwo,
gdyby pozostało tajemnicą?” – dopytywał mój dziadek. Ale Sahag Șeitanian, powodowany
bólem wewnętrznym, nakłonił go, by poszedł. „Wszystko, co nie bierze pod uwagę granic,
jest dla nas dobre – powiedział – dopóki nie odbuduje się Wielka Armenia. Zobacz, jak
rozprzestrzeniają się bolszewizm i panturkizm, jak podjudzają przeciwko granicom. Trzeba
walczyć z ideami podobnej miary; tymczasem masoni ignorują granice”. Ale to będzie
później, w najważniejszym momencie, kiedy stary i zrezygnowany Micael Noradunghian,
który całe życie pozostawał w najwęższym i najbardziej utajonym kręgu masonerii,
zostanie zmuszony do wyjścia z cienia. Wtedy jednak, jesienią 1920 roku, Micael
Noradunghian nie ujawnił innym nic więcej prócz tego, że ma do wypełnienia w Rumunii
misję specjalną i że konieczne jest zorganizowanie mu spotkania z królem Ferdynandem.
W tym czasie Noradunghian nie siedział z założonymi rękami. Wtedy ludzie nie
przywiązywali zbytniej wagi do przyswajania sobie rzemiosła z książek. Pobierali nauki w
zawodzie, który był im pisany, jeśli rzemiosło było bardziej skomplikowane, stawali się
czeladnikami, a następnie zajmowali miejsce majstra, prowadząc interes dalej. Jeśli ich
umiejętności były wrodzone i oczywiste, pracowali od początku na własny rachunek,
trudniąc się rzemiosłem albo kupiectwem najpierw bez kontuaru lub stołu warsztatowego,
nosząc narzędzia lub towar pod drzwi klientów. Rzemiosła nie wybierało się od tak sobie,
musiało być na nie miejsce, zarówno ze strony rzemieślników, jak i klientów. Co
oznaczało, że musieli je sobie znaleźć na podobieństwo różdżkarzy z witką leszczyny
węszących skrawek ziemi z wodą, odpowiedni do wykopania studni. W tym względzie
Ormianie byli narodem gałązki leszczyny. Opowieść o tym, jak Ormianie, którzy przybyli
do Rumunii po 1915 roku, poświęcili się kupiectwu lub rzemiosłom, w jaki sposób zrobili
sobie miejsce w świecie, którego nie znali, znajdując dla siebie luki, mogłaby posłużyć
dzisiaj do napisania podręcznika biznesu przydatnego dla wszystkich. A sposób, w jaki
Micael Noradunghian rozwinął własne interesy, mógłby być rozdziałem wzorcowym. Nie
zaczynał od podstaw, ale wznowił działalność, nie martwiąc się o implikacje polityczne,
którymi skądinąd pogardzał. Najpierw więc handlował bronią z Rosją carską podczas
wojny, a następnie z białymi Rosjanami przeciwko bolszewikom, sprzedawał broń, po
klęsce białych Rosjan, bolszewickiej Rosji. Reprezentował w Rumunii firmę Lewant i
doskonale sobie radził pośród chałtur tamtych czasów, przyjmując duże zamówienia dla
wojska i kolei. Kontynuował handel, instalując siedzibę swojej firmy na alei Zwycięstwa,
dwa kroki od nieruchomości Hartina Fringhiana przy placu Pałacowym. I oczywiście w
dalszym ciągu zajmował się tym, co znał jeszcze z czasów imperium: świadczył usługi
pocztowe i telegraficzne, stając się jednym z kierowników Rumuńskiej Spółki
Telefonicznej w Bukareszcie.
Poza tą działalnością, dzięki której stał się ważnym przedsiębiorcą i zgodnie z
certyfikatami wydanymi przez Ministerstwo Spraw Wewnętrznych w celu przyznania
obywatelstwa rumuńskiego był człowiekiem, który „wyświadczył państwu rumuńskiemu
szczególne usługi”, Noradunghian wypełniał swoją misję, dla której przybył do Rumunii,
powierzoną mu przez Radę Najwyższą Francji. Do końca grudnia 1922 roku Micael
Noradunghian wtajemniczył ponownie trzynastu członków Rady Najwyższej Rytu
Szkockiego Dawnego i Uznanego dla Rumunii, inicjując, za przyzwoleniem króla
Ferdynanda, odrodzenie Rumuńskiego Zakonu Masońskiego. W marcu 1923 roku
Noradunghian podpisał dekret, na mocy którego opublikowano statuty, konstytucję i ogólny
regulamin Rytu Szkockiego Dawnego i Uznanego w Rumunii, a następnie uzyskał najwyższą
rangę rumuńskiej masonerii, czyli Wielkiego Suwerennego Inspektora Generalnego 33 i
Ostatniego Stopnia w Rumunii, którą nosił tylko honorowo, uważając, że masoneria
rumuńska powinna być kierowana przez Rumunów.
Zawsze jest coś, co wymyka się różnym biografiom, a tym bardziej takiej tajemniczej
jak ta, o której tu opowiadamy. A mianowicie pasja, wspólna dla ludzi tak odmiennych jak
Wielki Inspektor Generalny Micael Noradunghian, generał Drastamat Kanayan i
sprzedawca towarów kolonialnych z Fokszanów Sahag Șeitanian oraz wielu innych
wspominanych lub tylko domniemanych w Księdze szeptów. Historia Yusufa. Są jeszcze
inne historie, które prowadzą do dziwnych istot żyjących w duszach ormiańskich starców,
wykorzystujących każdą okazję – okno lub lustro, aromat, który przypominał źródło
zapachów, imię lub fotografię – by się ukazać. Ale najbardziej pojemną ze wszystkich jest
historia Yusufa. Każdy nosił ze sobą własny sposób rozdwojenia się w pewnego rodzaju
Yusufie, każdy z nich bowiem przeżył. Każdy nosił więc ciężar winy, że nie umarł razem z
innymi. Każdy z nich miał na tej zawinionej drodze ocalenia własną furtkę, którą starał się
z całych sił trzymać zamkniętą, a która, choćby nie wiem jak się opierali, wyłamywała się
czasem z zawiasów. A przez to półotwarcie przenikały, jak widać, powiewy szaleństwa,
które w przypadku zarówno Micaela Noradunghiana, jak i Sahaga Șeitaniana obcowały ze
sobą w jaskrawo kolorowym świecie map, płynąc i wijąc się po niebie jak latawce.
Noradunghian nie przynależał do cechu wojowników, lecz twórców. W odróżnieniu od
Generała Dro uważał, że wyzwolenie Armenii jest konieczne, ale nie w dowolny sposób;
żywił przekonanie, że Armenia może być wolna tylko w wolnym świecie. Dlatego właśnie
szczucie jednego wroga przeciwko drugiemu, z nadzieją, że cokolwiek się stanie,
pozbędziesz się przynajmniej jednego z nich, nie wydawało mu się dobrym rozwiązaniem.
Przez co nie podzielał projektu Generała Dro, by utworzy Legion Armeński. Co więcej, nie
krył wrogości wobec nazistowskich Niemiec. W ten sposób znalazł się na czele listy, na
której figurował również mój dziadek Setrak Melichian, już wyszykowany przez babcię
Sofię, z drewnianą walizką wypchaną szalikami, kurtkami i wełnianymi skarpetami, w
oczekiwaniu na deportację do obozu w Târgu-Jiu. Noradunghian i Generał Dro zgodzili się
na to samo rozwiązanie dopiero po klęsce pod Stalingradem, kiedy Legion Armeński został
zdziesiątkowany, a jego resztki były poszukiwane przez Rosjan na całym Krymie z
nieodpartym pragnieniem zemsty. Ich rozwiązanie było równie proste co, jak się później
okaże, iluzoryczne: Amerykanie. Tylko że Noradunghian miał plan zupełnie inny od tego, co
zwykliśmy rozumieć pod hasłem „wyzwolenie przez Amerykanów” W przeciwieństwie do
wszystkich pozostałych, którzy czytali zachłannie gazety, tkwili z uchem przyklejonym do
membrany radia, łykali łakomie wszelkie pogłoski lub jak Arşag patrzyli nieruchomo przez
okienko dzwonnicy w oczekiwaniu na przybycie Amerykanów, Micael Noradunghian
opracował inny plan, abyśmy to my udali się do Amerykanów. Sporządził go jeszcze w
czasach, gdy w przededniu ustanowienia dyktatury królewskiej masoneria przeszła w stan
spoczynku. W skrócie: Rumunia powinna była zadeklarować się jako czterdziesty
dziewiąty członek Stanów Zjednoczonych Ameryki. Ta idea, która wywracała do góry
nogami doktrynę Monroe, miała być zastosowana najprościej jak się da. Rumunia miała
przyjąć konstytucję amerykańską, najlepszą z możliwych, dlatego że pochodziła od
masonerii, oraz dolara jako monetę krajową, umocnionego nie tylko przez jego siłę
transakcyjną, lecz również ze względu na symbole masońskie na banknotach. Korzyści
miały by niezliczone: stanowiąc część Republiki, Rumunia mogła pozbyć się Karola II oraz
niebezpieczeństw zapowiadanych z jednej strony przez Niemcy, z drugiej zaś przez ZSRR.
A ponieważ Rumunia, po pierwsze, nie była balotem słomy, który można by wziąć na plecy
na północnych Bałkanach i przekroczyć z nim ocean, a po drugie, pomysł mógł wydawać
się co najmniej dziwaczny, jeśli nie wprost szalony we frankofońskiej Rumunii, która miała
własnych bohaterów i poza filmami nie spotkała dotychczas w swojej historii
Amerykanów, Micael Noradunghian stwierdził, iż jego plan nie jest możliwy do
przeprowadzenia właśnie dlatego, że jest zbyt prosty, więc niedostatecznie wielki. Wraz z
upadkiem Stalingradu zarówno Micael Noradunghian, jak i Generał Dro, pierwszy z
radością, drugi z goryczą, zrozumieli, że z tych dwóch wrogów, którzy prowadzili między
sobą wojnę, pozostał im jeden, najniebezpieczniejszy, a mianowicie Związek Sowiecki, i
zgodzili się, że bez wątpienia narzuca się rozwiązanie amerykańskie. Każdy pragnął
rozwiązać problem na swój sposób: Generał Dro zniknął wiosną 1944 roku, pozostawiając
w swoim domu z ormiańskimi znakami, przy ulicy Popa Soare w Bukareszcie, Partogha,
dzwonnika z katedry ormiańskiej, tego, co miał zmiażdżony przez piłkę nos, gdy na
początku XX wieku był bramkarzem w Fenerbahçe – aby podlewał kwiaty, wietrzył
mieszkanie, otwierając okna od strony ulicy, i zostawiał niekiedy zapalone światła, tak by
nikt nie dowiedział się, że Generał Dro wyruszył statkiem do Bejrutu, skąd udał się w
długą podróż do Nowego Jorku, a potem do Bostonu. Kościelny był tak przekonujący w
rytuale balsamowania martwego domu, że Rosjanie, przybywszy pod koniec sierpnia
tamtego roku do Bukaresztu, potrzebowali prawie miesiąc, podczas którego przeszukali
setki domów, aresztowali, torturowali, deportowali lub strzelali do wszystkiego, co stanęło
na ich drodze, by się przekonać, że Drastamat Kanayan, generał ofiarnej armii, wymsknął
im się między palcami.
Dla odmiany Micael Noradunghian miał do wypełnienia w Rumunii misję, która została
mu powierzona ćwierć wieku temu i której nikt nie odwołał, polegającą na utrzymaniu
palącego się światła zakonu masońskiego w Rumunii. Ponieważ misję mógł wypełnić tylko
poprzez pozostanie w kraju, Noradunghian nadal wymyślał różnego rodzaju rozwiązania,
aby sprowadzić Amerykanów. Ponieważ jego plan przyłączenia Rumunii do Stanów
Zjednoczonych i zatknięcia flagi amerykańskiej, by powiewała na wzgórzu Metropolii, nie
powiódł się, uznał, że stało się tak nie dlatego, że ów projekt był zbyt szalony, lecz właśnie
dlatego, że nie był wystarczająco szalony. Dlatego po klęsce pod Stalingradem i wycofaniu
się wojsk niemieckich Noradunghian, wobec niebezpieczeństwa bolszewickiego, stworzył
prawdziwie wielki plan. Gdy zobaczył, że nie może przyłączyć Rumunii do Stanów
Zjednoczonych, wraz z Constantinem Bellu, skarbnikiem Wielkiej Loży Rumunii, przerobił
projekt, próbując tym razem zjednoczyć Europę, albo przynajmniej tyle krajów, ile się da,
licząc na to, że ta zjednoczona Europa zostanie przyłączona następnie do Stanów
Zjednoczonych Ameryki. Przez ten projekt Noradunghian pozostał wierny wobec swoich
dwóch zobowiązań, a mianowicie masonerii i Rumunii: wyobrażał sobie europejską unię
masońską, która następnie przekształci się w unię państw i aby zwiększyć bezpieczeństwo
przed Rosjanami, przyłączy się do Stanów Zjednoczonych Ameryki.
Przypuszczamy, jak musiał czuć się Sahag Șeitanian, gdy za każdym razem, kiedy
przyjeżdżał do Bukaresztu, wchodził, zafascynowany, do pokoju z mapami. To były jedyne
okoliczności, gdy Sahag i Yusuf współistnieli bez agresji, nienawiści, jedyne miejsce,
wobec rozległych obszarów które przebyli razem, a które w świecie map mieściły się pod
obrotem jednego ramienia. Na początku kraje na mapie miały różne kolory. Ale w miarę
jak projekt zjednoczenia nabierałby realnych kształtów, ten sam kolor pokrywałby coraz
rozleglejsze części, przebiegałby zbawiennie wzdłuż Morza Śródziemnego, aż do Bosforu,
a stamtąd śladami starożytnych Greków, ponad ruinami Troi, Efezu lub Miletu i dalej, poza
te siedem kręgów śmierci, aż do Deir ez-Zor, wschodniej granicy Unii i zachodniej granicy
ogrodu Edenu, teraz obszaru pustynnego z piaskiem miażdżącym szczątki. Sahag przebywał
godzinami w tamtym pomieszczeniu, oglądając mapy ze zbawienną fascynacją, jaką daje
każdemu człowiekowi wyzutemu z nadziei brak jakiegokolwiek ocalenia.
Pod jednym względem plan Micaela Noradunghiana i Generała Dro, naszych
nieuleczalnych marzycieli o cudzie, był błędny. Wierzyli, że wystarczy być do czegoś
przekonanym, aby się w końcu udało. Generał Dro zdawał się przekonany, że może
wyzwolić Armenię od bolszewizmu z pomocą jednego legionu złożonego z kilku tysięcy
ludzi, z czego połowa była niewyszkolona, a druga połowa zmotywowana wyłącznie
możliwością ucieczki z więzienia. A Noradunghian, w tej samej krucjacie przeciwko
bolszewizmowi, mocno wierzył, że zjednoczenie krajów basenu Morza Śródziemnego i
Bałkanów można osiągnąć poprzez rozszerzenie jurysdykcji Rady Najwyższej dla Rumunii
na inne kraje, Wielka Loża Morza Śródziemnego miałaby następnie przekształcić unię
masońską w unię europejską i wreszcie transatlantycką.
Jeśli Legion Armeński Generała Dro został założony, a potem zmasakrowany na Krymie,
unia masońska Micaela Noradunghiana miała nieco więcej szczęścia: nigdy nie powstała.
Co nie znaczy, że mapy nie rozpościerały nadal kolorowych przestrzeni, a Noradunghian
nie podtrzymywał w dalszym ciągu, pewny i uparty, swojego projektu, nawet po
wkroczeniu Rosjan i ustanowieniu komunizmu. Podczas gdy ludzie z jego środowiska
szukali dla siebie schronienia po drugiej stronie granicy, Noradunghian pukał do drzwi
misji wojskowych i zagranicznych poselstw, obiecując wsparcie masonerii w nowej
wojnie sojuszników przeciwko bolszewizmowi.
Wtedy zdarzyły się dwie rzeczy, które sprawiły, że projekt Noradunghiana przeszedł
definitywnie do świata map. Najpierw przyszła odpowiedź amerykańskiego poselstwa: „W
chwili obecnej nie można nic zrobić, ponieważ zgodnie z porozumieniem między
mocarstwami Rumunia jest w sowieckiej strefie wpływów”. Odpowiedź tych, którzy
powinni byli być ostoją projektu, zbiła Noradunghiana z pantałyku. Powstrzymał się od
powtórzenia jej tym, którzy przychodzili oglądać jego mapy. Nie zdawał sobie sprawy, że
dla nich odpowiedź Amerykanów lub to, czy unia dojdzie kiedykolwiek do skutku, miały
mniejsze znaczenie, dla nich bardziej niż rzeczywistość liczyła się iluzja, bardziej niż świat
z jego traktatami i granicami liczyły się mapy, a gdyby świat zaczął przypominać tamte
mapy, wtedy prawdopodobnie wyobraziliby sobie inne.
Na szczęście Micael Noradunghian nie miał zbyt dużo czasu, aby zadręczać się tym
samemu, ponieważ bardzo szybko nadszedł drugi dopust boży. Ubrany tym razem w
kunsztowne słowa, jakby ze strony kogoś chętnego do pomocy. „Nie istnieją żadne
przeszkody dla funkcjonowania lóż masońskich„ – powiedziała do niego Ana Pauker{21},
zapraszając go do Ministerstwa Spraw Zagranicznych. A nawet więcej, aby udowodnić,
jak wielkim uznaniem cieszą się loże, wręczono Noradunghianowi listę wybitnych osób z
partii komunistycznej, które powinny zostać przyjęte do zakonu. Choć rozmowa była pełna
uprzejmości, prowadzona wymęczonym i kaleczonym rumuńskim Any Pauker i Micaela
Noradunghiana, władanym przez każde z nich wedle swoich umiejętności, z akcentem
miejsc pochodzenia i obcych państw, które przebyli, Noradunghian zrozumiał, że partia
komunistyczna chce narzucić jarzmo na kark masonerii i użyć jej do swoich celów,
szczególnie w sprawach zagranicznych. Dlatego też z ormiańskiej ostrożności i mądrości
swych siedemdziesięciu pięciu lat Micael Noradunghian okazał szczególne zadowolenie z
tej propozycji, na tyle powściągliwie, by nie wydać się pochlebcą, ale jednak na tyle
przekonująco, aby opuścić to miejsce bez kajdanek. Zgodził się na nawet na utworzenie
jeszcze jednej loży masońskiej dla rumuńskiej klasy robotniczej. Radość, jaką okazał Anie
Pauker, była tak szczera, że natychmiast po powrocie do domu zwołał wszystkich braci 33
stopnia i zadecydował o przejściu rumuńskiej masonerii w stan spoczynku.
Potem, gdy ludzie z Securitate zaczęli przeszukiwać archiwa i przygotowywać się do
aresztowania wszystkich autorów tej masońskiej i politycznej utopii Stanów
Zjednoczonych Europy i Ameryki, Noradunghian wybrał drogę, która w jego czcigodnym
wieku była w zasięgu ręki. Położył się do łóżka, i wszyscy, którzy go odwiedzali w tamtych
latach ze współczucia albo po to, by pociągnąć go za język na temat archiwów, byli zgodni
co do tego, że życie starca dobiegało końca. Spośród osób, które przewinęły się u
wezgłowia Noradunghiana, wezwał naumyślnie tylko jednego – Levona Zohraba. To jemu
dał mapy, owinięte starannie w płócienną torbę. A Levon Zohrab, w wyniku pewnej
okoliczności, którą odsłania nam Księga szeptów, postanowił przekazać je Sahagowi
Șeitanianowi, szwagrowi mojego dziadka od strony ojca – Garabeta Vosganiana.

OPOWIEŚĆ W OPOWIEŚCI: LEVON ZOHRAB, STRAŻNIK MAP. Spośród


wszystkich bohaterów Księgi szeptów poczucie winy za to, że ocalał, dręczyło chyba
najmocniej Levona Zohraba. W przeciwieństwie do Misaka Torlakiana i innych, którzy
powróciwszy do domu, nie zastali nic więcej prócz zapachu spalonych dachów i
bezpańskich teraz rzeczy, zmieszanych z tynkiem skutym toporami ze ścian, Levon Zohrab
był świadkiem zdarzeń. Jego ojciec, Krikor Zohrab, deputowany Konstantynopola, kazał
mu przysiąc, że postąpi dokładnie tak, jak mu każe, a potem, nim otworzył drzwi
osmańskiej policji, polecił mu ukryć się za zasłoną, nakazując pozostać tam w bezruchu aż
do końca. W ten sposób Levon widział, jak policja wtargnęła do środka i na skinienie
głowy Harutiuna Măgârdiciana, który towarzyszył im, aby upewnić się, że Krikor jest
ormiańskim deputowanym, aresztowali go rankiem 24 kwietnia 1915 roku, by dołączył do
Daniela Varujana, Siamanta, Vartkesa, ojca Komitasa i innych ormiańskich przywódców
zatrzymanych tego samego dnia. Świadectwo Levona Zohraba przekonało kilka lat później
Salomona Tehliriana, by zabić Măgârdiciana w sposób uważany za najbardziej przykładny,
to znaczy strzelając mu w serce na oczach jego rodziny. Wtedy jednak Levon Zohrab nie
myślał o zemście, lecz o wstydzie, jakiego doświadczył asystując bezradnie, zza zasłony,
aresztowaniu ojca.
Levon Zohrab jest nie tylko bohaterem opowieści w opowieści, ale jednym z bohaterów
konwojów idących śladami konwojów. Wyruszył śladami ojca, analizując trasę konwojów.
Czekał na szeregi deportowanych, mieszał się między nich tam, gdzie nadzór nie był
wystarczająco surowy, próbując w ten sposób natrafić na ślad aresztowanych w 24
kwietnia, zatrzymywał się w zajazdach, wdając się w rozmowy z dowódcami żandarmów.
Ale ponieważ szedł na piechotę, a Krikor Zohrab i Vartkes efendi, dwaj ormiańscy
deputowani, zostali wywiezieni pociągiem, a następnie samochodem do Aleppo, zawsze
docierał za późno. Przed nim, jakkolwiek szybko by się przemieszczał, znajdował się stale
inny konwój, jakby jedne ciągnęły za sobą drugie, niczym nawleczone na linę. W Aleppo
dowiedział się o śmierci ojca, pewien oficer zrelacjonował mu historię człowieka, który
się chwalił, że własnoręcznie zgładził Zohraba oraz Vartkesa efendi, i opowiadał ze
szczegółami o straszliwych torturach, którym ci dwaj zostali poddani. Levon Zohrab starał
się zidentyfikować miejsca: myśl, że kości jego ojca leżą porzucone gdzieś przypadkowo,
nie dawała mu spokoju. Odtworzył wszystko, co się dało, z tamtych opowieści przy
kieliszku i odnalazł miejsca, które odpowiadały opisom. Następnie zatrudnił dwóch
miejscowych, z wozem i odpowiednimi narzędziami, i zaczął szukać szczątków ojca. Ale
na tamtych obszarach, gdzie kości znajdowały się na każdym kroku i gdzie, z powodu
dużych różnic temperatur między dniem i nocą, wiatrów, a przede wszystkim
popołudniowego upału, ciała poczerniały, ubrania zgniły, a skóra odchodziła od kości, było
absolutnie niemożliwe, by zidentyfikował jakiekolwiek ciało, które przypominałoby jego
ojca. Wtedy zaczął grzebać wszystkie trupy, które spotykał na swojej drodze, z nadzieją, że
któreś z ciał mogło należeć do jego ojca. Zajmował się tym przez kilka tygodni, aż w końcu
żaden miejscowy, bez względu na proponowaną cenę, nie chciał mu towarzyszyć,
obawiając się jego szklistego spojrzenia i gorliwości, z jaką szukał na rozkładających się
ciałach znaków śmierci, które znał z opowieści o zamordowaniu ojca. Więc Zohrab
kontynuował poszukiwania przez jakiś czas sam, ale w końcu zaprzestał, wyczerpany i
zaniepokojony śledzącymi go spojrzeniami, pogłoskami i szeptami umiarkowanymi lub
wściekłymi, które narastały wokół niego, jakoby był niespełna rozumu lub nawet grabieżcą
nieboszczyków.
Levon Zohrab przybył do Rumunii, podobnie jak pozostałe dziesiątki tysięcy
uciekinierów, którzy wybrali ten kraj na miejsce docelowe, przez port w Konstancy,
kolorowe i tętniące życiem miejsce, gdzie krzyżowały się drogi towarów z całego świata,
gdzie pieniądze krążyły szybko jak w otchłani wirów i gdzie, jak w niewielu innych
miejscach, jeśli chciałeś uciec, mogłeś znaleźć kryjówkę najlepszą z możliwych.
Ale Zohrab zdołał uciec od wszystkiego z wyjątkiem własnych niepokojów. Wybrał dla
siebie życie pełne trudu i w biedzie, wśród prostych i brutalnych ludzi, jakimi są tragarze z
portu. Potem pracował przy nasypach i na budowach, uważając, że pokuta nieustannego
kopania i zasypywania dołów najskuteczniej przytłacza brzemię pozostania przy życiu i
braku pochówku dla ciała ojca. Największą udręką nie była jednak pokuta sama w sobie,
lecz niemożność odbycia jej do końca. Ponieważ place budowy potrzebują różnego rodzaju
materiałów, od kamienia po cegłę, a materiały nie zawsze przybywały na czas, Levon
Zohrab, przyzwyczajony do tego, by sprawy przebiegały jak należy, skontaktował się z
kilkoma kupcami ormiańskimi z Konstancy i zorganizował skład materiałów budowlanych.
Wkrótce porzucił łopatę i rozwinął handel. Zamiast pokuty, którą sobie narzucił, Levon
Zohrab zauważył, nie bez obawy, że zaczyna się bogacić. A najgorsze było to, że nie mógł
się powstrzymać. Pieniądze nie przynosiły mu żadnego ukojenia, wręcz przeciwnie,
pomnażały się z nieprzepartą lekkością, pogłębiając poczucie winy za to, że pozostał przy
życiu. Ormianie, którzy ocaleli, oddalali się coraz bardziej od cierpienia, które mogło ich
wyleczyć, bogacąc się nieustannie. Tak się stało z Armenagiem Manisalianem, z rodzinami
Isrealianów, Seferianów, z Avedisem Varteresianem, Terenigiem Danelianem, Krikorem
Zambaccianem, Hartinem Fringhianem, Hovsepem Dudianem, Micaelem Noradunghianem i
wieloma innymi. I podobnie było z Levonem Zohrabem. Siła, która zachęcała go do
bogacenia się, do wymyślania sposobów zwiększania różnicy między ceną zakupu a ceną
sprzedaży, była silniejsza niż chęć pozostania ubogim i pokornym dla odkupienia grzechu
przetrwania. I im bardziej krwawiły w nim niezagojone, rozjątrzane ząbkowanymi
srebrnymi monetami rany, tym więcej przybywało pieniędzy i zamienione na złoto i
kamienie szlachetne, przytłaczały jeszcze mocniej. Tak więc, bezsilny wobec tej
skłonności, która płynęła w jego żyłach, rozwinął swoje interesy i przeniósł się do
Bukaresztu, gdzie spotkał się z Micaelem Noradunghianem. Ten wyjaśnił mu, że najlepszym
sposobem na wzbogacenie się Rumunii jest prowadzenie interesów z administracją, a jeśli
chcesz zaoszczędzić czas i należne łapówki, stosownie jest samemu się tam dostać. Tak
więc, Levon Zohrab został kierownikiem Monopolu Tytoniowego i kilku fabryk tytoniu.
Nie wiadomo jaki majątek zgromadził Levon Zohrab. Być może on sam, zaniedbując
liczenie pieniędzy, a może przerażony mocą, z jaką do niego płynęły, nie wiedział tego. I
nawet nie mógł ich policzyć, ponieważ w przeciwieństwie do Hartina Fringhiana, nie ujął
majątku w żadnym testamencie. A ci, którzy skonfiskowali mu wszystko w 1948 roku i
wyrzucili z Monopolu Tytoniowego, ze zrozumiałych względów nie zadali sobie trudu, by
składać sprawozdanie z kont, papierów wartościowych lub rulonów pieniędzy. Stary,
wypędzony ze swoich domów, pozbawiony samochodów i dyrektorskich stołków,
mieszkając na mansardzie, która niegdyś był pomieszczeniem dla służby w jego domu przy
Bulwarze, Levon Zohrab miał chwilę wytchnienia, by ponownie spotkać się z ojcem. Teraz
jednak, albo dlatego że jego stare serce było mniej przygotowane do stawienia czoła
pokucie, albo dlatego że był starszy niż jego ojciec w chwili śmierci, ból był bardziej
rozdzierający, myślał bowiem o swoim ojcu z czułością, jak o młodszym bracie, czując się
jeszcze bardziej zobowiązanym, by go obronić.
Te rozmowy Levona Zohraba z samym sobą, który stał się teraz starszym bratem
swojego ojca, zostały przerwane dwukrotnie. A za trzecim razem, przygotowując się na
śmierć, przerwał je sam. Pierwszy raz to było wtedy, gdy Micael Noradunghian dał mu
mapy. „To już koniec” – powiedział, pięknym ormiańskim, którego nauczył się w
Konstantynopolu w Robert College. Opowiedział mu, jak wprowadził masonerię w stan
spoczynku i jak zaczął oddawać na przechowanie najcenniejsze odznaczenia. A
najcenniejsze ze wszystkiego dla Micaela Noradunghiana były mapy, których Securitate nie
powinna znaleźć za nic w świecie. „Dlaczego ja?” – zapytał Levon Zohrab. „Bo ty
rozumiesz. U ciebie będą bezpieczne. Z tobą już się rozliczyli, zabrali ci wszystko”.
„Oprócz urojeń” – mógł odpowiedzieć, ale tymi Levon Zohrab, tak samo jak on, nie dzielili
się z nikim, więc nawet Securitate, ze swoją agresywną dociekliwą zręcznością, nie mogła
ich znaleźć, by je im zabrać. „Ale jestem prawie tak stary jak ty – sprzeciwiał się Levon
Zohrab. – I równie sam”. „Przekażesz je w odpowiednim momencie dalej. Przynajmniej
nikt nie zmąci twojej samotności”. Nie widzieli się już więcej od tamtej chwili. Gdy
rozpoczął się proces i śledczy pytali o mapy, nikt nic nie wiedział o miejscu, gdzie mogły
się znajdować, żaden bowiem z tych dwóch już nie żył, a mapy, chociaż nadal istniały,
nigdy już nie zostały odnalezione.
Micael Noradunghian mylił się jednak. Reżim komunistyczny miał jeszcze coś, co mógł
dzielić z Levonem Zohrabem. A to dlatego że – tu Noradunghian znowu się mylił – nie
zabrał mu zupełnie wszystkiego, pozostał mu jeszcze honor. Ponieważ wzrok jego ojca,
widziany zza zasłony, zapadł mu mocno w pamięć, naznaczył poważnie jego życie, surowe
i bez przymrużenia oka, uniemożliwiając zrobienie czegokolwiek, co mogłoby splamić
nazwisko Zohrab. I to jest właśnie to, czego w danym momencie potrzebowali komuniści:
jego słowa honoru. Tego samego lata 1948 roku do mansardy Levona Zohraba wtargnęło
czterech mężczyzn w skórzanych kurtkach, którzy przyciskając rękami ramiona, zmusili go,
aby usiadł przy stole. Zohrab pomyślał przestraszony, że chodzi o mapy, i wyrzucał sobie w
duchu, że je przyjął. Ale ci ludzie nie szukali map i właściwie nie szukali niczego, co
mogło zostać wcześniej ukryte. Szukali tylko tego, co wiedzieli, że znajdą, co było na
wierzchu, a mianowicie telefonu. Zabrali go z szafki nocnej i postawili przed nim. Wtedy
usłyszał kroki na schodach i do pokoju wszedł piąty mężczyzna, który nie miał na sobie
skórzanej kurtki, ale lekki garnitur letni, leżący niezgrabnie na jego grubym ciele. Nie miał
niepokojącej ekspresji jak pozostali, wręcz przeciwnie, zdjął kapelusz przed skamieniałym
starcem, z grzecznością, która nawet jeśli mogła wydawać się przesadzona w tamtych
okolicznościach, nie wydawała się zupełnie wymuszona. I w przeciwieństwie do reszty
nowo przybyły, kładąc kapelusz obok telefonu i pozostając na stojąco, być może wyrażając
szacunek, a może na znak, że to nie potrwa długo, uśmiechnął się i powiedział: „Jestem
Stoica Chivu”, z taką miną, jakby to jedno zdanie z miejsca wyjaśniało wszystko. Levon
Zohrab chciał wstać, gdy usłyszał to imię, ale ręce pozostałych docisnęły jego ramiona,
trzymając go na krześle. Człowiek skarcił ich spojrzeniem, a następnie zwrócił się do
starca: „Nie ma się czego obawiać, panie Zohrab”. Powiedział „panie” bez cienia ironii,
akceptując różnice pomiędzy światami, do których należeli, nawet jeśli jego świat był
nowszy i panował nad tym drugim. „Nie chcemy panu wyrządzić żadnej krzywdy, nie
przyszliśmy zabrać ani pana, ani nic z pana rzeczy. Potrzebujemy tylko pańskiego słowa
honoru”.
Chivu Stoica wyjął z kieszeni kartkę papieru i wygładził ją przed starcem: „Wie pan, co
to jest, panie Zohrab?”. Stary człowiek włożył okulary do czytania. Potem podał mu z
powrotem kartkę papieru. „To jest numer telefonu w Turcji„ – powiedział. „Zna pan dobrze
ten numer, prawda, panie Zohrab? – zapytał Chivu Stoica, uśmiechając, po raz pierwszy
jakby nieco mniej uprzejmie. – Są wśród nas pana byli pracownicy z fabryki tytoniu, nawet
bliscy współpracownicy. Mówią, że często korzystał pan z tego numeru…”. Zohrab
spojrzał na niego, uśmiech zniknął. „Jeśli umrę – pomyślał starzec – mapy przepadną,
obiecałem Micaelowi, że będę ich strzegł”. Co więcej, prócz map i badawczego
spojrzenia ojca Levon Zohrab nie miał nic. „To numer dyrektora Banku Turcji…” –
odpowiedział z westchnieniem. Na twarzy Chivu Stoiki ponowie zagościł szeroki uśmiech.
Wziął słuchawkę i podał mu ją: „Proszę do niego zadzwonić…”. „Co miałbym mu
powiedzieć, zwłaszcza w obecnej sytuacji?”. „Mamy wielu wrogów, panie Zohrab… Po
nacjonalizacji konta Rumunii w bankach zagranicznych zostały zablokowane. W porcie
Konstanca czeka kilka tureckich statków, które przywiozły rudę. Możemy płacić tylko żywą
gotówką. Kapitanowie grożą, że podniosą kotwicę. A kraj bardzo potrzebuje tego
ładunku…”. „A co ja mogę zrobić?”. „Zadzwonić do dyrektora Banku Turcji…
Potrzebujemy trzech dni, aby zebrać pieniądze. Zapłacimy też odsetki. Musi zaakceptować
opóźnienie…”. „O jakiej sumie mówimy?” – zapytał Zohrab. Chivu Stoica obrócił kartkę
papieru i napisał ciąg cyfr, które ledwie zmieściły się na szerokość. Zohrab zrobił wielkie
oczy ze zdumienia. „A w jaki sposób chcecie zagwarantować, że zapłacicie tę kwotę?”.
„Pana słowem honoru, panie Zohrab”. Ponownie podał mu słuchawkę: „Ostrzegam pana, że
jeden z moich ludzi tutaj został wybrany dlatego, że zna turecki”. Chivu Stoica wybrał
starannie numer i rozkazującym tonem poprosił operatora o połączenie, a Levon Zohrab
wziął słuchawkę i zaczął mówić. Stoica patrzył pytająco na swojego człowieka, który
potwierdził, że wszystko jest w porządku. Zohrab mówił kilka minut, po czym odłożył
powoli słuchawkę. „Załatwione – powiedział. – Statki poczekają…”. Pozostał w bezruchu,
aż człowiek w płóciennym garniturze założył kapelusz, zapominając ukłonić się ponownie,
i zniknął na klatce schodowej, a pozostali podążyli hałaśliwie za nim.
Wtedy Zohrab odwrócił w swoją stronę telefon, podniósł słuchawkę i wybrał powoli
numer, starając się go sobie przypomnieć. Nie mógł uwierzyć, że zrobił to, co zrobił. Ale
jego ojciec, Krikor Zohrab, byłby z niego dumny, być może po raz pierwszy, nawet widząc
go na mansardzie, z łazienką na końcu korytarzu wąskiej klatki schodowej, która pozostała
jego jedynym kontaktem ze światem i po której od jakiegoś czasu wychodzili tylko ci,
którzy przynosili mu emeryturę, oraz ci, o których już wspomniano tutaj. I może właśnie
dlatego ojciec byłby z niego dumny, że tylko jego słowo honoru, dane niepewnym głosem
człowieka otoczonego przez czterech mężczyzn, u których wybrzuszenie na udzie zdradzało,
że mają broń, okazało się gwarancją silniejszą niż to, co było w stanie zaoferować całe
państwo.
Sahag Șeitanian przyszedł akurat następnego dnia wcześnie rano. Zrobił dokładnie tak,
jak go pouczył Levon Zohrab; przeszedł kilka razy pod domem, do placu Gemeni i z
powrotem, zatrzymał się nieco dalej, naprzeciwko parku Ioanid, zbadał okna od strony
ulicy, obserwując jakieś poruszenie za zasłoną. Dopiero potem wspiął się po schodach,
starając się nie hałasować. Usiedli twarzą w twarz, Levon Zohrab i Sahag Șeitanian
związani tymi samymi wspomnieniami kręgów śmierci. „To tak, jakbyś go pochował –
powiedział Sahag Șeitanian – kto wie. Zrobiłeś wszystko, co można było zrobić”. „Nie
powinienem był zostawiać go samego – wyszeptał Levon Zohrab. – Był stary, powinienem
był wyruszyć wraz nim”. „Ciebie też by zabili”. „W pewnym sensie i tak to zrobili”.
„Posłuchaj, baron Zohrab – powiedział mój ojciec chrzestny, Sahag Șeitanian, pochylając
się nad stołem. – My dwaj nosimy w sobie to samo cierpienie, ty spojrzenie swojego ojca,
ja spojrzenie mojej matki. Oto co myślę: nie mogliśmy postąpić inaczej. Tak było lepiej i
dla nich. Jeśli naprawdę kochasz swoich rodziców, musisz pozwolić im umrzeć przed
tobą”. Ale przynajmniej tym razem powód, dla którego Levon Zohrab wezwał go do siebie,
był inny. Opowiedział mu o wizycie, którą Chivu Stoica złożył mu dzień wcześniej. Sahag
Şeitanian zrobił wielkie oczy: „Bank Turcji? Masz na myśli… Bank Osmański? Ten, który
Armen Garo chciał wysadzić w powietrze w czasach sułtana Abdula Hamida?”. „Dyrektor
jest moim byłym kolegą ze szkoły; pozostaliśmy przyjaciółmi. Wiedzieli o tym”. „Teraz,
gdy wyświadczyłeś im przysługę, będzie ci łatwiej. Powinni być ci wdzięczni”. Levon
Zohrab uśmiechnął się smutno: „Zostały mi tylko trzy dni życia, Sahag. Dokładnie tyle, ile
wynosi czas zwłoki, o którą zwrócili się do banku. Ktoś, kto ma u ciebie dług
wdzięczności, staje się twoim największym wrogiem. Zwłaszcza jeśli nie jest
człowiekiem, ale państwem. Pomyśl: reżim komunistyczny, ze swoją partią, ze wszystkimi
jego działaczami, Securitate, więzieniami, z dziesiątkami tysięcy ludzi przepychających
się, by zostać komunistami, okazuje się słabszy niż słowo jednego człowieka, i to
człowieka tego pokroju co inni prześladowani? Jestem dla nich brzemieniem! Gdy
dowódca konwoju otrzyma swoje pieniądze i rozładuje rudę, przyjdą po mnie i może nawet
nie zadadzą sobie trudu, by mnie aresztować”. Wstał i podszedł do kąta pokoju, gdzie
otwierały się drzwi prowadzące do pewnego rodzaju schowka. „Złożyłem obietnicę, której
muszę dotrzymać – powiedział. – Podnieś, proszę, tamte deski w kącie. Uważaj, mogą się
zniszczyć…”. Sahag namacał schowek, wyjął zwoje map Noradunghiana, niczym
dzieciątko z chrzcielnicy, i przycisnął do piersi. „Zabierz je – powiedział Levon Zohrab. –
Są twoje, ty kochasz je najbardziej”.
W drzwiach zatrzymał Sahaga: „Naprawdę myślisz, że to dowód miłości, iż pozwoliłem
umrzeć mojemu ojcu?”. „To nie tak. To dowodzi, że go kochałeś, bo nie umarłeś razem z
nim, na jego oczach. Taki jest porządek świata: my chowamy naszych rodziców, a nas
pochowają nasze dzieci”. „Co w przypadku nas dwóch nie ma zastosowania – powiedział
stary Zohrab, uśmiechając się smutno – ani z jednej, ani z drugiej strony, prawda, Sahag?”.
Ale to nie Sahag mu odpowiedział, lecz Yusuf, ze śmiechem, który wydostał się z jego
wnętrza, zwracając się do innego Yusufa, który odpowiadał mu z kościstej klatki
piersiowej starca, tańcując dziko po ciągnących się od wschodu obszarach mapy, pośród
niepogrzebanych starców i nienarodzonych dzieci.
Pierwszy, tak jak obiecał i uwolniony od przyrzeczenia, umarł stary Zohrab, nie
czekając na zabójczy wyraz wdzięczności ze strony reżimu komunistycznego. Śmierć
uchroniła tych ludzi w młodości, nawet wbrew ich woli. I właśnie dlatego, że ich wtedy
ominęła, i właśnie dlatego, że z tego powodu nie dostąpili własnej śmierci, byli zmuszeni
przeżywać we wspomnieniach i koszmarach śmierć innych, ona zadecydowała, że jeśli
pierwszy raz była wzywana i nie przyszła, za drugim razem przyjdzie tylko na zawołanie, i
to niezwłocznie. To dlatego śmierć sprawiła ten dar wielu Ormianom mojego dzieciństwa:
posłusznie służyła im do starości, migocząc w płomieniu świecy, kłębiąc się w oparach
kawy, marszcząc się w fałdach pościeli, mżąc za oknem lub przenikając pomiędzy
szczelinami drzwi, a kiedy ją wołali, przychodziła, składała ich do łóżka, pokrywała ciała
ich cieniem i nadawała im, w chwili śmierci, spokojny wyraz twarzy. Levon Zohrab umarł,
siedząc przy stole, z głową podpartą na lewej dłoni, w drugiej zaś trzymając słuchawkę
telefonu. Ten telefon był ostatecznie dowodem na to, że żył przyzwoicie. Nie wiemy, z kim
chciał się połączyć albo czy chciał komuś odpowiedzieć, nie ma żadnych dowodów na to,
że ktoś odwiedził go, z wyjątkiem śmierci oczywiście, która pozostała z nim jako ostatnia,
zdejmując go z krzyża i biorąc miłosiernie w ramiona.
Drugi był Micael Noradunghian. W jego przypadku śmierć wahała się. Leżał długo w
łóżku, zanim, po jego tajemniczym życiu, przybyła go poznać. Śmierć nie lubi obcych;
dopiero słuchając jego szeptów i mamrotania, śledząc koszmary, wertując jego papiery i
rekonstruując wspomnienia z fałdów na poduszce, śmierć przywykła do mężczyzny i
wniknęła weń, i poznała go. Został pochowany ostatniego dnia zimy 1951 roku tylko w
towarzystwie kilku członków Rady Najwyższej Stopnia 33 i ostatniego, którą powołał
ponownie do życia blisko trzydzieści lat wcześniej. Biskup Vazgen Balgian nie patrzył
przechylnym okiem na ich życzenie. Ale musiał je zaakceptować, zwłaszcza że zgodziły się
na to nawet władze, które chciały zemścić się na martwym Noradunghanie za wrogość, jaką
okazywał im za życia. Za to, że wprowadził masonerię w stan spoczynku akurat wtedy, gdy
komuniści byli tak blisko, by położyć na niej łapę, Noradunghian miał teraz zostać ukarany.
Czy można ukarać zmarłego inaczej niż wystawiając na próbę dobre wspomnienie o nim?
A ponieważ władze komunistyczne mogły zemścić się na wrogu nie inaczej jak okazując mu
życzliwość, sugerując, że to, co wydawało się oporem, było w rzeczywistości tylko
poddaństwem, reżim komunistyczny dał wyraz swojego żalu po stracie przyjaciela. Ale
garstka tych, którzy znali Noradunghiana i wiedzieli, że zadecydował o przejściu masonerii
w stan spoczynku nie po to, by ją zniszczyć, lecz aby uniknąć upokorzenia, w nadziei, że
nadejdą lepsze czasy, przyszła na pogrzeb i oddała mu hołd. A biskup Vazgen zgodził się,
jak już wspomniałem, by na jego nagrobku wyryto symbole masońskie, a pod spodem
napisano: Wielki Suwerenny Inspektor Generalny Najwyższej Rady 33 i Ostatniego Stopnia
w Rumunii”, a dalej: „27 potomek dynastii Pacradouni”, co oznaczało, że ten Ormianin z
Agn, który został kupcem w Galacie, a następnie ministrem w Konstantynopolu, który
przewodniczył z ukrycia masonerii w Rumunii, a potem sprzedawał broń i złudzenia, był
potomkiem ostatniego wielkiego króla ormiańskiego rodu jednej z małych lub wielkich
Armenii, które zostały stworzone, rozkwitły lub zgasły pomiędzy zakolem Morza
Śródziemnego i trójkątem jezior Van, Sevan i Urmia.
W tamtym czasie Sahag Șeitanian był mężczyzną w sile wieku. Za radą dziadka
Garabeta przyniósł mapy do kancelarii parafialnej i umieścił je tam, gdzie nikt nie
pomyślałby ich szukać, a gdzie można było znaleźć wszystko, a mianowicie w malowanej
skrzyni z szatami liturgicznymi. Udawali się tam niekiedy, podczas gdy Arşag, dzwonnik,
stał na czatach, śledząc uważnie okolice, i kontemplowali mapy, marząc o wskrzeszeniu
granic. Arşag, z tego właśnie powodu, nie oglądał map, ale przyzwyczajony do śledzenia
lotu ptaków, szukał granic tam, gdzie są one ruchome, czyli bez znaczenia. Minas, ślepiec,
przesuwał palcami po mapach, wyczuwał granice opuszkami palców, a następnie schodził
palcem wskazującym do granicy wschodniej, tam, gdzie zatrzymywała się droga karawan.
„Widzę wszędzie – mówił, przynajmniej promień światła – tylko tutaj, w tym miejscu jest
ciemno. Przynieś świecę i umieśćcie ją tutaj”. Anton Merzian zapytał, czy nie byłoby lepiej
zanieść mapy do grobowca Seferiana, aby uniknąć niebezpieczeństwa. Krikor Minasian,
który nie przepuszczał żadnej okazji, by naśmiewać się z jego pytającego sposobu
mówienia głupstw, uważał, że gdyby mieli słuchać tego tchórza Antona Merziana, map nie
należałoby ukrywać w grobowcu, lecz zakopać na dobre. Pozostali nie mieli żadnego
zdania, jedyną rzeczą, co do której wszyscy byli zgodni, było to, że Amerykanie, zamiast
tracić czas w Korei, zrobiliby lepiej, z MacArthurem na czele, gdyby udali się jak
najszybciej na Bałkany. Sahag Şeitanian, który przechowywał klucze do kancelarii i tym
sposobem mógł otworzyć od czasu do czasu skrzynię i spojrzeć na mapy, zapalał świecę na
spodeczku od filiżanki kawy, umieszczonym na ziemi we wschodnim rogu, nawet jeśli z
powodu płomienia przychodził też Minas, ślepiec, który spośród wszystkich rzeczy, nawet
tych najjaśniejszych, najlepiej rozróżniał świece. Patrzyli obaj wielkimi ciemnymi oczami,
każdy bowiem widział na swój sposób, którego nie mógł przekazać drugiemu. „Nie możesz
czytać map w grobowcu – mawiał dziadek Garabet – ponieważ jest w nim za mało
przestrzeni. Po tym, jak taki szmat czasu leżały zwinięte w rulon, rozwinięte mapy czują
potrzebę oddychania i co więcej nie możesz właściwie ich oglądać, gdy pochylasz się nad
nimi jak jakiś kaleka, szukając po omacku, lecz gdy stoisz prosto. Kulenie się nie pasuje do
wspaniałości map”.
Mapy pozostały więc w skrzyni w kancelarii, a oni przychodzili od czasu do czasu, w
przeddzień ważnych dni, aby je oglądać. Z czasem mapy zaczęły żółknąć na rogach,
nasiąkły zapachem starych izb. Wyjmowali je jak cyborium i milczeli dookoła nich. Krąg
wokół map zaczął się przerzedzać, aż spośród Ormian mojego dzieciństwa pozostał tylko
Sahag Șeitanian – a przy nim zamiast Minasa, ślepca, Yusuf, który zestarzał się znacznie
szybciej, był teraz wychudzony, drżał na całym ciele i był ślepy jak Minas, tak że
przyzwyczaiwszy się do niego od dłuższego czasu i litując się nad nim, Sahag prowadził
go, pokazując mu czasami drogę do siebie samego, tak, by Yusuf mógł ponownie wejść do
jego ciała i odpocząć.
Pewnej nocy zdarzyło się coś niespotykanego. Sahagowi Șeitanianowi przyśnił się
Yusuf. We śnie Yusuf spał, wyciągnięty na swoim materacu z suchych aromatycznych traw,
w białym namiocie rozbitym na pustyni. Przewracając się w jego śnie, Yusuf śnił z kolei o
Sahagu, także śpiącym w namiocie, namiocie z połatanych prześcieradeł w Deir ez-Zor, ale
Sahag był większy, ubrany w białą tunikę poplamioną krwią. We śnie Sahag wołał imię
Yusufa, wołał krew po imieniu i z kolei śnił o śpiącym Yusufie. W ten sposób, pogrążając
się każdy we śnie tego drugiego, Sahag i Yusuf spotkali się po raz pierwszy śniąc. Wtedy
Sahag wiedział, że Yusuf, który po raz pierwszy był identyczny jak on, nie żyje. To był
znak. W niedługim czasie on też umarł. Nie zostało już zbyt wiele osób, które towarzyszyły
mu w drodze na cmentarz, oprócz nas, jego wnuków. Nie znaleźliśmy już map w skrzyni,
gdy poszliśmy po sutanny i szaty liturgiczne, aby oddać je do Muzeum Ormiańskiego w
Bukareszcie. Istniały dopóty, dopóki różniły się od tego świata. W miarę jak kontynenty
dzieliły się ponownie i przegrupowywały, całe kawałki map zaczynały bieleć i po prostu
zanikać. Europa zaczęła się jednoczyć kawałek po kawałku. Ameryka zjednoczyła się z
Europą w powłoce ochronnej. Upadł mur berliński, Armenia została wyzwolona, chociaż z
tych trzech jezior zachowała tylko Sevan i zatrzymała się u podnóża góry Ararat. Minas,
ślepiec, od dawna już nie żył, owinięty w całun wizji Kevorka Ceauşa i opłakiwany przez
swoje córki, Luizę i Armaveni, mapy zaś zaczęły nabierać bielma jego oczu. W miarę jak
świat zaczynał się uzdrawiać, mapy zapadały na zaćmę. Podobnie jak wielu marzycieli,
Micael Noradunghian, Levon Zohrab, Sahag Șeitanian i inni ich pokroju wyobrażali sobie
rzeczywistość przed rzeczywistością, co miało jedynie dar sprawiania, że czuli się jeszcze
bardziej samotni na tym świecie.
Nie wiem, z powodu jakiej choroby zmarł Sahag Șeitanian. Niektórzy mówili, że ze
starości, ale dla Ormian mojego dzieciństwa starość nie była chorobą. Śmierć zaprosiła go
pod arkady i pozwoliła mu wybrać z galanterii sposób, w jaki umrze, i moment, kiedy to
się stanie. Wybrał moment, kiedy mapy zbielały całkowicie i nie istniało już nic, co
mogłoby go kusić. Takie było jego objawienie, apokalipsa map, dzień, w którym mapy
schodzą na ziemię.
dziesięć

Misak Torlakian, wyciągnięty z tłumu, miał posiniaczone od ciosów ciało, krwawił, jego
ubranie było poszarpane na strzępy. Został zaprowadzony do ciemnego pomieszczenia i
wepchnięty do środka. Skulił się na zimnej podłodze. Zamknął oczy i leżał nieruchomo
przez całą noc. Biały ogier zawrócił i pasł się teraz spokojnie na równinie. Był osiodłany,
ale jeździec zniknął. Misak zbliżył się do niego, koń obwąchał go, nie stając na dwóch
nogach, zarżał krótko i odszedł. Rano Misaka powierzono żołnierzom, którzy
przetransportowali go, pod zaostrzoną strażą i bocznymi ulicami, do innego więzienia.
Cela niewiele różniła się od tej, gdzie spędził noc, ale dzielił ją z innymi więźniami,
młodym Macedończykiem i Arabem aresztowanymi za morderstwo, oraz bolszewickim
Rosjaninem zatrzymanym za szpiegostwo. Zaopiekowali się nim, dali mu wody, a następnie
położyli na jedynym w pomieszczeniu materacu i także oni zeznawali potem na jego
korzyść.
Jeden ze strażników, zwany Parsagh, okazał się Ormianinem. Przyniósł mu inne ubranie
i przekazał na zewnątrz wiadomość, że Misak Torlakian żyje. Co zostało upublicznione
tydzień później, gdy po serii pobieżnych przesłuchań oraz konfrontacji Misaka Torlakiana z
bratem ofiary, poinformowano go, że jego proces wkrótce się zacznie i że będzie
potrzebował adwokata. Którego wspólnota ormiańska znalazła mu niezwłocznie w osobie
Hmaiaga Khosroviana.
Świadectwa z tamtych czasów mówią, że Misak Torlakian miał podczas procesu
postawę apatyczną. Stał w bezruchu, zdawało się, że nie słucha zeznań, a pytany,
odpowiadał monosylabami. Nie drgnął nawet wtedy, gdy świadkowie obrony
przywoływali okoliczności masakr w Trabzonie, w 1895 i w 1915 roku, lub tych z Baku
zapoczątkowanych przez Bechbuda chana Dżiwanszira.
Adwokat Hmaiag Khosrovian asystował niewiele wcześniej w rozprawie Solomona
Tehliriana w Berlinie. Wykorzystując wielu świadków przybyłych z całego świata, których
zeznania zrobiły wrażenie na sędziach, obrona nie występowała o uniewinnienie
oskarżonego, lecz o jego uwolnienie, powołując się na jego stan psychiczny i brak
poczytalności w chwili zabójstwa. Wykazano, że Solomon Tehlirian był epileptykiem z
nadwątloną psychiką w wyniku traum nabytych podczas deportacji. Chociaż zbrodnia była
oczywista i Solomon Tehlirian jej nie przeczył, sąd zdecydował ostatecznie o
wypuszczeniu go na wolność.
Hmaiag Khosrovian zastosował tę samą strategię na procesie w Konstantynopolu.
Podczas gdy Solomon Tehlirian naprawdę miał nadszarpniętą psychikę, nawet jeśli nie tak
bardzo, by nie wiedział, co robi, był opętany jedyną myślą, że nie może znaleźć i zabić
Taaalata Paszy, to Misaka Torlakiana, chłopaka ze wsi, o krzepkiej budowie i
doświadczonego w sytuacjach ekstremalnych, będzie trudniej, jak się zdawało, przemienić
w epileptyka lub schizofrenika. Hmaiag Khosrovian ćwiczył z Misakiem Torlakianem
symulowanie choroby psychicznej, ale przy jego całkowitym braku zręczności prawnik
uznał, że przytomny Misak Torlakian nigdy nie zdoła nikogo przekonać, że nie jest przy
zdrowych zmysłach. Dlatego Khosrovian zdecydował, że Torlakian jest chory, nie w stanie
przytomności, lecz we śnie. Adwokat wiedział, że wobec niepodważalnych dowodów na
to, iż Torlakian jest zabójcą Bechbuda chana Dżiwanszira, licząc nawet na okoliczności
łagodzące dzięki przytłaczającym zeznaniom o deportacjach i masakrach Ormian oraz na
fakt, że sąd składał się, od strażników po sędziów, z Anglików, Misak Torlakian nie miałby
żadnej szansy na wywinięcie się od oskarżenia o zbrodnię z premedytacją. A to prowadziło
do jedynej kary: skazania na śmierć przez powieszenie. Było więc oczywiste, że należało
coś wymyślić, inaczej Misak Torlakian pozostanie w oczach dziennikarzy zagranicznych
obecnych na rozprawie oraz świadków z całego świata bezmyślnym mścicielem,
wymierzającym nieusprawiedliwioną karę, ciałem szamoczącym się, a potem kołyszącym
na stryczku z drobną szczeliną między dwoma kręgami szyjnymi – atlasem i axisem.
Spośród wszystkich rodzajów śmierci szubienica ma najmniejsze szanse, by dostarczać
bohaterów.
Hmaiag Khosrovian zatem, nim podjął walkę z prokuratorami, postanowił walczyć z
milczeniem Misaka Torlakiana. Miał długie widzenia z oskarżonym, patrzył na niego, jak
milczy, z nieobecnym spojrzeniem, jak pociera sobie nadgarstki uwolnione z kajdanek,
pozwalał mu przechadzać się po pokoju tam i z powrotem, nie przerywając. On pierwszy
opowiedział Misakowi o sobie, o swych zamordowanych krewnych, o Solomonie
Tehlirianie i o tym, jak ten śledził Talaata Paszę, unikając rozmowy o operacji „Nemesis”,
choć był jednym z nielicznych, poza kręgiem ochotników kierowanych przez Armena Garo,
który znał tajemnicę, ale zachował ją w sekrecie i świadomie się nie ujawniał, wierząc, że
przez sugerowanie pewnych rzeczy, których zdawało się, że nie znał od środka, ale którym
nadawał właściwy sens, zdobędzie zaufanie Misaka Torlakiana. I tak krok po kroku Misak,
wciągnięty w opowieści prawnika, dodając tu i ówdzie, gdy wspomnienia Hmaiaga
pokrywały się z jego, zaczął po kolei opowiadać. Mówił o Trabzonie, o fascynacji, jaką
wzbudzała w nim broń, o pierwszym człowieku, którego zabił, i innych zabitych, o czasie
spędzanym na czatach w górach w nadziei, że pośród przechodzących znajdzie się wojsko
Envera Paszy, o awangardzie rosyjskiej armii, która zastała ormiańską dzielnicę Trabzonu
spustoszoną, o swojej wiosce Ghiuşanie ze spalonymi domami, o pokoju młodszego
rodzeństwa, z pościelą leżącą bezładnie pod gruzami i zwęglonymi belkami. O snach z
białym, zakrwawionym koniem, który staje dęba przed jego ciałem przyciskanym do muru,
ale nie tratuje go kopytami, co oznaczało, że Bechbud chan Ddżiwanshir nie był jeźdźcem,
lecz ciężarem, od którego biały koń, nawiedzając Misaka w snach, chciał się uwolnić.
Opowiedział o tym wszystkim ściszonym głosem, ale z pasją. I wtedy Hmaiag
Khosrovian wiedział, że w końcu jest na właściwej drodze. Ponieważ nie można
powoływać się na operację „Nemezis”, a decyzja Misaka Torlakiana, by zabić Bechbuda
chana nie powinna wydawać się misją powierzoną przez lidera grupy, lecz osobistą
decyzją, wynikiem hazardu, który postawił twarzą w twarz rosłego Ormianina z kręconymi
włosami i ogromnego Azera, adwokat zdecydował, że nie zmieniając reszty, musi przenieść
historię zamordowania rodziny Misaka z okolic Trabzonu w strony tymczasowej stolicy
Kaukaskiej Republiki. To nie było trudne, Misak znał dobrze miejsca i ormiańskie wioski
w pobliżu Baku.
Były jeszcze potem sen i zakrwawiony koń. Khosrovian nie zapytał Misaka, skąd to
przekonanie, że koń należał do śledzonego, a nie do prześladowcy. Kiedy mówił o swoich
nocach, jego oczy ponownie nabierały błędnego wyrazu i zdawało się, że Misak znów
chcewydostać się ze snu, nawet jeśli rzeczywistość była mało kusząca. W skrócie, Hmaiag
Khosrovian zdecydował, że Misak Torlakian jest lunatykiem. A jego zachowanie
somnambulika powinno zostać starannie obmyślone.
Przed konfrontacją z majorem Charlesem Davisem, lekarzem, któremu sędziowie
powierzyli ocenę stanu psychicznego Misaka Torlakiana, Hmaiag Khosrovian zwrócił się o
pomoc do kilku ormiańskich lekarzy, którzy wyjaśnili mu szczegółowo, w jaki sposób
objawia się somnambulizm zarówno w kwestii nocnych kryzysów, jak i potencjalnych
konsekwencji w ciągu dnia. Lunatyzm może być dziedziczny. Ponieważ wszyscy najbliżsi
krewni Torlakiana zginęli podczas deportacji, jego lunatyczne pochodzenie nie było
problemem, przeciwieństwo było niemożliwe do udowodnienia. Następnie jego apatyczna
postawa w ciągu dnia mogła zostać zrzucona na karb bólów głowy, będących naturalnym
następstwem zawirowań odczuwanych przez korę mózgową, wywróconą w czasie snu jak
rękawiczka na lewą stronę. Gorzej było z nocnymi wycieczkami, które należało
udowodnić, a że przesłuchanie odbywało się tylko za dnia, potrzebni byli świadkowie. A
jedynymi jego świadkami mogli być tylko towarzysze z celi. To go uratowało, bo gdyby
siedział w celi sam, z pewnością wszystkie jego lunatyczne wysiłki poszłyby na marne.
Torlakian poprosił swoich trzech towarzyszy w niedoli, Araba, młodego Macedończyka
i bolszewickiego Rosjanina, o pomoc. Najpierw uderzał cynowym kubkiem o ścianę i
drapał tynk paznokciami, aż zebrał garść grudowatego tynku. A że zewnętrzne objawy
choroby nie mogły być sfałszowane, Rosjanin, bardziej biegły w sztuce torturowania,
podarł koszulę na paski i mocno związał z tyłu Misakowi ręce. Następnie Macedończyk
wziął okruszki tynku i podał Ormianinowi w miseczce dłoni, jakby zapraszał go do picia
wody. I podczas gdy Arab trzymał go za kark, by nie chował policzków, ten pierwszy
nacierał go dłońmi, jakby mył mu twarz. Policzki zbladły i napuchły, krwawiąc jak po
goleniu tępą brzytwą. Ale to nie wystarczyło. Zabrali go, jęczącego i próbującego
oswobodzić związane ręce, by przytknąć je do rozdrapanych policzków, na szczyt
schodów. Ręce pozostały mocno związane, ponieważ lunatyk, który ignoruje zagrożenie, a
więc przed niczym się nie broni, zupełnie ich nie potrzebuje. A na szczycie zepchnęli go w
dół. A potem jeszcze i jeszcze raz. Poturlał się ze schodów i dopiero gdy jego ramiona
poczerniały po upadkach bez żadnej ochrony, a nasada nosa pękła, uderzając w krawędź
schodów, jego współwięźniowie uznali, że wystarczy. Rozwiązali go, ale pozostał w
bezruchu, jęcząc tylko. Macedończyk skruszył alkalia na drobny proszek, zmieszał z
zielonymi okruszkami spleśniałego chleba i dodając trochę wody, przemienił kopczyk w
zielonkawą pienistą substancję, którą rozprowadził na wargach rannego, dbając o to, by
umieścić ją w kącikach ust, gdzie piana powinna się utrzymać dłużej. Strażnik znalazł go w
tym stanie następnego dnia rano oraz tych trzech, z pozornie obojętnymi spojrzeniami,
którzy powołani przez obronę do złożenia zeznań, opowiedzieli tę samą historię o lunatyku,
który często mówi i chodzi we śnie, ale że tym razem koszmar był prawdopodobnie gorszy
niż zwykle, bo Torlakian uderzał głową o ściany, wspiął się po schodach, odbił się od
metalowych drzwi i runął kilkakrotnie na ziemię. „I dlaczego go nie obudziliście?”.
„Próbowaliśmy niejeden raz, ale nawet nie zdołaliśmy zasnąć, jak zaczynał od początku.
Budzi się sam, ale dopiero wtedy, gdy jego koszmar się skończy. A poza tym – dodawali –
kogo to obchodzi?”.
Jak bardzo udane było okaleczenie Torlakiana i jakże przekonujący jego portret
lunatyka, mówi nam właśnie zeznanie majora Davisa: „Zważywszy, że jego ojciec był
obłąkany, a babcia lunatyczką, biorąc pod uwagę także to, że ma przed oczami obraz
swoich rodziców i wszystkich bliskich zamordowanych, to wszystko dowodzi nam, że nie
jest przy zdrowych zmysłach. Istnieją świadectwa, że i on jest somnambulikiem, widziałem
go z pianą na ustach, a jak powszechnie wiadomo, jest to jeden z objawów po kryzysie
somnambulicznym, a te kryzysy powodują stan depresji, który może skłaniać do
popełnienia zbrodni, za którą chory nie jest odpowiedzialny, ponieważ nie pojmuje
odpowiedzialności swoich czynów”.
Proces zakończył się tym zeznaniem. Wyrok został wydany dwa tygodnie później i był
uderzająco podobny do tego, który zapadł kilka miesięcy wcześniej na procesie Solomona
Tehliriana w Berlinie, oskarżonego o zamordowanie Talaata Paszy: „Oskarżony jest winny
zbrodni, ale sąd uznaje, że nie ponosi on za nią odpowiedzialności, cierpiąc w chwili
popełniania zbrodni na zaburzenia psychiczne”.

Torlakian został odesłany do więzienia, ale tym razem do celi, której nie dzielił z nikim
innym, mając nawet pozwolenie na spacery po podwórzu więziennym. Po prawie trzech
tygodniach został zaprowadzony, nocą, do biura dyrektora. Czekały tam na niego cywilne
ubrania. Zdjęcie przedstawia nam wychudzonego mężczyznę, w ubraniu wiszącym na
ramionach, z dłońmi splecionymi z przodu, jeszcze zdrętwiałymi od kajdanek. Wygląda jak
urzędnik bankowy i aby sprawy wydawały się zdecydowanie inne, niż były, zawiązano mu
na szyi modny krawat, z małym węzłem w stylu europejskim, a nawet włożono kapelusz na
głowę, co sprawiało, że wyglądał jak Charlot. Ten urzędniczy wygląd byłby przekonujący,
gdyby na fotografii Torlakian nie znajdował się w otoczeniu czterech strażników, dwóch
Turków i dwóch Anglików – wszyscy w mundurach wojskowych. Odprowadzili go do
bramy więzienia, gdzie czekał na niego, ze zgaszonymi reflektorami, samochód wojskowy,
do którego wraz z nim wsiedli tylko Anglicy. Samochód jechał bocznymi ulicami i
zatrzymał się w porcie, na nieco oddalonym nabrzeżu, gdzie zakotwiczył statek grecki.
Misak został zamknięty w kabinie. Anglicy pozostali na nabrzeżu, z pistoletami w ręku,
gotowi do strzału, dopóki nie wydano sygnału do odpłynięcia. Gdy statek był na tyle
daleko, że każda pokusa powrotu, jakkolwiek nieuzasadniona, nie była już możliwa,
kapitan statku otworzył drzwi i powiadomił Misaka, że zakotwiczy w Pireusie, gdzie jest
wolny i może się udać dokądkolwiek chce, z wyjątkiem Turcji, gdzie zostałby natychmiast
aresztowany. Los później sprawił, że Misak Torlakian ujrzał ponownie z morza port w
Trabzonie albo płaskowyże góry Ararat, obecnie znajdujące się po drugiej stronie granicy,
ale jego stopa już nigdy nie postała na terytorium Turcji.
Z Pireusu, z garstką pieniędzy, które otrzymał, Misak Torlakian udał się do Aten. Nikt go
nie śledził. Po raz pierwszy w życiu nie musiał się nikogo obawiać ani nikogo śledzić.
Mógł zrobić wszystko dokładnie wtedy, gdy nie miał już nic do roboty. W wieku trzydziestu
dwóch lat Misak Torlakian znalazł się z gołymi rękami, odczuwając wolność jako brzemię.
Udał się do kościoła ormiańskiego, wmieszał się pomiędzy imigrantów, którzy teraz mieli
inne troski, musieli przetrwać, co udawało im się dzięki sprzedaży pastirma i sugiukh{22}
na rogach ulicy. Życie pchało ich do przodu i nie mieli czasu oglądać się wstecz.
Budząc się, oszołomiony, z napięcia ostatnich lat, Misak Torlakian uważał ten świat za
boleśnie obojętny. Udał się na północ, do Salonik, gdzie miał nadzieję spotkać niektórych
swych towarzyszy. Spotkał ich, w tamtym czasie Ormianie byli wszędzie, w portach Morza
Czarnego i Morza Śródziemnego, wielu przybyło z ostatnimi falami emigracji po wojnie
między Turkami i Grekami. Misak Torlakian wmieszał się pomiędzy nich, szukał
towarzyszy walki generała Andranika lub Dro Kanayana, dasznaków. Zdarzyło się to samo,
co w Atenach. Misak Torlakian okazał się bezużyteczny, a nawet niewygodny, jak wszyscy
bohaterowie, którzy nie umarli w odpowiednim czasie. Szukał sobie pracy. Skończyły mu
się pieniądze i po raz pierwszy odczuwał głód nie jako jeszcze jeden powód do buntu, lecz
jako ludzką potrzebę, i dlatego postrzegał to jako wstyd. Nigdy nie pracował w normalnym
znaczeniu tego słowa. Narzędziami, których używał, jeszcze w wieku dorastania, była broń,
zwłaszcza mauser. Walczył nią, ale także czyścił, naprawiał, podziwiał, ćwiczył, był nie
tylko walczącym, ale i pracującym bronią.
W Europie broń zamilkła. Co więcej, kontynent wstydził się tak wielkiej ilości swej
broni. Rządy mówiły o Lidze Narodów, armie, które zaatakowały, były rozbrajane,
żołnierze zostali zdemobilizowani i pozbywali się wojennego ekwipunku. To samo
mogłoby się zdarzyć z Misakiem Torlakianem, ale on był żołnierzem armii, która sama
wydawała na świat generałów, armii, która, z wyjątkiem krótkiego okresu wiosną 1918
roku, nie była w służbie rządu, ale narodu i której siły nie przeliczano na dywizje, lecz na
rozproszone pułki. On też był typem żołnierza, którego można było posłać do domu, tylko
że ten dom, który mógłby go przyjąć, już nie istniał.

Tak długo jak podróżował z miejsca na miejsce, nikt o nic go nie pytał. Jednakże w chwili,
gdy postanowił poszukać sobie schronienia i wynająć jakąś komórkę w pobliżu portu,
gdzie mógłby znaleźć pracę z dnia na dzień, dwóch żołnierzy zapukało do jego drzwi.
Tymczasem między Turcją i Grecją nastał pokój. Kto został wydalony z Turcji, nie był mile
widziany na terytorium Grecji. Torlakian został zaprowadzony pod eskortą do pociągu i
surowo strzeżony aż do granicy jugosłowiańskiej. W Belgradzie na próżno szukał
Solomona Tehliriana. To nawet lepiej, że go nie znalazł, bo Tehlirian przestał być
bojownikiem, którego poznał podczas tajnych spotkań w redakcji gazety „Djagadamard” w
Konstantynopolu. Jak to często bywa, po napięciu przekraczającym ludzką wytrzymałość,
która może niefortunnie natchnąć do nieumierania, Solomon Tehlirian pozostał przez resztę
swego życia wrakiem człowieka. Co, jak się przekonamy, nie przydarzyło się Misakowi
Torlakianowi. Spotkał śmierć po raz pierwszy jako dziecko na placach Trabzonu i nie
zobaczył jej tylko, jak to zwykle bywa, rozgaszczającej się w zimnym i nieruchomym ciele.
A więc nie widział tylko martwego obrazu śmierci, lecz spotkał ją żywą, wmieszaną
między ludzi, jak biegnie z tłumem i wybiera: śmierć w jej brutalnej i nieoczekiwanej
formie.
Tak że nie znalazłszy dla siebie miejsca świecie, który łagodniał, popychany tu i tam
przez władze i osamotniony, Misak Torlakian, powodowany tą dziwną fascynacją, której
spróbowało tak wielu innych na ziemi rumuńskiej, podróżował pociągiem dzień i noc i
dotarł pewnego poranka, wśród śnieżnej zawieruchy, w lutym 1922 roku, do Bukaresztu.
Pierwsza droga, którą odbył, rozpytując na lewo i prawo, po ulicach pełnych zasp, z
zablokowanymi tramwajami, prowadziła do ormiańskiej katedry przy bulwarze Karola I, a
następnie do konsulatu Armenii, gdzie uściskał go Harutiun Khântirian; to był pierwszy taki
gest, którego Misak doświadczył, odkąd, pożegnawszy się z towarzyszami z grupy
„Nemesis” w letnim ogródku przed hotelem Pera Palace, przeszedł przez ulicę, aby dotrzeć
z pistoletem w ręku przed olbrzymiego Bechbuda chana Dżiwanszira. Uścisk Khântiriana
był szczery. Od kiedy Armenia została zajęta przez bolszewików, coraz mniej ludzi
przychodziło do niego, dlatego, niczym kupiec bez klientów, Harutiun Khântirian
przyjmował z serdecznością każdego, kto przekraczał jego próg. Pieczątki zaś wysychały
na poduszkach do tuszu, wobec czego Khântirian wręczył Misakowi Torlakianowi stos
dokumentów, im mocniej opieczętowanych, tym bardziej bezużytecznych. Misak trzymał
jeszcze od Armenaga Manisaliana świadectwo pochodzenia etnicznego; nigdy nie
pomyślał, że będzie potrzebował papierów na poświadczenie tego, że jest Ormianinem, ale
Manisalian uznał, że dokumenty wydane mu w chwili zwolnienia z więzienia nie są
najodpowiedniejsze do okazywania władzom rumuńskim. Tak więc, uposażony w nowe
dokumenty tożsamości, niektóre wskazujące na to, że przynależy do narodu bez ojczyzny,
pozostałe zaś oddające go pod ochronę państwa, które już nie istniało, Misak Torlakian
pozostał przez ponad dwie dekady w Rumunii.
W odróżnieniu od innych bohaterów Księgi szeptów Misak Torlakian nie wzbogacił się.
Nie udało mu się sklecić nawet najdrobniejszego interesu. Podobnie jak wielu innych w
jego sytuacji, których pociągały porty, gdzie pomiędzy gwizdami dwu syren okrętowych
można było zawsze zacząć nowe życie, Misak Torlakian udał się do Konstancy. W tym
samym czasie trafił tam także Levon Zohrab, prawdopodobnie ich kroki skrzyżowały się na
drewnianych nadburciach pośród sterty worków i stosów desek, ale nie wiemy o tym, czy
się spotkali. A dowód na to, że takie spotkanie nie odbyło się, tkwi właśnie w tak
odmiennych losach: Levon Zohrab wzbogacił się, najpierw na handlu materiałami
budowlanymi, potem towarami kolonialnymi, podczas gdy Misak Torlakian, tak zręczny w
operowaniu bronią, okazał się zupełnie niekompetentny w operowaniu pieniędzmi. Za
niewielką sumę otrzymaną z Bostonu, gdzie znajdował się wtedy Armen Garo, i na
wspomnienie zajęcia, którym trudniła się jego rodzina z Ghiuşany, na południe od
Trabzonu, Misak Torlakian kupił sześć krów i założył własne gospodarstwo. Skumał się z
Aramem Yerganianem, jednym z najbardziej zawziętych członków Misji Specjalnej
Operacji „Nemesis”. Tak, że w czasie pokoju, gdy ci, którzy zadawali rany, szukali nowych
możliwości, by ranić, a ci, którzy zostali zranieni, szukali wytchnienia, by się uleczyć,
najbardziej zawzięci spośród walczących o sprawiedliwość, którzy przemierzyli Europę,
od Rzymu i Berlina po Kaukaz, śladami zabójców narodu ormiańskiego, by wykonać na
nich wyrok śmierci wydany przez Sąd Wojenny, poświęcili się hodowli bydła w
miasteczku o nazwie Topraisar, w pobliżu Konstancy. Po kilku miesiącach starań, aby
wydoić krowy, Torlakian i Yerganian poddali się; była to decyzja powitana z radością
przez obie strony. Misak Torlakian, rozgniewany porażką z krowami, postanowił zemścić
się na całym ich rodzie i zatrudnił się jako robotnik w warsztacie garbarskim. Ale krowy,
prezentując się tym razem w postaci cuchnących skór, które musiały zostać zdarte,
wygotowane, wygładzone i pocięte, okazały się równie nieustępliwe i Misak Torlakian
nadal wiódł życie w straszliwej biedzie. W kolonii, która torowała sobie drogę do
dobrobytu, grupa sprawiedliwych z „Nemesis” pozostała osamotniona i biedna.
Wystrzegając się wszelkiego dostatku i zgnuśnienia powodowanego najmniejszym
osiągnięciem, omijany przez brzęk monet, odziany w nędzę i milczenie, Misak Torlakian
zachował nienaruszoną świeżość i nieugiętość swojej nienawiści. Wtedy doszło do
pierwszego spotkania Misaka Torlakiana z moim dziadkiem Garabetem Vosganianem, a
mianowicie 23 kwietnia 1923 roku. Misak, który otrzymał nowe ubrania z urzędu
Armeńskiej Federacji Rewolucyjnej Konstancy, zrezygnował z pracy kilka dni wcześniej,
aby pozbyć się przenikliwego zapachu garbowanych skór, i wraz z Tatevosem
Bedrosianem, dyrektorem szkoły ormiańskiej, tym samym, który w latach czterdziestych
odwiedzał ormiańskie kościoły w niemieckim mundurze, ale z ormiańską flagą na ramieniu,
po to, by werbować ochotników do Legionu Armeńskiego, przybył jako delegat na
Konwencję zagranicznych filii partii Dasznak. Wyczekiwał z zapałem na to spotkanie, z
nadzieją, że naprowadzi ono jego życie na właściwe tory. Długi czas potem Misak
Torlakian próbował przypomnieć sobie twarze tych ludzi, przybyłych ze wszystkich stron
świata. Ci, których pamiętał z górskich ścieżek, tajnych spotkań biura partii Dasznak w
Trabzonie, Tyflisie lub Baku, z oddziałów ochotników awangardy armii rosyjskiej lub
flanek armii ormiańskiej spod Sardarapat, czy też grupy, która przyjęła imię bogini zemsty
Nemesis, mieli włosy w nieładzie, ale przepasane dookoła głowy sznurkiem, nosili brody,
mówili krótko, dzielili, żywi lub martwi, ten sam los, jakby byli przybici jeden po drugim
do tego samego krzyża. Rozpoznawali się po obłąkanym spojrzeniu czarnych oczu,
spojrzeniu suchym i błyszczącym osób, które nie mogą spać, a gdy jednak zasną, nadal
czuwają w swoich snach. Ludzie z nowych czasów byli mu obcy i oni też zdawali się go
nie rozpoznawać. Nosili dopasowane miejskie ubrania, mieli świeżo ogolone i
nasmarowane maścią twarze, emanowali słodko-kwaśnym, ostrym zapachem aptecznym,
nosili zaczesane do tyłu na brylantynie włosy, mówili, przeciągając sylaby i zaokrąglając
ważne słowa, które w języku ormiańskim kończyły się na ogół na sylabę tiun, abstrakcyjne
słowa sugerujące, że są bardziej skłonni do dyskusji niż do podejmowania decyzji, nie
mówiąc już o działaniu. Misak Torlakian wstydził się swoich ubrań, wody kolońskiej,
którą natarł policzki i ręce, aby zatrzeć stęchły zapach ciężkich oparów garbarni, swoich
znoszonych butów, usiadł więc z boku i słuchał, zastygły. Nie było tam nikogo spośród
osób asystujących z zapartym tchem na sali sądowej w Konstantynopolu: mogliby
zaświadczyć, że miał równie skamieniały wygląd, równie wzburzoną twarz o nieobecnym
spojrzeniu jak wtedy, podczas procesu. A kiedy Hovhannes Kaciaznuni, szef pierwszego
gabinetu ministrów republiki, między rokiem 1918 a 1919, rozpoczął swoje przemówienie,
Misak skulił się w fotelu niczym czarny pająk, wbijając paznokcie w ramiona fotela i
rozglądając się rozpaczliwie wokół. W ten sposób ponownie wrócił do równoległej
rzeczywistości, skąd spoglądał na wszystkich, parskając, biały koń z krwią zastygłą na
grzbiecie. W równoległej rzeczywistości pamięć o ludziach umierała później niż oni sami.
Podobnie i głosy. Kaciaznuni mówił, nie przerywając i patrząc na salę, jakby chciał zdjąć z
siebie ciężar. Torlakian znał go jeszcze z czasów, gdy w wyniku głosowania Rady
Narodowej w Tyfilisie zadecydowano, że Armenia wycofa się z Republiki Zakaukazia i –
wiosną 1918 roku – przybył do Erewania jako premier nowej republiki, której Misak
bronił.
„Armeńska Federacja Rewolucyjna nie ma już nic do zrobienia – mówił Kaciaznuni. –
Los partii Dasznak wypełnił się. Podczas wojny bandy ochotników – te słowa zabolały
Misaka najbardziej – działały bez zgody partii, ponieważ nie można było ich powstrzymać
jak tylko w następstwie zorganizowanej akcji… Straciliśmy poczucie rzeczywistości i
pozwoliliśmy się zwodzić naszym marzeniom… Przyczyn naszego nieszczęścia
powinniśmy szukać nie poza nami, ale w nas samych… Nasza partia chciała kontrolować
wszystko, osiągając wymiar dyktatury, a parlament był fikcją. Republika powinna była
znaleźć wspólny język z Turkami. Czy przybycie bolszewików było katastrofą dla naszego
kraju? Nie ma innego mocarstwa, które mogłoby zająć ich miejsce… Gdyby odłożyli swoje
przybycie, my sami poprosilibyśmy ich o to, by przyszli. Bolszewicy są w Armenii
potrzebni…”.
Misak Torlakian nie czekał już na debaty, nie czekał nawet na koniec tej wypowiedzi,
wyślizgnął się na zewnątrz i ruszył przed siebie bez celu, aż dotarł do opuszczonego rogu,
oparł czoło o ścianę i zaczął płakać. Czuł się nie tyle samotny, ile, będąc jednak wśród
swoich, opuszczony. Mówił teraz to, co chciał wykrzyczeć w sali, ale jego krztuszący się
głos, przerywany przez łzy, był nerwowym szlochem, bardziej wściekłym niż bolesnym.
Takiego znalazł go mój dziadek Garabet, bijącego czołem w mur jak przed Ścianą Płaczu.
Dziadek położył rękę na jego ramieniu, łagodnym gestem dziadka, który nigdy nikogo nie
uderzył, bo nikt go jeszcze tak nie zaskoczył. Ale Misak Torlakian odwrócił się do niego z
twarzą wykrzywioną złością, ze łzami połyskującymi na policzkach. On wręcz przeciwnie
nie obawiał się stawić czoła, nie było tu nic do zrozumienia, wiedział wystarczająco dużo,
by skłaniać się do wymierzenia kary. Przelana krew nie wysycha, zostaje niczym granica, a
on był strażnikiem tej granicy, z jednej strony są ofiary, z drugiej zaś ci, którzy winni być
ukarani. Żaden brzeg nie powinien pozostać wyższy niż drugi, by, uchowaj Boże, krew nie
wylała się z koryta. Dziadek uśmiechnął się do niego i możliwe, że ta rozzłoszczona i
zalana łzami twarz wzięła ten uśmiech za szyderstwo. Prawdą jest, że ormiańscy starcy
mojego dzieciństwa prawie się nie uśmiechali. Wiele rzeczy, których doświadczyli w
życiu, było smutnych. Wspomnienia, piosenki, nowi umarli, a nawet święta.
Chociaż to, o czym opowiadali, śpiewali, co czcili, dzielili i doświadczali, napawało
smutkiem, ormiańscy starcy mojego dzieciństwa nie byli smutnymi ludźmi. Prawdą jest, że
nieczęsto się uśmiechali, ale nie ronili też łez. Uśmiech i łza pochodzą ze zdziwienia lub
niepokoju, pewnego rodzaju dwuznaczności. Starzy Ormianie mieli jednak jasne
spojrzenia, nie byli ani smutni, ani weseli, byli spokojni. Ich radości i smutki przechodziły
jak jakieś mostki ponad stanami niepewności. Radowali się prawdziwie właśnie dlatego,
że ich ból był prawdziwy. Widziałem ich, jak się śmiali, ale rzadko się uśmiechali.
Dziadka, dla którego żyć oznaczało w dużej mierze rozumieć, kusiły stany niepewności.
Nie starał się prowadzić świata od złego ku dobremu, lecz od niejasności do
przejrzystości. Dla niego stany niepewności były wyrazem świeżości. To dlatego się
uśmiechał i ponieważ jego uśmiech miał moc i urok, inni uważali go za swojego
przewodnika.
Ale to będzie w Fokszanach lat sześćdziesiątych oraz w ogrodzonych miejscach, czy to
mowa o naszym ogrodzie, pełnym drzew, czy o cmentarzu, gdzie kamienne krzyże rosły
wraz z drzewami. Teraz jest jeszcze wiosna 1923 roku i jesteśmy na bocznej ulicy
Bukaresztu. Jeden mężczyzna, Misak Torlakian, stoi z głową przyklejoną do ściany, jakby
spoczywała na poduszce. Oczywiście lunatyk, dodałby adwokat Hmaiag Khosrovian. Ze
łzami w oczach Misak Torlakian czuł się zagubiony w otaczającym świecie, a drugi
mężczyzna, Garabet Vosganian, uśmiecha się, dlatego że jeszcze nie rozumiem, mówił do
siebie drugi, dlatego że się ze mnie naśmiewa, mówił do siebie ten pierwszy, albo lituje się
nade mną, albo tylko udaje, że się lituje. Każdy z tych powodów wydawał się Misakowi
Torlakianowi wystarczający, aby zaatakować dziadka. Ponieważ Garabet Vosganian był od
niego o pół głowy wyższy i potrafił się bronić, Misakowi nie udało się go uderzyć. Później
będzie opowiadał, że nawet nie przeszło mu to przez myśl, ale wtedy dziadek wcale nie był
tego taki pewien. Misak chwycił go za kołnierz płaszcza i przywarł do jego twarzy sycząc:
„Nigdy nie mów, że widziałeś mnie, jak płaczę!”. „Komu miałbym o tym powiedzieć?” –
zapytał dziadek, nadal się uśmiechając, ale tym razem z zakłopotaniem. „Nie wiem, nikomu
– syknął ostrzegawczo Torlakian. – Ludzie tacy jak ja nigdy nie płaczą”. „Kim są ludzie
tacy, jak ty?” – Dziadek właściwie nie musiał pytać. „Nie ma ich wielu, ale są… My
jesteśmy tymi, którzy nie zapominają. Inni tylko płaczą, by uciec… Teraz przysięgnij, że
nikomu nie powiesz!”. Dziadek przestał się uśmiechać. „Przysięgam!” – powiedział. Misak
Torlakian puścił go powoli, wygładzając klapy płaszcza zaciskanego w pięściach. Podał
mu rękę. „Jestem Misak Torlakian – przedstawił się – ze wsi Ghiuşana, w wilajecie
Trabzonu”. „A ja Garabet Vosganian z Afion Karahisar” – odpowiedział i uścisnął jego
dłoń. Wtedy Misak Torlakian otarł rękawem łzy z twarzy i wyleczył się. A Garabet
Vosganian stał się, związany przysięgą, depozytariuszem jego płaczu. I tak jak opowiada
nam o tym Księga szeptów, dziadek dotrzymał obietnicy, że zachowa płacz Misaka
Torlakiana w ścisłej tajemnicy aż do swojej śmierci.
Tamten rok, 1923, będzie dla Misaka Torlakiana rokiem płaczu. Aby mieć pewność, że
tego nie zapomni, los sprawi, że zapłacze dwukrotnie. Za drugim razem Misak Torlakian
będzie płakał w samotności, klęcząc na piasku, z twarzą zwróconą w stronę morza.

HISTORIA OSTATNIEGO POSTOJU W TRABZONIE, W ROKU PŁACZU.


Wybierz jeden dzień ze swego życia, by był on dniem wyjaśniającym. Dniem, według
którego można by najlepiej opisać sens całego twojego życia. Dla Misaka Torlakiana takim
dniem był 24 maja 1923 roku. Nie miał przy sobie broni ani nie kierował się chęcią
zabicia, co oznacza, że bazując tylko na tym, co zostało zapisane w kajecie z szafy mojego
dziadka Garabeta Vosganiana, nie zdołalibyśmy wytłumaczyć życia Misaka Torlakiana. A
nawet więcej, to, co trzymał tamtego dnia w ręku, nie było mauserem, z którym nie
rozstawał się przez całą młodość, lecz dziecięcą zabawką, fakt, który może zaskoczyć
czytelnika Księgi szeptów. Ale tylko wtedy, gdy nie doczyta opowieści do końca.
Być może przeczuwając, że będzie to dzień wyjaśniający, Misak przeżył go intensywnie
od świtu do zmierzchu. Spał niespokojnie, przewracając się we śnie. Obudził się tuż po
północy, umył twarz w misce, ogolił się do odłamka lustra, wygładził szorstkie kosmyki,
przejeżdżając po włosach mokrymi palcami. Włożył najlepsze wyszczotkowane ubranie,
nabłyszczył woskiem czubki butów, poprawił węzeł krawata, wygładził kołnierz marynarki
i założył kapelusz. Spotkał w okruchu lustra swoje roziskrzone oczy i zamiast być
zadowolonym z siebie, przestraszył się. Wyszedł z domu i wciągnął głęboko świeże
słodkawo-słonego powietrze z ulicy garbarni, miał wrażenie, że czegoś brakuje, zapiął
marynarkę, a następnie rozpiął ją, chowając ręce do kieszeni. Podniósł kapelusz, by
zatknąć kosmyki włosów za ucho, a potem chwycił za jego wąskie rondo, nie wiedząc, co
dalej z nim robić. Nagle zdał sobie sprawę, że cały ten rytuał ubierania się był tylko
sposobem na zabicie czasu, wynajdowaniem niepotrzebnych zajęć, aby opóźnić spotkanie
na brzegu. Wrócił do domu, zdjął nowe ubranie i porozrzucał je wokół, jakby chciał się go
wyprzeć, założył drelichowe spodnie i kolorową koszulę i zakasał rękawy. Wtedy Misak
Torlakian ruszył długimi i przecinającymi się prostopadle ulicami Konstancy prosto w
kierunku morza.
Stał z boku, obserwując dokerów, którzy wiązali liny i sprzątali na nadbrzeżu jak jakieś
mgliste popielate sylwety. Słuchał chlupotania wody, gdy biodrzaste łodzie rybaków
wypływały cicho na morze. Siedział nieruchomo, przyjmując na twarz ostrą bryzę, potem
złagodzoną pierwszymi promieniami słońca.
Przyzwyczajony, jeszcze z czatowania w górach, do czekania w bezruchu, wpatrywał się
w punkt na horyzoncie i nie odczuwał obecności innych, dopiero gdy ktoś powitał go po
ormiańsku. Wtedy zobaczył, że wokół niego zgromadziło się kilkadziesiąt osób i że ta
liczba stale rośnie. Odsunął się na bok, by przepuścić przodem księży. Za nimi stały
kobiety załamujące ręce. Nikt nic nie mówił, wszyscy mieliby to samo do opowiedzenia,
historię czekania, gdzie jedynym różniącym się szczegółem było imię poszukiwanego
dziecka. Władze rozciągnęły grubą linę, aby przeszkodzić tłumowi w dojściu do nabrzeża.
Gdy rozjaśniło się na dobre, a nadmorska mgła się podniosła, na horyzoncie wyłonił się
statek. Misak Torlakian ścisnął blokującą linę, aż zbielały mu palce. Minęły jeszcze dwie
godziny, zanim łódź zacumowała do nabrzeża i kilku oficerów, których Misak rozpoznał po
tureckich mundurach, zeszło na ląd, by wręczyć władzom portowym listę pasażerów.
Którzy, stojąc parami, trzymając się za ręce, zostali policzeni i ustawieni w rzędach po
czterdzieści; wszystkich było czterystu. Zejście na ląd trwało ponad godzinę. Pasażerowie
byli dziećmi, a widok tej nowej ziemi, pstrokatego tłumu, patrzącego na nie zza grubej liny,
wzbudził w nich lęk i naturalną potrzebę stłoczenia się jedne przy drugich. Ta reakcja
zdawała się dotkliwa dla tych, którzy oczekiwali na nie długie godziny. Milczeli i patrzyli.
Dzieci, które czuły się obserwowane, zrobiły krok w tył, zacieśniając szeregi; ci, którzy je
oglądali, zdesperowani szukając znajomych rysów pośród drobnych i wzburzonych twarzy,
zrobili krok do przodu, pragnąc je uściskać. Lina napięła się, ludzie zobowiązani do
utrzymania porządku odpierali tłum. Wystarczyło jedno miejsce, w którym lina by się
przerwała, aby oczekujący odrzucili wszelkie przeszkody i pobiegli w stronę dzieci. Dla
tych dzieci każda bliskość była zagrożeniem. Przywykły do tego, by nie spodziewać się
niczego dobrego, doświadczyły okoliczności, których nie rozumiały, zebrane z obrzeży
dróg lub powyciągane spod wozów, którymi wożono zmarłych. Niektóre zostały zabrane od
wezgłowia konającej matki. Inne rodzice powierzyli władzom lub instytucjom
dobroczynnym, by ocalić je od zagłady. Żyły w sierocińcach prowadzonych przez
kongregacje, rozproszone od Adany aż po Bejrut, lub wykorzystywane do pracy w
tkalniach w Aleppo i Damaszku. Gdy nie pamiętały swoich imion, dostawały imię
pożyczone, nosiły takie same ubrania, były grzeczne i patrzyły wąskimi, przyczajonymi
oczami. Nie mogły być powierzone rodzinom muzułmańskim, ponieważ zostały już
zarejestrowane jako Ormianie. Przywrócono pokój i zagraniczni dyplomaci protestowaliby
przeciwko tej przymusowej islamizacji. Nie można było pozwolić, by dzieci poszły
własnymi drogami, ponieważ dorastając, mogłyby sobie przypomnieć lub wprost pojąć, co
się zdarzyło, a to mogłoby stać się potencjalnie niebezpieczne dla władz, które uznały, że
najlepszym rozwiązaniem będzie pozbycie się ich. Świat obiegła wieść, że czterysta dzieci
uratowanych z kręgów śmierci i rozproszonych po sierocińcach przewieziono do
Konstantynopola. Wystąpiła o nie ormiańska wspólnota w odezwie podpisanej przez
Armenaga Manisaliana, prezesa Związku Ormian w Rumunii. Dzieci nie wiedziały o tym i
dlatego, zamieniając jeden brzeg na drugi, po przeciwległej stronie morza, były przerażone.
Przed dziećmi zszedł ze statku siwowłosy mężczyzna, trzymając za rękę dziewczynkę.
Był to Sarkis Sârenţ, który miał być dyrektorem sierocińca w miejscowości Strunga, przez
trzy lata istnienia tej instytucji. Wraz z nim zszedł też przedstawiciel Kościoła. Z dużym
krzyżem na piersi i spiczastym kapturem, zdawał się duchownym wysokiej rangi. Dopiero
później, gdy Armenag Manisalian zbliżył się i ucałował jego dłoń, dowiedzieli się, że jest
biskupem, jednym z tych niewielu Ormian ocalałych cudem z masakr w Konstantynopolu,
biskup Knel Kalemkelian. Nie kreślił żadnego gestu, aby zatrzymać tłum, podniósł tylko
rękę i uczynił znak krzyża, mamrotając bez przerwy: Der voghormia, co znaczy: „Panie,
zmiłuj się”. Nie widział powodu, aby ich zatrzymywać, właśnie dlatego przywieziono
dzieci, aby znalazły swoje rodziny lub miłosierdzie. Każde dziecko nosiło zawieszoną na
szyi kartonową tabliczkę, na której było zapisane jego ormiańskie imię. Tym dzieciom,
które rodziny powierzyły władzom między dwoma konwojami, lub były wystarczająco
dorosłe, aby wiedzieć, kogo opłakiwać, i których imiona i nazwiska znano, zapisano je na
tabliczkach farbą po ormiańsku. Te, które zostały znalezione u wezgłowia umierającej
matki lub porzucone na poboczu dróg, zbyt małe, by rozumieć coś z tego, co im się
przydarzyło i właśnie dlatego, uchodząc z życiem, nosiły tylko zdrobniałe imiona,
pożyczone oczywiście, które były raczej przymiotnikami niż imionami: Andranig dla
jakiegoś drobnego malca, Anuş dla milutkiej dziewczynki lub Lopig dla pulchniutkiej.
Na widok biskupa i zbliżającego się pierwszego rzędu dzieci z kartonowymi
tabliczkami na piersiach tłum się zawahał się. Oglądając je z bliska, tak marnie odziane, w
szarych ubraniach skrojonych byle jak i szytych grubym ściegiem, w za dużych butach z
rozwiązanymi sznurówkami, z policzkami czerwonymi od krost lub ziemistymi od złego
pożywienia, z rękami skrzyżowanymi, aby ukryć zbyt długie paznokcie, kobiety zakryły
rękami usta, a mężczyźni, nieporadni w takich sytuacjach, stali za ich plecami. I znowu
kobiety miały odwagę podejść bliżej. Wszyscy przyszli w oczekiwaniu na kogoś, wszyscy
mieli jakieś dzieci utracone podczas deportacji, swoje lub krewnych, i mieli nadzieję
zobaczyć je ponownie przy życiu. Ale prawdopodobnie dlatego, że niektóre kobiety nie
znały alfabetu ormiańskiego lub litery na kartonowych tabliczkach były napisane koślawo,
zapewne przez starsze dzieci, albo dlatego, że po tak wielu latach zapomniały rysy twarzy
swoich dzieci, albo one się zmieniły, kobiety podchodziły i obserwowały je uważnie. Te
matki, które wiedziały, że nigdy już nie odnajdą swojego potomstwa, zaczęły łkać, tłumiąc
płacz, inne, w miarę jak docierały do ostatniego rzędu, wzdychały, widząc, że ich nadzieje
gasną. Niektóre kobiety przyszły po prostu dlatego, że uważały, iż dzieci poczują się lepiej,
gdy zobaczą, że ktoś je wita, przygotowały paczuszki z jedzeniem i słodyczami, które
rozdawały dzieciom losowo. Nieprzyzwyczajone do takich gestów, dzieci wyciągały rękę
dopiero po kilku zachętach. Gdy słońce dobiegło zenitu, zniecierpliwiony Sarkis Sârenţ
chciał krzyczeć do tłumu, by się pospieszył, ale biskup Knel powstrzymał go. Widział
konwoje na własne oczy i był oswojony z ich powolnością. Podobnie uczynił Armenag
Manisalian, który patrzył ze schodów swojego domu na falezie i zbliżył się do biskupa, aby
mu podziękować i przyjąć dokumenty, które powierzały mu los tych czterystu sierot,
dopiero wtedy, gdy wszyscy przeszli pomiędzy rzędami dzieci.
Misak Torlakian poczuł, jak ściska go w gardle na widok schodzących na ląd dzieci,
parami trzymających się za ręce, a następnie ustawiających się grzecznie w dziesięciu
rzędach po czterdzieści, by można było je policzyć i aby zostawić miejsce dla tych, którzy
je przywitali i mogli przyjrzeć się im dokładniej. Chciał pobiec do nich jako jeden z
pierwszych, ale czuł, że stosownie jest puścić przodem kobiety, rozumiał, że tęsknota matki
jest silniejsza. Zbliżył się do biskupa Knela Kalemkeliana, który stał prosto i patrzył z
nieruchomą twarzą na te dwa rzędy, jeden nieruchomy, a drugi płynący wolno jak cuma
owijana wokół pachołka. Ukląkł i ucałował dłoń biskupa. Powiedział: Astvadz ocnagan,
srpazan, czyli „Niech Bóg pomoże, ojcze święty”, a Knel położył mu rękę na czubku głowy
i wyszeptał: Astvadz bahaban, dghas, czyli „Niech Bóg ma cię w swojej opiece, synu”.
Otrzymawszy takie błogosławieństwo, Misak Torlakian zbliżył się do pierwszego rzędu.
Jego młodszy brat powinien mieć teraz około dwunastu lat, ale on nie wiedział, co to
znaczy dla dziecka; w wieku dwunastu lat nosił flinty, był przewodnikiem dla fedainów, nie
spędzał zbyt dużo czasu wśród innych dzieci i nie potrafił ocenić ich wieku. Myśląc o
bracie, widział go takim, jak wtedy, gdy przytulił go po raz ostatni po tym, jak
zdezerterował z fortu w Erzurum i pospieszył do wsi Ghiuşana, by pożegnać się z rodziną,
zanim przekroczy granicę w kierunku Rosji. W tym czasie, w 1914 roku, Calust, czyli po
ormiańsku, „Ten który nadejdzie”, miał trzy lata i był tylko zaspanym dzieciątkiem, z
opadającymi na twarz lokami, pachnącym mlekiem zmieszanym z wodą ze studni. Teraz
musi szukać dużego chłopca i czuje się zdezorientowany. Przeszedł powoli, czytając
uważnie wszystkie nazwiska, nawet jeśli były to dziewczynki i dzieci zbyt małe, aby mogły
być jego bratem Calustem. Tak powoli, że ludzie, którzy szli za nim, popychali go lub
odsuwali na bok, a dzieci, poruszone wnikliwym spojrzeniem tego mężczyzny, podnosiły
zdumione oczy, a następnie spuszczały szybko wzrok, jakby chciały się ukryć. Szedł wolno,
aby rzędy nie malały zbyt szybko, a pełne nadziei poszukiwania nie dobiegły końca. W
pewien sposób, z powodu smutnych oczu i nienaturalnej grzeczności, oznaczającej raczej
odmowę niż posłuszeństwo, wszystkie dzieci wyglądały podobnie. Ale żadne dziecko nie
wydawało się chłopcem z rodu Torlakianów, którego wtedy, gdyby wiedział, co się zdarzy,
Misak zabrałby ze sobą jak własnego syna, z prawem, jakie dawało mu dwadzieścia lat
różnicy między nimi. Gdy zbliżył się wreszcie do ostatniego rzędu, szedł jeszcze wolniej,
nie spoglądając ponad głowami dzieci, aby nie uprzedzać i nie skracać sobie w ten sposób
oczekiwania. Zatrzymał się przed chłopcem, który mógł być w wieku jego brata i który na
kartonowej tabliczce miał napisane właśnie Calust. Tylko imię, bez nazwiska. Oznaczało
to, że był jednym z dzieci znalezionych, a imię nie było właściwie jego, być może
przechrzczono go w prowizorycznej kaplicy sierocińca. Przyglądał mu się długo, dziecko
patrzyło w bok zakłopotane albo zmęczone tłumem przewijających się przed nim ludzi.
Chłopiec dostał jabłko, które zjadł do połowy, trzymał ogryzek w ręku, a sok spływał mu
między palcami. Misak Torlakian chciał coś powiedzieć, ale nie wiedział co.
„Przypominasz sobie, kim są twoi rodzice, skąd jesteś, pamiętasz mnie?”. Ale nie wiedząc,
od którego pytania zacząć, wyciągnął z kieszeni małą zabawkę znalezioną w rodzinnym
domu wśród spustoszonych rzeczy, którą dziecko powinno było pamiętać. Pochylił się do
przodu, trzymając zabawkę na dłoni, a chłopak odwrócił wzrok w jego stronę. Dopiero
wtedy Misak Torlakian, zagryzając wargi i powstrzymując łzy, cofnął powoli rękę i
zacisnął zabawkę w dłoni. Dziecko spojrzało na niego przyjaźnie, łagodnymi piwnymi
oczami, ale Calust, jego brat, miał duże niebieskie oczy, niezwykłe dla rodziny ormiańskich
górali o śniadych twarzach. Ostatecznie żadne dziecko z oczami Calusta, nienaturalnie
niebieskimi, nie mogło przetrwać w warunkach takich jak tamte. Misak Torlakian odszedł,
przyglądając się dzieciom do końca. Gdy te dwie grupy się rozeszły, Armenag Manisalian
zszedł do portu i przyjął dzieci, kwitując ich odbiór. Biskup Knel pobłogosławił raz
jeszcze zgromadzony tłum i dzieci, a potem wręczył kapitanowi dokumenty. Torlakian
obserwował, jak dzieci wsiadają do odjeżdżających powoli wozów. Jak milczący tłum
pozostaje w tyle, wykonując co jakiś czas drobne gesty pożegnania, nie wiadomo do kogo,
raczej do straconych z oczu twarzy. Jak z tłumu wyłania się mężczyzna wraz z żoną, która
trzyma w ramionach dziewczynkę, i rusza za konwojem wozów. To był Nşan Maganian,
który przyszedł szukać swojej córki pochowanej na pustyni Mezopotamii, mając nadzieję
na cud. Wsadził żonę Azniv i córkę Anahit, urodzoną w kraju adopcyjnym, do jednego z
wozów, a następnie odcierpiał swoje, idąc pieszo za wozami te czterysta kilometrów, które
oddzielały ich od Strungi, nieopodal Jass, gdzie w opuszczonym dworku Manisalian
zorganizował sierociniec dla czterystu dzieci. Gdy Misak Torlakian zdecydował się
odszukać obcego chłopca o imieniu Calust, było już za późno. Sierociniec istniał tylko trzy
lata. Listy z imionami i nazwiskami obiegły cały świat, wielu odnalazło krewnych w
czterech stronach świata i odbyło drogę powrotną do Konstancy, aby przekroczyć inne
morza, dopłynąć do innych brzegów; pozostałe zostały zaadoptowane przez miłosierne
rodziny. W końcu nauczyciel Nşan Maganian zebrał archiwa sierocińca i przybył do
Ploeszti.
Misak Torlakian pozostał na tamtym brzegu. Nabrzeże wyludniło się, łodzie rybackie
powróciły do portu, mostki wciągnięto do brzuchów statków, a światła zgasły. Upadł na
kolana i szlochał, przeciągle i ochryple, płaczem mówionym, jak ten ludzi schodzących po
kręgach śmierci Deir ez-Zor, jak moich dziadków, płacz mówiony, który opowiada o
przekleństwie, płacz, który nie wyzwolił go, lecz zamknął w sobie. Spojrzał na morze, z
pogrzebanymi nadziejami, jego usta szeptały niezrozumiałe słowa. Wrócił późną nocą do
swojego nędznego pokoju, towarzyszyło mu wspomnienie niebieskich oczu brata Calusta,
„Tego, który miał przyjść”, i błogosławieństwa boskiego od biskupa Knela, które niestety
nie utrzymało się długo nad głową Misaka Torlakiana.
„Myślałem przez jakiś czas, że Hovannes Kaciaznuni wypowiedział te słowa o
bolszewikach – powiedział Misak Torlakian do Generała Dro – aby uchronić cię przed
Stalinem. Myślałem, że chce się zaprzyjaźnić z bolszewikami, aby cię oszczędzić. A
tymczasem wyjechał do Związku Radzieckiego, do bolszewików, a ty właśnie wróciłeś
stamtąd cały i zdrowy!”. Misak był jednym z pierwszych, którzy dowiedzieli się od
Tatevosa Bedrosiana o uwolnieniu Dro i jego przybyciu do Rumunii. Uznał, że jest w tym
ręka boska, koń z jego snów rży swobodnie i wstaje, opierając się na tylnych nogach.
Pospieszył do Buzău, przenocował u kupca Hazariana i o świcie wsiadł do pociągu, który
jechał z Jass, przeszukując gorączkowo wszystkie przedziały. Rozpoznał go, owiniętego w
rosyjski kożuch, po bródce, którą unosił dumnie, po nieugiętym spojrzeniu. „Będzie jak
wcześniej, generale? – zapytał rozgorączkowany. – Jak za dobrych czasów…”. „Jest pokój
– powiedział Generał Dro. – W takich czasach trudno nam będzie odzyskać granice
poprzez walkę…”. „Ale jak długo mamy jeszcze czekać?” – Misak Torlakian zapytał
zaskoczony. „Aż ponownie wybuchnie wojna, Misak – odpowiedział Generał Dro. – Dla
tych, którzy pochodzą stamtąd, to oczywiste, że Rosja jest zbyt słaba, aby opierać się długo
w czasie pokoju. Będzie wojna, Misak, i tym razem musimy być wśród zwycięzców”.
Wysiedli na stacji w Bukareszcie. Misak zaprowadził go do konsulatu Armenii.
Harutiun Khântirian przyjął go ze wszystkimi honorami, to znaczy rozwinął trójbarwną
flagę, zawiesił portrety, ułożył w rzędzie swoje pieczątki, nawilżył poduszeczki z tuszem,
jak wypadało w stosunku do prawdziwego przedstawiciela Republiki Armenii, ukrywając
pospiesznie na dnie szuflad bezsensowne depesze i wycinki z gazet z proklamacjami
różnych rządów na uchodźstwie. Spotkali się wszyscy, Siruni, Saruni, stary Harutinian,
bracia Hovnanian, i Generał Dro opowiedział im swoim cienkim, lecz niskim głosem:
„Pytacie mnie, przeciwko komu będziemy walczyć przede wszystkim? Odpowiadam bez
wahania: przeciwko bolszewikom. Turcy zabili nasze ciała, ale bolszewicy zabijają nasze
dusze. Musimy je ratować, tak byśmy po ocaleniu naszych dusz mogli tchnąć nowe życie w
nasze okaleczone ciała!”. Te słowa ucieszyły Misaka Torlakiana. Ale to oznaczało skazanie
na śmierć rodziny Dro przetrzymywanej przez Stalina w charakterze zakładników na
Syberii. A ci, którzy je usłyszeli, jeśli nie umarli w czasie pokoju pomiędzy dwiema
wojnami albo na wojnie, zostali aresztowani przez Armię Czerwoną, zmarli na
syberyjskich równinach lub powrócili przygarbieni, na wpół ślepi, z trudem wciągając
przez nozdrza syberyjski suchowiej.
„Pokój jest dla zwycięzców – mawiał Generał Dro. – Na co zdał się nam pokój?
Pokonanym trudniej żyć w czasach pokoju niż podczas wojny. Wojna przynajmniej daje ci
szansę. Uznajmy zatem pokój za preludium do nowej wojny. W ten sposób zachowamy
nadzieję”. Słowa Generała Dro miały w sobie magnetyzm, któremu trudno było się oprzeć,
i to nawet jeśli ktoś by chciał. Oni jednak dawali się ponieść wibracji jego słów, marzyli o
wielkiej Armenii, która by jednoczyła, w rombie, trzy jeziora i zakole śródziemnomorskiej
Cylicji, królestwo Tigrana Wielkiego, zwłaszcza że przemawiający był bohaterem spod
Sardarapat. Wracali następnie do swoich interesów, banków, izb handlowych, magazynów
z towarem i silosów zbożowych, analizowali notowania giełdowe i porównywali
inwestycje w kamienie szlachetne z inwestycjami w papiery wartościowe i obligacje. Po
tym, jak uleczyli się ze strachu wojny, rozchodzili się, by się cieszyć ukradkiem z
dobrodziejstw pokoju. Ci zaś, którzy nie zaliczali się do kręgów nauczycieli szkoły
ormiańskiej lub kustoszy bibliotek, nadal się bogacili, wydłużając listę dobroczyńców na
marmurowej tabliczce katedry ormiańskiej, a gdy nie było już na niej miejsca, kopali
studnie, fundowali prasy drukarskie, budowali domy dla sierot, dla dzieci w wieku
szkolnym, dla książek. Rozpierzchali się do swoich nowych zadań. Misak Torlakian
pozostał jednak z Generałem Dro, trzymając się kurczowo jego słów i marzeń.
Wtedy Dro, za pieniądze otrzymane z Ameryki i z pomocą byłych towarzyszy broni,
zaczął inwestować w ropę naftową, a Misak Torlakian stał się kimś w rodzaju
administratora tych interesów. W ten sposób nie oddalał się od swoich przyrzeczeń
młodości. Dowiedział się, że w tych czasach bronią nie jest tylko to, co ma lufę i spust.
Zarządzał branżą naftową z tą samą gorliwością, z jaką niegdyś na górskich ścieżkach nosił
broń dla fedainów, wkładając w to tyle samo miłości, co w utrzymanie swojego
pierwszego mausera, i podobne zaangażowanie, z jakim w forcie w Erzurum nauczył się
obsługiwać działo.
Uważał naftę za broń i odczuwał stękania z wnętrza ziemi, gdy ramię szybu pompowało
ropę, lub oleisty szelest ropy naftowej rurociągów z taką samą rozkoszą, z jaką przeżywał
wybuchy na polach bitwy.
Za odłożone pieniądze kupował od Noradunguiana, który miał jeszcze kontakty w handlu
bronią, pistolety. Ustawiał je na stojakach, wyjmując niekiedy, gdy Dro organizował
wyprawy wojenne do lasu Strejnicu, gdzie konno oblegali niewidzialnych wrogów,
dziurawili gałęzie, przeczesywali liście i zatrzymywali się, dysząc, spoceni, ciesząc się z
tego potu, który przy braku krwi przypominał im o zamęcie walk.
Generał Dro kontynuował wojowniczą retorykę, a Misak Torlakian znajdował w tych
iluzjach schronienie dla siebie. W ten sposób zakreślał wokół siebie krąg, wewnątrz
którego trwała wojna z całym jej rozmachem i niebezpieczeństwami. Byli też inni na
kontynencie, którzy wyobrażali sobie wokół nich takie kręgi, wewnątrz których zbroili się i
zacietrzewiali. Kręgi te, napierane od wewnątrz, wciąż się rozszerzały, aż ich krawędzie
się zetknęły. Europa weszła ponownie w stan wojny. Podczas pierwszej wojny światowej
Misak Torlakian walczył po stronie rosyjskiej przeciwko armii niemieckiej sprzymierzonej
z Turkami. Gdy nowy rosyjski rząd nakazał Rosji odstąpić od wojny i wycofać wojska
rosyjskie z terenów okupowanych w Anatolii i na Kaukazie Północnym, Misak zaciągnął
się do nowej armii ormiańskiej i został ranny, jak wiadomo, w pierwszych walkach, które
były też jedynymi chwalebnymi. Podczas drugiej wojny światowej sprawy potoczyły się,
można powiedzieć, w odwrotnej kolejności. Misak Torlakian walczył w armii niemieckiej
przeciwko armii rosyjskiej. Robił to z takim samym zapałem, wybierając sobie
sojuszników i wrogów w zależności od ich położenia w stosunku do terytorium Armenii.
Ci, którzy je okupują, są wrogami, a ci, którzy chcą je wyzwolić, są sojusznikami. „Ale
Niemcy nie chcą ich wyzwolić – powtarzał mu Vartan Mestugean, dyrektor dziennika
«Ararat». – Nie chcą wyzwolić Armenii, chcą ją zdobyć dla siebie…”. A Misak jak
zwykle oglądał się zdezorientowany na Generała Dro, szukając pomocy. Generał, który tak
często przemawiał do przywódców różnych rang i przed rozmaitymi tłumami, miał
odpowiedź na wszystko, a zwłaszcza siłę przekonywania. Zbierali się wokół niego,
Generał wstawał, podnosił brodę, unosił się na palcach, wymawiając sylaby akcentowane,
które innym razem wypowiadał o tercję wyżej, i wsadzał kciuki pod zakładki kamizelki,
bliżej pach, w taki sposób, aby jego gest zwracania się do najbardziej oddalonych
słuchaczy był możliwie najbardziej teatralny. „Wiemy o tym i wiemy też, że Wangenheim
zadowolił się jedynie wysłaniem depeszy do Berlina, a poza tym przymknął oczy na
wszelkie okrucieństwa Młodych Turków. Ale nawet jeśli Niemcy będą chcieli zająć
Armenię, będzie to dla nich trudne, bo Armenia jest daleko. My powinniśmy bać się
naszych sąsiadów, to oni byli zawsze naszym zmartwieniem. Co złego wyrządzili nam
Grecy Aleksandra Macedońskiego lub Rzymianie Marka Antoniusza oprócz tego, że wzięli
naszych królów w niewolę i skrócili im głowy? W porównaniu do Asyryjczyków,
Babilończyków, Medów, Persów, Partów, Arabów, Tatarów, Turków i Rosjan?”. Tak
długo, jak wojska niemieckie obozowały dalej niż bolszewicy, którzy czaili się na drugim
brzegu Dniestru i dawali ultimatum, słowa Dro znajdowały wielu adeptów, a jego
wyprawy wraz z grupą bojowników do lasu Strejnicu były żywiołowe i głośne. Nawet i po
wkroczeniu armii niemieckiej do Rumunii – z uwagi na to, że jej żołnierze byli
zdyscyplinowani, rekwizycje umiarkowane, a nawet budowali drogi i ulepszali sieci
komunikacyjne – idea wspierania Legionu Armeńskiego włączonego do Wehrmachtu
znalazła zwolenników, a nawet fanatyków, takich jak na przykład Tatevos Bedrosian,
dyrektor szkoły ormiańskiej z Konstancy, który nie zawahał się założyć opaski z flagą
ormiańską na swój mundur oficera Batalionu 812 Wehrmachtu. Ale kiedy marszałek
Antonescu zagroził Ormianom deportacjami z powodu ich zbyt mało bojowej postawy, a
armia niemiecka okazała się nad wyraz pobłażliwa dla sprawców pogromów Żydów,
Ormianie z Rumunii nadal wzdychali, słuchając patriotycznego zapału Generała Dro, nadal
płakali, słysząc pieśni o tułaczce, ale nie chcieli zaciągać się do Legionu, tak więc mimo że
Legion dzielił centrum dowodzenia między Berlin a Ploeszti, Ormianie z Rumunii woleli
marzyć o Armenii z dobrze temperowanym entuzjazmem.
Jak mogliśmy zauważyć, Misak Torlakian nie miał tak zwanego instynktu
samozachowawczego, ba, można nawet powiedzieć, że był wprost pomylony. Miał jednak
nadzwyczajny instynkt zachowawczy, gdy chodziło o jego ideały. Często wręcz wyostrzenie
tego drugiego sprawiało, że gardził tym pierwszym. Jeśli swoje życie, z wyjątkiem być
może czasu spędzonego w Rumunii, wystawiał nieustannie na niebezpieczeństwo, im było
ono większe, tym bardziej jego marzenia i entuzjazm czuły się pod ochroną. Tak że w 1941
roku Misak Torlakian postanowił towarzyszyć Generałowi Dro w Niemczech. Jako że nie
był człowiekiem map ani strategii, pozwolił Generałowi Dro, by sam układał się z
Niemcami w sprawie zorganizowania Legionu, a on chodził od obozu do obozu, wypytując
o jeńców sowieckich i sporządzając listy więźniów pochodzenia ormiańskiego, jednak
rozmowę z nimi i tchnięcie w nich życia zostawił Generałowi. Chciał się zaciągnąć i
uczestniczyć w szkoleniu członków Legionu, ale powiedziano mu, że w jego wieku
pięćdziesięciu lat nie jest to możliwe. Armia niemiecka była dumna ze swoich zwycięstw,
nie nadszedł jeszcze czas, aby weterani pierwszej wojny światowej byli powoływani do
służby wojskowej. Misak, ponownie odsunięty na bok, powrócił do Ploeszti, zmieniając
pociąg za pociągiem w okupowanej i zdezorientowanej Europie.
Sytuacja w Rumunii uległa zmianie. Wywołanie wojny ze Związkiem Radzieckim
ożywiło Generała Dro i inicjatorów Legionu, w zamian noce zaczęły być odtąd ciemne w
obawie przed bombardowaniami aliantów. Wprowadzono racje żywnościowe, a przed
sklepami pojawiły się kolejki. Ludzie, którzy jak Arşag Savadjian trudnili się handlem
kamieniami szlachetnymi na czarnym rynku, zmienili profil swojej działalności i zaczęli
sprzedawać potajemnie żywność i opał. Przez pewien czas bombardowania, które
następowały głównie w nocy, omijały Ploeszti i rafinerie. Prawdziwe miasto ze strefą
przemysłową było trzymane w ciemności, ale Niemcy wykonali z kartonu inne miasto z
rafineriami i ze wszystkim, które celowo oświetlone z nieba wydawało się prawdziwe.
Alianci bombardowali nieubłaganie te atrapy, radując się wielce na widok chmur pyłu
unoszących się znad skruszonych kartonów. Ich przyjemność z celowania, wreszcie niczym
nieograniczona, była tak wielka, że z trudem rozumieli albo nie zastanawiali się nawet, jak
to możliwe, że domy odbudowywano z dnia na dzień, że ludzie nie dbali o światła, które
paliły się obojętnie w środku nocy, a obrona przeciwlotnicza, mimo że tak bardzo
niemiecka, strzelała jakby od niechcenia, jakby umyślne nie chciała ich trafić. Aż do dnia,
kiedy sześć samolotów pomyliło drogę powrotną i znalazło się pewnego poranka nad
prawdziwym miastem i nim obrona przeciwlotnicza zestrzeliła ich co do jednego, zrobiło
spustoszenie.
Misak Torlakian stwierdził, że to znak. Napiął grube żyły kostek i pozbył się nadmiaru
ciężkiej i czarnej krwi, zamknął rejestry, które i tak były bezużyteczne z powodu spalonych
szybów i zniszczonej przez bombardowanie rurowni rafinerii. Wybrał najlepszą broń ze
swojej szafy i udał się do Berlina. Niektórzy mówią, że właśnie w tamtym czasie broń
została ukryta, ale ci, którzy pozostali po nim, nie pytali, co się stało z bronią, obawiając
się poznać odpowiedź. Misak Torlakian, Generał Dro, Tatevos Bedrosian, Simon
Pilibossian i inni zdecydowali się ruszyć wraz z Legionem Armeńskim w marszu na
wschód, gdzie każdy rozchorował się z powodu choroby drugiego, a niektórzy z nich nawet
umarli od śmierci innych. I jak w każdej sytuacji, w której śmierć wybiera
niespodziewanie i losowo, ich odejście pozostawiło po sobie legendy, o których Księga
szeptów opowiada do dziś, jak ta o broni Generała Dro. Broni nigdy nieznalezionej i w ten
sposób niezliczonej, która uzbroiła znacznie więcej ludzi w ich szaleństwach, wybuchach i
wewnętrznych napięciach, niż gdyby ktoś ją ujawnił.
Misak Torlakian całe życie przeżył w pobliżu śmierci i jak każdy człowiek żyjący na
granicy, przekraczał, często nieumyślnie, graniczne restrykcje. Wkraczał przez nieuwagę na
terytorium śmierci, a potem w podobny sposób z niego powracał. Odczuwał przekraczanie
granicy przez nagły chłód w kościach, usztywnienie stawów, zimny pot, który niebieścił się
na jego czole, i przez wczesne krwawienie, które czerniło się w kącikach jego ust, ale
najczęściej przez dziwną melancholię. Stan melancholii, który nie opuszczał go od czasu
dorastania, gdy zabił pierwszego człowieka. Trudno powiedzieć, jakich melancholii
doznawał Misak Torlakian na drogach o dystansie tysięcy kilometrów między Berlinem,
Warszawą, Rostowem nad Donem, Symferopolem, Stalingradem i Armawirem. Ale
uczuciem dominującym był upór. Zarówno jego, jak i śmierci, która od tamtej pory nie
rozstawała się z nim, towarzysząc mu blisko i albo siedziała na jego ramieniu jak małpa,
popiskując krótko i błaznując, albo szła kołyszącym krokiem, tak że słychać było za nim
jedynie parskanie spoconej klaczy, albo zwijała się w kłębek u jego stóp, z rudym
grzbietem lisa, albo fruwała wokół niego jak ptak. Wobec rozmaitych obliczy śmierci
dziwiło go nie tyle jej okrucieństwo, ile brak sensu. Śmierć powinna być pozbawiona
sensu tylko dla tych, którzy pogodzili się z myślą, że umrą, i przyjmowali ją w swoim
łóżku. Pozbawiona sensu była więc śmierć jako pojednanie. Dla Misaka śmierć,
przynajmniej ta, która mu towarzyszyła, miała zawsze sens i wyjaśnienie. Tylko śmierć
jako poświęcenie mogła ocalić. Niektórzy święcili, inni poświęcali się albo ich
poświęcano. Poświęcenie było jedynym sposobem, w jaki życie mogło pokonać śmierć.
Sprawa godna poświęcenia kierowała życiem Misaka Torlakiana, od kiedy jako dziecko
wspinał się w góry, przenosząc broń dla swoich towarzyszy Ndjeha lub Kevorka Ceauşa,
aż do chwili gdy zgodził się przystąpić do misji specjalnej „Nemesis”. Śmierć nie mogła
być pojednaniem, lecz braniem na siebie odpowiedzialności.
Otóż tym, co zszokowało Torlakiana podczas jego długich wędrówek po rosyjskich
stepach, gdzie walczył kolejno z przygnębieniem wywoływanym rozległą przestrzenią, z
pyłem letniej spiekoty, przenoszonym przez wiatr, który palił policzki, zatykał silniki
pojazdów, zaklejał nozdrza koni, wysuszał ślinę i dostawał się między zęby, z jesiennym
błotem i deszczami, które zatapiały koła wozów i owijały się wokół kostek żołnierzy jak
ogromne ramiona meduzy, ciągnąc ich w dół, z deszczami, które mroziły ciało na kość, a
drewno na pień, potem z mrozem, śniegiem i zamiecią, które obladzały wszystko tak, że
szkliło się jak widma, więc, tym, co szokowało Misaka Torlakiana, był przytłaczający brak
sensu śmierci. Odczuł to po raz pierwszy w Warszawie. Jego wiara w niemiecką
umiejętność zaprowadzania wszędzie porządku została zachwiana na widok getta w stolicy
Polski. Przeżył ogromne zaskoczenie wobec masowych egzekucji, których sensu nie mógł
pojąć, śmierć bowiem, podobnie jak życie, ma swoje prawo do unikalności. Te masowe
egzekucje, masowe groby wydawały mu się zniewagą śmierci; otóż możemy znienawidzić
śmierć, możemy się jej bać, gardzić nią, ale nie mamy prawa z niej szydzić.
Przez pewien czas Misak Torlakian i grupa, z którą wyruszył z Berlina, przemieszczała
się na tyłach frontu. Aż do chwili, gdy Legion Armeński osiągnął linię Kaukazu
Północnego. Upełnomocniony na podstawie dokumentów otrzymanych w Berlinie, Misak
dokonał przeglądu konwojów więźniów i udało mu się uwolnić kilku ormiańskich
żołnierzy, którzy zasilili szeregi Legionu. Zszedł przez Besarabię na Krym, gdzie
odnajdując znajomych z czasów, gdy podczas pierwszej wojny światowej przeszedł do
Rosji, zaimprowizował kilka lokalnych filii partii Dasznak, skądinąd zabronionej przez
bolszewików, w nadziei że będą mogły chronić Ormian po wojnie i pomóc w wyzwoleniu
Armenii, tym razem spod okupacji niemieckiej. W miarę jak posuwanie się do przodu
armii niemieckiej było coraz bardziej uciążliwe, Misak zbliżył się do linii frontu, gdzie
dotarł akurat zimą 1942 roku, gdy wojska niemieckie zostały okrążone w zakolu Donu.
Instynkt Misaka podpowiedział mu, by trzymał się po drugiej stronie oblężenia i
wykorzystał tę okazję, w której dwie armie zgromadziły się w bitwie pod Stalingradem,
niczym w ulu, aby przedostać się na terytoria Armenii. W tej wojnie, w której zwycięstwo
stawało się coraz bardziej iluzoryczne, odniósł jednak mały osobisty sukces. Zbliżał się do
Armavir, na równinie Ararat, i pewnego przejrzystego poranka mógł podziwiać dwa
szczyty góry, Sis i Masis, w ich pełnej krasie: dwa otulone śniegiem szczyty, zwisające z
nieba, wyżej niż mogła sięgnąć mgła, z omglonymi podnóżami góry, ale ze szczytami
zawieszonymi, błyszczącymi i nieprawdopodobnymi, które wyglądały jak dwie głowy bez
ciał, właśnie dlatego że ich ciała znajdowały się po drugiej stronie granicy, na ziemi
tureckiej, a góra, widniejąca na tak wielu ormiańskich flagach bojowych, odrzucała – zbyt
wysoka, by ktokolwiek zarzucał jej uzdę – to upokorzenie ze strony historii.
Tymczasem Legion Armeński wkroczył w ogień walk. Po tym, jak zastępował przez
jakiś czas w zarządzaniu obszarami okupowanymi część wojsk niemieckich przeniesionych
do oblężenia Stalingradu, Generał Dro uważał, że Legion powinien dopełnić swoją misję
wypędzenia bolszewików z Armenii. Ponieważ front posuwał się do przodu z wielkim
trudem, Generał Dro uznał za stosowne, aby Legion Armeński wyprzedził go, a jedynym
sposobem, by tego dokonać, było zrzucenie żołnierzy ze spadochronami na tyły frontu. Ten
pomysł, ujmujący w swej niedorzeczności, okazał się katastrofalny. W Symferopolu Misak
Torlakian pożegnał ze smutkiem i nadzieją przyjaciół, z którymi walczył w górach Anatolii,
na frontach pierwszej wojny światowej, w wojsku Republiki Armenii lub marzył w
Ploeszti, a nawet, jak w przypadku Simona Pilibossiana, znalazł się pod ochroną i
wpływem bogini Nemezis. Spędzili całą noc, rozmawiając. Następnie Misak, który coraz
gorzej znosił spowodowany jego wiekiem zakaz uczestnictwa w charakterze ochotnika w
walkach Legionu, uściskał Simona Pilibossiana i innych, i pozostał przy stacji odbiorczo-
nadawczej, czekając na wieści. To była, jak już wspomniałem, katastrofa. Możliwe, że
zostali zdradzeni przy tak wielkiej ilości żołnierzy radzieckich, którzy z dnia na dzień ze
strachu przed śmiercią stali się żołnierzami Wehrmachtu,. Być może źle dobrano miejsca
albo noce nie były dość ciemne. Albo po prostu los, znudzony tak wieloma kośćmi
rzuconymi w czasie wojny, postanowił od początku położyć kres próbie, która nie miała
żadnych szans. Niewiele mówiło się o Legionie Armeńskim. Głos zabierali przede
wszystkim oszczercy, którzy woleli widzieć w nim raczej Batalion 812 Wehrmachtu,
wychodzący z centrum dowodzenia w Berlinie, a nie z inicjatywy centrum Ploeszti. Akt
zbiorowego samobójstwa, którym Legion położył kres swojemu istnieniu, świadczy o tym,
że to wojsko było bardziej legionem ochotników niż dywizją wojska niemieckiego. U
niektórych zwierząt, na przykład u lemingów, gdy mnożą się bardziej niż może ich
pomieścić ziemia, na której żyją, część z nich popełnia samobójstwo, skacząc do morza.
Takie prawo funkcjonuje także bez wątpienia u niektórych ludów, pragnących więcej niż
może im dać ziemia, rozpadają się więc pod ciężarem własnych marzeń; w ten sposób
można wyjaśnić, od początku do końca, iluzję grupy Ormian z Ploeszti i tragiczny los
Legionu Armeńskiego. Jego żołnierze zostali więc zrzuceni na spadochronach na tyły
rosyjskich linii frontu. Ci, których nie zestrzelono jednego po drugim w powietrzu, upadali
ciężko jak martwe ptaki, przykryci spadochronami jak całunem, zostali ostrzelani na
miejscu lub schwytani, osłabieni przez głód i z dzikimi oczami. Grupa Simona Pilibossiana
zdołała stanąć na ziemi. Nadajnik radiowy pracował jeszcze przez chwilę, a potem i on
zamilkł. Dlatego wiemy, co stało się z Simonem Pilibossianem. Spadł niefortunnie ze
spadochronem, gdyż upadając, rozbił sobie kolano. Tym żołnierzom, którym udało się
wylądować bez szwanku, wydał rozkaz rozproszenia się, po czym oparł się o pień drzewa,
wbił w ziemię rękojeść pistoletu i strzelił sobie w głowę. Inni nie mieli tyle odwagi co on,
a ponieważ nie było żadnej stacji nadawczej, która by o nich opowiedziała, nie
doświadczyli nawet pośmiertnej chwały. Spośród żołnierzy Legionu zrzuconych na tyły
frontu nikt nie ocalał. Ci, których nie zabiły kule, pochłonęły bezkresne przestrzenie. A ci,
którzy nie wyruszyli jeszcze i nie zdołali uciec z drugiego oblężenia na Krymie, zostali
upolowani jeden po drugim, wraz z ośrodkami partii Dasznak. Powiedziałem o drugim
oblężeniu, tym na Krymie, bo w pierwszym, tym pod Stalingradem, Legion Armeński nie
poległ, nie mógł zostać schwytany pomiędzy tymi dwoma frontami z tej prostej przyczyny,
że je przeskoczył. Tak że na długiej liście wszelkiego rodzaju ofiar drugiej wojny
światowej Legion Armeński nie powiększył ani szeregów jeńców, ani rannych, dołączył
bezpośrednio do szeregów umarłych. Tak długo, jak front rosyjski się wycofywał,
Misakowi Torlakianowi było łatwiej przejść z jednej linii na drugą, a nawet doprowadzić
do końca swoją wędrówkę do góry Ararat. Z chwilą gdy po kapitulacji Niemiec pod
Stalingradem front się odwrócił i Rosjanie zaczęli iść naprzód, Misak, zafascynowany
hukiem armatnim i ślepo prowadzony przez śmierć, do której był przykuty, gdzie jedno było
przewodnikiem drugiego, pozostał dość blisko linii ostrzału i w ten sposób wpadł w
oblężenie Odessy. To właśnie tam poznał Onika Tokatliana, dowódcę statku „Ardeal”,
który zajmował się ratowaniem otoczonych żołnierzy. Zaproponował też Misakowi miejsce
na pokładzie, ale ten odmówił. „To byłoby zbyt proste – podszepnęła mu śmierć. – Nie
możesz zabrać miejsca jakiemuś żołnierzowi – dodała. – To byłoby jak strzelenie mu w
plecy”.
Odmawiając ratunku od strony morza, Misakowi Torlakianowi udało się uciec lądem.
Śmierć, przywarłszy do niego tak blisko, chroniła go przed kulami. Zwykł z nią rozmawiać,
mamrotał i gestykulował, mówił do swoich zmarłych przyjaciół, a śmierć odpowiadała mu
w ich imieniu. Udało mu się z wielkim trudem wsiąść do ciężarówki, która przemknęła
przez wyrwę oblężenia. Potem pomiędzy wozami uchodźców, niekończącymi się sznurami
żołnierzy, pośród kolumn samochodów, zatrzymując się od czasu do czasu, aby
odpowiadać strzałem pośród pocisków, które mieszały konwoje, doszedł przez Ukrainę aż
do Czerniowiec. W żadnym momencie nie unikał drogi frontu i nie przemieszczał się
szybciej niż on, jakby nie mógł oddalić się od góry Ararat inaczej, jak tylko popychany
siłą, czyhając na moment, kiedy sprawy przyjmą inny obrót, a wtedy, jak to zrobił
trzydzieści lat wcześniej, przy oblężeniu Trabzonu, miał znowu stanąć na czele wojsk. Ale
sytuacja nie uległa zmianie, a rosyjska ofensywa unicestwiła wszelkie iluzje. Pewnego
niespokojnego wieczoru, wiosną 1944 roku, Generał Dro wydał im rozkaz, aby obrali z
powrotem drogę do Berlina, zalecając, by nie troszczyli się już o nic więcej poza
ratowaniem swojej skóry. Misak Torlakian wrócił tą samą zoraną drogą, pełną tłoczących
się ludzi, pod niebem skróconym przez deszcze i zawężonym przez pociski, przytłoczony
tym samym brakiem sensu śmierci. Sens narzuca ograniczenia. Ale jako że podczas wojny
ze wszystkich rzeczy na świecie drugi człowiek staje się rzeczą najmniej użyteczną, zginęła
niezliczona ilość ludzi. Tak więc w jego porachunkach ze śmiercią spośród wszystkich
wieków chrześcijańskich wiek dwudziesty okazał się najbardziej rozrzutny. Dworzec w
Fokszanach nie był na najkrótszej drodze do Berlina i nie wydawało się, by Misak
Torlakian znalazł się tam, aby wykonać jakiś rozkaz. Przybył się pożegnać. Udał się pieszo,
w towarzystwie dziadka Garabeta, ulicą Dworcową, gdzie kasztany jeszcze się nie
zazieleniły, i weszli na dziedziniec kościoła ormiańskiego.
– Zostań tu – powiedział dziadek Garabet. – Znajdziemy ci coś, z czego będziesz mógł
żyć…
– Nie ma tu już miejsca dla mnie. Wkrótce przyjdą do was Rosjanie. A wtedy, jeśli będą
cię pytać, musisz powiedzieć, że mnie nie znasz. W Symferopolu i w Rostowie nad Donem,
w domach, w których mieszkałem, zastrzelili wszystkich ludzi. I nie musisz mi szukać
zajęcia, ja wiem, co mam robić. I jeśli się dobrze zastanowię, nigdy nie potrafiłem robić
czegoś innego niż to…
– Zrobiłeś to, co trzeba – rzekł dziadek Garabet. – Wszystko w swoim czasie. Mało
brakowało, a założyliby ci za to stryczek na szyję. Sam mówiłeś, że nadejdą inne czasy.
Koniec końców, Misak, ponownie przyjdzie pokój.
– A kto decyduje w naszym imieniu, czy będzie wojna czy pokój? – oburzył się Misak
Torlakian. – Kto nas pyta, czy chcemy pokoju i jakie są nasze warunki?
– Świat chce pokoju – powiedział dziadek cichym głosem, jakim wyrażał sądy. –
Czasami ludzie za bardzo się spieszą, a z tego pośpiechu rodzą się wojny. Ale z powodu
tego samego pośpiechu ludzie się męczą, a z ich dyszenia rodzi się pokój.
– Wojna jest zadyszką. Pokój jest zadyszką. Jaka jest różnica?
– Rytm, Misak, różnica jest w tempie. Walczyłeś, zabiłeś, spełniłeś swój obowiązek.
Nadszedł czas, abyś się wyciszył.
– To nieprawda – odpowiedział. – Nie bierz przykładu z Armena Garo, który płakał
przed nami. Zestarzał się. Albo z Hovhannesa Kaciaznuniego. On również się zestarzał.
Simon Pilibossian umarł, więc on nigdy się nie starzeje. Zachował listę, z której Armen
Garo i Şahan Natali wybrali tylko siedem–osiem nazwisk do operacji „Nemesis”. Simon
zostawił mi listę, nim wyruszył na misję. Strzelił sobie w głowę, więc zostawił mi tę listę,
jakby to był testament. Lista obejmuje czterdzieści jeden nazwisk. Pojmujesz? Siedemnastu
umarło tymczasem ze starości, sześciu zostało zastrzelonych lub powieszonych, tak jak na
to zasłużyli. Pozostaje osiemnastu. Kto zawrze pokój w tej naszej wojnie?
– Ten, kto przebacza – odpowiedział dziadek Garabet.
Rzadko palił, ale przyjął papierosa od Misaka Torlakiana, zbliżał się moment rozstania i
stwierdzili, że to była jedyna rzecz, którą mogli dzielić.
– A jednak możemy jeszcze coś dzielić – powiedział Misak Torlakian. – Tę historię. –
Wyjął z kieszeni małego drewnianego konia i przetarł go rękawem kurtki. Na próżno
jednak, grzywa konika nie lśniła, bo drewno było stare i farba złuszczyła się. – To
wszystko, co mi zostało po Caluście, moim młodszym bracie. Znalazłem to w jego pokoju
pośród gruzów, gdy wróciłem do naszej wioski. To ja mu go dałem, wyciosałem tego
konika bagnetem w drewnie orzecha. Nie wiedziałem, dlaczego śni mi się Bechbud chan,
jak ściga mnie na zakrwawionym koniu i dlaczego koń nie tratuje mnie swoimi kopytami.
Myślałem, iż to dlatego, że nikt nie umiera we własnym śnie. Myślałem, że gdy zabiję
Azera, sen zniknie. Ale nie zniknął całkowicie, pozostał koń, który nadal mi się śni. W
moich koszmarach inni go ujeżdżają i dręczą.
– Każdy, kto uciekł stamtąd, ma koszmary – powiedział dziadek. – Uleczymy się z nich,
umierając, nie zaś powodując śmierć innych. Mam syna i to mi pomaga. Ty też powinieneś
zbudować swój dom i żyć podobnie.
– Jestem na to za stary, Garbis. Jeśli byłem za stary na to, by umrzeć na froncie, tam,
gdzie umarli najpiękniejsi i najmłodsi, jestem też za stary, by mieć dzieci. Zostaliśmy
przeklęci z powodu nieznanej nam winy. Kto może powiedzieć, czy przekleństwo umiera
wraz z nami, czy przechodzi na dzieci? Pomyśl o naszych dziadkach i rodzicach. Być może
mamy to we krwi. Być może stan ofiary przekazywany jest z ojca na syna.
– Ale Missak… – zaczął dziadek, on jednak powstrzymał go gestem.
– Garbis, nie przyszedłem do ciebie po radę. Nie mam wątpliwości, abym potrzebował
rad, nie czuję się też zagubiony jak dwadzieścia lat temu, abym potrzebował pocieszenia.
Przyszedłem się pożegnać. Żebyś wiedział o mnie to wszystko… Prześlę ci, od czasu do
czasu, wieści w taki sposób, że zrozumiesz… A teraz pożegnajmy się tutaj, przed
kościołem, po męsku. Pożegnania na dworcu są dla zakochanych…
Zatrzymał się przy bramie i odwrócił w stronę dziadka, który pozostał pod kasztanem,
siedząc na ławce ślepca Minasa.
– Sahagowi, jemu jedynemu możesz powiedzieć. Krew w żyłach u każdego ma ten sam
kolor i jeśli pozwolisz jej swobodnie płynąć, nie dostrzeżesz różnicy między ofiarą a
katem. Jestem pewien, że on zrozumie.
– Co się teraz stanie? – zapytał Sahag Șeitanian.
Tymczasem Misak Torlakian zniknął. Jego przejazd przez Fokszany przeszedł bez echa i
nikt nie przybył, by o niego zapytać. W maju zniknął też Generał Dro, potem Tatevos
Bedrosian wraz z całą swoją rodziną z Konstancy. Spośród założycieli Legionu
Armeńskiego, którzy albo pomarli w Rosji, albo uciekli do Niemiec, w Rumunii nie
pozostał nikt. Trzon zniknął, usługi antyszpiegowskie Armii Czerwonej rozszerzyły swój
krąg, zwłaszcza w Bukareszcie i Konstancy, i rozpoczęły się aresztowania. Mój dziadek
omal nie został zatrzymany w Wigilię Bożego Narodzenia, niosąc pudełko z butami
zebranymi w kościele, ale albo dlatego, że samochód był już przepełniony aresztowanymi,
albo rosyjscy żołnierze byli mniej powolniejsi po białej nocy od niespania i wódki,
dziadek, pociągnięty z tyłu przez Sahaga Șeitaniana, zdołał uciec i dosięgły go jedynie
okrzyki żołnierzy, które służyły bardziej temu, by go przegonić, niż ścigać. Jeśli chodzi o
Misaka Torlakiana, to tak długo, jak Rosjanie szukali go jeszcze w Rumunii, oznaczało, że
nie zdołali go namierzyć nigdzie indziej, mógł więc swobodnie oddawać się swoim
pasjom w związku z listą powierzoną mu przez Simona Pilibossiana, a koń galopował w
jego snach.
– Co się teraz stanie? – zapytał Sahag Șeitanian.
– Powiedzmy, że będzie pokój – odpowiedział dziadek Garabet – bo tak by wypadało.
Ale jednak było tak wiele rozmaitych i pomieszanych ze sobą wojen, że traktaty już nie
zdołają ich uspokoić. A ponieważ nie możesz zwołać wszystkich ludzi do pertraktowania o
traktatach pokojowych, oznacza to, że niektórzy będą nadal prowadzić wojnę.
– Jeśli tak, to co za pokój? – zapytał Sahag, czując, jak Yusuf szamocze się i nadyma w
jego wnętrzu, gotów, by się narodzić.
jedenaście

„Co się teraz stanie?” zapytał Sahag Șeitanian, wyglądając zza płotu. Nasza ulica, w
następstwie powołania przez króla Petru Grozy na stanowisko premiera zmieniła spiesznie
nazwę z tej skądinąd dość nieciekawej, jaką była ulica Szaf, na 6 Marca 1945, na pamiątkę
utworzenia pierwszego demokratycznego rządu. Właściwie nazwa ulicy była tylko częścią,
która odnosiła się do daty, reszta została dodana, aby pomóc jej mieszkańcom, by nie
zrozumieli nic z tego, co im się przydarzyło. „Co się teraz stanie?” – pytał Sahag Șeitanian,
patrząc wzdłuż ulicy na mężczyzn w skórzanych płaszczach, którzy przybyli aresztować
Carola Spiegla, sąsiada z naprzeciwka. Na naszej ulicy 6 Marca 1945 tym właśnie
wydarzeniem zadebiutował pierwszy demokratyczny rząd.
„Co się teraz stanie?” pytała babcia Sahaga Șeitaniana pięćdziesiąt lat wcześniej, gdy
niosła pod szerokimi spódnicami, przez boczne ulice Konstantynopola, pistolety dla grupy
Armena Garo, w dniu zajęcia Banku Osmańskiego. „Co się stanie?” zapytywali wcześniej
inni rodzice starych Ormian mojego dzieciństwa, od Trabzonu po Adanę, wzdłuż półwyspu
Anatolii, od morza do morza, słysząc o świcie trąbki, które gromadziły wokół tureckiego
wojska motłoch miast, by napadał na dzielnice ormiańskie. I podobnie mieli zadawać sobie
to samo pytanie dwadzieścia lat później, gdy na rozstaju dróg, słysząc bębny i głosy
posłańców zapowiadających przeciągłym i zdławionym głosem, jak wołanie muezina z
wieży meczetu, że za trzy dni wszystkie ormiańskie rodziny mają opuścić swoje domy,
biorąc tylko tyle, ile zdołają unieść na ramionach, i zebrać się w konwojach na obrzeżach
miast, u wschodniej bramy. Zachowali swoje pytanie na ustach, do chwili gdy najbardziej
wytrwali spośród nich zeszli jeden za drugim po siedmiu stopniach śmierci, w kierunku
Deir ez-Zor. „Co się teraz stanie?” ‒ zapytywali nieliczni z ocalałych, mieszkańcy miast
nad europejskim brzegiem Bosforu, których dym pożarów z chrześcijańskich dzielnic
Smyrny i Konstantynopola wepchnął do portów, na ciasne pokłady statków, i których
jedyna droga do domu była znaczona ciałami martwych wyrzucanych za burtę, owiniętych
w białe płótno, jak kamienie znaczące granice, której już nigdy nie mieli przekroczyć z
powrotem. „A teraz, co się stanie?” ‒ zapytywali siebie, pokazując paszporty apatrydów
zagranicznym władzom, śpiąc na kupie w prowizorycznych schronieniach, pracując za dnia
jako tragarze, sprzedając tu i tam nieprawdopodobne rzeczy, klecąc powoli swoje kramy,
które zamiast dławiącego dymu pożarów niosły zapach orientalnych przypraw. Co się
stanie? Kiedy ponownie dosięgła ich wojna, patrzyli, jak żołnierze sprzymierzonej armii
niemieckiej, z chwilą otwarcia frontu wschodniego, stają się coraz bardziej szorstcy,
zaczęli zakrywać na noc okna czarnymi kartonami, przygotowywali sobie walizy wypchane
ciepłą odzieżą w oczekiwaniu na deportację. Potem, gdy front się odwrócił, ukrywali się
za płotami, obserwując żołnierzy nowej zwycięskiej armii, którzy oskubywali
przechodniów z zegarków z łańcuszkiem, by zawiesić je na szyi, brzęczące jak jakieś
medale, uganiali się za dziewczętami po podwórkach domostw i rozbijali okna
wystawowe w aptekach, szukając spirytusu idealnego dla żołnierzy, którym zaschło w
gardłach od świstu śmierci i wiatru stepowego. „Co się stanie?” ‒ pytali, gdy musieli ukryć
złoto, zgromadzone z tak wielkim trudem, pomiędzy kaflami pieców, pod oderwanymi
deskami podłóg, w grządkach w ogrodzie lub pod budą psa, gdy zaczęli chować papiery
wartościowe pomiędzy stosem drewna w składzie, gdy słyszeli i widzieli mężczyzn w
skórzanych płaszczach, kopiących nocą w drzwi, chwytających mieszkańców domu, tak jak
ich zastali, w piżamie i kapciach, jak to się przydarzyło mojemu wujkowi, Ervantowi
Hovnanianowi. Żyli, przede wszystkim zadając sobie pytania, a to, co widzieli wokół
siebie – tak wiele konwojów zapełniających masowe groby lub ginących w piaskach
Mezopotamii, tyle rozpętanych tłumów, spustoszonych ziem i tyle grzmiących niebios –
powinno było być dla nich wystarczającą odpowiedzią. Tyle tylko że temu pytaniu zawsze
towarzyszył lęk i nawet jeśli miał początek w dawnym cierpieniu, lęk żądał nowych
odpowiedzi, ponieważ w niewytłumaczalny sposób każdemu lękowi towarzyszyła, w
odróżnieniu od strachu, nowa nadzieja.
Właśnie dlatego, że to wiedział, dziadek Garabet powstrzymał się od odpowiedzi,
zadowalając się wzruszeniem ramion. Oni nawet nie oczekiwali niczego więcej, byliby
rozczarowani, gdyby dziadek coś odpowiedział. Zapytywali jedni drugich, zwłaszcza po
to, by poczuć się mniej samotnie. Zresztą oni też czuli, jak i ci, co byli przed nimi, że
odpowiedź jest zawsze gdzie indziej.
Odpowiedź nadeszła jednak od jednej z tych osób, od której najmniej się tego
spodziewano, od starego Antona Ferhata. Siedzieli na stołkach przed kaplicą cmentarza
ormiańskiego po drugiej stronie torów kolejowych i jedli z kolorowych talerzy chałwę
przygotowaną przez żonę kapłana ze smażonego grysiku, zmieszanego z orzechami
przyrumienionymi na piecu, rodzynkami i cynamonem. Nieco dalej znajdował się
grobowiec rodziny Seferianów, który wtedy jeszcze nie był potajemnym miejscem spotkań
rady parochialnej. A w pobliżu dwa świeże groby, z jednym tylko krzyżem, na którym
zostały zapisane żółtą farbą dwa imiona.
Starzec Ferhat słynął ze skąpstwa. I nie był jedynym rozmiłowanym w takiej
powściągliwości, gdyż niemal wszyscy ormiańscy starcy mojego dzieciństwa, z
talerzykami smażonej chałwy w ręku, byli nieskorzy do wydatków. Ale Anton Ferhat nie
był zwyczajnym skąpcem, cechowało go skąpstwo nad wyraz kreatywne, co nie tylko
pozwoliło mu uniknąć kryzysów wielkoduszności, ale także znaleźć argumenty
przemawiające za tym, że świat zbudowany na jego zasadach jest najszczodrzejszy z
możliwych. Mówiąc krótko, im bardziej pogrążał się w swoim skąpstwie, tym mocniej
roztkliwiał się nad swoją hojnością. Prowadził rygorystyczną księgowość wszystkich
swoich dóbr i za nic na świecie nie zgodziłby się na pomniejszenie majątku, pozostając
nieugiętym wobec wszelkich pokus miłosierdzia. I oto Ferhat Anton jako pierwszy uczynił
gest dobroczynności, wnosząc odpowiedź jako ofiarę. Bez naruszania jednak swoich zasad,
ponieważ podarował jako odpowiedź jedyną rzecz, której, choć była jego własnością, nie
wpisał do swoich rejestrów księgowych, więc ofiarując ją, nie pomniejszył swojego
majątku, a mianowicie własne życie.
„Co się teraz stanie?” ‒ pytali, a pierwszym, który odpowiedział, był starzec Ferhat, i to
nie sam, lecz razem z żoną, ścieśniającą, na tyle, na ile mogła, swoje szerokie biodra, by
niegdyś zmieścić się na fotelu przed uginającym się od przysmaków stołem, a teraz w
grobie, obok poczciwego męża. Gdybyśmy mieli uczciwie stwierdzić, pierwszej
odpowiedzi udzielił Dicran Bedrosian, kiedy jeszcze nawet nie zaczęto stawiać pytań na
miarę nowych czasów. Ale inni uważali, że to, co się przydarzyło Dicranowi
Bedrosianowi, nie mogło posłużyć bezpośrednio za możliwą odpowiedź na stałe pytanie,
lecz raczej za straszną lekcję rozumu dla jego uporu, aby zawsze stawać po stronie
bolszewików. Dlatego Dic Bedrosian zachował odruchowy gest pocierania nagiego
nadgarstka lewej ręki, jakby wciąż nie mógł uwierzyć w to, co mu się przytrafiło; milczał,
pozwalając, by pierwsza odpowiedź należała do starego Antona Ferhata, który z kolei
milczał, ale jego milczenie, zważywszy, że nie żył już na dobre, było teraz bardziej
wymowne.
Starzec skonał nie tyle z powodu kreatywnej chciwości, ile przede wszystkim z powodu
symbolu tej kreatywności ‒ śliwy w głębi podwórza. Rodzina Ferhat organizowała obfite
obiady szczególnie z inicjatywy szanowanej pani Ferhat, która doglądając bulgoczących na
płycie pieca garnków, wzdychała głęboko: „Źle jest być głodnym!”. Stół był nakrywany
oczywiście tylko dla pani i pana Ferhatów. Następnie przed stosem pustych talerzy,
lśniących na brzegach od tłuszczu, pani Ferhat, z ogromnym tyłkiem wbitym w fotel,
wzdychała ponownie, tym razem konkludując: „Źle jest być głodnym, najedzonym też źle”.
Goście przychodzili dopiero po poobiedniej drzemce, kiedy ślady posiłku były całkowicie
usunięte. Poczęstunek rodziny Ferhat wyglądał zawsze tak samo, ale miał jednak wariacje:
od sierpnia do października miska śliwek, na początku lekko zielonkawych i wielkości
moreli, a później, bliżej jesieni coraz dojrzalszych. A przez resztę roku ta sama miska, tym
razem pełna suszonych śliwek, których leczniczych właściwości rodzina Ferhat nie
przestawała zachwalać. I właśnie pośród gałęzi tej jakże użytecznej śliwy stary Ferhat
usłyszał pewnego wrześniowego wieczoru niepokojący szelest. Chwycił strzelbę i z
rozpaczliwą gorliwością kogoś, kto może stracić wszystko, co ma najcenniejszego na
świecie, zakradł się pod koronę drzewa, załadował broń i wycelował na chybił trafił,
ostrzegając, że będzie strzelał. Jego gest był nie tyle zdecydowany, ile nagły i zdołał
przestraszyć intruza, spomiędzy gałęzi zatem, w towarzystwie strząsanych owoców i liści,
wypadł nastolatek, który drżąc, z podniesionymi do góry rękami, przykleił się do pnia
drzewa. Będąc panem sytuacji i mocno oburzony, Ferhat nakazał chłopcu rozebrać się do
naga i przestrzegając, że następnym razem, jeśli zdarzenie się powtórzy, nie zawaha się,
wypchnął go kolbą pistoletu nagusieńkiego na ulicę. Po tym incydencie śliwa nadal
swobodnie rodziła owoce przez kolejne lata, co najmniej przez dekadę. Kiedy przybyli
Rosjanie, zarekwirowali wszelką broń, a pan Ferhat, obawiając się, jak każdy sknera,
rygorów prawa, złożył strzelbę, ale zażądał w zamian kwitu, na którym napisano jego
nazwisko, tak aby, przynajmniej teoretycznie, jego księga rejestrów nie ucierpiała, jego
prawo własności zostało uszanowane, a broń pewnego dnia zwrócona. Te oczekiwania
zostały spełnione, chociaż nie tak, jakby sobie tego życzył. Nastolatek ze śliwy stał się
tymczasem mężczyzną w sile wieku, a że zajęcie, któremu się oddawał, jak widzieliśmy,
roztaczało przed nim w tych trudnych czasach wiele możliwości, zatrudnił się w nowej
policji politycznej; otrzymał ubranie ze skóry, dobre buty do tupania po schodach, do
kopania w drzwi i brzuchy ludzi, a także prawo do przeglądania wszystkich rodzajów
dokumentów, jak na przykład rejestr zarekwirowanej broni. Gdzie na pierwszym miejscu
zostało wpisane nazwisko Antona Ferhata. Nie znamy imienia tego mężczyzny, bo nikt nie
starał się go potem odszukać, ale został zidentyfikowany przez czytelników Księgi szeptów
jako tamten smarkaty złodziejaszek. Bo na ciele biednego starca znaleziono strzelbę i kilka
suszonych śliwek wepchniętych między jego dziąsła, których lecznicze działanie nie
przyniosło rezultatów, ponieważ Anton Ferhat wykrwawił się na śmierć i nikt z ulicy nie
słyszał jego jęków. Mężczyzna zapukał więc do drzwi, otworzyła mu pani Ferhat, która
zapytawszy go, czego sobie życzy, otrzymała w odpowiedzi kulę w pierś, a drugą w czoło.
Poruszony, nie strzałami, które były dość powszechne w tamtym czasie, ani hałasem
upadku, ponieważ bez względu na to, na którą stronę upadła pani Ferhat, jej miękkość nie
spowodowała żadnego huku, lecz ciszą, która zapadła potem, stary Ferhat pojawił się w
przedsionku. Człowiek, który potrafił strzelać, umieścił mu jedną kulę w płucach, a drugą
w brzuchu, zostawiając go, by umarł w męczarniach, udusiwszy się śliwkami, które
wepchnął mu do ust. Dziadek Garabet wzruszył ramionami, ale pozostali, spoglądając mu
przez ramię i widząc nazwiska na nieheblowanym drewnie krzyża, otrzymali od Antona
Ferhata pierwszą odpowiedź na temat nadchodzących wydarzeń.
Druga odpowiedź nadeszła od Eşek Simona, to znaczy Simona Osła, innego Simona niż
mój wujek, który w tamtym czasie przygotowywał się do repatriacji, zwiedziony fanfarami,
restauracjami, bezpłatnym zakwaterowaniem i ulgami podatkowymi, którymi mamiły
slogany ormiańskich komunistów na niemal wszystkich wybrzeżach Morza Czarnego. Eşek
Simon był drobniutki, miał sztywne jak druty włosy zaczesywane niemal pionowo, jakby
nosił na głowie szczotkę do pastowania butów. Mimo śmiesznego wyglądu fryzura miała za
zadanie dodać kilka centymetrów wysokości albo część brakującego wzrostu, podobnie jak
buty na obcasie, wykonane specjalnie dla niego przez Krikora Minasiana. Miał czarne
przenikliwe oczy, piękne, gdyby oglądać je każde oddzielnie, ale niestety tak zezowate, że
spojrzenia krzyżowały mu się u nasady nosa pod kątem prostym. Sam Eşek Simon opisywał
siebie w autoportrecie przesłanym Der Ignadiosowi, w Gałaczu, w nadziei, że zostanie
umieszczony na szczycie listy kandydatów do ożenku: „Piękne oczy miałem, każdym na
drugie spoglądałem”.
Przed wojną Eşek Simon otworzył herbaciarnię na ulicy Dużej, gdzie aby przyciągnąć
klientów, organizował małe spektakle wraz z kemençeistą Rupenem, przybyłym specjalnie
z Konstancy. Kemençeista Rupen, jeszcze drobniejszy niż on, wspinał się na wysoki stołek
bez oparcia i dyndając w powietrzu nogami, z kilkoma kosmykami włosów zaczesanymi z
czubka głowy, podwiniętymi ładnie na czole i ugładzonymi brylantyną, grał na kemençe,
rodzaju mandoliny, wzdychając żałośnie za ukochaną i wywołując westchnienia moich
babć i ciotek oraz innych panien z tamtych czasów, ubranych w kostiumy wcięte w talii,
trzymających torebki na kolanach, krzyżujących czubki butów z paseczkiem, ponieważ nie
wypadało siadać z nogą założoną na nogę, nawet jeśli była to herbaciarnia, a nie
kawiarnia, i roniąc ukradkiem łzy, które osuszały w kącikach oczu co jakiś czas
chusteczkami. Nasze babki i ciotki były pulchne, miały dołeczki w policzkach i łokciach.
Takie okrąglutkie podobały się mężczyznom z herbaciarni, którzy dusili się w swoich
sztywnych garniturach, zapięci pod samą szyję marszczonymi muszkami. Właśnie dlatego
krągłość bioder i policzków nie tłumiła u kobiet nawet odrobinę kokieteryjnej pokusy
moczenia herbatników w herbacie, a potem strzepywania palcami okruszków z kącików
ust. I chichocząc lub śmiejąc się szczerze, ponieważ po lamentach kemençeisty Rupena,
przerywanych od czasu do czasu westchnieniami publiczności: „Vah! vah!”, albo głębiej:
„Aman! Aman!”, następowały scenki Eşek Simona. Jako że był zbyt młody, aby zaliczyć
szkołę w Erzurum przed masakrami, a teraz za stary, aby zabrać się do czegoś, czego
właściwie nigdy nie rozpoczął, Eşek Simon mówił łamanym językiem, który miał tę zaletę,
że był zrozumiały dla wszystkich bez względu na narodowość. Jego skecze, wygłaszane
mieszanymi słowami, brzmiały śmiesznie i kojarzone z poważnym wyglądem, ze
sterczącymi włosami, niczym ozdoba faraona na jego drobnym ciele i krzyżujących się
spojrzeniach, wzbudzały salwy śmiechu. Jego poezyjki, nawet po tym, jak Eşek Simon
umarł ze zgryzoty, były recytowane nadal, a my, dzieci, nauczyliśmy się kilku i
powtarzaliśmy je na przyjęciach, a ormiańscy starcy znowu się śmiali jak niegdyś w
herbaciarni Eşek Simona. Oto najsłynniejszy wierszyk ze wszystkich, bajka Świerszcz i
mrówka napisana w zwięzłej formie i wygłaszana nienagannym rumuńsko-turecko-
ormiańskim:
SVIERSC I MROVEK

‒ Madam mrovek, madam mrovek,


Daci mnie hleb połovek!
‒ Cały lato ty graci, spievaci;
Siktir, nic ci nie daci!

Ale przydomek Eşek nie pochodzi z czasów, gdy Simon był wesołym i przedsiębiorczym
właścicielem herbaciarni, a jedynym cieniem smutku było to, że na liście do ożenku Der
Ignadiosa, księdza z Gałacza, Simon został wpisany tak, aby przed nim nie było żadnego
nazwiska albo, w najlepszym przypadku, nazwisko jakiejś wąsatej i szpetnej wdowy o
strasznym wyglądzie nawet dla zezowatych spojrzeń Simona. Eşek przylgnął do niego w
wyniku pewnego powojennego zdarzenia i to była druga przekonująca odpowiedź na
pytania o to, co się stanie.
Gdyby miał kawiarnię, być może czasy powierzyłyby mu jeszcze rok lub dwa. Ale
herbaciarnie były rzadkością i od Czerniowiec po Jassy Rosjanie już żadnej innej nie
spotkali. Oficerowie zasiadali przy stołach, co miało swoją dobrą stronę, wiedząc
bowiem, że herbaciarnię Simona odwiedzają oficerowie, zwykli żołnierze nie śmieli tam
wchodzić. Minusem było to, że oficerom nadmiernie spodobało się to miejsce. Siadali z
nogą na nogę, kładli pistolety na rogu stołu, na widoku, i prosili o herbatę rosyjską. Simon
nie wiedział, jaka jest herbata rosyjska, najpierw zapytał, ale szybko się zorientował, że
niezależnie od tego, jaką herbatę poda, to jeśli jest bardzo gorąca, to na pewno rosyjska, a
oni to potwierdzali. Dostawali po kieliszku rumu lub koniaku, który wlewali prosto do
gardła, prosząc o kolejny do herbaty, i dostawali jeszcze po kostce cukru lub landrynce,
które trzymali pod językiem, gdy popijali, zwykle głośno, herbatę.
Ale tego rodzaju klientela zaczęła odstraszać inną, wieczorki Simona stały się coraz
rzadsze, a potem drugi bohater, kemençeista Rupen zniknął nagle bez śladu. Nowi klienci
raczej dodawali herbatę do koniaku niż koniak do herbaty i często zapominali zapłacić, nie
mówiąc już o tym, że przychodzili w nieodpowiednich porach i nie dbając o nic siedzieli
tak długo, jak tylko mieli na to ochotę, więc Simon rozgniewał się i złożył skargę w
komendzie. Która wysłuchała go uważnie, a następnie, mając do wyboru postąpić po myśli
Simona lub pozwolić rosyjskim oficerom, by zachowywali się tak, jak im się podoba,
uznali, że Simon nie pojmuje tego, jak wielki zaszczyt go spotyka ze strony chwalebnej
armii radzieckiej i nie jest godzien, by zachować herbaciarnię. Więc została mu
zarekwirowana, co okazało się drugim, po zegarku Dica Bedrosiana, hołdem, jaki
wspólnota ormiańska miasta Fokszany złożyła wyzwolicielowi ‒ żołnierzowi
radzieckiemu. „Co to znaczy?” ‒ pytał Simon, słowo „rekwizycja” zdawało mu się trudne
do zrozumienia i jakby nieprzyjemne, sądząc po zdecydowaniu na twarzy wysłanego w tym
celu oficera w towarzystwie dwóch uzbrojonych, którzy zajęli się już słodyczami. „To, że
zabieramy ci herbaciarnię” ‒ przetłumaczył mu oficer, popychając go palcem w pierś i
sugerując, że ten sam gest mógłby zrobić bardziej przekonującymi środkami, jakimi były
lufa strzelby lub bagnet. „Bierzemy, bierzemy ‒ mówił Simon, oburzony ‒ a w zamian, co
dajemy?”. „A to dobre! ‒ nadeszła odpowiedź ‒ nic nie dajemy w zamian. Herbaciarnia
będzie do dyspozycji wojska”. Simon z trudem rozumiał tego rodzaju targi. Podrapał się w
głowę, co wymagało od niego, mając na uwadze stos równoległościenny, wspięcia się na
palce. „Wiesz, o czym ja śnić?” – zapytał po starannym rozważeniu. Oficer zrobił wielkie
oczy, zaskoczony nowością tematu. Wówczas Simon wyjaśnił mu, czyniąc budujące gesty:
„Ja śnić tak: mój dupa był kapusta, ty był koza i koza jadł mój dupa”. Wobec tej
transfiguracji, z której pomimo wszelkich zakłóceń języka było jasne, gdzie uderza zachęta
kierowana przez Simona do oficera, oficer zarumienił się po koniuszki uszu i w pierwszym
odruchu położył dłoń na pistolecie. Odparł jednak, że dla takiego pokraki kula w głowę
byłaby zbyt wielkim zaszczytem, więc chwycił go za kark i pchnął w stronę drzwi,
krzycząc za nim: „Osioł!”. Ale że Simon nie dał się prowadzić, a nawet z zaskakującą siłą
zaparł się nogami, oficer, nie uwalniając uścisku na karku, włożył dodatkowy wysiłek, by
odpowiedzieć na zachętę Simona, to znaczy wymierzyć mu kilka zdrowych kopniaków w
to, co nazwał „kapusta mać dupa!”. I dołączając pięść do buta, i krzycząc nieustannie:
„Osioł, osioł!”, oficer wyrzucił Simona na ulicę, gdzie ten mógł usłyszeć nie po raz ostatni:
„Żebym cię tu więcej nie widział, ośle!”. I jakkolwiek zgorzkniały byłby Simon, gdy
zachęcali go, aby opowiedział tę historię przy kawie na dziedzińcu kościoła: „Opowiedz
Eşek!”, Simon opowiadał swój sen o kozie i kapuście przy wtórze wybuchów śmiechu
publiczności. Ale sen pozostał tylko snem, herbaciarnia zaś przepadła. Bez umiejętności
Simona miejsce najpierw straciło urok, potem aromat angielskich, chińskich i indyjskich
herbat, kolorowe filiżanki się wyszczerbiły i stały się zdatne tylko do picia wódki lub
gorzały i ostatecznie herbaciarnia przemieniła się w spelunę. Eşek Simon kręcił się wokół
lokalu późną nocą, a gdy ostatni tupot i podśpiewywania się oddalały się, zaglądał tęsknie
zza poszarpanych zasłon, chuchając na szybę i wycierając rękawem, na wysokości oczu,
zatłuszczone witryny. Potem zwijał się na schodach i kołysał się do świtu. Znaleźli go tak
pewnego ranka i chcąc go przegonić, zaserwowali mu kopniaka w żebra. Dopiero gdy
zobaczyli, że Eşek Simon runął na bok, nie podskakując ani z zaskoczenia, ani z bólu,
zrozumieli, że nie żyje. Zawołano dziadka, aby przyszedł zabrać jak najszybciej
nieboszczyka, aby nie odstraszył klientów. Którzy oczywiście nie dali się odstraszyć, lecz
przechodzili, wydłużając krok nad ciałem zmarłego, co wcale ich nie przerażało, wręcz
przeciwnie, wychodziło im na dobre, bo widok śmierci podsycał u żołnierzy rosyjskich
pragnienie. A po tym, jak całe życie próbował na wszelkie sposoby, a to stawiając świecę
po prawej i lewej stronie i starając się patrzeć na nie jednocześnie, aż głowa pękała mu z
bólu a to przymykając jedno oko i oddalając możliwie najdalej od nasady nosa spojrzenie
drugiego, przewracając oczami w orbitach w jedną, a następnie w przeciwną stronę,
zakładając śmieszne soczewki we wszystkich rozmiarach aż padał z wyczerpania, Eşek
Simon w końcu odkrył lek na rozsupłanie spojrzeń, a tym lekarstwem była śmierć. Zanim
Minas, ślepiec, zamknął mu powieki – zawsze wzywano go do tego, ponieważ dotyk jej
dłoni był najlżejszy – zobaczyli, że spojrzenia Eşek Simona wyprostowały się. Byłby to
wreszcie moment, kiedy z chwilą pokonania przeszkody Eşek Simon mógłby awansować na
liście kandydatów do ożenku Der Ignadiosa. Niestety, odzyskując umiejętność prostego
patrzenia, został pozbawiony innego daru koniecznego do wspięcia się na szczyt listy, a
mianowicie bycia żywym, nie mówiąc o tym, że sam Der Ignadios od dawna już nie żył, a
lista która w swoim czasie połączyła wiele par, w tym babcię Arşaluis i dziadka Garabeta,
została zapomniana, ze wszystkimi nadziejami, pośród szat liturgicznych kościoła
ormiańskiego w Gałaczu.
„Co się teraz stanie?”. To była odpowiedź Eşek Simona, pozostali, przypominając ją
sobie, wybuchali śmiechem, a Eşek Simon gniewał się, że nawet śmierci nie biorą na
poważnie.„Mój zakład był tylko marnym warsztatem szewskim ‒ powiedział Krikor
Minasian, łypiąc okiem na Antona Merziana, godząc się z myślą, że jego smutne słowa
wywołają uśmiech zadowolenia na twarzy sąsiada. ‒ Nie rozumiem, na co był im
potrzebny. Fabryki, to mogę zrozumieć, chociaż, jak się lepiej zastanowić, co to za
państwo, które zamiast chronić twój majątek, zabiera ci go? Ale mój biedny zakład z
dwoma uczniami? Nie wystarczyło im, że przez prawie dwa lata naprawiałem podeszwy
rosyjskich butów za darmo? A może właśnie dlatego że przyzwyczaili się załatwiać swoje
sprawy bez pieniędzy. Ja nadal wykonuję tę pracę, ale czy tak jest lepiej? Warsztat w
kuchni, po kryjomu, bez uczniów, bo będą mieć żal do ciebie, jeśli każesz im pracować, i
podkablują cię fiskusowi, że nie wydajesz rachunków. Trzeba stracić rozum, żeby płacić
dziewięćdziesiąt procent podatku od zysku lub, jak mówią teraz, korzyści. Mówi się, że
wtedy, kiedy ty zarabiasz, to jest zysk, a kiedy państwo, to jest korzyść, bo państwo, jak
widać, nie zyskuje, ono odnosi korzyści! Nie mogę uwierzyć, że właśnie ci ludzie, którzy
dokładnie wiedzą, co ukrywasz pod stosem desek w składzie, nie wiedzą, że nadal
prowadzę zakład szewski. Myślę, że najbardziej denerwował ich szyld. A ja, tępak –
spojrzał rozmyślnie na Antona Merziana na znak, że nie powinien brać tych ostatnich słów
z pełnym przekonaniem – zrobiłem sobie nadzwyczajny szyld, kolorowy, by było go widać
z końca ulicy. Teraz nie widać go znikąd, leży w składzie na tyłach szopy z narzędziami.
Wyciągam go od czasu do czasu, siadam na taborecie i patrzę. Postanowiłem go zatrzymać,
nigdy nie wiadomo, może się jeszcze przyda. Tylko że zaczął się łuszczyć na krawędziach;
reszta spłowiała, leży biedny w ciemnościach, szyldy żywią się światłem, jak liście. Nie
ma nic smutniejszego dla przedsiębiorcy od patrzenia jak jego szyld marnieje na jego
oczach… Jak ci ludzie chcą żyć dobrze w kraju, w którym umierają szyldy? Wszystko, co
udało mi się zachować z mojego zakładu, gdy mi go zabrali, to dzwonek, który wisiał przy
drzwiach wejściowych. Nie zestarzał się, wciąż jest jak dziecko i wesoło brzęczy, cieszy
się, gdy uderzają o niego drzwi, ale skąd on może wiedzieć, że to już nie te same drzwi?”.
Dodatkowe pytanie, na które nikt nie musiał odpowiadać. W tamtym czasie ormiański
cmentarz był ogrodzony płotem z surowego drewna. Tymczasem okładki Księgi szeptów
nabrały srebrzystego koloru, ale wtedy miały jeszcze kolor drewna. Byli więc otoczeni
Księgą szeptów i jak wszystko, co się znajdowało wewnątrz, ich głosy były niskie, ledwie
słyszalne. Dlatego skinęli na Antona Merziana, by był bardziej uważny, gdyż u niego, gdy
mówił zadając sobie stale pytania, koniec zdań wydłużał się, a przez to jego głos stawał
się donośniejszy. „Nie powinniśmy dalej żyć?” ‒ udzielił sobie odpowiedzi Anton
Merzian. „Powinniśmy, nieprawdaż? Dlatego zostawiliśmy nasze domy, ze strachu przed
jataganami, dlatego przybyliśmy tutaj, bo niektórzy mówili, że Rumunia jest krajem
błogosławionym, gdzie jeśli tylko siedzisz i ‒ za przeproszeniem! – srasz, nadal robisz
pieniądze, dlatego trudziliśmy się, by uzyskać zezwolenia, mając serce w gardle na
początku każdego roku, gdy musieliśmy odnawiać, jako zgorzkniali nansenianie, którymi
byliśmy, bo gdybyśmy nie żyli, to co innego mieliśmy robić? Boimy się władzy, bez kraju i
bez dokumentów jesteśmy na jej łasce, przyjęli nas tutaj, ale takim apatrydom jak my nawet
nie wolno jechać dalej, nawet jeśli przekroczymy granicę rumuńską po kryjomu, nikt nas
nie przyjmie. Chyba że jest jakaś mała wyspa na środku morza, na której ludzka stopa
jeszcze nie postała, ale takich miejsc nie ma, a nawet gdyby były, to z czego wyżyjesz, jeśli
jesteś sam, komu podzelujesz buty? Ale my nigdzie się nie wybieramy, tutaj mamy dom,
miejsce do picia kawy i miejsce na cmentarzu, moja żona Zaruhi ‒ minęło czterdzieści lat,
od kiedy porwałem ją jej ojcu z Panciu ‒ zestarzała się i jest tak głucha, że nawet gdybym
wyszedł, zamykając za sobą drzwi, nie usłyszałaby. Zostawić ją? I tak bezustannie
wyruszać, dokąd nas oczy poniosą, ja mam już dość, i nie widzicie, że gdziekolwiek
pójdziemy, to albo są Spahisi, albo Kurdowie, albo Beduini, albo bolszewicy, stale ktoś
nas w końcu dosięga. A wtedy, co mam powiedzieć, róbmy to, co nam mówią, skoro tego
chcą?”.„A czego oni chcą?” ‒ zapytał Sahag, który miał swoje podejrzenia.„Ano, żebyśmy
liczyli, czyż nie?” ‒ ożywił się Anton Merzian, zaokrąglając lekko retorycznie końcówki
zdań. ‒ Jaka jest twoja pensja Dic jako sprzedawcy zegarków, tego, który kiedyś był
najważniejszym zegarmistrzem na ulicy Dużej? ‒ Dic Bedrosian milczał, pocierając,
zakłopotany, swój nagi nadgarstek, więc Anton Merzian kontynuował: ‒ Masz trzysta lei na
miesiąc i mówisz Bóg zapłać, jeśli je masz? A ty, Ştefănucă, doskonały prawnik?.‒
Ştefănucă Ibraileanu, z włosami w nieładzie, z ciemnymi oczami, wykapany wujek
Garabet, ale z mniejszą brodą i hipochondrią, nie mógł tak od razu odpowiedzieć, bo
musiałby najpierw wyjąć z ust na wpół zgaszonego papierosa. ‒ Mogę powiedzieć, że
masz tyle samo? I co robisz z tymi pieniędzmi, ledwo opłacasz sobie kartki na chleb i dwie
trzy rzeczy, aby nie powiedzieć, że jesz suche skórki jak pustelnicy, ponieważ ubrania,
dzięki Bogu, wciąż mamy jeszcze sprzed wojny? I nie cieszcie się, że nastanie nowa wojna
i że pozbędziemy się ich tak łatwo, jak oni pozbyli się innych, i że sprawicie sobie nowe
ubrania, bo czyżbyście nie wiedzieli? Wojna spada na nas wtedy, gdy jest nam lepiej, a nie
gdy jesteśmy tacy biedni jak teraz, bo jak mówią, biednego to i kula nie trafi, a kiedy nie
będziemy tacy biedni jak dziś, będziemy jeszcze biedniejsi, rozejrzyjcie się wokół, jeśli
nadal tak pójdzie, zaczniemy dzielić między sobą chleb i ryby Pana naszego Jezusa
Chrystusa, prawda, ojcze?”. Kapłan siedział w rogu, ze złożonymi jak w mufce rękami w
szerokich rękawach sutanny, czy to był stary Der Dadjad Aslanian, czy też, zaraz po
wojnie, a więc nie mogąc się wykazać znajomością przypadku, Der Mampre Berberian,
który przytakiwał z takim zdecydowaniem, że gdy zaczęła się emigracja Ormian z Rumunii
na początku 1960 roku, był jednym z pierwszych, którzy złożyli swoje dokumenty
wyjazdowe, czy potem stary Der Varjabedian, z okrągłą bródką i czerwonymi żyłkami na
twarzy, po której, z niedzieli na niedzielę, spływała resztka wina do komunii świętej, lub
jeszcze później młody archimandryta Zareh Baronian, piękny jak ikona bizantyjska ‒
kapłan, ktokolwiek nim był, przytakiwał, uważając za pozytywne, nawet z zasmucającej
perspektywy, wspomnienie imienia Zbawiciela. „A my, którzy się boimy, co robimy? ‒
kontynuował, zachęcony Anton Merzian. ‒ Staramy się przypodobać państwu, nie inaczej.
A jeśli państwo nie daje nam tyle, byśmy mogli godnie żyć, a my jednak musimy żyć, bo o
ludziach bez państwa już się słyszało, jak choćby my, bezpaństwowcy, ale czy widział ktoś
państwo bez ludzi? A wtedy aby żyć, gdy nawet nie pozwalają nam pracować tyle, ile
byśmy chcieli, co innego możemy robić, niż brać na boku, to znaczy, jakby powiedzieli
inni, kraść? Nie widzicie, że państwo chce, byśmy kradli, by nie musiało się o nas
martwić, i czuje ulgę, widząc, jak dobrze rozumiemy jego zachętę? A zatem, czego nie
rozumie ten z wydłużoną głową ‒ łatwo było się domyślić, że chodzi o Krikora Minasiana
– rozumiemy my, z normalną głową na karku, bo gdybyśmy zrozumieli wszyscy, też nie
byłoby dobrze, bo wszyscy nie mielibyśmy skąd kraść, co o tym sądzicie? A więc
kradniemy my, ci mądrzejsi? Ale do tego trzeba mieć bystre oczy i być zręcznym, więc my
już nie zdołamy, ale mogą nasze dzieci, tak więc powiedziałem moim synom: »Chłopcy! Na
co czekacie? Gdzie kradnie się najlepiej? Tam, gdzie nie pilnuje cię oko właściciela i nie
sprawdza cię żaden kontroler fiskalny. W spółdzielni! A więc, do spółdzielni!«. W ciągu
dnia chłopcy pracują w spółdzielni, a wieczorem w naszym domowym warsztacie,
przynoszą wszystko, czego nam potrzeba, skóry, podeszwy, cholewki, małe gwoździe i klej
szewski. Psuje się młotek, kleszcze lub kopyto? Oto młotek, kleszcze i kopyto! Tyle tylko,
że moi chłopcy znarowili się w spółdzielni i nie robią rozróżnienia, zaczęli mieć złe
narowy i w domu, więc muszę mieć ich na oku i krzyczeć na nich: »Tnij prosto, oszczędnie,
co sobie myślisz, że jesteś w spółdzielni?« Tak więc, cokolwiek by się działo, ja wam to
mówię: na wszystko jest sposób, inaczej, dlaczego państwo, które zabrało nam nasze
zakłady, dało nam spółdzielnie w zamian”?
Mogło być w tym trochę prawdy. Dziadek Garabet szperał w pudełku i wyciągnął parę
butów. Ervant Hovnanian już umarł na Łubiance, podobnie jak Saruni i stary Harutiunian,
buty pozostały na zawsze bez właściciela. „A gdyby tak udało wam się mu je przekazać ‒
dodał Anton Merzian, niezadowolony, że pozostali nie udzielali wyczerpującej
odpowiedzi, zwłaszcza jeśli jego wypowiedź była splotem pytań, a – czyż nie? – dwa
dobrze ukierunkowane pytania są bardziej wyjaśniające, niż wymijająca odpowiedź. ‒
Gdyby się udało, może byśmy się ośmieszyli? Na mrozie Syberii, zamiast nosić takie buty,
już lepiej owinąć stopy szmatami, jak nasi zmarli z Deir ez-Zor, prawda Sahag?”. Sahag
Șeitanian nie odpowiedział ani Yusuf, to znaczy Józef, jego młodszy brat.
Dla odmiany odezwał się Vrej Papazian. Był trochę młodszy od pozostałych, miał
piękną twarz, migdałowe oczy i ciepły uśmiech. Te same oczy miała Virginica, jego siostra,
a dodatkowo długie, lekko falowane włosy i wąską talię. Ale Virginica, będąc kobietą,
uczestniczyła w tych dyskusjach tylko przelotnie, w milczeniu, jedynie, aby dołożyć na
talerzyki trochę aromatycznej chałwy z panichidy, więc Vrej Papazian mówił zamiast niej.
„Jakże piękna i pracowita dziewczyna z tej Vriginiki ‒ powiedział Vrej, mieszając, jak to
miał w zwyczaju, ormiańskie i rumuńskie słowa. ‒ Ale zakochała się w nie tym, w kim
trzeba, nie ma szczęścia jak tyle dobrych dziewcząt. By nie wybrać żadnego spośród tych
wszystkich mężczyzn, którzy pukali do naszych drzwi ‒ mężczyźni wszelacy, starannie
ubrani, grzeczni, niektórzy z kwiatami i szampanem, inni z kwiatami i bombonierką, ci
biedniejsi tylko z kwiatami, by się zakochać do szaleństwa w takim, co to w znoszonym
płaszczu bez galonów, jak jeniec wojenny, i który, gdy nie kazano mu czyścić szamb z
odchodów i rynsztoków z liści, siedział zamknięty w więzieniu garnizonu, tego nie mogę
zrozumieć! Ba, na domiar złego człowiek miał żonę i dzieci w Nachiczewanie, trzymał ich
zdjęcie w kieszeni. A moja Virginica wystawała skoro świt przed drzwiami garnizonu, z
szeroko otwartymi oczami, ubrana odświętnie w czarnym kostiumie, z włosami
przychwyconymi cienką siateczką, jak pensjonarki, żeby tylko pojawił się, z miotłą lub
szczotką do mycia klozetów, jej książę w kawowych portkach i wykoślawionych butach
bez sznurowadeł – to straszne, prawda? (Anton Merzian wzdrygnął się z obrzydzenia na
myśl o znoszonych butach). Od świtu, zanim jeszcze dorożkarze wyruszyli na dworzec,
przemierzała całą drogę do garnizonu, po tym jak całą noc dziergała dla niego, przy świetle
lampy, wełniane skarpety i szyła koszule, by nosił je pod spodem i ogrzewał żonę i dzieci
ze zdjęcia. Prawda, że chłopak nie był brzydki, ale kto wie, jak właściwie wyglądał, taki
nieogolony, z opadniętymi ramionami, po tylu latach w więzieniu? Zapytałem ją: »Co ty w
nim widzisz, dziewczyno?« Odpowiedziała: »Potrafi słuchać…«. »Ale co chcesz przez to
powiedzieć. Każdy umie słuchać, kto ma uszy do słuchania«. »Tak ‒ powiedziała ‒ ale on
potrafi pięknie słuchać i nigdy się nie nudzi«. Gdy spojrzałeś na nich z daleka, a ja to
kiedyś zrobiłem, rzeczywiście tak to wyglądało”.
Virginica i żołnierz wyruszali razem spod bramy garnizonu drobnym krokiem ludzi,
którzy cieszą się swoim chodem, a kilka metrów za nimi szedł wartownik. Szli do parku,
on zamiatał godzinę‒dwie liście z alei, a potem siadali na ławce. Na jednym brzegu
wartownik, który otrzymywał zapłatę, paczkę z jedzeniem, a niekiedy i garść papierosów, a
na drugiej tych dwoje. Virginica rozpakowywała paczuszkę dla mężczyzny, latem kroiła mu
pomidory i paprykę, zimą ogórki kiszone, smarowała dla niego tłustym serem chleb,
rozwijała pozostałe pakunki, układała wszystko w kolejności podawania posiłków i
wspierała o oparcie ławki termos z herbatą lub ciepłym mlekiem. Kładła ręce na kolanach
i przyglądała mu się długo. Mężczyzna przeżuwał powoli, ze spuszczonym wzrokiem, od
czasu do czasu podnosił oczy i gdy ich spojrzenia się spotykały, uśmiechał się, a potem
znów pogrążał się w swoich myślach. Jadł starannie, każdy kęs przeżuwał do końca, by
sprawić jej przyjemność, oboje wiedzieli bowiem, że strażnik zostawi ich w spokoju tak
długo, jak on nie skończy jeść. Potem pakowała wszystko szybko, bo następowała część,
którą lubiła najbardziej, odwracał się do niej, uśmiechając się miękko, a ona, ośmielając
się przysunąć na ławce palce do jego palców i skupiając całą swoją istotę w opuszkach
zagłębienia dłoni, które się stykały, opowiadała. Nie przerywał jej i nic nie dodawał. Po
pierwsze, dlatego że to, co Virginica opowiadała o swoim życiu, było proste i jasne, a
opisując każde zdarzenie w najdrobniejszych szczegółach, nie pozostawiała miejsca na
wyjaśnienia, ale także dlatego że on nie miał czego opowiadać ze swojego pobytu w
więzieniu, a o swoim poprzednim życiu, pomimo jej zabiegów, szczędził jej opowieści.
Ona natomiast była bardzo uważna na wszystko, co się działo wokół niej, aby tylko znaleźć
coś nowego do opowiedzenia, urywek ze snu, przybyły z daleka list, przyjęcie w komunie,
kawałek tkaniny, z którego uszyje sobie nową spódnicę, odrośl cytryny na werandzie.
Cytryna rosła pomiędzy nimi, Virginica zrywała i przynosiła mu od czasu do czasu owoc, i
w te dni była najszczęśliwsza. Tak jak układała w określonym porządku jedzenie w torbie,
w podobny sposób porządkowała tematy, które opowiadała w najdrobniejszych
szczegółach, a jeśli nie skończyła i wartownik dawał oznaki zniecierpliwienia, prosiła:
„Bądź tak dobry, człowieku, i zostaw nas jeszcze chwilę samych!”, i nie dawała się
przekonać, aby skończyć swoje opowieści, gdy wcześniej niż minęło południe, bo gdyby
mężczyzna spóźnił się przed zmrokiem, dostałby trzy dni aresztu, co oznaczałoby dla
Virginiki tyle samo dni daremnego czekania przed garnizonem. Gdy drzwi garnizonu były
zaryglowane dla tego jeńca wojennego, zapomnianego w obcych krajach, Virginica
wracała przybita do domu, rozpakowywała paczki i jadła z każdej po trochu, ze łzami w
oczach, wyobrażając sobie, jakby przebiegało to śniadanie na ławce, i opowiadała mu w
myślach starannie dobrane noc wcześniej historie. A potem spędzała całą resztę poranka,
który stawał się bezużyteczny, w pobliżu abażuru, repasując pończochy powierzone jej
przez szwagierkę Arusiag, która prowadziła zakład repasacji cieszący się dużą
popularnością, w czasie gdy jedwabne pończochy dostawało się z trudem i kobiety były
zmuszone nosić swoje pary tak długo, jak się dało. Popołudniami – prosiła tylko o
popołudnia, bo poranki miały pozostać wolne – Virginica pracowała jako sprzedawczyni
w sklepie z kryształową biżuterią i innymi tanimi ozdobami, na miarę tamtych czasów,
sprzedawała też cienkie złote łańcuszki lub srebrną biżuterię, czasem pokrytą delikatną
warstwą złotego proszku. Wieczorami szykowała paczuszki na następny dzień, umieszczała
je w chłodnym miejscu, w piwnicy, pozostałe, herbatę lub zupę, w pobliżu kuchenki
gazowej, by podgrzać je w ostatniej chwili przed wlaniem do słoików lub do termosu, o
świcie. Potem Virginica zamykała się w swoim pokoju, wlewała do umywalki gorącą
wodę, którą perfumowała solą do kąpieli lub niebieskimi kryształkami zakupionymi od
tureckich Cyganek z Bałcziku, nacierała się długo ręcznikiem nasączonym w tej wodzie, a
następnie, z otwartymi od ciepła i solonej wody porami, z odświeżonym ciałem, siadała
całkiem naga i piękna przed lustrem, gdzie szczotkowała długo włosy. Nie ruszając się
sprzed lustra, zamykała oczy i głaskała swoje ramiona, potem fioletowe sutki kobiety o
miedzianej skórze i powoli prowadziła dłoń pomiędzy lekko rozchylone kolana do
zakamarków między udami, nadal pieszcząc się delikatnie i wzdychając, aż jej łono
zaczynało drżeć. Wtedy zaciskała uda wokół nieruchomiejącego palca i pozostawała tak
przez kilka minut, czekając, aż wewnątrz niej, niczym powiększające się kręgi na wodzie,
drżenie łona rozejdzie się po całym ciele. Przeglądała się potem w lustrze, z błyszczącymi
oczami i rumieńcami zawstydzenia, wsuwała się pod kołdrę, aby ukryć się przed swymi
fantazjami i wrócić do spraw, o których opowie następnego dnia i w których o dreszczach
jej kobiecej istoty nigdy się nie mówiło.
Każde słowo z jej otoczenia, nagana lub pochwała, gesty, codzienne zdarzenia, które w
tamtych okolicznościach, od kolejek po chleb na kartki, po ubrania wymienione za chleb
lub spotkania pracownicze, na których czytano gazetę „Scânteia”{23}, a czego ona
słuchała, oddalając się pod ścianę, wszystkie te sprawy nabierały w opowieściach
Virginiki niezwykłych wymiarów, przede wszystkim przez siłę szczegółów, a następnie
przez pasję, jaką wkładała w każdą historię, znajdując różne interpretacje, proponując
alternatywne rozwiązania, sugerując niepotwierdzone zawinienia i nieujawnione intencje.
Możemy określić jedynie w przybliżeniu, jak długo trwała ta miłość, która mogła
zaistnieć właśnie dlatego, że czasy zaczynały być coraz bardziej uciążliwe i im bardziej
stawały się okrutne, tym bardziej bezradne wobec rzeczy niemożliwych. To trwało za
długo, według Vreja Papaziana, który z litości dla siostry modlił się, by to się wreszcie
skończyło, zbyt krótko, gdybyśmy posłuchali Virginiki, która w swoim życiu nie zaznała już
nic wartego opowiedzenia, z wyjątkiem dnia, kiedy umarło drzewko cytrynowe, które
czekało trzy pełne lata, by wyzionąć ducha w jej ramionach. Jak ten czas postrzegał tamten
mężczyzna, nie wiemy, ponieważ był w Księdze szeptów tylko przelotnie i wyszedł
delikatnie, zamykając za sobą drzwi, aby już nigdy nie wrócić. Życie każdego człowieka
płynie w biografiach równoległych, z których jedna jest z pewnością zapisana w rejestrach,
mniej lub bardziej opasłych, bardziej lapidarnych, bardziej badawczych, bardziej
wścibskich, w zależności od czasu, w którym się znaleźliśmy, ktoś zapewne znalazł
przypadkiem dokumenty przywołujące armeńskiego więźnia z więzienia garnizonowego w
Fokszanach i w ten sposób Armia Czerwona przypomniała sobie o nim. Tak więc, pewnego
jesiennego poranka, gdy Virgnica szła mu naprzeciw, jej uśmiech zgasł, gdy zobaczyła, że
zamiast szczotki czy wiklinowej miotły, żołnierz, ubrany w nowy płaszcz, trzyma w ręku
drewnianą walizkę. Virginica przeżyła drogę na dworzec jak halucynacyjny sen, chciała
odciągnąć go na bok, by uciekli razem, „Przecież teraz jesteś wolny, prawda?”, ale on nie
był wolny, lecz tylko między dwoma garnizonami, a w pociągu miał zostać przekazany
rosyjskiej eskorcie wojskowej wraz z innymi więźniami, zapomnianymi w innych
garnizonach. W Związku Radzieckim, gdzie podczas niekończących się przesłuchań miał
odpowiadać za grzech, że dostał się do niewoli, i zeznać o wszystkich strategicznych
tajemnicach państwa sowieckiego, które wyjawił w czasie pobytu w więzieniu wrogom
ludu, to znaczy armii niemieckiej i rumuńskiej, gdy król był jeszcze jej naczelnym
dowódcą. „Co się teraz stanie?” – pytała nieświadomie Virginica, przywierając do jego
ramienia, po raz pierwszy nie dbając o to, że on przyciskał rękaw do ciała, idąc lekko z
boku, zakłopotany. „Co się stanie?” ‒ powtórzył jej pytanie Vrej Papazian, by
usprawiedliwić się. dlaczego opowiada właśnie teraz, w tych okolicznościach, historię
Virginiki. Misak Torlakian miał rację, że dworce to miejsca odpowiednie na pożegnania
zakochanych. Na peronie, w zamęcie pogłębionym gęstym dymem lokomotywy, tuż pod
wielkim zegarem Garnier, Virginica odważyła się po raz pierwszy przylgnąć do jego klatki
piersiowej i zarzucić mu ręce na szyję. Zamarł na kilka sekund, zdziwiony, z walizką w
ręku, a potem położył dłoń na głowie kobiety, delikatnie ją przytulając. To były częste
sceny w czasie wojny, ale nietypowe, zważywszy na to, że wojna zakończyła się przeszło
trzy lata temu, ale oto zbierała wciąż z różnych zakątków istoty zapomniane w chaosie po
zawarciu pokoju. Gładził jej włosy, zakłopotany, nie wiedząc już po tylu latach, co robić z
kobietą w ramionach. „Wróć, szepnęła, i odszukaj mnie…”. „Jeśli mnie wypuszczą,
przyjadę” ‒ powiedział. „Obiecujesz?” ‒ dopytywała się, nie dlatego że mu nie wierzyła,
ale by jeszcze raz usłyszeć, jak mówi te słowa. Schylił się, otworzył walizkę, do której
wepchnął torbę z jedzeniem – uważaj, by nie rozlać herbaty, ostrzegła – i wyjął mandolinę,
którą zrobił w więzieniu. „Zachowaj ją, dopóki nie wrócę…” ‒ powiedział i podał jej
instrument, który, gdy delikatne palce dziewczyny dotknęły strun, wydał niewłaściwy akord
wydłużonych dźwięków. Wartownik, nie spuszczając ich z oczu, wręczył dokumenty
oficerowi sowieckiemu, który wywrócił je na wszystkie strony, a potem zawołał innych
żołnierzy, czekających kilka kroków za nim, którzy zbliżyli się, chwytając mężczyznę pod
ramiona i wydając mu po rosyjsku krótki rozkaz. Virginica pozostała na peronie, patrząc ze
ściśniętym sercem, jak jej ukochanego wepchnięto brutalnie na schody wagonu, że ledwo
zdołał rzucić za siebie ostatnie spojrzenie. Stała długo, bez ruchu, przyciskając do piersi
mandolinę, i daremnie czekała, aż pojawi się w oknie wagonu, aby dać jej jakiś znak.
Zbliżyła się, z policzkami zalanymi strumieniem łez, do krawędzi peronu i odskoczyła
dopiero wtedy, gdy kolejny pociąg wjechał, pogwizdując, na ten sam peron. Przez chwilę,
zafascynowana podkładami kolejowymi, poczuła, że pociąga ją ta możliwość wybawienia.
Ale ostatecznie oparła się tej pokusie; fakt, że nie popełniła samobójstwa, rzucając się pod
koła pociągu, pomaga tej historii wyjść z cienia innych znanych opowieści. Virginica zatem
ocaliła swoją opowieść od przewidywalnych sytuacji, ocaliła też mandolinę, która
przechowywana z namaszczeniem aż do jej śmierci, znajduje się obecnie w Ormiańskim
Muzeum w Domu Kultury w Bukareszcie, z objaśnieniem, że została wykonana przez
ormiańskiego żołnierza Armii Czerwonej podczas jego pobytu w więzieniu w Rumunii. Tak
więc historia Virginiki, która niemal opuściła te strony, powróci jednak do Księgi szeptów,
nawet jeśli siła, z jaką dziewczyna oparła się pokusie samobójstwa, nie oszczędziła jej
cierpienia, które nastąpiło.
„Myślałem, że to koniec ‒ powiedział Vrej Papazian ‒ wszyscy myśleliśmy, że to
koniec, nawet jeśli w nocy zastawałem ją przed oknem wychodzącym na ulicę, gdzie
opierała się, opatulona pościelą jak zjawa, a w dzień siedziała zastygła przy abażurze.
Jeśli bym nią nie potrząsnął, aby przypomnieć, że czas iść do pracy, byłaby w stanie
chwytać oczka kilometrowych sieci jedwabiu. Czekaliśmy, aż minie trochę czasu, a wraz z
nim namiętność, która ją wycieńczała, tak jak wszystko mija na tym świecie. Tylko że
nadeszło kolejne nieszczęście, które wzięło nas przez zaskoczenie, więc nic nie mogliśmy
już zrobić, zwłaszcza że Virginica, postawiona przed rachunkami, które się nie zgadzały,
wyznała wszystko z pewnym rodzajem radości, że jej udręka się skończyła. Mówiliśmy
cały czas: »Ormianami jesteśmy, uczciwi jesteśmy, kawę z ciecierzycy robimy, ale
martwego diabła i Ormianina w więzieniu nie zobaczycie«. A jednak zobaczyliśmy i to w
naszej rodzinie! Virginica dostała trzy lata i wydawało się, że się cieszy, iż uniknie
niedzielnych wizyt i defilowania z tacą z konfiturą różaną lub łyżkami sorbetu zanurzonymi
w szklankach z wodą pod nosem zalotników, którzy dowiedziawszy się, że Virginica nie
ma już ukochanego, tłoczyli się do naszych drzwi. Zatrudniliśmy prawnika, ale nic nie mógł
zrobić, bo szkoda było oczywista, a Virginica wzięła winę na siebie. W sumie około
pięćdziesięciu gramów złotej biżuterii i nie wiadomo ile srebra, które wzięła ze sklepu i
odprzedała za bezcen Weissmannowi, w komisie na placu, aby mieć pieniądze na jedzenie i
robótki dla tego nieszczęśnika. Byłoby lepiej, gdyby zwróciła się do nas, uniknęlibyśmy
wszyscy wstydu, a ona tylu lat więzienia, choć jeśli się dobrze zastanowię, nie sądzę, że
dałbym jej tyle pieniędzy, czyste szaleństwo, podczas gdy my jadaliśmy zupę z soczewicy i
warzywa polane smażoną cebulą na patelni, aby przypominały w smaku coś smażonego, on
rozkoszował się grillowanymi filetami i śmietaną z Fokszan. Nie mogliśmy jej nawet o nic
zapytać, skakała jak dzika”. „A mężczyzna, to znaczy więzień? ‒ zapytał Ştefănucă
Ibrăileanu, który znał historię do tego momentu, ponieważ to on był tym zatrudnionym
prawnikiem. ‒ Wrócił właśnie wtedy, jak ona była w więzieniu?”. „Ależ skąd! ‒
odpowiedział Vrej, wybierając orzechy ze smażonego grysiku. ‒ Nikt o nim nie słyszał.
Sądzimy, że zmarł w którymś z obozów na Syberii, gdzie wysyłali takich jak on, więźniów,
których pozbierano ze wszystkich garnizonów w Europie. Virginica mówi, że nie, że raczej
wrócił do swojej żony i dzieci w Nachiczewanie, to znaczy mówi, biedactwo, że to lepsze,
niż gdyby miał być martwy”. „A o zdjęciu z żoną i dziećmi skąd wiesz?” ‒ zapytał Minas,
ślepiec, który miał pasję do fotografii, czytał je palcami, a kobiety podczas wojny stały do
niego w kolejce ze zdjęciami mężów wysłanych na front, by przejechał po nich palcami i
powiedział, czy jeszcze żyją. Niekiedy kobiety, widząc, że Minas przesuwa kilka razy
palcami po zdjęciu męża wysłanego na wojnę i nie czuje żadnego znaku, wracały
następnego dnia z innym zdjęciem, myśląc, że to fotografia zawiniła. Minas uśmiechał się
smutno, ale nigdy ich nie okłamywał. „Wyobraź sobie ‒ powiedział Vrej ‒ że on jej
pokazał to zdjęcie, zamiast je ukryć. A ona patrzyła na dzieci z fotografii i udawała, że się
zachwyca”. „Więc ma to, na co zasłużyła, zdecydował ‒ Anton Merzian, zerkając na
miejsce dla kobiet, gdzie Virginica, nawyk wyuczony w więzieniu, zaciągała się
papierosem, wypuszczając pierścienie dymu i obserwując, jak się rozpraszają. ‒ Jak była
taka głupia, to przynajmniej nabrała rozumu?”. „ Kradzież to poważna sprawa ‒ dodał
Măgârdici Ceslov ‒ nie można tego robić po łepkach. W każdym razie gdy kradniesz,
kradnij dla siebie, co to za pomysł, aby kraść i dawać innym? To dlatego ją złapali, jak
ktoś kradnie dla siebie, jest ostrożny, jak to mówią, życie jest mu miłe, dlatego też kradnie,
by żyło mu się lepiej, kto kradnie dla drugiego, to znaczy, że nie dba o siebie i nie dałby za
swoje życie złamanego grosza. ‒ I podniósł palec wskazujący. ‒ Gdy okradasz państwo,
nie wolno ci być beztroskim, musisz cały czas nadstawiać uszu, nie wiesz, kiedy uderzy w
ciebie”. „Nie mogę zatem ‒ podsumował Vrej Papazian ‒ opowiedzieć wam tej historii do
końca, ponieważ pozostała niedokończona. O nim nikt nie może dodać nic więcej, nie dał
już znaku życia, a ona czeka nawet teraz. Tyle tylko, że drzewko umarło, czekało z cytryną
wiszącą na jedynej zielonej gałązce, która mu pozostała, aż Virginica wróci, i gdy usiadła
przy nim i objęła je, drzewko wyzionęło ducha”. „Jak drzewa wyziewają ducha?” ‒ zapytał
ksiądz, który do tego rodzaju namaszczeń nigdy nie został wezwany. „Tak jak człowiek,
najpierw mięknie, a następnie sztywnieje, zamyka oczy i już nie przyjmuje światła”.
Historia była nieco na wspak, mężczyzna i kobieta nie mieli już gdzie zostać wygnani,
zostali w świecie, w którym upadli, lecz drzewo, z którego skosztowali owoców, stało się
śmiertelne. Potem dziadek podsunął pudełko przed Arşaga, dzwonnika. „Ludzie byli
przygnębieni ‒ powiedział dzwonnik. ‒ Wielu przyszło do kościoła i zasiadło w ławkach,
niektórzy stali pod ścianami. Ale nikt nie siedział w chórze bocznym, bo to nie był dzień
mszy. A przed królewskimi drzwiami ołtarza umieszczono pudełko. Słyszeli bicie dzwonu i
dlatego przybyli, ci, którzy już wiedzieli, przynieśli buty owinięte w gazetę, inni przynieśli
ze sobą co tylko mogli. Widziałem ich z wieży, jak się zbliżają. Zawsze widziałem
wcześniej niż wy, co się święci, bo z dzwonnicy zawsze widać dalej. Dlatego Bóg, dając
mi większe pole widzenia, odjął mi trochę słuchu. Tu, gdzie jestem, często przychodzą
ptaki, by usiąść na dachu, w nocy roi się od nietoperzy i połyskują pajęcze sieci. Gdy bije
dzwon, stada ptaków wzbijają się w powietrze i kołują nad dzwonnicą. Zazdroszczę
ptakom, że tak wysoko mogą się wzbić i tak daleko sięgać wzrokiem. Zastawiłem pułapki,
ale nigdy nie zdołałem złapać nawet jednego, przeczuwają, gdy mnie widzą, że znowu
będzie bił dzwon. A ponieważ widzę daleko, zadaję sobie to pytanie częściej niż wy.
Można by pomyśleć, że wiedząc minutę wcześniej, co się stanie, jestem lepiej
poinformowany, ale tak nie jest. Nikt jeszcze nie wzniósł tak wysokiej dzwonnicy, aby
wyglądając przez jej okna, można było poznać odpowiedź do końca. Mógłbym nawet
powiedzieć, że to, co widzę tam, gdzie wasz wzrok nie sięga, albo widzicie zaledwie pas
mgły, raczej mnie niepokoi. Dlatego jestem bardziej niespokojny niż wy. Dlatego
zdecydowałem się bić w dzwon, ponieważ wydaje mi się to nienaturalne,
niesprawiedliwe, że on jest taki spokojny, taki pogodzony z losem, podczas gdy my nie
jesteśmy pojednani, bo nie wiemy, co takiego jeszcze się wydarzy. To właśnie dlatego ptaki
oddalają się, unikają siadania na moich ramionach, czują niepokój, a nie lubią ludzi
niespokojnych. Jak można zauważyć, ptaki i nasze oczy zdradzają nasze obawy. A w tej
naszej historii, składającej się z kilku opowieści, jak lina wykonana z powiązanych ze sobą
chustek, ludzie umierają z otwartymi oczami. Ty to wiesz najlepiej, Minas, bo kładziesz
dłoń na ich zimnych czołach i prowadzisz ją delikatnie po twarzy, zamykając im powieki.
Przypominasz sobie Harutiuna Fringhiana, z rękami skrzyżowanymi na testamencie, w jego
pokoiku, który pachniał zwęglonymi orzechami, zapomnianymi na płycie pieca. Biednego
Eşek Simona z wyprostowanymi nagle spojrzeniami. Hovhannesa Krikoriana, który
pozostał na murawie boiska, gdy wszyscy inni odeszli, ze spojrzeniami utkwionymi w
punkcie na środku boiska, gdzie zimny i żółty jak wosk czekał, aby zaczął się tylko jemu i
Bogu wiadomy mecz. Nawet i ty, Minasie, kiedy umrzesz, pozostaniesz z suchymi i szeroko
otwartymi oczami, Garabet mi świadkiem, odtąd on będzie wykonywał za ciebie to
zadanie. Antona Ferhata, całego zakrwawionego, z białą pianą na ustach, ale z
wybałuszonymi oczami. I także ty, Garabet, opowiadałeś nam o innych, którzy nie są
spośród nas, ale odpowiadając na swój sposób na nasze pytania, odeszli ze spojrzeniami
jak kotwice zarzuconymi w świecie, który zostawiali za sobą, zmarli ze wsi Vadu Rosca,
począwszy od Aurela Dimofte, męża mleczarki, a nawet Mantu, Cygana, który czeka teraz
na nas na podwórzu kościoła, nie wiedząc, dla którego z nas zagra. Prawdopodobnie także
nasi zmarli na Syberii pozostali z otwartymi oczami, oni mieli nawet więcej powodów niż
my, z tym że nikt nie zadał sobie trudu, by zamknąć im powieki, i nie otrzymując żadnej
wieści o nich, być może nie mylicie się, jeśli wciąż na nich czekacie, ponieważ mając
niezamknięte oczy, nie umarli w pełni. Ten, kto będzie opowiadać naszą historię, powinien
napisać, że w tej księdze ludzie umierają z otwartymi oczami tak długo, jak to, czego
doświadczyli, nie wystarczy, aby znaleźć odpowiedź. Tym samym Garabet, mój dobry
przyjacielu, wszystko, co należało powiedzieć, zostało powiedziane. W pudełku
umieszczonym w pobliżu ołtarza przed królewskimi wrotami, gdzie ludzie włożyli po kilka
par butów, których nie będzie już nosił żaden człowiek, na wieczną pamiątkę konwojów ze
wszystkich stron, wyczerpanych i bosych nóg, ja oto umieszczam, gdy nadejdzie mój czas,
zamiast odpowiedzi na pytanie: »Co możemy zrobić?«, spojrzenie po ostatnim tchnieniu”.
Wtedy w kościele było więcej ludzi. Niektórzy z żywiołowymi spojrzeniami, gotowi
dać swoje odpowiedzi, inni, z bladą twarzą, wyłaniający się spod tynku ściany. Pierwszy
odważył się, w tamtej ciszy, podejść do pudełka mój dziadek Garabet Vosganian. Włożył
ostrożnie buty jeden po drugim, by zajmowały jak najmniej miejsca, wszystkie buty, nawet
te nie do pary, przyniesione przez niektórych spośród zebranych i ustawione obok siebie,
jak na progu świętej izby lub pastwiska z nową trawą; przypuszcza się, że ludzie zostali
zachęceni, by iść dalej boso.
Potem przyszedł Micael Noradunghian z jedną ze swoich map, najmniej zbielałą na
brzegach, zakończoną w prawym dolnym rogu ciągiem czarnych punktów; po prawej
stronie ostatniego punktu było napisane „Deir ez-Zor”, a za nim krawędź ziemi została
odcięta, sugerując, że od tamtego punktu mogła zaczynać się albo pustynia Mezopotamii,
albo ogród Edenu, ale to mogli wiedzieć tylko ci, którzy przebyli tę drogę do końca.
Micael Noradunghian umieścił mapę w pudełku, ale jak widać, ona nie mogła być
zadowalającą odpowiedzią, ponieważ odpowiedź zaczynała się dopiero poza mapą.
Potem przyszedł Harutiun Khântirian, ukłonił się wszystkim i pokazał swoją pieczątkę,
którą docisnął do poduszeczki z tuszem w nadziei, że może kiedyś będzie użyteczna, a
potem umieścił ją z boku, aby nie dotykała zwoju map Micaela Noradunghiana. Przyszedł
Arşag Sâvagian i wyjął z kieszeni na piersi odbarwione od potu zdjęcie, z czarną plamą
krwi, która wypłynęła ze skroni starca w lesie Strejnicu, otrzepał ją z suchych liści,
widzianych tylko przez siebie, i pozwolił jej opaść jak liść.
Harutiun Fringhian otworzył swój testament, wyjął białą kartkę i notował cierpliwie
imiona i nazwiska wszystkich obecnych. Jeśli nie znał osoby, mój dziadek, siedząc za nim,
podpowiadał mu szeptem przez ramię. Potem dmuchał na kartkę, aby wysechł atrament,
wygładził ją, położył na środku garść prażonych orzechów i zapakował je starannie.
Przyszedł Onik Tokatlian i złożył do pudełka swoje oko, które wypłynęło z twarzy
roztrzaskanej od kuli. Zamyślił się, po czym dodał opuszkami palców także obraz tego oka
z lustra.
Minas, ślepiec, szedł zdecydowanym krokiem, trzymając nad głową kaganek, z którym
nocą prowadził samotnych podróżnych. Potem zdmuchnął płomień, przed złożeniem
kaganka, bo w świecie poza granicami pudełka on mógł widzieć, ale inni byli ślepi jak
niegdyś on.
Potem przyszedł mój dziadek Setrak Melikian, uśmiechnął się, ukazując ten uśmiech,
który był odpowiedni zarówno w chwilach radości, jak i w chwilach smutku. Wyjął z
kieszeni różaniec zrobiony z pestek oliwek nanizanych na nitkę, przesunął je powoli między
palcami i umieścił ostrożnie jak okrąg nad innymi przedmiotami.
Przyszedł Levon Zohrab i na początku wzbudził zdziwienie, bo zjawił się z pustymi
rękami. Ale ponieważ nie pozostało mu nic innego poza słowem honoru, właśnie to
przyniósł. Stał pod obliczem Pantokratora, którego wyobrażał sobie przez chwilę, że ma
rysy jego ojca, a potem otworzył dłonie, pozostając tak pod kopułą, aż złożone w garść
nagrzeją się i napełnią i wtedy włożył do pudełka to, co będąc jedynie bladym promieniem,
urywkiem światła, nie dało się zobaczyć, ale pozostali mu uwierzyli.
Potem przyszedł Khoren Melichian, starszy kuzyn mojego dziadka, i przyniósł drobny i
brązowy proszek kawy, którą rozsypał nad wszystkim jak garść ziemi. Moja babcia
Arşaluis był pierwszą kobietą, która ośmieliła się zbliżyć. Nabrała odwagi właśnie
dlatego, że to, co przedstawiało odpowiedź, nie było w rzeczywistości jej odpowiedzią.
Przyniosła kwiecistą sukienkę pani Spiegel, złożoną starannie, jedną z tych sukienek, którą
pani Spiegel oraz inne, podobne do niej kobiety, teraz ubrane na czarno, już nigdy nie będą
nosić. Patrzyła na niego, ale Sahag Șeitanian, ten, który zadał pytanie, z naturalnym
niepokojem człowieka skrywającego dwie istoty w swej klatce piersiowej, uznał, że
będzie lepiej, jak pozostanie w miejscu. Przez niego przeszedł Rupen, jego ojciec, w
poszarpanych ubraniach przewiązanych sznurkiem, tak by wiatr nie wślizgiwał się
pomiędzy ich postrzępione krawędzie, ze stopami owiniętymi w szmaty. Rupen Șeitanian
miał przymocowane do szmat dwie deseczki, aby chronić podeszwy stóp od zmrożonej
ziemi, co uniemożliwiało mu ich zginanie, więc zbliżył się powłóczystym i
nieskoordynowanym krokiem tych nowych umarłych. Trzymał za nogi kruka z rozpostartymi
skrzydłami i mając na uwadze to, że stoi przed ołtarzem, a ludzie, którzy przyszli przed
nim, nic nie mówili, powstrzymał się od stwierdzenia, że Bóg umarł, ale nim złożył
skrzydła ptaka, aby zmieścił się w pudełku, pokazał zebranym jego skręconą głowę i
otwarty dziób, sugerując w ten sposób, że jeśli nie mamy odwagi wieścić śmierci Boga,
możemy to zrobić w przypadku jego posłańców.
Potem przyszedł Levon Harutiunian, który zestarzał się przed czasem. Odwrócił się i
spojrzał wokoło, na siedzących w drewnianych ławkach, na ludzi z balkonu, skąd słychać
było małe organy grające cicho, Amen iev int hokvit kum, jak również na tych opartych o
ścianę. Wskazał na Hagopa Djololiana, Siruniego i Vahana Ghemigiana, którzy zatrzymali
się w chórze bocznym, jedynym miejscu w kościele, skąd można było przemawiać. „Tylko
my trzej wrócimy ‒ powiedział Siruni. ‒ Tam, gdzie jesteśmy, myślimy o was i o pudełku z
darami, które wy, nasi bracia z Fokszan, podarowaliście nam w Boże Narodzenie. Nie
mogliśmy się domyślać, co było w środku, ale muszę wam powiedzieć, że tu nic nam się
nie przyda, bo wszyscy jesteśmy samotni w obliczu śmierci. Nasze oczy zaczęły bieleć,
spalone przez żywicę, którą musimy zbierać, kropla po kropli, z pni drzew. Po tak wielkim
wysiłku, by sięgnąć jak najwyżej do gałęzi w poszukaniu gniazd żywicznych, ramiona
opadają, bezsilne, pozbawione krwi. Często kasza, którą jemy, smakuje jak mięso,
ponieważ miesza się z krwią odsłoniętych dziąseł. Zapomnieliśmy imiona kobiet, które
kochaliśmy. Dostaliśmy nowe nazwiska, złożone z liczb, które mówią o każdym z nas
wszystko co potrzeba: pierwsze cyfry odnoszą się do kodeksu karnego, a ostatnie dwie
wskazują liczbę lat w więzieniu. W ten sposób mieszamy się z naszymi karami i nie
jesteśmy już niczym więcej”. Levon Harutiunian skinął głową i wyjął opis swojej kary,
zaświadczenie otrzymane w chwili opuszczenia obozu, które włożył do pudełka jako
możliwą odpowiedź dla każdego, kto chciałby zapytać. A Siruni dał najcenniejszą rzecz,
jaką nosił przy sobie, grubą lupę, dzięki której mógł nadal czytać, gdy zbielało jego
spojrzenie, ponieważ pozostałe jego cenne przedmioty ‒ manuskrypty, stare fermany, listy ‒
zostały złożone w malowanych skrzyniach i ukryte przed Securitate w podziemiach
archiwów. Potem cała trójka, Levon Harutiunian, Siruni i Vahan Ghemigian, powoli
wyszła, aby powrócić do białych i niekończących się przestrzeni, gdzie nie mogła uciec od
niczego z zewnątrz lub wewnątrz siebie, to nowe odkrycie XX wieku, obszar obozu
koncentracyjnego, w którym istnieje odkupienie, ale nie ma zbawienia.
Potem przyszła Virginica Papazian. Nawet w tym żółtym dymie kadzidła cytryna, którą
trzymała w ręku, świeciła. To był owoc większy od tych, jakie kiedykolwiek widzieli, ale
przypomnieli sobie, że Virginica zawsze umieszczała u podstawy korzenia upuszczoną
krew i wtedy, w odniesieniu do czasów, zrozumieli, skąd pochodzi ten niezwyczajny blask.
Przez kilka chwil nie nadchodził nikt, ale patrzyli na siebie tak, jakby ktoś jednak zbliżał
się do pudełka i wślizgiwał do środka, nie martwiąc się o to, że mógłby zająć miejsce
kogoś innego, a wszyscy obecni wiedzieli, że był to bardzo przyzwoity Pan Zostanian,
którego wszyscy znali właśnie dlatego, że nie istniał.
Arşavir Acterian wzbudził okrzyki zdumienia, bo przyniósł po jednej odpowiedzi w
każdej ręce; otóż nikt nie zrobił czegoś takiego wcześniej. Ale Arşavir nie chciał łamać
zasad i dać więcej odpowiedzi, zajmując w pudełku więcej miejsca niż wypadało. Tylko
nie zdecydował się jeszcze, która z tych dwóch odpowiedzi będzie jego: w jednej ręce
trzymał książkę z pozaginanymi rogami, zdjętą z półki antykwariatu, w którym sprzedawał,
w drugiej zaś trzymał parę kajdanek. Wahał się jeszcze przez chwilę, kusiło go, by położyć
książkę, ale to pytanie zostało postawione nie po to, by udzielali takich odpowiedzi, jakie
by im się podobały, lecz takie, jakie uważali za prawdziwe, nawet jeśli się ich bali. I
wtedy Arşavir wsunął powoli książkę do dużej kieszeni płaszcza i umieścił w pudełku
kajdanki. Po nim przyszedł Simon Șeitanian, wyjął garść ziemi, zwilżył ją oparami
oddechu i ugniótł, formując kulkę. Ugryzł ją jak jabłko, żuł powoli, przesuwając kęs w
ustach z jednej strony na drugą, a następnie umieścił w pudełku tamten owoc zerwany z
innego drzewa, również wygnane z ogrodu Edenu, o którym nie było już wiadomo, czy jest
to drzewo złego, czy dobrego.
Przyszła Mariam, Irţichin mayrig, i rozkruszyła nad pudełkiem chałwę upieczoną na
płycie pieca i zmieszaną z kawałkami prażonych orzechów włoskich i laskowych, z
dodatkiem cynamonu dla wspomnienia wszystkich pozostałych.
Misak Torlakian nie przyszedł, bo jego odpowiedź nie była jeszcze gotowa. Małe
organy ucichły, a otynkowane ściany ponownie się zamknęły, pozostawiając po sobie lekką
warstwę alkalicznego pyłu. Ludzie pozostali w milczeniu, czekając. Kiedy stało się jasne,
że nikt już nie ma swojej odpowiedzi, na wprost królewskich wrót przybył znowu ten
pierwszy, mój dziadek Garabet Vosganian. Skądinąd najwyższy czas, bo pudełko było
pełne. Nałożył ostrożnie wieko, a potem z pewną trudnością uniósł pudełko i położył je
sobie na ramieniu. Wyszedł, idąc powoli, i macając czubkiem stopy krawędzie
przedmiotów, aby uniknąć potknięcia. Inni również wyszli, niektórzy wierzyli, że podobnie
jak to się dzieje w Wielki Piątek, na Wielkanoc umarłych, okrążą kościół, a następnie będą
trzymać pudełko nad głową, tak aby ludzie, którzy za nimi szli, przechodzili pod nim, zanim
wejdą do kościoła. Ale dziadek dał im znak, że pójdą prosto, przez szeroki dziedziniec
kościoła, aleją, która przechodząc przez stary cmentarz i klomb kasztanowców, mijając
budynki dawnej szkoły ormiańskiej dla dziewcząt i chłopców, wychodzi na ulicę. Orszak
podążał za nim w milczeniu. Przy ogrodzeniu kościoła czekał Mantu ze swoimi
muzykantami. Zanim stanął na czele tego orszaku, Mantu odwrócił się pytająco w stronę
dziadka Garabeta: „Mam nadzieję, że nie zapomniałeś!”. Dziadek dał mu znak: „IX
Symfonia Beethovena. Trzecia część, Andante”. Mantu skinął głową, po czym odwrócił
się, pełen powagi, w stronę pozostałych. Mantu mały, Budişteanu, Frunză, bracia Câlţea i
Fofoc podnieśli swoje trąbki, kornety i puzony; Mantu nakazał im: „Bat-o vina, chłopaki!
Łagodnie…”. Dziadek Garabet podał mu partytury, ale Cygan już ich nie potrzebował.
Minęło wiele lat od dnia, w którym zostały spalone książki, a oni wstrzymywali dym, by
się nie rozszedł, tak więc mieli dostatecznie dużo czasu, aby zrozumieć, o co chodzi.
Ruszyli Bulwarem Dworcowym, a potem zeszli ulicą Garbarzy, długą cmentarną ulicą.
Tuba Mantu ponownie powstrzymała dym, ten w dole przed unoszeniem się, ten w górze
przed opadaniem, tak więc brnęli teraz przez morze rozszczepionych oparów. Trzymając
lewy palec na dźwięku tuby, Mantu zwolnił kroku, by pozwolić niosącym dary przejść
przodem, ze znakami ściskanymi w złożonych dłoniach. Mercan przyniósł swój
najcenniejszy słoik, gdzie przechowywał powietrze, które przemierzył archanioł w locie, a
po zielonkawym kolorze wewnątrz zdawało się, że był to Archanioł Rafael. Angheluţa
dmuchał z łódeczek dłoni swoją białą i połyskującą mąkę, która rozświetlała dym od góry,
a Bobârcă pozwalał opadać oliwkom i ziarnom kawy, które zacieniały dym od dołu. Z
przodu zaś Taor, sprzedawca nugatu, popychający swój mały wózek, szedł pomalutku i
mógł być w jednej chwili na odległość kroku, a w następnej na końcu drogi, i nie można
było rozróżnić drogi przebytej, drogi między blisko a daleko lub odwrotnie. Jako że droga,
po wyjściu z dziedzińca kościoła ormiańskiego aż do linii kolejowej, prowadziła niemal
przez wszystkie cmentarze w mieście, przybyło wielu innych i zostali przyjęci. Niţu Stan,
ciągnąc za lufę starą niepotrzebną broń, wsunął się pomiędzy idących, towarzyszyli mu
jego ludzie ze wsi Suraia i Vadu Roşca. Obok niego Cristea Paragină z klatką ściągniętą
drutem kolczastym.
Przed kościołem Świętego Spiridona konwój przystanął na kilka chwil, zatrzymali się
także muzykanci, ustały pyłki zdmuchiwane z dłoni, a dymy połączyły się. Pokłonili się na
cztery strony świata. Mój dziadek zmęczył się, ale nie mógł powierzyć byle komu, nawet na
chwilę, pudełka z wyjaśniającymi darami. I na kilka kroków, dopóki mój dziadek, który
coraz bardziej przypominał archimandrytę Komitasa, nie złapał oddechu, ledwo dźwigając
ciężar, podszedł jeden z tych mężczyzn o imieniu Simon, czyli Simon Șeitanian lub Simon
Pilibossian lub Simon wesoły, który wsparł go, niosąc pudełko dalej, przez kolejny
odcinek drogi. Tak więc orszak posuwał się do przodu, dziadek odpoczywał w marszu i nie
zatrzymał się, nawet jeśli niektórzy się męczyli, nawet jeśli w miarę jak się szli dalej,
asfalt zaczął się nagrzewać i kruszyć jak piasek, nawet jeśli dym wirował czerwonawy jak
opary wznoszące się znad wód Eufratu w południe, nawet jeśli oni, idąc spleceni,
trzymając się między sobą, aby nie upaść, obwiązując sobie sznurkami podarte ubrania,
przypominali coraz bardziej obrazy, które chcieli zapomnieć. Mantu, który starał się
utrzymać tempo tuby i dawał znać muzykantom, kiedy powinni się zbliżyć, a kiedy
zamilknąć, gdy jest to konieczne, zwrócił się do mojego dziadka, który miał coraz bardziej
wydłużoną twarz, szorstki wyraz twarzy, a ogony czarnego płaszcza powiewały mu jak
sutanna. Dziadek spojrzał na partyturę, a następnie krzyknął ponad głowami innych, że
wszystko jest idealnie, że wykonanie jest po raz pierwszy bezbłędne. Ponieważ nie
przestawał grać, Mantu nie usłyszał nic ze słów dziadka, ale czuł, po machaniu ręki, w
której trzymał partyturę, że wszystko jest w porządku, i ponieważ marsz żałobny
wykonywano bezbłędnie, dziadek był jedynym naprawdę szczęśliwym człowiekiem w tym
orszaku.
Gdy minęli przejazd kolejowy, dziadek, który potrafił odpowiedzieć najlepiej na każde
pytanie, jakie mogło zostać zadane przy przekraczaniu granic, zabrał z powrotem pudełko,
błogosławiąc któregoś z Simonów. Orszak nie miał końca. Ludzie dochodzili z tyłu,
wychodzili z podwórek lub po prostu pojawiali się nagle wśród pozostałych. Niektórzy
pytali o nazwisko nieboszczyka, ale nie otrzymując odpowiedzi i nie widząc nigdzie stołu i
chorągwi, lecz w zamian ladę sprzedawcy nugatu i złożone razem w garść dłonie,
połyskujące na wszelkie sposoby, pozostałych trzech magów, przyłączali się z ciekawości.
Inni, widząc za plecami muzykantów mojego dziadka niosącego pudełko, myśleli, że ktoś
został skremowany i że jest to konwój jego prochów. Ponieważ nie mylili się bardzo,
przyłączali się i oni. Jeszcze inni, którzy czekali zerkając zza płotów, rozpoznawali w
konwoju znajome twarze, które ich nawoływały. Niektórzy wchodzili do konwoju tak po
prostu, by nie czuć się samotnie, inni budzili się nagle w jego środku lub spychano ich z
chodników. Byli też tacy, którzy rozpoznając partyturę IX Symfonii, nawet w tej
zredukowanej formie dla instrumentów dętych, dołączali do nich w nadziei, że wkrótce
Andante, wykonywane jako marsz żałobny, skończy się i rozpocznie się część czwarta, Oda
do radości, tylko że Andante zdawało się nie mieć końca, a brzegi robiły się coraz bardziej
urwiste, jak prawdziwe ściany. Wchodząc raz w środek konwoju, już nie można było się
wydostać.
Konwój zwęził się, by móc przejść przez bramę cmentarza. Widziany z góry, wyglądał
jak klepsydra, w której brama cmentarna tworzy zwężenie szyjki między dwoma światami
‒ miastem i cmentarzem, a pochód, cienki jak ziarnko piasku, przesącza się z jednego do
drugiego kielicha klepsydry. Kiedy cały piasek się przesypie, klepsydra się obróci i orszak
wraz z pojawieniem się świata zmarłych, którzy się ożywi, utworzy się na nowo, tym razem
wychodząc przez wąską bramę i wypełniając ulice, podwórka i domy, będące dotychczas
w nieładzie, splądrowane, z powyrywanymi z zawiasów drzwiami i oknami.
Przy wejściu na cmentarz muzykanci Mantu zamilkli. Dziadek, który znał drogę
najlepiej, poszedł przodem, trzymając pudełko w ramionach, minął kaplicę i szedł główną
alejką, gdzie znajdowały się przeważnie marmurowe nagrobki, białe lub czarne, nigdy
mieszane, i zatrzymał się przed pustym grobowcem Seferiana. Postawił ostrożnie pudełko
na ziemi, poprawiając wieko, aby nie dopuścić do tego, by otworzyło się przypadkiem i by
wychynęły z niego wszystkie odpowiedzi, wprowadzając zamęt na świecie. I w ten sposób,
szczelnie zamknięte, niesione na czele podążającego za nim tłumu i proszków magów, które
otworzyły mu drogę, pudełko przemieniło się w to, czym było na początku początków, czyli
cyborium pełne wyjaśniających darów.
Potem czekali, aż cały ten konwój zgromadzi się, złożony z tak wymieszanego tłumu, z
bosymi stopami napuchniętymi od cierni lub owiniętymi w zakrwawione szmaty, w
podartych ubraniach, sztywnych od kurzu i potu, z potarganymi i spuszczonymi głowami lub
z podniesionym czołem, daremnie szukając nieba, macając laskami tam, gdzie oczy już nie
widzą, przytulając do piersi dzieci, podpierając się nawzajem, niektórzy śpiąc w trakcie
marszu, bo droga konwoju nie miała końca.
Arşag, dzwonnik, nie mogąc przedrzeć się przez ten ogromny tłum, kołysał się,
przylegając mocno do liny i bijąc w dzwon, który ogłuszał, jakby brzmiał z wież
dzwonniczych wszystkich siedmiu kościołów, huśtanie liny przeniosło go tuż przed dziadka
i pozostałych, którzy stworzyli milczący krąg wokół cyborium. Wtedy, puszczając wolno
linę, Arşag zszedł z wieży, wziął do prawej ręki kadzielnicę i wymachiwał nią szerokimi
gestami. A ksiądz, mógł to być Der Dagead, Der Mampre, Der Varjabedian, archimandryta
Zareh, słudzy naszego ołtarza w kościele św. Marii w Fokszanach lub którykolwiek z linii
księży pochodzących od Grzegorza Oświeciciela, lub jeszcze wcześniej od nauczyciela
światła, śpiewał I veri Ierusalem, sugerując w ten sposób, skąd pochodzi cyborium i
dokąd wróci. Po czym pudełko ‒ cyborium ‒ z niesformułowanymi do końca
odpowiedziami zostało powierzone kamieniarzom, którzy podnieśli płytę i złożyli je w
grobie, stworzonym przez człowieka, a w którym człowiek nie miał być pochowany.
Arşag, dzwonnik, nie miał żadnej listy, którą zwykł sporządzać w podobnych
okolicznościach, a kapłan nie wypowiedział dla wiecznej pamięci żadnego imienia. Jako
że do grobu zostały złożone odpowiedzi tak wielu ludzi, razem, na kupę, pomieszane, że nie
można już było ich rozróżnić, modlili się jak przed grobem masowym, biorąc na siebie
winę za to, że nie modlili się wystarczająco nad innymi grobami usypywanymi wśród
piasków i zamykanymi w pośpiechu. A tamto miejsce, dla ludzi umierających na ziemi, na
której się nie urodzili i nie byli chowani w grobie, który sobie przygotowali, zostało
uznane za grób masowy. Kamieniarze uformowali kamienie, z milczeniem, światłem i
świadectwami, które mieściły w sobie, położyli płytę, winkrustowali znaki i wygładzili
nad nimi powłokę tynku z mistrzostwem właściwym dla swojego fachu. Następnie konwoje
rozproszyły się szybciej, niż się utworzyły, niektórzy wracali przez bramę cmentarza,
obierając w rzeczywistości jedyną drogę powrotną, inni pozostali wsparci o krzyże
kamienne i czekali, jeszcze inni wniknęli w ziemię jak wody majowego deszczu.
I w ten sposób wraz z pochowaniem cyborium okazało się, że odpowiedzi umierają tak
jak ludzie, pozostawiając miejsce dla życia, aby mogło się toczyć dalej.
dwanaście

Historia ludzi jest w dużej mierze także historią koni. Z tym że w większości przypadków
kronikarze wspominają tylko o ludziach, co sprawia, że historia jest nie tylko
niesprawiedliwa, ale i nieobjaśniona.
Z chwilą kiedy kroniki kończą opowiadanie o wojnach przychodzą armie, aby zebrać
swoich zmarłych. Na polu bitwy pozostają tylko zabite konie. Patrząc na nie, jak sztywnieją
niepochowane, z rozdziawionymi pyskami, z zakrwawioną pianą na kiełźnie, z rozprutymi
brzuchami, połamanymi kostkami, można by pomyśleć, że na tamtym polu toczyła się wojna
nie między ludźmi, lecz między końmi. Kroniki mówią o wojnach między armiami i
zabitymi ludźmi, bo dzięki temu mogą zawsze znaleźć wyjaśnienia i dla każdej bitwy
ustalić w miarę dokładnie, kto był zwycięzcą. Nie dałoby się powiedzieć tego samego o
zabitych koniach. Dla ich śmierci nie da się znaleźć uzasadnienia, z wyjątkiem może tego,
że w swoim okrucieństwie ludzie często nie wystarczają sami sobie. Wojny koni, jak
wydaje się z opuszczonego pola bitwy, nie mają żadnego uzasadnienia, nikt się już nie
trudzi, by gloryfikować zabite wierzchowce, nikt nigdy nie wybrał nieznanego bohatera
spośród nich, choć walcząc i umierając za sprawy innych, miałyby prawo do heroizmu, nikt
nie zapala dla nich świecy, a tylko zgłodniałe pole, z kraczącymi chmarami, zapala im u
wezgłowia czarne ptaki.
Można by zrozumieć więcej o świecie, gdyby historię ludzi i historię koni pisano razem.
O koniach ciągnących z całej siły działa szturmowe, przemierzających przełęcze w
wycieńczających marszach, towarzyszących wygnańcom lub uchodźcom w konwojach,
niosących na plecach całe narody i mieszających je, galopujących szaleńczo po polach
bitwy z ugodzonym i upadłym jeźdźcem, ciągnących przyozdobione wozy wojenne
zwycięzców lub idących bez uzdy, dźwigających rannych i sakwy pokonanych, biegnących
zawsze na czele armii, bez tarczy, bez prawa do choćby draśnięcia, bo ranny koń to martwy
koń. Konie zalicza się do grona pokonanych, nigdy do zwycięzców. Co więcej, nie
zamierzają one nikogo pokonać. Jedynym sposobem, aby wyjść zwycięsko z walki, dla tego
gladiatora historii jest pozostanie przy życiu. Kroniki mówią głównie o zwycięzcach, o
pokonanych wspomina się tylko po to, aby dodać wspaniałości zwycięstwu, otóż konie
zalicza się do pokonanych, których przywołanie nie zwiększa niczyjego blasku, jest
bardziej chwalebne być zabójcą ludzi niż zabójcą koni, bo ludzie mogą stawiać opór.
Księga szeptów nie jest napisana dla dworów królewskich i dlatego mówi głównie o
pokonanych. Którzy albo zaliczali się do słabych, albo z własnego wyboru znaleźli się
wśród przegranych, ponieważ to, co chcieli wygrać, nie znajduje się na tym świecie. I to
jest naturalne, że w takiej historii nie można objaśnić ludzi i koni, nie biorąc pod uwagę i
jednych, i drugich.
Być może zostałem wyznaczony na opowiadacza Księgi szeptów właśnie z powodu
drewnianego konika. To nie była atrakcyjna zabawka. W czasach mojego dzieciństwa nie
wynaleziono jeszcze zabawek z silnikiem i lampeczkami, które świeciłyby lub turkotały,
wprawione w ruch. Zabawki z mojego dzieciństwa były ciche i nieruchome. Miałem kilka
szmacianych lalek, wypełnionych pakułami, pozostałymi z czasów, gdy po wojnie
zmuszone zamknąć swój sklep z kapeluszami, babcia Arşaluis i jej siostra Armenuhi szyły
lalki, które sprzedawały półdarmo. Miałem też słonia, większego, miękkiego w dotyku, i
plastikowego lwa, któremu uwielbiałem gryźć łapy, moimi pierwszymi pojedynczymi
zębami. I był jeszcze drewniany konik, który przetrwał, właśnie dlatego, że nie mógł być
ani tarmoszony, ani gryziony, ani złamany. Nikt mi go nie podarował, znalazłem go
pewnego dnia na półce w pobliżu pieca, obok grubego zeszytu związanego sznurkami, z
napisem „Nemesis”. Ale wtedy nie umiałem czytać, a nawet gdybym umiał, nie potrafiłbym
znaleźć powiązania pomiędzy boginią zemsty, której imię zostało zapisane atramentem w
sepii, i konikiem, nie dłuższym niż piętnaście centymetrów, niezdarnie wyrzeźbionym w
drewnie scyzorykiem i pomalowanym farbą nieokreślonego koloru. Kochałem go
najbardziej najpierw dlatego, że nie był niczyim darem, znalazłem go i stał się mój, a
następnie dlatego, że chcieli mi go odebrać. Drewniany konik był przedmiotem mojego
pierwszego sprzeciwu. „Nie wolno ci się bawić czymś takim!” – powiedział mi Sahag
Șeitanian. I co innego mogłem zrobić, niż wspiąć się na drzewo, gdzie nikt z dorosłych nie
mógł mnie dosięgnąć? Rozmawiali szeptem, ale jak powszechnie wiadomo, dzieci słyszą
równie dobrze szept. „Zostaw mu go – powiedział do niego dziadek – przecież nie wie i w
niczym nie zawinił. Koniec końców ma rację, drewniany konik jest właśnie zabawką…”.
„Co to za zabawka? – naskoczył na niego Sahag Șeitanian, nieprzywykły do zabawek, jako
że nie miał dzieci, przy których oswoiłby się z niezaznanym dzieciństwem. – W co się
można bawić czymś takim?”. „Sam zobacz…” – odpowiedział dziadek ze spokojem prawd
ostatecznych. Potem dał mi znak, bym zeszedł na dół z moim konikiem, i by mieć pewność,
że dobrze zrozumiałem, przygarnąłem zabawkę pod kołdrę i zasnąłem ściskając ją w
ramionach.
Pierwszy drewniany konik przybył do naszego domu wiosną 1951 roku. Na początku,
kiedy powiedziano mu, że otrzymał paczkę z Ameryki, dziadek pomyślał: „To znaczy, że
mojej siostrze w Argentynie dobrze się powodzi i może nawet coś przysłać”. Ale nie,
paczka nie pochodziła z Argentyny, lecz ze Stanów Zjednoczonych. W tamtych czasach nie
można było tak zwyczajnie pójść, podpisać odbiór i zabrać swoją paczkę. Należało
najpierw powiedzieć, kto twoim zdaniem ci ją wysłał i dlaczego, a następnie, gdy
przekazano ci nazwisko nadawcy, musiałeś podać informacje o nim, kim jest, jaki jest
stopień waszego pokrewieństwa, a jeśli nie jesteście spokrewnieni, to jak się poznaliście,
co według ciebie jest w środku, czy to ty prosiłeś o paczkę, czy też została ona wysłana z
inicjatywy nadawcy, czy do siebie piszecie, czy obiecał ci zaproszenie do Ameryki i co o
tym wszystkim sądzisz. „Znam Misaka Torlakiana – powiedział dziadek. – Nie jesteśmy
spokrewnieni, zaprzyjaźniliśmy się tutaj, w Rumunii, zniknął w czasie wojny, nawet nie
wiedziałem, że jest w Ameryce” – dodał jakby na usprawiedliwienie, widząc po
spojrzeniu pracownika poczty, że to źle przebywać w Ameryce. „Więc nie wie pan, co
panu wysłał?”. „Nie mam pojęcia” – odpowiedział dziadek ze ściśniętym sercem, znając
pasję Misaka do broni i to, że był zdolny do wszystkiego. „Więc, otwórzmy ją razem” –
zaproponował urzędnik i zaczął wyciągać kleszczami gwoździki, którymi została zbita
drewniana skrzyneczka. Odsunął na bok zwinięty papier, wsunął rękę i pogrzebał. „To coś
twardego” – powiedział, sprawiając, że dziadkowi serce stanęło w gardle, a potem wyjął
konika i obaj byli zaskoczeni, każdy z innego powodu. Urzędnik niezadowolony, że to
wszystko i że nie może niczego zachować dla siebie, a dziadek odetchnął z ulgą. Od
momentu, gdy podpisał odbiór i otrzymał skrzyneczkę, dziadek Garabet zaczął rozmyślać.
Podobnie jego szwagier Sahag Șeitanian, siedząc na ławce wśród miękkich poduszek i z
kolorowymi fingean do kawy przed sobą, patrząc na drewnianego konika postawionego na
środku stołu. Sahag nadal milczał, zawsze z tym samym pytaniem na ustach: „Co się teraz
stanie?”. To, co się działo, dowodziło, że cyborium z odpowiedziami zostało zamknięte
zbyt szybko. Misak przybył dopiero teraz, a jego odpowiedź była inna niż pozostałe.
Dziadek Garabet przypomniał sobie scenę sprzed kilku laty na dziedzińcu kościoła
ormiańskiego w Fokszanach. „To znak zemsty, Sahag” – powiedział wzdychając, chciałby
bowiem uniknąć tych słów. Wszedł do domu, pogmerał przy zamkach i wyjął zeszyt w
kartonowych okładkach, powiązanych sznurkiem. Przebiegł oczami jeszcze raz stare
nazwiska mścicieli oraz zabitych. Następnie dziadek zapisał atramentem koloru płyt
fotograficznych w rzędzie walczących o sprawiedliwość: „drewniany koń”. W kolumnie
zabitych zostawił puste miejsce i zapisał tylko miesiąc i rok: maj 1951. Potem wziął do
ręki konika i obejrzał go uważnie: „To nie jest konik, którego pokazał mi Misak –
powiedział. – Zrobił takiego samego, tamtego jeszcze przechowuje…”. „Dlaczego tak
sądzisz?” – zapytał Sahag tylko po to, by nie być tym, kto udziela odpowiedzi. Wtedy
dziadek Garabet ponownie otworzył zeszyt, przekreślił „koń” i zapisał powyżej: „pierwszy
koń”.
Drugi konik przyszedł rok później, także w maju. Jeśli paczka nie miała naklejonej
etykietki „par avion”, to znaczyło, że przybyła drogą morską, uznał dziadek Garabet, co
zajęło od dwu do trzech tygodni. Paczki zostały wysłane więc pod koniec kwietnia, wtedy
gdy Ormianie upamiętniają zmarłych w masakrach. „Mój Boże, Garabet, co powinniśmy
zrobić?” – zapytał Sahag. Pytał tylko dla siebie, bo Yusuf, odtąd bardzo stary, nie
sprzeciwiał się już, czekając jedynie na śmierć tego drugiego, aby mógł, w końcu przestać
już na niego czyhać i znaleźć dla siebie spokój. Patrzył z melancholią na konika
przypominającego mu o świecie, w którym ci dwaj byli wywróceni na drugą stronę jak
rękawiczka, a on, Sahag, szamotał się w klatce piersiowej. Dziadek Garabet, który miał na
wszystko gotową odpowiedź, tym razem nie wiedział, co powiedzieć. „Kto by to mógł być
teraz?” – zapytał ponownie Sahag. To był dzień trudnych pytań dla dziadka. „Na liście,
którą pokazał mi Misak, było osiemnaście nazwisk. To może być którykolwiek z nich”.
„Powinien się uspokoić. Napiszmy do niego list lub do Generała Dro”. Chciał dodać, że
jeśli nadal ma ochotę kogoś zabić, mógłby spróbować z bolszewikami, ale powstrzymał
się. „Jesteś szalony – powiedział dziadek. – Nie mamy jego adresu, na paczce wypisane
jest tylko imię i nazwisko, a pod spodem: stan Kalifornia. Gdzie go znajdziesz? A poza
tym, jak napiszesz, co napiszesz, wszystkie listy się otwiera. Zaczęłoby się od nowa
szaleństwo z bronią Generała”. „Dobrze, ale przecież my nie wiemy, gdzie jest broń
Dro…”. „A kogo to obchodzi? Dla nich przyjemnością jest dręczenie cię, a nie
dowiadywanie”. Sahag wziął konika w zagłębienie dłoni. „Nie możemy nawet nikomu
powiedzieć…” – westchnął. Dziadek obracał konika na wszystkie strony. „Ba, myślę, że
tak… Jest ktoś, komu mogę o tym opowiedzieć i poprosić o radę…”. „Siedź cicho… –
mruknął Sahag. – Tego nam trzeba, by dowiedział się o «Nemesis»…”. Mówili oczywiście
szeptem, stojąc na środku podwórka, aby być z dala od wszystkich stron płotu, schronieni
pod koroną starej moreli. „Komu możesz powiedzieć o czymś takim, komu można zaufać?”.
„Istnieje tajemnica spowiedzi” – rzekł dziadek. „Der Mampre? – prychnął Sahag. – Czy
jest coś, czym ten starzec nie podzieli się zaraz z żoną i córką?”. „Nie chodzi o Der
Mampre. Ale o Vazkena Balgiana, naszego biskupa”.
Sahag otworzył wcześnie rano przydworcowy kiosk ze słodyczami, przygotował na
prymusie kawę, którą obaj wypili pospiesznie. Potem dziadek wyjechał do Bukaresztu, aby
wyznać tę tajemnicę, tym cięższą w czasach, w których trudno było zachować jakiekolwiek
tajemnice.
Księga szeptów, jak każda księga, nie jest kroniką spraw doświadczanych lub
wyobrażonych, ale spraw wyznanych. Co się tyczy jednak tej części naszej historii,
pozostaje dla nas zupełnie nieznana, nie ma bowiem żadnego świadectwa ani nie możemy
przypuszczać, jak potoczyły się dalej sprawy, tak jak to było możliwe w przypadku
spotkania Onika Tokatliana i Mesii Haceriana. Wiemy, że dziadek wyruszył do Bukaresztu i
udał się prosto do siedziby biskupstwa na ulicy Ormiańskiej. Tylko że zamiast Asadura,
opiekuna budynku, spotkał milicjanta, który nakazał mu krótko, by poszedł swoją drogą.
Dziadek spojrzał jeszcze przez ramię, aby zobaczyć jednak, co się dzieje, okna były
zamknięte, a jedyne wyjaśnienie, którego udzielił mu milicjant, zanim ponownie poprosił
go, by się ulotnił, było takie, że tego wieczoru nie jest planowana żadna impreza taneczna.
Zaskoczony dziadek szukał na pobliskim podwórku, w katedrze Partogha, dzwonnika ze
złamanym nosem i to on dopiero wyjaśnił mu, jak się sprawy mają. W środku nocy ludzie z
Frontu Armenii, z udziałem milicjantów, zastukali w tylne okna, gdzie mieściły się pokoje
biskupa Vazgena i Diramayr, jego starej matki, prosząc ich, aby w ciągu dwóch godzin
opuścili to miejsce. W samym środku nocy biskup Vazgen i jego matka zebrali trochę
swoich rzeczy do dwóch jutowych worków i znaleźli się pod gołym niebem. „Znalazłem
ich w takim stanie o świcie na schodach kościoła, drzemali na torbach, zdrętwiali z zimna
– dodał Partogh. – Zatrzymali się na jakiś czas w kancelarii na dziedzińcu kościoła, dopóki
nie urządziłem im dwóch pokoi powyżej, biskup nie narzekał, jego matka też nie, nie chciał
psuć matce krwi, ale to wielki wstyd, przez co, biedak, musiał przejść”. „A dlaczego w
biskupstwie przy bramie jest milicja?”. „A gdzie jej nie ma? By nie wszedł tam nikt bez
pozwolenia, zwłaszcza biskup. Przez jakiś czas mieścił się tam depozyt staroci, cała masa
rzeczy zgromadzonych z kościołów: książki, archiwa, szaty liturgiczne. W końcu zabrali je
i spalili, począwszy od książek. Zrobili tam siedzibę Frontu Armenii, ale to im wcale nie
pomogło, ostatecznie komuniści, którzy stworzyli ich po to, by nas zniszczyć, rozwiązali
ich. Teraz jest tam coś w rodzaju klubu, zbiera się w nim młodzież, by tańczyć, gdyby nie
to, że tańczą na podłodze biskupstwa, byłoby nawet miło, przychodzą też Rumuni”.
Dziadek, który nie był w Bukareszcie przez dwa lata, od czasu, kiedy został wezwany do
Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, by złożyć pisemny wniosek o przyznanie
obywatelstwa rumuńskiego, był zdezorientowany. Ale Vazken Balgian, łagodny i
uśmiechnięty, przyjął go z taką samą radością jak zawsze i nim dziadek wypowiedział
słowo, dał mu znak, by milczał, a potem zaprosił go na spacer po dziedzińcu, wokół
katedry, gdzie mniej ukryci przed ludzkim wzrokiem, byli jednak bardziej chronieni od
obcych uszu. Wieczorem dziadek wrócił do Fokszan, dość wstrząśnięty, nie tyle z powodu
okoliczności związanych z siedzibą biskupstwa, bo takie rzeczy były powszechne w tamtym
okresie, ile wskutek rozmowy z biskupem podczas spaceru wokół katedry. „Powiedziałeś
mu?” – zapytał go szeptem wujek Sahag Șeitanian. Dziadek przytaknął. Próżno Sahag
czekał na inną odpowiedź, bo nie nadeszła. „Poczekajmy jeszcze trochę” – dodał dziadek.
„Odkąd weszli Rosjanie, cały czas tylko czekamy, co innego możemy zrobić?”.
„Poczekajmy jeszcze” – powtórzył dziadek. – Jeśli przyjdzie jeszcze jeden taki znak,
powiadomię go. Do tego czasu nic nie robimy, on nam powie, co należy zrobić”. „To jest
takie skomplikowane?” – próbował Sahag Șeitanian. Dziadek, być może dlatego, że
obiecał nie ujawniać niczego z rozmowy z biskupem, a być może z powodu Yusufa, który
nawet taki zestarzały, ze stępionymi zmysłami, pozostawał jednak obcy wśród nich,
powtórzył tylko bez cienia szansy, że zmieni zdanie: „Poczekajmy…”.
Trzeci konik, podobny do dwóch pozostałych, pojawił się dwa lata później. Dziadek
ponownie otworzył zeszyt i zanotował datę jego przybycia, pozostawiając jak uprzednio
puste miejsce na imię i nazwisko zamordowanego. Czekał na inną wiadomość, która
pozwalałaby mu wypełnić puste pola, ale ta nie przyszła. Z postscriptum w liście od
siostry dowiedział się, że Generał Dro umarł w Bostonie. List z Buenos Aires, podobnie
jak poprzednie, był czytany w zacienionym biurze z Bukaresztu, co widać było po
pomarszczonej od pary kopercie, pospiesznie zaklejonej. Sahag Șeitanian nie mógł
uwierzyć, że jednak go puszczono. Dziadek był zdania, że uznano, iż każda wiadomość,
która zasmuca odbiorcę i zabija nadzieję, jest odpowiednia, by ją rozpowszechniać. Co do
podróży, którą musiał odbyć do Bukaresztu po otrzymaniu nowego znaku, który przyniósł
mu drewniany konik, dziadek nie miał okazji, by dotrzymać obietnicy. Kilka miesięcy
wcześniej biskup Vazken Balgian został wybrany na katolikosa, to znaczy, Najwyższego
Patriarchę Wszystkich Ormian, i wyjechał do Erewania. Tak że dziadek nigdy nie się
dowiedział, jak należałoby postąpić, a tym bardziej Sahag. Kilka lat po śmierci mojego
dziadka Garabeta, około 1975 roku, Vazken Balgian, ubrany w białą pelerynę z
błyszczącym kapturem na głowie, wrócił na kilka dni do Bukaresztu. Byłem wraz z moim
ojcem na dziedzińcu katedry, czasy trochę się uspokoiły, budynek biskupstwa został
zwrócony Kościołowi, dziedziniec, niegdyś opustoszały, po którym się wtedy przechadzali,
naradzając się, Vazken Balgian i dziadek Garabet, teraz wypełniał tłum ludzi, pośród nich
Sahag Șeitanian, mój ojciec i ja, dość wysoki nastolatek z meszkiem nad górną wargą.
Katolikos opuścił katedrę, pobłogosławił lud i kierując się w stronę bramy, dostrzegł w
tłumie Sahaga i tatę – mnie nie mógł znać – i krzyknął nad głowami innych: „Gdzie jest
Garabet?”, ale odpowiedź Sahaga się zgubiła. Próbowali podejść bliżej, lecz pochłonął
ich tłum i kaptur patriarchy się oddalił. Ostatni raz próbowałem dowiedzieć się czegoś o
tej rozmowie znacznie później, w 1994 roku, kiedy osobiście spotkałem się z katolikosem
Vazkenem, tym razem w Armenii, w jego salonie w Ecimiadzin w siedzibie ormiańskich
patriarchów, miejscu, gdzie, tłumacząc z ormiańskiego, zszedł Jedyny Narodzony.
Wręczyłem patriarsze dary, z którymi przybyłem, kilka książek w języku rumuńskim i
woreczek mąki kukurydzianej, bo tęsknił za mamałygą z Bukaresztu i za ludźmi, których
poznał, wiedział, kim jestem, ale nie wiedział, że jestem wnukiem Garabeta;
poinformowałem go o tym i czekałem, że patriarcha powie mi, co było do powiedzenia.
Ale w tamtym czasie katolikos był chory, podpierał sobie brodę i miał spokojny uśmiech.
Jeśli chodzi o to, czego chciałem się dowiedzieć, powiedział tylko tyle: „Garabet, tak,
tak…”. Tymczasem świat się zmienił, granice zaczęły przypominać mapy Noradungiana,
ale nie marzenia Generała Dro, bo Armenia była wtedy niezależną republiką, sprowadzoną
jednak do trzydziestu tysięcy kilometrów kwadratowych, odizolowaną i biedną. Być może
odpowiedź oczekiwana przez mojego dziadka po otrzymaniu trzeciego konika i o którą
spojrzeniem prosiłem go teraz, w jego imieniu, nie pasowała do nowych okoliczności.
Vazken Balgian, urodzony w Bukareszcie, nie przeszedł przez kręgi śmierci, ale był
przewodnikiem duchowym wielu ludzi, którzy doświadczyli tych mąk, i otrzymał od nich
władzę nad śmiercią, tak więc kiedy ją przywołał, pogodzony ze światem, przybyła i umarł
wkrótce po naszym spotkaniu. Słysząc nazwisko mojego dziadka i kiwając potakująco, być
może chciał mi dać do zrozumienia, że nie ma potrzeby, by powiedział, co było do
powiedzenia, skoro ci dwaj wkrótce mieli się spotkać.
Czwarty konik przybył niedługo po trzecim. „To z powodu Generała Dro – powiedział
dziadek. – Misak zadziałał szybko, by nikt nie pomyślał, że wraz ze śmiercią Generała
wszystko się skończyło. To znaczy, byśmy nie tracili nadziei”. „O jakiej nadziei mówisz,
Garbis? – westchnął Sahag. – Rozejrzyj się wokół nas … Same absurdalne rzeczy”. „Tym
bardziej…” – odrzekł dziadek. Posiedzieli jeszcze chwilę na dziedzińcu, patrząc na
drewnianego konika, dziadek zaznaczył jego nadejście, dodając nowy wiersz w zeszycie
poświęconym operacji „Nemesis”, i powiedział do Sahaga: „Chodźmy!”. Wsadzając
konika do kieszeni, wyszli na ulicę 6 Marca 1945, dawną ulicę Szaf, skręcili w ulicę
Przebiśniegów, a stamtąd na Garbarzy, ulicę cmentarną. Znaleźli na cmentarzu ormiańskim
odosobniony kąt, za każdym razem inny. Wystarczyło wykopać dwie łopaty ziemi, a
następnie, po pogrzebaniu konika, uklepać je z powrotem w tym samym miejscu, aby zrobić
kopczyk, który wygładzili dłonią. Potem dziadek, z zapału, jakiego dostawał pod wpływem
wilgotnej ziemi, którą zasypywał, odmówił Hair mer, czyli Ojcze nasz, i uczynił znak
krzyża. „To dziwne – powiedział Sahag – że nawet nie wiemy, kogo chowamy. I ktokolwiek
to był, nie mógł być chrześcijaninem”. „To nic nie szkodzi – odparł dziadek. – Jeśli jego
Bóg go nie przyjmie, to nie nasza sprawa, nam pozostaje krzyż i modlitwa”. W ten sposób
cyborium otrzymało nowe odpowiedzi, które powtarzały się, ludzie bowiem ich nie
rozumieli. A nocą na cmentarzu tliły się ognie żywiące się oparami zgnilizny. Piąty konik
przybył do naszego domu po kilku latach, gdy dziadek Garabet i Sahag Șeitanian uwierzyli,
że sprawy uspokoiły się definitywnie. Dlatego moi starzy Ormianie byli bardziej
zaskoczeni niż wtedy, gdy przyszedł pierwszy. Być może właśnie z tego powodu
zachowywali się mniej ostrożnie; a konik, zapomniany na półce, mrugał do mnie okiem i
myśląc, że to ja jestem tym chłopczykiem, od którego inny konik, podobny do niego, został
oddzielony prawie sześćdziesiąt lat temu, zgodził się zostać moją zabawką.
Kilka dni po przybyciu piątego konika, który wmieszał się pomiędzy moje zabawki,
zastrzelono prezydenta Kennedy’ego. Moi ormiańscy starcy zebrali się po raz ostatni w
grobowcu Seferiana. Drewniany konik wsunął się do mojej kieszeni i siedział tam
grzecznie tak długo, jak bawiłem się kasztanami i orzechami, które spadły na alejkę
cmentarza. Sahag patrzył badawczo na dziadka, ale dziadek rzucał mu surowe spojrzenia,
powstrzymując się zdecydowanie od napomknięcia o tych dziwnych wiadomościach
Misaka Torlakiana, nawet wtedy, gdy mój wujek Sahag skierował rozmowę na temat broni
Generała Dro.
Szósty konik przyszedł w niedługim czasie. To wtedy zgubił się mój. Z pewnością
Sahag, nie mogąc patrzeć, jak bawię się tym zwiastunem śmierci, ukrył go i zabrał na
cmentarz wraz z szóstym, pozwalając, by dziadek zmówił dwa razy Ojcze nasz. Ale praca
została wykonana. Konik wybrał mnie, a ja nie miałem wyboru i zostałem wyznaczony do
opowiadania.
Tymczasem sprawy zdawały się poprawiać. W 1964 roku ludzie, którzy zostali
uwięzieni z powodów politycznych, zaczęli wracać do domu. Po śmierci mojej prababci i
wujka Simona, kiedy miałem zaledwie dwa lata i nie pamiętam tego, Carol Spiegel był
trzecim umarłym spośród tych, których poznałem. Ale jego śmierć zobaczyłem tylko na
czarnej sukni, którą zaczęła nosić pani Spiegel. Ludzie dorośli mieli wiele przyzwyczajeń,
pili kawę, niektórzy, jak Ştefănucă Ibraileanu, palili, jeszcze inni, jak Ohanes Krikorian,
denerwowali się, a ich twarz stawała się niezwykle czerwona. Grali w warcaby lub
ghiulbahar, mieszając kości w kubku, mieli zatem różnego rodzaju nawyki, których nam,
dzieciom, nie wolno było ani próbować, ani naśladować. A śmierć zdawała się jedną z
nich. Nie wolno nam było pić kawy, ale czasami zlizywaliśmy ją po kryjomu, gdy trochę
kawy rozlało się na spodek, bo moim dziadkom, niosącym na środek podwórza tackę z z
filiżankami zaczęły drżeć ze starości ręce; podobnie nie mieliśmy prawa umierać, chociaż
śmierć pojawiła się już w mojej dziecięcej głowie, jak kawa, co rozlewa się na spodeczku.
Dziadek zamykał się czasami w pokoju, grał na skrzypcach i nucił rzewne pieśni.
Śmierć przychodziła do niego i rozmawiali o wielu umarłych, ona opowiadała mu o nich, o
dawnych umarłych, jedynych, o których miała prawo opowiadać, bo dawni umarli
naprawdę należeli do niej, nowi umarli pojawiali się za oknami, mieli blade policzki i
połyskujące oczy, przesączając się przez szybę gęsto, jak olej do ostatniego namaszczania.
Dziadek opowiadał umarłym o mnie, o naszych spacerach w parku, alejkami pośród
czerwonych kwiatów i ciężkich liści, o zabawach w zbijanie kasztanów, o wielorybie
imieniem Moby Dick, przywiezionym na Obor przyczepą, którego my, dzieci, oglądaliśmy z
przerażeniem, o tym, jak graliśmy razem na skrzypce i fortepian Serenadę Schuberta lub
Menuet Boccheriniego i jak próbowaliśmy wykorzystać nieuwagę światła, by
sfotografować lustra. Z tego wszystkiego śmierć rozumiała, że mój dziadek ma jeszcze
wiele do zrobienia na tym świecie, wymyślała jakąś wymówkę i odchodziła. W miejscu, w
którym przebywała śmierć nawet przez krótką chwilę, pozostawało coś, melancholia,
mgiełka na lustrze, naświetlona klatka fotograficzna, tak że dziadek wychodził z
zapadniętymi oczami, nie należało do niego mówić, bo nie odpowiadał, tylko siadał pod
morelą na podwórzu. Nowi zmarli schodzili z drzew, ześlizgiwali się po pniach, jak dziki
miód, wychodzili spośród traw, sycząc jak wąż domu, zniżali się ze złożonymi skrzydłami,
zataczając coraz mniejsze kręgi, i siadali w pobliżu, by słuchać, a dziadek czytał im z
Księgi szeptów, która pisała się, w miarę jak dorastałem, oni zaś dawali na to
przyzwolenie, ponieważ w przeciwieństwie do dawnych umarłych, nowi umarli
odnajdywali spokój, w miarę jak mówiło się o nich więcej. Potem dziadek zamknął księgę
i odłożył ją na bok. Stojąc na stole, spoglądał na niego siódmy konik. Nowi umarli
poszerzyli krąg, wciągając jedni drugich, aż zniknęli, odchodząc tam, skąd przybyli.
Zostawili po sobie chłodny wiatr, to był początek listopada. „Przyniosę zeszyt” –
powiedział Sahag Șeitanian. „To może nie być już konieczne – powiedział dziadek
Garabet. – Z tym konikiem jest coś dziwnego”. Był, jak inne, wyciosany w drewnie
scyzorykiem, widać było wyraźnie nacięcia ostrza, pysk wyszedł szpiczasty z powodu
skośnych krawędzi. „Jest biały – zauważył dziadek. – Inne były z surowego drewna
orzechowego, ten jest pomalowany”. „I co by to mogło znaczyć?”. „To jest inny rodzaj
konia, to koń ze snu. Był biały, koń ze snu Misaka, pamiętasz, galopował osiodłany, ale
sam, brocząc krwią”. „Ale ten konik jest tylko biały, to wszystko…”. „Można by
powiedzieć, że biały koń odnalazł w końcu, jeźdźca”. „A kto by to był?” – zapytał Sahag,
sam jadąc konno, pewnego dnia, pośród swoich snów. „Misak, oczywiście…”.
Tymczasem, wraz z uwolnieniem więźniów politycznych i po pokonaniu kryzysu
rakietowego, pojawiły się w Fokszanach w sprzedaży, w sklepach z urządzeniami
elektrycznymi, odbiorniki radiowe z pasmem krótkofalowym, co oznaczało, że mogliśmy,
zachowując odpowiednie środki ostrożności, słuchać w domu nawet Wolnej Europy, Radia
Wolność lub BBC. W ten sposób z minimalnie przekręconą gałką dźwięku, z przesuwanym
wśród trzasków drążkiem fal milimetrowych, radio stawało się postacią Księgi szeptów.
Zapewne właśnie z tego powodu członkowie rady parochialnej nie spotykali się już w
grobowcu Seferiana, ponieważ telefunken nie był już jedyną drogą dostępu, na falach
radiowych, do wolnego świata.
Odbiornik radiowy został zainstalowany w pokoju Sahaga, przykryty haftem
przedstawiającym trubadura Sayata-Novę. Podłączenie radia do wolnego świata było
prawdziwym rytuałem. Nam, dzieciom, broniono dostępu, podobnie kobietom, ale z
różnych powodów. Nam, bo można nas było pociągnąć za język w szkole na temat tego, co
się dzieje w domu, a kobietom, ponieważ niczego nie rozumiały, ale pragnęły zrozumieć i
dlatego cały czas prosiły o wyjaśnienia. Wujek Sahag podniósł haft i złożył go na stoliku
nocnym. Potem siadał i zapraszał dziadka, polecając, by przyniesiono sorbet. Szukanie
stacji radiowej obywało się zawsze w ten sam sposób, bo Sahag po każdej audycji
przełączał na długie fale, na których można było słuchać Radia Bukareszt. „Kto wie, oni są
wszędzie, żebyśmy się nie zdradzili jak głupcy”. „Jacy oni?” – dopytywała ciocia
Armenuhi przynosząc tacę z sorbetami. „Oni – odpowiadał Sahag – czyli ci, którzy nie są
nami”. Sorbet był różowy, przyrządzony z płatków róż z ogrodu, i kleisty, owinięty wokół
łyżeczki, a łyżeczka wsadzona do kryształowej szklanki z zimną wodą. Sorbetu nigdy nie
serwowano w filiżankach, ale w szklankach, najczęściej z kryształu, by przez ich
przejrzystość można było dostrzec różowawą pastę, jak owoc wody. Gdy sorbet się
kończył, oblizywany powoli jak karmelek i rozprowadzany czubkiem języka po
podniebieniu, ormiańscy starcy mojego dzieciństwa wypijali małymi łyczkami wodę, która
pozostała w szklance. Prawdopodobnie, przynajmniej dla moich starców, Sahaga czy
dziadka Setraka, zwyczaj ten pochodził z czasów wędrówek dzieciństwa po pustyni, gdy
woda, tyle, ile udało się jej znaleźć, była raczej smakowana niż pita.
Tak więc, z jeszcze nietkniętą tacą sorbetów, siadali w fotelach i nachylali się nad
radioodbiornikiem, jakby wszyscy trzej chcieli rozmawiać szeptem. Następnie Sahag
przełączał się na krótkie fale i zaczynał przesuwać wskaźnik na skali, przekręcając nad
wyraz powoli gałkę częstotliwości, towarzyszyła temu seria trzasków, szumów i
urywanych słów w różnych językach. „Szybciej – mówił dziadek – stracimy pierwsze
wiadomości…”. Sahag nie spieszył się, przesuwał wskaźnik trochę dalej, niż należało,
potem za daleko wstecz, badał miejsce, jakby chciał zwęszyć ofiarę, w końcu zatrzymywał
igłę pionowo, w najlepszym miejscu, słuchał przez chwilę, majstrował coś jeszcze
ostrożnie przy pokrętle, a potem potakiwał głową, zadowolony, i biorąc szklankę sorbetu,
pochylał czoło i zamieniał się w słuch. Choć kusiło ich, by czasem coś skomentować,
milczeli obaj do końca dziennika i tylko od czasu do czasu wymieniali porozumiewawcze
spojrzenia w stylu: „Dokładnie tak ci mówiłem…” (dziadek) lub „Mają, na co zasłużyli,
bolszewicy…” (Sahag), zostawiając komentarze na później, gdy kończyli sorbet i pili
małymi łykami różaną wodę.
Tamtego popołudnia ten rytuał został gwałtownie przerwany, gdy zabierając palce z
gałki, którą kręcił z powolną przyjemnością, Sahag Șeitanian, a następnie jego szwagier
Garabet Vosganian, podnieśli łyżeczki z sorbetem, by oblizać je czubkami języków. W
miejscu, w którym pochowali go pośpiesznie, pojawił się biały konik, rozgrzebał ziemię,
obszedł wokół kopczyk i stanął na tylnych nogach, zarżał, wzywając swego jeźdźca,
którego krew odpowiadała krwi na siodle i na uździe. Prezenter Radia Wolność
powiedział na początku programu w języku armeńskim, że rankiem tego dnia Misak
Torlakian zmarł w Montebello. Pochówek miał się odbyć dwa dni później na cmentarzu
Evergreen w tej samej miejscowości i oczekiwano wielu uczestników z licznej
społeczności ormiańskiej w Kalifornii. „Misak Torlakian, towarzysz broni Generała Dro”
– mówiono. Oczywiście ani słowa o operacji „Nemezis”. A tym bardziej o śnie z białym
koniem, teraz zamkniętym w malowanej skrzyni.
Było to wieczorem 12 listopada 1968 roku. Dokładna data zapewne nie ma żadnego
znaczenia, Księga szeptów, choć wypełniona cyframi jak książka do historii, nie jest
właściwie powiązana z żadną z tych cyfr. Prawdziwa historia, która zasługuje na
opowiedzenie, to taka, która, w każdej chwili, jeśli znajdzie się wystarczająco wielu do
opowiadania i równie wielu do jej pamiętania, mogłaby przekształcić się w legendę, a
wiec w możliwie najmniej dokładną opowieść. Użyłem cyfr nie dlatego, że potrzebowałem
więcej szczegółów w naszych opowieściach snutych szeptem, ale dlatego że był to jedyny
sposób, w jaki mogłem jasno przedstawić następstwo zdarzeń. Jeśli poza nią opowieść
może być odpowiednia do każdej chwili i każdego miejsca, wewnątrz niej istotne jest, aby
wiedzieć, kto kogo urodził, kto po kim dziedziczy i kto kogo przeklina oraz kto może zostać
bohaterem opowieści, a więc postacią, o której można opowiadać nawet po jej śmierci.
Księga szeptów jest pod tym względem niezwykła, bo w odróżnieniu od innych historii
tutaj śmierć jest tylko szczegółem, a ważniejsza niż śmierć, a zatem ważniejsza niż życie
jest pamięć.
Co do następstwa zdarzeń wiemy, że mój dziadek Garabet Vosganian nie czekał, aż
popołudniowy dziennik w Radiu Wolność dobiegnie końca. Podniósł się, stał tak przez
chwilę wyprostowany, wpatrując się w pustkę, po czym odwrócił się i ruszył niezdarnie w
kierunku drzwi. W istocie w kierunku przeciwnym do radia, aby oddalić się od źródła
hałasu, a następnie w stronę drzwi przesuwając nogę za nogą i ruszając sztywno ręką.
Szedł nad wyraz wymownie, więc właśnie z tego powodu u zwykłego człowieka, a tym
bardziej u osoby starszej jego chód wydawał się nieskoordynowany, tak jakby szli, gdyby
pozwolili nam na siebie popatrzeć, nowi umarli. Sahag podążył za nim z Yusufem nagle
rozweselonym i skaczącym wokół, bezzębnym i niewygodnym jak stara małpka.
Garabet, z powolnym chodem i pustką w oczach, przypomniał Sahagowi – i tak też
zrozumiał wesołość Yusufa – starców wlekących się w konwojach pomiędzy Meskene i
Deir ez-Zor i przestraszył się nie z powodu tej wizji, ale dlatego że była ona możliwa po
tak długim czasie. „Co ci jest Garbis?” – zapytał Sahag, torując mu drogę, to znaczy
otwierając mu drzwi i zabierając spod nóg donice z kwiatami i narzędzia ogrodnicze
zapomniane na alejce, o które dziadek Garabet mógłby się potknąć, gdy tak patrzył ponad
nimi. Dziadek usiadł na ławce pod morelą, Sahag poprawił mu miękkie poduszki i jedyne,
o czym wiedział, że mógłby dla niego zrobić, to iść przygotować dla nich dwie kawy:
jedną postawił przed dziadkiem, drugą wziął do ręki, popijał długimi łykami, mlaskając z
zadowoleniem, aby narobić dziadkowi smaku. „Co ci jest, Garbis?” – powtórzył, widząc,
że jego ostatnia próba przywrócenia mu zmysłów za pomocą aromatu kawy zawiodła. Gdy
dziadek podniósł jednak filiżankę do ust, by się napić, Sahag chciał go przestrzec, że kawa
jest gorąca, ale zdawało się, że dziadek nie odczuł poparzenia. Ten brak reakcji dowodził,
że jego nerwy wycofały się z koniuszków palców i zwinęły się w kłębek wokół serca. I
wtedy dziadek wypowiedział swoje ostatnie słowa, ale nie z poważną miną rzeczy
ostatecznych, lecz szeptem, co, jak zobaczymy później, miało dramatyczne skutki:
„Skończyło się… Wreszcie, się skończyło…”.
Tkwił w bezruchu, z prostymi plecami i rękami wspartymi na kolanach, starając się
utrzymać otwarte oczy, tak jak musieli tkwić jego krewni z Afion Karahisar lub inne głowy
rodzin w otoczeniu żon i dzieci na zdjęciach wykonywanych w okolicach roku 1915, kiedy
to Ormianie z terytorium Anatolii, jakby przeczuwając to, co miało dopiero nadejść,
decydowali się fotografować, gdy jeszcze wszyscy byli żywi. Gdyby, według nowego
porządku rzeczy, twarze z fotografii znikały wraz ze śmiercią sfotografowanego, te zdjęcia
wydawałyby się dziwne rok lub dwa po ich zrobieniu, z pustymi krzesłami, z prostymi
laskami nie podpierającymi nikogo, dziećmi zawieszonymi nad kolanami nieistniejących
matek albo matkami ściskającymi pustkę w zaokrąglonych ramionach, byłyby one raczej
fikcjami egzorcystów w poszukiwaniu narodu fantomów. Moja babcia Arşaluis i jej siostra
Armenuhi, żona Sahaga, patrzyły przerażone zza zasłony w kuchni. My, nie rozumiejąc nic i
uważając, że wszystko jest grą, z tą tylko różnicą, że w niektórych grach zwycięzcami są ci,
którzy pozostają, innym razem ci, którzy odchodzą, a więc my, dzieci, patrzyliśmy ukryci za
pniami jabłoni z głębi dziedzińca. A dziadek Garabet, nie zwracając uwagi na nikogo,
patrzył prosto, jakby czekał na sygnał fotografa, którego widział tylko on, aby ten uwiecznił
go na zdjęciu albo może powiedział mu, kiedy powinien z niego wyjść. Pozostał tak przez
chwilę, z wujkiem Sahagiem siedzącym naprzeciwko, zdezorientowanym, czekając, aż
pozostali nowi umarli usiądą po jego lewej i prawej stronie. Do momentu aż na naszym
podwórku utworzyło się zdjęcie grupowe, ze zmniejszającymi się głowami, w miarę jak
były coraz dalej. Potem gdy wszyscy się zebrali, fotograf podniósł ramię i opuścił je
nagłym ruchem wraz z iskierką światła rozgrzanego na tacce proszku. Od tego momentu
rozpoczęły się przygotowania mojego dziadka Garabeta do śmierci. Wstał niepewnie,
przynajmniej tak nam się wydawało, ale może on szedł prosto, zapominając już kołysać się
w rytm świata. Odszedł i zamknął się w swoim pokoju. Kobiety odetchnęły z ulgą, myśląc,
że to jedna z jego chwil wytchnienia w samotności, i czekały cierpliwie do wieczora, aż
poczuje się lepiej. Ale w tym czekaniu zastała je noc, zapomniały nawet wysłać nas do
łóżek i siedzieliśmy wszyscy pod drzwiami, których dziadek nie zamknął na klucz, ale
których nie śmieliśmy otworzyć. Zza drzwi słychać było rodzaj rzewnego, nieprzerwanego
śpiewu, jak pomruk obozów deportowanych z Deir ez-Zor, szept kogoś, kto już nie
przestaje wciągać powietrza do płuc, jakby chciał, by uszło z niego życie. To był lament,
bez smutku, jak średniowieczne szarakany lub buddyjska inkantacja, ison ze wszystkich
strun klatki piersiowej, wzywające śmierć – tę, która przychodziła po lud moich dziadków
zbyt wiele razy z zaskoczenia – by, przyniosła mu teraz dar, czyli przyszła wtedy, gdy jest
wzywana. Nad ranem nie było już słychać rzewnego jęku, który dobywał się z jego piersi, i
nagle na naszym podwórku pojawiło się mnóstwo ptaków.
Wuj Sahag pierwszy odważył się otworzyć drzwi i przejść przez próg. Dziadek leżał na
łóżku, żył jeszcze, odwrócił w ich kierunku twarz i spojrzał na nich. Jego czoło zrosiło się
potem i moja babcia otarła mu skronie rąbkiem długiej spódnicy. Nie odpowiadał na ich
pytania, „skończyło się” – powiedział zamiast niego Sahag, ale nie mógł dodać nic więcej
o drewnianych konikach, a zwłaszcza o ostatnim, białym koniku, który oznaczał, że krew,
płynąca strużką spod siodła i kapiąca z uzdy, przestała być krwią obcych, bo ci, co z woli
Boga dopuścili się nikczemności na ziemi, nie uciekli jednak przed sprawiedliwością
ludzką. Ludzie spełniający wolę Boga, który w dwudziestym wieku okazał się mniej
uważny niż wcześniej. I tak po ponad pół wieku lista Armena Garo wyczerpała się.
„Skończyło się” – wyszeptał dziadek do bogini Nemesis, która tańczyła boso, jej oczy
błyszczały, jej kostki ściskały bransoletki z dzwoneczkami. „Skończyło się” – wyszeptał, i
być może właśnie dlatego lub z powodu bębnów bogini mogła go nie słyszeć.
Babcia posłała po lekarza Zilbermanna, który tymczasem stał się Argintaru. Zbadał
dziadka, osłuchał jego serce, zmierzył mu ciśnienie, długo trzymał rękę na jego wilgotnym
czole i nic nie znalazł, przepisał tylko kilka lekarstw na wzmocnienie organizmu. Pozwolił
odprowadzić się wujkowi Sahagowi aż do bramy, przyglądał się ze zdziwieniem tym
wszystkim ptakom, wyrokując głośno, że prawdopodobnie spadnie śnieg, nie przyjął
pieniędzy za wizytę, a to już był niepokojący znak. I tym razem, jak między mężczyznami,
doktor Zilbermann powtórzył, że nie znalazł żadnej choroby, ale że najbardziej go martwi
ten rzewny jęk. „To nowa choroba – powiedział – spotkałem się z nią u naszych starych
Żydów, którzy wrócili z obozów, książki nie notują jej nazwy i nie znajdują dla niej
lekarstwa”.
Dziadek Garabet leżał około dwóch tygodni. Odmawiał jedzenia i pił tylko herbatę.
Dorośli siedzieli po kolei przy jego wezgłowiu i ocierali czoło, pot natychmiast zbierał się
ponownie, nie miał gorączki, ale jego czoło rosiło się, jakby ją miał. Tak że jego ciało, nie
otrzymując żywności, lecz tylko od czasu do czasu wodę zmieszaną z lekarstwami,
mającymi raczej na celu uspokoić tych, którzy mu je podawali, bo na niego nie miały
żadnego wpływu, usychało, mięśnie szczuplały i owijały się wokół kości, jakby były
krępującymi go grubymi sznurami, skóra rozciągała się na policzkach, kości jarzmowe
wyostrzyły się, uwydatniając garbaty nos, a oczy, nawet wtedy, gdy były na wpółotwarte,
otoczone przez wychudłe oczodoły, wydawały się wyłupiaste. Dziadek coraz bardziej
przypominał ojca Komitasa, w miarę jak dalej rosnąca mu broda z krzaczastej i popielatej
stała się przezroczysta i miękka i wyglądała jak kępki glonów po obu stronach twarzy.
Wtedy gdy zakrywano jego łysą głowę ręcznikiem do ocierania potu, przypominał maskę
pośmiertną generała Andranika. Gdy leżał przykryty kołdrą po samą brodę lub gdy otwierał
szeroko oczy, które oświetlały sucho i nienaturalnie bladość policzków, jego twarz znowu
się zmieniała. Zanim dotarł do własnej śmierci, przeszedł przez ciąg umarłych, którzy
odeszli przed nim. Każdy płód w łonie matki przypomina kolejno coś innego, najpierw
euglenę, potem larwę, rybę, trzonopłetwe uczące się włazić na ląd, stadia, które po
wyglądzie można by z łatwością uznać za nieforemne, gdyby nie odkryto ich znaczenia. O
tym, że ontogeneza powtarza filogenezę, miałem dowiedzieć kilka lat później w szkole.
Dziecko, zanim się urodzi, stając się sobą, przybiera twarze innych dzieci istniejących
przed nim. Mój dziadek leżał w łóżku spokojny, z rękami wzdłuż ciała, z na wpółotwartymi
oczami, niemal nieruchomymi, lecz przewracając się i zwijając w kłębek w łonie śmierci,
powtarzał twarze umarłych przed nim. Dopóki śmierć nie urodzi go dostatecznie starego, o
wyschniętych policzkach, zawijającego się jak mumia w swoje miękkie i wychudłe
mięśnie, z zimnym i jasnym czołem, będzie ponownie sobą, niczym dziecko śmierci.
Mój ojciec zdecydował, że nadszedł czas, byśmy pożegnali się z dziadkiem. Wziął nas,
mnie i mojego brata Melica, za ręce, pocałował nas i dodając nam otuchy, wepchnął do
pokoju dziadka, po tym jak babcia, dbając o sprzątanie, spryskała pokój perfumami, które
jednak zamiast odświeżyć powietrze, nadały mu ciężkości, i odsłoniła zasłony, byśmy
mogli go zobaczyć. Spojrzałem na lustro, którego nie zdołaliśmy sfotografować, i przez
chwilę myślałem o tym, że kąt, w którym znajdowały się oczy dziadka względem lustra, był
właśnie tym, którego wtedy tak długo szukaliśmy.
To był dla mnie nowy zapach, zapach powietrza zamkniętego wokół istoty, która raczej
wydycha je z siebie, niż wdycha. Usiedliśmy na wcześniej przygotowanych krzesłach,
powiedziano nam, byśmy zachowali milczenie i tak też zrobiliśmy, siedząc, jak dzieci, ze
złożonymi kostkami nóg i rękami na kolanach. Dziadek Garabet powoli odwrócił głowę w
naszą stronę i otworzył oczy. Tym razem były one czarne, miał rozszerzone źrenice,
próbując zobaczyć jak najwięcej, używając jak najmniej światła. To jest moje ostatnie
wspomnienie dziadka żywego, choć nie jest jasne, z której strony niebiańskiej granicy
nadchodziło to spojrzenie. Ale to było coś, co z pewnością chciał, by się zdarzyło, bo jak
mawiał dziadek Garabet żywy, każdy lud definiuje się przez coś, co nie pochodzi od nazwy
ani miejsc, ani umarłych, ani od twierdz, lecz jest tylko jego, a Ormian można zrozumieć
najlepiej za pośrednictwem ich oczu, dużych, w kształcie migdała, z podwiniętymi rzęsami,
grubymi brwiami, zacienione i melancholijne, nawet wtedy, gdy, rzadko, są jasne. Po
powierzeniu mi swojego spojrzenia dziadek Garabet niespodziewanie przemówił.
Miał nowy głos, dochodzący z wnętrza, ale słyszałem go tak, jakby mówił mi do ucha.
Poruszał ustami bardzo powoli, słowa były wydychane, nawet nie mówione, i dlatego
słychać było, jak wibrują. To, co mówił, zdawało się mieć szczególne znaczenie,
wydawało mi się, że go rozumiem, i uważałem, by nie stracić ani ułamka jego słów.
Właściwie nie pojmowałem niczego. Spojrzałem na mojego brata, który patrzył w podłogę,
zakłopotany. Potem za siebie, na tatę, który stojąc za naszymi plecami, odczytał moje
spojrzenia jak wołanie o pomoc i pogłaskał mnie po głowie. Ale ja chciałem się
dowiedzieć, czy oni coś rozumieją, podczas gdy oni robili po prostu to co należało, tylko ja
jeden dręczyłem się, by zrozumieć to, co było oczywiste dla wszystkich. Dziadek mówił
tym niezwykłym głosem, który zdawał się pochodzić z głębi jego jestestwa, z żołądka, był
zachrypnięty, jakby wydobywał się z gardła, był nosowy, miał zwięzłość powodowaną
spowolnieniem języka. Ale nie rozumiałem słów. Były spokojne, wypowiadane bez
smutku, odkrywały przede mną coś, co z pewnością chciałby, bym zrozumiał tylko ja, ale w
sposób, który nie pozwalałby mi przekazać tego dalej, dlatego wpatrywał się we mnie tym
ciemnym spojrzeniem. Znacznie później, kiedy odważyłem się zapytać ojca, Bergiego
Vosganiana, co powiedział wtedy dziadek, wyznał mi, że on też nie zrozumiał zbyt wiele.
To była mieszanina słów ze wszystkich języków, którymi mówił dziadek, zwłaszcza w
dzieciństwie, tureckiego, rosyjskiego, arabskiego, perskiego, ukrytych wspomnień,
nieprzeżutych kęsów, uciszonych obaw, słów słyszanych u wezgłowia innych konających i
powtarzane mnie, rzeczy, które powinienem był wiedzieć lub tylko wyczuwać intuicyjnie,
dlatego że należało je odkrywać powoli. Przeniósłbym moje dziecięce spojrzenia w inne
miejsce, to było zbyt wiele, niż mogłem zrozumieć, ale nie potrafiłem oderwać wzroku od
jego oczu. Mój dziadek powierzał mi coś, a ja chłonąłem wszystko, dopóki nie zamilkł
równie nieoczekiwanie, jak zaczął.
Gdy stałem się dostatecznie dorosły i zacząłem rozmyślać nie tylko o radościach i
lękach, ale i o słowach, zaskoczony zdałem sobie sprawę, że głos, który odbijał się echem
w moim uchu tym razem moimi słowami, był tamtym głosem mojego dziadka, niezwykłym,
stworzonym z wibracji, tak jak podobałoby się Arşagowi, dzwonnikowi, przytłoczonemu
pośród ptaków, które nadal schodziły w dół, by rozmawiano w idealnym świecie. Głos
dziadka stał się moim głosem wewnętrznym.
Krzyżmo jest odnawiane co siedem lat, nowe, sporządzone z esencji ponad stu gatunków
różnych roślin, wlewa się do tego starego i katolikos miesza je złotym ramieniem
zawierającym relikwie świętego Grzegorza Oświeciciela. To odnowione krzyżmo rozsyła
się do wspólnot ormiańskich na całym świecie, a w dniu Chrztu Pańskiego nalewa się je do
srebrnego ptaka, z którego dzioba spada kilka kropel do poświęcenia wody. Ja sam, kiedy
zostałem ochrzczony w posrebrzanej chrzcielnicy ormiańskiego kościoła pod wezwaniem
Najświętszej Marii Panny w Fokszanach, otrzymałem znak krzyża na czole namazany
tamtym krzyżmem, które, jeśli weźmiemy pod uwagę sposób, w jaki jest przygotowane
przez katolikosa, można by powiedzieć, że nadal ma w sobie kilka kropel pierwszych
olejów świętych, mieszanych nie złotym ramieniem, lecz prawdziwym ramieniem samego
Grzegorza Oświeciciela. Krzyżmo jest jednym z darów, jeszcze żywych, który podarowali
nam nasi dawni umarli. Otrzymałem od mojego dziadka wewnętrzny głos w taki sam
sposób, stare słowa mieszały się z nowymi. Ten głos wewnętrzny, przekazywany z
pokolenia na pokolenie, jest być może jeszcze jednym żywym darem otrzymanym od
dawnych umarłych. To jedna z hipotez, oczywiście. Uzyskam jej potwierdzenie dopiero w
chwili, gdy sam powierzę z kolei ten głos dalej, ale o tym będzie musiał opowiedzieć ktoś
inny.
Wszedłem do tamtego pokoju dopiero po tygodniu, gdy babcia Arşaluis ze zmysłem
praktycznym, jaki kobiety zachowują w tragicznych okolicznościach, zmieniła pościel,
odsunęła zasłony i otworzyła na oścież okna. Duże lustro pozostało zakryte aż do
czterdziestodniowej panichidy, ale mogę powiedzieć, że w tamtym czasie wszedłem kilka
razy do pokoju i odsunąłem trochę czarny woal, aby zajrzeć w taflę lustra jak przez
uchylone drzwi. Cieszyło się z otrzymywanego światła, jak uwiązane zwierzę, któremu
przynosisz coś do jedzenia.
Arşag, dzwonnik, siedział wśród ptaków i w miarę jak coraz gęściej obsiadały gałęzie
albo największe i najczarniejsze siadały ze złożonymi skrzydłami na alejkach i grządkach,
wzmagały w nim wrażenie, że przyszły po niego i z rozpostartymi ramionami prosił ptaki o
przebaczenie. A gdy pierwszy ptak usiadł mu na ramieniu, nie zważając na fakt, że to
właśnie łowca ptaków lub myląc go z pniem drzewa, Arşag poczuł, że nie ma już nic
innego do zrobienia, zapukał w okno kuchenne i dał babci znać, że idzie po księdza i po
pozostałych członków rady parochialnej. A że babcia Arşaluis siedziała skulona w fotelu,
przyciskając rąbek chusteczki do oczu, Arşag nie czekał, aż mu przytaknie, i ruszył do
bramy, odsuwając ptaki na bok jak kurtynę.
Weszli do kuchni i usiedli w milczeniu wokół stołu. Babcia położyła na środku talerz
małych i suchych ciastek i rozlewała do filiżanek kawę. Pili bez słowa. Młody
archimandryta, ojciec Zareh Baronian, siedział na honorowym miejscu, uczynił znak krzyża,
pozostali przyjęli błogosławieństwo, brali ciastka i po nasączeniu ich kawą mamlali je,
przesuwając z jednej strony ust na drugą, aby mogli je rozkruszyć między dziąsłami. Pili,
starając się nie siorbać, co podczas popijania kawy było dla nich nowym wyzwaniem.
Patrzyli w dół, każdy w obawie, by oczy pozostałych nie zachęciły właśnie jego, by wszedł
pierwszy, z zakłopotaniem, z którym mierzą się ludzie właśnie wtedy, gdy los innych
konfrontuje ich z własnym przeznaczeniem.
Măgârdici Ceslov zrozumiał, że ponieważ jest najmłodszy, jemu najłatwiej się na to
zdobyć, zebrał się na odwagę i wszedł do środka. Spowiło go czarne światło i drzwi
zamknęły się za nim. Pozostali podnieśli głowy i czekali.
– Myśli, że znajduje się w grobowcu Seferiana – powiedział Măgârdici Ceslov po
wyjściu i usiadł.
Może świat, taki, jakim go znał, skurczył się do wielkości grobowca Seferiana, a
grobowiec powiększył się w zakresie nowego świata. Wtedy wszedł Arşag, dzwonnik.
Jako że nie mógł usłyszeć dziadka Garabeta i niewiele rozumiał z ruchu jego warg, może
dlatego, że było zbyt ciemno albo dziadek mówił, nie poruszając wargami, Arşag położył
mu dłonie na piersi, rozpoznając w ten sposób wibracje.
– Myśli, że jest dzwonem – powiedział Arşag, pokazując dłonie.
– Myśli, że jestem Antonem Merzianem – powiedział zdziwiony drugi szewc z ulicy
Dużej i Zjednoczenia, Krikor Minasian.
– Myśli, że jestem Krikorem Minasianem – powiedział, wychodząc, Anton Merzian. –
Co z punktu widzenia śmierci, wychodzi na to samo, prawda?
Gdy Ovanes Krikorian miał wejść do dziadka, ojciec Baronian zatrzymał go, podnosząc
prawą rękę z palcem wskazującym w górze, a środkowym złączonym z kciukiem na znak
Archanioła Michała.
– Pozwól wejść innym – powiedział archimandryta Baronian. – Ty już jesteś martwy,
czy to dla ciebie ważne, co mówi?
– Ale ja nie chcę usłyszeć, co mówi – wyszeptał Ovanes Krikorian. – Chcę z nim
porozmawiać. Stęskniłem się za nim, chcę go zobaczyć.
– Zdobądź się jeszcze na odrobinę cierpliwości. A wszystko inne niech Bóg ci
przebaczy!
Następnie wszedł Ştefănucă Ibrăilenu, który, nim się podniósł, wypuścił jeszcze dym z
papierosa, by było jasne, że nadal żyje.
– Myśli, że jestem jego ojcem – powiedział stary Kevork, którego nie znałem, i nikt go
nie zapytał, jak to zrozumiał, skoro dziadek Garabet, biorąc go za swego ojca, z pewnością
mówił do niego po ormiańsku lub turecku.
Vrej Papazian przebywał u niego dłużej. Nabrał odwagi, czekając, a może dlatego, że
był poczciwy i słuchał z większą cierpliwością. Kiedy wyszedł, patrzyli na niego z
zaciekawieniem.
– Myśli, że zrozumiał – powiedział. Agop Aslanian, syn kapłana Dageada, wyszedł
wzburzony.
– Myśli, że ja to on – powiedział, prosząc spojrzeniem o pomoc.
Następnie wszedł Sahag Șeitanian.
– Myśli, że jest sobą!
– A więc nadszedł czas – powiedział młody archimandryta Zareh Baronian. Wszedł do
dziadka, dał mu ostatnie namaszczenie i uwolnił.
Tak oto w nocy z 27 na 28 listopada 1968 roku mój dziadek Garabet zmarł
przygotowany. Nam, dzieciom, nie wolno było wchodzić do domu dziadków w dni
poprzedzające pochówek. Byliśmy przyjmowani przez ciotkę Armenuhi w rzędzie domów
z naprzeciwka. O tamtym czasie i o dziadku wiem tylko, że w niewytłumaczalny sposób
jego czoło nadal zraszało się potem, co sprawiło, że dopóki oznaki śmierci nie stały się
oczywiste, doktor Zilbermann wierzył, że chodzi o śmierć kliniczną. Ale coś takiego nie
było w naturze mojego dziadka.
Z powodu tego potu, który na początku był gorący, a potem nie tak zimny jak być
powinien, znaczna część jego ciała po prostu ulotniła się jak zapomniana na słońcu woda.
Przypomniałem sobie później, pomagając złożyć do trumny mojego drugiego dziadka,
Setraka Melichiana, o tym, co się wydarzyło podczas śmierci dziadka Garabeta; był lekki
jak ptak, jego kości stały się porowate i kruche. A ptaki czuwały wokół. Rozpierzchły się
znacznie później na drzewa cmentarza, a potem do zajezdni dworca kolejowego, gdzie
między dwiema lokomotywami stacjonowały wagony z pszenicą.
Orszak wyruszył spod kościoła ormiańskiego i przebył drogę cyborium, ulicą Garbarzy,
a następnie przeszedł przez tory kolejowe. Mantu już umarł, a muzykanci z zespołu się
rozproszyli i nie miał kto rozdzielać dymów, powstrzymać te parujące przed unoszeniem
się z ziemi, a te pochodzące z nieba przed opadaniem, tak więc tego ostatniego dnia jesieni
1968 roku miasto spowijała delikatna mgiełka. Wydawało mi się, gdy szedłem za
ciężarówką na której umieszczono trumnę na nazbyt kolorowym jak na tę okoliczność
dywanie, że uczestniczę w czymś niezwykłym, ogromnym orszaku, na który cały świat
patrzy z zapartym tchem. Byłem pogrążony w bólu, ale również dumny z mojego cierpienia
dziecka i z tego, że ludzie zatrzymywali się na chodniku i obserwowali nas, odkrywając
głowy i czyniąc znak krzyża.
Teraz, jeśli dobrze sobie przypominam, było tylko kilkadziesiąt osób, raczej
rozproszona grupa ludzi niż orszak w najlepszym tego słowa znaczeniu. Nigdy nie będzie
tak wielu ludzi jak wtedy podczas chowania cyborium, jak podczas gromadzenia
wątpliwości dotyczących jutrzejszego dnia.
Teraz, pisząc Księgę szeptów, rozumiem, że mój dziecięcy chód za pojazdem, który
wiózł powoli trumnę, nie zatrzymał się na rogatce Câmpineanca, tam gdzie na drożynie, po
prawej stronie, zaczynał się cmentarz ormiański. Szedłem powolnym krokiem, odziany w
płaszcz w kratę, odziedziczony, jak to wtedy bywało, po starszym bracie, tymczasem moje
ręce i nogi wydłużyły się, płaszcz stał się za mały, jak ubranie, które ledwie daje się zapiąć
na piersi, urosłem, stałem się nastolatkiem, odziedziczyłem ciemne migdałowe oczy
mojego ludu. Gdy babcia Arşaluis, ciocia Armenuhi, wujek i Sahag Șeitanian, a potem
dziadek Setrak Melichian i babcia Sofia znużyli się, wsadziłem i ich na ciężarówkę, by
odpoczęli na kwiecistym dywanie. Od tamtego momentu moje życie było w dużej mierze
tamtym chodem, powtarzanym za kimś zbyt znużonym, i zacząłem rozumieć, że choć nie
wiem jak czułbym się samotny, przede wszystkim istnieje samotność orszaku. Nie
wychodziłem przed szereg, byłem najbliżej, nie mogłem przyspieszyć, bo zmarłych nie
można wyprzedzić. Oni też nie mogli się pospieszyć. Zatrzymaliśmy się, jedni zakłopotani,
inni wybici ze swoich myśli, przed opadającym szlabanem. Dziadek był cierpliwym
człowiekiem, nigdy nie widziałem, by się spieszył. Jedyny raz, kiedy wspominamy o moim
dziadku, jak biegł w dzień Bożego Narodzenia 1944 roku, z pudełkiem butów w ręce,
słysząc za sobą, obok ciężarówki z plandeką, która wiozła moich wujów Hovnanianów i
innych na Syberię, trzask magazynku pistoletu, który mierzył w niego lufą. Często
widziałem go w bezruchu, ale nigdy nie tracił czasu i nie czekał bez powodu. Może to
czekanie za opadłym szlabanem miało swój sens, zatrzymali się wszyscy przed poprzeczką
w biało-czerwone paski, z latarnią dyndającą pośrodku, samochód, mgła, mieszająca niebo
i ziemię, my i ptaki. Pociąg do Bukaresztu nadjechał powoli od strony dworca, zatrzymał
się na chwilę w poprzek drogi, ten sam pociąg, który woził w naszych opowieściach tak
wiele postaci, a one pojawiły się, wyglądając z okna, mój wujek Sahag Șeitanian udający
się do Bukaresztu z jutowymi workami pod pachą, aby w czasie głodu napełnić je pszenicą
w Krajowej, lub wracający z mapami Michaela Noradunghiana, Harutiun Fringhian
opatulony w znoszony płaszcz na sztywnym od potu smokingu i dźwigający swoje torby z
orzechami, Misak Torlakian z drewnianym konikiem w kieszeni, wujek Simon w drodze do
portu, a stamtąd wzdłuż morza, i tak wielu innych wyruszających w podróż, żegnających się
lub zatrzymujących, by zawołać dziadka, aby wsiadał. I być może to się naprawdę
zdarzyło, lokomotywa zagwizdała nagle wesoło i oddaliła się, ciągnąc za sobą wagony,
mgła zmieszała się z parą lokomotywy, podobnie i ptaki, orszak ruszył dalej, ciężarówka
przejechała, trzęsąc się po torach, trumna podskakiwała jak żywa, a potem wszystko
odbyło się zgodnie z obrządkiem. Młody archimandryta Zareh Baronian wznosił modły
swoim pięknym głosem, wtórował mu Arşag, dzwonnik, który patrzył przestraszony na
ptaki, nie wiedząc, czy przyszły po dziadka Garabeta, czy po niego, co jak się okazało
później, było prawdą i dla jednego, i dla drugiego.
Wokół otwartego grobu zebrała się rodzina, mój ojciec trzymał za rękę nas, dzieci,
patrzyliśmy w dół, na czubki naszych butów, przestraszeni własną ciekawością, która
popychała nas, by spojrzeć prosto w twarz śmierci, babcia Arşaluis, podchodząca od czasu
do czasu do trumny, by otrzeć dziadkowi pot, który nadał rosił mu czoło, potem ciotka
Armenuhi i wujek Sahag, niosąc na ramieniu czarnego ptaka z twarzą Yusufa, ptaka z
rodziny kruków, tych, które żyją bardzo długo, przypominając uporczywie, że wspomnienia
przeżyją nas samych. Potem drugi krąg, członkowie rady parochialnej, sąsiedzi i inne
osoby, których nie znałem, a które wślizgnęły się do orszaku, pragnąc być świadkami tego
wydarzenia, jakim jest śmierć, właśnie dlatego że skądinąd w ich życiu nic się nie działo.
Za nami opadła ta sama delikatna mgiełka, ale nie sięgała linii zmrożonych traw w
listopadzie, lecz utrzymywała się nieco wyżej, aż na wysokości człowieka, bo w
odróżnieniu do naszych oczu, które ich nie widziały, mgły rozróżniały nowych umarłych,
siedzących w szerszym kręgu, i opadły tylko do wysokości ich ramion. Ale to, co jednak
postrzegaliśmy na wysokości oczu, też było czymś w rodzaju mgły, lecz bardziej
czerwonawej, dlatego że u nowych umarłych widzieliśmy jedynie niezagojone jeszcze rany.
Potem zbliżyliśmy się, by pocałować, nim zamkną trumnę, czoło zmarłego. Ja, z
zamkniętymi oczami, prowadzony przez mojego ojca. Jako że babcia nie nadążała z
wycieraniem kropli potu, poczułem zimne czoło, wilgotne jak pień drzewa, a na ustach
pozostał mi słony smak rozstępującego się morza. Oczywiście w pewnym sensie śmierć
chciała mojego dziadka żywego. Przed zamknięciem trumny Sahag Șeitanian położył obok
ikony, umieszczonej w rękach zmarłego złożonych na piersi, by chronić przed diabłem
ciało, które nie mogło już samo się bronić, zeszyt w grubej oprawie, w którym były
zamknięte historie Operacji „Nemesis” i galop drewnianych koników, i powtórzył, podczas
gdy archimandryta odmawiał Hair mer, szepty, które wyzwoliły dziadka: „Skończyło się,
wreszcie się skończyło…”.
Ale tak długo, jak będzie istniał lęk na świecie, Księga szeptów się nie zakończy, a
słowa wyszeptane przez dziadka nie będą miały mocy prawd ostatecznych. Tym razem mój
mądry dziadek się mylił. Nie skończyło się jeszcze. Pięć lat później w Los Angeles, w
hotelu Baltimore, stary Ormianin w wieku prawie osiemdziesięciu lat, urodzony zatem w
tym samym czasie co Księga szeptów, niejaki Kurken Yanikian, zabije z pistoletu
tureckiego konsula i jego sekretarza. I aby tamten wiek, dwudziesty po Chrystusie, pozostał
nie tylko wiekiem zdziwienia i tułaczek, lecz także absurdu, oto jak wraz z Księgą szeptów
ów wiek, niczym wąż, który, aby tworzyć krąg doskonały, zaczyna gryźć własny ogon,
powraca do Trabzonu. Tam dokładnie sto lat po narodzinach Misaka Torlakiana przyszedł
na świat, w tureckiej rodzinie, chłopiec, który od najmłodszych lat wychowywany w imię
nienawiści zabije, 19 stycznia 2007 roku, ormiańskiego dziennikarza Hranta Dinka. Gdy na
spuszczaną do grobu trumnę spadły grudy ziemi, opuściliśmy cmentarz, my na nasz, dziadek
na swój sposób, podobnie i ptaki. Pozostała jedynie mgła, całe konwoje przezroczystych
istot idących powoli, nienaturalnie, jak sen przeżywany na opak, tyle żyć nieprzeżytych,
rodzących dzieci i wnuki, które nie żyły, i spowijając ich towarzyszy na ziemi, bohaterów
tej książki oraz innych, które dopiero zostaną napisane, w delikatną mgiełkę nowych i nie
do końca nazwanych umarłych, słodko-gorzką melancholię, jak powietrze, przez które nie
przefrunął żaden ptak.

►●◄
{1} Ţuică (wym. tzuika) – tradycyjny alkohol rumuński przypominający śliwowicę,
sporządzany z różnych owoców, najczęściej na bazie śliwek (wszystkie przypisy pochodzą
od tłumaczki).
{2} Między 21 i 23 I 1941 r. członkowie faszyzującego ruchu Żelaznej Gwardii (tzw.
legioniści) zbuntowali się przeciwko władzy chcącej ograniczyć niektóre ich uprawnienia.
{3} Popularna na Bałkanach gra w karty.
{4} C. Petrescu, Fram Niedźwiedź polarny, przeł. Danuta Bieńkowska, Warszawa
1968.
{5} Więzienie wykorzystywane przede wszystkim do przetrzymywania więźniów
politycznych w okresie reżimu komunistycznego.
{6} Familiarny zwrot kierowany do starszej kobiety.
{7} Sumanele Negre (Czarne Sukmany) – organizacja antykomunistyczna, założona
przez Gavrilę Olteanu (1888–1946), działająca na obszarach Năsăud i Vatra Dornei w
latach 1944–1946.
{8} Geamparale – nazwa rumuńskiego tańca ludowego oraz melodia, do której
wykonuje się taki taniec.
{9} Koliwa (colivă) – gotowana pszenica zmieszana z cukrem i zmielonymi orzechami,
ozdobiona słodyczami i cukrem pudrem, którą częstuje się na pogrzebach i uroczystościach
upamiętniających zmarłych. Potrawę poświęca się w cerkwi w pierwszy piątek wielkiego
postu na pamiątkę cudu św. Teodora Tyrona.
{10} Mititei – w kuchni rumuńskiej danie z kilku gatunków mięsa mielonego,
zmieszanego z różnymi przyprawami, w kształcie kiełbasek, przyrządzane na grillu;
przypomina znane na Bałkanach ćevapčići.
{11} Bat-o vina! (rum.) – Przeklęta!
{12} Aiud i Poarta Albă – więzienia lub komunistyczne obozy pracy przymusowej. W
Poarta Albă więźniowie polityczni byli zmuszeni do pracy w ekstremalnie trudnych
warunkach przy wykopie kanału między Dunajem a Morzem Czarnym.
{13} Według rumuńskich wierzeń ludowych w każdym domu, w jego fundamentach, pod
progiem, mieszka wąż, którego uważa się za opiekuna domu. Wierzy się też, że strzeże on
cennych przedmiotów zakopanych pod domem lub w jego pobliżu, takich jak pieniądze,
złoto, biżuteria itp.
{14} Sergiu Malagamba (1913–1978), rumuński kompozytor, aranżer, dyrygent i
perkusista. Na początku lat czterdziestych rozpoczęła się moda na ekscentryczny ubiór,
nazwany „malagamba”. Jej początki nie są udokumentowane; jedni utrzymują, że moda
przywędrowała z Włoch, inni, że wylansował ją sam Sergiu Malagamba niecodziennym
sposobem ubierania się. Podczas reżimu Antonescu moda ta była zwalczana przez władze i
uznana za nieprzyzwoitą; pogłoski o tym, że zapoczątkował ją Malagamba, sprawiły, że
artysta został aresztowany i umieszczony na krótki czas w obozie w Târgu-Jiu.
{15} Partia İttihad ve Terraki Cemiyeti, czyli ugrupowanie Młodych Turków.
{16} Cozonac – ciasto drożdżowe, przypominające w smaku babkę wielkanocną.
{17} CAP – skrót od rum. Cooperativa Agricolă de Producţie, odpowiednik polskiego
PGR-u.
{18} W 1964 roku w wyniku amnestii Gheorghego Gheorghiu-Deja zwolniono
wszystkich więźniów politycznych.
{19} Baron (orm.) ‒ pan.
{20} Obecnie góry Nur.
{21} Ana Pauker (1893–1960) odgrywała wiodącą rolę w ustanowieniu reżimu
komunistycznego w Rumunii. Była pierwszą kobietą wicepremier i minister spraw
zagranicznych w historii tego kraju.
{22} Pastrima – suszone i mocno przyprawione mięso, głównie wołowe; sugiukh –
rodzaj suszonej kiełbasy.
{23} „Iskierka” ‒ oficjalna gazeta Rumuńskiej Partii Komunistycznej.

You might also like