Professional Documents
Culture Documents
Vosganian Varujan - Księga Szeptów
Vosganian Varujan - Księga Szeptów
Vosganian Varujan - Księga Szeptów
Moi rodzice są żywi. To znaczy, że ja nie jestem, jeszcze, narodzony w pełni. Rodzice
jeszcze zaokrąglają troszkę moje kanciaste ramiona. Jeszcze wlewają do mojej piersi
duszę, która zmienia kształt, tak jak amfory starych Greków przybierały formę wina
gęstniejącego w środku. Jeszcze wygładzają moje miedziane oblicze.
Ponieważ nadal nie narodziłem się w pełni, śmierć jest jeszcze daleko. Jestem tak
młody, że mógłbym ją pokochać jak piękną kobietę.
Moim pierwszym nauczycielem był stary anioł. Kto spojrzałby na nas z oddali, w głąb
podwórka, ujrzałby dziecko siedzące u podnóża ogromnego orzecha. Właściwie siedziałem
u stóp tego starego anioła, który był moim nauczycielem. Jego cień pachniał jodem, a moje
palce, gdy pisałem, plamiły się jego cieniem jak zastygłą krwią. I nie wiedziałem już, czyja
to była rana – moja czy jego.
To od niego dowiedziałem się, że imię do niczego nam nie służy. I żebym nawet swoje
imię zapisywał mała literą, jak zapisuje się nazwę drzewa lub dzikiej zwierzyny.
Rozmawialiśmy między sobą bez słów i było dobrze, jak wtedy gdy biegniesz boso po
trawie. Nie zostawiasz śladów, dlatego bieg przez trawę jest bezgrzeszny.
Zrzucałem sandały i biegłem po polu, na skraju miasta. Jego cień rozpościerał się na
moim cieniu i byliśmy szczęśliwi.
Pewnego dnia stary anioł zniknął. Patrzyłem z niedowierzaniem na orzech, jego gruby
pień, mięsiste liście. Na gałęzie zeszły ptaki. Jesienią wiatr potrząsnął gałęziami i orzechy
spadły na ziemię. Rozbiłem ich łupiny i zjadłem nasiona. Były przepyszne. Skosztowałem
jego ciała. Od tamtego czasu nie szukałem już starego anioła. Pozostał tylko zapach jodu i,
niekiedy, dostrzegam jeszcze czarno-zielonkawe ślady na palcach. To znak, że ciało od
spodu jest nadal nieuleczone.
Pora, by powiedzieć kilka słów o moim drugim dziadku, ze strony mamy, Setraku
Melichianie. Był on człowiekiem dobrym i wesołym. Cieszyło go to, co dostał od życia, i
nie żałował tego, co mu życie zabrało. A jeśli zabrało mu więcej niż dało, kto by to
oceniał? Wzruszał ramionami, klaskał w dłonie i śmiał się dalej. Niczym Ajschylos w
bitwie pod Salaminą. Taka była jego filozofia, ponad czasem i ponad ludźmi. W
przeciwnym razie, stawiając czoła tylko własnym wspomnieniom, postradałby zmysły.
Rodzina mamy pochodziła z Persji. Pierwszy identyfikowalny przodek był kimś w
rodzaju księcia, którego włości rozciągały się na południe od jeziora Urmia, na
dzisiejszych ziemiach Tebrizu. Mówiono do niego Melic, co w języku perskim oznacza
„książę”. Stąd też pochodzi nazwisko mojej mamy: Melichian, czyli „od Melica”.
Książę Melic stawiał opór Turkom do czasu, gdy zrozumiawszy, że walka jest skazana
na niepowodzenie, zabrał rodzinę wraz z całym dobytkiem i przeniósł się w góry
Karabachu, dalej na północ. I ponownie wypierany przez najeźdźców, osiedlił się na
górzystych płaskowyżach okolic Erzerumu. Ta historia ma przeszło trzysta lat. Melic miał
siedmiu synów. Wraz ze swoimi rodzinami założyli osadę, która nazywała się Zakar.
Dziadek Setrak bawił się ze mną. Wiązaliśmy na sznurku supły i rachowaliśmy.
Niekiedy wyobrażałem sobie sznurek jako grubą linę zwieszoną przy dzwonie. Mógł nią
zakołysać wiatr lub ramię jakiegoś samotnego wędrowca. Wtedy zabrzmiałby dzwon. Tak
zawsze wyobrażałem sobie dzwon, jako najodpowiedniejszy głos mojego narodu. Każdy
węzeł ściśnięty jak pięść odpowiadałby jednemu z moich przodków. Lina była właściwie
rzędem zaciśniętych pięści. Potem sporządzaliśmy z dziadkiem Setrakiem latopis. Pierwszy
był Melic, obliczałem. Węzeł najbliżej dzwonu. Tak blisko, że dzwon pobrzmiewał
niekiedy jak koń w galopie. Następny byłby mój prapradziadek Haciadur. Człowiek dumny
i bogaty, który zajeżdżał do Konstantynopola konno. Kupcy znali go i zapraszali do środka.
Dziadek opowiadał o serwisie herbacianym ze srebra, z pozłacanymi uszkami, którego
używały trzy pokolenia, i o zdumionym spojrzeniu kupca, kiedy zobaczył, że jeden
człowiek może mieć taką fortunę przy sobie. Skądinąd praprzodek Haciadur był
człowiekiem wstrzemięźliwym. Chociaż wywodzili się z rodu wybranego, krewni
Melichian zadowalali się ciężkim życiem pasterzy.
Mój pradziadek, David Melichian, był człowiekiem wykształconym. Pobierał naukę w
szkole w Konstantynopolu, w Robert College. Pisał wiersze i miał tak piękno pismo, że
przychodzili do niego ludzie z pobliskich wsi, a nawet z Erzerum, by napisał im umowy.
David Melichian był głową całej okolicy, kimś w rodzaju dzisiejszego burmistrza. Gdy
przybyli janczarzy, wiosną 1915 roku, wepchnęli go do domu, którego mury dopiero
zaczynał wznosić, i ukamienowali. W podobny sposób zostali zgładzeni ormiańscy
przodownicy w innych stronach. Widocznie dlatego dziadkowie, gdy nazywali strony
świata, wspominali nie tyle o niebie, ile o dachu. Dziecko bez rodziców jest jak dom bez
dachu. Nie ma nic gorszego od niezadaszonego domu. Tamtędy może nadejść śmierć.
Dziadek Setrak nie znał dokładnie roku swojego urodzenia. Pamiętał jedynie, że urodził
się w czasie żniw, i to wydawało mu się wystarczające. Później, gdy lata zaczęły nabierać
dla niego znaczenia, mawiał, że narodził się z początkiem wieku. Tak było łatwiej liczyć.
Było ich pięcioro: dwóch braci i trzy siostry. Macruhi, najstarsza, wyszła za mąż w
Erzerum. Potem kolejno: Harutiun, Maro, dziadek i najmłodsza Satenig. Macruhi zginęła w
czasie masakr. Tureccy żołnierze wycofali się, zostawiając bandy Kurdów, by grabiły
konwój z deportowanymi w drodze do Aleppo. Macruhi i jej mąż zostali zarżnięci. Nic nie
wiadomo o ich dziecku.
Melichianie nie chcieli przyłączyć się do konwojów, które wyruszały w kierunku Deir-
ez-Zor, a gdy żołnierze otoczyli wieś, Maro została zabrana wraz z innymi dziewczętami.
W nocy zdołała uciec i zanim strażnicy się spostrzegli, rzuciła się ze skał w wody Eufratu.
Na jej pamiątkę dziadek ochrzcił swoją najstarszą córkę tym samym imieniem, Maro.
Dziadek przebywał w Erzerum, u krewnych, wraz ze swoją babcią, żoną Haciadura.
Gdy wrócili, zobaczyli płonącą wieś. Harutiun, starszy brat, wyszedł im naprzeciw,
opowiadając o wyrządzanych tam okropnościach. Babcia, za stara, by dotrzymać im kroku,
nakłoniła ich do ucieczki. Ukryli się w lesie. Ale niezbyt zręczni, by zrobić to jak należy,
zostali złapani. Tę część dziadek opowiedział tylko raz w życiu. Znamy ją od kuzyna
Khorena, który usłyszał ją w pewnych okolicznościach i powtarzał dalej. Zostali zatem
przyprowadzeni przed dowódcę janczarów, który rozkazał im paść na kolana. Dobył miecz
i zgładził Harutiuna, starszego brata. W ormiańskim harutiun oznacza zmartwychwstanie.
Może kiedyś, kto wie…
Potem zbliżył się do tego, który w przyszłości miał zostać moim dziadkiem i który
płakał, z oczami wbitymi w ziemię. Szarpnął go za włosy, tak że chłopak był zmuszony
spojrzeć mu w twarz. „Przyjrzyj się dobrze! – rozkazał dowódca, kierując jego wzrok na
wieś płonącą u podnóża doliny i na zwłoki jego brata. – Wiesz jak się nazywam?”. Z
zamglonymi od łez oczami mój dziadek dał znak, że nie wie. Dowódca wypowiedział
swoje imię i kazał mu powtórzyć. Następnie dodał: „Ty będziesz żył! Jesteś wystarczająco
dorosły, by zrozumieć. Opowiesz swoim, kim jestem i co wyrządziłem tobie i twojemu
rodowi”. Dziadek nie mógł uwierzyć, że ujdzie z życiem. Dopiero gdy tamten kopnął go
kilka razy butem, jak zbłąkanego psa, zaczął się oddalać, początkowo nieufnie, potem
biegnąc co sił na rozdygotanych, lecz szybkich nogach wyrostka. Na tamtym dowódcy
zemścił się w jedyny możliwy sposób. Nie zapomniał go, ale jego imię zawsze pomijał
milczeniem.
Nie słyszano o tym, by ktokolwiek z jego wsi przeżył. Oprócz jego najmłodszej siostry,
Satenig, której szukał latami, kiedy został kupcem w Krajowej i mógł opłacić
poszukiwania w sierocińcach zagranicznych kongregacji. Po wielu latach otrzymał
wiadomość z sierocińca dla dziewcząt właśnie z Aleppo. Wysłał pieniądze dla niej i dla
osoby jej towarzyszącej. W porcie w Konstancy, by upewnić się, że mój dziadek jest jej
bratem, opiekun kazał im, każdemu oddzielnie, wymienić imiona dziadków, rodziców i
rodzeństwa. To było jak pomiannik. Wszyscy pomarli w górskiej miejscowości obok
Erzerum. Gdy dowiedli, że opłakują tych samych zmarłych, opiekun powierzył mu siostrę.
Satenig poślubiła później kupca z Brăila. Po wojnie wyjechała do Ameryki i tam zmarła.
Znam ją tylko ze zdjęć.
Dziadek ukrywał się gdzie mógł. Jacyś przyzwoici Turcy, którzy znali jego ojca,
udzielili mu schronienia w stajni, obok zwierząt, i wyleczyli z tyfusu. Rozchorował się w
drodze, jedząc co popadnie, jak dzikie zwierzę, i śpiąc skulony z zimna w kłębek. Gdy
wrócił do zdrowia, Turcy dali mu prowiant i fez na głowę, by nie wyśledziły go obce oczy.
Dziadek wyruszył na południe, w kierunku Góry Mojżesza, zwanej po turecku Musa Dagh.
Słyszał, że tam przypływają francuskie statki, by zabrać uciekających Ormian. Szedł nocą,
w kierunku pustyni Mezopotamii, omijając drogi, unikał galopu band kurdyjskich i tras
konwojów z deportowanymi. I ponownie opowiadał kuzyn Khoren, jak dziadek siedział i
płakał, z fezem na kolanach, patrząc na wody Eufratu, w którym pływały trupy, wody
wezbrane i czerwonawe, jak zaplecione warkocze – prawdopodobnie tak wyglądały
niegdyś wody Babilonu. „Nie wyrzuciłeś fezu?” – zapytałem po tym, jak babcia Sofia
opowiedziała mi ten epizod płaczu nad Eufratem. „Dlaczego? – zapytał dziadek. –
Dostałem go od pewnych poczciwych Turków i poza tym chronił mnie przed słońcem.
Nałożyłem go na głowę i poszedłem dalej. Co ty tam wiesz. Musiałem żyć”. W końcu
dziadek ukłuł się w palec i pokazał mi kroplę krwi. „Zobaczymy, czy też tak potrafisz”.
Bałem się, ale jednocześnie wstydziłem się tego strachu. Pozwoliłem mu, z zamkniętymi
oczami, by mnie ukłuł, i ścisnąłem palec, by nie czuć bólu. Wtedy pojawiła się kropla
mojej krwi. „Ja jestem stary, a ty jesteś dzieckiem. Ale zauważ, że krew jest tak samo żywa
u mnie jak i u ciebie. To jest umiłowanie życia”. Dziadek pragnął niekiedy osłodzić sobie
wspomnienia i dlatego mówił w dziwaczny sposób o krwi. Był filozofem krwi. „Krew jest
bardziej niewymowna niż ciało – mawiał. – Dlatego mówi się «zew krwi» i albo «klątwa
krwi»”. Lub: „Gdy krew się męczy, chwytasz za kostur. Właściwie krew jest twoim
wewnętrznym kosturem. Każdy człowiek podpiera się swoją krwią”. Innym razem mówił:
„Krew stale wraca, jak zwierzę z wilgotnym pyskiem, by cię ugryźć. Nigdy nie jest syte.
Uchowaj Boże, by się nasyciło”. Niekiedy zagrzewał mnie do walki: „Nie zapominaj,
twoja krew jest jak miecz, który wbija się w ziemię”. Prawdopodobnie jakaś jego cząstka
została na wieki nad brzegiem Eufratu i rozmawiała z zakrwawionymi wodami. Ludzie
często rozmawiają ze swoimi myślami. Mój dziadek Setrak rozmawiał z własną krwią.
Za późno dotarł do podnóży Góry Mojżesza. Walki ustały i statki, które ratowały
ostatnich walczących w górach, już dawno odpłynęły. Wtedy mój dziadek odwrócił się
tyłem do morza i zaczął ponownie piąć się na północ, w kierunku Rosji. Długa droga:
Erewan, Tyflis, Rostów nad Donem.
Szedł w kierunku Europy. Taki był zwyczaj rodziny, że młodzi, jak niegdyś Piotr Wielki,
podróżowali do Europy, gdzie mogli poznawać rzemiosła, nauczyć się mówić i
zachowywać się po europejsku. Potem wracali do domu i żenili się. W ten sposób kilku
spośród jego starszych kuzynów z rodu Melichianów uniknęło rzezi: Oskian, Artur,
Melcon, Calus, Nșan i Khoren. Z listów, które czytano w czasach pokoju co niedziela w
kościele we wsi Zakar, dziadek dowiedział się, że dotarli do Rumunii. Teraz i on szedł w
tamtym kierunku, na północ. Tymczasem świat wokół niego zmienił się. Widział żołnierzy
bez epoletów, ciągnących swoje kalectwa, grupy tułaczy, które rozpierzchały się słysząc
galop carskiej policji. Zbliżała się rewolucja rosyjska.
Pośród konwojów żołnierzy, mieszczańskich furmanek i band żebraków dziadek Setrak
dotarł do Odessy. Tam zatrudnił się u ormiańskiego golibrody, który przyjął go na ucznia, z
myślą o tym, że zostawi mu zakład i wyda za niego córkę. Dziadek zamiatał ścięte włosy i
prał ręczniki. Pewnego dnia przybył konno młody człowiek, uwiązał do drzwi konia i
wszedł do zakładu. Kiedy dziadek nakładał mu ręcznik, ich spojrzenia spotkały się w
lustrze. Bywają rzeczy, które życie układa w taki sposób, że nawet ono jest tym zaskoczone.
Tym młodzieńcem był właśnie kuzyn Khoren wysłany przez pozostałych kuzynów, by
natrafił na ślad krewnych. Khoren nie czekał na golenie. Zerwał ręcznik, chwycił dziadka
w ramiona i powiedział: „Melichianowi nie wolno być niczyim sługą!”. Posadził go na
konia i wyruszyli razem w drogę powrotną do Craiovej. Bo dziadek wyznał mu,
szlochając, że dalsza droga na południe nie ma sensu, gdyż pozostali Melichianie nie żyją.
„Nawet Satenig” – powiedział, jeszcze nie przypuszczając, że spotka ją po latach w porcie
w Konstancy. Wtedy też opowiedział jedyny raz w życiu o śmierci starszego brata,
Harutiuna.
Kuzyni złożyli się i pomogli mu otworzyć sklep kolonialny. Potem dziadek rozwinął,
dzięki własnej pracy, sieć sklepów. Zbudował dwa rzędy domów. Na zdjęciach pojawia
się ładnie ubrany, nosi słomkowy kapelusz, zegarek z łańcuszkiem i muszkę. Z taką samą
pogodnością stawiał czoła przeciwieństwom losu. Jako że był apatrydą z paszportem
nansenowskim, liberałowie z wielkim trudem wydali mu zezwolenie na handel. Kilkoro
legionistów uważało go za Żyda i mało brakowało, a podczas rewolty{2} spaliliby mu
sklepy. Komuniści zabrali mu wszystko i ledwo uniknął więzienia. Miał szczęście, że za
czasów niemieckich wysyłał za darmo chleb więźniom sowieckim, pośród których było też
kilku Ormian. Gdy Armia Czerwona zajęła Craiovą, pewien oficer, były więzień
niemiecki, przypomniał sobie o nim, i w ten sposób dziadek uniknął więzienia. Z trudem
doczekał emerytury jako stróż nocny w Liceum „Fraţii Buzești”, a następnie imając się
podobnych zajęć, które ledwo pozwalały mu nie umrzeć z głodu. Nie miał żadnych wrogów
i pogodził się z losem. Był radosnym i mądrym starcem, nikomu nie wyrządził zła i
wybaczał wszystkim, którzy czynili mu przykrości.
W ostatnich latach, w Craiovej, wiódł proste życie. Rankami towarzyszyłem mu w
parku nieopodal cerkwi Świętego Dymitra. Grali w czterech w tablanet{3}. Jednym z
graczy był Pan Pułkownik, którego imienia nigdy nie poznałem. Pan Pułkownik
przychodził, elegancko ubrany, o lasce ze srebrną gałką. Wiele lat siedział w więzieniu
jako legionista. Pozostali dwaj, o wydatnych szczękach i przyciasnych ubraniach, to
towarzysze Botrâncă i Butnaru. Botrâncă przeszedł na emeryturę w Radzie Narodowej, był
jednym z tych, którzy kilka lat wcześniej doprowadzili do aresztowania mojego dziadka.
Teraz wszyscy razem, komunista, legionista, kupiec i proletariusz, grali w tablanet,
rozmawiali o lekarstwach i pogodzie. Taki był ich sposób na pogodzenie się, po latach, z
historią. Tablanet był ich traktatem poczdamskim.
Poza tym, zwłaszcza w mroźne zimowe dni, mój dziadek ze strony matki, Setrak
Melichian, komunikował się ze światem. Rankiem, o godzinie szóstej, słuchał wiadomości
Radia Bukareszt. O jedenastej słuchał Radia Moskwa w języku rumuńskim. Przed obiadem,
jeśli złapał stację, słuchał Radia Tirana. To bawiło go najbardziej. Około pół do drugiej
słuchał Głosu Ameryki w języku rumuńskim, a następnie Radia Wolność w języku
ormiańskim. Po południu słuchał Aktualności rumuńskich Emila Georgescu w Radiu
Wolna Europa. W końcu, około siódmej wieczorem, ponownie słuchał Głosu Ameryki i,
nieco później, wiadomości BBC. Po dziesiątej wieczorem, popijając, z półprzymkniętymi
oczami, herbatę lipową, słuchał audycji Dzień w godzinę w Radiu Bukareszt. Potem
odwracał się i mówił do mnie: „Widzisz? Wszystko to kłamstwo!”. Następnego dnia
zaczynał od początku. I śmiał się, klaskając w dłonie. Ponad historią krwawą, dręczącą i
wrogą. Śmiał się.
Cieszył się doskonałym zdrowiem. Nie martwił nikogo nawet swoimi chorobami. Umarł
z chłodu podczas srogiej zimy w 1985 roku.
Gaz ledwo się tlił. Prawdopodobnie z powodu ziąbu krew, jego dobra przyjaciółka, nie
miała siły płynąć. Przybyłem na czas, by wyciągnąć mu z kieszeni paciorki różańca z pestek
oliwek, i odtąd trzymam je w kieszeni na piersi. Gdy składałem go do trumny, był lekki jak
ptak.
Dla takiego dziecka jak ja cmentarz był wielkim ogrodem, gdzie kwiaty i drzewa zakwitały
minutę wcześniej niż gdziekolwiek indziej. Nie wiedziałem, skąd się bierze siła kwiatów i
drzew. W tamtym czasie śmierć nie miała dla mnie żadnego znaczenia. Wyczuwałem ją
milczącą i zakwitającą i to mi wystarczało. Śmierć była czymś w rodzaju wczesnej wiosny.
Pierwszym zmarłym, jakiego zobaczyłem, był mój dziadek Garabet. Nauczył mnie i pokazał
mi wiele różnych rzeczy na ziemi i na niebie. Chciał mi także pokazać śmierć. Później
wytłumaczyłem sobie, że tak się stało, bo świat był zbyt mały na to, by pomieścić nas obu,
ze wszystkimi naszymi fantazjami, w jednym czasie.
Tak jak dwa istnienia nigdy nie wyglądają tak samo, groby też nie są do siebie podobne.
Być może zmarli zaczną pewnego dnia, jak mówi Kohelet, być do siebie podobni. Ale
wspomnienia o nich są różne. Grób jest pewnego rodzaju wspomnieniem, rodzajem śmierci
wewnętrznej, która pozostawia na wierzchu imię, tak jak wtedy, gdy pływasz używając
rurki trzcinowej, by oddychać jej drugim końcem. I tak samo nie znajdą się dwa identyczne
cmentarze. Cmentarz ormiański w Fokszanach był zupełnie inny od pozostałych. Po
pierwsze, dlatego że był mój i dlatego że tam, nie wiedząc o tym, spotkałem śmierć.
Objawiła mi się w formie kwitnącej moreli. Po drugie, bo nie istniały drewniane krzyże.
Mam wrażenie, że w świecie obrzędów ludzie stawiają wszelkiego rodzaju mury między
sobą a śmiercią, by siebie chronić, miejsca, gdzie stoją drewniane krzyże, oznaczają, że
śmierć przyszła zbyt szybko.
Ormianie mojego dzieciństwa umierali w należytym porządku. Robili sobie kamienne
lub marmurowe krzyże, wybierali ładne zdjęcia i grawerowali je na błyszczącej ceramice.
Przychodzili potem w Wielkanoc Ubogich, siadali na taboretach naprzeciw krzyży i
patrzyli na swoje oblicze i imię wyryte w kamieniu. Aż do dnia, w którym, wciąż patrząc,
nie wiedzieli już, który jest pierwszy, a który drugi, który jest żywy, a który tym
wyobrażonym. Śmierć była pewnego rodzaju pomieszaniem rzeczy, tak jakby zapomnieć
wrócić do domu. Ormianie mojego dzieciństwa żyli długo i wszyscy umarli sędziwi. Nie
sądziłem nawet, że może być inaczej. Mieli w sobie rodzaj zmęczenia, który przeszkadzał
im odpocząć, a co dopiero umrzeć. Odczuwali zdumienie wobec tylu okrutnych rzeczy,
które widzieli w dzieciństwie, nie rozumiejąc ich. Śmierć ma w sobie mądrość
objaśniającą. To zdumienie przeszkadzało im umrzeć.
Jednak każdemu z moich dziadków postawiono najpierw krzyż z drewna. Oni, Garabet
Vosganian i Setrak Melichian, sądzili, że tak długo, jak żyjesz, jesteś nieśmiertelny. Przeszli
przez świat beztrosko, z nastawieniem, że zawsze jest jeszcze czas, by coś wyprostować.
Tacy byli wszyscy mężczyźni z mojego rodu i ja nie wydaję się inny.
Dziadek Garabet miał swoje ulubione zdjęcie. Fotografia przedstawiała jego samego w
kapeluszu i w płaszczu z podniesionym kołnierzem. Wtedy gdy wymieniłem mu drewniany
krzyż na kamienny, by zrównał się z pozostałymi zmarłymi, nad jego imieniem umieściłem
właśnie to zdjęcie nadrukowane na ceramice. Ale dziadek nas przechytrzył. Mawiamy:
„Zajdźmy jeszcze do dziadka”. Gdy jestem na cmentarzu i patrzymy na siebie, wrażenie jest
dziwne. Taki, w kapeluszu i z podniesionym kołnierzem płaszcza, wydaje się, że właściwie
to dziadek idzie w naszym kierunku. Kontynuował tułaczkę, uśmiechając się pogodnie, a my
zostaliśmy na tym świecie, do którego on przychodzi od czasu do czasu. Ani życie, ani
śmierć nie zdołały go okiełznać. Pokonał je swoim kapeluszem, płaszczem w kratę, a
podniesiony kołnierz to kaprys, bo nie wydaje się marznąć na tamtym świecie, tak jak nie
było mu zimno na tym.
Dziadek Garabet miał aparat fotograficzny na trójnogu. Patrzyłem przez niego na świat. I na
nas samych. Niegdyś dziadek był wprawnym fotografem. W czasach, gdy nie było
kolorowego papieru, kolorował zdjęcia pastelami. Ale najbardziej ze wszystkiego lubił
fotografować siebie. Oto dziadek z wąsikiem pod nosem i z kosmykiem na czole,
przedrzeźniający Hitlera. Oto on w meloniku przekrzywionym na bok, uśmiecha się jak
Charlie Chaplin. Doktor Jekyll i Mister Hyde. Śmiejący się, płaczący, skulony lub w
podskoku. Sekunda! Krzyczał. Ustalasz miejsce, zaznaczasz je kredą. Wciskasz przycisk i
biegniesz, najszybciej jak możesz, by ustawić się czubkami stóp w oznaczonym miejscu.
Masz na to dokładnie trzy sekundy. Potem przycisk wyzwala się automatycznie. Dziadek
robił sobie zdjęcia tylko do wybuchu wojny. Przez pewien czas nie miał na to ochoty, a
potem nie był już wystarczająco szybki, by zmieścić się w tych trzech sekundach.
Mamy dużo zdjęć. Te najstarsze są najładniejsze. Moje prababki, Mariam i Heghine,
pradziadek, z surową twarzą, w okrągłych okularach w czarnej oprawie, nastoletni dziadek
grający na mandolinie. Wymieszane z pozostałymi fotografiami dziadka od strony mamy,
Setraka. A ta fotografia jest właśnie z 1915 roku. W dali rysują się jakieś białe mury
palone słońcem Anatolii. Rodzina zebrała się wokół starego Davida, usadzonego w fotelu.
Chłopcy, Setrak i Harutiun, kucają przy jego nogach. Z tyłu kobiety. Dwie córki, Maro i
Satenig, odświętnie wyszykowane, z kokardami we włosach, w sukienkach z kołnierzykami
z białej koronki. Fotograf zapowiadał się z kilkudniowym wyprzedzeniem. Jeździł od wsi
do wsi. Najzamożniejsi oczekiwali go w domu i razem szukali miejsca na fotel, w którym
zasiadał starzec rodziny, a wokół niego gromadzili się wszyscy. Inni, biedniejsi,
przychodzili na główny plac we wsi i stali w kolejce, dusząc się w sztywnych
kołnierzykach, w długich sukniach z falbanami i haftowanymi fartuszkami. Za jakiś czas
fotograf ponownie jeździł od wsi do wsi z oprawionymi fotografiami. Wspinał się na
jakieś krzesło i pokazywał ludziom kartoniki w sepii. Ci, którzy rozpoznawali siebie,
podnosili rękę i otrzymywali fotografię, za którą zapłacili uprzednio i dla której tyle się
wymęczyli.
Niemal we wszystkich ormiańskich domach znalazłem podobne zdjęcia. Rodziny
zgromadzone wokół najstarszych. Bez uśmiechu, sztywni, przypominający bardziej
muzealne eksponaty niż istoty ludzkie. Ormianie w tamtych latach zabiegali bardzo o to, by
się fotografować. To był ich sposób na pozostanie razem, niedługo po tym bowiem rodziny
zmalały i rozproszyły się. Dzięki temu, chociaż wielu zginęło, zaskoczonych i z taką
pokorą, że do dziś nie odnaleziono ich grobów, ich twarze się zachowały, odciśnięte na
kartonach w sepii, spłowiałych na brzegach. Za wszelką cenę chcąc przypomnieć, że
niegdyś istnieli. Przeczuwając, co miało ich spotkać.
Dziadek i ja bawiliśmy się. On wyzwalał mechanizm i wołał: „Biegnij!”. A potem;
„Stój!”. Uśmiechał się i wzruszał ramionami. „Koniec, czas minął! Nie dotarłeś za
daleko”. Kazał mi słuchać. „Sekunda, chłopcze! Nie masz pojęcia, kim jesteś, jeśli nie
jesteś gotów, by w trzy sekundy być tam gdzie trzeba. Albo jesteś już za stary jak ja”.
Nauczył mnie odmierzać sekundy bez potrzeby jakiegokolwiek zewnętrznego mechanizmu.
Należało szybko zmówić w myślach modlitwę serca: „Panie Jezu Chryste, Synu Boga,
zmiłuj się nade mną, grzesznikiem”. I gotowe, ten krótki czas mijał.
Kronika mojej rodziny jest jak lina wielkiego dzwonu. Każda przewracana kartka jest jak
jego uderzenie. Takie było też życie członków mojej rodziny: mnichów, książąt, kupców,
uczonych i pasterzy, wyczerpanych tułaczką, o rysach twarzy wyostrzonych wichrem
trudnych czasów.
Historia nie mogła być dla nich rzędem grobów, które według obrządku usypuje się
jeden na drugim. Wyobraź sobie pełnych nadziei ludzi podążających za przewodnikiem z
witką leszczyny. „Kopcie tutaj – mówił przewodnik. – Natraficie na wodę”. Wieść o
przybyciu przewodnika jest okazją do świętowania. Tam, gdzie płynie woda, w jej okolicy,
wcześniej czy później zostanie wykopana studnia. A gdzie jest studnia, tam pewnego dnia
powstanie dom.
Nasz przewodnik nie był jednak witany z radością. Nie miał miastowych ubrań,
przypominał raczej mnicha. Chodził boso i zdawało się, że jego habit nie widział igły.
Kroczył tak, jakby ślizgał się po kamieniach, nie kalecząc przy tym stóp. Ludzie zostawiali
domy i majątki, by podążać za nim w milczeniu, trzymając w ramionach niemowlęta, a
dzieci, które były wystarczająco duże, szły prowadzone za rękę. „Kopcie tutaj, w tym
miejscu powstanie grób”. Konwój malał jak sznur rozsupłanych korali. Tymczasem
niemowlęta nabierały sił wyssanych z mlekiem matki i schodziły z ramion, inne zaś
zajmowały ich miejsce. Szli od tak dawna, nie wiedząc dokąd, iż nawet nie spostrzegli się,
że idą do nieba. Po niewidzialnej linie dzwonu, którego krawędzie zlewały się, okrągłe i
niewyszczerbione, z linią horyzontu. Dlatego wiele rzeczy we mnie nie narodziło się i nie
umarło, one tylko schodzą.
Pewnego razu dziadek zaprowadził mnie do cyrku. Wielki ciemny namiot, rozbity na
wiejskim placu, gdzie dawniej wypasano krowy. Treser podpalił obręcz, którą trzymał w
ręku, i lwica, po chwili wahania, przeskoczyła przez nią. Potem usiadła grzecznie na
swoim miejscu. „Poczekajcie” – zawołała moja ciocia Maro, wycierając o fartuch
wilgotne dłonie, i dołączyła do pozostałych osób na fotografii. Od tamtej chwili, jak w
grze w bierki, każdy idzie swoją drogą. Niewidzialna ręka podnosi patyczki jeden po
drugim, nie ruszając pozostałych. Na zdjęciu Maro uśmiecha się, przyklejając dłonie do
spódnicy. By krople wody nie połyskiwały na zdęciu. Wejście w czas. Następnie wyjście.
Maro, poszukiwana przez janczarów, rzuca się ze skał w rwące i czerwonawe wody
Eufratu. Pozostało po niej płonące koło. Inne kobiety, panny młode lub matki, przygotowują
się, by przez nie skoczyć. Niekończący się konwój. Pietà. Zbliżają się, milczące, i na
chwilę każda z nich kładzie się w objęcia Matki Boskiej. Dalej nie pamiętam.
Jedyna kompletna fotografia mojej rodziny znajduje się w klaserze ze znaczkami.
Zdziwicie się, bo zamiast ormiańskich twarzy, z grubymi brwiami, o posępnych oczach,
znajdziecie tam upudrowaną perukę Georga Washingtona, koronę królowej Elżbiety albo
cedry Libanu.
Dziadek nauczył mnie, jak należy odklejać znaczki z koperty, tak by ich nie uszkodzić.
Na koniuszek znaczka przykłada się nasączoną wodą watkę. Gdy papier wilgotnieje, róg
podnosi się i z łatwością można odkleić znaczek. Potem znaczki kładzie się do wyschnięcia
na półeczce pieca. Oto i one. Nowa historia mojej rodziny, która pozostała po rozpadzie
konwojów. Rozpoczęła się w Adannie, Van, Afion-Karahisar, Kostantynopolu.
Przemierzyła pustynie Mezopotamii, wśród trupów porzuconych na skraju dróg lub
pływających, napęczniałych od wody, ciemne brzuchy lub zatłuszczone pokłady statków,
sierocińce, wśród zwijanych pospiesznie bagaży. Nowa płonąca obręcz, dla której ciała
stawały się cieńsze, aby mogły przeskoczyć.
Statua Wolności to moja ciotka Haigui, siostra Sahaga Șeitaniana. Przybyła do Rumunii
w 1919 roku, a po drugiej wojnie światowej wyemigrowała przez Liban do Stanów
Zjednoczonych. Koperty ze znaczkami ze Statuą Wolności noszą jej staranne pismo
nadesłane ze Wschodniego wybrzeża, z Hartford. George Washington pochodzi z Wybrzeża
Zachodniego, pod nim adres zapisany jest pospieszną ręką wujka Kevorka Kiulahiana,
kuzyna ojca, lub sumienną ręką cioci Anahid, siostry wujka Kevorka. Oto i orzeł
amerykański, z rozpostartymi skrzydłami, zwilżony ustami cioci Satenig, siostry dziadka
Setraka. Simon Bolivar, z epoletami i dłonią wspartą na szabli, to oblicze, za którym
ukrywa się, w Wenezueli, Haig, dziadek Dicrana Bedrosiana, zegarmistrza z ulicy Dużej.
Egzotyczne ptaki pochodzą prosto z Argentyny, nadesłane przez Zaruhi, siostrę dziadka
Garabeta. Małe znaczki, ze słowiańskimi literami, opowiadają o Ohanesie, młodszym
bracie dziadka Garabeta, który ledwo wiąże koniec z koniec w domu starców w Silistrze.
Znaczki są przyklejone krzywo, Ohanes nie dowidzi i nawet pismo, tak twierdzi dziadek,
nie jest już jego, dyktuje komuś swoje listy. Za posępnymi rysami Gamala Abdela Nassera
powinienem odgadnąć delikatną twarz Luizy, córki Ohanesa, która wyszła za mąż w
Kairze. Cedry Libanu kryją w swym cieniu pozostałych kuzynów, którzy zostali na
Wschodzie, uważając, że Europa, tak obojętna na ich cierpienia, nie będzie dla nich
dobrym domem. A jednak, oto twarz Napoelona lub obraz Delacroix, z którego frygijska
czapka nawołuje do walki, nadesłane przez Bergiego, syna Ervanta Hovnaniana, który
zmarł na Syberii.
Układam je starannie. Postanawiam ułożyć na początku bliskich krewnych, połączonych
przez więzy krwi, potem tych, którzy dołączyli przez małżeństwo, z którymi moi
dziadkowie dzielili jedynie nazwisko, a potem tych, z którymi dzielili przede wszystkim
cierpienie. Zaczynam od początku. Tym razem w kolejności rozstania. Najpierw ci, którzy
obrali inną drogę jeszcze w czasie masakr, przedostając się do Syrii, Libanu lub Egiptu i
tam zostali, albo przekraczając Morze Śródziemne dopłynęli do Marsylii, albo nie
zatrzymując się nawet tam, przekroczyli Atlantyk i dotarli aż do Nowego Jorku. Potem ci,
którzy od razu udali się do Europy, czekając na otwarcie portów na Morzu Czarnym, i
nosili imię, jakiego dotąd nie nadawano ludziom w historii: apatrydzi. Czyli niepozbawieni
ojczyzny, którą kochają, ale pozbawieni ojczyzny, która by ich chroniła. I aby jednak mieli
jakąś nazwę w słownikach i jakiś kraj, pod którym na skrawku papieru można nadać im
tożsamość, wynaleziono nowe państwo, które znajduje się wszędzie i nigdzie. Synowie
marnotrawni, słudzy tej dziwnej nowej ojczyzny, tak jak to zaproponował Fridtjof Nansen,
komisarz Ligii Narodów do Spraw Uchodźców. Paszport apatrydy oznaczał, że ze
wszystkich praw, które miałeś dotychczas, możesz zachować tylko te od Boga, nazwisko
rodowe i znak chrztu, czyli imię. Narodziny i chrzest. Nazwiska Ormian kończą się
wszystkie na „ian”, wskazując przynależność rodową po linii ojca. Kevorkian, na przykład,
pochodzi od Kevorka, który w języku ormiańskim oznacza Grzegorza. Dzięki temu nowemu
ojcu z niebieskimi oczami i włosami jak śnieg, zupełnie niezwykłemu jak dla smagłego
ludu o ciemnych oczach, Ormianie mówili o sobie Nansenian, czyli niczyj. Miałem w domu
fotografię Nansena z siwym wąsem i łagodnym spojrzeniem. Nikt inny, nawet
Norwegowie, nie wspominali odważnego badacza tak często jak Ormianie. „Dostaliśmy
obywatelstwo rumuńskie dopiero w 1948 roku – odnalazłem później taki zapis w
papierach dziadka Garabeta. – Do tego czasu nie zaciągano nas do wojska, nie mogliśmy
prowadzić na nasze nazwisko żadnego handlu, mogliśmy jechać, gdzie tylko nas oczy
poniosą, tylko że nikt inny nie chciał nas przyjąć. Byliśmy Nansenianami”. Ten nowy ród
Nansenianów zszedł do portu w Konstancy za zgodą rządu Brătianu, pierwszego rządu w
świecie, który był skłonny uznać fakt, że mogą istnieć obywatele państwa, którego nie ma
na mapie. Nansenianie, pracowici i milczący, rozproszyli się najpierw po pobliskich
miejscowościach jak: Gałacz, Braiła, Babadag, Silistra, Balcic. Potem, nabierając odwagi,
wspięli się w kierunku Fokszany, Buzău, Ploeszti, Bukaresztu, Pitești i Kraiowej.
Wypełnili ulice aromatem orientalnych przypraw, sprzedawanych w sklepikach z okrągłymi
szyldami, nosili dziwnie imiona i mówili starym językiem, szorstkim i zawodzącym
jednocześnie, słowa wyraźne, które powoli, powoli, bliżej moich narodzin przerodziły się
w szepty. Po wojnie wielu z nich, ulegając propagandzie komunistycznej, sprzedało
wszystko, co miało, ponownie spakowało swoje tobołki i wyruszyło w kierunku Armenii
sowieckiej. Inni, korzystając z faktu, że nowy świat uznał, po ich trudach, by przekonać się
o jego zaletach, że będzie lepiej, jeśli pozwoli im wyjechać, rozproszyli się, każdy, gdzie
go oczy poniosły. Najliczniejsi wyruszyli do Ameryki. Ci pojawiają się w moim klaserze
ze znaczkami z ostatniej fali. Nawet jeśli, kto wie, okaże się pewnego dnia, że to nie jest
ziemia, której szukali, i ponownie wyruszą w drogę.
Potem postanowiłem pogrupować ich według jedynej granicy, którą znałem na pewno:
moich narodzin. Ustawiłem w rzędzie najpierw tych, których poznałem, niewielu, a potem
tych, których nie poznałem. Wszystko było na odwrót. Najmłodsi przed starszymi, żywi
przed zmarłymi, ci, którzy nie udali się w wędrówkę, przed tymi wyczerpanymi tułaczką.
Oceniając według sensu mojego istnienia, zauważyłem, że historia nie ma żadnej logiki.
Inaczej mówiąc, nic z tego, co się wydarzyło, nie zapowiadało mojego nadejścia. Byłem
przypadkiem i patrząc przez to okienko, którym było moje życie, tak maleńkie, że ledwo
mieściło się w nim spojrzenie lub rura flinty, znaczenia historii się rozmywały, z kolei ona
stawała się przypadkowa.
Ułożyłem ich w kolejności narodzin. Ale to nie tym różnią się ludzie: wszyscy się rodzą
i każdy przynosi ze sobą nowy licznik. Wtedy zgodziłem się z dziadkiem Garabetem i
ułożyłem ich według dat śmierci. Ludzi różni nie sposób, w jaki się rodzą, lecz w jaki
umierają. Pierwszy był Lenin, otoczony czerwonymi flagami. Lenin był zwiastunem wujka
Hranta z Konstancy, który pisał do nas, że został uwolniony z obozu, ale nie mając
dokumentów ani siły, by odbyć drogę powrotną, właśnie z Półwyspu Taymyrskiego
zdecydował, że doczeka końca swych dni w Związku Radzieckim. Potem Simon Boliwar,
który czuwał przy wyczerpanym ciele siostry dziadka Garabeta, pochowanej w Buenos
Aires, nieopodal pomnika wzniesionego ku czci Ohanesa Tetiana, generała Kossutha, który
po zwycięstwie w 1849 roku, dotarł do Transylwanii właśnie z Argentyny, gdzie założył
Akademię Wojskową. Porządek członków mojej rodziny według czasu śmierci łatwo było
zachować. Ale co z żywymi? To ja zdecydowałem, ze stanowczością i prostodusznością
dziecka, o ich losie. A to jest zatem ich fotografia, po całym stuleciu tułaczki, po dwóch
wojnach światowych i po tylu exodusach. Przechodzą z przypadkowej karty historii na
grube kartki mojego klasera ze znaczkami, przypominające płytki w sepii dagerotypu. Znaki
mojego rodu, dla którego ziemia od zawsze była okrągła, bez końca. Niosąc dziwne
oblicza, na miarę dróg, które rozwijali pod stopami, jak grube dywany z Ispahanu.
Miejsce pośrodku zajmował nieustannie George Washington, ze swoją okrągłą twarzą,
w peruce z lokami, wspierając się pyszałkowato na rękojeści szabli. Przy nim, po jednej i
po drugiej stronie, Napoleon Bonaparte, Simon Bolivar, Gamal Abdel Nasser. Ci cofali się
o krok, zapraszając Elżbietę II, która pobudzona obecnością tylu dzielnych duchem
osobistości, zdejmowała koronę i naciągała na uszy czapkę frygijską – nowy figiel mojego
wuja z Paryża, Bergiego Hovnaniana. W tle rysowały się grube gałęzie cedrów, w których
szeleściły, jak liście, opadające stulecia. Nieco dalej, patrząc z ukosa i podejrzliwie, Lenin
i Dimitrov. „Uśmiech, proszę!” – mówię do nich. Poddają się rozkazowi tamtego dziecka i
usztywniają się, poważni i niezgrabni, bo ze wszystkiego, w czym mogłaby ich wyćwiczyć
historia, najtrudniej nauczyć się uśmiechać.
Co mają ze sobą wspólnego ci wszyscy ludzie, królowe, cesarze, generałowie, konno
lub wbijający ostrogi w świeżo podbite, zakrwawione, ziemie? Jak mogą tworzyć grupową
fotografię mojej rodziny? Co wiąże te wszystkie upudrowane, koronowane, nasrożone lub
zadowolone twarze ze znaczków? Jaki to znak, który dawny fotograf, ten, co sfotografował
moją rodzinę we wsi Akar w Anatolii, zaledwie kilka dni przed masakrą i rozstaniem,
zdumiony może by wyretuszował? Tym znakiem jest pieczęć. Jak zwrócona w kierunku
nieba podkowa zmarłych koni. Cała, okrągła lub tylko na brzegu znaczka, jak kawałek koła
od wozu. Turkocącego kamienną drogą, zapadającego się w piasku, pokrytego szronem lub
poczerniałego od błota. Pieczątki jak płonąca obręcz, chwila zawieszenia, przez którą ciała
skaczą kolejno, wydłużając się.
Uśmiech proszę. Moi przodkowie, potem wujkowie, ciotki chowają się za kurtynami,
fałdami, żakietami, zapotniałymi siodłami. By pomieścić się w moim klaserze ze
znaczkami, królowie i królowe, generałowie i monsiniorzy jak jeden mąż silą się na
uśmiech. O moim ormiańskim rodzie, pośród fałd królewskich trenów, pośród mundurów i
żakietów, w blasku szabli i ciemności otworów armatnich, przypominają tylko jakieś
pieczęcie.
To jest nowa fotografia mojej rodziny. Historia opieczętowana.
Nie lubiłem luster. One to czuły i mnie pokarały. Ogromna istota patrzyła na mnie, drzemiąc
i podnosząc leniwie powiekę. Istota łakoma, która posługiwała się lustrami lub tym
wszystkim, w czym mogła się przejrzeć, by zabrać moją duszę.
Dowiedziałem się o tym od mojej babci Arșaluis. Córka szewca Ionescu, co miał
warsztat na rogu, umarła młodo. Nie była chora, a w każdym razie nie chorowała na żadną
ziemska chorobę. Wychudła, jej oczy zapadły się, aż całkiem znikła z tego świata. Nikt nie
przypominał sobie jej pogrzebu ani tego, czy się kiedykolwiek odbył. Szewc trzymał jej
fotografię w warsztacie na półeczce, pośród słoików z klajstrem i szewskich kopyt.
Zdjęcie było wytarte i rysy twarzy dziewczynki zatarły się. Tak samo jak odeszła z tego
świata, jej obraz ścierał się powoli z lustrzanego srebra. Babcia Arșaluis poznała
przyczynę śmierci: „Jej sen odbił się w lustrze”. To znaczy, że łóżko dziewczynki było
postawione przed lustrem. Ludzie mogą się przeglądać w lustrze ile dusza zapragnie, ale
nie sny. One, raz odbite, zostają tam przygwożdżone. Zamiast rozwiać się wraz z nastaniem
świtu, zbierają się jak szron, jak zimne krople potu na czole. Skądinąd to był jedyny
symptom choroby dziewczynki. Doktor Zilbermann, który po wojnie nazywał się
Argintariu, za nic w świecie nie chciał w to uwierzyć. Ale zgadzał się co do tego, że to
nieprawdopodobne, by tak zimne czoło, bez cienia gorączki, potniało w ten sposób. Córka
szewca Ionescu umarła, bo nie potrafiła wyjść z własnych snów. Wchodząc coraz głębiej
w sny swoich snów, powoli rozproszyła się.
Dziadek Garabet był natomiast zafascynowany krótką pamięcią luster. „Żadnego śladu”
– mawiał, gładząc lśniącą powierzchnię. Żadnego drgnięcia. Żadnego echa. Historia
oglądana w lustrze jest równa zeru.
Wtedy dziadek zaproponował, byśmy pokonali lustra. Wypowiedzieliśmy im wspólną
walkę. „Najstraszniejszą bronią przeciwko lustrom jest pamięć – zadecydował dziadek. –
Nadamy więc lustrom pamięć”.
Naszym budzącym trwogę adwersarzem okazało się duże lustro. Mogliśmy je pokonać
jedynie sprytem. Zaczęliśmy od wykorzystania zdrady luster. Inne lustro, umieszczone
naprzeciw tego dużego, powielało w nieskończoność obrazy. Nie zdołaliśmy jednak
niczego osiągnąć. Chwila lustra zdawała się nieskończona jak odbicie, ale nadal
pozbawiona śladów. Chwila miała głębię, ale nie miała trwałości.
Musimy znaleźć coś innego. Dziadek postawił trójnóg przed lustrem. „Jeśli nie zechce
w żaden sposób, wsadzimy mu pamięć do gardła siłą”. Fotografowanie lustra wydawało
się najprostszym zajęciem na świecie. Nie musiałeś się na nie czaić, bo stało nieruchomo.
Ale jak skusić do zbliżenia się pamięć, by lustro-spryciarz nie spostrzegło się? Fotograf i
jego aparat musieli zaskoczyć obraz, dbając o to, by samemu nie znaleźć się w środku.
Lustro okazało się łapczywe ponad wszelką miarę. Zarzucało na nas po prostu niewód
światła, łapiąc nas za każdym razem. Jakakolwiek szamotanina była bezużyteczna. To jak
inny sposób łowienia ryb, kiedy niewód zbliża się od wody do lądu. Zdecydowaliśmy się
robić zdjęcia z jednej strony, by nas nie widziało. Wtedy jednak lustro przemieniało się w
ostrze noża. Nie było już na nim odbić, lecz same błyski. Otóż bez obrazów pamięć nam się
wymyka.
Jak sfotografować lustro bez oglądania w nim siebie? Jak zrozumieć świat sytuując się
poza nim?
Ostatecznie jest to sprawa natury trygonometrycznej. Położenie w świecie albo poza
nim wyraża się poprzez sinusy i cosinusy. Dziadek zabrał się do obliczeń. Najlepszy okazał
się kąt dwudziestu trzech stopni. „Jesteśmy zbyt wysoko – ocenił. – Powinniśmy patrzeć w
środek ziemi ze zwrotników. To najlepsze miejsce, z którego możesz oglądać świat, będąc
jednak poza nim. Im pniesz się dalej w kierunku Bieguna Północnego, tym szybciej połyka
cię życie”. Nasz pokój, z jego wahadłem, z dużym lustrem, szafą pełną tajemniczych
książek, przyrządami do fotografowania i słoikami farb, wydawał się wielki jak świat.
Należało zatem przyjąć, że to duże i łakome lustro jest środkiem ziemi, aby i nasz pokój
miał swoje strefy zwrotnikowe. Zmierzyłem pokój krokami. „Stój!”. Dziadek zaznaczył
miejsce kredą i postawił trójnóg. Musieliśmy uważać, aby lustro nie rzuciło się na dziadka,
by go połknąć, z trójnogiem, ze wszystkim. „Musimy je jakoś skusić. Odwrócimy jego
uwagę. Ty będziesz przynętą dla lustra”. Usiadłem naprzeciw niego. Rozpostarłem
ramiona, by dać lustru jak najwięcej do roboty. Obraz był piękny. Gdyby nie gruba rama z
czarnego drewna, zakończona klamrą, wydawałoby się, że to prawdziwy ja. Ale nie byłem
to ja, bo w odróżnieniu od tego uśmiechającego się obrazu, wiedziałem, że nam się nie uda.
Kątem oka dostrzegałem odbicie trójnogu w lustrze. Zdałem sobie sprawę, że nasza walka
jest daremna. Walczyliśmy nie przeciwko lustru, lecz przeciwko światłu. Tym bardziej że
tak postrzegany, problem był rozwiązany. Światło, nawet jeśli stąpa jedynie po lustrach, ma
pamięć.
Duże lustro wiedziało to i zemściło się. Dziadek się zmęczył poszukiwaniem kątów i
prześlizgiwaniem ukradkiem z trójnogiem. Próbowaliśmy także po zmierzchu, ale lustro nie
zapadało w sen. Dziadek odpuścił. Siadał naprzeciw lustra i mówił do niego. Do swoich
odbić, które nie miały jak mu odpowiedzieć. Albo może odpowiadały w pewien sposób,
dziadek bowiem, po kilku chwilach milczenia, mówił dalej. Ponownie mieszając znane mu
języki.
Aż do pewnego dnia. Duże lustro było stare i niekiedy obrazy na tafli przecinały się
krzywo. Dziadek zawołał mnie do siebie. Mój róg lustra był czysty, a moje odbicie płaskie
i wyraźne. Jego strona lustra była mętna, a obraz zamazany. „Spójrz – powiedział dziadek
Garabet. – Nawet lustra mają mnie dość. Pora umierać”.
Dziadkowie byli kupcami. Wszyscy wędrowcy mojego rodu trudnili się, w taki czy inny
sposób, kupiectwem. Przywozili do Europy melancholijny zapach przypraw korzennych.
Kłębiły się w oparach kawy oraz w zapachu kawałków lokum i chałwy. Docierali do
zachodnich portów w Amsterdamie lub Marsylii. Stamtąd najdzielniejsi wyruszali do
Ameryki, mieszając ziarna kawy lub ciecierzycy z ryżem, aby wilgotne powietrze oceanu,
tak spragnionego suchości, dało się skusić ziarnami ryżu, zostawiając kawę nietkniętą.
Drogi konwojów były długie. Kupcy czekali na towar w portach, ustawiali je w
magazynach w Aleppo, Tebrizie lub Tiflisie, potem wyruszali bezpieczniejszą drogą przez
Odessę i Lwów. Jedni wysiadali w Suczawie, gdzie odbywały się targi bydła, i stamtąd
przez góry kierowali się do Wiednia. Inni docierali na zamglone ziemie Morza Północnego.
W tamtych czasach ziarna pieprzu były rzadkie i kosztowne. Wysypane na mięso
pozostawione do suszenia, pomagały przetrwać lato, a swoją ostrością ożywiały ciało.
Kupcy ormiańscy dostawali w zamian piękne monety, które sprawdzali w zębach lub
rysując igłą. Albo ściskali je w dłoni, przymykając oczy w milczeniu. Krew wyczuwała
złoto, pulsowała, ogrzewając im palce.
Potem kupowali narzędzia, sukna, wino i miód, rzeczy trudne do znalezienia na
górzystych i wyschniętych ziemiach Anatolii. Ich droga nie kończyła się tutaj. W Karabachu
lub w Bucharze kupcy wymieniali monety na dywany, które w tych surowych warunkach
były grube i miękkie, by zastąpić pod stopami trawę. Dywan, gdy był już skończony,
rozwijano przed sklepem, aby ludzie stąpając po nim nadali mu miękkość i utrwalili
kolory. Szlak dywanów prowadził na drugi koniec świata, do Bombaju, Kalkuty i jeszcze
dalej, do Makao lub Szanghaju. Tam, gdzie zaczynały się żółte wody, kończył się szlak
dywanów, przechodząc w szlak jedwabiu. Kupcy nie zatrzymywali się nigdy. O niektórych
mówiono, gdy na horyzoncie pojawiał się jakiś przezroczysty prążek, że nie ustawali od
wieków, przemierzając odludne drogi lub porzucone karawanseraje, mieszając pieniądze z
czasem.
Gdy jednak słudzy i juczne zwierzęta, osły i wielbłądy egzekwowały swoje prawo do
odpoczynku, kupcy zataczali mniejszy krąg, ale równie korzystny. Napełniali wozy
owocami od Erywania po Baku – granatami, arbuzami z czerwonym miąższem lub
turkmeńskimi melonami w kolorze miodu, morelami wielkimi jak pięść lub winogronami o
drobnych gronach bez pestek, świeżymi latem lub suszonymi, rodzynkami, zimą. Owoce
były wiezione krótszą drogą, w kierunku Rostowa i Symferopolu, gdzie wymieniano je na
solone ryby i sery w beczkach z solanką. Handel żywnością był krótszy, zależał od pory
roku i nie miał w sobie nic z wielkości osamotnienia panującego na szlakach korzennych
przypraw, łączących oceany i zorze. Śniadzi kupcy, o oczach koloru ziaren pieprzu,
prowadzili karawany, spali w siodle, z brodą na piersi, zwąchiwali powietrze jak dzika
zwierzyna w oczekiwaniu na burzę, żłobili policzki ostrością piasku pędzonego przez wiatr
lub śniegu z wysokich płaskowzgórzy. Kiedy rzeki stawały się cieńsze i chowały się, z
powodu upału, jak węże w ziemi, ormiańscy kupcy trzymali pod językiem po pestce
granatu, wypełniając usta chłodem i oszukując pragnienie.
Śledziliśmy razem jazdę karawan. Mieszałem się między rozjuczone konie, między
ogniska, wokół których tańczono, przeskakując płomienie w rytm bębnów i surm, pośród
istot, drzemiących i drgających w rytm jazdy karawany, która nigdy nie zasypiała.
Następnie szukałem ich w mieście dzieciństwa, na wąskich brukowanych uliczkach, z
drewnianymi płotami. Zaglądałem przez zakurzone okna i wchodziłem, szukając w
ciemności konopianych worków aromatu kawy i korzennych przypraw. Fokszany, miasto
równinne, położone na skrzyżowaniu szlaków, rozrosło się jak zajazd. Potem ów zajazd,
jak każde miejsce odpoczynku usytuowane nad brzegiem rzeki, złagodniało i udeptało się.
Wojewodowie ustanowili między Mołdawią i Muntenią granice celne, kupcy, którzy
poczuli znużenie właśnie w tym miejscu, spętali konie i zbudowali domy. Olbrzymie
drzewa, jak na przykład cedry Libanu, rosnąc, ciągną za sobą ziemię, utrwalają ją i
podnoszą. Tak samo wzniesiono miasta, zakotwiczone wokół największego drzewa, jakim
był kościół. Gdy osadzono pierwszy ołtarz, wokół kościoła pojawiły się sklepiki. One
wydłużyły drogę, każdy nowy kram próbował być tym najważniejszym, który wita gości. Ta
ulica została nazwana, jakże by inaczej, ulicą Dużą, a po ustanowieniu w Fokszanach
Komisji Księstw otrzymała nazwę, którą nosi do dziś: Wielka Ulica Zjednoczenia. Kupcy
byli wymieszani: Ormianie, którzy zjechali drogą od Lwowa, z Botoszan Jass i Suczawy,
Grecy, którzy przywozili towary z portów naddunajskich, Albańczycy, którzy sprzedawali
słodkości, i rzemieślnicy z regionu Vâlcea, którzy kontynuowali na równinie swoje
góralskie zajęcia: tkanie i inkrustowanie drewna. Pod koniec dziewiętnastego wieku,
pchani ze wschodu i zachęceni znacznie dogodniejszymi prawami, przybyli także kupcy
żydowscy, którzy rozgościli się na ulicy Dużej. Zaczęli handlować towarem niezwykłym, o
którym nikt dotąd nie pomyślał, by wystawiać go na straganach: czasem. Sprzedawcy czasu
nie mieli półek, ich wystawy, zakryte do połowy okiennicami, nie były zachęcające,
miejsce zacienione, a kontuary wąskie. Wystarczające jak na to, by ułożyć stos tego
wyimaginowanego towaru, który znalazł w tym mieście, będącym do tej pory poza czasem,
licznych klientów. Ci sprzedawcy mieli badawcze spojrzenia, którymi przeszywali cię na
wylot. Siedzieli skuleni, z plecami zaokrąglonymi nad dłońmi, które zacierali
nieprzerwanie, jakby to były jakieś walce. Nie używali wagi ani odważników, czas
każdego był zapisywany na pożółkłych kartach rejestru. Ten, kto przychodził kupić czas,
dopiero później poznawał jego cenę. W miarę jak skonsumował to, co kupił, a wiec chwilę
wytchnienia, pozorny spokój przemieniał się w niepokój, brak trosk w zatroskanie. To była
pierwsza cena, jaką płacił. Czas okazywał się zawsze towarem droższym niż wydawało się
na pierwszy rzut oka. W duchu klient przeklinał sprzedawcę, przeklinał zawartą umowę,
rozumiejąc zbyt późno, że czas, który kupił, okazywał się zbyt krótki, bezużyteczny,
nieprzeżyty. I dlatego że nazywany tak, czas nie należy do ludzi i tak jak nie możesz
sprzedać nocy, wiatru czy światła, nie możesz sprzedać też czasu; kupcy nadali mu inną
nazwę: zysk. Im więcej potrzebowałeś czasu, tym większy był zysk.
Czas płynie wraz z krwią. Świat pozbawiony krwi jest światem pozbawionym czasu.
Klienci mieli blade policzki i rozrzedzoną krew od zbyt małej ilości czasu, jaki im
pozostał do dyspozycji. Sprzedawcy mierzyli ich wzrokiem. Potem ukradkiem, w
ciemności, z błyskiem w oku liczyli lśniące monety. Człowiek brał garść pieniędzy,
zyskiwał trochę czasu, ale musiał oddać zawsze więcej, zbyt dużo. Dlatego sprzedawcy
czasu byli znienawidzeni. Księża przeklinali lichwiarzy. Za dnia ludzie przechodzili na
drugą stronę ulicy. Pod wieczór natomiast dłużnicy, bankruci, karciarze, zagubione kobiety
lub podupadli kupcy pukali do ich drzwi i wślizgiwali się do środka, bojaźliwie mierząc
wzrokiem ulicę. A że taki handel nie mógł trwać długo, nie wzbudzając nienawiści, która
stawała się niebezpieczna, Żydzi stopniowo rezygnowali. Zostali kupcami korzennymi,
karczmarzami, niekiedy rękodzielnikami. Wybudowali kramy z jednym piętrem, a ulica
Duża, z kamiennym brukiem, szerokimi chodnikami i rzucającymi cień kasztanami, stała się
miejscem, po którym z przyjemnością spacerowano wieczorem, pozdrawiano się,
wymieniając uprzejme ukłony. Ulica Duża była zamknięta dla ruchu samochodów i wozów.
W dzień święta dynastii królewskiej, 10 maja, pułk defilował rytmicznym krokiem przed
zgromadzonymi na chodnikach przechodniami, za nim zaś podążała wojskowa fanfara i
chmara dzieciaków. Kilka razy przejeżdżał sam król, w dorożce ciągniętej przez
przyozdobione dzwonkami konie, w drodze do Czerniowiec. Wraz z nastaniem wojny
żydowskie sklepy zaczynały się zamykać. Trzęsienie ziemi w 1940 roku zmiotło piętra.
Niesprzedany czas uwolnił się z zamkniętych na kłódki kufrów i uniósł się ponad miastem.
Kurz płynął ponad gruzami przez długie godziny.
Po wojnie, w czasie głodu, handel przeniósł się na skraj lasu, gdzie sprzedawano zboże
przywiezione pociągami z Oltenii. A wraz z przybyciem komunistów, gdy targowanie się
nie było możliwe, miejsce niegdysiejszych sprzedawców zajęli gestorzy państwowi.
Bardziej uparci sprzedawcy i rzemieślnicy – zaliczali się do nich też Ormianie – przenieśli
handel do siebie do domu, gdzie pracowali po zmroku. W świetle dnia byli gestorami i
kooperatorami, przyjmowali i sprzedawali za talony, na kartki i według cen publikowanych
w gazetce i wywieszonej na ścianie. Cen, które od 1 maja i od 23 sierpnia, zmalały o pięć
banów, by dowieść w ten sposób wyższości nowych, komunistycznych czasów nad zgniłym
kapitalizmem. Dziadek Garabet i jego szwagier Sahag zamknęli sklep przy ulicy Dużej.
Podczas wojny babcia Arșaluis robiła lalki na sprzedaż. Dziadek przemierzał ulicę z
trójnogiem na plecach. Czasami jakiś niemiecki żołnierz zatrzymywał go, by sfotografować
się i udowodnić tym w domu, że nadal żyje w tej wojnie przeciwko Rosjanom. Później
fotografował Rosjan, którzy chcieli dowieść rodzinom, że nadal żyją w tej wojnie przeciw
Niemcom. A w końcu fotografował tych wracających do domu, którzy nie mając komu
wysłać zdjęcia, chcieli udowodnić sobie samym, że jeszcze żyją.
Zakonnicy mojego rodu dali mi moc odmawiania modlitwy serca, bez potrzeby słów. I
czynienia znaku krzyża, o którym dziadek Garabet opowiadał mi w taki oto sposób:
„Drzewa noszą znak krzyża tam, gdzie przecinają się ich gałęzie. Ptaki, gdy rozpościerają
skrzydła do lotu, czynią znak krzyża na niebie. Ze wszystkich istot tylko człowiek nie ma
tego znaku na ciele. To dlatego dał się ukrzyżować za nas Nasz Pan Jezus Chrystus”.
Wojownicy mojego rodu dali mi siłę pokonanego, bo tylko bowiem umierają naprawdę
za swoje ideały, pod warunkiem że zachowam się, właśnie dlatego, jak zwycięzca.
Nauczyłem się odczytywać historię inaczej, według śladów zostawianych przez podkowy
koni. Tamte ślady mówią, że w ciszy nastającej po bitwie pozostaje strzała, która jeszcze
nie spadła, rana, która nie wykrwawiła się dostatecznie, słychać rżenie, którego piana z
pyska jeszcze nie zdusiła. Czuję w ustach pomieszane smaki. Wojownicy mojego rodu,
przemieszczając się konno, trzymali się prostej drogi, niezależnie od tego ile upadków i
wzlotów niosły ze sobą dzieje. W ten oto sposób mój ród krzyżował się z historią, tak jak
nie możesz przejść z jednego brzegu na drugi, nie przecinając wody.
Od pasterzy mojego rodu otrzymałem zdolność sławienia pór roku. I nie przestałem
szukać kupców. Jako dziecko odczuwałem fascynację kontuarem. Siadałem skulony na
kamiennych schodach, zaglądałem przez okno lub zabawiałem jakiś czas w środku. Drewno
było przyciemnione, tłuste lub pokryte okruszkami, ponad nim ręce wyciągały się po zwitki
pieniędzy, towary były gładzone, macane, szacowane. Granica, której nie ma na żadnej
mapie. Którą mogły przekraczać, jak brzegi Acheronu, żądze i urojenia, ale nigdy ludzie.
Żyłem pośród ludzi ubogich. Towary były na ich miarę. Cukier i mąkę sprzedawano
prosto z worków, ryż, wysypany na gazetę, wybierałem spośród plew. Marmoladę cięto z
bloku nożem, a ser, jednego tylko rodzaju, sprzedawano z beczek, gdzie solanka trudziła
się, by ukryć brak świeżości. Deski podłóg były nasączone ropą, by nie wycierały się od
chodzenia, a z sufitów zwisał jak śmigło wentylator, by odgonić muchy i utrzymać odrobinę
chłodu nad mięsem, którego krew kleiła się na czarnych brzegach. Wiele innych produktów
przygotowywaliśmy w domu. Słodycze przyrządzało się z owoców z podwórza, zebranych
bezpośrednio z drzewa lub z ziemi. Zielone pomidory i kapustę zanurzano w beczkach,
które otwierano w pobliżu świąt. Zjełczałe tłuszcze gromadzono w spiżarni i przetwarzano;
bulgocąc cały dzień, zastygały w mydło. Kwiaty lipy albo rumianku, liście mięty albo
owoce dzikiej róży suszono na herbatę. W głębi podwórzy klecono kurniki i niekiedy
chlewy dla świń. Mięso wkładano do słoika z tłuszczem. Wielu przyzwyczaiło się, w
czasach wojny, wyrabiać chleb w domu i wieczorami zostawiało ciasto do wyrośnięcia,
śledząc niczym cud, jak rośnie na drożdżach. Patrzyłem uważnie na nieliczne pokarmy,
które się kupowało. Jak na jakichś gości. Jadłem je ze skrępowaniem, po każdym kęsie
szacując wzrokiem pozostałą część.
I właśnie dlatego sklep był jak cudo! Zakradałem się sam lub trzymając za rękę dziadka
i korzystałem. Konopiane worki z mąką, kaszą kukurydzianą, cukrem lub ryżem ze sklepu
kolonialnego pana Bobârki wydawały mi się niczym sakwy dukatów ze skarbca. Wszystko,
co znajdowało się po drugiej stronie kontuaru, nabierało nęcącego blasku i zapachu
zakazanego świata. Kontuar był progiem zbyt wysokim dla mojego dziecięcego wzrostu.
Bobârcă, celnik, który strzegł zakazanych i kuszących rzeczy, był śniady i ubierał się w
chałaty z szerokimi rękawami. Nosił za paskiem szeroki nóż i gdy podnosił go nad blokiem
marmolady lub chałwy, jego ręka wykonywała okrężne ruchy, jakby połyskujące ostrze
wymagało ofiary. Oliwki były wysuszone i babcia wylewała na nie olej. Trzymała je tak
przez jakiś czas, aby ich miąższ naciągnął do pestki i by można je zjeść. Solona ryba była
przerażająca, a z rogów papierowych brązowych torebek sypały się strużki popielatej
mąki. W środku natomiast wszystko stawało się takie piękne! Mąka wydawała się złotym
proszkiem, a ziarenka soli połyskiwały jak kryształki z groty. Rozsupłane otwory
konopianych worków patrzyły jak oczy morskich żyjątek, paczki były perłowe, a
zawieszone na hakach połcie mięsa i kiełbas kręciły się jak ptaki ze złożonymi skrzydłami.
„I to, i jeszcze kawałek tego” – mówił dziadek. Bobârcă sunął pomiędzy produktami,
unosząc ramiona. Zbyt dużo jak dla jednej istoty, ale do wszystkiego miał inny przyrząd –
do cięcia, siekania, wiązania. „I coś dla tego chłopca” – dodawał dziadek. Wychodziliśmy
i nastawał dzień. Musiałem przywyknąć do światła na zewnątrz, robiąc ręką daszek nad
czołem.
Nie przekroczyłem nigdy granicy kontuaru pana Bobârki i nie przypominam sobie, aby
on wyszedł kiedykolwiek zza niego. Spoglądał długo przez okna. Siedział na taborecie, z
łokciem wspartym o ladę, ze wzrokiem utkwionym w ulicę. Nie wydawał się zadowolony,
gdy widział, jak wchodzimy. Opowiadając mu o świecie z zewnątrz, wydzieraliśmy mu coś
z jego wyobrażenia o tym świecie. Nawet nie wiem, kiedy zniknął. Ulotnił się pośród
swoich worków. W mrocznym powietrzu, potęgowanym wilgocią wchłanianą łakomie
przez sypką mąkę, kaszę kukurydzianą lub ziarna ryżu.
W drugim sklepie światło odbijało się, rozchodząc pomiędzy kawałkami lodowego
cukru lub wypełniało słoiki, gęste jak miód. Zanurzałem ręce i smarowałem sobie nim
twarz. W świecie Bobârki rzeczy widziane tylko do połowy napawały mnie niekiedy
strachem. Ryby z rozciętymi brzuchami, zanurzone w soli, rury, lejki, nóż z grubym ostrzem,
kości jak końskie łby zastygłe z rozdziawionymi pyskami. A w sklepie ze słodyczami
Angheluţy było zawsze pięknie. Przez okna nie wpadało zbyt wiele światła, ale wewnątrz
lśniło. Tak otaczało rzeczy, że nie wiedziałeś już, czy wchłaniają one światło, czy też same
są jego źródłem.
Angheluţă był stary i przygarbiony. Miał wysuszone policzki i ręce. Jego ciało było
jedyną formą, która nie miała udziału w otaczającym świetle. Został wybrany na jego
strażnika i nie mógł zachować niczego dla siebie. Pożądał go jedynie z półprzymkniętymi
oczami. Mówił wolno i poruszał się w rytm mowy. Kroki Bobârki było słychać na
kamiennych płytkach, jakby nosił wojskowe buty. Dla odmiany chód Anghuleţy był
niesłyszalny. Myślę, że chodził boso. Jeden szczegół łączył Angheluţę z Bobârką. Obaj
wpatrywali się długo przez okno, na ulicę. Tęsknili. Bobârcă tęsknił do światła z ulicy,
którego było więcej niż w jego sklepiku, gdzie światło pochodziło głównie z połysków
soli na suszonym mięsie. Angheluţă tęsknił do światła z ulicy, którego było mniej niż w
jego sklepie, ale które było cieplejsze.
Poza tym u Angheluty były słodycze. Lodowy cukier przypominał kawałki kryształów z
największego kandelabru w kościele ormiańskim. Bryły rachatłukum zacierały swoje
kolory, zielony, żółty, różowy, pod białym pudrem, który topił się na języku, orzeźwiający
niczym śnieżyca. Paczuszki z wafelkami szeleściły między palcami jak suszone liście. W
wysokich szklanych słojach sklejały się migdałki, draże i karmelki. Przenosiłem je w
ustach z jednej strony na drugą, niemal nie oddychając i nie przełykając śliny, aby ich smak
zachował się jak najdłużej. Galaretki z cukrem chrupały w zębach i miały posmak
wymieszanych pór roku.
Dla odmiany interes Mercana wydawał się pozbawiony cienia tajemniczości. Mercan
nie prowadził handlu w sklepiku i nie spoglądał przez okno, tęskniąc do światła. Jego
sklep znajdował się na wolnym powietrzu. Na jego podwórku stosy butelek i te bardziej
kwadratowe słoiki tworzyły rodzaj ogrodzenia z odsadzką niczym brama jakiejś
przypadkowej twierdzy z piasku. „Nadszedł czas!” – obwieszczał dziadek, patrząc na
zapchane półki. Był to sygnał do mycia szkła przez nas, chłopaków. Zielone i żółte butelki
po oleju, słoiki po gjuweczu, butelki po mleku. Niekiedy nawet butelka po szampanie,
najcenniejsza. Szorowaliśmy wiechciem wnętrza butelek, czyściliśmy je z plam oleju,
kleistych sosów, zapleśniałych śladów. Butelki, aby były akceptowalne, musiały mieć na
spodzie wypukłe oznaczenie z czterech drukowanych liter: STAS, innych Mercan nie
przyjmował. Był to skrót od standard de stat – standard państwowy. Te bez oznaczenia
STAS były niedobre. Chociaż wydawały się, zwłaszcza te starsze lub zagraniczne,
najładniejsze. O bardziej wyszukanych formach i kształtach. W moim dzieciństwie było
miejsce wyłącznie na rzeczy zgodne z normą STAS, podobne do siebie. I które oceniało się
wyłącznie w kategorii podobieństwa. Butelki i słoje były ustawione w rzędzie na półce.
Dziadek sprawdzał je po kolei. Te były dobre. Bez szczerb, pęknięć, plam oleju lub śladów
po etykietach. Pozostałe nie nadawały się. A jeśli te bez oznaczenia STAS lub
wyszczerbione nie miały wystarczająco szerokiej szyjki, by nadać się do kompotów lub
bulionów, zanosiliśmy je w inne ponure miejsce, które nazywało się DCA, skrót od depozit
de colectări și achiziţii – miejsce skupu. Tam gromadzono okruchy szkła, zwały
znoszonych szmat lub porozklejanych i pożółkłych książek, metalowe i zardzewiałe
szkielety samochodów. Na pobliskich łąkach pasły się konie z cygańskich wozów, które
przybyły na załadunek. Czasem z niepotrzebnych stosów wychodziły duże i płaskie kości
jucznych zwierząt. Widziałem kiedyś głowę konia wypłowiałą od słońca. Konie pasły się
jednak spokojnie w pobliżu. Tak długo, jak istniała trawa, czuły się bezpiecznie. Albo
trawa, albo śmierć. Na polu pełnym rdzawych stosów, wiecznie przerzucanych widłami
przez furmanów, rosła włóknista i niczym nie zmącona trawa.
Mercan skupował słoiki i butelki. Żył pośród stosów, które rosły w nieskończoność i
które, gdy wzmagał się wiatr, pobrzękiwały jak srebrny las. Był pierwszy w mieście, który
przeczuwał nadejście wiatrów. Nie wiem, czy był niski czy wysoki, bo nie widziałem go
nigdy w innej pozycji niż siedzącej. Myślę, że był raczej niski, w przeciwnym razie jego
głowa nie czułaby potrzeby, by być tak duża i spiczasta. Miał rozdęte nozdrza i kłapciate
uszy, stworzone rozmyślnie, by chłonąć powietrze i hałasy. Panując nad rodem powiewów,
śledził ich szum olbrzymimi i mięsistymi lejkami, które zwisały mu w miejscu nozdrzy i
uszu. Zastygał z drżącymi nozdrzami. „Powiedz dziadkowi, że idzie wiosna” – mówił.
Biegłem do domu co tchu. „Wiosna idzie – sapałem. – Tak powiedział Mercan”. „W końcu,
chwała Bogu” – radował się dziadek. I wysadzał rozsady na podwórzu. Albo innym razem:
„To suchowiej. Jutro–pojutrze, sypnie śniegiem”. Dziadkowi nie trzeba było mówić dwa
razy, nawet jeśli była połowa listopada. Otulał szybko krzaki róż folią.
Kiedy powietrze było tak samo lekkie z jednej i z drugiej strony, a w niebie nastawał
spokój, Mercan badał uważnie każdą butelkę, każdy słoik. Przejeżdżał palcem po brzegu,
podnosił do światła, wąchał swoimi łapczywymi nozdrzami. Zwracał mi ze dwie–trzy.
Pozostałe ustawiał obok siebie. „Dlaczego?” – protestowałem, wiedząc, że dziadek smuci
się z powodu każdej zwróconej butelki, w głuchej walce, którą prowadził z Mercanem.
Ale on stosował się do ustalonych przez siebie praw i nie zmieniał zdania. „A ta?” –
próbowałem rozpaczliwie. Podnosił wzrok i przykładał palec do ust: „Pssst!”. A po
chwili: „Leci ptak”. By zmiękczyć jego serce, pomagałem mu poukładać butelki w
skrzyniach. „Tę odstaw do motyli – mówił, pokazując na stosy. – Pozostałe do ptaków”.
Patrzyłem ze zdumieniem na pusty słoik. „Gdzie jest motyl?”. Zwąchiwał przewlekle
wieko słoika, z zamkniętymi oczami jak degustatorzy wina. „W tym powietrzu frunął kiedyś
motyl – dodawał niewzruszony. – Tak więc zrób, jak ci mówię”. „Skąd wiesz?”. „W
powietrzu ślady się nie zmazują – odpowiadał. – Nie ma trawy, która mogłaby je
przysłonić”. Słuchałem potulnie. Te do motyli. Te do liści. Tamte do ptaków. Pewnego razu
zatrzymał się, obwąchał butelkę jeszcze raz, przeciągle. Potem pokazał mi w kącie stosik
butelek. „Tę odstaw do aniołów”.
U Mercana czułem się jak ryba w wodze. Nie istniał żaden kontuar. Albo jeśli istniał,
przepływał nad naszymi głowami.
Dla odmiany kram sprzedawcy nugatu był wszędzie. Na każdym kroku jest jakaś
granica, którą musisz przejść. Przybywał z zachodniej części miasta. Wczesnym rankiem,
zza szlabanu w kierunku wsi Câmpineanca, przekraczając tory kolejowe. Ależ nie,
zarzekali się inni. Rano przybywa zza szlabanu na drodze do Braiły, więc ze wschodu. W
ciągu dnia spotykałem go, ku memu zdziwieniu, zawsze gdzie indziej. Jego kram był
kwadratową skrzynką, gdzie trzymał nugat. Skrzynka miała dwa kółka i długie ramiona.
Sprzedawca nugatu chwytał te dwa ramiona i pchał wózek. Szedł powoli, kołysząc się,
brzegiem ulicy, obracając głowę w kierunku wyprzedzających go samochodów.
Najczęściej instalował się na rozdrożach, w miejscach, gdzie przechodnie, zmuszeni
wybrać trasę, przystawali. Podciągał dwa białe zarękawki; przytrzymywał je niemal przy
łokciu gumką. Wyjmował blok nugatu i kroił go długim nożem. Kawałek kosztował jeden
lej. Kiedy lej zaczął tracić na wartości, sprzedawca nugatu nie podniósł ceny, ale
uszczuplił kawałki. W taki sposób, by za każdy kawałek otrzymywać w zamian monetę.
Biegliśmy kupić sobie nugat. Ale kram jakby zapadł się pod ziemię. Rezygnowaliśmy.
Gdy jednak pochłonięci zabawą przestawaliśmy o nim myśleć, pojawiał się na rozdrożu.
Trzeba było w każdej chwili mieć przygotowaną monetę. Kram sprzedawcy nugatu był
granicą inną niż wszystkie. Szukałeś jej i nie znajdywałeś. Zjawiała się niespodziewanie.
To była granica, na którą musiałeś być przygotowany w każdej chwili, z pieniążkiem, ze
wszystkim.
Bobârcă miał za uchem ołówek chemiczny. Zwilżał go ustami i rachował w zeszycie.
Wyliczałeś mu pieniądze, a on dawał ci resztę, niekiedy ze śladami palców odbitymi od
ołówka na banknotach. Angheluţă nie liczył z ołówkiem w ręku. Zwilżał w ustach palec i
rachował na białym pudrze cukru, rozsypanym na kontuarze. Musiałeś mu wierzyć na
słowo, nie mogłeś sprawdzić, bo biały puder wracał na miejsce, jak jakieś przesączające
się ze ścian alkalia, gotowy na nowe obliczenia.
Sprzedawca nugatu nie musiał liczyć. Dla niego rzeczy były proste. Każdy klient musiał
robić własne obliczenia i wiedzieć, jeśli był przygotowany na spotkanie z nim, ile równo
przyciętych kawałków mu się należy.
Rozpierzchliśmy się po rogach ulic, by go śledzić. Pod wieczór, na rozdrożu wybranym
na tamten dzień, zebrał kawałki, które jeszcze zostały dla nieprzygotowanych ludzi. Zdjął
zarękawki, wytarł nóż o poły ubrania i ruszył pomalutku. Łatwo było podążać za nim, bo
nie przyspieszał kroku i nie rozglądał się. Minął kino i zszedł ulicą Garbarzy. Idzie na
północ, pomyśleliśmy. Nagle zobaczyliśmy, że zatrzymuje się i obraca w naszą stronę.
Skuliliśmy się, czekając, aż stawi się przed nami z karcącym spojrzeniem. Ale on zbliżał
się jakby oddalając. Szedł w naszym kierunku i jednocześnie stawał się coraz mniejszy, aż
całkiem zniknął. Tak że, śledząc go, nie wiedzieliśmy, czy zbliża się, czy oddala.
Niewód z cienkich nitek wiązał miasto, by się nie rozsypało. Kupiectwo. Handlarze
przybywali szlakiem karawan i kontynuowali tkanie sieci nawet w nieurodzajnych czasach
komunizmu. Pan Ramașcanu, sprzedawca wody sodowej. Stary Ardeleanu, który oferował
paszteciki z serem pod szyldem „Wesoły Inwalida”. Pani Azoiţii z warzywniaka. Następnie
Ormianie. Dicran Bedrosian, sprzedawca wiecznych piór. Vrej Papazian, zegarmistrz. I
Arusica, jego żona, pochylona nad lampką nocną, pochłonięta dziś wymarłym już zajęciem:
repasacją damskich pończoch. Anton Merizan i Kirkor Minasian, szewcy. Mój ojciec
chrzestny Sahag Șeitanian z cukiernią na dworcu, którą otwierał skoro świt dla podróżnych
wyruszających wcześnie rano pociągiem do Bukaresztu. Ostatni z Żydów, pan Weissmann,
który trudnił się handlem handlów w swoim komisie na placu. A pośród nich krzątanina
obwoźnych handlarzy sprzedających niemal wszystko, od ryb lub flaków wołowych,
wrzuconych do wodotrysku w Hali, po drewniane łyżki wystrugane przez zakonników z
Sihly.
We wrogim świecie, który się przyzwyczajał do ruszania się jak najmniej, gdzie ubrania
sprzedawano na talony, chleb zaś na kartki, a większość gwarnych niegdyś sklepików
wypełniły nowe zwyczaje, gestorzy, rewizorzy, posiedzenia syndykatów, plakaty o
ochronie pracy i wskazówki zapobiegania pożarom, inwentarze i chałaty, prawdziwy
handel wypuszczał ukradkiem swoje niesforne odrośle jak wypływające spod śniegu
strumyczki.
Krew jest żywa tylko wtedy, gdy przelewa się w krew. Tak samo kupcy szukali niekiedy
siebie nawzajem. Angheluţă zamyka okiennice swoich cudów i schodzi od zachodniej
rogatki do miasta. Mercan pozwala lotom zgromadzić się swobodnie jak chmura nad
miastem i podąża za nią. Najtrudniejszy do namówienia jest Bobârcă. On, który w żadnym
lustrze nie może dojrzeć w ciemnościach sklepiku swojej twarzy, boi się spotkań z ludźmi.
Jest mrok, chociaż powietrze połyskuje nienaturalnie. Ale tam w górze jest innego rodzaju
światło, które podąża swoim śladem i w żaden sposób nie schodzi na ziemię. Tak więc
Bobârca, bez potrzeby zaciągania okiennic, bo jego wystawy i tak są zaciemnione,
wychodzi niepewnie i kroczy, przyzwyczajając się powoli, po bruku. Pozostali kupcy
wychodzą z cienia murów, spływają jak farby ze ścian, przeciskają się przez kwatery drzwi
i wślizgują pod odrapane powieki okiennic. Naciągają połatane klapy, wkładają ręce do
kieszeń z rozprutym dnem, pozdrawiają się w milczeniu, jakby odnaleźli się przypadkowo,
a jednak idą zwarci, jeden obok drugiego, ramię w ramię, krok za krokiem, jak w
nieprzerwanym i głębokim obrządku pielgrzymujących. Postać, jak wszystkie pozostałe,
podnosi liczydło i przesuwa na bok czubkami palców czarne i białe koraliki, jakby grała na
harfie. Ktoś inny świszczy nozdrzami, zbyt wąskimi jak dla żądzy jego krwi. Nikt nie patrzy
w niebo, niebo bowiem jest wszędzie. Nie patrzą na bruk, na bagniste rynsztoki, na
odsłonięte korzenie, bo stamtąd przychodzą. Palce szukają pośród szwów ukrytych złotych
monet. Są na swoim miejscu. Albo i nie. Palce szukają dalej, pośród kryjówek ubrań i ciał.
Dukaty, monety z kogutem, napoleony, talary, dublony pobrzękują. Chwała Bogu, świat nie
jest całkiem stracony, jego kontury nie zatarły się zupełnie. Chwała Bogu, świat ma jeszcze
ząbkowane brzegi. Orszak posuwa się do przodu przy dźwiękach kieszonkowych ostróg.
Kupcy suną ulicami w milczeniu jak jakiś brzuchonóg. Szerokie ubrania prześlizgują się
przez płoty, pośród kolców, pomiędzy szczelinami drzwi, nie zaczepiając się. Ten poślizg
jest doskonały. Tak samo jak pomruk, brzęk, szum ślepej wyliczanki, ale nie mniej
dokładne, na dnie kieszeni. Ruszają się podobnie, a jednak tak bardzo się różnią. Pasterze
owiec w długowłosych kożuchach i naciągniętych na czoło czapach przykrywających brwi,
straganiarze z hali targowej, sprzedawcy zieleniny, owoców, strażnicy stosów arbuzów,
rzeźnicy i sprzedawcy ryb, z paznokciami poczerniałymi od zaschniętej krwi. Żydzi z
przebiegłymi oczami, z szerokimi plecionymi brodami, ze skulonymi ramionami i
wilgotnymi rękami. Grecy z portkami wciśniętymi do butów, przywożący z Brăili i Gałacza
sery, oliwki i suszone ryby. Albańczycy z chochlami kwasu chlebowego i karmelkami.
Ormianie z grubymi brwiami i zakrzywionymi nosami, siejący delikatny, niekiedy
słodkawy, innym razem ostry zapach przypraw korzennych.
Zatrzymują się na znak. Przy naszej bramie jest spokój. Nadal mamy płot ze zbitych
przypadkowo desek po tym, jak zmurszały od deszczu i zeschły się na wietrze.
Rozświetlone niebo płonie jak lampka oliwna. Ziemia jest ciemna i ruchoma jak woda. Nic
już nie jest takie jak było. To czas, by wspominać raczej przyszłość niż przeszłość.
Angheluţă ciągnie za zasuwę i otwiera. Wchodzą jeden za drugim i wypełniają podwórko.
Kierują się nieśmiało do okna. Widzą to, co spodziewali się zobaczyć. A jednak patrzą,
zerkając jak najbliżej. Jakby okno było dużym okiem, a oni chcieli znaleźć się w zasięgu
jego wzroku. Wchodzą do pomieszczenia pierwsi. Pozostali podążają za nimi. Miejsce jest
ciasne. Nie tłoczą się, a jednak mieszczą się wszyscy. Niektórzy opowiadali później, że
patrzyłem starymi oczami, Podobnie mówi moja mama, że od urodzenia nie płakałem, lecz
śmiałem się. Najliczniejsi mówią, że byłem spokojnym dzieckiem, nawet i wtedy. Miałem
zamknięte oczy, tak mówiło najwięcej osób, spałem zatem albo byłem wystraszony.
Pierwszy zbliżył się Angheluţă. Jego dar jest bielszy niż cukier puder na jego palcach i
bardziej świetlisty. To właściwie kula światła, która stoi nieruchomo, a jednak drży,
pulsuje i toczy się. Agheluţă wsuwa się z powrotem do rzędu pozostałych. Drugi jest
Bobârca. Podchodzi nieśmiało, nie wprost, lecz podążając za kręgiem światła polana
sprzedawcy słodyczy. Stawia obok swoją cienistą kulę. Cienie nie wylewają się na
światło. Każdy z tych dwóch darów iskrzy na swój sposób. Potem podchodzi w milczeniu
Mercan. Jego dar osiądzie ponad wszystkimi innymi. Otwiera złożone w garść dłonie i
dmucha na nie. Skrzydła rozpościerają się, wypełniają kąty pokoju, potem osiadają, nie
przykrywając jednak kul światła i cienia. Patrzą pochyleni, z rękoma skrzyżowanymi na
piersiach, w pokłonie, jak na obrazach, które widziałem dużo później. Kacper, Melchior i
Baltazar. Krąg otwiera się, by zrobić miejsce sprzedawcy nugatu. Taor swoim kołyszącym
się krokiem zbliża się i oddala jednocześnie. Tańcem Taora jest właśnie czas.
W Fokszanach były dwa kościoły ormiańskie. Nie istnieje niemal żadne miasto w
Mołdawii, gdzie Ormianie nie zbudowaliby swojego kościoła. W czasach, gdy nie istniały
inne miejsca zgromadzeń, kościół był dowodem istnienia wspólnoty. Gdy w jednym
miejscu zbierało się około dwudziestu rodzin, ich głowy tworzyły radę parochialną i
wybierano miejsce na kościół. Sklepiki, domy, wloty ulic w pobliżu kościoła, na które do
dziś mówi się w Suczawie, Băcău lub Bukareszcie „ulica Ormiańska”, były sytuowane w
stosunku od budynku kościelnego. W pronaosie, który często wedle mołdawskiego, a nie
ormiańskiego zwyczaju miał boczne drzwi, istniała inskrypcja, gdzie byli wyszczególnieni
pierwsi dobroczyńcy kościoła. Tymczasem zmieniły się ormiańskie nazwiska, z którymi
przybyli z daleka. Zyskały rosyjskie lub polskie końcówki, albo końcówki zanikły zupełnie.
To stare nazwiska; wiele pozostało już tylko na murach kościołów albo na krzyżach
cmentarzy. Missir, Alaci, Trancu, Buicliu, Pruncu, Ciuntu, Ciomac, Ferhat, Aburel,
Asvadurov, Asachievici, Simonovici, Iacobovici.
Zbudowali nawet monastery. Pewnego wieczoru bracia Donavak, gdy szli na zachód ze
stadami bydła, zatrzymali się na odpoczynek przy drodze w okolicy Suczawy. Tam mieli ten
sam sen. Matka Boska wskazała im to miejsce. Sprzedali bydło na targu w Lipsku i w
drodze powrotnej wznieśli monaster, który jej poświęcili. Około 1512 roku. Był to jeden z
pierwszych monasterów ormiańskich wzniesionych w Europie. Istnieje do dziś i nazywa
się po ormiańsku Hacigadar, czyli Spełnienie Życzeń. W dzień Zaśnięcia Najświętszej
Marii Panny kobiety wyruszają o świcie, by wspiąć się na wzgórze na kolanach. Okrążają
trzykrotnie kościół i wciskają w pęknięcia muru zwitki papierów, na których napisały
swoje życzenia.
W drugiej części Suczawy, pod koniec tego samego, szesnastego, wieku, Ormianie
wznieśli inny monaster, który nazywał się Zamca, otoczony murami obronnymi. On także
przetrwał do dziś. Zakonników już nie ma. Ludzie z różnych rodów gromadzą się w Zamce
i wspominają zmarłych. Tutaj jest miejsce innego rodzaju spotkań. Kiedy ziemie stają się
zbyt ciężkie w głębinach, umarli wstają spomiędzy pęknięć skorupy, każdy jak utrafi,
trawa, para lub korzeń, i zbierają okruchy ze stypy dla żywych.
I tak samo w Botoszanach, Jassach, Romanie, Târgu-Neamţ, Gura Humorului, Târgu-
Ocna, Bacău, Braile i Gałaczu. Schodząc drogami handlu, zachęcani przez władców
Mołdawii, Aleksandra Dobrego i Stefana Wielkiego, Ormianie rozpowszechniali swój
handel, zwyczaje i kościoły.
Nasz kościół został zbudowany w 1780 roku. Dwie–trzy ulice dalej istnieje jeszcze
jeden kościół ormiański, opuszczony, bez wieży, i otoczony podwórcem. Było tu wielu
Ormian w dawnych czasach. Kościoły, niewystarczająco pojemne, otaczano dużymi
dziedzińcami, by były użyteczne w noc Zmartwychwstania.
Z czasem Ormian ubyło. Ci, którzy przybyli później, wypędzeni z ziem ojczystych przez
biedę, a potem przez nienawiść, nosili świeże imiona, ormiańskie, i równie świeże rany.
Niektórych popchnęły dalej te same drogi, które przywiodły ich tutaj, inni pomarli, a
jeszcze inni zapomnieli.
Zadecydowano, że nasz kościół musi być odremontowany. Przedstawię wam ich
wszystkich, w milczeniu. Radę parochialną. A więc mój dziadek, Garabet Vosganian. Jego
szwagier, Sahag Șeitanian. Arșag, dzwonnik. Krikor Minasian, szewc. Anton Merzian,
drugi szewc, wraz z synami, Krikorem i Dicranem. Agop Aslanian, który dzierżył klucze do
kancelarii. Dalej zegarmistrzowie: Vrej Papazian, Dicran Bedrosian, Măgârdici Ceslov.
Anton Grigoriu znający się na wszystkim. Ștefănucă Ibrăileanu palący papierosa za
papierosem. Dicran Haceadurian, nosaty. Ohanes Krikorian, z policzkami rumianymi od
picia. Minas Ohanesian, ślepiec. I mój ojciec, Bergi Vosganian, ostatni spośród nich, który
nadal z uporem zachowuje rzeczy takimi, jakie były.
Zapalamy świece w kręgu, w miejscu, gdzie stał każdy z nich. Wtedy znajdowały się
jeszcze duże świeczniki, ze srebra, dla żywych i dla umarłych. Coraz więcej dla zmarłych,
coraz mniej dla żywych, w kąciku.
Każdy ciągnie ze sobą, niczym kołdrę naciąganą po czubek głowy, świat, w którym się
urodził. Sprawy wyglądają tak: gdy się rodzisz, twój świat jest możliwie największy.
Wszystko jest możliwe. W miarę jak rośniesz, twój świat się zmniejsza. Ty wciąż rośniesz,
na początku rosną twoje kości, w końcu wspomnienia, nieco pożółkłe kości. W pewnej
chwili świat wokół ciebie staje się tak mały, że po prostu nie masz gdzie rosnąć.
Dziadek Garabet: „Ja należę do twego świata, manciăs – czyli mój chłopcze – ale ty nie
należysz do mojego. Nawet więcej. Dokładasz mi wspomnień, nie dokładając świata. W
pewien sposób przyspieszasz moją śmierć. Pchasz mnie od tyłu”. Byłem zasmucony, a on
się śmiał. „Jakkolwiek byś na nie patrzył, życie nie ma sensu. Jeśli przynajmniej śmierć ma
dla ciebie jakieś znaczenie, zaliczasz się do grona szczęśliwców. Można by powiedzieć,
manciăs, że ty nadajesz znaczenie mojej śmierci”.
Rzeczywiście nie należałem do jego świata. Jego fotografie wyglądały dla mnie
dziwnie. Pradziadek Kevork Vosganian nosił fez. Obok niego, na zdjęciu, dziadek Garabet,
prawie nastoletni, gra na mandolinie. Nosi haftowany serdak i szerokie spodnie. Z tyłu
widać białe tarasy, z półokrągłymi płytkami, jakiegoś portu śródziemnomorskiego, może w
Adana. Niebo wydaje się spokojne. Upłynęły, jak wynika z daty zapisanej na dole
fotografii, dwa lata od masakr w mieście w 1909 roku. Dziesiątki tysięcy Ormian zostały
wtedy zabite w mieście i okolicy. Na innym zdjęciu moja prababka, Mariam Vosganian,
siedzi po turecku, ze skrzyżowanymi nogami, ubrana w szarawary i zakładaną bluzkę, jak to
było modne w Konstantynopolu wtedy, pod koniec wieku. To był zatem świat mojego
dziadka Garabeta. „W fezie i szarawarach?” – pytam. W tamtym czasie nie wiedziałem, że
szarawary to szarawary, a fez to fez. To były ubrania jak każde inne.
Teraz dziadek i pozostali stoją w kręgu pod kasztanami, na głównym dziedzińcu
ormiańskiego kościoła w Fokszanach. Z tyłu płyty kamienne starego cmentarza, zanim
umarli przenieśli się na nowy cmentarz opodal skraju lasu, chylą się na bok lub leżą
przodem do nieba, przykrywając starszych umarłych. Mężczyźni stoją z lekko
rozstawionymi nogami i rękami na biodrach, jakby przygotowywali się do kłótni. Stary
Minas wspiera się na kosturze, ale utrzymuje tę samą napiętą postawę. W środku płonie
ognisko. Suche drewna z poprzednich lat dają żywy, pomarańczowy ogień i trzaskają,
rozszczepiając swoje wnętrzności. Są też nowe drwa, które opierają się z całych sił,
wzniecając grube kłęby dymu. Stoją twarzą do ognia, ale nie wiem, czy patrzą w jego
płomień. Ich twarze zakrywają maski. Pierwszy, który się porusza, to dziadek. Tupie
zdecydowanie najpierw prawą, potem lewą nogą. Jakby wbijał się w ziemię. Pozostali
podobnie. Wydaje się, jakby krążyli wokół ogniska, ale tak naprawdę stoją w miejscu. Ich
kroki wzniecają rytm, który brzmi jak łomot bębna na ziemi utwardzonej rozpostartą na niej
skórą dawnych umarłych. Słychać głos mojego dziadka, szorstki jak rozkaz. „Człowieku-
drzewo”. I znowu: „Człowieku-drzewo, dlaczego słońce wschodzi i zachodzi?”.
Odpowiadają po kolei. Nie mogę już odgadnąć, kto kryje się za maskami. Ich ubrania
kupców, rzemieślników, zestarzałe i połatane kamizelki nie odróżniają się. Są jak jakieś
tuniki, wygładzone i pogrubione przez cienie. Na znak dziadka zatrzymują się. Krąg się
powiększa. Pozostają w bezruchu przez kilka chwil. Najpierw najmłodsi. Biegną do
ogniska i bez wahania przeskakują ponad nim, kuląc się po drugiej stronie. Zmącony ogień
się zmniejsza, jego języki płaszczą się jak rozgarniane krzaki. Teraz kolej na tych
najstarszych. Ogień podnosi się, przyczepia do rękawów, liże poły ubrań. Przeskakujący
wyrywają się, iskry zostają na ubraniach, pieką twarze. Przychodzi kolej na ślepca. On
widzi ogień najlepiej, bo wyczuwa jego żar z daleka. Ktoś chciałby mu pomóc, ale dziadek
go powstrzymuje. To walka każdego z osobna. Ślepcowi się udaje, wbija się w ziemię
najpierw laską, potem stopami. I szybko stawia po omacku kroki. Ostatni skacze Ohanes
Kirkorian. Ogień odzyskuje siłę i przyczepia się do jego stóp. Ohanes turla się, by ugasić
płomienie, które go otaczają. Gdy mu się to udaje, rozgląda się wokoło, czekając na słowa
otuchy. Ale wszyscy wiedzą i unikają spojrzeń. Rzeczywiście, niedługo potem Ohanes
Krikoran zmarł. Teraz zasiada w rzędzie z pozostałymi. Maski szczerzą się do ognia. Ogień
szczerzy się do nich. Na chwilę obecną są rozliczeni. Wraz z nadejściem zorzy, gdy
wzejdzie nowe słońce, pytania będą stawiane od nowa. U nas we Vrancea świat powstaje
na nowo każdego dnia. Maski się zmieniają. Dziadek Garabet zdjął swoją i skinął na mnie,
byśmy weszli do kościoła.
W pronaosie palą się świece. U Ormian miejsca do palenia świec za żywych i zmarłych
nie różnią się. Każdy, martwy czy żywy, bierze dla siebie ile potrzebuje. Duże obrazy
zdobią ściany. Zostały przywiezione z Wiednia na początku dziewiętnastego wieku, z
pracowni mechitarystów. Płótna połyskują ciemno, postaci świętych poczerniały od dymu
świec. Aureola znad ich ciemion jest ledwo widoczna. Ale naturalnie niezwykle biały i
czysty jest promień Zwiastowania. Kościół został opróżniony, by można było go
remontować. Pozostał tylko duży kandelabr z kryształów z Bohemii, podarowany na
początku wieku przez obszarnika Simonovicia.
W Fokszanach, podobnie jak w innych miastach Mołdawii, mieszkało wiele bogatych
rodzin ormiańskich. I jak wszyscy Ormianie lubili się fotografować. Z podwiniętymi
wąsami, w kamizelkach niemal pękających na brzuchach, z surowymi spojrzeniami, które,
ustawione zręcznie przez fotografa, kierowali w jedną stronę, patrząc z góry. Siedzieli na
krzesłach z okrągłym oparciem, kobiety zaś stały z tyłu, w ciężkich sukniach, ściśnięte
gorsetami przyprawiającymi o omdlenia. Wojna zmąciła światy, komunizm zrównał je
surową ręką. Do ich domów przy ulicy Dworcowej wtargnęły hałaśliwe hurmy, buty
podarły dywany na strzępy. Potem w domach, z których zostali wyrzuceni, zainstalowały
się instytucje magistratu i różnorakie muzea, do których ze szkoły prowadzano nas później
za rękę. Ulica Dworcowa została przemianowana na ulicę Karola Marksa, imię, o którym
rodziny Siminovici, Ferhat, Missir lub Alaci nawet nie słyszały. Wielu wycofało się do
brunatnego świata dagerotypów i zniknęło tam jeszcze przed przybyciem Rosjan. Inni,
drobniejsi, którzy mogli prześlizgnąć się między czasem, wycofali się do mansard lub
wilgotnych izb w półsuterenie, skąd nasłuchiwali z kołataniem serca, jak w pokojach
gościnnych tupoczą rosyjskie buty. Stłoczyli w magazynach, jak tylko potrafili, skrzynie z
towarem z opróżnionych pośpiesznie sklepów albo zakopali złote monety pod kaflami
pieca lub pod budą psa.
Kandelabr Simonovicia oświetlał równo upływ czasu, czy panowały pokój, wojna,
klęska głodu czy dobrobyt. Lubiłem na niego patrzeć. Rankami Arșag, dzwonnik, brał mnie
za rękę i wchodziliśmy obaj do kościoła. „Chodź – mówił – posłuchamy kandelabru”.
Zapalał światła i stąpając najdelikatniej jak potrafiliśmy, siadaliśmy w drewnianych
ławkach. Siedzieliśmy w milczeniu, wstrzymując oddech. W pewnym momencie Arșag
uderzał dłonią o kolana, zadowolony. Dziś też nam się upiekło. Największy kandelabr
bywał zwiastunem trzęsienia ziemi. W regionie Vrancea, miejscu, w którym góry tworzyły
zakręt w kierunku wyższych szczytów gór Bucegi, ziemie osadziły się jedne na drugich
jakby niedbale. Od czasu do czasu ożywiały się. Wstrząsy ziemi były odczuwalne nawet w
Bukareszcie. Tak było na przykład w 1940 roku, kiedy runął blok Carlton. Wstrząsy nie
ustawały przez kilka dni, moi starcy zaś sklecili sobie posłanie w składzie i dopiero po
tygodniu odważyli się wejść z powrotem do domu. I nieco później, w 1977 roku, ale to jest
już moje wspomnienie. Arșag mawiał, że w dniu, w którym ma nastąpić trzęsienie ziemi,
kandelabr szumi jak srebrny las.
Tym razem kandelabr pozostał nieruchomy. Przyszliśmy każdy ze swoim krzesłem.
Dziadek usiadł na środku, a ja przed nim. Pachniało surowym tynkiem; ściany jeszcze nie
wyschły. Powietrze było wilgotne, jakby siąpił deszcz. Ściany wciągały zachłannie suchość
i ciepło. Czułem, jak się ożywiają na ciepło naszych ciał. „Już czas” – powiedział dziadek.
Postawił na kolanach futerał i otworzył go powoli. Wyjął skrzypce i sprawdził struny.
Nastroił je starannie w domu. „By nie wkradł się żaden dysonans – wyjaśnił. – To może
doprowadzić z czasem do pęknięć”. Przychwycił skrzypce pod brodą, dopasował
dokładnie palce i smyczek. Gdy zamknął oczy, wiedziałem, że zagra Dle Yaman, pieśń o
tułaczce. Była to powolna melodia, z dźwiękami, które rozbrzmiewały przez całą długość
smyczka. Unosiły się nad nami i oddalały, zataczając coraz większe kręgi, jakby ściekały
kroplami z ziemi w kierunku nieba. Potem wnikały w mury.
Na końcu obaj nasłuchiwaliśmy. Nie było słychać echa. Białe ściany z surowym tynkiem
były tak bardzo łakome, że wchłonęły wszystko. Dziadek skinął głową potakująco i
pochylił się, by odłożyć skrzypce na miejsce. Potem tak samo, z dłońmi rozłożonymi na
kolanach, zaśpiewał pieśń Żuraw. Grunk. Dźwięki przenikały do tynku; zażółcił się
troszkę. Ściany zaczęły chłonąć na nowo, nie roniąc żadnego słowa. Nie były już takie
blade, nabrały życia.
Siedzieliśmy obaj przy ogniu. Dziadek posłuchał jeszcze raz i cisza zdawała się mu
dziękować. Świece zgasły, pozostała tylko lampka oliwna ze ździebełkiem światła.
Dziadek zakluczył drewniane drzwi kościoła, a klucz ukrył w miejscu znanym tylko jemu i
dzwonnikowi. Potem usiedliśmy. „Od teraz będzie brzmiał pięknie – wyjaśnił mi. – To był
najodpowiedniejszy moment, by pomóc pieśni wniknąć w tynk. Echo będzie się niosło jak
należy”. To była dawna opowieść. Dźwięki wiązały mury. W taki sposób, że nawet cisza
rozbrzmiewała. To samo czynili w dawnych czasach trubadurzy, zapraszani nie tylko na
przyjęcia, ale także po to, by towarzyszyć mistrzom murarskim kościołów. „Prawdziwa
cisza – powiedział dziadek, odkładając na bok maskę i skrzypce i grzebiąc w ognisku – to
cisza, która rozbrzmiewa”.
JAK UMARŁ ŚLEPIEC MINAS. Przysięgam, że usłyszałem go, jak po raz pierwszy
wołał naprawdę moje imię, i ucieszyłem się. Spośród wszystkich, których już nie było, a na
których, zdawało się, Minas czeka, najlepiej pamiętam Kevorka. To był jego kuzyn od
strony taty. Kevork Ceauș walczył w górach wraz z generałem Antranigiem. Dziadek
pokazał mi jego zdjęcie w starej gazecie. W czapie pasterza, z bandoletem, w który były
wetknięte kartusze. W walecznej pozycji, z nogą wzniesioną i opartą na zboczu góry, z
kolbą strzelby na kolanie. Gdy, dotarłszy niemal na kraniec ciemności tego świata, Minas
dojrzał światło tamtego świata, pierwszym, którego prawdopodobnie zobaczył i dlatego go
wołał, był Kevork Ceauș.
Teraz Minas wołał tylko mnie. Pognałem po schodach, ale zatrzymałem się przed panią
Armaveni, jego młodszą córką. Płakała. Ślepiec umarł. Być może, patrząc stamtąd za
siebie, mnie ujrzał jako pierwszego. Ale nie powiedziałem o tym nikomu. Tak jak ja
dziwiłem się, gdy słyszałem, że woła Kevorka Ceaușa, możliwe że i Kevork był
zdziwiony, słysząc moje imię.
Zamiast ikony w splecione dłonie wetknięto Minasowi starą Biblię, której był w
ostatnich latach jedynym czytelnikiem. Zgodnie z obrządkiem chciano mu zamknąć powieki.
„Zostaw – powiedział mój dziadek Garabet. – Żył wystarczająco długo z zamkniętymi
oczami”.
Na czuwaniu starcy trzymali się z dala od wezgłowia Minasa. Bali się umarłego z
otwartymi oczami, białymi i połyskującymi jak dwa kamienie rzeczne.
trzy
„To duża odpowiedzialność żyć na tej ziemi dłużej niż Jezus Chrystus – mówił dziadek. –
Musisz mieć solidne argumenty, by ośmielić się to zrobić”. „A jeśli ich nie masz?”. „Okaże
się pewnego dnia… Wielu ludzi bowiem żyje na tym świecie dłużej niż Jezus, nie mając
żadnego konkretnego powodu, to widać nazbyt wyraźnie”.
Pomyślałem, że z tego powodu został zastrzelony Kennedy. Jeśli rzeczywiście, byłem
jedynym człowiekiem na tym świecie, który znał prawdę.
Tak narodziło się dla mnie kino. Właściwie poszliśmy obejrzeć film z Flipem i Flapem.
Dla mnie różnica między tymi trzema bohaterami – Flipem, Flapem i Kennedym – nie była
zbyt jasna. W tamtych czasach ludzie nie mieli telewizorów. W kinie przed filmem
pokazywano coś w rodzaju dziennika na zdartej taśmie, z charczącymi głosami.
Rozpoczynał się, niezmiennie, od obrazu lotniska w Băneasa z uśmiechającą się postacią
Gheorghe Gheorghiu-Deja, który w jednym z dwóch wariantów albo wysiadał z samolotu,
czyniąc znak ręką i uśmiechając się do tych, którzy na niego czekali, albo czekał na
samolot, czyniąc znak ręką i uśmiechając się do tych, którzy wysiadali. Koniec dziennika
składał się z wiadomości zagranicznych: manifestacje antywojenne lub strajki robotnicze w
krajach kapitalistycznych. Podczas gdy u nas działo się dobrze. Od 23 sierpnia – święto
narodowe – masło potaniało o pięć banów. Ale jakie to miało znaczenie, jeśli nie miałeś
gdzie go kupić…
Manuc Dederian był żwawym mężczyzną, chodzącym pośpiesznie. Co słychać, Manuc?
Nie zatrzymywał się, by odpowiedzieć; machał dłonią z rozstawionymi palcami, co
znaczyło, że tak sobie, a potem szedł dalej. Wydawał się ciągle zajęty. Nie poszczęściło mu
się na starość. Miał trudną rodzinę, trzech podobnych do niego synów, równie
pośpiesznych. Spośród tych trzech dwóch umarło, pierwszy utopił się, drugi zaś zginął w
wypadku samochodowym. Ojciec niemal postradał zmysły.
Manuc nieczęsto przychodził do wspólnoty, jego rodzice wydali go na świat we
francuskim obozie dla uchodźców, gdzieś w Syrii, i dlatego został ochrzczony u katolików.
W kościele bywał raz na kilka lat, gdy Wielkanoc prawosławna zbiegała się z Wielkanocą
katolicką. Manuc był dyrektorem kina „Zjednoczenie”. W mieście było jeszcze jedno kino
o nazwie „Płomyk”, rozpadający się budynek, gdzie wyświetlano rosyjskie filmy wojenne,
na których gromadzili się wyłącznie ci, którzy za półtora leja chcieli przedrzemać i ogrzać
się przez dwie godziny.
Manuc miał pomysł, byśmy przyszli na film. Tak więc pewnego ranka, okutani przez
babcię Arșaluis, trzymając się za rękę z moim bratem Melikiem, który wtedy był w
pierwszej klasie, zmierzyliśmy się z ulicą Garbarzy, na której końcu, na rozdrożu dróg,
dokładnie naprzeciw kościoła ormiańskiego znajdowało się kino. Wróciliśmy pełni
entuzjazmu. „Na końcu ten mężczyzna z wąsem rozbił im szybę. Wtedy Flip i Flap także
zbili mu szybę w samochodzie. Tamten popatrzył krzywo i rozwalił im drzwi siekierą.
Więc oni tak samo roztrzaskali na drzazgi drzwi jego samochodu”. Wygłupialiśmy się, a
dziadek Garabet i jego szwagier Sahag śmiali się z nas. „Tak że nic już z niego nie zostało.
W końcu popsuł się samochód, runął dom i zastrzelono Kennedy’ego”. Dziadek przestał się
śmiać. Opowiadaliśmy, chichrając się, jakby film z Flipem i Flapem leciał dalej. Dziadek
poprosił, bym opowiedział wszystko od nowa. Zacząłem od początku za zgodą mojego
brata, opowiadając, jak w samochodzie z filmu najpierw byli w środku jacyś ludzie, z
których jeden, nie wiem jak, miał głowę wypchniętą do tyłu, a znajdująca się obok niego
kobieta chciała wyskoczyć. Jednak baliśmy się śmiać dalej. Bo dziadek zwrócił się do
Sahaga: „Zwołaj radę parochialną. Za dwie godziny w grobowcu Sefariana”. Napisał coś
na skrawku papieru. „Biegnij do Arșaga, dzwonnika. Nikomu innemu nie oddawaj
bileciku”.
Zostałem, by pilnować alejki cmentarza. Była późna jesień, ziemia okryła się suchymi
liśćmi. Szukałem pod nimi orzechów i kasztanów. Przewalałem liście z kupki na kupkę,
zwycięstwem było trafić na orzechy lub kasztany. Nie odczuwałem strachu pośród grobów.
Cmentarz z drzewami, łąką i kwiatami był tak żywy, że gdyby orzechy przedarły się
głęboko w pęknięcia ziemi, nie zdziwiłbym się, że spod spodu ktoś wyrzuciłby mi je z
powrotem.
Krzyże były rzadkie. Pozostało więcej miejsca niż nowi umarli mogli zająć. Niektórzy
postawili krzyże także dla tych zmarłych pozostawionych we wsiach, skąd uciekli, ale i tak
krzyże były rozproszone. Ormianie mojego dzieciństwa, przywykłszy od dziecka do wielu
przypadków śmierci, powiększyli cmentarz w stronę lasu. Widać jednak, że przecenili
zdolności wspólnoty do umierania. „Ubyło nas – oceniał Arșag, mierząc alejki krokami. –
Nie mamy już siły, by umierać dostatecznie”. Exodus do Ameryki, który nastąpił zaraz po
wojnie, pozostawił cmentarz jeszcze bardziej osamotnionym. Ci bardzo zamożni wyjechali
niezwłocznie, przed ostatecznym dojściem komunistów do władzy, zanim rozpoczął się
proces nacjonalizacji. Tak oto emigrowały rodziny Israelianów, Vartbaronianów,
Diarbekirianów, Varteresianów i Seferianów właśnie do Argentyny, uważając, że to
wystarczająco daleko, aby nie dosięgnął ich bolszewizm. Pozostałych, Alacich, Missirów,
Goilavów, Frenkianów i wielu innych, wyrzucono z domów, niektórzy z nich mieli
szczęście, że nie trafili do więzienia lub całkiem na ulicę, że pozostawiono im
przynajmniej mansardy lub sutereny ich własnych domów. Ale nawet i tam piece z terakoty
zostały zburzone, a gruz starannie przeszukany, czy aby przypadkiem nie ukryto pomiędzy
kaflami albo w popiele pieca nieco złotych monet. Napoleonów, jak się mówiło. Nie
widziałem napoleonów z kogutem. Z Księgi szeptów dowiedziałem się, że dziadek uzbierał
kilka, przed wojną, na handlu towarami kolonialnymi. Gdy rozpoczął się ten zamęt, nawet
na róg naszej ulicy, do rodziny Romanoaie, nadjechały pewnej nocy samochody i kilku
osobników w skórzanych ubraniach wyważyło kopnięciem drzwi, wyciągnęło całą rodzinę
na podwórze, na śnieg, i przeszukało dom od popiołu w piecu i pierza materaców po
książki z biblioteczki, kartka po kartce. Na tej podstawie, że Romanoiae handlowali
zbożem, wrzeszczeli do przerażonej rodziny, by pokazała, gdzie ukryła pieniądze. Dziadek
zdecydował wtedy, że najlepiej będzie w kwestii jego oszczędności, sprawić, by zniknęły.
Pewnej nocy zakopał je w miejscu najlepiej strzeżonym na podwórzu, mianowicie pod psią
budą. Tamtego psa o imieniu Fidel, białego i tak kudłatego, że zdawało się, iż za chwilę się
rozleci, ja też poznałem. Tymczasem jego budę przenoszono jeszcze kilka razy, tak że nie
było jasne, gdzie znajdowała się na początku. Z pewnością na tej części podwórza mieścił
się później, w czasach mego dzieciństwa, ogród warzywny. A najlepszą porą do
poszukiwań była wiosna, kiedy żaden przypadkowy przechodzień nawet by nie zapytał,
dlaczego kopiemy na podwórku. Gdy wyrosłem na chłopaka i byłem w stanie wbić łopatę
w ziemię, przekopałem uważnie każdy kawałek ziemi i rozdrobniłem ją w poszukiwaniu
skarbu. Nic nie znalazłem. Nigdy nie zdołałem wrazić łopaty tak głęboko, jak moi starcy,
których skłonił do tego strach.
Pierwsi wyjeżdżający zabrali zatem swoje tobołki, wymienili wszystko co się dało na
złoto i przez port w Konstancy zdołali uciec, sami nie wiedząc dokąd. Zostawili puste
domy, komody z przetrząśniętymi szufladami, wiedeńskie pianina z wyszczerbionymi
klawiszami, ramy obrazów ogołocone z płócien, zwiniętych i ukrytych starannie pomiędzy
ubraniami. I tak samo zostawili nagrobki, na których kamieniach zapisali swoje imiona, ale
nikt nie potrafił uzupełnić daty śmierci; cmentarz z na wpół umarłymi. Podobnie pozostał
grobowiec Seferianów, w którym nikogo nie pochowano. Stary Seferian, kupiec kolonialny
z magazynami w porcie Brăila, wyjechał do Buenos Aires, zanim dosięgła go śmierć, a
Eduardo, jego wnuk, pomnożył pieniądze, z którymi dziadek wtedy wyjechał, i stał się
najbardziej poważanym reprezentantem wspólnoty ormiańskiej w Argentynie. Na razie
nisze grobowca pozostały puste, niezamurowane. Dobre miejsce do spotkań wtedy, gdy nikt
postronny nie powinien widzieć ani słyszeć.
Przyszli kolejno. Najpierw Arșag, dzwonnik, który obwąchiwał miejsca. Potem ksiądz
Varjabedian, niski, o siwych włosach i z bródką jakby zaokrągloną ręką. Udali się do
grobów, gdzie zaczęli się modlić i okadzać tu i ówdzie. Potem nadeszli pozostali: mój
dziadek Garabet, mój chrzestny Sahag, Anton Merzian, Krikor Minasian, Ohanes Krikorian
i najmłodsi, Vrej Papazian, Dicran Bedrosian, Agop Aslanian, Măgârdici Ceslov.
– Co ksiądz robi? – zapytał zdziwiony Măgârdici.
– Nie robi – wyjaśnił dziadek. – Udaje. Że niby odprawia nabożeństwo nad grobem.
Panichidę.
– Panichida, we wtorek?
– Kto się tam zna, mogą to być nasze obrzędy, ormiańskie. Bo jeśli to nie jest dzień
panichidy, a pogrzeb na pewno nie, to w takim razie czego tylu nas szuka na cmentarzu?
Wślizgiwali się jeden po drugim. Agop Aslanian powiedział:
– Przyniosłem świece dla starego Seferiana. Będzie trochę światła.
Płomienie wydłużały twarze, cienie zaś igrały na policzkach, zmieszane z odrobiną
światła z zewnątrz. Ich brwi stawały się grubsze, a nosy, i tak już duże, zdawały się
podskakiwać na ich twarzach. Ksiądz Varjabedian zamachał kadzielnicą i usiadł, robiąc
miejsce Minasowi.
– Dowiedzieliście się? – zapytał dziadek.
Każdy czegoś tam się dowiedział. Każdy obawiał się powiedzieć pierwszy, czego się
dowiedział.
– Umarł Kennedy – ciągnął dziadek w milczeniu pogłębionym dymem z kadzidła.
Spotykali się w grobowcu tylko wtenczas, gdy działy się rzeczy niecodzienne. Pierwszy
raz, gdy nadeszły wieści o repatriantach. Drugi, gdy abdykował król. Trzeci, gdy dziadek
przyniósł wieść o tym, że w Bukareszcie biskup Vazken został wyrzucony z kurii biskupiej
wraz ze swoją matką, w środku nocy, a siedzibę biskupstwa przekształcono w magazyn
drewna. Czwarty po rewolucji na Węgrzech. Minęło wiele lat, kiedy już się nie spotykali,
co nie oznaczało wcale, że czasy były spokojniejsze, lecz że coraz bardziej brakowało
nadziei.
– Co mamy robić? – zapytał Anton Merzian.
Było oczywiste, że to on zada pytanie. Anton Merzian komunikował się wyłącznie za
pomocą pytań. Nie mówił „pięknie dzisiaj”, lecz „piękna pogoda, prawda?”. Albo:
„Niezbyt dobrze się dziś czuję, a ty co powiesz?”. Natomiast gdy wszystko wydawało się
jasne i nie było już miejsca na żadne pytanie, konkludował: „To jasne, nie?”.
I jakby pierwsze pytanie przyszło za wcześnie, postawił inne:
– Kto może być temu winien?
Na to pytanie każdy miał swoją odpowiedź, skądinąd dosadną. I tak kolejno:
Sahag Șeitanian: Winni są Rosjanie.
Der Varjabedian: Winni są Kubańczycy.
Arșag, dzwonnik: Winni są Turcy.
Anton Merzian: Winni są Kurdowie.
Krikor Minasian: Winna jest mafia kierowców ciężarówek.
Ohanes Krikorian: Winni są Albańczycy.
Wersja z Albańczykami była całkowicie niezwykła.
– Słuchałem Radia Tirana – dodał pewny siebie Ohanes Krikorian. – Poprzysięgli
Kennedy’emu zemstę.
– Zemstę za co? – Zainteresował się Măgârdici Ceslov.
– Skąd mam wiedzieć? Zemsta i już.
– Albańczycy grożą całemu światu… – Nie poddawał się Măgârdici.
– Ano widzisz…
Ale, hipotezy nie kończyły się na tym, ponieważ:
Vrej Papazian: Wietnamczycy są winni.
Măgârdici Ceslov: Meksykanie są winni.
Dicran Bedrosian: Amerykanie są winni. Imperializm. Kennedy był demokratą.
– Ba, nie gniewaj się, ale – odparł mu Sahag Șeitanian – imperialiści są po drugiej
stronie, skąd wschodzi słońce.
– Bolszewicy walczą o pokój. – Bronił się Dicran Bedrosian.
– Nie mogliby walczyć nieco mniej? – Zacietrzewił się Sahag. – Od nadmiaru walki o
pokój nie zostanie po nas ani śladu. A ty zapomniałeś już, co ci zrobili? Jeszcze nie
nauczyłeś się rozumu?
Dicran Bedrosian poczerwieniał. Jako jedyny spośród nich w czterdziestym czwartym
cieszył się z nadejścia Rosjan. Wyszedł pierwszy na rogatkę, by ich powitać. Rzucił się na
pierwszego napotkanego sowieckiego żołnierza i ucałował go w oba policzki. Żołnierz
pozwolił się uściskać, lekko zdezorientowany, a potem, oświecony nagle, wbił mu lufę
strzelby pod brodę, pokazując na nadgarstek. Na początku Dicran Bedrosian nie mógł w to
uwierzyć, ale trzask magazynku przemówił mu do rozsądku. Zdjął zegarek z ręki i wręczył
mu. Sowiecki żołnierz miał powód do zadowolenia. Dicran Bedrosian był zegarmistrzem,
wiedział, co wybrać. Żołnierz ucapił zegarek i pchnął Dicrana kolbą strzelby do rowu. W
ten oto sposób Dicran Bedrosian, zagorzały wielbiciel bolszewizmu, skulony w błocie,
rozmasowując sobie to nadgarstek, to ukłucie w brodę, pozostał nieruchomo i drżąc, stał
się pierwszym, który, co prawda w pozycji nieco niewygodnej, dokonał przeglądu
osławionej armii sowieckiej.
– Co go miało nauczyć rozumu? – odburknął Krikor, szewc. I do Dicrana: – Zanieś im
też zegar z kościoła. Niech sobie go zawieszą na wieży Kremla.
– Zatem – ponownie przemówił Anton Merzian – kto jest winien?
Tym razem odpowiedzieli na wiele głosów, które złożyły się na jedną odpowiedź, więc
wyjaśniającą:
– Bolturkurkubameksalbanamczycy…
Dziadek podniósł rękę. Nastała cisza.
– Nasili się wojna – powiedział.
– Jak to nasili się? – zapytał Arșag. – Teraz nie ma żadnej wojny.
– Ludzkość bije się z myślami – powiedział znowu dziadek. – To ukryta walka. Słowa
walczą zamiast nas, my umieramy zamiast nich.
– My czekamy na przyjście Amerykanów. – Użalał się Măgârdici. – A tymczasem oni
umierają…
– Ciszej. – Wtrącił się Sahag. – Zrób, ojcze, jeszcze jedno okrążenie z kadzidłem.
Der Varjabedian sięgnął po kadzielnicę i wyszedł za próg. Oddaliłem się szybko, z moimi
kasztanami, by nie widział mnie, jak nastawiam uszu. Ksiądz zawołał mnie do siebie i dał
mi prosforę. Wszedł do środka i odwiesił kadzielnicę na miejsce.
– Kręci się ktoś po cmentarzu? – zapytał dziadek.
– Tylko dobry Bóg i ci, którym już zostało odpuszczone.
– Mogłeś włożyć mniej grudek miry do kadzielnicy. – Uskarżał się Vrej Papazian. –
Podusimy się…
– Tak powinno być podczas panichidy – wyjaśnił mu Arșag. – Dym musi być gęsty.
– Zatem – drapie się Anton Merzian – niech mu, jak to się mówi, ziemia lekką będzie,
nie? Ale teraz ważne jest to, co robimy?
– A Żydzi co mówią? – Wtrącił się Agop Aslanian. – Zapytajmy doktora Argintariu.
Jeśli coś się dzieje, oni wiedzą pierwsi… Jeśli Żydzi ruszą dalej, my też musimy
wyruszyć. To znaczy, że znów się zaczyna…
– Ja już nigdzie nie wyjeżdżam, dobrze? – powiedział dosadnie Anton Merzian. – Mam
emeryturę? Mam. Miejsce wieczne na cmentarzu? Chwała Bogu dla wszystkich
nienarodzonych. Wychodzi coś jeszcze z szewstwa. I Zaruhi, moja żona, co powiesz, czyż
nie jest głucha jak pień? Dokąd miałbym wyjechać?
– Ja też bym się już nie ruszył – powiedział Arșag. – Policz sobie. Z Shabin-Karahirsar
do Aleppo, z Aleppo do Odessy, Kiszyniowa, Braiły, Silistry i teraz, po wojnie, tu w
Fokszanach. Nie zgromadziłem w życiu nawet tyle, by napełnić wóz.
– Łatwo ci mówić, nie? – rzekł Anton Merzian. – Ale ja wybudowałem dom i co?
Wezmę go na plecy jak ślimak?
– Nie wspominając już o miejscu na cmentarzu, nieprawdaż? – Przedrzeźniał go Krikor.
Była między nimi dawna rywalizacja. Ich rodzice byli szewcami w Malatyi. Na tej
samej ulicy, patrząc każdy spode łba na szyld sąsiada i próbując podebrać mu klientów. W
tamtych czasach szewstwo było w cenie i opanowanie rzemiosła garbowania, skrajania i
dopasowywania na odpowiednim kopycie uważano za nie lada rzecz. Warsztaty zostały
zrównane z ziemią, ograbione przez biedną ludność, Turków i Kurdów, podczas gdy
Ormianie zostali zebrani w konwoje na obrzeżach miasta. Dzięki rzemiosłu wyuczonemu
od rodziców chłopcy uniknęli głodu. I idąc każdy swoją drogą, spotkali się obaj, na
odległości tysiąca kilometrów, na tym samym rozdrożu. Warsztat obok warsztatu, zakład
szewski obok zakładu szewskiego, na ulicy Dużej w Focșani, pomiędzy żydowskimi
sklepikami. Żydzi wyjechali albo zaprzestali handlu, pracownie tych dwóch pozostały.
Właściwie pozostali im klienci, warsztaty bowiem działały poniekąd nielegalnie, bez
szyldu i bez zezwolenia. Tym bardziej zawzięta i daremna była walka między nimi. W
ostatnim czasie Anton Merzian zyskał przewagę. Zatrudnił swoich synów, Cocora i
Dicrana, w spółdzielni rzemieślniczej, a oni przynosili o zmroku skóry, kleje, zelówki i
gwoździe, które dopasowywali w domowym warsztacie. Krikor zagroził mu, że doniesie
na nich na milicję, do Securitate, do finansów publicznych, wszędzie. „Głupi jesteś? –
parsknął Anton. – Zanim przyjdą po mnie, nie sądzisz, że wcześniej aresztują ciebie? Gdzie
masz szyld?”. Krikor przełknął ślinę, nie miał dzieci, które by mu pomogły, i wieczorami
siedział ze swoją żoną Paranţem, czyli Paraschivą, i liczył zawistnie klientów, którzy
pukali do drzwi Merziania z torbami pełnymi wykoślawionych butów.
– Może będzie wojna… – Pogrążył się w myślach Vrej Papazian.
– Jeśli jest wojna – wtrącił się Ohanes – będzie miał kto ze sobą walczyć i nie będą
mieli czasu dla nas.
– Wojna jest najgorsza – stwierdził Dicran, który od spotkania z sowieckim żołnierzem
wiedział swoje i nie nosił już zegarka na ręce. – Jeśli nie zabiją cię naumyślnie, zabiją cię
przez pomyłkę.
– Jeśli Rosjanie walczą z Amerykanami, to może Amerykanie w końcu tu dotrą –
powiedział Sahag, który pozostał z niespełnionym marzeniem.
– Tylko po to, by uderzyć dla nas w dzwony – wymruczał Ohanes. – Całe życie tylko
czekam na Amerykanów. Pierwszy raz, byłem smarkaczem, w 1909 roku w Adanie. Gdy
rozpoczęły się rzezie, ojciec powiedział, byśmy uciekali do portu, że z pewnością
przybędą Amerykanie i nas uratują. Później, w 1918 nadal na nich czekałem, by uratowali
nas przed Turkami i przed Rosjanami równocześnie. W czterdziestym czwartym, o czym tu
jeszcze mówić?… Przypominasz sobie, Sahag, jak przez tydzień siedziałeś na wieży
kościoła, pośród nietoperzy i motyli z trupią główką, by jako pierwszy dojrzeć
nadchodzących Amerykanów? I co nam z tego przyszło? Przybyli Rosjanie, w gaciach
pękających od pragnienia kobiet i z zaschniętymi gardłami spragnionymi wódki. A ten
niewydarzony Dicran Bedrosian pognał, narwaniec, by ich witać. Za mało ci zabrali,
zegarek, powinni byli zedrzeć z ciebie też portki, byś naprawdę latał z gołym tyłkiem. Nie
wyrządzili ci dość złego, skoro i teraz nie nabrałeś rozumu.
– Gdy przyjdzie mi umierać – powiedział rzewnie Măgârdici – zawołajcie jakiegoś
Amerykanina, aby zabił dla mnie w dzwony. Żebym chociaż wtedy wiedział, że przyszli…
I tak się ostatecznie stało. Nie przyszli Amerykanie do niego, on pojechał do
Amerykanów, wyemigrował z całą rodziną w latach siedemdziesiątych, nie wyszło mu to
na zdrowie, umarł wkrótce i począwszy od tego, kto bił w dzwony, po linę, spiż i
hamburgery na stypie wszystko było możliwie najbardziej amerykańskie.
– Powariowaliście na dobre. – Podsumował Arșag. – Przyjdą do nas jedynie kłopoty.
Tak samo było z Sarajewem i ze śmiercią Armanda Călinescu. Do dziś przypominam sobie
tych zastrzelonych z kartonikami na piersiach.
– Musimy się zorganizować – wtrącił dziadek.
– Ukryjmy kandelabr i naczynia liturgiczne ze srebra – zaproponował ojciec
Varjabedian.
– Ukryjmy się w piwnicy – uznał Vrej Papazian.
– Ucieknijmy w góry – dodał Agop Aslanian – dopóki sprawy się nie uspokoją.
– Poszukajmy broni generała Dro – rzekł Sahag Șeitanian.
Zapadło milczenie. Patrzyli jedni na drugich, zmieszani.
– Kadzielnica, ojcze – wystękał Anton Merzian, zapominając po raz pierwszy o pytaniu.
Kiedy z daleka było słychać tubę Mantu, ludzie wychodzili gromadą na podwórza. Gdy zaś
niskim wibracjom tuby towarzyszyło zawodzenie trąbki i kornetów, ludzie stali rzędem na
chodnikach ulicy Garbarzy, aby zobaczyć orszak.
Ulica Garbarzy łączyła centrum z rogatką Câmpineanca. Za rogatką mieścił się
cmentarz. Była to jedyna droga, którą przemierzały orszaki żałobne. Umarłego zabierano z
domu lub z kościoła. Człowiek, dotąd chory i ignorowany lub w pełni sił rażony nagłą
śmiercią, stawał się nagle centrum uwagi. Mówiło się o nim z zainteresowaniem, niekiedy
z czułością, był myty, pięknie ubierany, noszony tu i tam i wszędzie w towarzystwie, jak
panna młoda.
W naszej podmiejskiej dzielnicy kilka starszych kobiet, najczęściej owdowiałych,
wyznawało się na tym. Pojawiały się one niespodziewanie, niekiedy jeszcze zanim chory
wyzionął ducha. Te kobiety wzbudzały strach i ludzie zerkali na nie zza płotów. Miały
doskonały instynkt, zwąchiwały zawczasu mdły zapach śmierci, nic ich nie zaskakiwało.
Oddychaliśmy w rytmie pór roku i wietrzyliśmy w ten sposób świeży zapach wiosennych
kwiatów, ciężkie i suche zapachy lata, opary kotłów z powidłami, ţuiki lub bulionu
jesienią, a potem metaliczny zapach śniegu. Dla nich natomiast na świecie istniała tylko
jedna pora roku, z wymieszanymi i duszącymi zapachami. Pojawiała się pogłoska:
„Przechodziła dzisiaj naszą ulicą Przebiśniegów Madame Stavararache. Biedny Temelie,
stolarz, to znaczy, że nie pociągnie długo”. I rzeczywiście. Starzec, który wystrugał nam
drewniane miecze, byśmy mogli bawić się w hajduków, i który w Dniu Bohaterów ubierał
się schludnie, przypinał medale do piersi i szedł złożyć kwiaty pod Pomnik Bohaterów
przed sądem, wkrótce odszedł. Innym razem sąsiadki z naszej ulicy ubolewały nad Miţu,
starszą panią Rădulescu. Wdowa Nistor kręciła się bowiem wokół starego kościoła
Świętego Dymitra, na którego dziedzińcu mieszkała rodzina Rădulescu. Wdowa Nistor
miała rację, czuła zapach rzednącej krwi. Miţu przeżyła jeszcze jakieś dziesięć lat, paląc
papierosy Carpaţi i kaszląc po męsku na kanapie pod topolami. Umarł natomiast jej syn,
pan Rădulescu, którego widywałem codziennie, jak jechał do pracy rowerem, z nogawkami
spodni przychwyconymi spinaczami, by nie zaczepiały się o pedały.
Ludzie wylewali łzy nawet i wtedy, gdy chory leżał długo i bardzo cierpiał lub był nad
wyraz stary. Kiedy śmierć nie przychodziła nagle, a człowiek nie był w pełni sił, płacz
czuwających przy nim był raczej lamentem nad sobą samym.
Szaleńca Miticy, który mieszkał w chatce z surowych cegieł przy ulicy Petru Maior, bali
się wszyscy. Miał pomarszczoną twarz, jakby żłobioną paznokciami, a podrapania nigdy w
pełni niewygojone. Jego oczy były wodniste, tęczówka rozpuściła się w białkach oczu, nie
był ślepy, lecz widział całym okiem jednocześnie, tak jak ukazywane w książkach posągi
starożytnych Greków. Nosił zawsze te same wojskowe spodnie koloru khaki, zimą zakładał
też marynarkę. Miał je z czasów wojny, w nich wrócił do domu ze służby i
prawdopodobnie, jeśli nie ukryje się jak wilki w tych okolicznościach, to w nich go także
pochowają. Miał stwardniałą skórę rąk od rąbania drewna, z tego żył. Sąsiedzi bali się go
oglądać z toporem w ręku. Ustalali z nim cenę i ostatecznie trzymali dzieci w domu za
zaryglowanymi drzwiami. Zostawiali mu jedzenie na pieńku, jadł, co mu dali, o nic więcej
nie prosił, nawet o sól, jeśli fasola była bez smaku, ani o cebulę, jeśli była zbyt słodka, ani
o wodę, jeśli jedzenie było zbyt słone. Gdy odczuwał pragnienie, pił prosto z beczki
podstawionej pod rynną, w której zbierano deszczówkę na pranie. W zimie zbijał kulkę
śniegu w dłoni i gryzł ją, jakby to było jabłko. Chodził z opadniętym prawym ramieniem,
śmiejąc się spod kłębu, który usadowił się na jego karku, na drugim ramieniu i który
wprawiał go w zakłopotanie. Śmiał się nieustannie, grubo i charcząco, bez radości, jakby
wygładzał zakrztuszenie w gardle. „Jest taki od Stalingradu” – opowiadał Temelie.
Przejechał po nim rosyjski czołg. Mitică, uciekając, wpadł do dołu ze śniegiem, gąsienice
zaś turkotały ponad nim, miażdżąc go jedynie swoim hałasem i strachem przed śmiercią.
Siedział długo w ukryciu, sądzono, że jest martwy, i zrobiono z jego rzeczy tobół, by
wysłać je do domu. Wtedy przywykł do jedzenia śniegu, nie lizał go, jak dzikie zwierzęta,
lecz połykał w całości, pożerał go, rozgryzając lód zębami jak jakieś cienkie kostki.
Chodzili razem w Dniu Bohaterów pod pomnik przed sądem, Temelie schludnie ubrany, w
białej odprasowanej koszuli i z czarnym krawatem, z dekoracjami na piersi, a za nim,
podskakując i śmiejąc się, Mitică, ubrany w swoje wytarte żołnierskie ubranie. Stolarz i
drwal, bohaterowie spod Stalingradu. Temelie kładł kwiat u stóp pomnika i pozostawał w
bezruchu, z oczami wbitymi w ziemię. Mitică wykrzykiwał, kawałkując ze śmiechem słowa
i powtarzając tekst z tympanonu upamiętniający poległych na polu walki. Ale nie
poprzestawał na tym, kontynuował czytanie także i tych linijek, które tymczasem komuniści
przykryli zaprawą murarską, a które on, z duszą zmiażdżoną rosyjskimi czołgami, znał na
pamięć. „W świętej wojnie – śmiał się spazmatycznie Mitică – z czasów chlubnego
panowania króla Karola I, założyciela, oraz króla Ferdynanda, jednoczyciela kraju”. Kiedy
milicjanci chcieli go uciszyć, szamotał się w ich rękach i ciągnięty przez cały plac, śmiał
się i ryczał na przemian, więc woleli pozwolić mu, aby przeczytał do końca odsłonięte
litery i te przykryte. Potem Mitică brał ze sobą flaszeczkę ţuiki, z szynku Tăbăcari i chronił
się pod płotami, pijąc długo i paląc sobie pierś, by stopić coś jeszcze z zalegających w nim
śniegów. Ruszał oszołomiony przed siebie, szlochając urywanie. Zatrzymywał się przed
przechodniami, wtykając im palec wskazujący w pierś, i ryczał: „Umrzesz!”. Potem do
kogoś innego: „Umrzesz!”, „Umrzesz!”. Opowiedziałem o tym dziadkowi. „Ma rację –
odpowiedział. – Spośród nas wszystkich szaleniec Mitică ma całkowitą rację”. W ten
sposób zrozumiałem, że ludzie boją się śmierci właśnie dlatego, że jest prawdziwa.
W chwili śmierci natychmiast te kobiety stawały się przydatne. Wiedziały wszystko. Jak
należy zawiesić czarną chustę nad drzwiami wejściowymi. Jak zaciągnąć zasłony, by
światło słoneczne nie przedostawało się do twarzy zmarłego i nie psuło jej. Jak należy
osłonić czarnym woalem lustra, bo kto z krewnych zmarłego spojrzy w nie, pewna śmierć
pociągnie go ze sobą do grobu do siedmiu lat. Jak nie należy myć rąk i twarzy ani
przesuwać grzebieniem po włosach kobiet, ani brzytwy po policzku mężczyzn, aby śmierć
nie zostawiła okruchów na ziemi. Jak należy nacierać ciało zmarłego szmatkami,
maczanymi w wodzie święconej z olejkiem nardowym, pod pachami, na skroniach, na
czole, na brzuchu, aby zdjąć chrzest z tego, co ochrzczone zostało, by grób zamknął się
naprawdę i całkowicie, a dusza nie błąkała się po ziemi. Jak należy umieścić pieniążek
między palcami, by mógł zapłacić za przejście wszystkich granic, oraz że ręce powinny
zostać złożone na ikonie, by pokazać pokorę na Sądzie Ostatecznym. Jak należy związać
nogi, aby ciało leżało wyprostowane podczas mszy, a następnie rozwiązać, aby żaden żal
nie trzymał zmarłego na tym świecie i by czuł się swobodnie na tamtym. Jak należy
umieścić świece na czuwanie przy zmarłym, jak należy przyciąć nożycami knot, by nie
dawał zbyt dużo światła, ale i nie za wiele cienia, by nie było za wiele jasności ani za
wiele dymu. W jaki sposób zamyka się grób jak posłanie, jak rzuca się grudy ziemi na
trumnę, jak przechodzi się ponad nią z winem, jak rozdziela się koliwę{9}, jak się rozdaje
rzeczy zmarłego i czyste ręczniki z pieniążkami przywiązanymi do koniuszka, jak się
lamentuje, a także jak się składa życzenia, nawet w takich okolicznościach: „Niech Bóg da
ci jego dni”. To znaczy te, których umarły nie zdołał już przeżyć.
Te wszystkie czynności mają swój sens. Ceremonie, tradycje są po to, aby złagodzić
ból. Zajmujesz się przygotowaniami, dbasz o to, by wszystko dobrze wyszło i co powiedzą
inni i przestajesz zważać na własne smutki. Wtedy wdowy zwąchujące śmierć stają się
przydatne, one bowiem wiedzą, co wypada. Dla mężczyzny, dla kobiety, dla zmarłego nagłą
i niespodziewaną śmiercią, dla nieżonatego młodzieńca i niezamężnej dziewczyny.
Nieboszczyk, który dotąd wiódł marne, niepozorne życie, ma swoją chwilę chwały.
Wdowy czynią tak, aby dla niektórych pogrzeb był najważniejszym wydarzeniem, nawet
jeśli ostatnim w ich życiu. Przejazd karawanem, dla tych, co mają więcej pieniędzy, lub
otwartą ciężarówką z trumną umieszczoną pięknie na grubym i kolorowym dywanie, za
którą podąża orszak ludzi, którzy widząc tłoczących się na chodnikach, czują się w swoich
czarnych strojach co najmniej równie ważni jak zmarły, na samym zaś końcu towarzysze
okolicznościowi, gapie, żebracy, biedacy i darmozjady, którzy dostawali ręczniki z
zasupłanym końcem i koliwa na tekturowych tackach do mititei{10}. Na przedzie,
otwierając pochód, ciężka i zwiastująca, mosiężna fanfara Mantu. Instrumenty, lśniące
pięknie, ogłuszające i zawodzące jednocześnie, milkły nagle, gdy konwój zatrzymywał się
przed jakąś świątynią, ksiądz okadzał kadzidłem na cztery strony świata.
Mantu był niski i chudy jak szczapa. Nosił swoją tubę opieszale, przyklejony do niej jak
ślimak do swej muszli. Obracał się w trakcie chodzenia i ruchem brwi dyrygował trąbami,
kornetami i saksofonem. Jego brat, Mantu młodszy, Budișteanu, Frunză, bracia Câlţea i
Fofoc, ubrani w czarne spodnie i białe koszule latem; zimą, w szubach i czapach
naciągniętych na uszy, zostawiali za sobą niebieskawy obłoczek oddechów, gęstniejących
od nadętych policzków i naprężonych na ustnikach warg.
Pochówki odbywały się w południe. Najdalej słychać było tubę Mantu. Najpierw jak
ciśnienie w uszach, jakby powietrze stawało się nagle ciężkie i napierało na bębenki.
Potem jak odległy huk, który ustaje gdzieś za korytem rzeki Milcov. Ludzie patrzyli przez
okna, przez pobrzękujące szyby. Jeśli było pogodnie, wiedzieli, że to tuba Mantu. Jeśli
niebo było zachmurzone, wyczekiwali na inny znak, a mianowicie na lament puzonu i
okrzyk trąb.
Kiedy kondukt przechodził przed naszym domem, powietrze wypychane przez trąbę
Mantu ciążyło na skroniach, na wszystkich cienkich i przezroczystych rzeczach. Zimą
skłębiało dym z kominów. Na Boże Narodzenie przychodzili kolędnicy z dużym bębnem. W
rytm bębna kolędnicy, z głowami niedźwiedzia lub kozy, tańczyli na ulicach. Nie wiem, jak
wyglądała głowa ogromnego stworzenia, które tańczyło po mieście w rytm tuby Mantu. Ale
choć było niewidzialne, istniało jednak, z jego bowiem nadejściem dym na próżno się
trudził, by wzejść w górę. Rozpłaszczał się na podwórzach i domach, macając, szukając
jakiejś szczeliny, przez którą mógłby się wydostać i wznieść. Śmierć trzymała dym
przywiązany do ziemi. Kiedy tuba Mantu oddalała się i ślady śmierci, tańcujące nad
miastem, odchodziły w dal, dym ponownie zaczynał wznosić się ku niebu. Powietrze
zyskiwało przejrzystość, która zawsze następuje po śmierci.
Mantu widywałem popołudniami przed naszą bramą, jak przecierał sobie czoło
ręcznikiem otrzymanym w darze na pogrzebie, który następnie wsadzał do kieszeni,
puszczając luźno zasupłany koniec. Opierał tubę o ścianę – „Zmęczyła się i ona,
biedaczka” – mówił, potem siadał, skurczony i posiniały od tak intensywnego dęcia.
Zapalał papierosa, zaciągał się głęboko, by zaprzyjaźnić się ponownie z dymem, który
zamknął. Popijał powoli wino z kieliszka, przesuwał niebieskawym językiem po wargach i
patrzył na dziadka z bojaźliwym zniecierpliwieniem.
– Puzon – mówił dziadek Garabet.
Albo innym razem:
– Trąbki…
– Co z trąbkami? – pytał Mantu głosem chrapliwym i matowym, jak powietrze, które
przechodziło we śnie przez trąbę tuby.
– W marszu Chopina weszły zbyt szybko. Powinny były zostawić klarnetom jeszcze
ćwierć nuty.
– Ależ było jak należy. Sam dałem im znak.
Dziadek nalewał mu jeszcze kieliszek wina, potem wchodził do domu. Mantu wiedział,
że nadciąga najtrudniejszy moment. Kulił się coraz bardziej na krześle, jak kotek. Wiedział,
co się stanie i jeśli by tylko mógł, dałby stamtąd nogę. Ale nie mógł. Nigdy nie rozstawał
się z tubą, a z nią na karku nie mógłby biec. Zaczął grać na tubie w wieku czternastu lat,
kiedy stary Mantu zorientował się, że skoro ma już klatkę szeroką na dwie dłonie, jego
płuca są stworzone do dęcia. Gdy nie grał, trzymał tubę przy sobie, polerując ją rękawem,
aż lśniła jak lustro. Chodzili stale razem, człowiek i tuba, powolnym krokiem, z
pochylonymi ramionami. Właściwie od dnia, w którym, mierząc go dłonią, starzec
zdecydował, że Mantu jest w stanie dąć w instrument, chłopak już nigdy nie biegał.
Teraz miał jednak ochotę uciec, ale minęło już zbyt dużo czasu i nie wiedział, jak to
zrobić, by się nie zataczać. Bo zdarzyło się nieuchronne: dziadek wrócił z partyturą i
rozłożył ją na stole. Potem wskazał palcem.
– Tutaj! – Zdecydował.
Mantu pochylił się nad kartkami, oglądając miejsce zaznaczone palcem. Widział tylko
jakieś czarne znaki, niejasne i zachodzące na siebie.
– Tak było – wyszeptał. – Jeśli pan tak mówisz…
Innym razem nie był w porządku puzon. Lub kornety. Dziadek rozkładał partytury jedna
po drugiej, jak płaty ciasta. Śledził palcem Symfonię fantastyczną Hectora Berlioza.
Requiem Faurégo. Mesjasza Händla. Oczy Mantu zwężały się przed stronicami pokrytymi
robaczkami.
– Która jest tuba? – pytał.
– Ta na dole – odpowiadał dziadek, pokazując mu przestrzeń, gdzie było najmniej
robaczków igrających przed oczami. – Widzisz, niekiedy kółko bez ogonka albo niżej lub
wyżej ostrze strzałki.
– A niech to! – Dziwował się. – To jestem ja?
I spoglądając na lśniącą tubę, mówił:
– Wydaje się takie proste! A tak naprawdę musisz zwinąć duszę w kłębek i wtłoczyć ją
w trąbę, by zabrzmiała…
Ale dziadek nadał był pogniewany na trąbki. Mantu zwołał wszystkich, braci Câlţea,
trębaczy, potem młodszego Mantu, Budișteanu, Frunzę i Fofocę.
Usiedli na taboretach na podwórzu, pociągając każdy, sinymi ustami i różowymi od
spodu i znów sinymi na wierzchu palcami, po łyżce jego sorbetu. Dziadek obracał
ebonitową płytę, przecierał ją lekko rękawem ubrania, a następnie kładł na aparacie.
Podnosił ramię adaptera, prosił palcem o ciszę i nastawiał igłę, obniżając ją w dół.
Cyganie wyciągali szyje. Ponad rytmem dixielandu wystrzeliwała, przecinając powietrze,
trąbka Louisa Armstronga. Dziadek poruszał głową i ręką w rytm muzyki. Słuchali
zafascynowani. Na końcu wciągali głowy na miejsce, skrępowani.
– Słyszeliście wysokie dźwięki? – pytał dziadek Garabet.
Oczywiście, że je słyszeli. Dziadek kontynuował bezlitośnie:
– Dźwięk, jakkolwiek wysoki, jest pełny i otwarty. Dlaczego jemu wychodzi, a wam
nie?
– Jeśli jest dobrze odżywiony… – ośmielił się bąknąć starszy Câlţea.
– Ciebie nie żywią dobrze? Spójrz no, jaki masz brzuch…
– To od rozpaczy…. – Kajał się Cygan. – I od kulek z chleba połykanych bez
przeżuwania. Od tego rośnie brzuch… od chleba i od zmartwień. Ale tutaj, z tego, co
widzę, potrzeba płuc, nie brzucha.
– A ja myślę, że trzeba rozumu – zaprzeczył dziadek.
– Tym gorzej – sprzeciwił się Cygan. – Chleb otępia.
– Jedz mamałygę – przygadał mu Budişteanu.
– Ale mamałyga nie syci… – zniechęcił się Câlţea, widząc, że nikt się nie kwapi, by mu
pomóc.
Innym razem widzę ich na placu gminnym przy ulicy Ojczyzny, w dzielnicy cygańskiej.
Siedzą w kręgu, z ręcznikami na zapoconych szyjach, z zapadłymi lub wylewającymi się
brzuchami, jak komu dopisze szczęście. Tylko Mantu stoi podparty, opierając się o tubę i
jednocześnie zaciągając papierosem. Przed nimi dziadek siedzi przy stole i objaśnia. Na
stole zaś, porozkładane i wzmagające tym samym napływ tłustego i słonego potu
muzykantów, partytury.
– Dziewiąta symfonia Beethovena – ogłasza dziadek. – Część trzecia. Andante.
– To też tych czarnych? – zapytał bojaźliwie Câlţea.
– Zamilcz, głupcze – zaświstał z tyłu Budişteanu, który coś tam liznął z muzyki w
miejskiej szkole artystycznej i jako jedyny umiał dukać nuty, sylabizując je, jakby czytał
gazetę.
– Jeżeli to nie tych czarnych – prostował Câlţea – wtedy, może pójdzie…
– Tuba zagra partię kontrabasów i największej trąbki razem. Puzon, wiolonczele i rogi.
Kornety – instrumenty dęte. Trąbki zagrają melodię skrzypiec.
– Jak to tak? – wykrzyknęli oburzeni bracia Câlţea. – Skrzypce są dla grajków. My nie
jesteśmy grajkami.
– Grajkowie chodzą na wesela – wyjaśnia Budişteanu. – My gramy na pogrzebach.
Mówi się, że jesteśmy muzykantami.
– Ej, zamknij się, muzykancie! – huknął na niego Mantu, zapalając papierosa. I zwrócił
się do dziadka: – Powiedz mu, szefie!
Mantu mówił niewiele. Cały czas dął w tubę z nadętymi policzkami, jego usta
artykułowały trudniej słowa, jakby za każdym razem musiały się do tego przyzwyczajać.
Oddech nie pozwalał mu wypowiedzieć długiego zdania od początku do końca. Dławił się
kaszlem, siniejąc, lub raczej czerniejąc zupełnie.
– Jeśli nie rzucisz palenia – radził dziadek – pewnego dnia zgaśniesz, dokładnie tak jak
ten wyrzucany przez ciebie papieros. I to pod warunkiem, że nie opadniesz z sił i nie
umrzesz z petem przyklejonym do warg.
Mantu wzruszał ramionami. Miał świszczący oddech, jakby dmuchał w ustnik. Nie był
przyzwyczajony oddychać na próżno.
– Wystarczy mi – mawiał. – Nadmuchałem się za trzech.
Mantu mówił o śmierci z obojętnością. Od trzydziestu lat widywał ją we wszystkich
obliczach, we wszystkich kategoriach wiekowych i przyobleczoną w rozmaite lamenty i
obyczaje. „W czasie wojny – wspominał – było, zdaje się, więcej spokoju. Śmierć
uderzała daleko”. Poza tym nie bał się. Dla niego śmierć była raczej kusząca, bo życie i
dęcie z całych sił było jednym i tym samym, oddychanie zaś wprost obowiązkiem.
– Dmę dostatecznie dużo – zakończył. – Pozwól mi zaciągnąć się jeszcze od czasu do
czasu.
– A więc!
Dziadek wybijał takt lewą ręką i przewracał strony, nucąc cicho. Potem po kolei trąbki,
kornety i puzon podejmowały melodię, ucząc się jej na pamięć. Od czasu do czasu dziadek
wypowiadał jakieś dziwne słowa: bemol, krzyżyk, tremolo… Muzykanci nie pojmowali
rozumem tego, czego nie rozumieli uszami. A wtedy dziadek, mówiąc „krzyżyk”,
pokazywał dużym palcem w górę, a na bemol uderzał nim w dół, jakby dawał komuś znak,
by napełnił mu kieliszek, tremolo zaś było lekkim trzepotaniem palcami. Wtedy, gdy mowa
już mu nie wystarczała, wyciągał skrzypce i kontynuował tam, gdzie głos nie mógł się
wspiąć. Potem kazał im śpiewać chórem, na siedem głosów. Właściwie sześć, bo Mantu
nadymał policzki z całych sił, kiedy dziadek zachęcał go zaciśniętymi w pięść placami, a
następnie dyszał „bum-bum”, do pomocy uderzając stopą w ziemię. Ich chór przypominał
raczej burczenie. „Opanuj głosem – mówił dziadek – a następnie palcami… Śpiewaj
wewnątrz siebie, by dobrze było słychać na zewnątrz”. Potem: „Głośniej trąbki!”. „I tii-
tiii-taaaa” – pomiaukiwali bracia Câlţea. „Ba-da-bam” – przytupywał Budişteanu,
naśladując puzon. A ponad tym „bum, bum” – tuba Mantu.
– Powiedz, co masz do zrobienia! – prosił go dziadek.
– Jak umrzesz, szefie… – bełkotał Mantu.
A więc na naszym podwórzu były trzy domy przyklejone jeden do drugiego. Pierwszy moi
rodzice zbudowali w latach trzydziestych na placu w pobliżu kościoła Świętego Dymitra.
W czasach mojego dzieciństwa, po śmierci księdza, kościół pozostał opuszczony. My,
dzieci, urządziliśmy sobie tam wspaniałe boisko do piłki nożnej i organizowaliśmy
nadzwyczajne mecze „na ulice”. To znaczy ulica 6 Marca kontra ulica Przebiśniegów lub
ulica Garbarzy, lub Gheorghego Asachiego. Grali mali i duzi. Po przeciwnej stronie była
fabryka lodu, nazywana, jakże by inaczej, „Chłodnią”, a następnie ulica Garbarzy, która
łączyła centrum z rogatką od strony zachodniej i z cmentarzami. Oprócz tego były tam
mniejsze i większe domy postawione wedle umiejętności, cierpliwości i majętności
właścicieli, połączone ze sobą ogrodzenia spłukane deszczem, zza których szczekały psy,
chodniki z uklepanej ziemi albo brukowane, pył w porze suchej, błoto rozrzucane przez
koła i ciemne potoki płynące w rynsztokach w porze deszczu. Tam postawili sobie domy
dziadek Garabet i jego szwagier Sahag Șeitanian. A nieco później tata dołączył jeszcze
jeden, dla siebie i dla nas, dzieci. Podwórko było szerokie, pełne kwiatów, drzew
owocowych, krętych zakamarków i cieni. W tamtych czasach, ludzie nie spieszyli się tak
bardzo. Czas był mierzony w przybliżeniu. „Przyjdź pod wieczór na kawę albo na partyjkę
warcabów” – mówił do swoich starych przyjaciół dziadek Garabet. A więc nie na
konkretną godzinę szóstą czy siódmą. Lub: „Zobaczymy się rano na ulicy Dużej. Wypijemy
kawę w warsztacie zegarmistrza Dicrana Bedrosiana”. W ten oto sposób czekanie było
spokojne i nikt się nie spóźniał. A znaleźć, znajdowali się zawsze. Nawet posiłki trwały
dłużej. Zaczynały się w południe, bez pośpiechu, a gdy się kończyły, pod wieczór,
ponownie siadano do stołu zastawionego serami, pastrami i lukrowanymi orzechami –
potrawami, których należało skosztować odrobinę, za to żuło się je długo.
Kiedy miejsca są nowe i nie za bardzo do nich przywykłeś, czas płynie szybciej.
Natomiast pośród znanych od dawna mebli, gdzie przeszukujesz te same półki, opatulasz
się tą samą kołdrą, rozwalasz się w tym samym fotelu, godziny wydają się dłuższe.
„Zegarki zostały wynalezione z niemożności opanowania czasu – mówił wujek Simon,
opadając na miękkie poduszki kanapy na podwórzu, zamykając z zadowoleniem oczy. –
Podobnie jak broń, która jest oznaką bezsilności, nie siły”. Siedział godzinami i patrzył na
podwórze. Mówił wolno i z pewną dozą niezadowolenia. Nosił w sobie rodzaj zmęczenia,
którego nie potrafił odsunąć nawet w popołudnia, spędzane w bezruchu, z przymrużonymi
oczami, popijając wolno kawę.
Wujek Simon był starszym bratem wujka Sahaga. Wyjechał w 1946 roku do Armenii
wraz z pierwszym lotem repatriantów. Historii repatriacji nie znajdziecie nigdzie, nikt
bowiem nie chciał jej opowiedzieć, a tym bardziej opisać do końca, w całej jej
okropności. I być może zabrakłoby jej także w Księdze szeptów, gdyby wujek Simon nie
miał w zwyczaju tak dużo palić. Nie widziałem wcześniej takich papierosów. Połowa była
wypełniona tytoniem o ostrym zapachu, który rozpłaszczał się żółtawym dymem jak od
zwiędłych liści. Druga połowa była pusta, z tekturowej rurki, którą zażółcał dym.
Daidai Simon, czyli wujek, jak po ormiańsku mówiliśmy do niego my, dzieci, palił bez
przerwy i kiedy nie milczał, opowiadał dziwne rzeczy. Jak wszystkich starców mojego
dzieciństwa dziadka Garabeta fascynowały rzeczy eteryczne: powietrze i światło. „Jaka
szkoda, że ludzie nie są w stanie ujrzeć światła takim, jakim jest ono naprawdę, i słuchać
powietrza z jego melodiami bez potrzeby rozdzielania ich, rozsiewania, przyspieszania lub
tłumienia. Jeśli powietrze gra wydmuchiwane przez tuby, trąby lub otwory, nie oznacza to,
że wymyśla się jakiś dźwięk, lecz że dźwięki są słyszalne delikatniej i głośniej. Niestety
ludzie nie mają cierpliwości, by zrozumieć powietrze w jego cichej formie”. Dziadek
słuchał dźwięków, które nie są słyszalne. Sahaga pociągały rzeczy, które zdarzają się lub
nie. Lubił kości do gry. Grywał w warcaby lub w ghiulbahar, znajdywał wyszukane
metody mieszania ich, w dłoniach złożonych w kubek, w kubku przykrytym dłonią lub
podrzucając je najpierw w górę, aby żadna ludzka siła nie mogła na nie wpłynąć. Wujek
Sahag był nieokiełznany i skłonny wyobrazić sobie lub przyjąć każdą fantazję, każdy
spisek, ukryte i pogmatwane sploty. Dla niego wszystko było możliwe. Każdy człowiek jest
kością do gry, która się toczy. Świat stworzony jest z milionów i milionów kości, które
mieszają się, a następnie turlają na tacy. Z mniejszymi lub większymi liczbami oczek, do
pary lub nie do pary.
Dla odmiany wujka Simona nie pociągały ani rzeczy eteryczne, ani wątpliwe. Mówił o
rzeczach pewnych i niebudzących wątpliwości. Mianowicie o ziemi i o kamieniach. Ziemia
była częścią żywą, kamienie zaś martwą, przynajmniej pozornie, tak jak kości i ciało.
Dziadek patrzył w stronę wysokiego nieba i śmiał się z Arşaga, dzwonnika, który patrząc w
dół, zatrzymywał wzrok na wysokości ptaków. Wujek Simon patrzył w ziemię. „Dzisiejszej
nocy miałem wizję – powiedział nagle. – Oglądałem środek ziemi. Było światło jak w
niebie”.
Jako dziecko wujek Simon był poszukiwaczem wody. W Anatolii pola były wyschnięte i
padało rzadko dużymi, bystrymi kroplami. Deszcz ledwo nadążał, by zaspokoić pragnienie
ziemi, bynajmniej nie ludzi. Dlatego ludzie, wtedy gdy szukali lekarstwa, patrzyli nie ku
niebu, lecz ku ziemi. Poszukiwacze ukrytych skarbów byli właściwie poszukiwaczami
wody. Niektórzy byli czarownikami i robili różne dziwaczne rzeczy, aby namierzyć źródła
w głębi ziemi. Zakopywali ognie siarki, uderzali w naprężoną skórę bębnów, mamrotali
stare pomieszane słowa aramejskie lub egipskie. Inni byli zwykłymi szalbierzami.
Pozwalali ugościć się po królewsku, potem wskazywali miejsce i podczas gdy mieszkańcy
wioski zaczynali kopać, zmywali się, zostawiając w tyle ostry łoskot łopat uderzających w
kamień. Zdarzali się też tacy, co czytali znaki. Po sposobie, w jaki rosły trawy i jakie
gatunki traw, po tym, jak pękała i zastygała ziemia, po jej kolorze, po chodzie osłów lub
wielbłądów. Niekiedy trafiali, innym razem się mylili. Czasem woda była słodka, czasem
słona, zdatna tylko na ług.
Wujek Simon kierował się smakiem ziemi. Szedł wolno, ze spuszczoną głową, jakby
patrzył w ziemię jak w wodę. Potem nasłuchiwał z uchem przyklejonym do ziemi. I w
końcu gdy wzrok i słuch go przekonywały, skrobał palcami. Kiedy natrafiał na miękką
ziemię, kładł odrobinę na czubek języka i rozprowadzał ją w ustach, z zamkniętymi oczami.
Na początku ludzie patrzyli z niedowierzaniem na to dziwne dziecko, które obwąchiwało
ziemię jak gadzina, głaskało ją, mówiło do niej i przeżuwało ją, jakby to był pszeniczny
placek. Potem spostrzegli, że rzadko się mylił, i przybywali z daleka prosić jego rodziców,
by pokazał im drogę do wody.
„Istnieją miejsca dobre i złe” – mówił wujek Simon. Ziemia, podobnie jak świat czy
ludzie, nie jest wszędzie taka sama. Żyźniejsza lub jałowa, bardziej soczysta lub sucha,
żywa lub martwa. Istnieje ziemia lepka, dobra do wyrabiania garnków lub dzwonów, albo
bezużyteczna, która kruszy się między palcami i nie chce się wiązać. Ziemia na domy, pod
grządki, do kwiatków, ziemia na drogi i na pochówek. Tam, gdzie ziemia jest niespokojna i
strudzona, miejsce ponad nią jest spokojne. Tak się dzieje, na przykład, na cmentarzach,
gdzie ziemia się trudzi, powietrze nad nią jest dla odmiany niezmącone.
W 1946 roku wujek Simon wraz z żoną i dwiema córkami, Arpine i Hermine, wyjechali
jako repatrianci do Armenii sowieckiej. Wzdychał: „Tam jest za dużo kamienia”. Tutaj
tęsknił za ojczyzną, ale kochał ziemię. W Armenii odnalazł ojczyznę, ale tęsknił za ziemią
w Rumunii, z którą przywykł rozmawiać.
Każdego ranka dziadek Garabet wybierał na chybił trafił kilka farb, mieszał je, a następnie
nakładał na płótno. Patrzył na nie, badając intensywność kolorów lub kierunek linii i
sposób, w jaki się przecinały. Potem stwierdzał: „Ależ jestem spokojny dzisiejszego
ranka!”, lub: „Dzisiaj wstałem jakiś podenerwowany…”. Innym razem zatrzymywał się w
środku jakiejś rozmowy i niespodziewanie znikał w pracowni. Wracał z pędzlem lub
szpachlą w dłoni albo palcami usmarowanymi olejem. Zapraszał rozmówcę do pracowni i
pokazywał mu płótno na trójnogu. „Spójrz, jaka jaskrawa ta zieleń w porównaniu z bielą
płótna. I jak kłóci się z czerwonym prążkiem pod spodem. Linie kończą się nagle, urwane,
jakby malarz niespodziewanie zniknął”. Gość oglądał zdumiony płótno z krzyżującymi się
liniami. „I o co tu chodzi?” – pytał. „O to – odpowiadał pospiesznie dziadek – że mnie
bardzo zirytowałeś”. Albo odwrotnie: „Ta kombinacja niebieskiego i pomarańczowego
zdaje się udana. Zwłaszcza że po jednej i po drugiej stronie kolory są miękkie, stonowane.
Linie są zaś lekko zaokrąglone, jakby były rozpostarte na powierzchni ziemi. To znaczy, że
choćbyś się nie wiem jak starał, ze wszystkimi swoimi głupotami, nie zdołałeś mnie
zdenerwować”.
To bardzo upraszczało pojmowanie świata. Wszystko jest kombinacją linii i kolorów. Z
duszą włącznie. Ona wyraża się w każdej chwili przez kolor, który najlepiej jej
odpowiada. Byłoby błędem pojmować świat za pośrednictwem jego form. Wino, wlane do
kieliszka, amfory lub lejkiem do butelek z wąską szyjką, ma taki sam smak. Im smak koloru
jest bardziej szorstki, bardziej wyrazisty, tym dusza piękniejsza. Gdy kolory są mocne, ale
czyste, oznaczają radość. Stonowane spokój. Niezgodność między nimi, podejrzliwość,
niepokój, rozdrażnienie.
Dziadek prowadził dziennik. W prawym górnym rogu zapisywał datę, a na pozostałej
kartce kreślił tylko kolorowe linie. Przeglądał go czasami: „W ostatnim czasie nie czułem
się najlepiej – mówił. – Może się zestarzałem”. „Zmień kolory…” – podpowiadał Sahag
Șeitanian, jego szwagier, popijając kawę. „To niemożliwe – sprzeciwiał się dziadek. – To
nie ja wybieram kolory, to one wybierają mnie. Tutaj nie ma miejsca na oszustwa. Co ci
przyjdzie ze zwodzenia siebie samego?”.
Dziadek malował pejzaże. Niekiedy brał trójnóg na plecy i szliśmy na skraj lasu, za tory
kolejowe. Najczęściej odmalowywał stare kartki pocztowe. Dzielił karton cienkimi
prostymi liniami, skreślonymi ołówkiem, na kwadraty. Po czym powiększał je, kwadrat po
kwadracie. Innym razem usadzał na półeczce kilka przedmiotów – dzbanki, owoce, chustki.
Patrzył na nie długo, a potem zaczynał je malować. Mieszał na palecie farby. Najbardziej
podobała mi się paleta. Wydawała mi się najbardziej udanym spośród jego obrazów. Miała
piękną formę, zaokrąglony kontur, jak skrzypce. Poza tym była pomalowana rozmaicie i w
różnych technikach. Widać było na niej ślady pędzla, niekiedy dociskanego, innym razem
miękkiego jak kosmyk kobiecych włosów. Ślad szpachli rozcierającej farby jak cieniutkie
plasterki owoców, surowych lub dojrzałych. Albo ślad paznokcia, wtedy gdy farby były
mieszane bezpośrednio palcami. Ale najbardziej podobało mi się w niej to, że paleta była
niekończącym się obrazem. Dziadek malował, ale malowidłem, któremu ja nadawałem
nazwę, była paleta. Właściwie zbędne kolory tworzyły malowidło na płótnie. Dziadek
zgadzał się ze mną. To bardziej praktyczne postrzegać rzeczy na opak.
Najpierw układaliśmy serwetkę, najczęściej z jednym końcem opadającym na brzeg
półki. Potem dzbanek, koniecznie napełniony wodą, by się wydawał używany i przez to
umieszczany tak, by widać było jego brzeg. Wokół owoce w zależności od pory roku.
Dziadek patrzył na nie przez kilka minut. Przymykał jedno oko, mierzył proporcje
ołówkiem, przemieszczając czubek dużego palca w górę i w dół. Wołał mnie niekiedy,
byśmy razem patrzyli na to, co maluje. Zwłaszcza wtedy, gdy był zadowolony. Patrzyłem na
przedmioty, potem na płótno. Najczęściej malował coś zupełnie innego. W miejsce
garnuszka był na przykład samowar, a zamiast jabłek winogrona. „To nie ma znaczenia –
mawiał dziadek. – Każdy wybór jest przypadkowy”. „Ale w takim razie dlaczego
ustawialiśmy tam te przedmioty? I jaki ma sens, byś na nie patrzył?”. „Czasami – mówił –
dobrze jest się oderwać. Jeśli patrzysz w kółko na jedną i tę samą rzecz, już jej nie
widzisz. A poza tym ten samowar nie jest znikąd, podobnie winogrona. To kompozycja,
którą ułożyłem tutaj miesiąc temu”. „To prawda – przyznawałem. – Wtedy, gdy
namalowałeś butelkę wina i brzoskwinie”. „Jak widać, dopiero teraz nadeszła ich pora” –
odpowiadał.
Gdy nie malował winogron zamiast jabłek i brzoskwiń zamiast winogron, dziadek
malował, tak jak wspomniałem, fotografie i kartki pocztowe. Powiększał je zręcznie,
oddając starannie każdy ich szczegół. Dawniej nakładał pastelowe farby bezpośrednio na
zdjęcia. Mieliśmy albumy z kolorowymi zdjęciami jeszcze z lat dwudziestych. „Z okresu,
kiedytwojababciabyłamłodaipięknaizasługiwałanawszystkiekolory”. Urok polega na tym,
by ustawiać się w poprzek wobec upływającego czasu. Gdy jeszcze nie wynaleziono
kolorowej fotografii, barwienie zdjęć było rzeczą niebywałą. Teraz, gdy możesz je
wywołać gotowe w kolorze, przyjemniej jest odkrywać pod nimi ich białe i czarne tonacje.
Byłem dzieckiem i z trudem rozumiałem tego typu rzeczy. Słuchałem jednakże i
pojmowałem, tyle ile mogłem z tego, co mówili, patrząc długo na fotografie, obliczając
kąty, wydobywając światła i szukając nowych technik. Za szafą mieliśmy negatywy
drukowane na szkle. Ale dziadek się zaadaptował. Znalazł powiększający aparat
miechowy, do którego wsadzał kliszę celuloidową. Na wprost wiązki światła umieszczał
płytę z ramą, w którą wkładało się papier światłoczuły. Regulował promień światła, aż
kontury stawały się wyraźne. To znaczy, aż źrenica fotografowanego stawała się czarnym
punktem. Potem, w zależności od jakości negatywu, odliczał. Niekiedy nawet całą minutę.
Przesuwał następnie papier pomiędzy plastikowymi tackami, w których rozpuścił
wcześniej substancje wyzwalające i utrwalające. W końcu zawieszał mokrą jeszcze
fotografię, po tym, jak ją zweryfikował w czerwonym świetle, na sznurku rozciągniętym od
ściany do ściany. Staliśmy tak w czerwonej i cudownej ciemności, pochylając się nad
pojemnikami z zapachem chemikaliów, odizolowani od reszty świata kartonami
pomalowanymi na czarno, którymi dziadek zakrył szczelnie okna.
Dlatego nie lubiłem, jak przychodził do nas Arşag Sâvagian. Wycofywałem się do kąta.
Zakrywali tace z substancjami i odsyłali mnie do babci, zamykając za mną drzwi. Wtedy
wiedziałem, że znowu oglądają tamtą fotografię.
Ormianie dorastający na wysokich i spalonych słońcem płaskowyżach, w trójkącie
stworzonym z jezior Van, Sevan i Urmia, mieli śniadą twarz i jak inni górale byli niskiego
wzrostu. Każdemu ludowi Bóg kładzie palec w konkretnym miejscu na ciele, w którym
gromadzą się wszystkie cechy. Tak jak gospodyni robi pętelkę na nitce, kiedy kończy szyć,
by nie rozpruło się ubranie. Oto co przede wszystkim sobie przypominam, gdy starcy
mojego dzieciństwa przewijają mi się przed oczami: brwi. Łukowate lub płaskie, jak
któremu przypadło, ale grube, często zrośnięte i dlatego łatwe do nasrożenia. A zwłaszcza
czarne, więc uparte, pełne życia. Gdyby istniał tylko świat brwi, Ormianie mojego
dzieciństwa byliby z pewnością jego zdobywcami. Na twarzy ormiańskiej zatem śladem
Boga jest miejsce u nasady nosa, gdzie łączą się brwi. Stamtąd wyruszają czarne, dobrze
zarysowane, nad zakrzywionym i potężnym nosem. Oczy są przenikliwe i chwytają twoje
spojrzenia w tym miejscu, skąd twarz zdaje się rozdzielać lub, jednocześnie, schodzić.
Arşag Sâvagian nie przypominał pozostałych. Był blondynem i ponieważ osiwiał, jego
włosy zdawały się jeszcze jaśniejsze. Miał białą skórę, nos prosty, a oczy niebieskie.
Ponadto był wysokiej postury i zachował jeszcze elegancki chód, któremu lata więzienia
nie przydały ciężaru. Zdawał się oderwany od tego, co działo się wokół, i to, wraz z jego
pozostałymi cechami, nadawało mu niecodzienny urok. Arşag Sâvagian był człowiekiem
światowym. Swoją młodość przeżył w Konstantynopolu i już wtedy posiadł sztukę
prowadzenia w kawiarniach ożywionych konwersacji. Przybył do Rumunii po wojnie w
roku 1922, wtedy gdy znaczna część Greków, Włochów i Ormian ocalałych po masakrach z
1915 roku, została wypędzona z Konstantynopola. Ze zręcznością zdobytą nad brzegami
Bosforu Arşag nie miał najmniejszej trudności, by poznać ludzi w Ploeszti, zarówno z
wyższych sfer, amerykańskich inżynierów z rafinerii, bogate kupiectwo i inteligencję, która
nosiła szale i obcisłe ubrania, jak i ze sfer niższych, złodziejaszków, koniokradów,
pośredników, alfonsów i nożowników. I wmieszanych pośród nich anarchistów oraz
obawiających się prawa komunistów, legionistów, germanofilów i rusofilów, wszystkich
na kupę. „Dzięki temu – miarkował Arşag – ktokolwiek dojdzie do władzy, będę
bezpieczny”. Mylił się oczywiście. Ktokolwiek doszedłby do władzy, zamierzał wsadzić
go do więzienia.
Arşag znał się na wszystkim, ale najlepiej na zegarkach i fotografii. Zarabiał na życie
jako zegarmistrz. Kiedy zegarki nie wystarczały, aby pokryć wydatki, których było niemało,
szlifował pod ladą jakiś brylant podkradziony od jednego z tych typów o twarzy bez
właściwości, co pukali do jego okna po zmroku. A jeśli nikt się nie pojawiał, rozkładał
fotografie i długo je oglądał. Okazjonalnie bywał fotografem, a zlecenia zdarzały się
najmniej oczekiwane z możliwych. Otrzymywał je najczęściej od Komendy Głównej
Policji, która wzywała go tam, gdzie był potrzebny fotograf, ale nie potrzebowano
dziennikarzy. I chociaż był miłośnikiem konwersacji ze zwykłymi bywalcami kawiarni lub
przypadkowymi twarzami, komenda nie dbała o to. Pozwolenie na warsztat
zegarmistrzowski otrzymał w geście dobrej woli, było to coś więcej niż prawo zezwalało
apatrydzie posługującemu się paszportem nansenowskim. Jeśli zaś chodzi o brylanty, które
przechodziły przez jego ręce, jakkolwiek by je ukrywał pod ladą, ich blask z pewnością
wydostawał się poza wąskie okna. Arşag Sâvagian nie miał wyboru, wypełniał to dziwne i
chorobliwe zajęcie, całkowicie kłócące się z jego sposobem bycia. „Uśmiech proszę!” –
mówił do panów młodych pocących się w czarnych ubraniach i panien młodych duszących
się w ciasnych gorsetach. Dawał znak tym na brzegach, by przybliżyli się, aby zmieścić ich
na fotografii. Usadzał ich odpowiednio, tak by światło padało im na twarz i na policzek, by
nie powstała żadna plama cienia.
Ale Arşag Sâvagian był też zmuszony ustawiać do zdjęcia twarze – w ostatnim czasie
coraz liczniejsze – które się nie uśmiechały. Śmierć jest tylko innym wcieleniem światła,
wcieleniem, które już nie wróci. Oczy są puste, policzki blade. Martwe ciało jest jak
studnia, nieważne ile byś wlał światła do środka, nie napełni się. Arşag miał dwa rodzaje
żarówek. Jedne zwykłe, do fotografowania żywych. Inne, silniejsze, by skompensować
bladość umarłych. Tym widoczniejszą u tych, do których śmierć nie przyszła od środka,
lecz z zewnątrz, przyniesiona przez kule, nóż, truciznę albo sznur zaciśnięty wokół szyi.
Niekiedy, gdy zapach śmierci był świeży, raczej słodkawy niż gorzko-kwaśny, Arşag
odkrywał na fotografiach jakąś niewytłumaczalną plamę światła nad czołem, którą uważał
za duszę. Dlatego też, by wyzwolić się od brzemienia zajęcia, które był zmuszony
wykonywać, mawiał: „Ja, Arşag, nie jestem fotografem umarłych, jestem fotografem dusz”.
Przyjechał fotograf. Tym razem było to na skraju lasu. Sprawy wydawały się inne niż
zwykle. Policjant, z poważnym wyrazem twarzy, przybył po niego do domu z dwoma
żołnierzami. Niegdyś rozmawiali podczas drogi. Gawędzili, słowa spływały po nich jak
maść sporządzona po to, by ochronić ich przed bliskością śmierci. Próbował i teraz, w
samochodzie, ale dzielnicowy patrzył przez okno, udając, że go nie słyszy. Miał wrażenie,
że jest winny, że wiozą go na miejsce przestępstwa, by się przyznał. Policjant ruszył
przodem. Było tak ciemno, że przypominając sobie fakty, Arşag myślał ze zgrozą, iż gdyby
nie zatrzymał się w porę, potknąłby się o ciało zmarłego. Było w sumie trzech oficerów z
komendy policji. Stali z rękami założonymi do tyłu. Wskazywali kąty, pod którymi należało
zrobić ujęcie. Światło tryskało jak lustro rozpryskiwane na kawałki przez kamień. Odłamki
obrazów wypadały, ostre, ze wszystkich stron. Arşag miał wrażenie, że wszędzie widzi
krew. I że tak samo jak zmarłemu popłynęła mu strużka krwi między okiem a skronią, tam,
gdzie stykały się te dwa bolesne stany – powolna ciemność i milczenie.
Nie oglądał ciała uważnie. Wystarczało mu to, co tamci ludzie mówili, aby zrobił.
Nagłe, mocne światło nad zwłokami, spowitymi ciemnością, jest nieprzyzwoite, jakbyś
zerwał im z twarzy zasłonę. W drodze powrotnej nieboszczyk ożył. Ciało podniosło się
ociężale, chwytając się drzew, otrzepało wyschnięte błoto z ubrania i oczyściło z suchych
liści rzadką brodę. Zmarły był wysoki i siwy, lekko przygarbiony. Kiedy otarł sobie krew z
twarzy i spojrzał ponownie w obiektyw aparatu, Arşag Sâvagian rozpoznał go. Starzec dał
mu znak, by zrobił zdjęcie, podnosząc w sobie właściwy sposób prawą rękę. Arşag chciał
powiedzieć: „Uśmiech proszę!”, ale nagle zawstydził się. Starzec wyczuł to, przestał
udawać, opuścił bezładnie ramiona, a z kącika prawego oka pociekła mu strużka krwi.
Arşag wyjął chusteczkę i zbliżył się, by ją wytrzeć, ale głos policjanta go powstrzymał:
„Uważaj! Byś nie popełnił błędu…”. By mu pomóc, starzec powrócił do pozycji leżącej,
jak kłoda, z twarzą do góry i odrobiną krwi zakrzepłą między okiem a skronią.
Dotarli przed pracownię. Arşag odzyskał gwałtownie siły, policjant wszedł za nim do
środka. Arşag otworzył drzwi ciemni i zatrzasnął je za sobą, zamykając na rygiel. Z drugiej
strony słychać było walenie w drzwi, na początku zaskoczone, potem nerwowe, pięściami i
butami. Arşag Sâvagian zipał, oblany potem i przyklejony do drewna drzwi. „Oszalałeś?
Natychmiast otwieraj!”. Nie mógł. Musiał się najpierw upewnić. Starzec dalej, wolnymi
ruchami, ściągał z brody liście oblepione krwią. Był jeszcze żywy, miał światło.
„Otworzyłem aparat – krzyczał do tych, którzy wytężali się, by wyłamać drzwi z zawiasów.
– Nie mogę was wpuścić. Zniszczy się negatyw”. Z trudem zdołał ściągnąć pokrywę, bo
jego palce, niegdyś przyzwyczajone do podobnych operacji, teraz drżały. Uderzenia
przeszły w potop przekleństw. Dopiero później Arşag zorientował się, że nie zapalił
czerwonego światła. Szedł po omacku, drżąc, a po twarzy ściekał mu pot. „Obawiałem się
zapalić światło, bo było czerwone. Nie chciałem już oglądać czerwieni przed oczami”.
„Opowiadasz głupoty – uspokajał go dziadek. – Światło to światło, a krew to krew”. A
jednak, kiedy Arşag wywołał fotografię z negatywu, światło i krew zmieszały mu się przed
oczami. Nie miał już żadnej wątpliwości. Starzec miał ponownie zamknięte oczy, głowę
lekko na boku i strużkę krwi łączącą oko ze skronią. Był to rzeczywiście Nicolae Iorga.
Arşag stał zagubiony, ze wzrokiem wbitym w fotografię. Ponownie rozległo się walenie w
drzwi. Zrobił pospieszne kopię, ukrył ją, jeszcze wilgotną, pod stosem starych fotografii i
otworzył. Dzielnicowy wyrwał mu fotografie i negatyw.
Od tamtego czasu Arşag nie chciał już robić zdjęć. Zamknął pracownię, a narzędzia
zaryglował w skrzyni wraz ze starymi fotografiami. Zachował tylko dwie, na które patrzył
co noc. Pierwsza zrobiona poprzedniego lata, w Văleni, gdzie Nicoale Iorga uśmiecha się,
w słomkowym kapeluszu na głowie, obok Siruniego i grupy Ormian z Ploeszti, którzy
przyjechali go odwiedzić. Zza jego pleców wyskakują głowy dwojga dzieci.
Opublikowałem to zdjęcie w czasopiśmie „Ararat” po przeszło siedemdziesięciu latach,
prosząc o informacje na temat dzieci, które wychylają się zza masywnego ramienia Nicolae
Iorgi. Odpowiedź przyszła aż z Paryża: Anuş Kârmâzian, urodzony w Ploeszti, wyjechał po
wojnie do Francji, gdzie zajmował się handlem tekstyliami, rozpoznał siebie w jednym z
chłopców. Drugim dzieckiem był Zadig Muradian, słynny astronom, który także dotarł do
Paryża. To oni opisali nam scenę sprzed kilku dziesięcioleci, przypominając sobie aparat
na trójnogu Arşaga Sâvagiana, który zachęcał ich uniesioną ręką.
Arşag Sâvagian, najpierw twarzą w twarz z Nicolae Iorgą, ogromnym, uśmiechniętym, z
szeroko otwartymi oczami, w otoczeniu ludzi, następnie przechodził do kolejnego, równie
ogromnego, ale nieruchomego jak pień i z zaschniętą krwią na policzku. Później czas minął
szybko. Fotograf Arşag nie chciał już robić zdjęć, ale też nikt go więcej nie szukał.
Fotografowanie umarłych podczas wojny było najmniej pożyteczną rzeczą z możliwych.
Śmierć szerzyła się nad ziemią, zgarniając niezliczone oblicza, jak fasetki pszczelego oka.
Gdy wojna się skończyła, Arşag Sâvagian, w którego szufladach już nie błyszczały
brylanty, a kawiarnie nie rozbrzmiewały jego ciepłym głosem, zgrubiałym od alkoholu i
papierosów, czekał, błądząc wzrokiem po swoich fotografiach, by zażądano od niego ceny,
jaką musi zapłacić. Rzeczywiście, przyszli pewnej nocy inni ludzie, w innych mundurach,
ale uderzali w drzwi butami w taki sam sposób. Także i tym razem Arşag Sâvagian nie
otworzył, tylko że oni nie byli już tym zaskoczeni. Natężyli się i wyważyli drzwi. Arşag,
który wetknął fotografie w szczelinę między podłogą a ścianą, nawet nie wydawał się
zdziwiony sposobem, w jaki weszli. Siedział cierpliwie, aż skończyli przeszukiwać pudła
ze starymi zdjęciami, zerwali zasłony, przewertowali kartka po kartce książki z półek i
zwinęli dywany, opukując podłogę. Arşag starał się patrzeć przez okno, aby nie korciło go
spoglądanie w róg, gdzie wsunął fotografie w cienki schowek między drewnem a tynkiem.
Motyw jego winy był prosty: jego nazwisko figurowało, z pewnością, na listach
współpracowników Komendy Głównej Policji. Niczego nie musiał wyjaśniać, bo nikt go o
nic nie pytał. Ani później, gdy dotarł do Aiud, a w końcu do Poarta Albă{12}, do kanału.
Tam nikt nie zadawał sobie ani jemu pytań, czego szuka pomiędzy murami. Pytanie raczej
brzmiało, czy komuś jeszcze udało się pozostać po drugiej stronie drutu kolczastego.
Kiedy po wielu latach bramy więzienia otworzyły się także dla niego, Arşag Sâvagian
pozostał na progu, oszołomiony i sam. Pierwsze kroki postawił spoglądając raczej w tył, w
stronę popielatych murów. Nowy świat nie przyjął go ani przyjaźnie, ani wrogo, lecz z
obojętnością. Tak jak w kinie, gdy projekcja się zaczęła, wszystkie miejsca są zajęte i
błądzisz daremnie po omacku między fotelami, bo wszyscy śledzą, co dzieje się na ekranie.
Arşag Sâvagian, tułając się po tym świecie, który już dawno temu zamknął się za nim,
kroczył ze strachem. Między nim a fotografią nie było już murów, które by go strzegły.
Drzemał w zamarzniętych pociągach, niezliczoną ilość razy okazywał zaświadczenie o
uwolnieniu, aby uniknąć szturchańców kontrolerów, oglądał bezkresne pola, aż wysiadł
niezauważony na dworcu w Ploeszti i ruszył własnymi śladami, niegdysiejszego fircyka,
które teraz były zbyt wąskie dla szerokich podeszew jego butów. Na ulicy Dworcowej
domy, niegdyś świeże i piękne, były szare, tylko kasztany, których ręka ludzka nie zdołała
zniszczyć, pozostały niezmienione. Pragnął nie odnaleźć lokalu, będącego jednocześnie
domem i warsztatem, ale on na niego czekał, z pordzewiałą kłódką, która otworzyła się
przy pierwszym dotknięciu. Czekały na niego też zdjęcia, ukryte w szczelinie między ścianą
a podłogą. Stąpał pomiędzy odłamkami, usiadł na stercie przeszukanych książek,
sklejonych już od wilgoci, na rozprutych materacach, nadgryzionych przez myszy, na
stosach ubrań. Starzec z posklejaną od krwi brodą, o łagodnym spojrzeniu, pozostał
jedynym jego łącznikiem ze światem, który zostawił za sobą. Ależ nie, istniał jeszcze, w
odległości stu kilometrów, inny starzec, ku któremu zbliżał się przemierzając inne
zaśnieżone pola, drzemiąc w innych zamarzniętych pociągach, idąc skulony inną ulicą
Dworcową, tym razem w Fokszanach, gdzie podobnie tylko kasztany zmieniały się
wyłącznie pod wpływem pór roku. Tym drugim starcem, od którego Arşag Sâvagian
nauczył się sztuki fotografowania i jedynym do którego drzwi zapukał, był mój dziadek
Garabet Vosganian.
Dziadek położył fotografię na stole i sfotografował ją ponownie. Potem powiększył
negatyw. „Trzeba było więcej światła” – powiedział dziadek. „Było zbyt ciemno – bronił
się Arşag Sâvagian. – Nie było nawet skrawka księżyca”. „Powinieneś był być na to
przygotowany”. „Nie byłem. Nie zdołałem się przygotować nawet do dziś”. „Nie płacz
już” – mówił dziadek. „Nie płaczę – obruszył się Arşag Sâvagian. – Zostało mi tak z
czasów więzienia, od wiatru”.
Właściwie, powiększając zdjęcie, jakby wchodząc w jego świat, Arşag Sâvagian
wywoływał ból, zdrapywał paznokciem strup, by rana się nie goiła. „Dlaczego? – pytał
dziadek. – Przecież fotografowałeś tylu zmarłych, różnego rodzaju”. „Nie wiem – trząsł się
Arşag, skulony z zimna, które już z niego nie wychodziło. – Zastanawiałem się nad tym.
Myślę, że przypomina mi ojca. Dokładnie tak wyglądał, gdy odnalazłem go pośród
zmarłych w Perle, podczas pożaru w dzielnicy ormiańskiej. Przypomina mi wszystkich
naszych umarłych. Tacy zakrwawieni, zmarli są do siebie podobni, czyż nie?”.
Trzymana pod koszulą fotografia pożółkła, a jej rogi pozaginały się. Arşag Sâvagian
wpatrywał się w nią aż do chwili, gdy kontury, niezwykle wolno, ponownie zaczynały się
ruszać. Starzec podnosił się, podpierając się o pnie, szedł w jego kierunku, otrzepując
sobie brodę z suchych liści. Pewnego ranka, pośród rzeczy porozrzucanych po pokoju,
Arşag znalazł kilka suchych liści. Przerażony, nie mógł już spać, zdrzemnął się jedynie
odrobinę, o świcie. Ale suchych liści przybywało. Aby jakoś to wytłumaczyć, Arşag
Sâvagian zaczął zbierać liście z bruku, przynosić je do domu i rozsypywać. Tak znaleźli go
pewnego ranka nie ci, którzy szukali go na poważnie, ale jacyś zbłąkani jak on, którzy
weszli przez pozostawione otwarte drzwi, by się troszkę ogrzać. Siedział z otwartymi
szeroko oczami, patrząc na fotografię i dalej, poza nią. Na piersi, na rękach miał
porozrzucane suche liście kasztanowców z ulicy Dworcowej lub pozbierane spod dębów z
ulicy Strejbicu, pożółkłe, zaczerwienione, jak tamta fotografia, wszystkimi płynami ciała,
które mogą spływać cienkimi strużkami po skroniach – potem, krwią i strachem.
Rok 1958 rozpoczął się w środę, tego samego dnia narodziła się Europejska Wspólnota
Gospodarcza. I jak to się zawsze dzieje z latami, które nie są przestępne, a które zaczynają
się i kończą w tym samym dniu tygodnia, rok 1958 zakończył się w środę, akurat w dniu,
kiedy Fulgencio Batista opuścił Kubę, wypędzony przez rewolucjonistów Fidela Castro.
Tak oto, zakończywszy się zamianą jednego dyktatora na drugiego, rok 1958 wycofał się
pokonany i zostawił, bezradny, na łasce przyszłych dziejów odróżnienie dobra od zła.
Ziemia okrążyła Słońce dokładnie, ale ostrożnie, powiedziałbym wręcz, że na palcach,
chroniąc bowiem to, co ponad nią, i uspokajając to, co wewnątrz, sprawiła, że 1958 był
rokiem bez klęsk żywiołowych. Kiedy jednak nie mogła opanować drżenia, sprowadzała
trzęsienie ziemi w miejsca jak najbardziej odległe, takie jak Alaska, gdzie jej wybuchy,
uznała, nawet trzęsienia o ośmiu stopniach w skali Richtera, mogą być łatwiejsze do
zniesienia. Ziemia okazała się rozsądna i ostrożna, ale nie można powiedzieć tego samego
o jej mieszkańcach. Oni byli jak najbardziej wzburzeni, ba, nawet możliwie najbardziej
wojowniczy. Dawne wojny nie skończyły się w 1958 roku, dla odmiany rozpoczęły się
nowe.
We Francji ponownie doszedł do władzy Charles de Gaulle, bohater wojenny, tym
razem jako pierwszy prezydent V Republiki, po tym jak uprzednio po wygranych wyborach
parlamentarnych został premierem. Jeśli w kraju takim jak Francja człowiek może być
kolejno premierem i szefem państwa, w ZSRR takie środki ostrożności nie są potrzebne.
Nikita Chruszczow, pierwszy sekretarz Komunistycznej Partii ZSRR, obalił Nikołaja
Bułganina zostając premierem, co nie skłoniło go bynajmniej do uzupełnienia lewej strony
uzębienia; śmiał się swobodnie, taki szczerbaty, pełnymi ustami pomiędzy dwiema
groźbami ataków nuklearnych. W niczym niegorszy, ale bardziej dbający o wygląd, a
przede wszystkim o dopięcie na ostatnią haftkę kołnierza munduru, Mao Zedong rozpętał
Wielki Skok Naprzód, obrócił w proch osady chińskie w dziesiątkach tysięcy gmin, w
których miliony Chińczyków odlewały stal wiadrami i majstrowały szkielety czołgów
śrubokrętem. Wykonywana w warunkach niewoli jak za czasów budowy Wielkiego Muru, z
tą jedną różnicą na gorsze, że tymczasem pojawiły się ideologie, zmarnowana praca narodu
chińskiego przemieniła tylko wielki skok naprzód w wielki skok w tył, do nękanych przez
głód czasów wojny domowej. Bliski Wschód rozgrzewał się dalej. Egipt, Syria, a nieco
później Jemen utworzyły Zjednoczoną Republikę Arabską, wybierając na jej prezydenta
Gamala Abdela Nasera.
Izrael się zbroi. Europa ma jednak wiele do zrobienia u siebie w domu. Zimna wojna
weszła w nową dramatyczną fazę, spór wokół Berlina Zachodniego stanowi ryzyko
wplątania kontynentu w wojnę. I aby pokazać, że nie żartują, chociaż w tym względzie
narody, zwłaszcza Europy Wschodniej, nie miały żadnych wątpliwości, a ofiara okazała
się, jak każda ofiara, niepotrzebna, Sowieci zdecydowali, przy szerokim udziale władz
rumuńskich, powiesić Imrego Nagya, przywódcę rewolucji węgierskiej z 1956 roku.
Gdy nie miały z kim toczyć walk wewnętrznych, narody zaczynały walczyć między sobą.
Chiny i Tajwan kontynuowały wojnę domową. Liban rozpoczął własną wojnę. Francja, po
zwycięstwie w Europie, dzieląc tę chwałę z Niemcami Konrada Adenauera, traci w Afryce
terytorium za terytorium: Sudan, Czad, Kongo Brazzaville, Gabon i Republikę Środkowej
Afryki, podczas gdy Algieria jest coraz bardziej podzielona, pozostając francuską jedynie
w utworach Alberta Camus. Fidel Castro oblega Hawanę, Fajsal zostaje premierem Arabii
Saudyjskiej z późnym echem polityki brytyjskiej z czasów Lawrence’a z Arabii, podczas
gdy inny Fajsal, młody król Iraku, ginie w zamachu bombowym, a Irak i Jordania zbliżają
się na wzór ZRA, ale rozchodzą szybciej niż nowe państwo kierowane przez Nasera.
Zimna wojna na ziemi rozgrzała niebo. ZSRR kontynuował projekt Sputnik, podczas gdy
Stany Zjednoczone uruchomiły serię satelitów Explorer i stworzyły NASA. Podarte na
strzępy przez szaleństwo satelitów, niebo mści się na kim popadnie. Drużyna piłkarska
Manchester United straciła dwie trzecie składu w tragicznej katastrofie lotniczej. Samolot,
który przewoził zawodników, spadł nad Monachium, wracając z Belgradu, po tym jak
drużyna zakwalifikowała się do półfinału Pucharu Europy, remisując z drużyną Czerwonej
Gwiazdy. Ośmiu graczy, w tym kapitan drużyny Roger Byrne, straciło życie. Ocaleli
legendarny trener Matt Busby i jeden z idoli mojego dzieciństwa, bohater z 1966 roku,
napastnik Bobby Charlton.
Jak niemal zawsze, gdy czuje, że ludzie zapominają o wierze, dobry Bóg postanowił
wezwać do siebie swojego syna, to znaczy tym razem papieża Piusa XII, po prawie
dwudziestu latach pontyfikatu, podczas których zdaniem jednych umiejętnie zarządzał
Watykanem, zdaniem innych z niedopuszczalnymi ustępstwami, jak to się zawsze dzieje,
gdy jesteś zmuszony poprowadzić swoje stado jako duszpasterz przez różnego rodzaju
gorące i zimne wojny. On sam, miewając wątpliwości co do sensu własnej egzystencji,
pozostawił przed śmiercią encyklikę Meminisse Juvat, w której apeluje o powrót do
wartości chrześcijańskich, tak aby świat mógł zostać, wreszcie, zbawiony. Wartości, które
rok później wylicza jego następca Jan XXIII w swojej pierwszej encyklice Ad Petri
Cathedram: prawda, jedność i pokój. Zasady, które, jeśli pomyślimy o następnych latach,
pozostały wyłącznie w pięknych bibliotekach Watykanu i wyliczeniach papieskich
biografów. Rewolucje i wojny, przetykane w czasach pokoju zamachami, trwały dalej,
niewyczerpany temat dla przyszłych encyklik.
Jeśli rany wojny zamknęły się w rytmie jazzu, bóle zaś ustały w rytmie bluesa, zimne i
gorące wojny z 1958 roku, pomiędzy Europą Zachodnią i komunistyczną, ciągnące Berlin
Zachodni niczym łach wydzierany sobie na polu bitwy przez łupieżców umarłych,
pomiędzy Chinami, które cofały się za sprawą skoków naprzód, a nadal samotnym
Tajwanem, pomiędzy Francją a rebeliantami z północnej Afryki, pomiędzy CIA a
indonezyjskim rządem generała Sukarno, wojny domowe w Libanie i Iraku, a nawet wojna
satelitów, rewolucje, które przepędzały zmęczonych dyktatorów, a na ich miejsce wynosiły
innych, odbywały się w rytmie cha-chy, a dokładniej cha-cha-cha. Trzy szybkie kroki,
„cha”, „cha”, i znowu „cha”, a następnie jeden krok w tył, jakby wszystko poszło do
przodu za szybko. Druga połowa, która nie wyczerpuje się w wojnach, która poza
przemieszczeniami na mapie dostrzega afrykańskie dzieci z opuchniętymi brzuchami i
wychudzonymi z głodu ramionami oraz czuje chłód deszczów, co nadejdą, uwolnione z
czarnych chmur wznoszących się z wnętrza ziemi nad atolem Bikini czy Wyspami Bożego
Narodzenia – jakaż ironia zestawia ze sobą te nazwy i eksperymenty nuklearne – druga
połowa zatem wobec tej zbyt długiej drogi, by dotrzeć na koniec świata, wciąż marzy.
Dymitr Szostakowicz jest, w Paryżu, solistą i kompozytorem dwóch koncertów na
fortepian. Po tej samej stronie muru Truman Capote i Jack Kerouac opowiadają o
świadomym cierpieniu i tułaczce. Po drugiej stronie Borys Pasternak pisze Doktora
Żywago, rodzaj Archipelagu GUŁag wolnych jeszcze ludzi, w którym do wszystkich
cierpień dochodzi cierpienie z powodu miłości. Borys Pasternak zostaje zmuszony przez
władze sowieckie do rezygnacji z Nagrody Nobla, ale pozostaje on, u podnóża muru,
wielkim zwycięzcą 1958 roku. A na szczytach, nie znalazłszy sobie miejsca ani po
wschodniej, ani po zachodniej stronie muru, Albert Camus palący nieustannie.
Vladimir Nabokov napisał trzy lata wcześniej Lolitę i, co jest zupełnie dziwne, w
pewnym sensie tragiczna Lolita o imieniu Marilyn Van Derbur zdobyła tamtego roku tytuł
Miss Ameryki. To ona ujawni kilka lat później, że w dzieciństwie była gwałcona przez
ojca, i będzie walczyć o ukojenie cichego cierpienia dramatów kazirodczych.
Niezadowoleni z królów, oferowanych im przez dynastie, chronionych przez pałace i
wyłanianych przez zwycięskie rewolucje okupione porażką, ludzie stworzyli własnych
królów, o bardziej dostępnych zawodach i którzy gościli w większych przestrzeniach,
takich jak stadiony czy sale koncertowe. Ci nowi królowie byli młodzi i mieli panować
wiecznie. Jeden z nich, Elvis Presley, stał się królem rocka. Jeśli cha-cha, taniec salonowy
roku 1958, pochodziła z Ameryki Łacińskiej, zrodziła się z mambo i z kolei dała początek
salsie, rock nie przybył znikąd, był tam od wieków, w podmiejskich dzielnicach Memphis
zamieszkiwanych przez czarnych, mieszających rytm bluesów Roberta Johnsona albo Johna
Lee Hookera z gospel śpiewanym w kościołach. W 1958 roku Elvis został zabrany do
wojska i wysłany do Niemiec; okazja dla jego wielbicielek, by podsycić tęsknotę, a dla
twórców legend, by umocnić jego pozycję, jak to zawsze bywa, budowaną właśnie na
podwalinach nieobecności.
Drugim królem roku 1958, urodzonym, a nie sztucznie stworzonym, był Pele – król
futbolu. Brazylia zdobyła wtedy tytuł mistrza świata, z drużyną w której skład wchodzili
Gilmar, dwóch Santosów, Garrincha, z jedną nogą krótszą, Zagalo i inni o nazwiskach
dźwięcznych jak krople deszczu: Didi, Vava, Zito i Pele. Oto osiemnastoletni chłopak
płaczący z radości po strzeleniu trzech goli w półfinale przeciwko Francji Kopy i
Fontaine’a oraz w finale dwóch bramek gospodarzowi, Szwecji; płaczący tak, jak to
potrafią królowie wieńczeni laurami, a królowie koronowani nigdy nie będą umieć.
1958 był rokiem zamętu i olśnienia. Co się tyczy tego pierwszego, rok 1958 zilustrował
siebie samego w Zawrocie głowy, filmie Alfreda Hitchcocka z Jamesem Stewartem i Kim
Novak w rolach głównych. Stan olśnienia: wynalezienie lasera. Zamęt i precyzja: jak broń
z teleskopem, który celuje, obracając się powoli nad tłumem, i strzela na chybił trafił. Te
mieszane wynalazki roku 1958 zapowiedziały ludobójstwo drugiej połowy wieku, a
mianowicie zabijanie na chybił trafił, skierowane, jak widać, przeciwko temu milczącemu
i zdumionemu ludowi zabitych lub co najmniej niespodziewanie zagrożonych. Połączenie,
w którym może wygrać tylko ten pierwszy: jeden stawia cel, drugi swoją krew.
Ci zaś, którzy postawili na cel i krew jednocześnie, wycofywali się powoli na pustynię
lub w góry. W 1958 roku Rumunia była jedynym krajem, gdzie antykomunistyczny opór
trwał nadal. I miał jeszcze trwać do 1962 roku, ostatni bohater ruchu oporu był chłopem o
imieniu Ion Banda, zabitym przez oddziały Securitate w górach Banatu.
W 1958 roku zmarł Petru Groza. Wyprawiono mu uroczysty pogrzeb. Na stanowisku
przewodniczącego Prezydium Wielkiego Zgromadzenia Narodowego zastąpił go Ion
Gheorghe Maurer. Co się tyczy spraw zagranicznych, Rumunia podpisała różnego rodzaju
traktaty, a w sprawach wewnętrznych represje się wzmagały, tak aby Rosjanie widzieli, że
rząd panuje nad sytuacją i że Armia Czerwona może bez obaw wycofać się z terytorium
Rumunii. Represje zaś, jak to najczęściej bywa, zwróciły się przede wszystkim przeciwko
intelektualistom. Młodych ludzi, przesłuchiwanych po rewolucji węgierskiej, wydalono z
uniwersytetów. Constantin Noica, Arshavir Acterian i inni zostali aresztowani. Podobnie
założyciele organizacji Rugul aprins. Duchowny Daniel Tudor zmarł wkrótce w więzieniu,
a poeta Vasile Voiculescu przeżył zaledwie kilka miesięcy po wyjściu na wolność.
Uwięziono również Arsene Papacioca, w przyszłości wielkiego spowiednika, oraz
Dumitru Stăniloae. „Chcieliście spalić komunizm gorejącym krzewem!” – krzyczał
prokurator. A jednak ogień tlił się jeszcze przez ponad trzydzieści lat.
Dawni oprawcy ciała i umysłu zostają wydaleni: Iosif Chisinevschi albo Mihail Roller.
Ten ostatni, rzecz zupełnie niepojęta u tego typu ludzi, popełnił samobójstwo. To nie było
samobójstwo pozorowane, rzeczywiście sam odebrał sobie życie. Tamtego roku nowi kaci
wzmagają prześladowania. Wobec bogatych chłopów i handlowców. Rozpoczął się
męczący wysiłek industrializacji. Tak jak w Chinach im bardziej rozwijała się gospodarka,
tym bardziej wzrastało ubóstwo. „Co mamy zrobić?” – zapytał Gheorghe Gheorghiu-Dej
Nikitę Chruszczowa. Z uśmiechem szczerbatym po lewej stronie, któremu miało
towarzyszyć uderzenie butem w pulpit w ONZ, Chruszczow udzielił mu rady w sowieckim
stylu: „Sprzedajcie Żydów!”. Co też się stało. Ceny zostały ustalone od głowy Żyda.
Dopiero później Ceauşescu dostosował ceny do wymogów rynkowych, nawet jeśli tak
ustalone ceny nie były zgodne z systemem wartości dyktatury proletariatu: to znaczy
kilkakrotnie więcej dolarów za intelektualistę niż robotnika. Jako że wśród Żydów było
wielu intelektualistów, handel kwitł.
Życie toczy się dalej. Wyczyszczone strzelbami Securitate z wszelkich śladów oporu
antykomunistycznego, lasy w Haţeg zostają ponownie zasiedlone po przeszło dwóch
wiekach przez żubry. Pierwszą parę przywieziono z Polski i na jej cześć wydano nawet
serię filatelistyczną. W Rumunii pojawia się telewizja. I kilka nowych filmów: Dwóch
sąsiadów Geo Saizescu i Halo, to pomyłka, komedie z młodymi i pięknymi aktorami takimi
jak: Iurie Darie, Ştefan Tapalagă, Rodică Tapalagă, Stela Popescu. Trzy lata po śmierci
mistrza Georgego Enescu odbył się pierwszy festiwal jego imienia. Nowa nomenklatura
oklaskuje Yehudiego Menuhina i Davida Ojstracha w podwójnym koncercie na skrzypce
Bacha, pod dyrekcją Georgego Georgescu, któremu z tej okazji wybacza się germanofilskie
sentymenty. David Ohanesian dostaje owacje w pierwszym rumuńskim Oedipe, pod batutą
Constantina Silvestriego. Iolanda Balaş zdobywa swój pierwszy tytuł mistrzyni Europy w
skoku wzwyż, a drużyna Petrolul z Ploeszti, kierowana przez Pahontu, wygrywa krajowe
mistrzostwa piłki nożnej.
Na naszym podwórku w Fokszanach, na ławce po morelą, starcy zbierają się po
południu na kawę i opowiadają sobie o zachodach słońca nad brzegiem Bosforu i smaku
winogron z czasów dzieciństwa. Młodzi przekraczają plan roczny i z pewnością
przekroczą także pięcioletni, idą dumnie, w stylu Sergiu Malagamby{14}, i wyjeżdżają w
soboty poza miasto zakładowymi ARO. Carol Spiegel, zwolniony z więzienia, pojawia się
na naszej ulicy, ale trzy miesiące później zostaje ponownie aresztowany. Kiedy wyjdzie na
dobre w 1964 roku, zrobi to tylko przez upór, trudny do wyjaśnienia, by umrzeć gdzieś
indziej niż na obojętnych oczach swoich oprawców.
Temelie, stolarz, i Mitică, szalony drwal, każdy w swoim własnym stylu ubierania się i
zachowania, 10 maja przechodzą przez ulicę w kierunku pomnika Bohaterów. Jako jedyni
nadal czczą bohaterów w dzień święta dynastii, bo głośniki przywieszone na ścianach
brzęczą dzień wcześniej patriotyczne pieśni w tonacjach rosyjskich z okazji 9 maja, dnia
zwycięstwa nad nazistowskimi Niemcami, ustawiając w ten sposób bohaterów w kolumnie
za czołgami rosyjskimi i przybijając na ich posiniałych czołach czerwoną gwiazdę.
Smutny rok, trawiony wyrzutami sumienia, próbując w ten sposób osłodzić nadchodzące
czasy, wydaje na świat Madonnę, Sharon Stone i blond lalkę Barbie.
Moja matka wspomina, że w chwili moich narodzin słychać było przechodzący pod
oknami przy wtórze fanfary orszak pogrzebowy. Było to więc w okolicy południa.
Pielęgniarki podbiegły do okna, mama zaś krzyknęła zmęczonym i przerażonym głosem:
„Dziecko wypada!”. Nie wypadłem. Dla odmiany zrobiłem łukowate siku, inaugurując w
możliwie najbardziej naturalny sposób moje relacje ze światem. Tak oto mama
dowiedziała się bez konieczności dopytywania, że urodziła chłopaka. Kim była osoba,
która przy zawodzących dźwiękach mosiądzu i pod bardziej ciekawskimi niż boleściwymi
spojrzeniami, właśnie odchodziła, aby zrobić mi miejsce na tym świecie, nigdy się nie
dowiemy.
Także w chwili moich narodzin odbyło się w Bukareszcie przyjęcie wydane przez
Gheorghiu-Deja z okazji wyjazdu ostatniego eszelonu wojsk sowieckich z Rumunii. W
pierwszej właściwie chwili spotkałem więc jednocześnie śmierć i historię, moje narodziny
zostały osadzone w równowadze. Wraz z nimi liczba żywych przewyższyła liczbę zabitych
ze wszystkich dziejów, które poprzedziły ten moment.
Ormiańscy starcy mojego dzieciństwa znali trzy rodzaje zdarzeń: takie, których unikali,
takie, na które czekali, i takie, które wzięły ich z zaskoczenia. Szczere mówiąc, wszystkie
okoliczności, przez które przeszli, można zaklasyfikować do tej trzeciej kategorii, bo
zdarzenia, których unikali, w końcu się zdarzyły, a te, których oczekiwali, nigdy nie
przyszły. Postrzegane w ten sposób życie moich dziadków jest jak pewnego rodzaju
kronika niespodziewanych rzeczy.
Mówienie zatem o tych niespodziewanych zdarzeniach jest także sposobem pisania
Księgi szeptów. Wyliczenie zdarzeń, których pragnęli uniknąć, oznaczałoby napisanie
Księgi szeptów w odwrotnej kolejności. Co się zaś tyczy tych rzeczy, na które czekali
starcy mojego dzieciństwa jeszcze w czasach, gdy nie byli tacy starzy, podzieliły ich one na
dwa obozy: na tych, którzy oczekiwali przybycia Rosjan, i na tych, którzy czekali na
Amerykanów. Ostatecznie obie strony zostały połączone w jeden obóz, ponieważ ci, którzy
czekali na Rosjan, po tym jak Rosjanie wreszcie przyszli i prześcigali się w pijaństwie,
łupili zegarki, patrząc na nie jak Indianie Kolumba na szklane paciorki, uganiali się po
podwórkach za dziewczynami, obsadzili na ważnych stanowiskach wszelkiego rodzaju
niewykwalifikowanych robotników i tragarzy jarzyn, a więc czekający na Rosjan przenieśli
się pokornie do drugiego obozu i czekali na Amerykanów. W rzeczywistości obóz
prorosyjski był reprezentowany wśród moich starych Ormian przez jednego tylko
człowieka: Dicrana Bedrosiana. Pokorny, ale jednak podejrzany w myśl zasady, że
bolszewizm jest chorobą, która jak reumatyzm niekiedy odpuszcza, ale z której nigdy się
już nie wyleczysz, Dicran Bedrosian został przyjęty przez radę parochialną i obóz
proamerykański, a nawet uczestniczył w tajnych posiedzeniach, które odbywały się w
grobowcu Seferiana.
Do drugiego obozu należeli zatem wszyscy pozostali. Niektórzy czekali na Amerykanów
jeszcze w przeszłości, a mimo to się nie wyleczyli. Nie tylko na nich, ale również na
Francuzów czy Anglików. Pamiętali o tym, jak ich rodzice za czasów „czerwonego
sułtana” Abdula Hamida, przerażeni okropieństwami, które opowiadano o rzeziach w 1895
roku, czekali na statki amerykańskie, aby zapełniły cieśniny i ocaliły ich. I także od
rodziców wiedzieli o tym, jak Armen Garo i jego grupa, która zajęła Bank Osmański,
zostali uratowani przez statek angielski. A pośród tych jeszcze żyjących byli i tacy, którzy
usłyszawszy o statkach francuskich, że przybyły, by ocalić walczących z góry Musa, tułali
się, tak jak mój dziadek Setrak, wtedy piętnastoletni wyrostek, śpiąc za dnia skuleni jak
dzikie zwierzęta i przemieszczając się nocą skrajem lasów lub przyklejeni do murów,
omijając wioski i drogi, ubrani w tureckie stroje, i podążali na południe, ku wybrzeżom
Morza Śródziemnego. Ale inne statki angielskie czy francuskie nie pojawiły się, a po
walkach w cieśninie, od Gallipoli zdobytej w 1916 roku przez kapitana Salonik Kemala
Paszę, w przyszłości Atatürka, nie pokazali się już także Amerykanie.
„Nawet więcej ‒ wspominał Anton Merzian, szewc z ulicy Zjednoczenia ‒ Amerykanie
opuścili małą Republikę Armenii, odmawiając protektoratu sugerowanego przez traktat z
Sèvres”. „Nie zostawią nas na łasce losu” – mówił mój ojciec chrzestny Sahag Șeitanian,
który uparcie powtarzał to nawet po wiadomościach nadawanych przez BBC na temat
konferencji w Jałcie, które w grobowcu Seferiana, tłumacząc z uchem przyklejonym do
drewnianej skrzynki radiowej, przekazywał im Arşag, dzwonnik. Tymczasem Rosjanie
weszli do Fokszanów, ormiańscy intelektualiści z Bukaresztu i Konstancy zostali
aresztowani i wysłani na Łubiankę, a stamtąd, przebrani jak warzywa, wywiezieni na
Syberię. W Bukareszcie powstał Front Armenii, który postanowił rozprawić się najpierw z
książkami z ormiańskiej biblioteki Hovsepa i Victorii Dudian oraz ze zdjęciami ze ścian, te
uznane za szkodliwe w nowych czasach upychając w kartonowych pudłach i wreszcie
paląc je na dziedzińcu katedry. W biurze parochialnym kościoła ormiańskiego w
Fokszanach zrezygnowano najpierw z portretu Roosevelta, a potem Churchilla. Z goryczą
zrezygnowano ostatecznie także z portretu króla, którego przemówienia o abdykacji
wysłuchali w radiu, nie wierząc własnym uszom. Sahag Șeitanian nie zgodził się, pod
żadnym pozorem, na schowanie fotografii generała Andranika, walczącego zarówno
przeciwko okupacji tureckiej, jak i bolszewickiej, ani jego towarzysza broni Kevorka
Ceauşa, twierdząc słusznie, że tak przedstawieni, w żołnierskich mundurach, z koalicyjką i
w karakułowych czapach mogą uchodzić w oczach potencjalnego gościa w parafii za
Surena Spandariana, współpracownika Lenina, i Stepana Szaumiana, bojownika z Baku,
którzy umarli zbyt wcześnie, aby ich zdjęcia pojawiły się w panoplii bolszewickich
przywódców. W miarę jak półki z książkami rzedły i pustoszały ściany z fotografiami,
przygasały też nadzieje. Pozostała jedna jedyna, którą wyrażali coraz mniej liczni i coraz
rzadziej, raczej jako wrażenie niż oznakę przenikliwości. Ta historia staje się, jeśli można
tak powiedzieć, jedną z najcichszych historii w Księdze szeptów.
Ta opowieść, którą nazywamy Księgą szeptów, nie jest moją historią. Rozpoczęła się na
długo przed czasem mojego dzieciństwa, kiedy rozmawiano szeptem. Rozpoczęła się na
długo wcześniej, zanim stała się książką. I nie wzięła początku w Fokszanach, mieście
mojego dzieciństwa, lecz w Sivas, w Diyarbakırze, w Bitlisie, w Adanie, w regionie
Cylicji, w Vanie, w Trabzonie, we wszystkich wilajetach wschodniej Anatolii, gdzie
urodzili się Ormianie mojego dzieciństwa, którzy zaliczają się do bohaterów tej książki.
Ba, nawet jeszcze wcześniej, wraz z legendami i lękami, o których starcy mojego
dzieciństwa słyszeli i których doświadczyli we własnym dzieciństwie. W czasach, gdy
były to tylko przewracane kartki, bardziej zakrwawione niż czytane, strony księgi
kontynuowały historię masakr z lat 1894–1895, opowiadały o zaciekłym oporze górali z
Sasunu, mieszkańców Zejtun, dowodzonych przez partię Hinczak i fedainów z Vanu.
Mówiły o zajęciu Banku Osmańskiego przez grupę dwudziestu pięciu uzbrojonych Ormian
z Armenem Garo na czele, którzy wzięli około stu czterdziestu pracowników banku za
zakładników, grożąc, że wysadzą w powietrze cały skarb imperium, jeśli obce mocarstwa
nie zainterweniują, by powstrzymać zabijanie ludności ormiańskiej. Akt uznany przez
wrogów Ormian za pierwszy atak terrorystyczny w historii, ci zaś, którzy tego dokonali,
uważali to za gest sprawiedliwości, mający zwrócić uwagę całego świata na tragedię,
niestety będącą wtedy w stadium początkowym.
A możliwe, że w swej najgłębszej części Księga szeptów zaczyna się od innej księgi –
bo tak jak ludzie rodzą się z ludzi, książki rodzą się z książek i potem dorastają same – od
księgi powstałej tysiąc lat temu, nazwanej Księgą śpiewów żałobliwych, napisanej przez
Grzegorza z Nareku. Bo księga była przewodnikiem w modlitwie, a płacz był uważany za
lek na niedole czasu, często jedyny, o czym świadczyć może fakt, że Księga śpiewów
żałobliwych była używana w walce z chorobami i umieszczano ją, wtedy gdy nic więcej
nie dało się zrobić, u wezgłowia chorego, aby go uleczyć. To, że nazywała się Księgą
śpiewów żałobliwych, a ta księga się nazywa Księgą szeptów, nie oznacza, że droga od
lamentów do szeptu była drogą uleczenia. Oznacza to, że w tamtym czasie ludzie nie
utracili jeszcze wolności do lamentowania i w tej pochwale wygłaszanej przez Grzegorza z
Nareku pod adresem boskości Bóg był jeszcze na podorędziu. Porównanie tamtego lamentu
i tych szeptów nie oznacza, że jedno cierpienie jest zastępowane przez inne, lecz że istnieje
różnica między płaczem a płaczem zdławionym. W wieku mojego urodzenia na jedną łzę
przypadało tyle przelanej krwi, ile w tamtych czasach przez cały wiek wojen.
Wtedy zatem, gdy sprawy stają się jaśniejsze z chronologicznego punktu widzenia, gdy
ludzie zaczynają nosić nazwiska i twarze, możemy już odnaleźć domy, w których mieszkali,
ulice, którymi chodzili, przeglądać książki, które czytali, starając się zrozumieć ich myśli
po zagiętych rogach kartek lub po zapiskach na marginesach stron, a więc wtedy też
zaczyna się nasza historia, w 1890 roku, kiedy urodził Misak Torlakian w małej
ormiańskiej wiosce Ghiuşana, liczącej nie więcej niż dwieście istot, w wilajecie
Trabzonu. Trzy lata później urodził się w Afion Karahisar mój dziadek, ojciec mojego
ojca, Garabet Vosganian. Ci dwaj nie mieli szansy poznać się w dzieciństwie, bo mała
wioska Misaka Torlakiana była położona na północy, kilka kilometrów od morza, Afion
Karahisar zaś znajdowało się w sercu Anatolii, a w tamtym czasie Ormianie nie
podróżowali zbyt wiele. Dzieci zaś podróżowały najmniej, tylko z rzadka, do najbliższego
miasta, tak jak to się zdarzyło z moim dziadkiem od strony mamy, Setrakiem Melichianem,
który wraz ze swoją babcią udał się w męczeńską podróż do Erzurum. Podróżowali
natomiast młodzi ludzie wyjeżdżający do Europy, aby nauczyć się rzemiosła, języków
obcych, ożywić umysły i przywieźć jakiś pieniądz do domu, w świecie jeszcze biednym i
biblijnym, w którym góral schodził na równiny, aby wymienić wełnę i sery owcze lub
kozie na mąkę, owoce i warzywa od rolników. Tak oto Melichianie, starsi kuzyni dziadka
Setraka, dotarli do Krajowej. Nie mając dokąd pójść, ponieważ ich wioska została
zdziesiątkowana ogniem i mieczem, pozostali w Krajowej, odnaleźli, jak to już
opowiedziałem, dziadka Setraka, ucznia u golibrody w Odessie. Następnie on odszukał w
sierocińcu w Aleppo swoją siostrę Satenig, otworzył sklep kolonialny, z którego puszki
oliwek, kakao i kawy oraz to, co jeszcze zostało po skonfiskowaniu sklepu przez
komunistów, widziałem i ja poupychane w spiżarniach i sprawiające iluzję, że pewnego
dnia będzie mógł na nowo ożywić interes. Dziadek Setrak poznał moją babcię Sofię, z
którą się ożenił, gdy miała zaledwie szesnaście lat, potem urodziła się moja ciocia Maro,
ochrzczona imieniem najstarszej siostry dziadka, tej, która popełniła samobójstwo rzucając
się w wody Eufratu, a później urodziła się Elizabeta, moja matka, która następnie urodziła
mojego brata Melica, o imieniu legendarnego przodka rodu, księcia z Urmii, a jeszcze
później mnie, nadając mi imię Varujan, co w staroormiańskim określa nazwę ptaka, który
nie istnieje jako taki, ale tak jak zdolność latania znajduje się w każdym ptaku z osobna, ja
z kolei mam córkę Armine, co oznacza „Ormianeczka”, która zostanie dodana do linii
moich przodków, tak jak moja babcia Arşaluis, żona drugiego dziadka, Garabeta,
zapisywała na wewnętrznej okładce Biblii najważniejsze wydarzenia ze swojego życia.
Mianowicie spalenie domów w Perze, ucieczkę statkiem przez cieśninę Bosfor, śmierć jej
ojca Baghdasara Terziana na pokładzie, małżeństwo za pośrednictwem ojca Ignadiosa,
narodziny mojego ojca Bergiego. Potem nic już nie zapisała, miarkując, że nie będzie żyła
wystarczająco długo, aby zapomnieć o tym, co jeszcze jej się przydarzyło. We
wspomnieniach o babci Arşaluis wystarczy przywołać dwie rzeczy: łagodność, z jaką
kładła na stole chleb i vospabur, zupę z soczewicy, oraz spokój i światło, które roztaczała
wokół siebie, gdy czesała włosy.
Mój pradziadek Krikor Vosganian jawi się na zdjęciach jako srogi człowiek z grubym
podkręconym wąsem, w okrągłych okularach o czarnych oprawkach. Był urzędnikiem, miał
piękny charakter pisma i sądząc po wyglądzie i łańcuszku zwisającym z kieszeni, wiódł
uporządkowane życie. Czasami nosił fez, tak jak ja, jego prawnuk, noszę w Europie
kapelusz. Mojego dziadka Garabeta nigdy nie widziałem w fezie, nawet na zdjęciach.
Nosił kapelusz, całkiem nowoczesny jak na lata dwudzieste, długi płaszcz z podniesionym
kołnierzem. To zabawne myśleć o swoich dziadkach jak o dwóch młodzikach, o babci jak o
pulchniutkiej dziewczynce, o zielonych błyszczących oczach, z długimi falowanymi
włosami, odrzucanymi do tyłu pełnym wdzięku ruchem, z pulchnymi rączkami i dołeczkami
u podstaw drobnych palców, wyraźnie widocznymi, gdy rozkładała je, by pokazać
pierścienie. I dziadek, na wpół poważny, na wpół romantyczny, pierwszy młodzieniec, w
którym moja babcia zakochała się bez pamięci i którego darzyła wielką miłością przez
czterdzieści pięć lat, jakie dane im było wspólnie przeżyć. Dziadek poszedł do księdza
Ignadiosa w Gałaczu, ten wyciągnął listę aktualizowaną starannie na początku każdego
roku, z której odcinał grubą kreską nazwiska już załatwione, dodając nowe, ale nie na
koniec listy, lecz według tylko jemu znanych kryteriów tam, gdzie uważał za stosowne. Tym
oto sposobem moja babcia znalazła się na samym początku listy panien do wydania,
sporządzonej przez ojca Ignadiosa. Mój dziadek zaś, który myślał, jak każdy mężczyzna w
sile wieku, że wszystko mu się należy, a więc także stawić czoła tej liście od pierwszego
nazwiska, uczynił swatem starszego brata Davida i udali się we dwóch do domu Heghine
Terzian, gdzie były dwie córki, obie piękne, ale tylko jedna w wieku do zamążpójścia.
Dziadek kupił pudełko czekoladek, przewiązane wstążką, i duży bukiet kwiatów, który
niósł jego starszy brat. Widząc ich przez okno i myśląc, że narzeczonym jest David, a nie
Garabet, który od razu jej się spodobał, moja przyszła babcia Arşaluis ukryła się w
spiżarni i nie chciała stamtąd wyjść. Wyszła dopiero po długich prośbach i zapewnieniach,
że pretendentem do jej ręki jest Garabet, któremu z kolei i ona przypadła do gustu, więc
wszystko zdawało się przebiegać po myśli ojca Ignadiosa. Ale wkrótce potem mój dziadek
zniknął i słyszało się pogłoski, że wyjechał za Dunaj, do Silistry, gdzie miał kochankę. Co
zresztą okazało się prawdą. Babcia Arşaluis, jeszcze niepoślubiona, a już niepocieszona,
rozchorowała się i ani sole, ani frykcje skroni wodą kolońską nie pomogły. Tylko że
dziadek przekroczył zamrożony Dunaj i udał się do Silistry, by zobaczyć się z bułgarską
kochanką, ale też aby pożegnać się z nią na zawsze. Gdy wrócił, moja babcia, z
zaczerwienionymi od soli nozdrzami, rozsiewając wokół siebie silny zapach wody
kolońskiej, natychmiast doszła do siebie, ułożyła włosy i zbiegając co tchu po schodach,
rzuciła się na szyję narzeczonemu. Ojciec Ignadios, obecny na weselu, wyjął swoją listę i
po uważnym przyjrzeniu się włączył, bez słowa i pełen zadowolenia, do listy kandydatek
do korony ślubnej moją ciotkę Armenuhi, siostrę mojej babci.
Gdy patrzę teraz wstecz, mając tyle lat co moja babcia, kiedy się urodziłem,
wspomnienie moich dziadków w wieku starczym zaczyna się rozmywać. Dzieje się tak
przede wszystkim dlatego, że dziadek Garabet był niezmiernie wprawny w zachowywaniu
wspomnień o sobie samym. Rozumiejąc dzięki swej artystycznej naturze, że historia życia
każdego człowieka jest stworzona tylko częściowo z tego, co przeżywa on w czasie
rzeczywistym, reszta w równym stopniu składa się ze wspomnień, nadziei i obaw, dziadek
stworzył sobie życie równoległe, złożone z fotografii, licznych z młodości, mniej licznych z
dorosłego życia i niemal żadnych ze starości. Nie pozwólcie wprowadzić się w błąd przez
fakt, że w Księdze szeptów mowa o starcach mojego dzieciństwa. Garabet Vosganian, jeden
z bohaterów tej książki, nie jest pomimo swojego wieku starcem. W miarę jak podrastałem,
moi dziadkowie zaczęli młodnieć. Teraz moja babcia jest piękną nastolatką, z lepkimi
palcami od soku winogronowego i ze wzrokiem zagubionym w zachodzie słońca nad
azjatyckim brzegiem Bosforu, a dziadek młodym mężczyzną, który przekracza konno
zamrożony Dunaj, przybywając z Silistry, by poprosić babcię o rękę, z jej matką Heginą i
siostrą Armenuhi, jeszcze nieobecną na liście ojca Ignadiosa, klepiących biedę w małym
domku w Gałaczu, gdzie oprócz braku winogron i domowych prażonych orzechów bardziej
niecodzienne było to, że nad wodami – rzeki, a nie morza – słońce nie zachodziło, lecz
wschodziło. A kilka linijek dalej mój dziadek Garabet będzie już tylko dzieckiem. W ten
oto sposób, w miarę jak strony tej księgi piszą się i wertują, a ja się starzeję, moi
dziadkowie młodnieją, ja będę stary i będę ich kołysał, urodzimy się i umrzemy razem.
Misak Torlakian, dla odmiany, nie dbał o własne życie, nawet nim pogardzał. Wierzył
bardziej swoim marzeniom niż stanom świadomości. Brakowało mu uroku, był krępy, o
czarnych oczach i równie czarnych włosach, w dodatku kręconych, co bynajmniej nie
pomagało jego zakrzywionej twarzy się otworzyć. Był niezręczny i dlatego nawet w
najbardziej żywiołowych chwilach milczał. Nie można było znaleźć bardziej odmiennego,
a przez to jeszcze bardziej odpowiedniego towarzysza dla Generała Dro. Dlaczego
odmienny, to oczywiste. Odpowiedni, bo życie Misaka Torlakiana, szorstkie i
bezkompromisowe, było skłonne podążać do końca śladami złudzeń Drastanata Kanayana.
Przyciężki i przesadny w swoim milczeniu, Misak Torlakian miał upór i niezłomność
bojownika sprawiedliwości lub, jak to piszą w jego biografii, z powodów, które dopiero
poznamy, niezłomność Ormianina „Nemesis”.
Misak Torlakian miał pięć lat, gdy za panowania Abdula Hamida odbyły się pierwsze
pogromy w Imperium Osmańskim. Rozpoczęły się w Trabzonie i były kontynuowane w
wilajetach zamieszkanych przez Ormian, osiągając apogeum na południe od Adany.
Trabzon był w tamtym czasie zamieszkiwany przez dziesiątki tysięcy ludzi różnego
pochodzenia, od Turków, Czerkiesów, Kurdów i Azerów, po Greków, Ormian i Gruzinów.
Miasto pulsowało w pobliżu portu, skąd rozplatały się w kierunku podmiejskich dzielnic,
w tym także zamieszkiwanych przez chrześcijan, proste ulice, domy bez podwórek, o
prostych białych ścianach i płaskich dachach. Wieści rozchodziły się szybko i najczęściej
były związane z życiem portu, z życiem tych, którzy udawali się w morze lub z niego
wracali. Tak się to zdarzyło wtedy, gdy Bahri Pasza, wali z Vanu, zatrzymał się w
Trabzonie w drodze do Konstantynopola, odwołany ze stanowiska wskutek nacisków
obcych mocarstw, które skarżyły się wielokrotnie na jego okrucieństwa wobec Ormian.
Szacowano, że z jego rozkazu było około tysiąca zabitych i przeszło pięć tysięcy ludzi,
którzy zostawili swoje domy i dobytek, by uciekać jak najdalej z obawy przed represjami.
Sławny zatem z bestialstwa wobec Ormian, wali został powitany w porcie Trabzonu przez
ludność muzułmańską jak prawdziwy bohater i niesiony falą okrzyków do centrum miasta.
Być może mały Misak, trzymając za rękę wuja Manuka Aslaniana, był wtedy na ulicach,
wmieszany w milczący tłum Ormian, którzy oglądali zaniepokojeni triumfalne przejście
Bahri Paszy.
Starcy mojego dzieciństwa opowiadali sobie tamte wydarzenia. Spotkania, w których
nie uczestniczyły ani kobiety, ani dzieci, odbywały się popołudniami przy filiżance kawy.
Wszędzie musiało być tak samo, w Bukareszcie, Konstancy, Ploeszti, Piteşti i Krajowej, na
dziedzińcu Nşana Hazariana, kupca z Buzău, albo w domach z gankami, w Mołdawii.
Ciche rozmowy jak te, przy których asystowałem w dzieciństwie na dziedzińcu naszego
domu, przy ulicy 6 Marca 1945, pod numerem 9, na drewnianych ławkach i fotelach z
miękkimi poduszkami, ułożonych w kręgu w cieniu moreli. A gdy gość był z innego miasta,
spotkanie odbywało się na dziedzińcu kościoła ormiańskiego. I właśnie dlatego kościoły
ormiańskie miały wszędzie duże dziedzińce zacienione olbrzymimi drzewami, ponieważ
miejsca, gdzie je wznoszono, miały co najmniej dwieście lub trzysta lat. Każdy opowiadał
swoją historię lub historię innych, czując się odpowiedzialny za tych, którzy już nie żyją.
Historia Misaka Torlakiana rozpoczęła się 2 października 1895 roku, około godziny
piątej po południu, gdy Bahri Pasza w towarzystwie Hamdiego Paszy, wojskowego
dowódcy Trabzonu, dotarł do centrum miasta aleją spacerową. Odgłos strzału nie byłby
słyszalny wśród wznoszonych okrzyków i prawdopodobnie przeszedłby niezauważenie,
gdyby Hamdi Pasza nie dostrzegł krwawiącego ramienia Bahriego Paszy. „To było głupie”
– powiedział później Misak Torlakian, ale nie z przerażeniem tamtego dziecka ciągniętego
za rękę, by nie zostało stratowane przez tłum ludzi, którzy zaczęli krzyczeć i rozbiegać się
we wszystkich kierunkach, podczas gdy Bahri Pasza otoczony przez żołnierzy został
zaniesiony do pobliskiej kawiarni, lecz z chłodem i mądrością fedaina. To było głupie, aby
sądzić, że z takiej odległości można zabić kogoś z rewolweru. Można go tylko drasnąć, ale
w tym przypadku, jak to już widzieliśmy, czyni się więcej szkody niż pożytku. Daidai
Manuk nie miał pojęcia, kto mógł zrobić coś takiego, ani żaden z jego fedainów, który
gdyby uknuł sobie w głowie, że zabije Bahriego Paszę, celowałby z karabinu z któregoś z
pobliskich budynków. Ale bez względu na to, kto to zrobił i czy celowo, czy przez
przypadek, za winnych uznano Ormian, a wali Kadri Bey wilajetu Trabzonu zażądał,
grożąc, aby wydali zamachowca. Nawet gdyby wiedzieli, kto nim był, jak Ormianie
mogliby zrobić coś takiego? W każdym razie sprawcy nigdy nie odnaleziono, chociaż
władze chwaliły się, że został schwytany i ukarany.
Dalszy ciąg nie należy do historii Misaka Torlakiana, o tych nowych faktach napisano w
książkach i w oficjalnych dokumentach, jedyną sekwencję, jaką Misak mógłby jeszcze
dodać, to obraz jego wioski podpalonej przez tych, którzy nie zadowolili się masakrami i
grabieżami w Trabzonie.
Trabzon był tętniącym życiem portem, skąd towary przybyłe z Orientu wyruszały do
Europy. I dlatego też niemal wszystkie światowe mocarstwa otworzyły konsulaty w
budynkach bielonych przez morską bryzę. Kadri Bey, wali Trabzonu, musiał być
zaskoczony, gdy rankiem 5 października 1895 roku zobaczył w swoim biurze tamtą
delegację, jedyną w swoim rodzaju, z tak ogromną reprezentacją narodów, jaką można było
spotkać chyba tylko przy podpisywaniu traktatu wersalskiego. Wtedy jednak żadna wojna
nie krążyła po Europie, aby podjudzać mocarstwa kontynentu przeciwko sobie, i w
konsekwencji znajdujący się w Trabzonie przedstawiciele dyplomatyczni Anglii, Austro-
Węgier, Belgii, Hiszpanii, Francji, Grecji, Włoch, Persji oraz Rosji zażądali jednogłośnie
od waliego Trabzonu podjęcia środków w celu ochrony ludności ormiańskiej. Mógł im
tylko obiecać, że zrobi wszystko, co w jego mocy, czyli zapewni ochronę korpusu
dyplomatycznego, co było rodzajem powiedzenia konsulom, aby zajęli się swoimi
sprawami. Z broni rozdawanej przez władze i pod okiem żołnierzy i policjantów,
podburzających biedotę miast, represje rozpoczęły się, jak mówią świadkowie, na dźwięk
trąb 8 października o godzinie jedenastej. Ponadto we wszystkich świadectwach, które
opisują pogromy w 1895 roku na całym obszarze Anatolii, od Trabzonu po Adanę,
wspomina się ten niezwykły jak na czasy pokoju szczegół: dźwięk trąb zapowiadających
atak na dzielnice ormiańskie.
Według oficjalnego oświadczenia rządu Konstantynopola tamtego dnia zostało zabitych
stu osiemdziesięciu dwóch Ormian i jedenastu Turków. Szacunki konsulatów europejskich
różnią się, oscylując między sześciuset a ośmiuset zabitych Ormian, ale zgodne są co do
jednego: nie zginął żaden Turek. Ormiańscy biskupi, prawosławny i katolicki, mieli
dokładną liczbę, sporządzając listę z nazwiskami ofiar. Naliczyli pięćset dziewięćdziesiąt
jeden zabitych Ormian. Do których dodano dziewięćdziesiąt jeden ofiar z okolicznych
wiosek. Przyzwyczajeni do należytego porządku biskupi pozostawili nam także listę szkód:
sto trzydzieści pięć zrabowanych sklepów, tysiąc sto sześćdziesiąt siedem
zdewastowanych domów i straty w wysokości stu trzydziestu czterech tysięcy sześciuset
ośmiu lirów tureckich. W tym momencie opowieści Misak Torlakian lub ktokolwiek inny,
kto to opowiada, wzrusza ramionami. Jakby to mogło mieć jakieś znaczenie, ile przeklętych
lirów tureckich stracili ormiańscy mieszkańcy! W porównaniu do prawie dwustu tysięcy
ludzi, którzy do końca 1895 roku stracili życie.
W wieku, gdy inne dzieci pochylają głowy nad szkolnymi książkami, Misak Torlakian
uczestniczył w pierwszych egzekucjach, którym poddano, decyzją sądu, ormiańskich
rewolucjonistów. Wkrótce otrzymał swój pierwszy pistolet, którym zranił się, gdy czyścił
go po raz pierwszy. Wcale się nie przestraszył. Przyzwyczajony już do widoku krwi, nie
robił rozróżnienia między krwią własną a innych ludzi, a nawet, w przeciwieństwie do
dziadka Setraka, który miał wzruszający kult krwi, Misak Torlakian kultywował pogardę
dla krwi aż po pogardę dla swojej własnej. Dziadka Setraka, który także widział w
dzieciństwie, z drugiego brzegu Anatolii, tyle przelanej krwi, własna krew rozgrzewała i
uspokajała. Dla Misaka własna krew była ciężarem. Kłuł ostrzem noża nogi opuchnięte od
żylaków w wyniku długich dni spędzonych na czatach w górach i patrzył, kołysząc się z
czołem opartym na dłoni, jak spływają po jego kostkach strużki krwi, jak zakrywają mu
stopy niczym czarne skarpetki. „Widzisz – mawiał – jest za gęsta i zbyt ciężka. Muszę się
nadymać, aby wypłynęła”. Generał Dro miał nad nim tyle władzy, ponieważ w
przeciwieństwie do innych ludzi, którzy w takich chwilach oddalali się, uważając, że
postradał zmysły, generał, skądinąd trudny do obłaskawienia, siadał przy nim, przyglądając
mu się w milczeniu, ogarnięty taką samą fascynacją. Gdy krew docierała do poziomu
placów, zastygała i czerniała, Generał Dro mówił: „Wystarczy, Misak”. Torlakian otrząsał
się, rozglądał ze zdziwieniem wokół, jakby dopiero co wybudził się ze snu, i
przytomniejąc, z pewnego rodzaju smutkiem, chwytał bandaże, które podawał mu generał, i
wiązał je mocno poniżej kolan. Potem wstawał i z nowym, niewytłumaczalnym ożywieniem
tupał stopami pokrytymi zastygłą krwią o ziemię, tak jak otrzepuje się przed wejściem do
domu buty z zastygłego na nich błota.
Tej pogardzie dla krwi towarzyszyło, co zrozumiałe, zainteresowanie tym, co może
zadać śmierć. Jak już wspomniałem, Misak w wieku dwunastu lat otrzymał od swojego
wujka Manuka Aslaniana pierwszy pistolet. To była jego jedyna broń, którą dostał w
prezencie, wszystkie inne zdobywał sam, kładąc na szali własne życie i wierząc,
beznamiętnie, że cena, jaką płaci, jest mniejsza niż to, co dostawał w zamian. Aby zamienić
pistolet na karabin i pas z nabojami, jako czternastolatek został kurierem wojsk
partyzanckich w górach. Był przewodnikiem transportów broni nabytej w Tyflisie lub Baku
i przewożonej przez górskie granice.
Następnie Misak spełnił jeszcze jedno marzenie, za które ponownie zaoferował w
zamian swoje życie, z obojętnością wystawiając je na niebezpieczeństwo śmierci. A
mianowicie nauczył się strzelać z armaty i przede wszystkim zawiadować przynajmniej
jednym działem. Ale na górskich szlakach, tak wąskich, że człowiek i muł nie mogli iść
obok siebie, fedaini nie dysponowali niczym takim. Zdobył dla siebie fałszywe dokumenty
z tureckim imieniem i zaciągnął się, w wieku dziewiętnastu lat, do artylerii osmańskiej.
Przywódcy byli zadziwieni jego zręcznością we władaniu bronią, ale nie zastanawiali się,
gdzie ten młody człowiek, niespełna dwudziestoletni, mógł nabyć takiej wprawy. Misak
Torlakian, niczym Gavroche antytureckich walk partyzanckich, został sierżantem w armii
osmańskiej, dowodząc garnizonem dwudziestu artylerzystów stacjonujących w forcie na
zachód od miasta Erzurum.
Wraz z wybuchem wojny Misak Torlakian zaprzestał zabawy „w wojsko”. Tragiczne
sytuacje zerwały każdą maskę z ludzkich twarzy i jesienią 1914 roku Misak nie potrafił już
udawać. Ormian wezwanych pod broń w oddziałach osmańskich rozbrojono i wysłano na
roboty ziemne przy torowisku. Wielu spośród nich zostało zabitych, zanim dotarli do
miejsca docelowego. Pozostałych poddano reżimowi eksterminacji. Misak upchał w
plecaku tyle naboi, ile tylko mógł unieść, i z karabinem na plecach opuścił pod osłoną nocy
fort w Erzurum, powracając, tylko jemu znanymi drogami, do miejsc swojego dzieciństwa.
„Dezercja” nie jest prawdopodobnie najwłaściwszym słowem dla określenia jego czynu,
Misak bowiem nie uciekł, nigdy tego nie zrobił, nawet w momentach kryzysowych, lecz po
prostu na nowo stał się sobą, odrywając galony wojskowe i zakładając kurtkę podbitą
owczym futrem, jaką nosili partyzanci górscy.
Jest styczeń 1915 roku. Misak Torlakian, dorastając wśród walczących o
sprawiedliwość, postanowił sam zostać bojownikiem sprawiedliwości. Robi sobie
kryjówkę w jaskini w przesmykach gór i czeka w schronieniu ośnieżonych szczytów na
powrót wojsk tureckich pokonanych przez Rosjan. Po czym podejmuje decyzję z odwagą i
brawurą, jakie tylko samotność i młodość mogą wykształcić: by zabić Envera Paszę,
dowódcę pokonanej armii osmańskiej i ministra obrony kraju w rządzie Młodych Turków.
W pobliżu swojej wsi, kalkulując, że Enver Pasza będzie przekraczać przełęcze, aby
dotrzeć do Trabzonu, a stamtąd przez morze do Konstantynopola, Misak czekał nieruchomo,
mierząc wzrokiem horyzont. Upór jego umysłu wykraczał poza możliwości ciała, ponieważ
jego nogi, jak już wspominałem, skostniałe z zimna i nieruchome, miały zwątleć, bez
możliwości uleczenia, nawet jeśli na rozmaite sposoby dręczył je ostrzem noża.
Nigdy się nie dowiemy, jak odmieniłby się bieg historii, gdyby Enver Pasza nakazał
swojej wycieńczonej i zdemoralizowanej armii przejść przez przełęcze w kierunku
Trabzonu i znalazłby się przynajmniej na chwilę w zasięgu broni Misaka Torlakiana.
Prawdopodobnie jednak Enver Pasza, drobniutki dowódca, który widział w sobie
Napoleona lub Fryderyka Wielkiego, po porażce pod Sarikamis, gdzie spośród jego niemal
stutysięcznej armii cztery piąte żołnierzy zostało, tak jak sto lat wcześniej żołnierze jego
cesarskiego idola, wytrzebione przez tyfus i mróz, nie był już tak pyszałkowaty i
lekkomyślny i obwąchując ośnieżone szczyty, wyczuł zagrożenie. Zrezygnował więc z drogi
przez morze, zszedł przez Sivas w środkowej Anatolii i podążał żwirowymi drogami,
mniej wygodnymi dla jego wycieńczonej armii i jego niemal kobiecych butów na wysokim
obcasie, jednakże otoczonymi rozległym płaskowyżem, więc bezpieczniejszymi. Po
powrocie do stolicy, zakłopotany własną słabością i równie mściwy jak dwóch innych
członków triumwiratu – Talaat i Dżemal – w pierwszym rozkazie, jaki wydał, żądał
rozbrojenia ormiańskich żołnierzy w całej armii imperium i wysłania ich do batalionów
pracy.
Misak pozostał w swoich kryjówkach górskich aż do nadejścia wiosny. W końcu
zrozumiał, że jego wyczekiwanie jest daremne, i zszedł na równinę. Wtedy dowiedział się
o rozkazach deportacji i egzekucji, których ofiarami byli ormiańscy mężczyźni wysyłani do
batalionów pracy. Ponownie przekroczył góry, dotarł do portu w Trabzonie, zatrudnił się
jako marynarz na statku pływającym przez Morze Czarne i transportującym zboże do
Batumi. Stamtąd udał się aż do Tyflisu, gdzie spotkał się z grupami politycznymi
Armeńskiej Federacji Rewolucyjnej (dasznakami), które skierowały go do Erewania,
sugerując, by zebrał ochotników, którzy przyłączając się do armii carskiej, pomogą mu w
wyzwoleniu Armenii spod Imperium Osmańskiego. I to jak najszybciej, nim zamiary
Młodych Turków w stosunku do deportacji i eksterminacji Ormian ze wschodnich
wilajetów zostaną wprowadzone w życie. Misak był w takim stanie podekscytowania, przy
którym szaleństwo zdawało się sąsiadować ze spokojem i które odtąd miał już odczuwać
zawsze, tak jak Generał Dro, zwłaszcza wtedy, gdy będzie musiał przekonać innych, by
poszli za nim na śmierć. Zwerbował około pięćdziesięciu ochotników, sklecił pluton i
ustawił się na czele wojsk rosyjskich. Prowadząc wojska i rzucając się z obłędem do
walki, Misak dotarł pierwszy na początku grudnia 1915 roku do Trabzonu opuszczonego
przez wojska osmańskie, które nie były w stanie odeprzeć rosyjskiego ataku. Udał się do
dzielnicy ormiańskiej, wchodził do kawiarń, szukał kościołów. Wszystko było spustoszone,
porzucone, domy splądrowane, kontuary wywrócone do góry nogami, drzwi kościołów
wyłamane z zawiasów, ołtarze spalone. Ale nie z powodu wojny, gdyż pozostałe dziesięć
tysięcy domów Trabzonu było nienaruszone. Od dwóch, trzech obdartych włóczęgów,
snujących się z lunatycznymi spojrzeniami wzdłuż poczerniałych i opustoszałych ścian
dzielnicy ormiańskiej, Misak dowiedział się, że dwieście tysięcy ormiańskich rodzin z
Trabzonu zostało wypędzonych z miasta. Zostały powiadomione przez wykrzykujących
zarządzenia posłańców, którym towarzyszył dźwięk bębnów, tak aby tłum słyszał ich z
daleka i zbierał się na skrzyżowaniach dróg, jako że na rozkaz Wysokiej Porty cała
populacja ormiańska miała wyjść przed własne domy, zabierając prowiant na drogę i to, co
zdoła unieść. Następnie kierowano Ormian na południe miasta, gdzie tworzono konwoje.
Kto nie podporządkuje się rozkazowi i zostanie znaleziony w domu po zachodzie słońca
lub poza miejscem, z którego wyruszały konwoje, będzie natychmiast ukarany i skazany na
śmierć przez rozstrzelanie lub zawiśnie na szubienicy na placach miejskich, aby posłużyć
za przykład dla pozostałych. Ci, którzy chcieli powierzyć swoje dzieci rodzinom tureckim,
mogli to zrobić, ale dzieci należało najpierw oddać wojsku, które następnie miało je
porozdzielać dalej, tak aby rodzice nie poznali ich nowych rodzin.
Konwoje wyruszyły pod koniec czerwca 1915 roku. Aby regularne oddziały tureckiej
armii nie traciły czasu na formowanie i eskortowanie konwojów, były one nadzorowanie
przed oddziały specjalne. Pomysł stworzenia dodatkowej siły z nieregularnych oddziałów,
dołączonych do armii imperium, przyszedł do głowy doktorowi Nazimowi, jednemu z
liderów Ittihad{15} i jak na ironię losu ministrowi edukacji. Powołanie tych dodatkowych
sił miało katastrofalne skutki dla deportowanych tłumów, rekrutowani bowiem do
specjalnych oddziałów, a właściwie hord gotowych łupić, gwałcić i mordować, wywodzili
się spośród więźniów, którym w zamian za werbunek obiecano wyjście na wolność.
Zaakceptowali to bezzwłocznie i, o czym świadczyły później krwawe wody Eufratu, rzezie
na poboczach dróg i masowe groby na pustyni Deir-ez-Zor, wywiązali się gorliwie ze
swojego zadania. A kiedy nawet oni odczuwali zmęczenie tyloma mordami i gwałtami i
kiedy nie mieli już nic do grabienia, porzucali po prostu konwoje, zostawiając je na pastwę
band Kurdów, które podążały za nimi cierpliwie, w pewnej odległości, czekając tylko na
chwilę, gdy będą mogły rzucić się na opuszczony tłum. Te same bandy, które wraz z
czyhającą biedotą z przedmieść plądrowały opuszczone ormiańskie domy, bezcześciły
kościoły, wydzierając pozłacane ramy ikon albo kradnąc srebrne świeczniki i w końcu,
same nie wiedząc dlaczego, a może właśnie z tego powodu, podkładały ogień.
O tym wszystkim Misak Torlakian miał się dowiedzieć z zeznań świadków
zgromadzonych podczas procesu, w którym specjalny organ sądu wojennego imperium miał
się wypowiedzieć w 1919 roku na temat pogromów z Trabzonu. O tym, jak u wylotu z
miasta mężczyźni byli oddzieleni od kobiet i dzieci, a następnie na kobietach dokonywano
grabieży i gwałtów. Jak niektóre z nich zostały załadowane na barki, a potem uduszone i
wrzucone do morza. O tym, jak zanim dotarli do Erzandjan, większość ludzi pędzonych w
konwojach zmarła w trakcie drogi z wycieńczenia i głodu. Wyrok sądu wojskowego z 22
maja 1919 roku został wydany jednogłośnie: przywódcy masakr zostali skazani na śmierć.
Ale to orzeczenie, podobnie jak wiele innych wydanych przez sąd wojenny po wojnie,
nigdy nie zostało zastosowane. Tym, których skazano, udzielono pomocy w opuszczeniu
imperium w łodziach udostępnianych nawet przez ambasadorów krajów europejskich.
Wyrok ten miał być jednak wykonany w sposób, który historia osądzi różnie, ale który
ludzie z otoczenia Misaka Torlakiana, słuchając opowieści o masakrach z Trabzonu, mogli
uznać tylko za akt sprawiedliwości.
Na czele wojsk rosyjskich Misak Torlakian dotarł pierwszy, ale jednak za późno. W
Trabzonie, oprócz ubolewania lub mszczenia się na oślep na każdym, kto tylko wszedł mu
w drogę, nie miał już czego szukać. A że nie wybrał żadnej z tych dwóch opcji, nie
pozostało mu nic innego, jak tylko próbować odnaleźć ocalałych w okolicy. Konwoje
wyruszyły 25 czerwca, więc nie mógł ich już dogonić. Pierwsza myśl, jaka mu przyszła do
głowy, wobec tych pustych ulic, domów ze ślepymi oknami i zapachu spalenizny, której
wiatr nie zdołał rozwiać, przewróconych do góry nogami blatów, wywróconych wozów i
odoru padliny, była taka, aby odnaleźć swoją rodzinę. Towarzyszymy Misakowi
Torlakianowi, jak jedzie konno do swojej wsi, położonej dziesięć kilometrów na południe,
u podnóża gór. Tak jak starców mojego dzieciństwa prześladował dźwięk trąb, który
słyszeli w różnych miejscach, a który obwieszczał te same niebezpieczeństwa, tak Misaka
przez całe życie prześladowało poszukiwanie. Nie tyle własnego szczęścia czy zbawienia
własnego życia, ile poszukiwanie jednych przez drugich. Od zagłady i rozłąki rodzin w
1895, a zwłaszcza w 1915 roku minęło sto lat, ale nadal istnieją ludzie, wnukowie lub
prawnukowie, poszukujący siebie nawzajem. Ojcowie i bracia szukali córek i sióstr w
haremach, rodzice szukali dzieci w domach dziecka, mężowie rozpytali o swoje żony w
warsztatach tkackich w Aleppo i Damaszku, gdzie setki kobiet były wykorzystywane do
przymusowej pracy, listy przemierzały świat, pytania, utykające ze strachu w gardle, były
szeptane na pokładach statków, w obozach z ocalałymi, zdesperowane lub zrezygnowane
ogłoszenia pojawiały się w gazetach ormiańskich na wszystkich kontynentach. W mojej
rodzinie jest wielu, którzy szukali siebie nawzajem, niekiedy się odnajdowali, nawet w
odległości tysiąca kilometrów, innym razem nie. Setki tysięcy rodzin miały kogoś do
odszukania: naród poszukujących się nawzajem ludzi po tak wielu nieszczęściach i przez to
rzadko kiedy zaznający chwili wytchnienia, aby odnaleźć samego siebie.
Obraz człowieka, który zatrzymuje się przy wjeździe do zniszczonej wsi, jest wspólny
dla wielu historii opowiadanych w porze kawy przez tych spośród starców mojego
dzieciństwa, którzy wycofali się w góry i wrócili do domów w drugiej połowie 1915 roku.
Poza niektórymi szczegółami historie te są do siebie tak podobne, że relacjonując teraz
powrót Misaka Torlakiana, jest tak, jakbyśmy opowiadali wszystkie te historie naraz. Tylko
że, jak już wspomniałem, różni je szczegół. Historia Misaka ma coś więcej, czego w
pozostałych nie ma, a jeśli występuje, to z mniejszą intensywnością: nienawiść. Jego
historia nie jest opowieścią o życiu, lecz raczej opowieścią o pewnym uczuciu. Pragnieniu
zemsty. Lekceważeniu wszelkich środków ostrożności, nierozważnych gestów. Jak na
przykład ten po południu z 14 grudnia 1915 roku. Misak szedł chwiejnym krokiem ulicami
wsi, chciał zatrzymywać się przy bramach i krzyczeć, ale czuł, że to bez sensu. Ich dom
został splądrowany, drzwi wyłamane z zawiasów, poduszki rozprute, parkiet zerwany,
kafelki porozbijane. Ci, którzy szukali, mieli wystarczająco dużo czasu, nie obawiali się
niczego, bo właściciele nie mieli jak wrócić. Prawdopodobnie nienawiść sięgnęła zenitu
w momencie, gdy wszedłszy do pokoju młodszego brata i siostry, ujrzał połamane łóżka,
skłębioną pościel i poniszczone zabawki. Misak wskoczył wtedy na konia i galopował bez
przerwy dwa dni i dwie noce, aż dogonił, na przełęczy, wycofujące się wojsko tureckie.
Były to miejsca, które znał najlepiej. Skradał się za oddziałami jak dzikie zwierzę. Gdy
nadarzył się sprzyjający moment, pod osłoną zmierzchu, Misak skoczył z miejsca czatów na
grzbiet ostatniego jeźdźca, uderzył go kolbą strzelby w ciemię i zaciągnął do kryjówki w
jaskini, gdzie kiedyś daremnie czekał na Envera Paszę. Nikt nie zawrócił, by odszukać tego
Turka, który rangą okazał się nie byle kim. Historia notuje nawet jego imię: Ismail Bey. To
od niego Misak dowiedział się, że odpowiedzialnym za masakry w Trabzonie był wali
Dżemal Azmi. Wtedy też Misak usłyszał po raz pierwszy imię Azera Bechbuda chana
Dżiwanszira. Następnie przez kilka tygodni, pędząc przed sobą Ismaila i wiążąc go
wieczorami, aby mieć pewność, że nie zbiegnie w nocy, Misak przekroczył góry w
poszukiwaniu swoich partyzantów.
Wkrótce grupa Misaka Torlakiana liczyła kilkaset ludzi. Przyłączyli się oni do armii
rosyjskiej w iluzorycznej próbie wyzwolenia ziem zamieszkanych przez Ormian. Armia
carska, osłabiona przez zamieszki wewnątrz imperium, brak żywności i amunicji, jak
również coraz bardziej rewolucyjnego ducha żołnierzy, przestawała być wiarygodnym
sojusznikiem, aż z nastaniem rządu Kiereńskiego zaczęła się wycofywać ze wszystkich
frontów. Misak podążał za nią wraz ze swoimi ludźmi, i z tego samego portu w Trabzonie,
który ponownie został zajęty przez wojsko tureckie, przepłynął morze, docierając aż do
Batumi, a następnie, wcześniej przebytą już drogą, udał się do Tyflisu. Tam zorganizował
prawdziwą dywizję złożoną z około tysiąca żołnierzy, z którymi przyłączył się w Erewaniu
do armii młodej republiki. Ponownie walczył przeciwko armii osmańskiej, tym razem pod
dowództwem Generała Dro, w Karsie, w Aleksandropolu, w Eczmiadzynie. Wpadł w
zasadzkę wraz z siedmioma swoimi żołnierzami i ranny stawiał opór aż do chwili, gdy
wojska Generała Dro odzyskały swoje pozycje.
Dro poprosił go, aby pozostał w szeregach armii ormiańskiej. Ale wojna światowa
zakończyła się i Misak Torlakian uważał, że w Armenii potrzebni są teraz przede
wszystkim administratorzy i wprawni dyplomaci, a w mniejszym stopniu bojownicy. O
braku właśnie administratorów w młodej Armenii świadczy to, w jaki sposób jest
zorganizowany kraj. Jeśli zaś chodzi o dyplomację, wystarczy opisać, jak Ormianie,
podzieleni na dwa obozy, zaprezentowali się podczas rozmów dotyczących traktatu
pokojowego oraz ich roszczenia do odbudowy Wielkiej Armenii, jak za czasów panowania
dynastii Bagratydów, czyli sprzed tysiąca lat, aby zrozumieć, dlaczego Republika cieszyła
się tak niewielkim poparciem ze strony sojuszniczych kancelarii. Ormiańscy bojownicy
zrobili wystarczająco dużo, aby ich nazwiska pozostały sławne, ale było ich za mało, żeby
zatrzymać maszynerie obu imperiów, osmańskiego i carskiego, ożywione przez
socjalistyczne i republikańskie ruchy, które obróciwszy się, zmieliły, i tak już wątłe ciało
Armenii.
Misak Torlakian, na splądrowanym dziedzińcu swojego domu, poprzysiągł zemstę.
Między własnymi ludźmi nie miałby jak wypełnić przysięgi. Więc jak tylko odzyskał siły
po ranach odniesionych w walkach wiosną 1918 roku, wyruszył do Konstantynopola.
Zatrzymał się na kilka miesięcy w portach Krymu, gdzie od handlu tytoniem po przemyt
dewiz imał się każdego zajęcia, które pozwalało mu zarabiać pieniądze.
Tymczasem wojna dobiegła końca. Po ulicach Konstantynopola krążyły patrole obcych
armii. Pod naciskiem aliantów nowe władze tureckie zainicjowały w 1919 roku przed
Sądem Wojennym proces oskarżonych o masakry na Ormianach. Nie wcześniej jednak, nim
oskarżeni zostali wywiezieni z kraju, w tajemnicy, na krótko przed rozpoczęciem procesu.
W nocy z 1 na 2 listopada 1918 roku na pokładzie statku „Lorelei” pod niemiecką banderą
przywódcy Młodych Turków kierowali się na Maltę. A stamtąd do różnych miast Europy,
szczególnie do Niemczech, Austrii i Włoch.
Pięciu sędziów Sądu Wojennego 5 lipca 1919 roku ogłosiło jednomyślnie, że
przywódcy Ittihadu, Komitet „Jedności i Postępu”, są winni masowych mordów na
Ormianach. Na śmierć skazani zostali: Talaat Pasza, wielki wezyr, Enver Pasza, były
Minister ds. Wojny, Dżemal Pasza, były Minister Marynarki i dr Nazim, były Minister
Edukacji i twórca oddziałów specjalnych. Dodano do nich, w dwóch oddzielnych
procesach dotyczących masakr w wilajetach Trabzonu i Kharputu, Dżemala Azmiego,
gubernatora wilajetu Trabzonu, i Behaeddina Shakira. Wraz z wybuchem rewolucji Kemala
Paszy Atatürka i ożywienia się tureckiego nacjonalizmu, mocno ugodzonego klęską wojny,
gorliwość sędziów Sądu Wojskowego osłabła. Sąd Wojskowy z Konstantynopola 9 lutego
1920 roku skazał tylko na pięć lat więzienia Oguza Bey’ego, człowieka, który 24 kwietnia
1915 roku dowodził operacją uprowadzenia licznej grupy ormiańskich intelektualistów ze
stolicy imperium, zabijając wielu z nich, w tym zaledwie trzydziestojednoletniego Daniela
Varujana, największego ormiańskiego poetę. Następnie procesy ustały całkowicie. Na tle
traktatu z Sèvres, który żądał aneksji wschodnich prowincji Imperium Osmańskiego do
młodej Republiki Armenii, ponownie ożyły antyormiańskie uczucia w kręgach
przywódców politycznych i na wysokich szczeblach wojska tureckiego.
Żaden z orzeczonych wyroków śmierci na przywódców Ittihadu nie został wykonany
przez nowe władze. Turecki rząd nigdy nie zwrócił się o ich ekstradycję z krajów, w
których przebywali, a tym bardziej władze tych krajów, na ogół dawni sojusznicy Turcji,
nie przejawiały inicjatywy, aby odesłać ich do Konstantynopola na odbycie kary.
Kiedy przejrzałem po raz pierwszy zapiski mojego dziadka, nad którymi on i jego
szwagier Sahag Șeitanian, mój ojciec chrzestny i nasz sąsiad z podwórka, pochylali się
niekiedy nocą, niewiele z tego zrozumiałem. Było to kilka pożółkłych arkuszy włożonych
pomiędzy kartonowe okładki i zszytych na brzegach sznurkiem. Widać było jasno, że
obwoluty i strony były związane w taki sposób, by nie nadszarpnął ich ząb czasu. Cały
zeszyt został zapisany alfabetem ormiańskim, z wyjątkiem lat, które zapisano cyframi
arabskimi. Na okładce napisano grubym pociągnięciem pióra, drukowanymi literami, jedno
słowo: „Nemesis”. Nie znałem nikogo, kto by się tak nazywał, ani żadnej rzeczy o takiej
nazwie. A ponieważ przejrzałem ten zeszyt w pośpiechu, w chwili gdy dziadek zapomniał
zamknąć szafę przy wezgłowiu łóżka, obawiałem się go o to zapytać. Być może to było
nawet imię, ale nie brzmiało po ormiańsku. Znalazłem odpowiedź w wydaniu Larousse’a,
nadesłanym przez wujka Kevorka z Los Angeles: „Nemesis – bogini zemsty u starożytnych
Greków…”.
Zeszyt zawierał kilka arkuszy zapisanych piórem, nazwiska w słupkach jedno pod
drugim w dwóch kolumnach, a między nimi, grupując nazwiska po dwa, były zapisane lata.
Nazwiska nic mi nie mówiły, a te z pierwszej kolumny miały obce brzmienia i prawie
wszystkie kończyły się apelatiwum „Pasza”. Potem strzałki nad cyframi wskazującymi lata,
prowadzące do innych nazwisk, tym razem ormiańskich: Talaat Pasza – 15 marca 1921,
Berlin – Salomon Tehlirian. Said Halim Pasza – 6 grudnia 1921, Rzym – Arshavir
Shiraghian. Dżemal Pasza – 25 czerwca 1922, Tyflis, Stepan Dzaghighian. Bekhaeddin
Szakir – 17 kwietnia 1922, Berlin – Aram Yerganian / Arshavir Shiraghian. Fath Ali Khan
Khoiski – 19 czerwca 1920 – Aram Yerganian. Bechbud chan Dżiwanszir – 18 lipca 1921
Konstantynopol – Misak Torlakian.
Musiało upłynąć kilkadziesiąt lat, bym mógł pojąć związek między tymi nazwiskami. W
pewnym sensie zeszyt w kartonowych okładkach był jednym z bohaterów mojego
dzieciństwa. Dziadek wyjmował go z szafy zamykanej na kłódkę tylko w nocy, wtedy, gdy
ja już dawno powinienem był spać. Dorośli często zapominają o strachu i ciekawości
dzieci. O tym, że przeszukują wszystkie szuflady, przewracają papiery, pojmują na miarę
swojego wieku, nie ośmielając się zapytać, i przede wszystkim podsłuchują i nadstawiają
uszu. Tak jak czyniłem to ja, przytykając oko do szpary w drzwiach, zafascynowany
szeptaniem dziadka i jego brata Sahaga Șeitaniana, pochylonych nad zeszytem z pożółkłymi
stronami, aby dodać jakiś wycinek z gazety lub fragment listu przybyłego z daleka.
Obok nazwisk zagranicznych nie było żadnego znaku, dopiero później zrozumiałem, że
nie musiało, bo wszyscy pomarli. Przy większości ormiańskich nazwisk, postawiono znaki,
które przypomniały kształtem krzyż. Tylko kilka nie miało przy sobie żadnego znaczka.
Wśród nich także nazwisko Misaka Torlakiana, którego spotkałem w ten sposób w
dzieciństwie, za pośrednictwem pożółkłego arkusza, i którego imię usłyszałem wymówione
tylko jeden raz w okolicznościach, które dopiero poznamy. Nigdy go jednak nie widziałem.
Wszedł do Księgi szeptów z dziwną wprawą raczej umierania niż życia. I właściwie jest
znacznie bardziej obecny, niż można było przypuszczać, żaden z nas bowiem nie wiedział,
jak bardzo w rzeczywistości było związane życie mojego dziadka i Misaka Torlakiana.
Jesteśmy więc w 1965 roku, w Fokszanach, miasteczku na południu Mołdawii, z
trzydziestoma dziewięcioma tysiącami mieszkańców, z przemysłem tekstylnym i
spożywczym, wtedy, gdy dziecko, jakim byłem, przegląda zeszyt przewiązany sznurkiem,
zaskoczone widokiem tylu nazwisk, dat i wymieszanych miast. Jesteśmy jednocześnie w
1895 roku w Trabzonie, bielonym przez słone morskie wiatry, gdzie słychać trąby, jak w
przededniu zburzenia murów Jerycha, wieszczące rozpętanie masakr na Ormianach, które
miały się zakończyć dopiero trzy miesiące później, przy tych samych apokaliptycznych
dźwiękach trąb w Adanie, na drugim, południowym, wybrzeżu Anatolii, nad Morzem
Śródziemnym, wymazując z mapy dwieście tysięcy wsi, zbierając niczym w korycie
pomiędzy brzegami obu mórz krew ponad dwustu tysięcy osób. Jesteśmy jednocześnie w
1915 roku we wsi Ghiuşana u podnóża gór, zdewastowanej, cuchnącej śmiercią i spalonym
drewnem, jak na całym południu Anatolii, na piaszczystych drogach pustyni, w kierunku
Deir ez-Zor. I jesteśmy w 1920 roku, kiedy Armen Garo, człowiek, który dwie dekady
wcześniej dowodził atakiem na Bank Osmański, organizuje wraz z Şakhanem Natali
pierwszą w historii misję sprawiedliwości, zwaną Misją Specjalną (Hadug Kordz), do
której wypełnienia utworzono Oddział Specjalny (Hadug Marmin).
Fakt, że znajdujemy się jednocześnie w czterech różnych czasach, słuchając trąb
Trabzonu, bębnów posłańców, którzy ogłaszali dwadzieścia lat później zbiórkę ludności
ormiańskiej o świcie, przed jej domami, z tobołkami przygotowanymi do drogi, następnie
przemówienia na kongresach dasznaków w latach dwudziestych, którzy głosili konieczność
spłacenia „długu krwi”, i fakt, że wszystko to ma w tle szepty z mojego dzieciństwa, nie
powinno nas dziwić. Czas jest jak dzikie zwierzę, które biegnie wygięte w łuk i którego
łapy zostawiają ślady jedna po drugiej, ale czas może również podskakiwać na czterech
łapach jednocześnie. Jakże śmieszne, skoczne, nieprawdopodobne byłoby wyobrażać sobie
czas wyłącznie przez pryzmat chwili, którą przeżywasz. Uprościłem to, oczywiście,
porównując czas do czworonożnej istoty; czas jest czymś całkowicie niezwykłym, jakby
stonóg z głową lwa, ptasim dziobem, ale uśmiechający się jak człowiek, pogardliwie, i
albo przykrywający krew uleczającym pyłem swoich śladów, albo jątrzący nie pozwalając
jej wyschnąć.
Akcję Armena Garo z 1920 roku można porównać, oceniając jej skalę i nieprzejednany
charakter, z tym, co Simon Wiesenthal miał dokonać kilkadziesiąt lat później, aby zbrodnie
przeciwko ludności żydowskiej z czasu drugiej wojny światowej nie pozostały bezkarne. Z
tą różnicą, że podczas gdy Simon Wiesenthal działał jawnie, operacja „Nemesis” pozostała
zupełnie nieznana jeszcze pół wieku po tym, to jest po śmierci Misaka Torlakiana i mojego
dziadka Garabeta Vosganiana.
Jeśli Simon Wiesenthal, więzień obozu w Mauthausen, miał dodatkową legitymację do
stworzenia siatki łowców nazistowskich zbrodniarzy wojennych, to Armen Garo był z
pewnością najodpowiedniejszą osobą, aby poprowadzić Misję Specjalną. Pod swoim
prawdziwym imieniem Karekin Pastermadjian absolwent agronomii w Nancy, Armen Garo
miał zaledwie dwadzieścia trzy lata, gdy 26 sierpnia 1896 roku, stojąc na czele oddziału
dwudziestu pięciu mężczyzn, zajął Bank Osmański, żądając wstrzymania masakr na
ludności ormiańskiej. W oświadczeniu skierowanym do ambasad w Konstantynopolu
Armen Garo miał wypowiedzieć te historyczne słowa, które naznaczą nie tylko koniec
dziewiętnastego wieku, ale całe następne stulecie.
„Nie jesteśmy zbrodniarzami, lecz zbrodnicza obojętność ludzkości pchnęła nas do tego
czynu”. Zrozpaczony na myśl o tym, że cały jego skarb zostanie wysadzony w powietrze, i
nakłaniany przez obce mocarstwa, które miały własne depozyty w sejfach Banku
Osmańskiego, Abdul Hamid, krwawy sułtan, zgodził się powstrzymać antyormiańskie
okrucieństwa i zezwolił na ewakuację grupy komandosów do Marsylii, nawet prywatnym
jachtem dyrektora Banku Osmańskiego, Sir Edgara Vincenta, i to dopiero po tym, jak
powierzywszy trzech zabitych i sześciu rannych ormiańskiej wspólnocie, pozostałych
szesnastu, zachowując rewolwery, zostawiło na brzegu czterdzieści pięć bomb i jedenaście
kilogramów dynamitu, więcej niż było potrzebne, aby obrócić w drobny pył skarb
Wysokiej Porty.
Armen Garo ustalił wstępną listę ponad sześciuset nazwisk ludzi, których uważał za
odpowiedzialnych za masakry i deportacje. Ponieważ liczba winnych przewyższała
znacznie ich zasoby służące do wymierzania sprawiedliwości, Armen Garo i Şakhan Natali
skrócili listę do czterdziestu jeden nazwisk. Następnie znów ją uszczuplili, pozostawiając
na liście tylko najważniejszych siedmiu zbrodniarzy, którzy skądinąd zostali już uprzednio
skazani na śmierć przez Sąd Wojenny. Zdobył ich fotografie oraz fotografie ich rodzin,
które powierzył grupie odpowiedzialnej za wypełnienie wyroku.
Grupa przyjęła nazwę „Nemesis”. Bogini Zemsty.
W ciągu kolejnych dwóch lat członkowie grupy specjalnej „Nemesis” dokonali
egzekucji, przez rozstrzelanie, na wszystkich siedmiu zbrodniarzach z listy Armena Garo. Z
wyjątkiem Envera Paszy, ministra do spraw wojny, który uniknąwszy za pierwszym razem
ostrzału Misaka Torlakiana, nie uszedł z życiem po raz drugi, namierzony także z pistoletu,
którego spust nacisnął Ormianin, ale nie będący członkiem grupy „Nemesis”, lecz
żołnierzem armii bolszewickiej.
Na szczycie listy, niezależnie od jej długości, był jeszcze Talaat Pasza, minister spraw
wewnętrznych. To on napisał i nawet własnoręcznie wysłał, jak to czynił w czasach, gdy
był zwykłym telegrafistą pocztowym, telegram do gubernatorów wilajetów zamieszkanych
przez Ormian, którym zapoczątkował deportacje. Człowiek wybrany, aby ukarać Talaata,
nazywał się Salomon Tehirlian, był studentem, który wyróżnił się w walkach partyzanckich,
ale przede wszystkim tym, że rozpoczął serię wymierzania sprawiedliwości z własnej
inicjatywy, jeszcze w 1919 roku, trafiając kulą w serce Harutiuna Măgârdiciana, agenta
Talaata Paszy. Ten ostatni stworzył wstępną listę trzystu ormiańskich intelektualistów,
którzy mieli zostać aresztowani 24 kwietnia 1915 roku i w większości zamordowani. Tak
więc 24 kwietnia, w dzień, w którym zamordowano największego ormiańskiego poetę
Daniela Varujana, więc w Dzień Śmierci Poety, Ormianie na całym świecie upamiętniają
ludobójstwo z 1915 roku, które rozpoczęło się w 1895 i było kontynuowane pod różnymi
postaciami aż do 1922.
Tehlirian zakończył swoją misję po prawie sześciu miesiącach poszukiwań. W Berlinie,
w pobliżu swojego domu przy ulicy Uhlandstrasse, Talaat został śmiertelnie postrzelony w
kark. Salomon Tehlirian najpierw minął go, aby rozpoznać bezbłędnie rysy twarzy, a
następnie odwrócił się do niego błyskawicznie z wycelowanym pistoletem. Mówiło się, że
zawołał Talaata, aby się odwrócił i spojrzał mu w oczy, żeby wiedział dokładnie, co mu
się przydarza. Ale to tylko opowieść, Tehlirian miał jedną myśl: nie zgubić go. Był tym tak
przejęty, że nieporadnie próbował uciec i został natychmiast obezwładniony przez
przechodniów. Tehlirian nie bronił się, szeptał tylko bez przerwy: „Ja Ormianin, on Turek.
Zostawcie mnie, to was nie dotyczy…”.
Podczas gdy w Berlinie rozpoczął się proces Solomona Tehliriana i Ormianie z całego
świata przybywali do stolicy Niemiec, chcąc być świadkami na jego procesie lub prosząc
przynajmniej o pozwolenie na uczestnictwo, Armen Garo przygotowywał pozostałych
członków grupy. Chociaż Misak Torlakian prosił, by go wyznaczyć do ukarania Dżemala
Azmiego, głównego winowajcy masakr w Trabzonie, to otrzymał zadanie zabicia Bechbuda
chana Dżianszira, odpowiedzialnego jako minister spraw wewnętrznych Azerbejdżanu za
masakry we wrześniu 1918 w Baku, które zakończyły się śmiercią ponad dwudziestu
tysięcy Ormian.
Misak Torlakian, za przykładem Armena Garo, stworzył własny zespół, który aby nie
zwracać uwagi, nie powinien liczyć więcej niż dwóch–trzech ludzi. Wybrał Harutiuna
Harutiuniana, towarzysza broni, z którym walczył pod dowództwem generała Dro i z
którym leżał w szpitalu, kiedy obaj zostali ranni w bitwie u podnóża Araratu. Następnie
Yervanta Fândâkiana, pochodzącego tak jak Misak z okolic Trabzonu i podobnie jak on
walczącego w oddziałach Dro. Wszyscy trzej prowadzili przez trzy miesiące intensywną
akcję poszukiwania Bechbuda chana. Znalezienie go było jednak wynikiem przypadku:
jakiś walczący dasznak rozpoznał go na ulicy Konstantynopola. Okazało się później, że
Bechbud chan znajdował się tam jako przedstawiciel handlowy rządu bolszewickiego.
Ciągnęli losy: Harutiun Harutiunian i Yervant Fândâkian będą go śledzić, by określić
najodpowiedniejsze miejsce, a Misak Torlakian wykona wyrok. Po tygodniu członkowie
komando zdecydowali, że byłoby najlepiej, aby Bechbud chan został zastrzelony przed
hotelem Pera Palace, w którym mieszkał. Ponieważ przed wejściem do hotelu zawsze
oczekiwały na niego dwie limuzyny oraz nie wychodził i nie wracał o stałych porach, trzej
członkowie grupy zdecydowali się czatować na niego w kawiarni naprzeciwko, grając
niekończące się partie warcabów lub ghiulbahar.
SEN MISAKA. Pod wieczór 18 lipca 1921 roku te dwie limuzyny zatrzymały się jak
zwykle przed wejściem do Pera Palace. Bechbud chan wysiadł w towarzystwie pięciu
ludzi, którzy nosili bolszewickie czapki. Ale zamiast wejść do holu hotelowego, grupa
zdecydowała się iść na spacer do pobliskiego ogrodu publicznego, nad brzegiem Bosforu,
gdzie usiadła przy stoliku obok kiosku z napojami chłodzącymi. Trzej Ormianie opuścili
kawiarnię, wmieszali się w tłum i wyczekiwali godzinami, ze ściśniętymi gardłami.
Dopiero późnym wieczorem sześciu mężczyzn wstało i ruszyło w kierunku hotelu. Biegnąc
w poprzek ulicy, pomiędzy samochodami, Misak Torlakian dotarł przed nimi na szeroki
chodnik przed hotelem. Bechbud chan Dżiwanszir odwrócił się i spojrzał na niego. Ta
sekwencja jest wspólna dla wszystkich historii członków grupy „Nemesis”. Chwila, w
której ci dwaj mężczyźni, ten, który zamierza zabić, i ten, który zostanie zabity, patrzą na
siebie. Nic nie wydaje się bardziej wymowne i zabójcze od spojrzenia. Ten, który umrze,
wyczuwa niebezpieczeństwo, a jego wzrok wbija się w tego drugiego. A człowiek z bronią
w ręku, pomimo niestrudzonej determinacji kilkumiesięcznego tropienia, przeżywa chwilę
wahania.
Historia ludzkości jest historią czynów, pamiętnych słów, ale jest też, przede wszystkim,
historią spojrzeń. Trudną do opisania, trudną do rozszyfrowania, ale bardziej intensywną i
prawdziwą. Ze spojrzeń moich starców znam tylko tyle, ile zachowało się na fotografiach,
spojrzenia głębokie, rzadko uśmiechnięte. Ze spojrzeń moich umarłych tyle, ile zostało ze
świadectw, wiem tylko, że one przeżyły ciała, wielu ludzi umarło z szeroko otwartymi
oczami. Natomiast zdjęcia wychudzonych zmarłych, z wybałuszonymi oczami, są tym
bardziej niepokojące, im bardziej oni sami zmarnieli z głodu, zmęczenia lub chorób, a ich
oczy pozostawały całe i na zmizerniałych twarzach wydają się ogromne i łapczywe.
Możliwe, że za każdym razem Solomon Tehlirian, Arşavir Şiraghian, Aram Yerganian
czy Stepan Dzaghighian, gdy zbliżali zbielałe od ucisku palce do pistoletu Mauser, mieli
spojrzenia wprost szalone, tak że zwracały uwagę śledzonego mężczyzny. Podobnie musiał
wyglądać Misak Torlakian, kiedy zbliżył się i wyciągnął pistolet, celując w Bechbuda
chana i oddając dwa strzały w jego klatkę piersiową.
Na szerokim chodniku przed hotelem Pera Palace znajdowało się wielu przechodniów
zachęconych bryzą Bosforu. Na odgłos wystrzałów zrobili to, co wydawało im się
najszybsze i najsensowniejsze, by ujść z życiem. Niektórzy położyli się na chodniku, inni
schronili się za drzewami w parku lub za zaparkowanymi samochodami. Korzystając z
paniki, Misak Torlakian rzucił się do ucieczki, znikając swobodnie za rogiem budynku i
gubiąc się w zaułkach.
Jedynie my podążamy za nim. Pozostali, prawdopodobnie zawstydzeni strachem, który
ich ogarnął, wstają, wychodzą z kryjówek i zbliżają się do postrzelonego człowieka, o
którym nie wiemy, czy jest tylko ranny, czy umarł na dobre. Misak Torlakian biegnie, nadal
ściskając pistolet w ręku, dopóki nie poczuje się bezpiecznie w mroku ulic. Zatrzymuje się,
aby złapać oddech, przykleja się do ściany i zamyka oczy. W tym momencie przypomina
sobie swój sen. Biegnie boso po równinie, która jest właśnie tą u podnóża gór. Widać jego
płonącą wieś, ale aby tam dotrzeć, musiałby zmienić kierunek, bo wioska jest zawsze po
przeciwnej stronie, choć trudno powiedzieć gdzie, bo widzi ją i wydobywający się dym,
zarówno gdy spojrzy na lewo, jak i na prawo. Ale nie może zboczyć z drogi, aby zbliżyć
się do wioski, pomóc rodzicom, braciom i siostrom, cały czas bowiem słyszy galop
zbliżającego się konia. To jest biały ogier Bechbuda chana Dżiwanszira, który rośnie
złowrogo. Przybywa pędem, a jednak jakby nie chciał go dosięgnąć, tylko bezustannie
ścigać. Azer jest ranny, jego ubranie nasiąknęło krwią, ale to zamiast go osłabić, czyni go
jeszcze bardziej zaciekłym. Misak trzyma broń w ręku i powraca w biegu, by ponownie
oddać strzał. Tylko że pistolet przemienia się w bat i nie można wystrzelić z niego żadnej
kuli. Misak potyka się i upada, wstaje i znowu biegnie, serce dudni mu w rytm
galopującego białego ogiera, umazanego krwią Bechbuda chana.
W chwili kiedy otworzył oczy, Misak zrozumiał potworność snu. „Nie zabiłem go!” –
krzyknęło coś w głębi niego. Zauważył, że wciąż ma broń w ręku i fakt, że nie wyrzucił jej
podczas ucieczki, wydał mu się drugim znakiem. Tak więc po części zanurzony we śnie, po
części oszołomiony tym objawieniem, poczuł w tamtym momencie, że jedynym sposobem,
aby uwolnić się od tego snu, jest powrót na esplanadę hotelu Pera Palace w poszukiwaniu
Bechbuda chana Dżiwanszira. W tej chwili widocznie ponownie wszedł do swojego snu,
gdyż jego nierozważność nie mogła być żadnym przejawem jasności umysłu. Misak
Torlakian przybiegł z powrotem. Tłum myślał, że jest jednym z tych, którzy spieszyli do
miejsca, w którym upadł Azer, nawet wtedy, gdy zaczął przepychać się pomiędzy ludźmi,
którzy zebrali się wokół leżącego człowieka. Misak Torlakian oddał najpierw strzał w
powietrze i wtedy wszyscy rozsunęli się, zaskoczeni i przestraszeni. W ten sposób Misak
pozostał twarzą w twarz z człowiekiem, który upadł na chodnik i do którego ponownie
wystrzelił. W tym momencie lufa pistoletu nie przemieniła się już w bat, strzały rozległy
się jednocześnie we śnie i w rzeczywistości, a galop ogiera, który słyszał za sobą i który
dudnił mu w sercu i w skroniach, ustał. Powróciwszy do rzeczywistości, Misak Torlakian
oddał jeszcze jeden strzał w powietrze, aby uniknąć wszelkich prób rzucenia się na niego
przez oszołomionych świadków. Przytomny i w związku z tym starając się ratować własną
skórę, puścił się do ucieczki pomiędzy samochodami, tratując ludzi leżących na ziemi.
Tylko jeden z nich, mężczyzna w czapce bolszewickiej, próbował ucapić go za nogę; Misak
strzelił do niego, raniąc go. Schronił się za samochodem i pozostał tak z wycelowanym
pistoletem, aż ujrzał wśród ludzi, którzy go otoczyli, kilku żołnierzy francuskiej policji
wojskowej. Wtedy położył mauser na masce samochodu i wyszedł z ukrycia z uniesionymi
rękami. Dostał kajdanki i ciosy od tych, którzy zawstydzeni dotychczasowym strachem,
karali w ten sposób tego, który ich sprowokował. W zamęcie Francuz zgubił klucze do
kajdanek. Następnego dnia rano, aby mógł napisać oświadczenie podczas pierwszego
przesłuchania, musieli przerżnąć mu kajdanki piłą.
sześć
Księga szeptów miała także milczącą część, ukrywaną nie tylko przede mną czy przed tymi,
którzy czyhali. Ludzie ukrywali ją także jeden przed drugim, a niekiedy nawet przed
samymi sobą. Tę milczącą część Księgi szeptów, którą wyczuwałem nie mogąc jej opisać,
odkryłem dużo później, kiedy zdawało się, że ludzie przestali się już bać. Nie dlatego że
nowe czasy nie miały swoich stróżów, lecz dlatego że jeszcze nie przywykliśmy do ich
obecności.
Aurel Dimofte zmarł 4 grudnia 1957, prawie rok przed moim urodzeniem. Jego żona,
Anica, przynosiła nam mleko i twaróg raz w tygodniu, co środę, ze wsi Vadu Roşca.
Pewnego dnia przyniosła nam talerz z koliwem, posypanym orzechami i cynamonem,
przybranym kolorowymi cukierkami. Nigdy nie jadłem gotowanej pszenicy przygotowanej
w taki sposób. Ormianie rzadko wyprawiają ucztę obrzędową za dusze umarłych. Jednakże
podczas wypominek kobiety przygotowują coś w rodzaju chałwy ze smażonego na patelni
grysiku, wymieszanego z prażonymi na płycie pieca orzechami i rodzynkami. Coś
podobnego do koliwa przygotowuje się tylko na Boże Narodzenie i Wielkanoc. Potrawa
nazywa się anuş-abur i przyrządza się ją także z łuskanej pszenicy, lecz jest bardziej
soczysta i wymieszana z suszonymi owocami. Jest oznaką narodzin i zmartwychwstania, a
mniej znakiem śmierci, ale ostatecznie to wszystko jest ze sobą powiązane. Anuş-abur
gotowało się w dużych kotłach, potem rozkładano potrawę na tacach do ostygnięcia i
serwowano w miseczkach jako deser. Prawdopodobnie, mając naraz tyle setek tysięcy
umarłych do wspominania, starcy mojego dzieciństwa byli zmuszeni ograniczyć swoje
obowiązki wobec zmarłych.
Zjadłem koliwo za duszę Aurela Dimofte. Była słodka i pyszna. Moja babcia zapytała
Anikę, czy przyszło dużo ludzi na panichidę. Anica wybuchła płaczem i powiedziała, że nie
było nabożeństwa żałobnego. Wyłożyli na stół koliwo, położyli nakrycie dla Pana naszego
Jezusa Chrystusa, sami odmówili Ojcze nasz i śpiewali Wieczne odpoczywanie, unosząc
talerze i kołysząc je splecionymi dłońmi. A to dlatego że Aurel Dimofte nie ma grobu z
krzyżem i kapłan boi się wspominać jego imię przy ołtarzu, w obecności wszystkich. Tanti
Anica wyszła, kołysząc nosidłem, a dziadek szepnął do babci: „Nie pytaj jej więcej o
męża. Brał udział w buncie… Kto wie, gdzie teraz gniją jego kości”.
Słyszałem już kiedyś to zdanie w ustach mojego dziadka, nie rozumiejąc go zbyt dobrze.
Starcy siedzieli pod morelą na dziedzińcu, popijając kawę i rozmawiając, przeglądali stare
zdjęcia lub czytali gazety. Padało jakieś nazwisko, następnie milkli, i podobnie jak kapłan
wypowiadający „Amen” po śpiewie chóru, mój dziadek mówił, wzdychając: „Kto wie,
gdzie teraz gniją jego kości”. Wyobrażałem sobie zbielałe kości rozkładające się na
poboczu drogi, ale dowiadywałem się stopniowo, że tak jak wody występujące z brzegów
ostatecznie spływają do ziemi, tak samo umarli mają w sobie jeszcze tyle życia, aby
rozgrzebać ziemię i prześlizgnąć się przez jej szczeliny, jak ktoś, kto wyciąga przez sen
ręce po kołdrę, by się nią otulić. Ziemia nie przeciwstawia się, jest dobra i uzdrawiająca,
przykrywa wszystko.
Aby wyjaśnić ten skrawek mojego dzieciństwa, w którym jedynym wyraźnym odczuciem
jest słodki smak koliwa, wyruszyłem tropem Aurela Dimofte.
Jesteśmy w roku 1949. Jesteśmy jednocześnie w listopadzie 1957 roku, gdy nad łąkami
Seretu zaczął wiać suchowiej, zwiastując wczesną zimę. Jesteśmy również w 1964 roku i
tym razem ja też, wraz z pozostałymi postaciami Księgi szeptów, chwytam w palce
papkowate koliwo. I jesteśmy w listopadzie 2005 roku, kiedy wydaje się, że czasy się
zmieniły, bo brzemię prześladowania i mówienia szeptem przemieniło się w brzemię
wolności i niewiedzy, co powiedzieć, właśnie dlatego że nie wiadomo, od czego zacząć.
W 1949 roku postaci nie należą do Księgi szeptów, żyją poza nią. Co więcej, są pośród
nich tacy, którzy podjudzają przeciwko książkom i zachęcają tłumy, by je palić. Księga
szeptów opowiada o dniu, w którym zostały spalone książki. Tak jak w dniu rzezi
niewiniątek nie zdołano zabić wszystkich nowo narodzonych, tak samo w dniu spalenia
książek nie zdołano ich wszystkich zniszczyć. W wojnie pomiędzy władzą a książkami,
chociaż umierają tylko książki, władza nigdy nie wygrywa. Dlatego że ludzie napisali
więcej niż są w stanie zapomnieć.
Widząc, jak uciążliwa jest ich walka z książkami, nowe władze odkryły inną drogę do
zwycięstwa, dotąd nieużywaną: podjudzali jedne książki przeciwko drugim. Ale tak jak
ptaki podczas przelotu nad morzami potrzebują skrawka ziemi, by odpocząć, tak samo
książki, aby przeżyć, potrzebują ludzi, którzy je czytają, otwierają ich okładki, wertują ich
kartki, by mogły oddychać. W przeciwnym razie, tak jak zdarzyło się to z nowymi i
głośnymi książkami napisanymi w czasach, kiedy ludzie rozmawiali szeptem, umierają
wyczerpane i zduszone. Ale w tamtych czasach dym stosów jeszcze się nie rozwiał, nowe
książki dopiero czekały na napisanie, a władze komunistyczne czepiały się końca
wieczności jak liny dzwonu, rumieniąc się i pękając z dumy na dźwięk ogłuszającego
dzwonienia. Do którego dodawały, jakby tego było mało, oklaski dla samych siebie,
niestrudzone i rytmiczne.
Tak musiało wyglądać plenum Komitetu Centralnego Rumuńskiej Partii Robotniczej od
3 do 5 marca 1949 roku, kiedy to podjęto decyzję o kolektywizacji rolnictwa. Po tym, jak
warstwa zamożnych chłopów została osłabiona przez system obowiązkowych dostaw, a
odmowa ich oznaczała sabotaż i działanie przeciwko porządkowi państwa, co groziło
konfiskatą mienia i więzieniem. Teraz tych samych chłopów chciano przekonać do tego,
aby zrzeszyli się, odstępując ziemię i część swoich zabudowań na rzecz kolektywu.
Podzielono ich na trzy kategorie: biednych, średniorolnych i bogatych, czyli chiaburi.
Biedni chłopi byli łatwym łupem, natomiast na drobnych rolników i chiaburi rozpoczęła
się prawdziwa nagonka. O ukończonej kolektywizacji jako pierwszy zameldował region
Konstanca, potem południowy Bărăgan, łąka Seretu. O tych, którzy się sprzeciwiali,
krążyły rozmaite pogłoski, niebezpodstawne, i rozgłaszane specjalnie, aby zastraszyć
ludność.
W regionie Galaţi ziemie na południu Fokszan, Surai i Vadu Roşki, pozostawiono na
koniec. Miejscowi byli uparci, niewielu ubogich, a wieś Suraia stanowiła jedno z
najbardziej zaludnionych miejsc Bărăganu.
Były dwa rodzaje wysłanników: agitatorzy i doradcy. Kilkoro było ze wsi, większość
zamiejscowa. Biedni chłopi, bez ziemi, przyzwyczajeni do ciężkiej pracy, nadwyrężania
karku lub przepychania się na ucztach pogrzebowych, Cyganie z przedmieść lub wyrobnicy
na dniówki, najmowani przy żniwach, otrzymali odzież, futrzane czapy i kije z pnia starej
wierzby. Gdy do Surai dotarły pierwsze ciężarówki z żywnością, to znaczy z czarnym
okrągłym chlebem i grubą słoną wędliną, beczki z winem, które rozlewano do blaszanych
kubków, niektórzy się cieszyli, pchając się, by jeść i pić nawet tam, w pobliżu ciężarówki.
Inni się zasmucili. Nic nie jest za darmo, myśleli, i rzeczywiście, ci, którzy tak sądzili,
mimo że nie pchali się po chleb z wędliną, mieli zapłacić za to, czego nie zjedli i nie
wypili, i to z nawiązką.
Rozmawiamy: jest także listopad, ale 2005 roku. Vasile Niculiţă, Gheorghe Porumboiu,
Damian Pătraşcu, Sterian Răducanu, Gheorghe Mocanu. Gospodyni, córka Damiana
Pătraşcu, przyniosła dzban wina i cozonac{16} pokrojony na grube kawałki. Żegnają się
najpierw, maczają usta w winie, a potem ani nie piją, ani nie jedzą. Przypatrują się
podejrzliwie, ale i z zaciekawieniem temu obcemu dojrzałemu mężczyźnie; nie mogą
uwierzyć, że ktoś z Bukaresztu przyjechał aż tutaj tylko po to, by wysłuchać ich opowieści.
Ale ja nie jestem dorosłym mężczyzną, choć mam ponad metr osiemdziesiąt wzrostu,
posiwiałe i przerzedzone włosy, nie jestem też z Bukaresztu, lecz stąd, z okolicy,
dwanaście kilometrów dalej na północ, czyli z Fokszany, i jestem dzieckiem jedzącym
koliwo ku pamięci Aurela Dimofte.
Nagle Vasile Niculiţă odwraca się w stronę swojego sąsiada po prawej, Gheorghego
Mocanu, i mówi: „A ty się wynoś!”. Potem do mnie: „Nic nie powiem, dopóki nie
wyrzucicie tego tutaj!”. A „ten”, czyli Gheorghe Mocanu, wygląda na zakłopotanego, jest
przygotowany na wszystko, że zostanie lub będzie wypchnięty za drzwi. Nie odróżniałem
ich, takich starych i skurczonych, i nie wiedziałem, dlaczego spośród ocalałych niektórzy
mieli pozostać, a inni nie. Ale oni wiedzieli. „Ponieważ był jednym z doradców – wyjaśnił
Porumboiu. – „To znaczy jednym z tych, którzy przychodzili na dziedziniec do ludzi, grozili
im więzieniem i miażdżyli palce między drzwiami a futryną, gdy nie chcieli zapisać się do
kolektywu”.
Przychodziło wielu agitatorów i doradców, opowiadają, kawałkując słowa. Zaczęto
przed domem Culaego Focşy w Surai. Było około ośmiuset doradców i agitatorów, mówi
Sterian Răducanu; ależ nie, mówi Ghiţă Porumboiu, nie było ich więcej niż dwustu. W
każdym razie było ich wielu, kończą zgodnie. Jak skończyli rozdawać jedzenie i trunki i
rozpalili umysły ludzi, zaczęli wchodzić na podwórza, do domów. Tych, którzy nie chcieli
podpisać, ładowano na ciężarówki i krążono z nimi po uliczkach, zabierając aż na kraniec
wsi, by ich zastraszyć.
Wtedy Vasile Niculiţă zatrzymał się przed domem Culaego Focşy, zastępując drogę
Gheorghemu Mocanu, który był doradcą, „Ten, kogo widzicie tutaj, nie jakaś tam obca
szuja, ale z naszych, z Surai, i prowadził ich od jednego do drugiego: «Ten jest przyzwoity,
obejdźcie się z nim łagodnie, ten jest uparty, wejdźcie większą grupą naraz, tak by
przestraszyć mu żonę i dzieci, i strzeżcie się», tak im radził. Zaprawdę, jak to «strzeżcie
się»? Przecie, jak wchodzisz na moje podwórko, dlaczego masz się mieć na baczności,
jeśli przychodzisz w dobrej wierze? No powiedz mi, ha!”. Gheorghe Mocanu, stary i
drobny podobnie jak pozostali, nic nie mówił, i podczas gdy oni wymachiwali rękami,
siedział skulony z rękoma złożonymi na kolanach. „Zapytałem go: «Dlaczego chodzisz do
ludzkich domostw i wpadasz niespodziewanie?». Odpowiedział: «Żeby dać ci wniosek o
przyjęcie do kolektywu». Wtedy – wyjaśnił Vasile Niculiţă – nie stał tak jak teraz, niczym
niemowa, miał głos, a za nim stało jeszcze około dziesięciu uzbrojonych w pałki. A ja
mówię: «Daj mi wniosek do przeczytania!». «Wejdźmy do domu – odpowiada Mocanu –
będziesz mógł przeczytać dokładnie». Ale ja wiedziałem swoje, że tylko z własnego domu
nie zdołam uciec. «Nie, daj mi go tutaj na ulicy, moja żona i dzieci nie muszą wiedzieć».
Dał mi. I mówi: «Podpisz tutaj, pod tymi linijkami». A ja odpowiadam: «Ano,
przeczytajmy. Posłuchaj tego: Chcę się zarejestrować z własnej woli do CAP{17}». I
jeden z ludzi Mocanu kiwa głową na tak, że to jest jasne. A ja odparłem: «Jeśli to jest z
własnej woli, to dlaczego przychodzisz mnie zmuszać». Nie czekałem już, aż coś odpowie,
zdzieliłem go dwa razy po łbie i uciekłem w krzaki na łąkach Seretu. A stamtąd do
krewnych w Gałaczu”.
Vasile Niculiţă zdawał się ostudzić gniew na wspomnienie tych ciosów w głowę, które
zadał Gheorghe’owi Mocanu, i już nie żądał, by go wyrzucono za drzwi, ba, nawet
zapomniał o nim na dobre. Ale tamten nie zapomniał, zwłaszcza wstydu, że musiał zebrać
się z ziemi, choć huczało mu w głowie, na oczach wyrostków z ekipy przybłąkanych
agitatorów. Następnego dnia doradcy i agitatorzy zaczęli krążyć w większych grupach. A
gdy stanęli na środku wsi, twarzą w twarz, z jednej strony wieśniacy z kijami, siekierami i
łopatami, z drugiej zaś intruzi, ci drudzy nie byli równie zaciekli, nie musieli bronić ani
ziemi, ani domu, ani żony z dziećmi, wycofali się. Wieśniacy nie rzucili się za nimi w
pogoń, patrzyli jedynie w milczeniu, jak uciekają ile sił w nogach i znikają za mostem.
Ale ich radość nie trwała długo. Wieczorem 27 listopada pojawiły się milicyjne ziły,
przemierzające wieś za namową Dumitru Arbănaşa, wójta wybranego spośród tych
niedołęg, który wskazywał domy przywódców buntu. Chłopi, którzy nie pomyśleli o tym,
by uciekać, byli zatrzymywani, grożono im karabinami maszynowymi, które ci, co walczyli
na wojnie, rozpoznali, przypominając sobie, jakie były bezlitosne. Wiązano ich mocno i
wrzucano do ciężarówek niczym owce, jednego za drugim. Ci, którzy uciekli, i tak zostali
schwytani, w wierzbinach, w zaroślach, u krewnych, gdy wyszli z ukrycia powodowani
głodem, zimnem, ze strachu lub w obawie o bliskich, którzy słyszeli od innych, że jeśli
będą ukrywać zbiegów w piwnicach lub szopach, spotka ich ten sam los, jeśli nie gorszy.
„Zawsze, gdy wracałem do domu z Gałacza – mówi Sterian Răducanu – zatrzymywałem
się w Piscu u kumotra. Miał zapaloną lampę i raczył mnie chlebem, słoniną i dzbanem
wina. Tym razem, gdy wróciłem, nie świeciło się żadne światło, a brama była zamknięta.
Przywarłem do ogrodzenia, bo na końcu ulic stali ził i po jednej ciężarówce z plandeką, a
w każdym pojeździe było około dwudziestu–trzydziestu osób. Ludzie patrzyli przerażeni
zza ogrodzeń, nikt nie miał odwagi, aby otworzyć bramę. Ledwo uszedłem niezauważony
przez któregoś z tych z ciężarówek. Ale za mną, we wsi Vadu Roşca, niebo było czerwone
jak od pożogi. Wieś płonie, pomyślałem, podpalili wieś”.
Doradcy zatem nauczyli się rozumu i już się nie rozdzielali. Chodzili razem,
dziesiątkami. Dwa–trzy dni po zdarzeniach we wsi Suraia – zostawili trochę czasu, by
pogłoski dotarły przed nimi i przestraszyły ludzi – przybyli w grupie około czterdziestu
osób do Vadu Roşki, dwiema ciężarówkami, by przenocować w szkole. Ale popełnili błąd,
ludzie z Vadu Roşki nie byli przestraszeni, lecz raczej rozzłoszczeni. Wieść rozeszła się
szybko i chłopi zebrali się z toporami i pochodniami, zmuszając agitatorów do schronienia
się w szkole. Właśnie to ich uratowało, bo ludzie nie ośmielili się rzucać kamieniami w
okna szkoły, a co dopiero podkładać zapaloną słomę pod drzwi, by agitatorzy wychodzili,
dławiąc się dymem, bo jak nie, to spłonęliby w środku jak szczury. Gdyby to był ratusz, nie
zawahaliby się, byłoby im wszystko jedno, ale ponieważ chodziło o szkołę, albo gdyby
chodziło o cerkiew, ludzie zadowolili się tym, że mogą ją otoczyć z zapalonymi
pochodniami, tak że jeśli ktoś nie wiedział, co się dzieje, mógłby pomyśleć, że to noc
świąteczna, noc św. Ignacego, kiedy pali się ogniska, aby pomóc światłu pokonać
ciemności.
Nawet jeśli to było jakieś święto, z ogniem i ze wszystkim, to przerodziło się w obłęd.
Mieszkańcy Vadu Roşki połączyli siły, aby przewrócić ciężarówki, którymi przybyli obcy,
przeturlać je i wrzucić do Seretu. Ogień popychał ludzi do zachowań absurdalnych.
Iosandru Areaua pociął plandekę nożem, jakby godził ostrzem w tych mężczyzn, a następnie
uniósł ostrze w świetle pochodni, jakby spodziewał się zobaczyć spływającą po metalu
gęstą krew.
„To było piękne – opowiada Damian Pătraşcu – Boże, jakie to było piękne! Nie
widziałem tak wielu pochodni od czasu dzieciństwa, od dnia Wniebowstąpienia tuż po
zakończeniu wojny. Panował głód, jednak ludzie znaleźli tyle mąki, aby zrobić placki i
wbić w nie zapalone świece, a następnie wypuścić na wody Seretu. I każdy wypowiadał
imiona swoich umarłych i ludzie płakali razem, za jednych z bólu, że nie ma ich wśród
żywych, za innych z radości, że ocaleli, tylko ja jeden płakałem za wszystkich, gdyż będąc
jeszcze wyrostkiem, nie odróżniałem dobrze łez radości od smutku. Lubię patrzeć na
twarze ludzi oświetlone płomieniami, są piękniejsze niż w świetle słońca, bardziej żywe.
Najlepiej z tamtej nocy pamiętam twarze ludzi, wyostrzone światłem, jakby były
wyrzeźbione w drewnie. Ale najpiękniejsza była Dana, córka Radu, z chustką zsuniętą na
ramiona i rozpuszczonymi włosami, jakże była piękna i śmiała się z głową odchyloną do
tyłu. Co sobie myśleli ci łajdacy stłoczeni w szkole, patrząc z przerażeniem przez okna, kto
to może wiedzieć? Zwłaszcza, gdy usłyszeli skrzypce i bęben jak w Wigilię. Aurel Dimofte
pierwszy cisnął czapkę o ziemię, krzycząc: «Tańczmy, bracia!», i uderzył butem w
zmrożony brzeg uliczki, a za nim podążył Ionuţ Cristea. «Masz rację» – powiedział Stan
Dumitru. Ogień doprowadził nas do obłędu, odsunął wszelki strach, tańczyli. A wraz z nimi
wszyscy pozostali Ion Aureaua, Dumitru i Toader, synowie Crăciuna, i Stroe, Marinică i
Mihai. To był ich taniec ze śmiercią, nie wiedzieli o tym, ale może przeczuwali.
Chwyciliśmy się jak do hory i odtańczyliśmy ją jak podczas świąt. Tańczyliśmy i
wznosiliśmy okrzyki radości, rozpaleni. Następnego dnia połowa z nas czołgała się w
ziemi pełnej krwi, ogłuszona bębnieniem karabinów maszynowych, tam gdzie śmierć nas
jeszcze nie dosięgła”.
Ludzie opuścili krąg hory po północy i rozeszli się do domów, zostawiając agitatorów
na łasce Boga, sądząc, że napędzili im wystarczająco dużo strachu. Gdy obcy ujrzeli, że
hora się rozwiązuje, światła ognia gasną, a dźwięk bębna staje się coraz bardziej odległy,
wyszli całą zgrają, dziękując Bogu za to, że zachowały się całe cztery opony jednej z
ciężarówek. Stłoczyli się w niej wszyscy, zapominając w pośpiechu o pałkach, ale nie
zapominając o strachu, jakiego nabawili się, myśląc, że spłoną żywcem, i zemścili się
potem straszliwie.
Niţu Stan, walcząc na wojnie, doszedł aż do Stalingradu. Czuł, że spokój następnego
dnia rano nie wróży dobrze. Zwłaszcza że Sterică Răducanu przyszedł przed świtem,
opowiadając mu: „W Suraia są samochody z oficerami, którzy czatują. I kiedy wróciłem z
Piscu, by opowiedzieć naszym, którzy jeszcze pozostali w wiosce, że szykuje się kolejna
napaść, drobny cywil w granatowym palcie wyłonił się z ciemności na końcu wsi. «Skąd
idziesz?» – zatrzymał mnie. «Z Vadu Roşki». Miał podniesiony głos, ale kaleczył słowa.
Miał go rozpoznać później nawet szybciej niż sylwetkę, której wtedy nie widział dobrze w
ciemnościach. Głos ten miał powracać do niego obsesyjnie, gdy przeżywał tysiące razy
tamtą noc, pełną lęków związanych z tym głosem wszelkiego zepsucia, kaleczącym r,
syczącym i jąkającym się, a który należał do Nicolae Ceauşescu, wysłanego z Bukaresztu,
aby zakończyć raz na zawsze chłopskie rozruchy na łące Seretu. «Co tu robisz o tej
porze?». «Przyszedłem po żonę!» – powiedział, nie zastanawiając się, czy ten drugi w to
uwierzy czy nie. Ale tego drugiego, Nicolae Ceauşescu, zupełnie to nie obchodziło. „Co się
dzieje w Vadu Roşce? Są ludzie z widłami i toporami?”. Sterică Răducanu odwrócił lekko
wzrok, aby zobaczyć, czy na niebie widać czerwonawy cień hory z pochodniami. Ale niebo
było jak dzwon pokryty smołą i nieruchomy. Odwrócił się zatem i powiedział: «Nic
takiego nie widziałem». «Palisz?». «Palę». Ceauşescu dał mu papierosa i podał zapaloną
zapałkę, trzymając długo płomień przed jego twarzą. «Przyglądał ci się, żeby cię
zapamiętać» – mówi Damian Pătraşcu. «Też tak myślałem, że dlatego, ale nie tylko dlatego.
Nie mogłem wytrzymać, miałem nogi jak z waty». «Mogę odejść?» – zapytałem. «Możesz».
Odszedłem chwiejnym krokiem. Długo patrzył za mną, dlatego zacząłem biec dopiero, gdy
oddaliłem się na dobre. Ale on mi nie uwierzył. Wiedział, że skłamałem. Gdy przyglądał
mi się z zapałką przy twarzy, nie patrzył mi prosto w oczy, patrzył na rękę, w której
trzymałem papierosa, i ujrzał jak drży. To znaczyło, że się boję, bo skłamałem. Wiedział, że
go okłamałem. «To dlaczego cię wtedy nie aresztował?» «Po co miał tracić ze mną czas?
Wiedział, że i tak mnie zatrzyma następnego dnia lub w kolejnym tygodniu, i że nie mam
dokąd uciec. Żaden nie miał gdzie uciekać, złapali nas i aresztowali, a nawet prócz nas
jeszcze innych»”.
Niţu Stan wysłuchał jego historii i przewidział, że oni przyjdą i że już nie ma odwrotu.
Poszedł zebrać pozostałych. Na ulicy złapał go syn, który miał nie więcej niż sześć lat,
podał mu duży nóż do uboju świń i powiedział: „Tato, weź nóż, żeby cię nie zabili…”.
Zgromadzili się na krańcu wsi w kierunku Fokszan. Każdy przyniósł coś ze sobą, stare
wózki, grube deski, duże kamienie, nieoheblowane dębowe stoły, pniaki. „Ty – Stan Niţu
zwrócił się do Ionuţa Cristei – wejdź na dzwonnicę. Jeśli zobaczysz, że się zbliżają, bij w
dzwon”. „Tak mu powiedziałem, lepiej jakbym mu tego nie mówił, bo i teraz serce mi pęka
na myśl, że wysłałem go na śmierć. I poszedł też za nim Vasile Haralambie, chłopaczek, nie
miał nawet dwunastu lat. Biedny chłopak, gdy go znaleźli pod schodami dzwonnicy, pobili
go na miazgę, dygotał w gorączce aż do Trzech Króli”. Panował spokój, tak więc był
jeszcze czas. Ustawili w poprzek drogi ciężarówkę, która została po pałkarzach z
poprzedniego dnia. Położyli przy niej, co tylko znaleźli, wózki, kamienie, kotły do topienia
tłuszczu, pniaki, oparli o niego deski, a dziury zatkali pakułami, by się trzymały. Dana,
córka Radu, wspięła się na maskę samochodu i machała nieprzytomnie chustką niczym
flagą. Tylko Niţu Stan miał swoją starą strzelbę z czasów wojny, w której jednak nie było
naboi, i trzymał ją za lufę, wymachując kolbą jak maczugą. Pozostali uchwycili co tylko
znaleźli na podwórzu, topory, widły, łopaty, kije do przeganiania wilków, sierpaki do żęcia
rafii. Starcy stali w przedsionku cerkwi i modlili się, kobiety pochlipywały za płotami,
mężczyźni zaś, kto żyw, wspierali barykadę, tnąc horyzont zwężonymi oczami.
Wiatr ustał, nie szczekał żaden pies, nie było słychać najmniejszego szelestu skrzydeł
ani krakania wron. Nikt nie mówił. Nagle rozległ się pomruk, który przejął mrowiem
ziemię i który odczuli podeszwami stóp, zanim rozbrzmiał w ich uszach. Gałęzie zaczęły
się trząść, choć wiatr nadal nie wiał. „Nadjeżdżają czołgi” – powiedział Niţu Stan; sądził,
że krzyknął, ale patrząc na wszystkich wokół, którzy byli tylko zdziwieni, dostrzegł, że nie
zrozumieli, i nagle zrobiło mu się ich żal, chciał do nich krzyczeć, by uciekali, co zrobimy z
naszą barykadą z pakuł i desek wobec czołgów i gdzie się schronimy przed ich pociskami i
obrotowym ogniem karabinów maszynowych, ale jego głosu nie dało się już usłyszeć, bo
tymczasem rozległo się bicie wielkiego dzwonu. Ludzie patrzyli przerażeni na dzwonnicę,
kobiety zdławiły płacz w gardle, żona Dimofte, która była w ciąży, wstała, zakrywając
ręką usta, starcy czynili coraz bardziej gorączkowe znaki krzyża, dzwon zaś bił, a drżenie
powietrza od bicia dzwonu zlewało się z drżeniem ziemi, tak że nie wiadomo już było,
które drżenie jest przeklęte, a które błogosławione.
Dana, córka Radu, zobaczyła je pierwsza, były jak zielonkawy prążek na linii horyzontu,
który stale się powiększał. Niţu Stan zrozumiał od jednego spojrzenia, że kolba jego
strzelby, topory i rolnicze narzędzia, dobre do przewracania ziemi i wyrębu lasu, były
zupełnie bezużyteczne przeciwko tym dwóm czołgom, które zbliżały się do mostu w
otoczeniu ciężarówek, służących, z tego, co pamiętał, do przewożenia karabinów
maszynowych.
Czołgi zatrzymały się, a wraz z nimi samochody ciężarowe, które zawróciwszy, zbliżały
się tyłem do barykady, a gdy podniesiono plandekę, ich oczom rzeczywiście ukazały się
długie i perforowane osłony luf karabinów maszynowych. Z ciężarówek wysiadło kilku
oficerów w mundurach Securitate, a na ich czele ten sam niski mężczyzna w wojskowej
czapce i granatowym palcie. Zatrzymali się przed czołgami. Wtedy niektórzy ludzie wyszli
przed barykadę. Drobny mężczyzna podniósł prawą rękę i myśleli, że chce do nich
przemówić. Dzwony zamilkły.
Ludzie zrobili krok do tyłu. Stojący przy Niţu Stanie Costică Arbănaş padł na kolana i
rozdarł sobie koszulę, odsłaniając klatkę piersiową. Obok niego Aurică Dimofte, Stroie
Crăciun i ściskający w ręku siekierę Ionică Aureaua. Potem inni wychodzili jeden po
drugim. Siedząca wysoko na kabinie przewróconego samochodu Dana, córka Radu,
zastygła w bezruchu, przyciskając chustkę do piersi.
Wtedy zdarzyło się kilka rzeczy naraz. Ten mężczyzna, Ceauşescu, opuścił ramię
szybkim ruchem. Dzwon zaczął ponownie bić, zagłuszając świst kul, ale pozostał ogień
wydobywający się z luf i pociski, które wypełniły niebo. Pierwszy upadł Aurel Dimofte,
najpierw na kolana, patrząc zdumiony na swoje ręce przyklejone do piersi, z której tryskała
krew, a następnie przewrócił się, ze złożonymi nadal kolanami, na plecy, pchany przez
pociski, które dalej faszerowały jego ciało. Dana, córka Radu, została zmieciona z taką
siłą, że wyskoczyła w górę jak szmaciana lalka i pozostała przez kilka chwil w powietrzu,
unoszona gradem kul, zanim upadła na maskę samochodu z rozłożonymi ramionami.
Klęczącego Costicę Arbănaşa pociski cudem omijały, ale pozostał tak, nieruchomo, z
pustymi oczodołami, nie czując nawet płaczu. Niţu Stan padł i poturlał się na bok, ale
wrócił, by wyciągnąć Stroie Crăciuna, który jęczał nieprzerwanie: „Staaan, nie zostawiaj
mnie…”, aż krew napłynęła mu do ust i się udusił. Dzwon wciąż bił, jakby dzwonnica
spłynęła, niczym pobiałka, po ścianach cerkwi i cała cerkiew stała się dzwonnicą o
miedzianych ścianach. Dzwonienie stało się tak ogłuszające, że cerkiew wzniosła się,
olbrzymia, osadziła fundamenty na skraju horyzontu i niebo stało się miedzianą kopułą, a
dużo większy dzwon uderzał o ściany nieba. Karabiny maszynowe ostrzeliwały dzwonnicę,
ale dzwon nadal bił. Czołgi ruszyły powoli, kontynuując ostrzał, zmiotły barykadę niczym
kopczyk kreta, wyrzucając w powietrze deski i ciała. Ranni, pełzając, próbowali zejść im z
drogi, by nie zgniotły ich gąsienice czołgów. Karabiny maszynowe strzelały teraz tylko w
dzwonnicę, rozpętała się gigantyczna walka pomiędzy dzwonieniem dzwonu a świstem kul,
z której dzwon, chociaż wieża, z nadgryzionym przez kule tynkiem, poszarpana na kawałki i
zdławiona białym dymem pobiałki, wyglądała jak podarty kożuch, wychodził zwycięsko.
Aż do chwili gdy lufa jednego z czołgów podniosła się powoli i oddała strzał, trafiając w
sam środek dzwonnicy. Ionuţ Cristea z pewnością od dawna już nie żył, a dzwon sam
walczył dalej. Pocisk zabił również dzwon.
Gdy dzwonienie umilkło, ustał też ogień strzałów. „To wydawało się nie mieć końca –
wspominali niektórzy – myśleliśmy, że pozabijają nas wszystkich”. „To nie trwało dłużej
niż dziesięć minut – mówili inni – to było jak gradobicie, letnia ulewa”.
Gdy wszystko umilkło, dało się słyszeć jęki rannych. Byli dotąd czymś w rodzaju
ruchomych celów, wojłokowe ciała, roztrzęsione, które zwijały się z ramionami w bok lub
klęczały, pochylając się, w zależności od tego, jak trafiły je kule, czołgały się, zaczepiając
paznokciami i szukając podeszwami stóp na zamarzniętej ziemi stopni, o które mogliby się
wesprzeć, jakby wchodzili po schodach, słabsi chronili się w ramionach silniejszych, ci
zakrwawieni w ramionach innych zakrwawionych, krew bowiem zaczęła się mieszać i
trudno było powiedzieć, czyja to rana.
„Leżałem skulony pod schodami dzwonnicy – przypomina sobie Vasile Haralambie. –
Dzwon bił odtąd sam, jakby był żywy. Ionuţ był martwy, ręce miał owinięte liną, twarz i
ubranie pokryte krwią i wapnem ścian. Z taką białą twarzą wyglądał jak jeden ze świętych
malowanych na ścianach cerkwi. W końcu dało się słyszeć ogromny hałas i błysnęło
światło jak przy uderzeniu piorunem. Dzwon zamilkł. Przyszli żołnierze. Jeden z nich wyjął
bagnet i otworzył Ionuţowi ostrzem zaciśnięte na linie palce, aby lina przestała się
kołysać”.
„Wtedy usłyszałem jak przez sen bicie dzwonu – przypomina sobie Ioniţă Haralambie. –
Myślałem, że umarłem i dotarłem do bram Raju, ale otworzyłem oczy i zobaczyłem, jak
wysiadają z ciężarówek i wchodzą między nas, rannych, ze strzelbami wycelowanymi w
dół, w nasze czoła”.
„Żywym przystawiali lufę pistoletu do gardła, by nas śmiertelnie przestraszyć, jakby
nam jeszcze było mało. Martwych odwracali bronią, a jeśli się nie dało, butami, by leżeli
twarzą do góry. Ale nie trudzili się, aby pozamykać im oczy, bo oni, zaskoczeni przez nagłą
śmierć, umarli z otwartymi oczami”.
„Pozostałem na kolanach i nie mogłem przestać płakać – wspomina Costică Arbănaş. –
Tak jak niektórzy ze strachu popuszczają w portki, ja popuściłem na policzki. Oddychałem
płaczem, dyszałem po prostu. Był gorący i płynął strugami, jakbym płakał krwią. Dwóch
zatrzymało się, jeden przytknął mi pistolet do czoła, ale drugi powiedział: «Zostaw go, nie
widzisz, że oszalał?». I zostałem tak aż do południa, nic więcej nie pamiętam. Tyle tylko,
że upadłem jak kłoda na drogę, ale nawet wtedy nie przestałem płakać. Kiedy się
obudziłem, zapadał wieczór i nic już nie było wokół poza słodkawym zapachem lepkiej
krwi. W szkole paliło się światło. Podszedłem i zajrzałem przez okno, bito ludzi, w drugim
pomieszczeniu znajdowali się martwi, rzuceni jeden na drugim. Dopiero wtedy, wobec
takich okropności, mój płacz ustał…”.
„Zestrzelili Cristeę z dzwonnicy – przypomina sobie Lazăr Sandu – i zrzucili go z
dachu. Upadł z hukiem jak martwy ptak. Następnie przeciągnęli go za ręce na środek drogi.
W miejscu, gdzie spadł, pozostał ślad jak czerwony grzyb i inna czerwona linia,
poprzerywana tam, gdzie jego głowa turkotała na dużych kamieniach, jakby znaczyli jego
ciałem granicę pomiędzy ziemiami”.
„Marinică Mihai zmarł skulony – przypomina sobie Haralambie. – Powiedziałbyś, że to
śpiące dziecię, gdyby nie było pod nim kałuży krwi. Przyszedł jego pies i lizał go po
twarzy, ale wyczuł, że jest zimny i sztywny. Wtedy pies zwąchał krew i zaczął ją chłeptać.
Nie ma w tym żadnej winy biednego psa, że krew była cieplejsza, i zwierzę, kto wie,
czuło, że krew jest żywa, i rozpoznało ją zamiast zmarłego. Pies chłeptał bez pośpiechu,
nikt go stamtąd nie przegonił…”.
„Moja matka trzymała się za brzuch – wspomina Ionică Dimofte – żeby mnie nie stracić.
Tak więc ja wiem o tych rzeczach tylko ze słyszenia i wyrywkowo, bo nikt nie chciał mi
opowiedzieć wszystkiego od początku do końca. Mówili kilka słów, a potem zamierali,
jakby zdarzyło się to teraz na nowo. Nie chcieli sobie przypominać, i tak zacząłem ja, który
wtedy byłem w łonie matki, przypominać sobie za nich. Przede wszystkim tych zmarłych,
pośród których mój ojciec, Aurică Dimofte, był pierwszy. Zabrali ich i zrzucili jak worki
mąki, jeden na drugim. Następnie zgromadzili ich wszystkich w klasie i zostawili tam aż do
zmroku. Załadowali ich do ciężarówki i wywieźli, nikt nie wiedział gdzie. Tak aby ludzie
nie opłakiwali ich na oczach wszystkich. Pochowali ich w różnych miejscach, na obrzeżach
cmentarzy, bez krzyży, bez księdza, bez świecy. Bogobojni ludzie postawili im później
krzyże z desek zbitych naprędce gwoździami, jedna na drugiej, jeden krzyż dla wielu, tak
jak byli grzebani, wielu naraz. Grób mojego ojca znaleźliśmy dopiero po trzydziestu pięciu
latach od rewolucji, właśnie we Floreşti. Rozmawialiśmy ze starymi grabarzami,
rozpoznaliśmy go po ubraniu. Miał na sobie piękny szeroki trzos ze skóry, w którym
trzymał akt własności ziemi. Został pochowany z aktami, ze wszystkim. Kiedy
odzyskaliśmy naszą ziemię, robiliśmy próbę przy świadkach, dokumenty zgniły. I
rozpoznaliśmy go jeszcze po śladzie od kuli na czole”.
„Myśleli, że jestem martwy – przypomina sobie Marin Crăciun. – W chwili, gdy mnie
zabierali, poruszyłem się. Wtedy ten niski mężczyzna w granatowym palcie kopnął mnie w
brzuch i zwyzywał. Ale nic nie powiedziałem, skuliłem się tylko i przeklinałem go w
duchu. Przeklinałem go straszliwie ze wszystkimi jego ludźmi i za wszystkich naszych
zmarłych. I tak się też stało. Są tacy, którzy mówią, że to z czasów rewolucji, od Iliescu, że
musieli go zastrzelić, aby go uciszyć, ale to nie jest prawda. To się ciągnęło jeszcze od
tamtych czasów, od tamtej zimy i naszych przekleństw, to jest przekleństw mieszkańców z
Vadu Roşki. Oto i dowód: umarł tak, jak zabił Aurela Dimofte ze swoim batalionem
Securitate z Tecuci. Tak samo. On też upadł na kolana i strzelali do niego tak długo, aż
upadł na plecy, dalej na kolanach, tak jak Aurel Dimofte. Tylko że Ceauşescu miał
przeklętą śmierć, z rękami związanymi z tyłu, nie mógł nawet położyć dłoni na piersi jak
Aurică, próbując wtłoczyć z powrotem wypływającą krew. Nie pytajcie mnie o więcej, bo
już nie słyszę, tyle bili mnie po głowie, że słyszę tylko świst. Ostatnią rzeczą, jaką
pamiętam, że usłyszałem na tej ziemi to przeklinanie Ceauşescu”.
„Przesłuchiwali nas przez dwa dni. Zadawali nam pytania, a następnie bili –
przypomina sobie Damian Pătraşcu. – Gdy jeden padał, brali kolejnego. Kto wzniecił bunt.
I czy był ktoś spoza naszego kręgu. Czy wiemy coś o grupach ludzi w górach. Kim byli
dowódcy, którzy poddali pomysł zbudowania barykady. A potem znowu od początku. Nas,
którzy wzięliśmy winy na siebie, i jeszcze kilku, zabrali do Galaţi. Tam kopali mnie po
twarzy, aż wybili mi wszystkie zęby. W połowie stycznia, rozpoczął się proces w Sądzie
Wojskowym w Konstancy. Potem zawieźli nas do Gherla. Dostaliśmy wszyscy od piętnastu
do dwudziestu pięciu lat więzienia za zbrodnie terroryzmu przeciwko władzy państwowej
z artykułu 199 Kodeksu karnego. Przez dwa lata nie mieliśmy prawa do żadnego listu ani
żadnej paczki. Rodziny opłakiwały nas jak umarłych. A jeśli nie byliśmy jak martwi, kim
właściwie byliśmy?”.
„Wypuścili nas jesienią 1964 roku{18} – przypomina sobie Gheorghe Porumboiu. –
Kiedy dotarliśmy do wsi, nikt nie rzucił się, by nas powitać. Ludzie patrzyli na nas zza
płotów. Tylko psy przybiegły do nas, by lizać nam stopy. Drżeliśmy z zimna, głodu i
pobicia. Ale psy nas poznały, nie szczekały na nas. W końcu przyzwyczaili się do nas także
ludzie. Ale żeby opowiadać o tym, nic nie opowiadaliśmy, i nikt nas nie pytał. Teraz jest
pierwszy raz”.
„Kiedy tego lata wezbrały wody – powiedział Marin Crăciun – ludzie mówili, że dobry
Bóg chce zmyć krew, która pozostała jeszcze zasuszona między kamieniami, sprzed
pięćdziesięciu lat. Ale to nie jest tak, że krew najpierw należy rozmiękczyć krwią, a
dopiero później da się ją zmyć wodą. Dlatego woda zabrała Marina Dobre, Ionela
Crăciuna i Neculai Dimofte i jeszcze kilkoro innych, którzy byli na barykadzie i którzy
wtedy, w 1957 roku, uciekli przed kulami, ale nie zdołali uciec teraz przez powodzią, bo
byli zbyt starzy i nie mieli siły, by się oprzeć. Ale ja mówię, że Bóg nie mógł powiedzieć
czegoś takiego, bo On wie, że krew jest najpierw w naszych głowach. Może wtedy umysł
się uleczy, gdy Bóg zabierze nas wszystkich, jednego po drugim, a możliwe, że nawet
wtedy nie…”.
W Vadu Roşce było osiemnastu skazanych, w Surai piętnastu, w Răstoace czterdziestu, a
w Cudalbi pięćdziesięciu. Byli młodzi, nie poumierali w więzieniach. Ale nie można
nazwać prawdziwym życiem tego, jak żyli później. W Vadu Roşce rankiem 4 grudnia 1957
roku było czterdziestu ośmiu rannych. Dodatkowo naliczono dziesięciu martwych: ośmiu
mężczyzn, jedna kobieta, Dana, córka Radu, i jeden dzwon.
Wszyscy w bezimiennych grobach, jak inni nasi umarli, których wspominamy 24
kwietnia, w dzień masakr. Ale i bez modlitwy za dusze zmarłych, tym bardziej samotni.
Byłem dzieckiem, ich groby były rozproszone i nikt nie wiedział, gdzie ich opłakiwać, ci
skazani byli jeszcze w więzieniach w Gherli i w Aiud, Anna, żona Dimofte i kilka innych
wdów zabrało się do roboty, by wychowywać osierocone dzieci, które przez długi jeszcze
czas miały uchodzić za potomków bandytów. Ale to, co liczyło się dla mnie wtedy,
skulonego pod ścianą za domem w cieniu orzecha, było koliwo, tak dobre i słodkie, tym
słodsze, im więcej umarłych pozostało bez mszy żałobnej, a więc tęskniących za tym
światem.
„A jeśli istnieją umarli bez nabożeństwa za ich duszę – powiedział dziadek Garabet – i
jeśli ich groby są grobami bez krzyży, nieznanymi, będziemy ich wspominać razem z
naszymi zmarłymi bez krzyży”. A ponieważ Ana Dimofte od handlu serami znała lepiej
cyfry niż litery, wymieniła dziadkowi ich nazwiska, a on zanotował je na kawałku papieru:
Dana Radu, Aurel Dimofte, Ionuţ Cristea, Dumitru Marin, Ion Arcan, Dumitru Crăciun,
Toader Crăciun, Stroie Crăciun, Mihai Marin.
Potem, dziadek wmieszał te nazwiska pomiędzy nasze, ścieśniając je na kartkach
papieru, ale zmieściły się, umarli bowiem, a zwłaszcza ci pozbawieni krzyży i modlitwy za
ich duszę, z cienkimi ciałami, zajmują mniej miejsca na tym świecie niż żywi.
Dopuściłem się niesprawiedliwości, gdy wśród magów, którzy przybyli w dniu moich
urodzin, wymieniłem tylko Angheluţę, który świecił swoimi białymi palcami w cukrze
pudrze jak jakieś świeczki, Bobârcę w otoczeniu drżących cieni niczym worki z oliwkami,
czarnymi i błyszczącymi, które nieustannie pustoszeją, i Mercana, handlarza powietrzem,
oraz tajemniczego sprzedawcę nugatu, który zbliża się, oddalając jednocześnie, i który
odcina równe porcje jak czas.
Wśród darów magów są też prażone i solone orzechy Harutiuna Fringhiana. Spośród
wszystkich on uszanował najbardziej rygorystycznie tajemnicę magów. Nie pamiętam o nim
nic więcej oprócz jego darów.
W Księdze szeptów zatrzymałem dla siebie miejsce, które zwykle powinien mieć
opowiadacz, czyli moja obecność jest przypadkowa. Nie jestem postacią Księgi szeptów i
nawet beze mnie sprawy potoczyłyby się właśnie tak. Jedyna różnica pomiędzy mną a
pozostałymi, którzy czytają tę książkę, jest taka, że jestem jej pierwszym czytelnikiem,
hipostazą, która, jak już wspominałem, jest tylko przypadkowa.
A może moje przeznaczenie, aby być opowiadaczem, czyli pierwszym czytelnikiem,
było mi dane przez tych czterech magów, światła, cienia, powietrza i czasu, ale także przez
tego piątego, o którym dowiadujemy się teraz, Harutiuna Fringhiana, maga owoców. „Oto
owoce naszych tradycji” – powiedział dziadek Garabet. Pierwsza ze wszystkich morela.
Sady morelowe kwitły zawsze na polach u podnóży góry Ararat i dopiero we wczesnym
średniowieczu pierwsi podróżnicy przywieźli pestki i gałęzie do pozostałych części
Europy, nie zapominając jednak, w czasach, kiedy wszystkie żywe istoty otrzymywały
nazwę w języku, który się nie zmienia, nazwać morelę Prunus armeniaca. Kolor moreli
zdobi flagę ormiańską jako tło, na którym są umieszczone inne symbole narodowe.
Oczywiście, to nie jest powód, dla którego pośrodku naszego podwórza w Fokszanach
wznosi się stara morela, ale pewne jest, że właśnie dlatego kochałem ją najbardziej
spośród wszystkich innych drzew, a miękkie kanapy do pogawędek w porze kawy były
ustawiane dokładnie pod jej okrągłą koroną. Dziadek mawiał, że pomarańczowy w
odcieniu moreli jest kolorem, który widać z jak największej odległości i że ten wybór
okazał się mądry dla tak rozproszonego narodu jak nasz.
Drugim owocem jest granat. Owoc owoców. Okrągły jak jabłko, wielki jak pigwa,
cierpki jak owoce Jerozolimy, z grubą skórką jak owoce tropikalne, z wieloma nasionami
jak kiście winogron zwiniętych na dłoni, które zaciśnięte w pięści dają sok czerwony jak
krew. Jesteśmy braćmi krwi z owocem granatu. Morela jest owocem tych, którzy trzymają
się razem. Granat, dla odmiany, jest owocem samotności i exodusu. Mając krew, tak jak
ludzie, może mieć też uczucia. Owoc granatu odczuwa tęsknotę. Może czekać długo
nienaruszony. Spośród wszystkich owoców, z całą swoją krwią, jest najbardziej
sugestywnym wyrazem ofiary. I ze wszystkich owoców ziemi to on został wybrany, by
towarzyszyć starcom moich starców na drogach śmierci, w kierunku Deir ez-Zor, pustyni
Mezopotamii. Opowieść Sahaga Şeitaniana, męża siostry mojej babci i mojego ojca
chrzestnego, o granatach, które przekazywały sobie z rąk do rąk wychudzone widma
konwojów, biorąc każde po ziarnku i trzymając je na języku, zagadkowo orzeźwiające w
upale piasków pustyni. Właśnie dlatego służąc za pożywienie dla konwojów pustyni,
granat ma dokładnie trzysta sześćdziesiąt pięć pestek, jedna pestka na każdy dzień roku.
Gdyby Bóg spośród istot żywych nie wybrał na symbol ofiary baranka, z pewnością
wybrałby owoc granatu. Którego nie można ugryźć jak jabłko, nie można zrywać palcami
jego ziaren, tak jak grona kiści winogron, nie można go zjeść w całości jak truskawkę, ale
można pić jego krew, tak jak czynią to nadal, by przetrwać na pustyni, Tuaregowie z krwią
jagniąt. Granat – milczący Baranek Boży.
A następnie owoce-domy. Orzechy włoskie, orzechy laskowe, migdały, pistacje. Orzech
był moim pierwszym nauczycielem. Wdrapywałem się na jego grube gałęzie i czytaliśmy
razem. Przewracałem strony dla nas obu i dlatego jod, jego lepka żółtawo-zielona krew,
ciemniał na moich palcach. Chciałem zostać orzechem, gdy dorosnę, nie sądziłem, że być
dużym może oznaczać coś innego, niż by orzechem. O tym, że to nieprawda, dowiedziałem
się później. Drzewo, które narodziło się w tej samej chwili co ja, było w rzeczywistości
brzozą.
Magowie nie odkryli bursztynu, mirry, złota czy bryły soli. Ani Harutiun Fringhian, mag
owoców, nie odkrył owoców-domów, owoców ukrytych. Przybywały wraz z moimi
starcami i towarzyszącymi im zapachami Orientu, przenikając pomiędzy skrzydłami drzwi.
Wszystko w miejscach ojczystych, pilaw, imam bayıldı, czyli zapiekany bakłażan
faszerowany mielonym mięsem, sarayli, konfitury, chałwa i baklawa, miało smak
prażonych orzechów włoskich i laskowych, ponad którymi kłębił się aromat mielonej kawy
parzonej na małym ogniu w miedzianym imbryczku z wąskim dziubkiem. „Piasek trzeszczał
między zębami jak prażone i rozdrobnione orzechy laskowe” – przypominał sobie Sahag
Șeitanian drogę konwojów w kierunku Deir ez-Zor. „Kiedy mdleliśmy z głodu – mówił –
wydawało nam się, że wydmy piasku są stosami mielonych orzechów lub migdałów albo
po prostu chałwą z grysiku, w której migotały miedziane kawałki prażonych migdałów. Nie
pomagały nam te przywidzenia, nie zaspokajały głodu i tylko wzmagały pragnienie”.
Miałem zdjęcie dziadka Garabeta z wujkiem Sahagiem, moją babcią Arşaluis i jej siostrą
Armenuhi, pulchniutkie, w strojach kąpielowych z pantalonami, które zakrywały im uda,
ale pozostawiały odsłonięte pełne ramiona. Na odwrocie napis: „My w Carmen Sylva
1932”. „Ledwo cię przekonałem, Sahag – powiedział dziadek, śmiejąc się – byś wszedł na
piasek, chodziłeś na palcach, jakbyś stąpał po żarze”. „Był jak chałwa z grysiku –
powtarzał Sahag. – Było nas wielu i potrzebowaliśmy dużo chałwy na wypominki dla
naszych zmarłych. Nawet upał pachniał prażonymi orzechami”.
Aromat prażonych orzechów towarzyszył zatem, wszędzie, zapachowi potu, krwi,
zapotniałych dłoni lub czoła w gorączce. Śmierć, kiedy przychodziła, miała zapach
prażonych orzechów i kiedy wspominaliśmy naszych zmarłych, wspomnienie o nich
ponownie pachniało prażonymi orzechami, zmielonymi i zmieszanymi z chałwą z grysiku.
Z daru, który dostałem w dniu urodzin, miski z orzechami, co roku w maju, Iriţchin
Mairig, wdowa po księdzu Dageadzie Aslanianie, brała kilka orzechów do chałwy
przygotowywanej na panichidę. Aż do 1968 roku, kiedy zmarł mój dziadek, jeśli
weźmiemy pod uwagę i pogrzeb, i czterdziestodniową panichidę, orzechy wystarczyły na
dziesięć chałw na nabożeństwa za dusze zmarłych. A dziadek uznał, że to dobrze, jeśli
wdowa po Der Dageadzie przygotuje chałwę, skoro została wpisana jako ostatnia do
testamentu daidai – czyli wujka – Harutiuna lub Hartina, jak zapisano jego imię w
dokumentach rumuńskich, by łatwiej je było wymawiać.
MAMURA. PIERWSZY KRĄG. Droga wiodła prosto, wzdłuż linii kolejowej. Wejście w
pierwszy krąg konwojów, które zgromadziły Ormian z najróżniejszych miejsc, z Anatolii
europejskiej, Smyrny, Izmitu lub Adrianopola albo zachodnich wilajetów Anatolii,
Trabzonu, Erzurum lub Harput, odbywało się pieszo. Widziani z daleka, tak jak kroczyli,
stłoczeni blisko siebie, z pochylonymi czołami, ludzie wyglądali na pielgrzymów. Tylko że
pielgrzymów prowadzi wiara, nie zaś żołnierze pchający ich od tyłu końskimi pyskami lub
doprowadzający uderzeniami biczy tych, którzy oddzielili się od konwoju. Rodzina Sahaga
Șeitaniana składała się z pięciu osób: babci, rodziców, jego i młodszej siostry. Dwoje
starszych dzieci – Simon i Haigui – w tajemnicy wysłano do Konstantynopola. Jego matka,
Hermine, była twardą kobietą. Nadal trzymała się dobrze na nogach, obejmowała
ramionami dzieci i trzymała się prostej drogi pośrodku konwoju, aby ochraniać je przed
końskimi kopytami. A także aby oszczędzić im widoku rozszarpanych przez kruki trupów
leżących na obrzeżach drogi. Mieli trochę pieniędzy, Rupen, ojciec, trzymał je ukryte pod
koszulą. Za ich część mogli opłacić sobie w pewien sposób bilety lub raczej kupić
życzliwość zawiadowcy stacji z Izmit i wsiąść do pociągu, którym przebyli na linii
Eskişehir – Konya – Bozanti – Adana prawie połowę drogi do Mamury, gdzie pociąg
zatrzymał się na rozkaz wojska blokującego linię kolejową. Ale zatrzymanie pociągu,
nawet jeśli droga prowadząca przez kamieniste ścieżki lub przez równinę pod piekącym
słońcem była wyczerpująca, uratowało im życie. Wagony do transportu zwierząt, w których
zostali stłoczeni, były ciasne, brakowało jedzenia i nikt nie dał im wody. Nieżywi, którzy
pozostali w wagonach, dopiero co wyzionęli ducha, wszyscy bowiem, którzy zmarli w
drodze, byli wyrzucani z pociągu.
Șeitanianowie mieli zatem podwójne szczęście. Po pierwsze, oszczędzono im setek
kilometrów na piechotę, a po drugie, zostali wyprowadzeni z wagonów, gdzie, gdyby
zostali dłużej, prawdopodobnie by umarli tak jak ci, którzy się udusili. Ale większość,
zwłaszcza konwoje z zachodnich wilajetów, nie miała takiej możliwości. Tamci odbyli
całą podróż pieszo, niektórzy, najbogatsi, mogli zdobyć wózki lub muły. Z powodu
zmęczenia, zimna, głodu, grabieży i krwawych mordów spośród prawie półtora miliona
deportowanych jedna trzecia zmarła przed dotarciem na skraj pierwszego kręgu. Do nich
należy dodać tych, którzy jednak tam przybyli, ale nie o własnych siłach, lecz niesieni przez
wody Tygrysu i Eufratu.
We wrześniu noce zaczynały być chłodne, ale upał dnia wcale nie łagodniał. Rodzina
została zapędzona na rozległy teren w pobliżu dworca Mamury. Jak sięgnąć wzrokiem,
ludzie postawili, aż trudno uwierzyć z czego, z koców, ubrań, pościeli, prowizoryczne
namioty. Większość namiotów opierała się tylko na czterech patykach, były to rozciągnięte
na powierzchni trzech–czterech metrów kwadratowych jakieś wypłowiałe tkaniny,
chroniące przed słońcem i deszczem, ale nieskuteczne do ochrony przed zimnem. Sahag
objął wzrokiem tak wiele skleconych namiotów, że nie widać było końca. Zostały
umieszczone tuż na obrzeżach miasta, po drugiej stronie torów, aby granicę szyn
kolejowych można było lepiej upilnować i aby nikt nie odważył się przedostać do miasta
w poszukiwaniu chleba. Oni mieli jeszcze jakieś jedzenie, posilali się w pośpiechu i
uważnie, w cieniu namiotu, tak aby nie zauważyli ich inni ludzie w pobliżu.
Od czasu do czasu rozproszone grupy zbliżały się do torów kolejowych, ale były
natychmiast zaganiane do obozu. W końcu jednak żołnierze przestali im grozić i pozwolili
zająć się swoimi sprawami. Tym razem chodziło o tych, którzy chodząc od namiotu do
namiotu, pomagali ludziom wynosić zmarłych. I aby nie zostawiać zmarłych zupełnie
samych, sadzali ich obok siebie, a następnie, gdy się namnożyli ponad miarę, kładli ich
jeden na drugim, tak że śmierć utworzyła kopczyki, które otaczały obóz niczym strażnicze
wieżyczki. Zwierzęta prychały z głodu i od zapachu śmierci, były to przede wszystkim muły
zaprzęgnięte do wozów lub przewożące tobołki w jukach. Muły okazały się bardziej
odporne niż konie, które umierały z pragnienia albo łamały sobie kończyny na górskich
szlakach. Psy trzymały się na dystans, czuły w ludzkich oczach ten sam głód i nagonkę,
czekały cierpliwie, podobnie jak chmary kruków, aż zapadnie wieczór.
Spali stłoczeni jeden przy drugim, aby trzymać ciepło. W dzień rozbierali się i
rozpościerali nad sobą powiązane ubrania. Umówili się z parą nowożeńców z Konya, że
będą dzielić z nimi ich wózek, który mężczyźni pchali od tyłu, na zmianę, aby pomóc
mułowi. Jakaś kobieta zaproponowała, że pozszywa im pościel, aby lepiej wytrzymywała
na wietrze. Była ze swoim narzeczonym, mieli się pobrać, ale goście weselni umarli w
drodze. Matka Sahaga miała dwa garnki, do których zbierała deszczówkę. Gdy woda się
kończyła zwilżali sobie usta szmatkami, które rozkładali na noc, by nawilgły od rosy. Gdy
rozciągających się namiotów było zbyt dużo, grożąc rozlaniem się po drugiej stronie torów,
a liczba zmarłych była tak wysoka, że powietrze gęstniało od odoru śmierci, żołnierze
wpadali konno pomiędzy namioty i wyganiali z powrotem na drogę kilka tysięcy ludzi.
Namioty tratowały kopyta zwierząt, ludzie zaś byli spychani na boki uderzeniami batów.
Jeśli nie zdołali wystarczająco szybko upchać swoich rzeczy w tobołkach albo złożyć
namiotów, jeźdźcy popędzali ich, podpalając dachy z wysuszonych tkanin.
Kolej Șeitanianów wypadła pod koniec października. Do następnego postoju mieli
jakieś pięć godzin drogi do przejścia dla człowieka w pełni sił, ale oni potrzebowali na to
prawie dwa dni.
BAB. TRZECI KRĄG. Pole czarnych namiotów przed miejscowością rozciągało się w
paśmie kilku kilometrów, aby odciąć deportowanym dostęp do miasta. Z powodu gliniastej
gleby woda zmieszana ze śniegiem tworzyła kałuże, wszystko przemieniło się w bagno. Nie
zdołali zliczyć zmarłych, którzy pozostali na drodze, gdyż nie radzili już sobie z tymi,
którzy umierali teraz w obozie dla deportowanych. Mężczyźni, tylu, ilu ich jeszcze
pozostało, podzielili się na dwie grupy. Jedna zajmowała się wynoszeniem zmarłych poza
obóz i kopaniem masowych grobów. Trudniej było nosić zmarłych w trzecim kręgu, bo
wyschnięci jak spulchniona ziemia, z kośćmi lekkimi od zimna, chłonęli wodę i pęcznieli, a
rozmiękczone wodą żyły pękały, czerwieniąc ich jak surowe mięso. Napęczniałe i trudne
do zgięcia ciała zajmowały więcej miejsca, przez co groby, również dlatego, że ziemia
była lepka, trzeba było kopać szersze.
Druga grupa mężczyzn buszowała po polach, zbliżając się do miasta tylko do wysypiska
śmieci i na obrzeża biednych dzielnic, w poszukiwaniu pożywienia, składającego się
najczęściej z martwych zwierząt. Ci wciąż zwinni rzucali kamieniami do kruków lub
polowali na psy, które kręciły się wokół obozu i gdy zapadała noc, rozgrzebywały
zasypane pośpiesznie groby w poszukiwaniu jeszcze niegnijących ciał.
W tych warunkach wybuchła epidemia tyfusu. Najpierw uderzyła w dzieci. Pokryła ich
twarze czerwonymi plamami, które z powodu brudu przemieniły się szybko w krwawiące
rany, gdzie krew mieszała się z potem gorączki. Następnie przeszła na ich matki, które nie
mogły się powstrzymać, by nie tulić w ramionach drżących od gorączki dzieci. Tylko mróz
zapobiegł rozprzestrzenieniu się zarazy na wszystkich. Ale zimno sprawiło także, że ci,
którzy się rozchorowali, nie zdołali już z tego wyjść. W obawie przed chorobą żołnierze
trzymali się z daleka i tylko z rzadka, nie schodząc z koni, zapuszczali się między namioty,
aby pospiesznie rozrzucić chleb, który wpadał do brei śniegowej. Nikt nie myślał o tym, by
wytrzeć go z błota, szczęśliwcy, którzy zdołali uchwycić kawałek chleba, biegli podzielić
się nim z pozostałymi w namiocie lub kulili się z głową przytuloną do piersi, ściskając
swoją piętkę i połykając kawałki bez przeżuwania, aby nikt inny nie rzucił się na nich, by
ją wyrwać.
Od czasu do czasu przede wszystkim kobiety, które dostawały obłędu z żałości nad
swoimi umierającymi dziećmi, zapuszczały się na obrzeża miasta, by prosić o jedzenie,
szukać bezpieczniejszego dachu nad głową lub czystej pościeli. Były przeganianie
kamieniami lub bite kijami, jeśli nie zostały od razu zastrzelone. Kobieta, z którą wyruszyli
w drogę, rozchorowała się. Siedziała skulona i jedyne, co mogli dla niej zrobić, to okryć
jej ramiona całą pościelą, jaką mieli. Pewnego dnia mężczyzna rodziny Șeitanianów wrócił
z krukiem, którego upolował, gdy ptak krążył ze swoim stadem nad stosem trupów.
Mężczyzna miał dzikie spojrzenie, jego zapadłe policzki były pokryte kępkami kręconych
włosów, z ubrania pozostały już tylko łachmany i aby nie przewiewał ich wiatr, przewiązał
je sznurkiem, którym owinął się kilka razy wokół ciała, od klatki piersiowej do pasa.
Zamiast butów nosił dwa zawiązane paski szmaty z doczepionym kawałkiem deski pod
podeszwą. To sprawiało, że jego chód był nieskoordynowany i powłóczysty; od czasu do
czasu unosił podeszwy, by przekraczać progi. Aby polować, nie musiał biegać, nie miałby
nawet na to siły; padlinę wystarczyło tylko nieść, a psy i kruki, obciążone pożywieniem,
którego obóz dostarczał im obficie, wystarczyło zręcznie ogłuszyć kamieniem, następnie
tym samym kamieniem roztrzaskać im głowę. Lub ukręcić szybko kark. Co też Rupen
Șeitanian uczynił, głowa ptaka była wykręcona w nienaturalnej pozycji. Ujrzawszy go,
Hermine przytuliła dzieci do piersi i wyszeptała wstrząśnięta: „Ur es, Astvadz? Gdzie
jesteś, Panie?”. „Bóg umiera, kobieto – odpowiedział mężczyzna. – Spójrz, jego aniołowie
już umarli”. I rzucił czarnego ptaka na środek namiotu.
Z kilku wilgotnych gałązek udało im się z trudem rozpalić ledwo tlący się ogień i
przypiekli mięso oskubanego ptaka. Ale to nie pomogło chorej, której skurczony żołądek
nie przyjmował już jedzenia. Zwymiotowała jedyny kawałek, który zdołała połknąć, i nie
mogąc powstrzymać skurczów, udusiła się. „To znak czarnego anioła” – wymamrotała
Hermine. „To inny znak, bardziej przeklęty – powiedział Rupen – jeśli Bóg zabija nawet
czarne anioły”. I spojrzał na ołowiane niebo, bagnistą ziemię, drobny deszcz i obozowe
opary, które łączyły niebo i ziemię w chciwej i morderczej mgiełce. Rupen wsadził zmarłą
kobietę na muła, jej ciało zwisało z jednej i z drugiej strony niczym sakwa, i zawiózł ją na
skraj obozu, gdzie trupy pęczniały, przemieniając się w galaretowatą masę. Ale wcześniej
rozebrał ją i rozdzielił jej ubrania pomiędzy najmłodszą siostrę Sahaga, aby chronić ją
przed zimnem, i tę młodą kobietę z Konya, aby przypadkiem Beduini, widząc ją rozebraną,
nie zapragnęli jej ciała.
Jakkolwiek wystrzegali się ich okoliczni mieszkańcy, przeganiając deportowanych jak
psy tym, co tylko wpadło im w ręce, i krzycząc: „Ermeni! Ermeni!”, aby inni też wyszli
rzucać kamieniami w te istoty, które zbliżały się niepewnie, z wyciągniętymi rękami, tak
więc, jakkolwiek się ich wystrzegali, tyfus rozprzestrzeniał się także w mieście. Wtenczas
Arabowie zebrali swoich wojowników i najechali na obóz deportowanych, orając go
końskimi kopytami, zabijając ostrzem miecza lub kulą, przeganiając rękojeścią szabli,
uderzeniami kija i podpalając namioty. Jak zawsze żołnierze patrzyli obojętnie, przyjmując
życzliwie pomoc, którą, podobnie jak w innych przypadkach, watahy wojowników niosły
głodowi, biegunce lub tyfusowi. Rzeź trwała cały dzień i wojownicy obiecali wrócić
następnego dnia, jeśli deportowani nie wyruszą w drogę, idąc gdzie tylko ich oczy poniosą,
oby tylko jak najdalej od ich domów. Chociaż instrukcje przewidywały, że obóz z Bab
powinien być trzymany w odizolowaniu do czasu nadejścia wiosny, to jednak z powodu
niezadowolenia mieszkańców konwój wyruszył w drogę. Było to 5 stycznia, właściwie nie
wiedzieli tego dokładnie, nikt nie liczył dni, a ponieważ nie istniał żaden znak, dzięki
któremu można by odróżniać dni, jak na przykład nabożeństwo niedzielne, dostrzegali tylko
zmiany pór roku, ale i to w pewnego rodzaju przybliżeniu. Jedynym dokładniejszym
obliczeniem była ilość zmarłych, które tureccy żołnierze prowadzili, robiąc bagnetem
nacięcia na najbliższym słupie nieopodal każdego miejsca złożenia trupów. Ale nawet te
rachunki zatraciły się, gdy z powodu spustoszeń, które poczynił tyfus, zmarli zaczęli być
przewożeni wozami i wrzucani bezpośrednio do dołu.
Po długości nocy próbowali ustalić dzień Bożego Narodzenia, ale ponieważ niebo było
stale zachmurzone i ołowiane, noce wydawały się dłuższe, niż były. I zmarli się pomnażali,
konający bowiem wydawali ostatnie tchnienie zwłaszcza nocą. Ale ponieważ następnego
dnia miały wyruszyć pierwsze konwoje i nie mogli przewidzieć, ilu z nich dotrze do końca
drogi, kilku księży, którzy nie różnili się zbytnio od pozostałych, poza tym że nosili nieco
dłuższe brody, zdecydowało, że tamtej nocy będzie Wigilia Bożego Narodzenia. Ci, którzy
zachowali jeszcze resztki świecy, zapalili ją. Hermine powiedziała: „Pozwólcie, by było
widać światło”. Wypalili całą świecę, zbierając palcami gorący wosk, który z niej
skapywał. „Powinniśmy byli zachować jeszcze ogarek na noc Zmartwychwstania”. „Do
tego czasu – rzekł Rupen – wszyscy będziemy martwi”.
MESKENE. CZWARTY KRĄG. Aby nie zbliżać się do Aleppo, gdzie istniało ryzyko
ponownego zakażenia oraz wobec rosnącej wrogości miejscowych i nagłego rozkazu
Dżemala Paszy, aby deportowanych i ich konwoje trzymać z dala od torów kolejowych,
musieli ominąć przystępniejszą drogę, prowadzącą przez Aleppo i Sebil, i przemierzyć
dziksze miejsca, jak Tefridje i Lale. Zdrowy człowiek mógłby przebyć drogę z Bab do
Meskene w ciągu dwóch dni, i to jeśli założymy, że cieszyłby się spokojnym snem w
karawanserajach w Lale, jadł do syta i miał bukłaki z wodą, wiezione przez muły.
Konwoje, które wyruszyły z Bab, przemierzyły tę drogę w co najmniej dziesięć dni, a
niektóre dotarły nawet po dwóch tygodniach.
Na wyjściu z Bab znowu zaczął padać śnieg. Ponieważ nie trzymali się głównej drogi
przez Aleppo, a śnieg pokrywał cały obszar, konwoje myliły często kierunek i po chwili
namysłu żołnierze sprowadzali je na właściwą drogę, popychając z jednej strony pyskami
koni. Nietrudno było się pomylić, bo ci, którzy tworzyli konwoje, nawet najbardziej
odporni, z pierwszych rzędów, biorąc odważnie na siebie cały wiatr, szli z oczami wbitymi
w ziemię, rzadko podnosząc wzrok, i to nie po to, by spojrzeć na drogę – ta wydawała im
się bez końca – ale ku niebu, szukając jakieś smugi światła, znaku, że śnieżyca ustaje, albo
po prostu jakiegokolwiek znaku. Opatulali się we wszystkie szmaty i pościel, które jeszcze
im zostały; przewiązywali je wokół ciała sznurem dla ochrony przed wiatrem. Najgrubsze
koce zachowali dla stóp, wykrawając z nich coś w rodzaju butów, które nasączali olejem,
jeśli jeszcze go mieli, lub w dołach z ropą naftową, aby stały się wodoodporne i chroniły
przed śniegiem. Konwój wyruszył na początku w zwartym szyku, potem jednak, w miarę
jak odczuwali zmęczenie, rozciągnął się na długość prawie kilometra. Żołnierze
zadowalali się szturchaniem ludzi, rezygnując z poganiania ich: ci popychani batem lub
kijem, zamiast przyspieszyć kroku, padali na kolana. Biorąc to za oznakę buntu, żołnierze
zabijali ich, by oszczędzić kule, tylko uderzeniem kija w ciemię. Bici tracili przytomność,
wpadając do śniegu, co było jednoznaczne ze śmiercią. Potem żołnierze zaprzestali tych
praktyk, pozwalając im posuwać się do przodu zależnie od sił. Ci wyczerpani szli coraz
wolniej i znajdowali się na samym końcu konwoju, z coraz większym trudem wyciągali
stopy z zasp i ostatecznie pozostawali w bezruchu, wbici w śnieg, z nazbyt zmrożonymi
nogami, by mogli jeszcze zgiąć kolana. Umierali w takiej pozycji, na stojąco, z
rozpostartymi ramionami, tak jak uniósł je wiatr, niczym jakieś czarne suche drzewa. Wozy
wysłane po nich przez gubernatora z Aleppo, który przejął się dużą liczbą zmarłych
zapomnianych na drogach, co rodziło ryzyko rozprzestrzeniania się epidemii w mieście,
znajdowały ich czasem po kilku dniach nadal w pozycji stojącej, z zamrożonymi rękami
trzaskającymi na wietrze. Na początku grabarze byli przestraszeni. Potem wyrywali ich po
prostu ze śniegu jak jakieś pnie ze zgniłymi korzeniami, tłumacząc sobie, że ziemia miała
dość tylu zmarłych i tym właśnie postanowiła pozwolić umrzeć na stojąco.
Deportowani spali w opuszczonych karawanserajach, czasami pozostawali w nich po
dwa dni z rzędu, aby odzyskać trochę sił. Wraz z wozami dla zmarłych przybyło z Aleppo
kilka worków bulghur, rodzaju łuskanej pszenicy, którą rozdzielono pomiędzy nich,
każdemu tyle, ile mieściło się w miseczce z dłoni. W Tefridje i Lale zobaczyli z daleka
dużą ilość namiotów rozciągniętych na słupach, z blaszanymi dachami, niektóre miały
nawet schronienia z cegły, i ucieszyli się na myśl, że będą mogli ukryć się przed zimnem.
Ale nie pozwolono im podejść bliżej niż na odległość kilkudziesięciu metrów. Aby droga
do Meskene nie była usiana martwymi ciałami, władze zdecydowały, że w wilajecie
Aleppo zostaną utworzone miejsca, gdzie będą gromadzeni umierający z konwojów. Nie
otrzymywali już oni żadnego rodzaju opieki, byli po prostu rozmieszczani po piętnaście czy
dwadzieścia osób w namiocie i zostawiani tam na śmierć. Przybyli w tak opłakanym
stanie, że nie mieli nawet siły, aby przewrócić się z boku na bok lub odgonić z twarzy roje
owadów. Umierali w takiej pozycji, w jakiej zostali złożeni, często z otwartymi oczami,
powieki bowiem były zbyt skurczone i suche, by przykryć białko oka. To dlatego obozy te
były strzeżone tylko przez kilku strażników, bez karabinów, ale uzbrojonych w kije i
kamienie przeciwko psom, hienom i wronom. Strażnicy nie przejawiali jednak zbyt
wielkiej gorliwości. Radość zbliżania się do miejsc, które wydawały im się przygotowane
do obrony przed plagą mieszaniny wiatru, deszczu i śniegu, zastąpiło zdumienie, a
następnie przerażenie, gdy konwój został zatrzymany w pobliżu namiotów, ale nie
pozwolono im się do nich zbliżyć. W obu miejscach konwój został powitany przez grupę
żołnierzy z czauszem i ubranym na czarno mężczyzną na czele, do którego pozostali
zwracali się doktor efendi. To on rozkazał, by wszyscy ludzie z konwoju zostali ustawieni
w rzędzie, na odległość jednego kroku od siebie, tak aby wzajemnie nie mogli się
podpierać. Niektórzy upadali natychmiast, ułatwiając doktorowi efendi pracę. Bo on nie
przychodził zatroszczyć się o żywych, lecz o martwych. Aby nie ryzykować, że będzie tak
wiele trupów porozrzucanych na drodze, zwłaszcza że Aleppo było usiane konsulatami,
gotowymi słać depesze na dwory królewskie w Europie, doktor efendi wskazywał
umierających, których natychmiast chwytano i prowadzono do namiotów oraz bito, jeśli
tlące się w nich życie próbowało się opierać. Doktor efendi oceniał wszystkich, wskazując
palcem każdego, kto miał wysypkę, drżał na całym ciele, miał zbyt bladą twarz i zapadnięte
oczy lub zieloną pianę w kącikach ust od świstów podziurawionych płuc. W każdym z tych
dwóch obozów dla konających konwój zmniejszał się o około jedną dziesiątą. Spośród
tych, którzy wyruszyli z Bab, ponad jedna trzecia nie dotarła do Meskene. Wielu z nich
wyzionęło ducha na tych przystankach dla umierających, ciała innych rozsypały się po
drogach, ich zwłoki stopiły się razem ze śniegiem i spłynęły do strumyków, a kości zostały
zmielone na proch.
W Meskene, na granicy czwartego kręgu, konwoje spotykały się z Eufratem, ruchomym
grobem tysięcy deportowanych. W zakolu rzeki za Meskene gromadziły się trupy z północy,
których wody nie zdołały zatopić lub nie rozdrobniły ich jeszcze ryby. Ciała przyciągano
do brzegu hakami. Ponieważ ziemia była zamarznięta, a trupów było zbyt wiele, aby
pomieścić je w grobach, skrapiano je benzyną i podpalano. Czarny dym widać było z
obozu w Meskene, tak więc deportowani wiedzieli, dlaczego jest taki gęsty, dlaczego stos
jest tak wilgotny, że ledwo się tli, i co właściwie pływa po rzece, a mimo to podchodzili
do brzegu, klękali i pili chciwie wodę o smaku ługu. Niektórzy ponownie rozbijali namioty,
inni instalowali się w tych opuszczonych. Jak za każdym razem po pojawieniu się nowego
konwoju, liczba zmarłych rosła, a następnie wracała do dawnej, zwykłej, pięciuset–
sześciuset dziennie. Zimno zelżało, zwłaszcza za dnia, ale było uciążliwe w nocy. Śnieg i
deszcz ustały i odtąd miały być już coraz rzadsze, w miarę jak zbliżali się do pustyni.
Powietrze stawało się coraz bardziej suche, a oddechy umierających coraz bardziej
świszczące.
Obóz był surowo strzeżony. Tych kilku ludzi, którym udało się ominąć nadzór, było
wyłapywanych na polu w pobliżu miasta, na kilka godzin zanurzanych po szyję w zimnej
wodzie rzeki, a potem zostawianych na brzegu, na wietrze. Jeśli przeżyli, wysyłano ich do
namiotów, gdzie w dreszczach i majacząc, umierali niedługo potem.
Nagle muł padł na kolana i odmówił wody. To było dobre zwierzę. Rupen głaskał go
długo i czule po czole, a następnie uderzył kilka razy kamieniem tam, gdzie wcześniej
głaskał. Dzieci opłakiwały muła, ale otarły łzy, czując słodki smak mięsa, które nie było
żylaste jak mięso zabitych kruków ani gorzkie jak mięso padliny. Wystarczyło im kilka dni,
by nabrać sił. Otrzymali również garść bulghur. Gdy spojrzeli pytająco, zdziwieni wobec
tego gestu współczucia, Kior Hussein, ten sam, który karał uciekinierów poprzez
zanurzanie ich w lodowatej wodzie, wyjawił im powód: „Nie chcę, abyście tu umierali. I
tak mamy wystarczająco dużo na głowie. Ziemia jest lepka i trudno się w niej kopie. Tak
czy inaczej umrzecie. Ale wynieście się stąd na własnych nogach aż na pustynię. Tam nikt
nie będzie musiał trudzić się z waszego powodu. Pochowają was wiatry i piaski”.
Zrozumieli wtedy, że ci, którzy otrzymali do miseczki z dłoni po garści ziaren, muszą iść
dalej. Pozwolono im zbliżyć się do rzeki i napić ługowatej wody, która wkrótce nabrała,
podobnie jak wody Jordanu, posmaku ludzkiego ciała. Bulghur był przejściowym lekiem
na wycieńczone czerwonką wnętrzności. Połknięte bez żucia, ziarna pęczniały w brzuchu
od wody, przyprawiając ich zarówno o bolesne uczucie głodu, jak i sytości. Ciało
domagało się więcej energii, ale żołądek, ściśnięty od niejedzenia, pęczniał, gotowy
rozerwać cienkie ścianki od trawienia na próżno.
Sahag stracił na wadze, jego kostki były niewiele grubsze od ramion. Matka dokładnie
odmierzała to, co pozostało jeszcze w woreczkach z mąką i cukrem, nabytych na stacji w
Konya od kupców, którzy wiedząc, dokąd idą deportowani, i dodając cenę rozpaczy,
zażądali kwoty trzykrotnie wyższej w stosunku do normalnej wartości.
Jedli wieczorami, by móc zasnąć, bo Hermine zauważyła, że głód jest trudniejszy do
zniesienia nocą, gdy ciało jest bardziej zwrócone ku sobie. Na początku dzieliła jedzenie
pomiędzy wszystkich, potem dawała mniej dorosłym, a więcej dzieciom. A w Meskene nie
karmiła już staruszki, która pewnego wieczoru przeżegnała się, odwróciła twarzą do ściany
namiotu i umarła skulona. W takiej pozycji wrzucono ją rano na wóz z nieboszczykami i tak
samo wepchnięto do dołu.
Jako że nikt nie zajmował się obmywaniem ciał zmarłych, nikt przy nich nie czuwał i nie
składał ich w trumnie ze złożonymi na piersi rękami, nie było powodu, by przykładać
nieboszczykom szmatki z ciepłą wodą na zgięcia stawów, aby rozprostować im ręce lub
zgięte nogi. Nie mieli zresztą czym i nawet gdyby zadali sobie trud, aby rozluźnić
przykurcze zmrożonych i suchych stawów, robiliby to na próżno, bo w zbiorowych
mogiłach ciała nie były układane jedno obok drugiego, lecz raczej zrzucane na kupę.
„Byłoby lepiej, gdybyśmy przetrzymali ją do popołudnia – powiedziała Hermine. – Do
tego czasu doły wypełniłyby się ciałami i umieściliby ją na wierzchu…”. Rupen nic nie
odpowiedział, tylko wzruszył ramionami. Nie odzywał się już, potrząsał tylko ramionami i
jego żona nie wiedziała, czy jest to dla niego sposób rozmowy, czy po prostu
rozprostowywał plecy, coraz bardziej pochylone.
Staruszka wybrała odpowiedni moment na śmierć. Następnego dnia ich część obozu
została otoczona przez żołnierzy i popchnięto ich do dalszej drogi. Po śmierci muła stara
kobieta i tak nie byłaby w stanie iść i zostałaby wciągnięta na wozy z umierającymi, którzy
wracają cali do Lale, gdzie jedynymi rzeczami dostępnymi w obfitości były roje owadów i
cierpliwość, z jaką pozwolono konającym, złożonym jeden obok drugiego, umierać.
DIPSI. PIĄTY KRĄG. W zwyczajny sposób z Meskene do Dipsi było do przejścia tylko
pięć dobrych godzin drogi. Ale konwój potrzebował na to więcej niż dwa dni. Stopy
napotkały, po raz pierwszy, piaszczystą ziemię, która wieściła bliskość pustyni. Wozy, które
zabierały zmarłych i umierających, nie towarzyszyły im już. Od czasu do czasu grabarze,
którzy zgromadzili ciała nieboszczyków, czekali aż wiatr wzburzy piaski i pokryje stosy
nagich i poczerniałych ciał. Te dwa dni drogi były jednak spokojne. Niebo rozjaśniło się, a
wiatry ustały. Zwłoki leżały na poboczu drogi, wiele z nich zostało rozszarpanych przez
zwierzęta. Wśród nich umierający, kobiety i mężczyźni wyczerpani ze zmęczenia, z głodu i
pragnienia, dzieci, które nie rozumiały, co się z nimi dzieje, czekali na śmierć, wsparci o
kamienie lub wyschnięte pnie. Te starania, by pozostać w pozycji siedzącej, były ostatnią
próbą walki ze śmiercią, w przeciwnym razie, gdyby położyli się na poboczu drogi,
udusiliby się od przykrywającego ich piasku. Obóz, stworzony z kilku tysięcy namiotów,
znajdował się w dolinie na prawym brzegu Eufratu. Ci, którzy rozbili go w tak przemyślany
sposób, ocenili, że w otoczeniu wzgórz trwały odór śmierci i wyostrzony odór czerwonki i
tyfusu będą rozprzestrzeniać się trudniej. Droga między Meskene a Dipsi była krótsza niż z
Bab do Meskene, to dlatego gubernator Aleppo nie ustawił w stacjach pośrednich
przytułków dla umierających, które eufemistycznie ochrzczono hastahane, czyli szpital.
Jednakże, biorąc pod uwagę stan wyczerpania, w jakim docierały konwoje deportowanych
po dwóch dniach przebytych piaszczystą drogą, a następnie wąskimi górskimi ścieżkami,
cały obóz w Dipsi nazywał się hastahane. I trafnie został tak nazwany, skoro w ciągu kilku
miesięcy, kiedy funkcjonował jako obóz koncentracyjny, zmarło tam ponad trzydzieści
tysięcy ludzi. Tak zwany szpital był całkowicie pozbawiony leków i nie miał innego
personelu medycznego oprócz ormiańskich lekarzy spośród ocalałych deportowanych,
którzy nie mogli zrobić nic więcej, tylko nazwać chorobę, gdy ta nie była oczywista, i
policzyć, ile dni pozostało do śmierci. Ten obóz w Dipsi był jednym z najgłębszych stopni
w inicjacji do śmierci, nie tyle z powodu wysokiej liczby osób, które zakończyły tam życie,
ile przede wszystkim z powodu jeszcze większej liczby tych, którzy zaraziwszy się tam,
umarli w drodze do Deir ez-Zor, miejsca, gdzie opadła siódma zasłona śmierci.
Był już marzec. Deszcze ustały. Od czasu do czasu, wieczorem lub o świcie, zbierała się
jeszcze jakaś zasłona chmur. Wiosna mogła przyjść niezauważona przez deportowanych,
którzy coraz mniej rozglądali się wokoło, a jeśli już to ze strachu, zaalarmowani tupotem
końskich kopyt lub strzałami i okrzykami Beduinów. Dlatego patrzyli przede wszystkim w
dół. I w ten sposób odkryli wiosnę. Na drodze do Abuhahar, Hamam, Sebka i Deir ez-Zor,
gdzie drzewa były coraz rzadsze, wiosna zjawiła się nieoczekiwanie, gdy nagle wyrastały z
ziemi kępki traw o długich, cienkich źdźbłach. Na początku nie wiedzieli, jak się nimi
żywić, ostre krawędzie raniły do krwi ich dziąsła i dusili się ich włóknistymi pasmami.
Potem najbardziej rozmyślni i najcierpliwsi pokazali im kunszt jedzenia trawy. Ze źdźbeł
trzeba było utoczyć w dłoni kulkę i posypać odrobiną soli, aby zmiękła. Nie należało żuć
jej od razu, lecz rozmoczyć w ślinie, tyle, ile udało się jej zebrać w wyschniętych ustach, i
trzymać tak kulkę przez kilka minut, do momentu gdy przemieniała się w głodnych ustach w
coś w rodzaju papki, gotowanej potrawy. Kiedy nie znajdowali więcej trawy, Rupen
wyrywał korzenie i mył je w wodach Eufratu. Kroił je na małe kawałki, które rozmoczone
w wodzie można było jeść kilka godzin później. Nie padało, ale niebo nie było pogodne.
Bliskość pustyni wznosiła pewnego rodzaju mgiełkę, którą wzbijany przez wiatr tuman
pyłu utrzymywał w stanie zawieszenia. Psów i wilków było coraz mniej, w ich miejsce
pojawiły się hieny. Trudniej się na nie polowało, były zwinniejsze i bardziej
przyzwyczajone do suszy pustyni. Niełatwo było znaleźć ich ścierwo, bo hieny, kiedy czuły,
że zbliża się ich koniec, znikały na pustyni, z której przybyły. Pozostawały kruki, trudne do
ubicia, ponieważ w tej perłowej mgle niełatwo było dostrzec je na tle pustego powietrza,
przez które nie przelatywały ptaki, ani odróżnić jedne od drugich, białe anioły od czarnych
aniołów.
Gdy trawy było coraz mniej z powodu wyziewów, a także dlatego że konie żołnierzy
tureckich pasły się w pobliżu obozu, Hermine i Rupen postanowili, po bolesnych
rozważaniach, oddać Sahaga w szeregi kurierów.
W chwilach samotności moi dziadkowie, Garabet Vosganian i Setrak Melichian, nie
nucili pieśni śpiewanych podczas deportacji. Podobnie jak inni ormiańscy starcy mojego
dzieciństwa. Wiersze, które czytaliśmy na naszych spotkaniach, gdy byliśmy dziećmi, i
pieśni, których słuchaliśmy, przypominały przede wszystkim o fedainach, którzy walczyli w
górach, a nie o masakrach i deportacji. Konwoje zeszły w milczeniu po wszystkich
stopniach wtajemniczenia do śmierci. Być może dlatego, że wewnętrzne cierpienie było
zbyt silne, aby pozwolić, by coś z tego przeniknęło na zewnątrz. Może dlatego że nie
wierzyli, iż istnieje coś jeszcze po.
Ale nie przenikając na zewnątrz, deportowani pisali dla samych siebie. Rękopisy, które
pozostały w przestrzeni siedmiu kręgów śmierci, napisano na drogach deportacji wszędzie
tam, gdzie dało się znaleźć kawałek drewna, kamień milowy, pień drzewa z miękką korą,
mur. Przez długi czas, dopóki nie zmyły ich deszcze i nie zmazał wiatr, ormiańskie słowa i
litery pozostały zapisane na drewnie lub wyryte w kamieniu. Ci, którzy przechodzili,
pozostawiali wiadomości dla tych, którzy podążali za nimi. Ci zaś, jeśli znalazło się
jeszcze miejsce, dodawali swoje słowa. W obozach deportacyjnych krążyły kartki papieru,
które ludzie przekazywali sobie nawzajem. Nie podpisywali ich z obawy przed represjami,
ani nie datowali. Nie było takiej potrzeby. Rzeczywistość, z wyjątkiem śniegu, który
przemieniał się w breję, i warstw błota, które stawały się rozproszonymi chmurami pyłu,
pozostawała niezmienna. Wiadomości opisywały, co dzieje się w każdym kręgu śmierci.
Ci, którzy wysyłali takie informacje, byli kurierami. Zostali wybrani spośród zwinnych
chłopców, mogących prześlizgnąć się bez zwracania na siebie uwagi. I aby mieli siłę, by
przemierzać szybko drogi, dostawali prowiant. Niektórzy nie wracali, albo dlatego, że
zostali włączeni do bardziej zaawansowanych konwojów, co skracało im podróż ku
śmierci, albo dlatego że zostali zabici w drodze. Kurierzy zawsze rekrutowali się spośród
osieroconych ochotników, ponieważ niewielu rodziców było gotowych rozstać się ze
swoimi dziećmi. Człowiek, który podejmował decyzje na tym końcu konwoju, nazywał się
Krikor Ankut. Na drugim końcu, w Deir ez-Zor, czynił to Levon Şaşian, dopóki nie został
zabity po niewyobrażalnych torturach. Krikor Ankut zmierzył chłopca uważnie wzrokiem,
pchnął go w klatkę piersiową, ale Sahag znalazł siłę, by ustać sztywno i nie upaść. Wtedy
mężczyzna zdecydował, że chłopak się nadaje. Droga do Deir ez-Zor zajmowała około
sześciu dni piechotą, kurierzy jednak, przemieszczając się głównie nocą, w dzień zaś
chroniąc się w zagłębieniach brzegów, drogę w obie strony pokonywali prawie dwa
tygodnie. Sahag poznał nazwisko człowieka, który w obozie deportowanych w Rakka miał
zapewnić mu prowiant na dalszą drogę w kierunku Deir ez-Zor. Rupen i Hermine stali z
daleka i patrzyli, nie wiedząc, czy decyzja, którą podjęli, wyjdzie ich synowi na dobre, czy
przyniesie mu zgubę. Ktoś czuwał na zewnątrz namiotu, ktoś inny przyniósł wody. Hermine
umyła dokładnie plecy Sahaga, potem chłopak położył się na ziemi na brzuchu, z
rozpostartymi ramionami. Krikor Ankut zanurzał pióro w kałamarzu i pisał powoli na jego
skórze, pokrywając plecy aż do pasa dużymi literami, stylizowanymi, aby uprościć znaki i
skończyć jak najszybciej i aby podrapać jak najmniej chłopca, który znosił bez słowa
protestu draśnięcia piórem. Fakt, że skóra była naciągnięta na kościach, upraszczało
zadanie. Sahag pozostał przez jakiś czas nieruchomo, czekając, aż pismo wyschnie. Potem
mieszali ziemię w misce z wodą, uzyskując w ten sposób lekkie błoto, którym pokrywali
jego ramiona. W ten sposób umazany błotem był tylko trochę bardziej brudny niż
wcześniej. Zapytali go, czy umie pływać, a chłopak odpowiedział, że wychował się nad
brzegiem Bosforu. Wreszcie Krikor pokazał mu palcem na ziemi drogę do Deir ez-Zor.
„Przemieszczaj się nocą, trzymaj się brzegu Eufratu, nie oddalaj się od niego. Jeśli
zobaczysz, że nie ma innego ratunku, rzuć się do wody i pozostań w niej tak długo, jak tylko
wytrzymasz, aż atrament namoknie i zmyje go woda. Nie mogą się dowiedzieć, co tu jest
napisane. Podobnie w drodze powrotnej. Zwłaszcza w drodze powrotnej”.
Hermine otrzymała w imieniu dziecka prowiant na drogę. Zatrzymała garść ziaren
pszenicy i ryżu dla jego młodszej siostry, potem uściskała go, a on przepadł w noc. Nie
żegnali się. Widząc tak wiele śmierci wokół i godząc się z tą nieuniknioną rzeczywistością,
już dawno pożegnali się ze sobą.
Sahag zrobił dokładnie to, co mu kazano. Wydzielał sobie starannie prowiant,
wytrzymał trzy dni bez jedzenia, nie zatrzymał się w Rakka z obawy, że nie zdoła stamtąd
wyjść. Przybywszy do Deir ez-Zor, odszukał Levona Şaşiana. Ten starł z niego błoto i
odczytał wiadomość Krikora Ankuta, umył go ponownie, aby nanieść na jego plecy inne
litery, pokrywając je następnie cienką warstwą błota zmieszanego z popiołem. Po
powrocie Krikor Ankut podał mu najpierw miskę wody i garść bulghur. Polecił kobietom,
by go umyły, a gdy przeczytał wiadomość, poprosił, aby zostawili go samego. Starł ręką to,
co było napisane na plecach chłopca, uściskał go i powiedział: „Nie mów nikomu o tym,
co widziałeś w Deir ez-Zor. Większość nie uwierzy, a to w niczym ci nie pomoże. Tym zaś,
którzy uwierzą, też nie wyjdzie to na dobre. Wracaj do rodziców”. Kiedy Hermine go
zobaczyła, wzięła go w ramiona i rozpłakała się, nie tyle z radości, że są razem, ile z
litości dla niego.
W połowie kwietnia obóz w Dipsi zlikwidowano i ostatnie konwoje wyruszyły dalej
wzdłuż Eufratu. Żołnierze i policja konna otoczyli obóz, wpadając pomiędzy namioty,
uderzając kijem lub batem, burząc schronienia i wyganiając ludzi na obrzeża, gdzie
tworzono konwoje. Gdy wszyscy, którzy mogli jeszcze ustać na nogach i biec w tempie
koni, wyszli z namiotów, zmuszeni opuścić konających, dano znak do wymarszu. Po blisko
godzinie drogi w kierunku wzgórz, odwracając głowy w stronę obozu-szpitala z Dipsi,
zobaczyli unoszący się gęsty dym. Namioty zostały skropione benzyną i podpalone. Po
kolorze dymu i kształcie unoszących się kłębów zrozumieli, że wraz ze szmatami, z których
zrobiono namioty, paliły się ludzkie ciała, suche lub jeszcze mokre, konające, na jednej
kupie.
RAKKA. SZÓSTY KRĄG. Podróż trwała ponad tydzień. Dni były upalne, ale noce
pozostały nad wyraz zimne. Ludzie szli coraz wolniej, zataczając się. Dla tych
półprzytomnych rzędów, obojętnych na bodźce i chłosty strażników na koniach, nie istniało
przynajmniej niebezpieczeństwo ataku ze strony uzbrojonych grup, bo nie było już nic do
grabienia. Jedynie na postojach zbliżali się Arabowie, kupując dziewczęta za woreczki
pszenicy. Konwój trzymał się prawego brzegu rzeki i przybył ostatecznie do Sebka, obozu
naprzeciw Rakki, skąd rozciągał się widok na miasto niczym na cudowną i zakazaną
krainę. Wody Eufratu były w stanie ugasić pragnienie deportowanych. Ale szanse na
znalezienie czegoś do jedzenia były nikłe. Od czasu do czasu żandarmi rozdawali,
zrzucając z galopujących koni, worki z żywnością przysyłane przez zagraniczne konsulaty i
placówki chrześcijańskie. Większość rzucanej na kupę żywności marnowała się. Ludzie
ciągnęli worki z mąką i cukrem, proszek rozsypywał się pomiędzy rozrywające je
paznokcie. Inne dary, takie jak ziarna ciecierzycy lub ryż, nie mogły być zjedzone z powodu
braku zębów. Ludzie połykali je bez przeżuwania, ale żołądek nie mógł ich strawić, albo
dlatego że utracił tę umiejętność, albo z powodu czerwonki nie miał na to czasu. Rupen już
nie polował, psy zjawiały się rzadko, wilki zaś chodziły stadami. Zdarzały się przypadki,
że rzucały się na tych, którzy przeszukiwali śmieci, i pożerały ich. Chodził wraz z innymi
zbierać zmarłych. Uczestniczył w kopaniu masowych grobów, co stawało się łatwiejsze, bo
nie trzeba było zasadzać szpadla w gliniastej i twardej ziemi, wystarczyło nabrać piasek na
łopatę, jakbyś przesuwał wydmy z jednej strony na drugą. Czynność trudniejsza jednak,
jeśli zważymy, że groby należało kopać znacznie głębsze, w przeciwnym razie warstwy
piasku przykrywające groby zostałyby rozwiane przez wiatr, przenoszone tu i tam, jak
jakiejś wieka, odkrywając zmarłych. Nikt nie modlił się nad masowymi grobami. Chowano
w nich szczególnie nowych zmarłych.
Od konwojów prowadzonych w odległe miejsca, gdzie łatwo było je osaczyć i wyrżnąć,
i od obozów koncentracyjnych po śmierć przez zastrzelenie, zagłodzenie, zanurzenie w
lodowatej wodzie lub spalenie żywcem umierających, wszystkie te środki wykorzystywane
do zabijania Ormian na drogach Anatolii, od Konstantynopola po Deir ez-Zor i Mosul,
zostały użyte później przez nazistów przeciwko Żydom. Z tą tylko różnicą, że w obozach
nazistowskich więźniowie nosili numery i to makabryczne odliczanie przydało
potworności zbrodni popełnianych na ludności żydowskiej. Zmarłych w wyniku działań
mających na celu zagładę narodu ormiańskiego nie jest więcej, jeśli między takimi
zbrodniami można w ogóle robić porównania, ale są niepoliczeni. Nazwiska, które znamy,
należą głównie do oprawców, gubernatorów, komendantów obozów, paszów, bejów, agów
i czauszów. Ofiary rzadko noszą nazwiska. Nigdy jeszcze śmierć, zrzucając, krąg po kręgu,
swoje szaty, nie była bliżej swojej istoty, nigdy śmierć nie była bardziej nienazwana.
Jeszcze nie utrwalono tradycji związanej z masowymi grobami. W jaki sposób należy
kopać dół, w jaki sposób należy umieszczać zmarłych, czy na samym dole mężczyzn, potem
kobiety, a na wierzchu dzieci, jak ich obmywać, jak przyodziać, jakie modlitwy powinien
zmówić kapłan i o jakim odpoczywaniu na tamtym świecie mówić, jaki krzyż postawić, ile
ramion powinien mieć ten krzyż i co powinno być na nim napisane. Nic z tych rzeczy.
Każdy masowy grób rządzi się własnymi prawami, a ich jedyną wspólną cechą jest
pośpiech, z jakim je wykopano. To odrzuca ideę zakorzenienia w obrządku, ponieważ nie
istnieje tradycja pośpiechu.
Groby mają wypisane nazwiska zmarłych i są ozdabiane, aby ci, których w nich
pochowano, nie zostali całkowicie zapomniani. Masowe groby istnieją po to, by
wrzuconych do nich ludzi zapomnieć jak najszybciej. Masowe groby są najbardziej
zawinioną częścią historii.
Z tej nienazwanej istoty śmierci nakreśliłem siedem kręgów z centrum w Deir ez-Zor. W
przestrzeni, którą obejmują, największy obwód przechodzi przez Mamura, Diyarbekir i
Mosul, zginęło wtedy ponad milion osób, około dwie trzecie wszystkich umarłych podczas
ludobójstwa Ormian. Wiemy, że oni tam byli i że spośród tych, którzy weszli w kręgi
śmierci, którzy nie zostali zislamizowani, sprzedani jako niewolnicy lub oddani do
haremów, prawie nikt nie ocalał. Każdy mógł umrzeć gdziekolwiek. Nie istnieje na tym
świecie rodzina ormiańska nie mająca jakiegoś krewnego, który przepadł, jak w wirze
rzeki, w kręgach śmierci. Możesz zatem modlić się nad każdym masowym grobem z myślą
o tym, że jest w nim jakiś członek twojej rodziny.
Rupen wiedział, że robi dobrze. Śmierć była ujściem dla upokarzającej sytuacji żywych,
a masowe groby były ujściem dla krępującej sytuacji umarłych. Ale był jeszcze jeden
powód, dla którego Krikor Ankut wraz z silnymi mężczyznami postanowił przyspieszyć
wyciąganie martwych z namiotów i kopanie masowych grobów. Kilka dni wcześniej
wyciągnęli z namiotu, w którym mieszkała liczna rodzina, zmarłego bez twarzy. Patrzyli
długo na trupa z nadjedzonymi policzkami, jakby pogryzły go szczury. Ale w obozie nie
było nor, nie było więc szczurów. Wszyscy zrozumieli, ale nikt nie powiedział ani słowa,
nie złożyli żadnej przysięgi milczenia, czując, że nikt nie byłby w stanie opowiadać o
czymś tak okropnym. Gdy podobne oznaki stały się coraz liczniejsze, mężczyźni
postanowili sami przeszukiwać namioty rano i wieczorem, tak aby żaden trup nie
pozostawał w namiocie zbyt długo.
Z Aleppo wysłano do Rakka i Sebka nowe garnizony. Żołnierze i żandarmi trzymali się
z dala od obozu. Obóz nie był trudny do nadzorowania. Jego północną granicę stanowił
brzeg Eufratu, a przez rzekę z trudem mógłby się ktokolwiek przeprawić, nawet mężczyzna
w pełni sił. Po lewej i prawej stronie rozciągały się rozległe równiny, gdzie nie było
sposobności się ukryć, na południu zaś była pustynia. I rzeczywiście, z wyjątkiem małych
kurierów niewielu zdołało uciec, wmieszawszy się w pstrokaty tłum ludzi na jarmarkach w
Rakka, skąd obierali drogę przeciwną do kierunku konwojów, czyli do Bab i Mamura, lub
na północ do Urfy.
Żołnierze nie strzegli wyłącznie ludzi. Pilnowali też dzikich zwierząt, a nawet ptaków.
Strach przed zarazami pustoszącymi konwoje deportowanych był wielki wśród
mieszkańców Rakka i plemion beduińskich. To dlatego gubernator z Aleppo zakazał
zbliżania się do obozu grabarzom spoza konwojów, a wozy wysyłane do obozu były
zostawiane deportowanym. I w końcu tam, gdzie deportowani sami nie ubili koni, aby je
zjeść, zwierzęta rozstrzeliwano, aby nie roznosiły żadnych chorób, które po tym, jak szalały
bezkarnie, nasiliły się i stały nieuleczalne.
Tak jak stali i patrzyli na namioty, polerując sobie buty, czesząc zgrzebłem konie lub
czyszcząc broń, żołnierze, w nowych mundurach, wyglądali jak wyszykowani do parady.
Nie widywali twarzy deportowanych, albo dlatego że byli daleko, albo dlatego że wtedy,
gdy zbliżali się do nich, aby rozrzucić żywność z darów, przejeżdżali pędem na koniach,
albo dlatego że to i tak nie miało żadnego znaczenia.
Skądinąd to uczucie było odwzajemnione. Dla deportowanych wszyscy żołnierze mieli
taką samą twarz, dla żołnierzy zaś, odkąd otrzymali rozkaz, by brać na cel bezwzględnie
każdego, kto próbowałby wyjść z szóstego kręgu, czy to człowiek, zwierzę czy ptak,
deportowani byli pozbawieni twarzy, a nawet ludzkich cech. Podczas gdy deportowani
czuli się coraz bardziej wyczerpani po miesiącach zmęczenia i głodu, żołnierze byli coraz
bardziej wypoczęci, bo deportowani byli coraz łatwiejsi do upilnowania, a ich odpoczynki
coraz częstsze. Tę niezgodność potęgował fakt, że w miarę jak deportowani byli coraz
bardziej obnażeni i obdarci, mundury żołnierzy odnawiały się, były coraz bardziej
błyszczące, a konie coraz bardziej przystrojone.
Mężczyźni tak się zorganizowali, żeby zabierać zmarłych jak najprędzej. Nadejście
nowego konwoju z Abuhahar i Hamam natychmiast poszerzyło sieć osób do zbierania
nieboszczyków. Pracowano w rytmie śmierci. Ale miało to fatalne konsekwencje, z jednej
strony śmierć, widząc, że została zwyciężona, przyspieszyła tempo. Z drugiej dało to
żołnierzom do myślenia, zrozumieli, że w obozie w Sebka ludzie zaczęli
podporządkowywać się innemu prawu niż prawo śmierci, a kto ma odwagę jej się
przeciwstawić, może przeciwstawić się komukolwiek na tym świecie. Wtedy przyspieszyli
wyjście konwojów w kierunku Deir ez-Zor, aby zaburzyć porządek. Obóz w Sebka sam
przeorganizował swoje grupy do zbierania zmarłych; tworzyły się ponownie przede
wszystkim ze strachu, strachu nie przed śmiercią, lecz przed sobą samym.
Ta zdolność do organizowania się, tak nietypowa dla obozu obszarpanych i niemal
konających ludzi, mogła być tolerowana w Sebka, gdzie było zaledwie kilka tysięcy
namiotów, ale mogła stać się stać niebezpieczna w Deir ez-Zor, w środku siódmego kręgu,
gdzie deportowani liczyli dziesiątki tysięcy.
W związku z tym pewnego ranka dowódca zażądał, aby wszyscy mężczyźni w wieku od
piętnastu do sześćdziesięciu lat zgromadzili się na krańcu obozu. Mieli zostać wysłani do
pracy przy nasypie. I oczywiście otrzymać jedzenie i wodę do picia. Wychodzili
spomiędzy namiotów i niektórzy myśleli, że skoro wysyłają ich do pracy, to znaczy, że są
potrzebni i wskutek tego zostaną oszczędzeni. Inni wychodzili z wahaniem i to dopiero
wtedy, gdy czausze zagrozili, że zaczną wjeżdżać po nich konno do namiotów. Inni, jak
Rupen, dołączali do grupy z obojętnością. Od kiedy stał się myśliwym aniołów, nie
martwiąc się zbytnio o kolor, lecz o ich żylaste ciało pod piórami, Rupen nosił wewnątrz
pustkę, żył tylko po to, aby bronić swoich dzieci. To właśnie dlatego, kiedy Sahag
pospieszył za nim, sądząc, że mając czternaście lat mógłby zostać przyjęty do grona
mężczyzn, Rupen powstrzymał go i spoliczkował dwa razy, co oszołomiło chłopca, ale też
stłumiło jego zapał.
Niektórzy jednak uparli się, by pozostać w ukryciu. Jak mąż kobiety w pobliskim
namiocie, z którą się zaprzyjaźnili. Razem tworzyli jedność i dlatego każde z nich,
mężczyzna i kobieta, mogło przybierać postać drugiego. Dość wysoka, o wąskich biodrach
i drobnych piersiach, kobieta, odziana w męskie ubranie, podczas formowania konwojów
nie zwracała uwagi żołnierzy i z powodzeniem ukrywała się przed poszukiwaczami kobiet.
A mężczyzna, szczupły, bez zarostu na twarzy, z włosami, które stały się długie w tym
dzikim stanie, przebrał się za kobietę, czekając z sercem w gardle na kontrolę namiotów.
Ale nic takiego się nie stało. W chwili gdy mężczyźni zostali ustawieni w kolumnach i
policzeni, uznano, że pięćset to zadowalająca liczba, i wydano rozkaz do wymarszu.
W każdym razie męska część konwoju zmalała. W trakcie podróży do Deir ez-Zor
mężczyźni byli głównym celem napadów. W niektórych miejscach nawet, aby uniknąć
pomyłek, konwoje były od samego początku rozdzielane na mężczyzn i kobiety, mężczyźni
ginęli w drodze podczas zasadzek band rozbójników albo bezpośrednio z rąk pilnujących
ich żołnierzy. Konwoje więc składały się w większości z kobiet, dzieci i starców, ci
ostatni prawie wszyscy zginęli w drodze, nie mogąc dotrzymać kroku w marszu do Sebka.
Niektóre konwoje, zwłaszcza te przybywające od zachodu, przebyły prawie tysiąc
kilometrów.
Tych kilka ojcowskich policzków, wymierzonych nie z gniewu, lecz z desperacji, były
ostatnim wspomnieniem Sahaga o ojcu Rupenie Șeitanianie. Mężczyźni zostali
wyprowadzili na południe, w kierunku Pustyni Syryjskiej, i rozstrzelani. Znów powróciła
wszechmocna śmierć, rozpostarłszy się niczym zielony jedwab, który zebrał się nad
obozem.
Gdy konwój, do którego dołączyła Hermine i jej dwoje dzieci oraz para zakochanych,
ruszył w drogę, wiosna dobiegała końca. Wody Eufratu uspokoiły się trochę i stały się
przejrzystsze. Gdy wilajety wokół obu źródeł i wzdłuż odnóg Eufratu zostały już ogołocone
z Ormian, trupy w rzece były coraz rzadsze, a nowe nie zastępowały tych, które zostały
zjedzone przez ryby, pochłonięte przez wiry lub zaczepione o brzeg. Jak każdy grób Eufrat
się zamknął i zrobił miejsce dla życia.
Prawdopodobnie gdyby droga z Meskene w kierunku Deir ez-Zor przebiegała inną trasą,
deportowani już dawno pomarliby z pragnienia, zwłaszcza z chwilą nastania upałów. A tak,
rzeka, która długo mieszała martwą wodę z żywą, oferowała im teraz swoje przejrzyste
fale. I pozostało już tak przez całą drogę do Deir ez-Zor, gdzie Eufrat zostawiał konwoje w
rękach losu, podążając w dół na spotkanie z Tygrysem.
DEIR EZ-ZOR. OSTATNI KRĄG. Konwój składał się z mglistych postaci. Zdawali się
lekuchni na wietrze, jak stado spadających ptaków, a nie szereg ludzi. Zdjęcia zrobione
przez zagranicznych podróżnych, którym udało się zbliżyć do konwojów lub sfotografować
w końcu tych, którzy opadli z sił na obrzeżach drogi, czekając na śmierć, ukazują nam na
drodze do Deir ez-Zor szczególnie dzieci. Droga do siódmego kręgu był rodzajem krucjaty
dziecięcej. Podzieliła los wszystkich nieuzbrojonych krucjat. Dzieci z tych fotografii są
szkieletowate, ich tułów jest skurczony, z wklęsłym brzuchem, z żebrami wystającymi nad
jamą brzuszną jak jakieś stalowe łuki, z wychudzonymi rękami i nogami jak gałązki, o
nieproporcjonalnie wielkich głowach, podobnie oczodołach, gdzie gałki wychodzą z orbit
lub zapadają się w tył głowy. Dzieci patrzą błędnym wzrokiem, bez żadnego wyrazu na
twarzy, patrzą, jakby z innego świata, nie wyciągają rąk, o nic nie proszą. W ich oczach nie
ma nienawiści, żyły zbyt krótko, aby zrozumieć i potępić. Nie ma błagania, bo zapomniały
co to głód, nie ma smutku, bo nie doświadczyły radości dzieciństwa, nie ma zapomnienia,
ponieważ nie mają wspomnień. W ich oczach nie ma nic. Nicość, na wpół otwarte okienko
na tamten świat.
Kobieta, która upadała, skazywała na śmierć także swoje dziecko. Najczęściej
pozostawało przy matce i razem czekali na śmierć. Hermine zauważyła z przerażeniem
rumień tyfusu na policzkach córeczki. W niedługim czasie, z powodu upału, plamy
powiększyły się. Hermine szła naprzód, ściskając córkę w ramionach i płacząc. Sahag
chciał jej pomóc, ale matka nie pozwala mu się zbliżyć, aby się nie zaraził. Ona też go już
nie dotykała, badała go tylko spojrzeniem, pogrążonego we śnie, szukając ze ściśniętym
sercem śladów choroby. Niekiedy myślała, przerażona, że je zauważyła. Innym razem
wzdychała z ulgą, że to tylko drobiny kurzu, które zwilżone potem, przybierały kolor
zaschniętej krwi. Powstrzymała się od przytulania go, gdy spał, głaskała tylko córeczkę, nie
martwiąc się o to, że też może zachorować, a nawet robiła to celowo, ponieważ myśl o
tym, by pozwolić jej odejść samej na tamten świat, przerażała Hermine która nie wiedząc,
jak uleczyć dziecinę, modliła się, aby umarły razem.
Droga z Sebki do Deir ez-Zor była najdłuższa i najstraszliwsza ze wszystkich. Prawie
sto kilometrów marszu. Upał drażnił nawet jadących konno żołnierzy, którzy drzemali w
siodłach obok konwojów, wlokących się z podeszwami stóp spalonymi przez piasek,
postanowili więc przemieszczać się nocą, w ciągu dnia zaś siadali na brzegu, gdzie od
strony rzeki dochodził orzeźwiający podmuch wiatru. Nieliczni mężczyźni, którzy jeszcze
pozostali, improwizowali namioty, by schronić się przed unicestwiającym upałem.
Niektórych we śnie ogarniało szaleństwo, drżeli, szamotali się i czasami ktoś musiał ich
zdrowo uderzyć, by się obudzili i nie udusili podczas snu. Inni tracili rozum w stanie
przytomności i wyruszali na oślep, ale ich droga kończyła się szybko, tracąc bowiem
umiejętność wystrzegania się kul, padali dosięgnięci jedną z nich. Były to konwoje bez
cienia. W ciągu dnia rozłożeni na ziemi nie zostawiali cienia albo tam, gdzie skrawek
cienia przenikał, owijali się nim jak prześcieradłem. Cienie przyklejały się do ciała jak
pot. W nocy, idąc niepewnie, potykając się o kamienie lub wpadając do rowów na
obrzeżach drogi, stawali się własnymi cieniami. Ludzie byli tak osłabieni, że nie mieli
nawet siły, aby rzucać cień i ciągnąć go za sobą jak niewód. Konwoje bez cienia
potrzebowały prawie dwóch tygodni, aby dotrzeć z Sebki do Deir ez-Zor.
Obóz znajdował się na prawym brzegu Eufratu. Tym razem namioty można było liczyć w
dziesiątkach tysięcy. Deir ez-Zor był ostatnim centrum, wysuniętym na wschód, gdzie
jeszcze organizowało się takie obozy. Z Deir ez-Zor nie było już tranzytu do tego świata.
To dlatego deportowani nie dostawali już nic do jedzenia. Jako że roślinność
występowała rzadko, a mężczyzn, którzy mogli zapolować na pustynne zwierzęta
przyciągane zapachem zwłok, było zbyt mało, głód stał się nie do zniesienia. Ciała były tak
wyczerpane, że choroby rozprzestrzeniały się bardzo powoli, bo organizm nie miał nawet
na tyle siły, aby je nosić w sobie. Chorzy na tyfus nie dostawali już gorączki, bo nie
wytwarzali przeciwciał. Wobec głodu wszystkie inne choroby wycofały się, pozwalając,
by nadgryzał brzuchy, ściągał skórę z kości i wysuszał wnętrzności.
Incydenty zdarzały się coraz rzadziej. Po tym jak kierownictwo obozu odkryło grupę
zgromadzoną wokół Levona Şaşiania, która zorganizowała nie tylko żywe dzienniki,
przenoszone na plecach sierot z jednego obozu do drugiego, lecz także system zaopatrzenia
w leki i żywność, ile tylko się dało i według takiego samego systemu jak w obozie w
Sebka, oraz zespoły, którym się udawało chować ciała w rytm śmierci, więc gdy to
wszystko się wydało, Levon Şaşian został wyciągnięty z obozowiska i brutalnie
zamordowany przez samego Zeki Paszę, kierownika obozu. Wszelkie formy obozowej
organizacji wewnętrznej zostały stłumione i tym sposobem, w ocenie żołnierzy, zniknęło
niebezpieczeństwo buntu, obóz zaś pogrążył się w stanie letargu. Obawa wojska przed
buntem wydawała się, być może, nieuzasadniona, ponieważ żołnierze byli dobrze
wyposażeni, wypoczęci aż do znudzenia i uzbrojeni po zęby, podczas gdy deportowani byli
coraz bardziej szkieletowaci, obszarpani i coraz bardziej chwiejni z odurzenia śmiercią.
Ale żołnierze naprawdę się ich obawiali, podobnie jak władze w Aleppo i Deir ez-Zor.
Żołnierzy nauczono walczyć z innymi żołnierzami, a ich broń została wykonana tak, aby
siać postrach wśród wrogów, którzy obawiają się śmierci. Nie wynaleziono jeszcze takiej
broni, która napawałaby strachem niebojących się niczego. Wyczerpani i udręczeni głodem
deportowani nie byli świadomi, że właśnie pogodzenie się ze śmiercią stanowi ich siłę
budzącą trwogę. Chociaż siła biorąca się z braku strachu przed śmiercią wzrastała z
każdym nowym kręgiem, droga przez te siedem kręgów śmierci nie prowadziła do buntu.
Droga konwojów oznaczała raczej oczekiwanie na śmierć. Śmierć, błąkając się po obozie,
stała się jednym z nich, była jedną z ofiar kręgów z Deir ez-Zor.
A na zewnątrz przenikała zaledwie w postaci głuchego pomruku. Niemiecki podróżnik,
który zdołał przyjrzeć się z bliska deportowanym w Deir ez-Zor, doznał głębokiego szoku
nie tyle z powodu oczywistych rzeczy widocznych na zdjęciach w całej swej potworności,
ile z powodu jednego szczegółu – nie zobaczył w tym strasznym miejscu ludzi płaczących.
Albo ściślej mówiąc, nie zobaczył tego, co zwykle rozumie się pod pojęciem człowieka,
który płacze, to znaczy, nie zobaczył łez.
Nie jest jednak prawdą, że ludzie nie płakali. Tylko że płakali inaczej. Ci, którzy mieli
jeszcze siłę, by siedzieć, kołysali się, inni płakali z oczami szeroko otwartymi w stronę
nieba. Ale płacz był czymś w rodzaju nieprzerywanego jęku, niskim głosem, który,
powtarzany przez tysiące klatek piersiowych, brzmiał jak ison. Płacz nie był strugą na
twarzy, ale dźwiękiem. Gdy ten wibrujący ison, dobywający się bez końca i dostosowany
do otaczającego go świata, zaczął rozbrzmiewać w tym samym tonie co wycie wiatru
pośród wydm lub szum fal Eufratu, płacz nie ustawał ani na chwilę, aż do momentu, gdy
ostatnie konwoje z Deir ez-Zor zaprowadzono na płaskowzgórza, gdzie wymordowano
deportowanych. Ten suchy płacz zastępował modlitwę i przekleństwo, i ciszę, i
świadectwo, a innym zastępował nawet sen. Wielu spało, płacząc w ten sposób, inni
umierali płacząc i płacz wibrował jeszcze w zesztywniałej klatce piersiowej jak w rurze
organów. Słyszałem ten płacz wtedy, gdy dziadek Setrak kołysał się w fotelu w ogrodzie i
mruczał, oraz gdy dziadek Garabet zamykał się w swoim pokoju i przestawał grać na
skrzypcach.
Początkowo jękliwy płacz drażnił żołnierzy, zwłaszcza że powtarzany przez fale i wiatr,
zdawał się pochodzić zewsząd. Potem się przyzwyczaili, ison był pewniejszy niż
jakikolwiek wartownik, tak długo, jak płynął w równym tonie, oznaczało, że nie dzieje się
nic niezwykłego. Ustałby, mówili żołnierze, gdyby ludzie znaleźli inne zajęcie niż
umieranie i opłakiwanie swoich umarłych. Deportowani, oprócz przypadków obłędu, które
kończyły się zazwyczaj kulą w pierś, nie buntowali się. Co do umierania, nie umierali
wcale tak szybko, ponieważ wydaje się, że śmierć, żyjąc tak długo wśród deportowanych,
pokochała ich. Chociaż obozy zlikwidowano po kilku miesiącach, a tymczasem prawie
wszyscy deportowani zostali zamordowani, ison nadal rozbrzmiewał w Deir ez-Zor.
Wtedy jednak, z uszami nadstawionymi na ten dźwięk, który wykrawał koryto większe
niż Eufrat, tureccy żołnierze nie troszczyli się zbytnio o nadzór nad obozem. Od południa i
wschodu nie było potrzeby pilnowania, bo tam rozciągała się pustynia. Ktokolwiek
próbowałby uciekać w tamtym kierunku, nie miał żadnych szans na przeżycie. Eufrat, który
wyznaczał granicę obozu, także nie dawał żadnej nadziei. Przez jakiś czas Deir ez-Zor był
miejscem docelowym wszystkich konwojów, choć władze nie zadecydowały, co nastąpi
dalej. Prawdopodobnie spodziewano się, że na tamtych drogach konwoje stopniowo znikną
i Deir ez-Zor stanie się czymś w rodzaju lazaretu, gdzie ci, którzy by jednak dotarli, prędko
umrą, rodzajem hastahane, jak te znajdujące się w Tefridje i Lale. Pomimo tych wszystkich
możliwości, które obficie im oferowano, kilkaset tysięcy deportowanych upierało się, by
żyć. Lub po prostu zapomniało umrzeć. Obóz stawał się coraz bardziej zatłoczony i coraz
trudniej było go opanować, mniej ze względu na ludzi, raczej z powodu tego, co spadało na
nich lub co oni powodowali, a mianowicie choroby i wyziewy. A że władze w stolicy
Imperium pragnęły szybkiego i ostatecznego rozwiązania kwestii ormiańskiej, Deir ez-Zor
przemienił się z miejsca docelowego w stację tranzytu. Nie był to jednak tranzyt pomiędzy
dwoma obozami, lecz tranzyt między dwoma światami.
Spośród wszystkich cierpień silniejszy od chorób czy bólu okazał się głód. Pozbawieni
wszelkich źródeł żywności, pozostawieni na łasce przypadkowo zdobywanego pożywienia,
od traw, cierpkich owoców lub dzikiego miodu, po padlinę zwierząt, obóz Deir ez-Zor
przeszedł w stan halucynacji. Szkieletowate ciała chodziły do Eufratu, by napić się wody,
chwiejnym krokiem, siadały następnie z w pełnym słońcu, kołysząc się i jęcząc, jakby
żywiły się światłem, jak rośliny. Niektórzy, tracąc poczucie sensu wszelkich innych rzeczy
i odczuć niż głód, wsadzali do ust wszystko, co tylko wpadło im w ręce, gryźli korę drzew,
ssali szmaty nasączone słonym smakiem potu lub fekaliów, które wskutek głodu były
twarde i małe jak odchody kóz. Po zamordowaniu Levona Şaşiana i osób, które pracując
przy kopaniu masowych grobów, próbowały uchronić umarłych, ponownie zaczęto ociągać
się z wynoszeniem trupów z namiotów. Znów zdarzali się umarli bez twarzy, bez ręki lub
nogi. Ci, którzy raz na kilka dni przechodzili wokół namiotów, by wyciągnąć rozszarpane
lub rozkładające się ciała, już nie drżeli. Niektórzy robili to rozmyślnie, z myśliwych
polujących na kruki lub hieny stali się myśliwymi polującymi na umarłych. Dlatego ludzie z
namiotów przyglądali im się uważnie i nie powierzali swoich zmarłych komuś
przypadkowemu.
Nawet wtedy zadanie okazywało się niełatwe. Było coraz trudniej odróżnić żywych od
umarłych. Żywi leżeli przez wiele godzin w bezruchu, często zasypiając z rozwartymi
powiekami, ślepnąc z powodu upalnego słońca, które wypalało im białka oczu. Umarli zaś
niekiedy podskakiwali z powodu dużych różnic temperatur między dniem i nocą, wtedy,
gdy stawy miękły w słońcu lub, wprost przeciwnie, kurczyły się od nocnego mrozu. Tak
więc zaczęto zbierać zmarłych przypadkowo i niektórzy wracali jeszcze z nad skraju grobu,
obudzeni stęknięciem upadku na innych.
Na dany sygnał konwoje zaczynały się tworzyć ponownie. Część została skierowana na
wschód, w kierunku Marat i Souvar. Inni poszli na zachód, drogą do Damaszku. W obu
przypadkach rozwiązanie było takie samo. Jak tylko przybyli na płaskowyż, który
awangarda uznawała za odpowiednie miejsce, żołnierze oddalali się, a następnie okrążali
konwój i strzelali z karabinów ze wszystkich stron. Gdy nikt już nie stał na nogach, wbijali
bagnety w lufy karabinów, wyciągali jatagany i szlachtowali ciała. W ten oto sposób, czego
nie dosięgła kula, dopełniło ostrze. Konwoje liczyły od trzystu do pięciuset dusz. Ich los
był za każdym razem taki sam, z tą tylko różnicą, że niekiedy żołnierze powierzali to
zadanie Beduinom, zadowalając się tylko sprawdzeniem na końcu i upewnieniem się, że
praca została dobrze wykonana. Hermine, z córeczką w ramionach, oczekiwała na śmierć.
Dziewczynką coraz częściej targały dreszcze, nocą Hermine kładła się nad nią, próbując ją
rozgrzać. Sahagowi udało się przynieść garść zielonych daktyli, a raz nawet owoc granatu,
który spadł z siodła jakiegoś żołnierza. Jedli, jedno po drugim, słodko-kwaśne ziarna,
trzymając je długo pod językiem. W drugim namiocie dwoje zakochanych cierpiało głód
bez możliwości poszukiwania jedzenia, ponieważ kobieta nie pozwalała mężowi pod
żadnym pozorem opuszczać namiotu, z obawy, że żołnierze ujrzą go i zabiją. Wydawało się,
że żywią się jedno przez drugiego; spleceni razem wytrzymywali w ten sposób. Aż do
pewnego wieczoru, kiedy wraz z nadejściem zimna, wyrwali się ze swojego uścisku i
wstali. Zdjęli z siebie ubrania i kobieta podała je Hermine. „Okryj nimi dziecko. Trzęsie
się z zimna”. Byli zupełnie nadzy. Hermine patrzyła na nich z niewymownym zdumieniem,
nie z powodu ich nagości, która jak wszystko, co mogło przytrafić się ciału, nie była w
obozie niczym niezwykłym. Byli natomiast nad wyraz piękni. Mieli niespotykane światło w
oczach, ich gładkie włosy lśniły wokół czoła, ciała mieli przytłaczająco białe, biodra
kobiety zaokrągliły się, piersi nabrały krągłości, mięśnie mężczyzny zaś oplotły się i
naprężyły wokół kości. Światło skropliło się na ich ramionach i ciała nie rzucały cienia.
„Przyszliśmy się pożegnać” – powiedział mężczyzna, ale wydawało się, że jego usta się
nie poruszyły. Potem wziął kobietę za rękę i odeszli, ich sylwetki pozostały przez długi
czas widoczne, być może ze względu na kontur światła, które biło z ich ciał. Były tak
świetliste i tak beztroskie, że zdawały się płynąć ponad piaskami. Hermine i Sahag czekali,
nadstawiając uszu, na dźwięk strzałów. Ale nic takiego się nie stało, nawet po zmroku,
który okrył gliną i woskiem ich ciała. Pozostał po nich tylko nieokreślony zapach, podobnie
jak dym niektórych kadzideł z mirry lub ambry. „Udało im się” – szepnęła Hermine. „Pojdę
zawołać ich z powrotem – powiedział Sahag. – Tam jest pustynia, umrą. Nikt nie wrócił
stamtąd żywy”. Hermine skinęła, by usiadł i podeszła do niego. „Zostaw ich… Są piękni i
bezgrzeszni. Nadal myślę, że Rupen ma rację”. Mówiła o swoim mężu w czasie
teraźniejszym jak o kimś, kto wyjechał i wróci, chociaż w tamtym czasie Rupen był już
dawno martwy wraz z pozostałymi mężczyznami z konwoju z Sebka. „Rupen ma rację. Bóg
umarł. Pozwól im iść przed siebie. Tu, gdzie widziałeś ich po raz ostatni, na końcu obozu
Deir ez-Zor jest granica ogrodu Edenu. Brama raju jest tylko dwa kroki stąd. Wróciliśmy
tam, skąd wyruszyliśmy na początku początków. Ale tymczasem świat uległ całkowitemu
zepsuciu. Być może oni stworzą świat na nowo i stworzą innego Boga”.
Sahag patrzył w ciemność, gdzie zbliżone do siebie ciała mężczyzny i kobiety
zamigotały jeszcze raz przed jego oczami, a potem zgasły. I nagle chłodny powiew wiatru
uderzył czoło chłopca, orzeźwiający i szeleszczący. Jakby na drodze tych dwojga rozstąpił
się piasek, pozwalając, by wzeszły wszelkiego rodzaju drzewa cieszące oko. Dwa ramiona
dużo większej rzeki łączyły się przed nimi: Tygrys i Eufrat. A mężczyzna, wchodząc do
ogrodu zalanego tymi wodami, zostawiał za sobą swój lud, ojca swego i matkę swoją,
przylgnął do swojej żony i stali się jednym ciałem.
Ale tu, pośród ludzi, w miarę jak konwoje – za każdym razem kilkaset osób – były
prowadzone na płaskowzgórza, które przekształcono w miejsca egzekucji, w kierunku
Souvar lub w drodze do Damaszku, inne konwoje nadchodziły z zachodu, zstępując do
ostatniego kręgu śmierci. W lipcu 1916 roku tłumy rozstawały się, tłumy się zbliżały, i
pomimo tego ciągłego ruchu obóz z Deir ez-Zor pozostał taki sam, jak nieruchomy.
Pobliskie ziemie zapełniły się szczątkami zmarłych. Ostatnia granica została przekroczona.
Żywi ofiarowywali się umarłym, czyniąc z ich pochówku jedyne zajęcie, jakie jeszcze
mieli. Martwi ofiarowywali się żywym, ogrzewając ich, jak jakieś ubrania, podczas
mroźnych nocy i służąc tym, którzy oszaleli z głodu, za komunię. Hermine patrzyła błędnym
wzrokiem na swoją córkę. Spiekota lata, wyciągająca ostatnie krople wody, które jeszcze
zatrzymywały w ciele sole, zaczęła zabijać ludzi, wysuszając ich. Żywi i umarli, którzy
przypominali siebie nawzajem przez drgawki, wstrząsające od czasu do czasu ich ciałami,
zaczęli teraz stawać się podobni także przez ciemny i suchy kolor policzków.
Licząc według tempa, w jakim następowały po sobie egzekucje, można było
przewidzieć, że obóz koncentracyjny miał zostać zamknięty jesienią tego samego roku.
Nawet i bez egzekucji w warunkach przetrzymywania w Deir ez-Zor nikt nie przeżyłby do
zimy. Tamtego lata umarły przede wszystkim dzieci. Wiele z nich pozostało niepochowane
pomiędzy namiotami jak nagie kadłuby, zwinięte i poczerniałe. Hermine czekała
niecierpliwie, by włączono ich do konwoju, żywiąc nadzieję, sama nie wiedziała na co,
ale pragnąc z całego serca opuścić tamto miejsce. Dziewczynka, z nieruchomymi,
otwartymi oczami, szeptała od czasu do czasu: „Jestem głodna!”. Gdy jej jęk stał się
nieprzerwany, żałosny w chwili wydychania i świszczący, gdy nabierała powietrza w
płuca, Hermine poszła na obchód namiotów. Wróciła po godzinie z pustymi rękami. „Nic ci
nie dali, prawda?” – dopytywała dziewczynka słabym głosem. Matka przytaknęła głową, z
pustką w oczach. „Ty też nic im nie daj, później, ode mnie…” – powiedziało dziecko,
uśmiechając się smutno. Hermine zakryła ręką usta, tak poruszona, że zapomniała przegonić
chłopca, gdy zbliżył się, by ją pogłaskać. Spojrzała na niego inaczej niż zwykle, a
następnie chwyciła za nadgarstek. „Chodź!” – powiedziała nowym głosem. Wyciągnęła go
z namiotu na skraj obozu, w górę rzeki, gdzie Arabowie przyprowadzali napoić zwierzęta.
Stała obok syna nad brzegiem rzeki, modląc się, aby odbyło się to jak najszybciej.
Arab, który zbliżył się, patrzył na nich bez łagodności, ale z ciekawością, zwłaszcza na
chłopca. Jako że Hermine i jej syn mówili po turecku, mogli porozumieć się za pomocą
tych kilku wspólnych słów, które Mahomet pozostawił im na obszarze swojej wiary. Ale
nie było takiej potrzeby, bo dobrze wiedzieli, o co chodzi. Taka okoliczność powtarzała się
tysiące razy na drodze konwojów lub na obrzeżach obozów. I by sprawa była jasna,
Hermine wypuściła rękę Sahaga i wypchnęła go krok do przodu, trzymając dłoń na jego
ramieniu, aby chłopak nie myślał uciekać. Pomimo swojej szczupłości Sahag nie wydawał
się dotknięty chorobą i Arab na znak zgody wyciągnął woreczek z mąką i podał go
kobiecie. Złapała go obiema rękami, a wtedy Sahag, gdy poczuł się wolny od jej uścisku,
chciał uciekać. Ale Arab chwycił go w pasie i za kark, a potem wrzucił na konia jak
sakwę. Wskoczył na miejsce tuż za nim i wydając okrzyk, oddalił się galopem. Hermine
długo pozostała przygwożdżona do miejsca. Wsadziła rękę do woreczka i wyjęła garść
proszku, który wepchnęła do ust, aby zdławić wszelki krzyk.
Przez jakiś czas chłopiec leżał w innego rodzaju namiocie, znacznie większym,
ozdobionym dywanami i niezrozumiałymi napisami na ścianach, gdzie mieszkali ludzie
mówiący chrapliwym, szorstkim językiem, którzy patrzyli na niego obojętnie, ale przynosili
mu po kolei jedzenie, ocierali pot z czoła i zmieniali prześcieradła. Kiedy nabrał
wystarczająco sił, aby podróżować, wsadzono go na konia i udał się z nimi w kierunku
pustyni, gdzie jedynymi zajęciami, wtedy gdy nie pilnowali karawany, było doglądanie
nocą ogniska, w którym skwierczał tłuszcz wielbłądzi, a za dnia poszukiwanie wody. Z
tamtych dni Sahag zachował w pamięci tylko lamentacyjne modlitwy mężczyzn i białe
ubranie, które otrzymał, ubranie, na którym ostry ból okaleczonego członka pozostawił
ślady krwi. Nie rozumiał, dlaczego ten nowy męski ból wywołał uśmiech i zadowolenie na
twarzach pozostałych. Wraz z tym nowym ubraniem, białym i splamionym krwią, otrzymał
nowe imię, Yusuf, choć nikt go nie pytał, jakie było jego poprzednie imię. Co było dla
niego korzystne, później bowiem, gdy go szukali, pnąc się do Urfy i Diyarbekir, nie znaleźli
go, nie wiedząc, o kogo pytać.
Yusuf stał się pojętnym młodzieńcem. Nauczył się trzymać za uzdę wielbłądy i strzec ich
przy wodopoju. Przyswoił sobie umiejętność jazdy konnej, przywykł do suchego
pożywienia i pojął, czym jest cierpliwość wobec piaszczystych przestrzeni. Przyjął męskie
ubranie, miał swojego konia, jedyne stworzenie, z którym mógł jeszcze rozmawiać po
ormiańsku, i kulił się wraz z innymi, o wschodzie i zachodzie słońca, z twarzą zwróconą na
wschód, bełkocząc coś, co przypominało modlitwę. Mógł zostać dobrym jeźdźcem pustyni,
z ciałem zahartowanym już przez kręgi śmierci, z długimi rzęsami osłaniającymi oczy od
piasku, śniadą twarzą, gotową stawić czoła silnym podmuchom wiatru, i czarnymi
kręconymi włosami, doskonałą ochroną przed upałem. Fakt, że nie znał arabskiego, był
korzystny. Nikt nie niepokoił go pytaniami, nie musiał opowiadać o sobie. Nie musiał
modlić się do Proroka, który mu się ukazał, upuszczając jego krew, mógł zachować dla
siebie Tego drugiego, który ukazał mu się, krwawiąc.
Mógł być dobrym jeźdźcem tych przestrzeni i zostać pewnego dnia przywódcą własnego
plemienia. Schodziłby zimą w stronę wybrzeża Morza Czerwonego, w pobliże Medyny i,
co najmniej raz w życiu, do Mekki, potem wspinałby się przez Jerozolimę i Damaszek do
miejsc, które tak dobrze znał, a nawet wyżej, w góry, do Ras-ul-Ayn i Mosulu. Yusuf
pozostał jednak osamotniony, a pozostali, zadowoleni, że jest zdolny, dali mu spokój i nie
przeszkadzali w niezrozumiałych rozmowach, które prowadził ze swoim koniem. Yusuf
wiódł tamto życie z pewnym zakłopotaniem. Wyjaśnienie przyszło do niego nagle, jak to
bywa, gdy pytania są nieprecyzyjne. Przybyli do Mosulu. To był dobry dzień. Sprzedali
kozi ser i skóry wielbłądzie. W namiocie było gorąco i cicho, pachniało pieczonym
mięsem, ale zanim usiedli na poduszkach wokół ognia, liczyli złote monety, które wiązali w
małe woreczki. Następnie kobiety podziwiały dary – bursztyn, tkaniny i biżuterię. A
najpiękniejszą ozdobę właściciel namiotu zacisnął w dłoni i podarował, otwierając
czarująco palce, najmłodszej ze swoich kobiet. Zawiesiła klejnot na szyi i odwróciła się,
radosna, tańcząc wokół ogniska przy wysokich dźwiękach surm i w rytm tamburynów.
Ogień trzaskał i skwierczał od kropli tłuszczu, twarze lśniły i wydłużały się wraz z
płomieniami, rytm bębnów zrównał się z klaskaniem w dłonie, a kobieta kręciła się,
niesiona swoją młodością i radością z ozdoby. Którą chłopiec ujrzał, gdy stanęła na wprost
niego, kołysząc biodrami i potrząsając piersiami od nasady ramion. Ten talizman,
zawieszony na złotym łańcuszku i noszony dumnie na wierzchu, chłopak przypomniał sobie
wraz z nieśmiałym gestem matki, która ukrywała go pod ubraniem. Nikt nie zauważył, kiedy
wyślizgnął się z namiotu. Jedyne, co mógł zrobić, wstrząśnięty, to biec przed siebie jak
oszalały. Uciekał, sam nie wiedząc od kogo, biegł, aż zabrakło mu tchu i padł na kolana.
A że czuł potrzebę wyjścia ze swojego ciała, wyrwania się, zaczął krzyczeć. Usiadł na
piasku i kołysząc się, krzyczał ile sił w płucach. Gdy krzyk ustał, ustępując miejsca jękowi
z Deir ez-Zor, suchemu płaczowi, Yusuf umarł. Był istotą nieszczęśliwą, obcą, milczącą,
błąkającą się po miejscach, których nie znał, pośród bogów, w których nie wierzył.
Urodzony z krwawienia i zgładzony krzykiem. Nie tak, jak to się zdarza, gdy jakieś ciało
zabija inne ciało, przekłuwając z zewnątrz do środka, Yusuf zginął przebity ze środka na
zewnątrz, właśnie przez ciało, na które został nałożony, jak biała i zakrwawiona szata.
Rozebrawszy się z nowego ubrania, z Yusufem rzuconym u swych stóp jak niepotrzebna
odzież, Sahag wrócił pomiędzy namioty. Tym razem, nie będąc już synem plemienia,
przybył ukradkiem, ukrywając się w ciemności, omijając ogniska i wejścia do namiotów.
Poszedł do zagrody dla zwierząt i powoli wyprowadził za uzdę swojego konia. Ich chód
po piasku był cichy, koń podążał za nim, nie czując żadnej zmiany, słuchając go i węsząc,
bo dla niego Yusuf nigdy nie istniał. Potem dało się słyszeć jego galop, ale wtedy koń i
jeździec byli już daleko.
Obrał drogę na zachód, w kierunku odwrotnym do trasy konwojów; niestety, powrót
przez kręgi śmierci, od Wielkanocy umarłych po Wielkanoc Zmartwychwstania, nie
oznaczał też powrotu w czasie. Wręcz przeciwnie, wspinając się po stopniach, jeden po
drugim, z głębokości, w którą wpadł jak do studni, znalazł tylko ślady konwojów, ludzi,
którzy przeżyli żebrząc na poboczach dróg, nowe i przerażające nazwy nadane
przepaściom, które mieliły na drobny pył szczątki ciał, dzieci z jego ludu, ubrane w
szarawary, z Yusufami rosnącymi w ich klatkach piersiowych niczym w gniazdach. Kilka
razy chciał wrócić do namiotu, aby zabić Araba na oczach jego kobiet i dzieci i zabrać
talizman matki. Potem wytłumaczył sobie, że nie ma w tym żadnej winy Araba, ten, kto
zerwał łańcuszek z szyi jego matki, był w innym miejscu i należałoby prowadzić zbyt dużą
wojnę, aby go znaleźć, lub należałoby zabić wszystkich jemu podobnych, aby mieć
pewność, że zabójca jego matki też został ukarany. Arab okazał się ostatecznie jego
dobroczyńcą i to nie była jego wina, że czasy tak nisko ceniły istotę ludzką, że Beduin
oszacował życie chłopca na równi z woreczkiem mąki.
W Ras-ul-Ayn Sahag natknął się ponownie na linię kolejową, którą porzucił, wychodząc
z napuchniętą i czerwoną twarzą z braku powietrza i wody z wagonu dla bydła, dwa lata
wcześniej w Mamurze. Sprzedał konia i jechał dzień i noc, skulony w kącie wagonu, aż do
Izmit. Wracając, nie znalazł już żadnego znaku, który wskazywałyby mu drogę. I wtedy
przez pewien czas jego drogą była trasa pociągów i statków, które prowadziły go na
zachód aż do Bazargic, a następnie do Silistry.
Tak długo jak uciekał, wspomnienia zostawiały go w spokoju. W końcu osiadł w
Silistrze, został uczniem kupca, a potem otworzył własny sklep. Później zaczął szukać
sobie żony, ale nim ją znalazł, zadawał się z dziewczynami czekającymi na żeglarzy w
porcie. Woal Beduina, rzucony pewnego razu na podłogę jak chusta, ożył, zaczął syczeć jak
wąż i ruszył śladami Sahaga. W ten sposób Sahag obudził się niespodziewanie pewnego
wieczoru z twarzą Yusufa, w świetle lampy gazowej odbijającą się w lustrze. Spojrzał na
niego, zaskoczony, jak tańczy do muzyki bębnów i surm, jak rozrywa swoje białe ubranie
człowieka pustyni, jak trzyma w ręce i pociera swój członek, podskakując, z dzikim
spojrzeniem, i jak dysząc, wytryskuje pomiędzy palcami nie nasieniem, lecz krwią. Sahag
nie znalazł innego sposobu na odpędzenie tego widziadła, które skrapiało go swoim
okropnym nasieniem, jak uchwycenie narzędzia i zbicie nim okna. Yusuf zaśmiał się, jego
twarz rozbiła się, pomnożyła na tysiące innych twarzy i rozprysnęła po pokoju. Gdy
oprzytomniał, spojrzał na takiego siebie, z dzikością w twarzy, z ubraniem w nieładzie, z
jeszcze twardym i okaleczonym członkiem w ręku. Zrozumiał, że Yusuf wszedł w niego i że
rozbijając okno i zakrywając lustra nie zdoła zwalczyć tego półprzezroczystego oblicza.
Sahag i Yusuf nienawidzili się, ale wiedzieli, że są zmuszeni żyć razem. Yusuf znosił
pomnożone dziesięciokrotnie męki, którym był poddany Sahag, zmuszony kłaniać się
innemu Zbawicielowi i nabożnie przestrzegać obrządków tej wiary. Zemścił się jednak na
tym obcym mu narodzie w jedyny możliwy dla siebie sposób, to znaczy przez członka,
który był znakiem jego urodzin, zatruwając mu nasienie.
Związany z tym nasieniem, które na zawsze pozostało jałowe, które z upływem lat
stawało się rzadsze i mniej obfite, Yusuf także stawał się mniej obecny. W moim
dzieciństwie Sahag Șeitanian był starcem. To dlatego nie poznałem Yusufa.
Rozdarty na dwie części, przyzwyczajony, że każda jego połowa pilnuje i nienawidzi tej
drugiej, czeka, aż ta druga zaśnie, by móc ją uderzyć, ale nieuchronnie zasypiając razem i
rozdzielając się tak naprawdę tylko we śnie, gdyż te połowy nie mogły śnić w tym samym
czasie, Sahag, w miarę jak druga połowa malała z chwilą, gdy on i jego żona, Armenuhi,
pogodzili się, że nie mogą mieć dzieci, mając w zwyczaju nienawidzić i nie mogąc
pomieścić całej tej nienawiści w zagłębieniach swojej przepołowionej duszy, zaczął
nienawidzić innych. Przede wszystkim ludzi takich jak Yusuf. Ale ponieważ takich było w
jego otoczeniu niewielu, a jego niespożytkowana nienawiść zgrzytała, jak kły dzikich
zwierząt, które muszą rozszarpywać, w przeciwnym razie rosną, dopóki nie przebiją
własnej czaszki, Sahag przelał całą swą nienawiść na bolszewików. Nieoczekiwana okazja
nadarzyła się po wojnie, kiedy w przeciwieństwie do okresu, gdy jedynym komunistą w
Fokszanach był pijany badylarz, którego działalnością polityczną było przeklinanie 10 maja
na całe gardło, plączącym się językiem, dynastii i króla, dopóki władze nie nabrały rozumu
i nie zaczęły zatrzymywać go wcześnie rano, nim wybudził się z pijaństwa poprzedniej
nocy, po wojnie zatem miasto zapełniło się komunistami. Sahag zwykł nazywać ich
grosistami, komunistami wielkich dróg. Komuniści odwdzięczali mu się za okazywaną im
sympatię z typową dla nich hojnością, to znaczy okradając mu sklep, a potem, gdy nie było
już co kraść, konfiskując mu wszystko. Sahag cieszył się za każdym razem: „Bierzcie! –
krzyczał, wymachując rękami i podskakując na jednej nodze. – Kradnijcie!”. Rzucał za
nimi paczkami kakao Van Houtena: „Zapomnieliście zabrać i to!”, lub woreczkami z kawą,
której ziarna rozsypywały się po chodniku jak karaluchy.
To on wpadł na pomysł, aby zainstalować radio Telefunken w grobowcu Seferiana, i
chodził na cmentarz sam w nocy, by słuchać Radia Wolna Europa. Śledził chciwym
spojrzeniem, latem 1958 roku, bataliony Armii Czerwonej, które znikały na drodze do
Tecuci, a później godzinami siedział nieruchomo, oglądając na dużym jak talerz ekranie
telewizora pani Marii, naszej sąsiadki po drugiej stronie ulicy, transmitowany na żywo
pochówek Gheorghego Gheorghiu-Deja, nie opuszczając żadnego szczegółu, łuskając
nasiona słonecznika, popijając piwo i kibicując jak na stadionie. „Napromieniowali go
Rosjanie – mówił, tym razem bez najmniejszego cienia wyrzutu pod ich adresem. –
Wywołali u niego żółtaczkę!”.
I również Sahag Șeitanian jako pierwszy dał się skusić fascynacji map geograficznych.
Wyrwani z miejsc swojego dzieciństwa, starzy Ormianie uciekli, wyemigrowali,
przemierzyli pustynie, kontynenty, morza i oceany, ale nie podróżowali naprawdę.
Przemierzanie świata było częścią ich smutków, a nie ciekawości lub radości. To dlatego
stali się podróżnikami obszarów papierowych, tak jak zaleszczotki książkowe.
Arkusze kartograficzne były jak przekrój rzeczywistego świata, otwierały nowy wymiar.
Na tych mapach wojny zawsze kończyły się inaczej niż w rzeczywistości, fedaini w górach
unicestwiali armie, więźniom udawało się uciec z obozów deportacyjnych, a wojownikom
ujść z okrążenia. Amerykanie lądowali na Bałkanach, brytyjscy spadochroniarze zasnuwali
niebo, Rosjanie wycofywali się w głąb Syberii. I oczywiście Armenia rozciągała się od
Kaukazu do Tyru i Sydonu, od Anatolii po Urmię, jak za czasów Tigrana Wielkiego w
ostatnim stuleciu przed Chrystusem. Świat był nakładanymi na siebie mapami, które
pokrywały strzałki, znaczące miejsca lądowania, uwolnienia, przegonienia, retrocesji,
chwały i triumfu. Spośród wszystkich map najmniejsze znaczenie miała, a tym samym
przyciągała najmniej uwagi, mapa na samym dnie, rozłożona bezpośrednio na trawie, to
znaczy rzeczywistość.
Właśnie z tego powodu na jego mapach funkcjonowały inne traktaty, a wojny zakończyły
się inaczej. Obowiązywał traktat z Sèvres. Spotkanie w Jałcie nie odbyło się, a celowo
stępiony ołówek Stalina nie podzielił Europy. Sahag Șeitanian i pozostali Ormianie mojego
dzieciństwa byli raczej ludźmi map, a nie ziemi. Niekiedy bywali tak obojętni, ze
spojrzeniami zagubionymi w dali, że wydawało się, iż zawijali się razem z mapami i
znikali z tego świata. W Księdze szeptów każdy smak, każdy kolor, każdy błysk szaleństwa
ma swojego maga. Przewodnikiem po rozmaitych krajach, magiem map był Micael
Noradunghian. Pozostali siedzieli wokół niego, obserwując szeroko otwartymi oczami, jak
pod jego palcami rozpłaszczają się kontynenty. Mój dziadek siedział cicho, z uczoną miną,
nie dowodził niczego innego, podobnie mapy, niż to, że poza chaosem czasów istnieje
jednak jakiś sens. Anton Merzian zapominał zadawać pytania i przy mapach, gdzie było
miejsce dla wszystkich, nie wdawał się już w kłótnie z Krikorem Minasianem. Ştefănucă
Ibrăileanu, Măgârdici Ceslov, Agop Aslanian, Vrej Papazian, Ovanes Krikorian i wszyscy
pozostali zbliżali się nieśmiało, pozwalając się prowadzić ku temu nowemu Betlejem,
gdzie zbawienie miało postać mapy. Sahag Șeitanian oglądał wzruszony tamtą cudowność.
To były jedyne chwile, kiedy z wybudzonym z odrętwienia wnętrzem godził się z Yusufem.
dziewięć
Misak Torlakian, wyciągnięty z tłumu, miał posiniaczone od ciosów ciało, krwawił, jego
ubranie było poszarpane na strzępy. Został zaprowadzony do ciemnego pomieszczenia i
wepchnięty do środka. Skulił się na zimnej podłodze. Zamknął oczy i leżał nieruchomo
przez całą noc. Biały ogier zawrócił i pasł się teraz spokojnie na równinie. Był osiodłany,
ale jeździec zniknął. Misak zbliżył się do niego, koń obwąchał go, nie stając na dwóch
nogach, zarżał krótko i odszedł. Rano Misaka powierzono żołnierzom, którzy
przetransportowali go, pod zaostrzoną strażą i bocznymi ulicami, do innego więzienia.
Cela niewiele różniła się od tej, gdzie spędził noc, ale dzielił ją z innymi więźniami,
młodym Macedończykiem i Arabem aresztowanymi za morderstwo, oraz bolszewickim
Rosjaninem zatrzymanym za szpiegostwo. Zaopiekowali się nim, dali mu wody, a następnie
położyli na jedynym w pomieszczeniu materacu i także oni zeznawali potem na jego
korzyść.
Jeden ze strażników, zwany Parsagh, okazał się Ormianinem. Przyniósł mu inne ubranie
i przekazał na zewnątrz wiadomość, że Misak Torlakian żyje. Co zostało upublicznione
tydzień później, gdy po serii pobieżnych przesłuchań oraz konfrontacji Misaka Torlakiana z
bratem ofiary, poinformowano go, że jego proces wkrótce się zacznie i że będzie
potrzebował adwokata. Którego wspólnota ormiańska znalazła mu niezwłocznie w osobie
Hmaiaga Khosroviana.
Świadectwa z tamtych czasów mówią, że Misak Torlakian miał podczas procesu
postawę apatyczną. Stał w bezruchu, zdawało się, że nie słucha zeznań, a pytany,
odpowiadał monosylabami. Nie drgnął nawet wtedy, gdy świadkowie obrony
przywoływali okoliczności masakr w Trabzonie, w 1895 i w 1915 roku, lub tych z Baku
zapoczątkowanych przez Bechbuda chana Dżiwanszira.
Adwokat Hmaiag Khosrovian asystował niewiele wcześniej w rozprawie Solomona
Tehliriana w Berlinie. Wykorzystując wielu świadków przybyłych z całego świata, których
zeznania zrobiły wrażenie na sędziach, obrona nie występowała o uniewinnienie
oskarżonego, lecz o jego uwolnienie, powołując się na jego stan psychiczny i brak
poczytalności w chwili zabójstwa. Wykazano, że Solomon Tehlirian był epileptykiem z
nadwątloną psychiką w wyniku traum nabytych podczas deportacji. Chociaż zbrodnia była
oczywista i Solomon Tehlirian jej nie przeczył, sąd zdecydował ostatecznie o
wypuszczeniu go na wolność.
Hmaiag Khosrovian zastosował tę samą strategię na procesie w Konstantynopolu.
Podczas gdy Solomon Tehlirian naprawdę miał nadszarpniętą psychikę, nawet jeśli nie tak
bardzo, by nie wiedział, co robi, był opętany jedyną myślą, że nie może znaleźć i zabić
Taaalata Paszy, to Misaka Torlakiana, chłopaka ze wsi, o krzepkiej budowie i
doświadczonego w sytuacjach ekstremalnych, będzie trudniej, jak się zdawało, przemienić
w epileptyka lub schizofrenika. Hmaiag Khosrovian ćwiczył z Misakiem Torlakianem
symulowanie choroby psychicznej, ale przy jego całkowitym braku zręczności prawnik
uznał, że przytomny Misak Torlakian nigdy nie zdoła nikogo przekonać, że nie jest przy
zdrowych zmysłach. Dlatego Khosrovian zdecydował, że Torlakian jest chory, nie w stanie
przytomności, lecz we śnie. Adwokat wiedział, że wobec niepodważalnych dowodów na
to, iż Torlakian jest zabójcą Bechbuda chana Dżiwanszira, licząc nawet na okoliczności
łagodzące dzięki przytłaczającym zeznaniom o deportacjach i masakrach Ormian oraz na
fakt, że sąd składał się, od strażników po sędziów, z Anglików, Misak Torlakian nie miałby
żadnej szansy na wywinięcie się od oskarżenia o zbrodnię z premedytacją. A to prowadziło
do jedynej kary: skazania na śmierć przez powieszenie. Było więc oczywiste, że należało
coś wymyślić, inaczej Misak Torlakian pozostanie w oczach dziennikarzy zagranicznych
obecnych na rozprawie oraz świadków z całego świata bezmyślnym mścicielem,
wymierzającym nieusprawiedliwioną karę, ciałem szamoczącym się, a potem kołyszącym
na stryczku z drobną szczeliną między dwoma kręgami szyjnymi – atlasem i axisem.
Spośród wszystkich rodzajów śmierci szubienica ma najmniejsze szanse, by dostarczać
bohaterów.
Hmaiag Khosrovian zatem, nim podjął walkę z prokuratorami, postanowił walczyć z
milczeniem Misaka Torlakiana. Miał długie widzenia z oskarżonym, patrzył na niego, jak
milczy, z nieobecnym spojrzeniem, jak pociera sobie nadgarstki uwolnione z kajdanek,
pozwalał mu przechadzać się po pokoju tam i z powrotem, nie przerywając. On pierwszy
opowiedział Misakowi o sobie, o swych zamordowanych krewnych, o Solomonie
Tehlirianie i o tym, jak ten śledził Talaata Paszę, unikając rozmowy o operacji „Nemesis”,
choć był jednym z nielicznych, poza kręgiem ochotników kierowanych przez Armena Garo,
który znał tajemnicę, ale zachował ją w sekrecie i świadomie się nie ujawniał, wierząc, że
przez sugerowanie pewnych rzeczy, których zdawało się, że nie znał od środka, ale którym
nadawał właściwy sens, zdobędzie zaufanie Misaka Torlakiana. I tak krok po kroku Misak,
wciągnięty w opowieści prawnika, dodając tu i ówdzie, gdy wspomnienia Hmaiaga
pokrywały się z jego, zaczął po kolei opowiadać. Mówił o Trabzonie, o fascynacji, jaką
wzbudzała w nim broń, o pierwszym człowieku, którego zabił, i innych zabitych, o czasie
spędzanym na czatach w górach w nadziei, że pośród przechodzących znajdzie się wojsko
Envera Paszy, o awangardzie rosyjskiej armii, która zastała ormiańską dzielnicę Trabzonu
spustoszoną, o swojej wiosce Ghiuşanie ze spalonymi domami, o pokoju młodszego
rodzeństwa, z pościelą leżącą bezładnie pod gruzami i zwęglonymi belkami. O snach z
białym, zakrwawionym koniem, który staje dęba przed jego ciałem przyciskanym do muru,
ale nie tratuje go kopytami, co oznaczało, że Bechbud chan Ddżiwanshir nie był jeźdźcem,
lecz ciężarem, od którego biały koń, nawiedzając Misaka w snach, chciał się uwolnić.
Opowiedział o tym wszystkim ściszonym głosem, ale z pasją. I wtedy Hmaiag
Khosrovian wiedział, że w końcu jest na właściwej drodze. Ponieważ nie można
powoływać się na operację „Nemezis”, a decyzja Misaka Torlakiana, by zabić Bechbuda
chana nie powinna wydawać się misją powierzoną przez lidera grupy, lecz osobistą
decyzją, wynikiem hazardu, który postawił twarzą w twarz rosłego Ormianina z kręconymi
włosami i ogromnego Azera, adwokat zdecydował, że nie zmieniając reszty, musi przenieść
historię zamordowania rodziny Misaka z okolic Trabzonu w strony tymczasowej stolicy
Kaukaskiej Republiki. To nie było trudne, Misak znał dobrze miejsca i ormiańskie wioski
w pobliżu Baku.
Były jeszcze potem sen i zakrwawiony koń. Khosrovian nie zapytał Misaka, skąd to
przekonanie, że koń należał do śledzonego, a nie do prześladowcy. Kiedy mówił o swoich
nocach, jego oczy ponownie nabierały błędnego wyrazu i zdawało się, że Misak znów
chcewydostać się ze snu, nawet jeśli rzeczywistość była mało kusząca. W skrócie, Hmaiag
Khosrovian zdecydował, że Misak Torlakian jest lunatykiem. A jego zachowanie
somnambulika powinno zostać starannie obmyślone.
Przed konfrontacją z majorem Charlesem Davisem, lekarzem, któremu sędziowie
powierzyli ocenę stanu psychicznego Misaka Torlakiana, Hmaiag Khosrovian zwrócił się o
pomoc do kilku ormiańskich lekarzy, którzy wyjaśnili mu szczegółowo, w jaki sposób
objawia się somnambulizm zarówno w kwestii nocnych kryzysów, jak i potencjalnych
konsekwencji w ciągu dnia. Lunatyzm może być dziedziczny. Ponieważ wszyscy najbliżsi
krewni Torlakiana zginęli podczas deportacji, jego lunatyczne pochodzenie nie było
problemem, przeciwieństwo było niemożliwe do udowodnienia. Następnie jego apatyczna
postawa w ciągu dnia mogła zostać zrzucona na karb bólów głowy, będących naturalnym
następstwem zawirowań odczuwanych przez korę mózgową, wywróconą w czasie snu jak
rękawiczka na lewą stronę. Gorzej było z nocnymi wycieczkami, które należało
udowodnić, a że przesłuchanie odbywało się tylko za dnia, potrzebni byli świadkowie. A
jedynymi jego świadkami mogli być tylko towarzysze z celi. To go uratowało, bo gdyby
siedział w celi sam, z pewnością wszystkie jego lunatyczne wysiłki poszłyby na marne.
Torlakian poprosił swoich trzech towarzyszy w niedoli, Araba, młodego Macedończyka
i bolszewickiego Rosjanina, o pomoc. Najpierw uderzał cynowym kubkiem o ścianę i
drapał tynk paznokciami, aż zebrał garść grudowatego tynku. A że zewnętrzne objawy
choroby nie mogły być sfałszowane, Rosjanin, bardziej biegły w sztuce torturowania,
podarł koszulę na paski i mocno związał z tyłu Misakowi ręce. Następnie Macedończyk
wziął okruszki tynku i podał Ormianinowi w miseczce dłoni, jakby zapraszał go do picia
wody. I podczas gdy Arab trzymał go za kark, by nie chował policzków, ten pierwszy
nacierał go dłońmi, jakby mył mu twarz. Policzki zbladły i napuchły, krwawiąc jak po
goleniu tępą brzytwą. Ale to nie wystarczyło. Zabrali go, jęczącego i próbującego
oswobodzić związane ręce, by przytknąć je do rozdrapanych policzków, na szczyt
schodów. Ręce pozostały mocno związane, ponieważ lunatyk, który ignoruje zagrożenie, a
więc przed niczym się nie broni, zupełnie ich nie potrzebuje. A na szczycie zepchnęli go w
dół. A potem jeszcze i jeszcze raz. Poturlał się ze schodów i dopiero gdy jego ramiona
poczerniały po upadkach bez żadnej ochrony, a nasada nosa pękła, uderzając w krawędź
schodów, jego współwięźniowie uznali, że wystarczy. Rozwiązali go, ale pozostał w
bezruchu, jęcząc tylko. Macedończyk skruszył alkalia na drobny proszek, zmieszał z
zielonymi okruszkami spleśniałego chleba i dodając trochę wody, przemienił kopczyk w
zielonkawą pienistą substancję, którą rozprowadził na wargach rannego, dbając o to, by
umieścić ją w kącikach ust, gdzie piana powinna się utrzymać dłużej. Strażnik znalazł go w
tym stanie następnego dnia rano oraz tych trzech, z pozornie obojętnymi spojrzeniami,
którzy powołani przez obronę do złożenia zeznań, opowiedzieli tę samą historię o lunatyku,
który często mówi i chodzi we śnie, ale że tym razem koszmar był prawdopodobnie gorszy
niż zwykle, bo Torlakian uderzał głową o ściany, wspiął się po schodach, odbił się od
metalowych drzwi i runął kilkakrotnie na ziemię. „I dlaczego go nie obudziliście?”.
„Próbowaliśmy niejeden raz, ale nawet nie zdołaliśmy zasnąć, jak zaczynał od początku.
Budzi się sam, ale dopiero wtedy, gdy jego koszmar się skończy. A poza tym – dodawali –
kogo to obchodzi?”.
Jak bardzo udane było okaleczenie Torlakiana i jakże przekonujący jego portret
lunatyka, mówi nam właśnie zeznanie majora Davisa: „Zważywszy, że jego ojciec był
obłąkany, a babcia lunatyczką, biorąc pod uwagę także to, że ma przed oczami obraz
swoich rodziców i wszystkich bliskich zamordowanych, to wszystko dowodzi nam, że nie
jest przy zdrowych zmysłach. Istnieją świadectwa, że i on jest somnambulikiem, widziałem
go z pianą na ustach, a jak powszechnie wiadomo, jest to jeden z objawów po kryzysie
somnambulicznym, a te kryzysy powodują stan depresji, który może skłaniać do
popełnienia zbrodni, za którą chory nie jest odpowiedzialny, ponieważ nie pojmuje
odpowiedzialności swoich czynów”.
Proces zakończył się tym zeznaniem. Wyrok został wydany dwa tygodnie później i był
uderzająco podobny do tego, który zapadł kilka miesięcy wcześniej na procesie Solomona
Tehliriana w Berlinie, oskarżonego o zamordowanie Talaata Paszy: „Oskarżony jest winny
zbrodni, ale sąd uznaje, że nie ponosi on za nią odpowiedzialności, cierpiąc w chwili
popełniania zbrodni na zaburzenia psychiczne”.
Torlakian został odesłany do więzienia, ale tym razem do celi, której nie dzielił z nikim
innym, mając nawet pozwolenie na spacery po podwórzu więziennym. Po prawie trzech
tygodniach został zaprowadzony, nocą, do biura dyrektora. Czekały tam na niego cywilne
ubrania. Zdjęcie przedstawia nam wychudzonego mężczyznę, w ubraniu wiszącym na
ramionach, z dłońmi splecionymi z przodu, jeszcze zdrętwiałymi od kajdanek. Wygląda jak
urzędnik bankowy i aby sprawy wydawały się zdecydowanie inne, niż były, zawiązano mu
na szyi modny krawat, z małym węzłem w stylu europejskim, a nawet włożono kapelusz na
głowę, co sprawiało, że wyglądał jak Charlot. Ten urzędniczy wygląd byłby przekonujący,
gdyby na fotografii Torlakian nie znajdował się w otoczeniu czterech strażników, dwóch
Turków i dwóch Anglików – wszyscy w mundurach wojskowych. Odprowadzili go do
bramy więzienia, gdzie czekał na niego, ze zgaszonymi reflektorami, samochód wojskowy,
do którego wraz z nim wsiedli tylko Anglicy. Samochód jechał bocznymi ulicami i
zatrzymał się w porcie, na nieco oddalonym nabrzeżu, gdzie zakotwiczył statek grecki.
Misak został zamknięty w kabinie. Anglicy pozostali na nabrzeżu, z pistoletami w ręku,
gotowi do strzału, dopóki nie wydano sygnału do odpłynięcia. Gdy statek był na tyle
daleko, że każda pokusa powrotu, jakkolwiek nieuzasadniona, nie była już możliwa,
kapitan statku otworzył drzwi i powiadomił Misaka, że zakotwiczy w Pireusie, gdzie jest
wolny i może się udać dokądkolwiek chce, z wyjątkiem Turcji, gdzie zostałby natychmiast
aresztowany. Los później sprawił, że Misak Torlakian ujrzał ponownie z morza port w
Trabzonie albo płaskowyże góry Ararat, obecnie znajdujące się po drugiej stronie granicy,
ale jego stopa już nigdy nie postała na terytorium Turcji.
Z Pireusu, z garstką pieniędzy, które otrzymał, Misak Torlakian udał się do Aten. Nikt go
nie śledził. Po raz pierwszy w życiu nie musiał się nikogo obawiać ani nikogo śledzić.
Mógł zrobić wszystko dokładnie wtedy, gdy nie miał już nic do roboty. W wieku trzydziestu
dwóch lat Misak Torlakian znalazł się z gołymi rękami, odczuwając wolność jako brzemię.
Udał się do kościoła ormiańskiego, wmieszał się pomiędzy imigrantów, którzy teraz mieli
inne troski, musieli przetrwać, co udawało im się dzięki sprzedaży pastirma i sugiukh{22}
na rogach ulicy. Życie pchało ich do przodu i nie mieli czasu oglądać się wstecz.
Budząc się, oszołomiony, z napięcia ostatnich lat, Misak Torlakian uważał ten świat za
boleśnie obojętny. Udał się na północ, do Salonik, gdzie miał nadzieję spotkać niektórych
swych towarzyszy. Spotkał ich, w tamtym czasie Ormianie byli wszędzie, w portach Morza
Czarnego i Morza Śródziemnego, wielu przybyło z ostatnimi falami emigracji po wojnie
między Turkami i Grekami. Misak Torlakian wmieszał się pomiędzy nich, szukał
towarzyszy walki generała Andranika lub Dro Kanayana, dasznaków. Zdarzyło się to samo,
co w Atenach. Misak Torlakian okazał się bezużyteczny, a nawet niewygodny, jak wszyscy
bohaterowie, którzy nie umarli w odpowiednim czasie. Szukał sobie pracy. Skończyły mu
się pieniądze i po raz pierwszy odczuwał głód nie jako jeszcze jeden powód do buntu, lecz
jako ludzką potrzebę, i dlatego postrzegał to jako wstyd. Nigdy nie pracował w normalnym
znaczeniu tego słowa. Narzędziami, których używał, jeszcze w wieku dorastania, była broń,
zwłaszcza mauser. Walczył nią, ale także czyścił, naprawiał, podziwiał, ćwiczył, był nie
tylko walczącym, ale i pracującym bronią.
W Europie broń zamilkła. Co więcej, kontynent wstydził się tak wielkiej ilości swej
broni. Rządy mówiły o Lidze Narodów, armie, które zaatakowały, były rozbrajane,
żołnierze zostali zdemobilizowani i pozbywali się wojennego ekwipunku. To samo
mogłoby się zdarzyć z Misakiem Torlakianem, ale on był żołnierzem armii, która sama
wydawała na świat generałów, armii, która, z wyjątkiem krótkiego okresu wiosną 1918
roku, nie była w służbie rządu, ale narodu i której siły nie przeliczano na dywizje, lecz na
rozproszone pułki. On też był typem żołnierza, którego można było posłać do domu, tylko
że ten dom, który mógłby go przyjąć, już nie istniał.
Tak długo jak podróżował z miejsca na miejsce, nikt o nic go nie pytał. Jednakże w chwili,
gdy postanowił poszukać sobie schronienia i wynająć jakąś komórkę w pobliżu portu,
gdzie mógłby znaleźć pracę z dnia na dzień, dwóch żołnierzy zapukało do jego drzwi.
Tymczasem między Turcją i Grecją nastał pokój. Kto został wydalony z Turcji, nie był mile
widziany na terytorium Grecji. Torlakian został zaprowadzony pod eskortą do pociągu i
surowo strzeżony aż do granicy jugosłowiańskiej. W Belgradzie na próżno szukał
Solomona Tehliriana. To nawet lepiej, że go nie znalazł, bo Tehlirian przestał być
bojownikiem, którego poznał podczas tajnych spotkań w redakcji gazety „Djagadamard” w
Konstantynopolu. Jak to często bywa, po napięciu przekraczającym ludzką wytrzymałość,
która może niefortunnie natchnąć do nieumierania, Solomon Tehlirian pozostał przez resztę
swego życia wrakiem człowieka. Co, jak się przekonamy, nie przydarzyło się Misakowi
Torlakianowi. Spotkał śmierć po raz pierwszy jako dziecko na placach Trabzonu i nie
zobaczył jej tylko, jak to zwykle bywa, rozgaszczającej się w zimnym i nieruchomym ciele.
A więc nie widział tylko martwego obrazu śmierci, lecz spotkał ją żywą, wmieszaną
między ludzi, jak biegnie z tłumem i wybiera: śmierć w jej brutalnej i nieoczekiwanej
formie.
Tak że nie znalazłszy dla siebie miejsca świecie, który łagodniał, popychany tu i tam
przez władze i osamotniony, Misak Torlakian, powodowany tą dziwną fascynacją, której
spróbowało tak wielu innych na ziemi rumuńskiej, podróżował pociągiem dzień i noc i
dotarł pewnego poranka, wśród śnieżnej zawieruchy, w lutym 1922 roku, do Bukaresztu.
Pierwsza droga, którą odbył, rozpytując na lewo i prawo, po ulicach pełnych zasp, z
zablokowanymi tramwajami, prowadziła do ormiańskiej katedry przy bulwarze Karola I, a
następnie do konsulatu Armenii, gdzie uściskał go Harutiun Khântirian; to był pierwszy taki
gest, którego Misak doświadczył, odkąd, pożegnawszy się z towarzyszami z grupy
„Nemesis” w letnim ogródku przed hotelem Pera Palace, przeszedł przez ulicę, aby dotrzeć
z pistoletem w ręku przed olbrzymiego Bechbuda chana Dżiwanszira. Uścisk Khântiriana
był szczery. Od kiedy Armenia została zajęta przez bolszewików, coraz mniej ludzi
przychodziło do niego, dlatego, niczym kupiec bez klientów, Harutiun Khântirian
przyjmował z serdecznością każdego, kto przekraczał jego próg. Pieczątki zaś wysychały
na poduszkach do tuszu, wobec czego Khântirian wręczył Misakowi Torlakianowi stos
dokumentów, im mocniej opieczętowanych, tym bardziej bezużytecznych. Misak trzymał
jeszcze od Armenaga Manisaliana świadectwo pochodzenia etnicznego; nigdy nie
pomyślał, że będzie potrzebował papierów na poświadczenie tego, że jest Ormianinem, ale
Manisalian uznał, że dokumenty wydane mu w chwili zwolnienia z więzienia nie są
najodpowiedniejsze do okazywania władzom rumuńskim. Tak więc, uposażony w nowe
dokumenty tożsamości, niektóre wskazujące na to, że przynależy do narodu bez ojczyzny,
pozostałe zaś oddające go pod ochronę państwa, które już nie istniało, Misak Torlakian
pozostał przez ponad dwie dekady w Rumunii.
W odróżnieniu od innych bohaterów Księgi szeptów Misak Torlakian nie wzbogacił się.
Nie udało mu się sklecić nawet najdrobniejszego interesu. Podobnie jak wielu innych w
jego sytuacji, których pociągały porty, gdzie pomiędzy gwizdami dwu syren okrętowych
można było zawsze zacząć nowe życie, Misak Torlakian udał się do Konstancy. W tym
samym czasie trafił tam także Levon Zohrab, prawdopodobnie ich kroki skrzyżowały się na
drewnianych nadburciach pośród sterty worków i stosów desek, ale nie wiemy o tym, czy
się spotkali. A dowód na to, że takie spotkanie nie odbyło się, tkwi właśnie w tak
odmiennych losach: Levon Zohrab wzbogacił się, najpierw na handlu materiałami
budowlanymi, potem towarami kolonialnymi, podczas gdy Misak Torlakian, tak zręczny w
operowaniu bronią, okazał się zupełnie niekompetentny w operowaniu pieniędzmi. Za
niewielką sumę otrzymaną z Bostonu, gdzie znajdował się wtedy Armen Garo, i na
wspomnienie zajęcia, którym trudniła się jego rodzina z Ghiuşany, na południe od
Trabzonu, Misak Torlakian kupił sześć krów i założył własne gospodarstwo. Skumał się z
Aramem Yerganianem, jednym z najbardziej zawziętych członków Misji Specjalnej
Operacji „Nemesis”. Tak, że w czasie pokoju, gdy ci, którzy zadawali rany, szukali nowych
możliwości, by ranić, a ci, którzy zostali zranieni, szukali wytchnienia, by się uleczyć,
najbardziej zawzięci spośród walczących o sprawiedliwość, którzy przemierzyli Europę,
od Rzymu i Berlina po Kaukaz, śladami zabójców narodu ormiańskiego, by wykonać na
nich wyrok śmierci wydany przez Sąd Wojenny, poświęcili się hodowli bydła w
miasteczku o nazwie Topraisar, w pobliżu Konstancy. Po kilku miesiącach starań, aby
wydoić krowy, Torlakian i Yerganian poddali się; była to decyzja powitana z radością
przez obie strony. Misak Torlakian, rozgniewany porażką z krowami, postanowił zemścić
się na całym ich rodzie i zatrudnił się jako robotnik w warsztacie garbarskim. Ale krowy,
prezentując się tym razem w postaci cuchnących skór, które musiały zostać zdarte,
wygotowane, wygładzone i pocięte, okazały się równie nieustępliwe i Misak Torlakian
nadal wiódł życie w straszliwej biedzie. W kolonii, która torowała sobie drogę do
dobrobytu, grupa sprawiedliwych z „Nemesis” pozostała osamotniona i biedna.
Wystrzegając się wszelkiego dostatku i zgnuśnienia powodowanego najmniejszym
osiągnięciem, omijany przez brzęk monet, odziany w nędzę i milczenie, Misak Torlakian
zachował nienaruszoną świeżość i nieugiętość swojej nienawiści. Wtedy doszło do
pierwszego spotkania Misaka Torlakiana z moim dziadkiem Garabetem Vosganianem, a
mianowicie 23 kwietnia 1923 roku. Misak, który otrzymał nowe ubrania z urzędu
Armeńskiej Federacji Rewolucyjnej Konstancy, zrezygnował z pracy kilka dni wcześniej,
aby pozbyć się przenikliwego zapachu garbowanych skór, i wraz z Tatevosem
Bedrosianem, dyrektorem szkoły ormiańskiej, tym samym, który w latach czterdziestych
odwiedzał ormiańskie kościoły w niemieckim mundurze, ale z ormiańską flagą na ramieniu,
po to, by werbować ochotników do Legionu Armeńskiego, przybył jako delegat na
Konwencję zagranicznych filii partii Dasznak. Wyczekiwał z zapałem na to spotkanie, z
nadzieją, że naprowadzi ono jego życie na właściwe tory. Długi czas potem Misak
Torlakian próbował przypomnieć sobie twarze tych ludzi, przybyłych ze wszystkich stron
świata. Ci, których pamiętał z górskich ścieżek, tajnych spotkań biura partii Dasznak w
Trabzonie, Tyflisie lub Baku, z oddziałów ochotników awangardy armii rosyjskiej lub
flanek armii ormiańskiej spod Sardarapat, czy też grupy, która przyjęła imię bogini zemsty
Nemesis, mieli włosy w nieładzie, ale przepasane dookoła głowy sznurkiem, nosili brody,
mówili krótko, dzielili, żywi lub martwi, ten sam los, jakby byli przybici jeden po drugim
do tego samego krzyża. Rozpoznawali się po obłąkanym spojrzeniu czarnych oczu,
spojrzeniu suchym i błyszczącym osób, które nie mogą spać, a gdy jednak zasną, nadal
czuwają w swoich snach. Ludzie z nowych czasów byli mu obcy i oni też zdawali się go
nie rozpoznawać. Nosili dopasowane miejskie ubrania, mieli świeżo ogolone i
nasmarowane maścią twarze, emanowali słodko-kwaśnym, ostrym zapachem aptecznym,
nosili zaczesane do tyłu na brylantynie włosy, mówili, przeciągając sylaby i zaokrąglając
ważne słowa, które w języku ormiańskim kończyły się na ogół na sylabę tiun, abstrakcyjne
słowa sugerujące, że są bardziej skłonni do dyskusji niż do podejmowania decyzji, nie
mówiąc już o działaniu. Misak Torlakian wstydził się swoich ubrań, wody kolońskiej,
którą natarł policzki i ręce, aby zatrzeć stęchły zapach ciężkich oparów garbarni, swoich
znoszonych butów, usiadł więc z boku i słuchał, zastygły. Nie było tam nikogo spośród
osób asystujących z zapartym tchem na sali sądowej w Konstantynopolu: mogliby
zaświadczyć, że miał równie skamieniały wygląd, równie wzburzoną twarz o nieobecnym
spojrzeniu jak wtedy, podczas procesu. A kiedy Hovhannes Kaciaznuni, szef pierwszego
gabinetu ministrów republiki, między rokiem 1918 a 1919, rozpoczął swoje przemówienie,
Misak skulił się w fotelu niczym czarny pająk, wbijając paznokcie w ramiona fotela i
rozglądając się rozpaczliwie wokół. W ten sposób ponownie wrócił do równoległej
rzeczywistości, skąd spoglądał na wszystkich, parskając, biały koń z krwią zastygłą na
grzbiecie. W równoległej rzeczywistości pamięć o ludziach umierała później niż oni sami.
Podobnie i głosy. Kaciaznuni mówił, nie przerywając i patrząc na salę, jakby chciał zdjąć z
siebie ciężar. Torlakian znał go jeszcze z czasów, gdy w wyniku głosowania Rady
Narodowej w Tyfilisie zadecydowano, że Armenia wycofa się z Republiki Zakaukazia i –
wiosną 1918 roku – przybył do Erewania jako premier nowej republiki, której Misak
bronił.
„Armeńska Federacja Rewolucyjna nie ma już nic do zrobienia – mówił Kaciaznuni. –
Los partii Dasznak wypełnił się. Podczas wojny bandy ochotników – te słowa zabolały
Misaka najbardziej – działały bez zgody partii, ponieważ nie można było ich powstrzymać
jak tylko w następstwie zorganizowanej akcji… Straciliśmy poczucie rzeczywistości i
pozwoliliśmy się zwodzić naszym marzeniom… Przyczyn naszego nieszczęścia
powinniśmy szukać nie poza nami, ale w nas samych… Nasza partia chciała kontrolować
wszystko, osiągając wymiar dyktatury, a parlament był fikcją. Republika powinna była
znaleźć wspólny język z Turkami. Czy przybycie bolszewików było katastrofą dla naszego
kraju? Nie ma innego mocarstwa, które mogłoby zająć ich miejsce… Gdyby odłożyli swoje
przybycie, my sami poprosilibyśmy ich o to, by przyszli. Bolszewicy są w Armenii
potrzebni…”.
Misak Torlakian nie czekał już na debaty, nie czekał nawet na koniec tej wypowiedzi,
wyślizgnął się na zewnątrz i ruszył przed siebie bez celu, aż dotarł do opuszczonego rogu,
oparł czoło o ścianę i zaczął płakać. Czuł się nie tyle samotny, ile, będąc jednak wśród
swoich, opuszczony. Mówił teraz to, co chciał wykrzyczeć w sali, ale jego krztuszący się
głos, przerywany przez łzy, był nerwowym szlochem, bardziej wściekłym niż bolesnym.
Takiego znalazł go mój dziadek Garabet, bijącego czołem w mur jak przed Ścianą Płaczu.
Dziadek położył rękę na jego ramieniu, łagodnym gestem dziadka, który nigdy nikogo nie
uderzył, bo nikt go jeszcze tak nie zaskoczył. Ale Misak Torlakian odwrócił się do niego z
twarzą wykrzywioną złością, ze łzami połyskującymi na policzkach. On wręcz przeciwnie
nie obawiał się stawić czoła, nie było tu nic do zrozumienia, wiedział wystarczająco dużo,
by skłaniać się do wymierzenia kary. Przelana krew nie wysycha, zostaje niczym granica, a
on był strażnikiem tej granicy, z jednej strony są ofiary, z drugiej zaś ci, którzy winni być
ukarani. Żaden brzeg nie powinien pozostać wyższy niż drugi, by, uchowaj Boże, krew nie
wylała się z koryta. Dziadek uśmiechnął się do niego i możliwe, że ta rozzłoszczona i
zalana łzami twarz wzięła ten uśmiech za szyderstwo. Prawdą jest, że ormiańscy starcy
mojego dzieciństwa prawie się nie uśmiechali. Wiele rzeczy, których doświadczyli w
życiu, było smutnych. Wspomnienia, piosenki, nowi umarli, a nawet święta.
Chociaż to, o czym opowiadali, śpiewali, co czcili, dzielili i doświadczali, napawało
smutkiem, ormiańscy starcy mojego dzieciństwa nie byli smutnymi ludźmi. Prawdą jest, że
nieczęsto się uśmiechali, ale nie ronili też łez. Uśmiech i łza pochodzą ze zdziwienia lub
niepokoju, pewnego rodzaju dwuznaczności. Starzy Ormianie mieli jednak jasne
spojrzenia, nie byli ani smutni, ani weseli, byli spokojni. Ich radości i smutki przechodziły
jak jakieś mostki ponad stanami niepewności. Radowali się prawdziwie właśnie dlatego,
że ich ból był prawdziwy. Widziałem ich, jak się śmiali, ale rzadko się uśmiechali.
Dziadka, dla którego żyć oznaczało w dużej mierze rozumieć, kusiły stany niepewności.
Nie starał się prowadzić świata od złego ku dobremu, lecz od niejasności do
przejrzystości. Dla niego stany niepewności były wyrazem świeżości. To dlatego się
uśmiechał i ponieważ jego uśmiech miał moc i urok, inni uważali go za swojego
przewodnika.
Ale to będzie w Fokszanach lat sześćdziesiątych oraz w ogrodzonych miejscach, czy to
mowa o naszym ogrodzie, pełnym drzew, czy o cmentarzu, gdzie kamienne krzyże rosły
wraz z drzewami. Teraz jest jeszcze wiosna 1923 roku i jesteśmy na bocznej ulicy
Bukaresztu. Jeden mężczyzna, Misak Torlakian, stoi z głową przyklejoną do ściany, jakby
spoczywała na poduszce. Oczywiście lunatyk, dodałby adwokat Hmaiag Khosrovian. Ze
łzami w oczach Misak Torlakian czuł się zagubiony w otaczającym świecie, a drugi
mężczyzna, Garabet Vosganian, uśmiecha się, dlatego że jeszcze nie rozumiem, mówił do
siebie drugi, dlatego że się ze mnie naśmiewa, mówił do siebie ten pierwszy, albo lituje się
nade mną, albo tylko udaje, że się lituje. Każdy z tych powodów wydawał się Misakowi
Torlakianowi wystarczający, aby zaatakować dziadka. Ponieważ Garabet Vosganian był od
niego o pół głowy wyższy i potrafił się bronić, Misakowi nie udało się go uderzyć. Później
będzie opowiadał, że nawet nie przeszło mu to przez myśl, ale wtedy dziadek wcale nie był
tego taki pewien. Misak chwycił go za kołnierz płaszcza i przywarł do jego twarzy sycząc:
„Nigdy nie mów, że widziałeś mnie, jak płaczę!”. „Komu miałbym o tym powiedzieć?” –
zapytał dziadek, nadal się uśmiechając, ale tym razem z zakłopotaniem. „Nie wiem, nikomu
– syknął ostrzegawczo Torlakian. – Ludzie tacy jak ja nigdy nie płaczą”. „Kim są ludzie
tacy, jak ty?” – Dziadek właściwie nie musiał pytać. „Nie ma ich wielu, ale są… My
jesteśmy tymi, którzy nie zapominają. Inni tylko płaczą, by uciec… Teraz przysięgnij, że
nikomu nie powiesz!”. Dziadek przestał się uśmiechać. „Przysięgam!” – powiedział. Misak
Torlakian puścił go powoli, wygładzając klapy płaszcza zaciskanego w pięściach. Podał
mu rękę. „Jestem Misak Torlakian – przedstawił się – ze wsi Ghiuşana, w wilajecie
Trabzonu”. „A ja Garabet Vosganian z Afion Karahisar” – odpowiedział i uścisnął jego
dłoń. Wtedy Misak Torlakian otarł rękawem łzy z twarzy i wyleczył się. A Garabet
Vosganian stał się, związany przysięgą, depozytariuszem jego płaczu. I tak jak opowiada
nam o tym Księga szeptów, dziadek dotrzymał obietnicy, że zachowa płacz Misaka
Torlakiana w ścisłej tajemnicy aż do swojej śmierci.
Tamten rok, 1923, będzie dla Misaka Torlakiana rokiem płaczu. Aby mieć pewność, że
tego nie zapomni, los sprawi, że zapłacze dwukrotnie. Za drugim razem Misak Torlakian
będzie płakał w samotności, klęcząc na piasku, z twarzą zwróconą w stronę morza.
„Co się teraz stanie?” zapytał Sahag Șeitanian, wyglądając zza płotu. Nasza ulica, w
następstwie powołania przez króla Petru Grozy na stanowisko premiera zmieniła spiesznie
nazwę z tej skądinąd dość nieciekawej, jaką była ulica Szaf, na 6 Marca 1945, na pamiątkę
utworzenia pierwszego demokratycznego rządu. Właściwie nazwa ulicy była tylko częścią,
która odnosiła się do daty, reszta została dodana, aby pomóc jej mieszkańcom, by nie
zrozumieli nic z tego, co im się przydarzyło. „Co się teraz stanie?” – pytał Sahag Șeitanian,
patrząc wzdłuż ulicy na mężczyzn w skórzanych płaszczach, którzy przybyli aresztować
Carola Spiegla, sąsiada z naprzeciwka. Na naszej ulicy 6 Marca 1945 tym właśnie
wydarzeniem zadebiutował pierwszy demokratyczny rząd.
„Co się teraz stanie?” pytała babcia Sahaga Șeitaniana pięćdziesiąt lat wcześniej, gdy
niosła pod szerokimi spódnicami, przez boczne ulice Konstantynopola, pistolety dla grupy
Armena Garo, w dniu zajęcia Banku Osmańskiego. „Co się stanie?” zapytywali wcześniej
inni rodzice starych Ormian mojego dzieciństwa, od Trabzonu po Adanę, wzdłuż półwyspu
Anatolii, od morza do morza, słysząc o świcie trąbki, które gromadziły wokół tureckiego
wojska motłoch miast, by napadał na dzielnice ormiańskie. I podobnie mieli zadawać sobie
to samo pytanie dwadzieścia lat później, gdy na rozstaju dróg, słysząc bębny i głosy
posłańców zapowiadających przeciągłym i zdławionym głosem, jak wołanie muezina z
wieży meczetu, że za trzy dni wszystkie ormiańskie rodziny mają opuścić swoje domy,
biorąc tylko tyle, ile zdołają unieść na ramionach, i zebrać się w konwojach na obrzeżach
miast, u wschodniej bramy. Zachowali swoje pytanie na ustach, do chwili gdy najbardziej
wytrwali spośród nich zeszli jeden za drugim po siedmiu stopniach śmierci, w kierunku
Deir ez-Zor. „Co się teraz stanie?” ‒ zapytywali nieliczni z ocalałych, mieszkańcy miast
nad europejskim brzegiem Bosforu, których dym pożarów z chrześcijańskich dzielnic
Smyrny i Konstantynopola wepchnął do portów, na ciasne pokłady statków, i których
jedyna droga do domu była znaczona ciałami martwych wyrzucanych za burtę, owiniętych
w białe płótno, jak kamienie znaczące granice, której już nigdy nie mieli przekroczyć z
powrotem. „A teraz, co się stanie?” ‒ zapytywali siebie, pokazując paszporty apatrydów
zagranicznym władzom, śpiąc na kupie w prowizorycznych schronieniach, pracując za dnia
jako tragarze, sprzedając tu i tam nieprawdopodobne rzeczy, klecąc powoli swoje kramy,
które zamiast dławiącego dymu pożarów niosły zapach orientalnych przypraw. Co się
stanie? Kiedy ponownie dosięgła ich wojna, patrzyli, jak żołnierze sprzymierzonej armii
niemieckiej, z chwilą otwarcia frontu wschodniego, stają się coraz bardziej szorstcy,
zaczęli zakrywać na noc okna czarnymi kartonami, przygotowywali sobie walizy wypchane
ciepłą odzieżą w oczekiwaniu na deportację. Potem, gdy front się odwrócił, ukrywali się
za płotami, obserwując żołnierzy nowej zwycięskiej armii, którzy oskubywali
przechodniów z zegarków z łańcuszkiem, by zawiesić je na szyi, brzęczące jak jakieś
medale, uganiali się za dziewczętami po podwórkach domostw i rozbijali okna
wystawowe w aptekach, szukając spirytusu idealnego dla żołnierzy, którym zaschło w
gardłach od świstu śmierci i wiatru stepowego. „Co się stanie?” ‒ pytali, gdy musieli ukryć
złoto, zgromadzone z tak wielkim trudem, pomiędzy kaflami pieców, pod oderwanymi
deskami podłóg, w grządkach w ogrodzie lub pod budą psa, gdy zaczęli chować papiery
wartościowe pomiędzy stosem drewna w składzie, gdy słyszeli i widzieli mężczyzn w
skórzanych płaszczach, kopiących nocą w drzwi, chwytających mieszkańców domu, tak jak
ich zastali, w piżamie i kapciach, jak to się przydarzyło mojemu wujkowi, Ervantowi
Hovnanianowi. Żyli, przede wszystkim zadając sobie pytania, a to, co widzieli wokół
siebie – tak wiele konwojów zapełniających masowe groby lub ginących w piaskach
Mezopotamii, tyle rozpętanych tłumów, spustoszonych ziem i tyle grzmiących niebios –
powinno było być dla nich wystarczającą odpowiedzią. Tyle tylko że temu pytaniu zawsze
towarzyszył lęk i nawet jeśli miał początek w dawnym cierpieniu, lęk żądał nowych
odpowiedzi, ponieważ w niewytłumaczalny sposób każdemu lękowi towarzyszyła, w
odróżnieniu od strachu, nowa nadzieja.
Właśnie dlatego, że to wiedział, dziadek Garabet powstrzymał się od odpowiedzi,
zadowalając się wzruszeniem ramion. Oni nawet nie oczekiwali niczego więcej, byliby
rozczarowani, gdyby dziadek coś odpowiedział. Zapytywali jedni drugich, zwłaszcza po
to, by poczuć się mniej samotnie. Zresztą oni też czuli, jak i ci, co byli przed nimi, że
odpowiedź jest zawsze gdzie indziej.
Odpowiedź nadeszła jednak od jednej z tych osób, od której najmniej się tego
spodziewano, od starego Antona Ferhata. Siedzieli na stołkach przed kaplicą cmentarza
ormiańskiego po drugiej stronie torów kolejowych i jedli z kolorowych talerzy chałwę
przygotowaną przez żonę kapłana ze smażonego grysiku, zmieszanego z orzechami
przyrumienionymi na piecu, rodzynkami i cynamonem. Nieco dalej znajdował się
grobowiec rodziny Seferianów, który wtedy jeszcze nie był potajemnym miejscem spotkań
rady parochialnej. A w pobliżu dwa świeże groby, z jednym tylko krzyżem, na którym
zostały zapisane żółtą farbą dwa imiona.
Starzec Ferhat słynął ze skąpstwa. I nie był jedynym rozmiłowanym w takiej
powściągliwości, gdyż niemal wszyscy ormiańscy starcy mojego dzieciństwa, z
talerzykami smażonej chałwy w ręku, byli nieskorzy do wydatków. Ale Anton Ferhat nie
był zwyczajnym skąpcem, cechowało go skąpstwo nad wyraz kreatywne, co nie tylko
pozwoliło mu uniknąć kryzysów wielkoduszności, ale także znaleźć argumenty
przemawiające za tym, że świat zbudowany na jego zasadach jest najszczodrzejszy z
możliwych. Mówiąc krótko, im bardziej pogrążał się w swoim skąpstwie, tym mocniej
roztkliwiał się nad swoją hojnością. Prowadził rygorystyczną księgowość wszystkich
swoich dóbr i za nic na świecie nie zgodziłby się na pomniejszenie majątku, pozostając
nieugiętym wobec wszelkich pokus miłosierdzia. I oto Ferhat Anton jako pierwszy uczynił
gest dobroczynności, wnosząc odpowiedź jako ofiarę. Bez naruszania jednak swoich zasad,
ponieważ podarował jako odpowiedź jedyną rzecz, której, choć była jego własnością, nie
wpisał do swoich rejestrów księgowych, więc ofiarując ją, nie pomniejszył swojego
majątku, a mianowicie własne życie.
„Co się teraz stanie?” ‒ pytali, a pierwszym, który odpowiedział, był starzec Ferhat, i to
nie sam, lecz razem z żoną, ścieśniającą, na tyle, na ile mogła, swoje szerokie biodra, by
niegdyś zmieścić się na fotelu przed uginającym się od przysmaków stołem, a teraz w
grobie, obok poczciwego męża. Gdybyśmy mieli uczciwie stwierdzić, pierwszej
odpowiedzi udzielił Dicran Bedrosian, kiedy jeszcze nawet nie zaczęto stawiać pytań na
miarę nowych czasów. Ale inni uważali, że to, co się przydarzyło Dicranowi
Bedrosianowi, nie mogło posłużyć bezpośrednio za możliwą odpowiedź na stałe pytanie,
lecz raczej za straszną lekcję rozumu dla jego uporu, aby zawsze stawać po stronie
bolszewików. Dlatego Dic Bedrosian zachował odruchowy gest pocierania nagiego
nadgarstka lewej ręki, jakby wciąż nie mógł uwierzyć w to, co mu się przytrafiło; milczał,
pozwalając, by pierwsza odpowiedź należała do starego Antona Ferhata, który z kolei
milczał, ale jego milczenie, zważywszy, że nie żył już na dobre, było teraz bardziej
wymowne.
Starzec skonał nie tyle z powodu kreatywnej chciwości, ile przede wszystkim z powodu
symbolu tej kreatywności ‒ śliwy w głębi podwórza. Rodzina Ferhat organizowała obfite
obiady szczególnie z inicjatywy szanowanej pani Ferhat, która doglądając bulgoczących na
płycie pieca garnków, wzdychała głęboko: „Źle jest być głodnym!”. Stół był nakrywany
oczywiście tylko dla pani i pana Ferhatów. Następnie przed stosem pustych talerzy,
lśniących na brzegach od tłuszczu, pani Ferhat, z ogromnym tyłkiem wbitym w fotel,
wzdychała ponownie, tym razem konkludując: „Źle jest być głodnym, najedzonym też źle”.
Goście przychodzili dopiero po poobiedniej drzemce, kiedy ślady posiłku były całkowicie
usunięte. Poczęstunek rodziny Ferhat wyglądał zawsze tak samo, ale miał jednak wariacje:
od sierpnia do października miska śliwek, na początku lekko zielonkawych i wielkości
moreli, a później, bliżej jesieni coraz dojrzalszych. A przez resztę roku ta sama miska, tym
razem pełna suszonych śliwek, których leczniczych właściwości rodzina Ferhat nie
przestawała zachwalać. I właśnie pośród gałęzi tej jakże użytecznej śliwy stary Ferhat
usłyszał pewnego wrześniowego wieczoru niepokojący szelest. Chwycił strzelbę i z
rozpaczliwą gorliwością kogoś, kto może stracić wszystko, co ma najcenniejszego na
świecie, zakradł się pod koronę drzewa, załadował broń i wycelował na chybił trafił,
ostrzegając, że będzie strzelał. Jego gest był nie tyle zdecydowany, ile nagły i zdołał
przestraszyć intruza, spomiędzy gałęzi zatem, w towarzystwie strząsanych owoców i liści,
wypadł nastolatek, który drżąc, z podniesionymi do góry rękami, przykleił się do pnia
drzewa. Będąc panem sytuacji i mocno oburzony, Ferhat nakazał chłopcu rozebrać się do
naga i przestrzegając, że następnym razem, jeśli zdarzenie się powtórzy, nie zawaha się,
wypchnął go kolbą pistoletu nagusieńkiego na ulicę. Po tym incydencie śliwa nadal
swobodnie rodziła owoce przez kolejne lata, co najmniej przez dekadę. Kiedy przybyli
Rosjanie, zarekwirowali wszelką broń, a pan Ferhat, obawiając się, jak każdy sknera,
rygorów prawa, złożył strzelbę, ale zażądał w zamian kwitu, na którym napisano jego
nazwisko, tak aby, przynajmniej teoretycznie, jego księga rejestrów nie ucierpiała, jego
prawo własności zostało uszanowane, a broń pewnego dnia zwrócona. Te oczekiwania
zostały spełnione, chociaż nie tak, jakby sobie tego życzył. Nastolatek ze śliwy stał się
tymczasem mężczyzną w sile wieku, a że zajęcie, któremu się oddawał, jak widzieliśmy,
roztaczało przed nim w tych trudnych czasach wiele możliwości, zatrudnił się w nowej
policji politycznej; otrzymał ubranie ze skóry, dobre buty do tupania po schodach, do
kopania w drzwi i brzuchy ludzi, a także prawo do przeglądania wszystkich rodzajów
dokumentów, jak na przykład rejestr zarekwirowanej broni. Gdzie na pierwszym miejscu
zostało wpisane nazwisko Antona Ferhata. Nie znamy imienia tego mężczyzny, bo nikt nie
starał się go potem odszukać, ale został zidentyfikowany przez czytelników Księgi szeptów
jako tamten smarkaty złodziejaszek. Bo na ciele biednego starca znaleziono strzelbę i kilka
suszonych śliwek wepchniętych między jego dziąsła, których lecznicze działanie nie
przyniosło rezultatów, ponieważ Anton Ferhat wykrwawił się na śmierć i nikt z ulicy nie
słyszał jego jęków. Mężczyzna zapukał więc do drzwi, otworzyła mu pani Ferhat, która
zapytawszy go, czego sobie życzy, otrzymała w odpowiedzi kulę w pierś, a drugą w czoło.
Poruszony, nie strzałami, które były dość powszechne w tamtym czasie, ani hałasem
upadku, ponieważ bez względu na to, na którą stronę upadła pani Ferhat, jej miękkość nie
spowodowała żadnego huku, lecz ciszą, która zapadła potem, stary Ferhat pojawił się w
przedsionku. Człowiek, który potrafił strzelać, umieścił mu jedną kulę w płucach, a drugą
w brzuchu, zostawiając go, by umarł w męczarniach, udusiwszy się śliwkami, które
wepchnął mu do ust. Dziadek Garabet wzruszył ramionami, ale pozostali, spoglądając mu
przez ramię i widząc nazwiska na nieheblowanym drewnie krzyża, otrzymali od Antona
Ferhata pierwszą odpowiedź na temat nadchodzących wydarzeń.
Druga odpowiedź nadeszła od Eşek Simona, to znaczy Simona Osła, innego Simona niż
mój wujek, który w tamtym czasie przygotowywał się do repatriacji, zwiedziony fanfarami,
restauracjami, bezpłatnym zakwaterowaniem i ulgami podatkowymi, którymi mamiły
slogany ormiańskich komunistów na niemal wszystkich wybrzeżach Morza Czarnego. Eşek
Simon był drobniutki, miał sztywne jak druty włosy zaczesywane niemal pionowo, jakby
nosił na głowie szczotkę do pastowania butów. Mimo śmiesznego wyglądu fryzura miała za
zadanie dodać kilka centymetrów wysokości albo część brakującego wzrostu, podobnie jak
buty na obcasie, wykonane specjalnie dla niego przez Krikora Minasiana. Miał czarne
przenikliwe oczy, piękne, gdyby oglądać je każde oddzielnie, ale niestety tak zezowate, że
spojrzenia krzyżowały mu się u nasady nosa pod kątem prostym. Sam Eşek Simon opisywał
siebie w autoportrecie przesłanym Der Ignadiosowi, w Gałaczu, w nadziei, że zostanie
umieszczony na szczycie listy kandydatów do ożenku: „Piękne oczy miałem, każdym na
drugie spoglądałem”.
Przed wojną Eşek Simon otworzył herbaciarnię na ulicy Dużej, gdzie aby przyciągnąć
klientów, organizował małe spektakle wraz z kemençeistą Rupenem, przybyłym specjalnie
z Konstancy. Kemençeista Rupen, jeszcze drobniejszy niż on, wspinał się na wysoki stołek
bez oparcia i dyndając w powietrzu nogami, z kilkoma kosmykami włosów zaczesanymi z
czubka głowy, podwiniętymi ładnie na czole i ugładzonymi brylantyną, grał na kemençe,
rodzaju mandoliny, wzdychając żałośnie za ukochaną i wywołując westchnienia moich
babć i ciotek oraz innych panien z tamtych czasów, ubranych w kostiumy wcięte w talii,
trzymających torebki na kolanach, krzyżujących czubki butów z paseczkiem, ponieważ nie
wypadało siadać z nogą założoną na nogę, nawet jeśli była to herbaciarnia, a nie
kawiarnia, i roniąc ukradkiem łzy, które osuszały w kącikach oczu co jakiś czas
chusteczkami. Nasze babki i ciotki były pulchne, miały dołeczki w policzkach i łokciach.
Takie okrąglutkie podobały się mężczyznom z herbaciarni, którzy dusili się w swoich
sztywnych garniturach, zapięci pod samą szyję marszczonymi muszkami. Właśnie dlatego
krągłość bioder i policzków nie tłumiła u kobiet nawet odrobinę kokieteryjnej pokusy
moczenia herbatników w herbacie, a potem strzepywania palcami okruszków z kącików
ust. I chichocząc lub śmiejąc się szczerze, ponieważ po lamentach kemençeisty Rupena,
przerywanych od czasu do czasu westchnieniami publiczności: „Vah! vah!”, albo głębiej:
„Aman! Aman!”, następowały scenki Eşek Simona. Jako że był zbyt młody, aby zaliczyć
szkołę w Erzurum przed masakrami, a teraz za stary, aby zabrać się do czegoś, czego
właściwie nigdy nie rozpoczął, Eşek Simon mówił łamanym językiem, który miał tę zaletę,
że był zrozumiały dla wszystkich bez względu na narodowość. Jego skecze, wygłaszane
mieszanymi słowami, brzmiały śmiesznie i kojarzone z poważnym wyglądem, ze
sterczącymi włosami, niczym ozdoba faraona na jego drobnym ciele i krzyżujących się
spojrzeniach, wzbudzały salwy śmiechu. Jego poezyjki, nawet po tym, jak Eşek Simon
umarł ze zgryzoty, były recytowane nadal, a my, dzieci, nauczyliśmy się kilku i
powtarzaliśmy je na przyjęciach, a ormiańscy starcy znowu się śmiali jak niegdyś w
herbaciarni Eşek Simona. Oto najsłynniejszy wierszyk ze wszystkich, bajka Świerszcz i
mrówka napisana w zwięzłej formie i wygłaszana nienagannym rumuńsko-turecko-
ormiańskim:
SVIERSC I MROVEK
Ale przydomek Eşek nie pochodzi z czasów, gdy Simon był wesołym i przedsiębiorczym
właścicielem herbaciarni, a jedynym cieniem smutku było to, że na liście do ożenku Der
Ignadiosa, księdza z Gałacza, Simon został wpisany tak, aby przed nim nie było żadnego
nazwiska albo, w najlepszym przypadku, nazwisko jakiejś wąsatej i szpetnej wdowy o
strasznym wyglądzie nawet dla zezowatych spojrzeń Simona. Eşek przylgnął do niego w
wyniku pewnego powojennego zdarzenia i to była druga przekonująca odpowiedź na
pytania o to, co się stanie.
Gdyby miał kawiarnię, być może czasy powierzyłyby mu jeszcze rok lub dwa. Ale
herbaciarnie były rzadkością i od Czerniowiec po Jassy Rosjanie już żadnej innej nie
spotkali. Oficerowie zasiadali przy stołach, co miało swoją dobrą stronę, wiedząc
bowiem, że herbaciarnię Simona odwiedzają oficerowie, zwykli żołnierze nie śmieli tam
wchodzić. Minusem było to, że oficerom nadmiernie spodobało się to miejsce. Siadali z
nogą na nogę, kładli pistolety na rogu stołu, na widoku, i prosili o herbatę rosyjską. Simon
nie wiedział, jaka jest herbata rosyjska, najpierw zapytał, ale szybko się zorientował, że
niezależnie od tego, jaką herbatę poda, to jeśli jest bardzo gorąca, to na pewno rosyjska, a
oni to potwierdzali. Dostawali po kieliszku rumu lub koniaku, który wlewali prosto do
gardła, prosząc o kolejny do herbaty, i dostawali jeszcze po kostce cukru lub landrynce,
które trzymali pod językiem, gdy popijali, zwykle głośno, herbatę.
Ale tego rodzaju klientela zaczęła odstraszać inną, wieczorki Simona stały się coraz
rzadsze, a potem drugi bohater, kemençeista Rupen zniknął nagle bez śladu. Nowi klienci
raczej dodawali herbatę do koniaku niż koniak do herbaty i często zapominali zapłacić, nie
mówiąc już o tym, że przychodzili w nieodpowiednich porach i nie dbając o nic siedzieli
tak długo, jak tylko mieli na to ochotę, więc Simon rozgniewał się i złożył skargę w
komendzie. Która wysłuchała go uważnie, a następnie, mając do wyboru postąpić po myśli
Simona lub pozwolić rosyjskim oficerom, by zachowywali się tak, jak im się podoba,
uznali, że Simon nie pojmuje tego, jak wielki zaszczyt go spotyka ze strony chwalebnej
armii radzieckiej i nie jest godzien, by zachować herbaciarnię. Więc została mu
zarekwirowana, co okazało się drugim, po zegarku Dica Bedrosiana, hołdem, jaki
wspólnota ormiańska miasta Fokszany złożyła wyzwolicielowi ‒ żołnierzowi
radzieckiemu. „Co to znaczy?” ‒ pytał Simon, słowo „rekwizycja” zdawało mu się trudne
do zrozumienia i jakby nieprzyjemne, sądząc po zdecydowaniu na twarzy wysłanego w tym
celu oficera w towarzystwie dwóch uzbrojonych, którzy zajęli się już słodyczami. „To, że
zabieramy ci herbaciarnię” ‒ przetłumaczył mu oficer, popychając go palcem w pierś i
sugerując, że ten sam gest mógłby zrobić bardziej przekonującymi środkami, jakimi były
lufa strzelby lub bagnet. „Bierzemy, bierzemy ‒ mówił Simon, oburzony ‒ a w zamian, co
dajemy?”. „A to dobre! ‒ nadeszła odpowiedź ‒ nic nie dajemy w zamian. Herbaciarnia
będzie do dyspozycji wojska”. Simon z trudem rozumiał tego rodzaju targi. Podrapał się w
głowę, co wymagało od niego, mając na uwadze stos równoległościenny, wspięcia się na
palce. „Wiesz, o czym ja śnić?” – zapytał po starannym rozważeniu. Oficer zrobił wielkie
oczy, zaskoczony nowością tematu. Wówczas Simon wyjaśnił mu, czyniąc budujące gesty:
„Ja śnić tak: mój dupa był kapusta, ty był koza i koza jadł mój dupa”. Wobec tej
transfiguracji, z której pomimo wszelkich zakłóceń języka było jasne, gdzie uderza zachęta
kierowana przez Simona do oficera, oficer zarumienił się po koniuszki uszu i w pierwszym
odruchu położył dłoń na pistolecie. Odparł jednak, że dla takiego pokraki kula w głowę
byłaby zbyt wielkim zaszczytem, więc chwycił go za kark i pchnął w stronę drzwi,
krzycząc za nim: „Osioł!”. Ale że Simon nie dał się prowadzić, a nawet z zaskakującą siłą
zaparł się nogami, oficer, nie uwalniając uścisku na karku, włożył dodatkowy wysiłek, by
odpowiedzieć na zachętę Simona, to znaczy wymierzyć mu kilka zdrowych kopniaków w
to, co nazwał „kapusta mać dupa!”. I dołączając pięść do buta, i krzycząc nieustannie:
„Osioł, osioł!”, oficer wyrzucił Simona na ulicę, gdzie ten mógł usłyszeć nie po raz ostatni:
„Żebym cię tu więcej nie widział, ośle!”. I jakkolwiek zgorzkniały byłby Simon, gdy
zachęcali go, aby opowiedział tę historię przy kawie na dziedzińcu kościoła: „Opowiedz
Eşek!”, Simon opowiadał swój sen o kozie i kapuście przy wtórze wybuchów śmiechu
publiczności. Ale sen pozostał tylko snem, herbaciarnia zaś przepadła. Bez umiejętności
Simona miejsce najpierw straciło urok, potem aromat angielskich, chińskich i indyjskich
herbat, kolorowe filiżanki się wyszczerbiły i stały się zdatne tylko do picia wódki lub
gorzały i ostatecznie herbaciarnia przemieniła się w spelunę. Eşek Simon kręcił się wokół
lokalu późną nocą, a gdy ostatni tupot i podśpiewywania się oddalały się, zaglądał tęsknie
zza poszarpanych zasłon, chuchając na szybę i wycierając rękawem, na wysokości oczu,
zatłuszczone witryny. Potem zwijał się na schodach i kołysał się do świtu. Znaleźli go tak
pewnego ranka i chcąc go przegonić, zaserwowali mu kopniaka w żebra. Dopiero gdy
zobaczyli, że Eşek Simon runął na bok, nie podskakując ani z zaskoczenia, ani z bólu,
zrozumieli, że nie żyje. Zawołano dziadka, aby przyszedł zabrać jak najszybciej
nieboszczyka, aby nie odstraszył klientów. Którzy oczywiście nie dali się odstraszyć, lecz
przechodzili, wydłużając krok nad ciałem zmarłego, co wcale ich nie przerażało, wręcz
przeciwnie, wychodziło im na dobre, bo widok śmierci podsycał u żołnierzy rosyjskich
pragnienie. A po tym, jak całe życie próbował na wszelkie sposoby, a to stawiając świecę
po prawej i lewej stronie i starając się patrzeć na nie jednocześnie, aż głowa pękała mu z
bólu a to przymykając jedno oko i oddalając możliwie najdalej od nasady nosa spojrzenie
drugiego, przewracając oczami w orbitach w jedną, a następnie w przeciwną stronę,
zakładając śmieszne soczewki we wszystkich rozmiarach aż padał z wyczerpania, Eşek
Simon w końcu odkrył lek na rozsupłanie spojrzeń, a tym lekarstwem była śmierć. Zanim
Minas, ślepiec, zamknął mu powieki – zawsze wzywano go do tego, ponieważ dotyk jej
dłoni był najlżejszy – zobaczyli, że spojrzenia Eşek Simona wyprostowały się. Byłby to
wreszcie moment, kiedy z chwilą pokonania przeszkody Eşek Simon mógłby awansować na
liście kandydatów do ożenku Der Ignadiosa. Niestety, odzyskując umiejętność prostego
patrzenia, został pozbawiony innego daru koniecznego do wspięcia się na szczyt listy, a
mianowicie bycia żywym, nie mówiąc o tym, że sam Der Ignadios od dawna już nie żył, a
lista która w swoim czasie połączyła wiele par, w tym babcię Arşaluis i dziadka Garabeta,
została zapomniana, ze wszystkimi nadziejami, pośród szat liturgicznych kościoła
ormiańskiego w Gałaczu.
„Co się teraz stanie?”. To była odpowiedź Eşek Simona, pozostali, przypominając ją
sobie, wybuchali śmiechem, a Eşek Simon gniewał się, że nawet śmierci nie biorą na
poważnie.„Mój zakład był tylko marnym warsztatem szewskim ‒ powiedział Krikor
Minasian, łypiąc okiem na Antona Merziana, godząc się z myślą, że jego smutne słowa
wywołają uśmiech zadowolenia na twarzy sąsiada. ‒ Nie rozumiem, na co był im
potrzebny. Fabryki, to mogę zrozumieć, chociaż, jak się lepiej zastanowić, co to za
państwo, które zamiast chronić twój majątek, zabiera ci go? Ale mój biedny zakład z
dwoma uczniami? Nie wystarczyło im, że przez prawie dwa lata naprawiałem podeszwy
rosyjskich butów za darmo? A może właśnie dlatego że przyzwyczaili się załatwiać swoje
sprawy bez pieniędzy. Ja nadal wykonuję tę pracę, ale czy tak jest lepiej? Warsztat w
kuchni, po kryjomu, bez uczniów, bo będą mieć żal do ciebie, jeśli każesz im pracować, i
podkablują cię fiskusowi, że nie wydajesz rachunków. Trzeba stracić rozum, żeby płacić
dziewięćdziesiąt procent podatku od zysku lub, jak mówią teraz, korzyści. Mówi się, że
wtedy, kiedy ty zarabiasz, to jest zysk, a kiedy państwo, to jest korzyść, bo państwo, jak
widać, nie zyskuje, ono odnosi korzyści! Nie mogę uwierzyć, że właśnie ci ludzie, którzy
dokładnie wiedzą, co ukrywasz pod stosem desek w składzie, nie wiedzą, że nadal
prowadzę zakład szewski. Myślę, że najbardziej denerwował ich szyld. A ja, tępak –
spojrzał rozmyślnie na Antona Merziana na znak, że nie powinien brać tych ostatnich słów
z pełnym przekonaniem – zrobiłem sobie nadzwyczajny szyld, kolorowy, by było go widać
z końca ulicy. Teraz nie widać go znikąd, leży w składzie na tyłach szopy z narzędziami.
Wyciągam go od czasu do czasu, siadam na taborecie i patrzę. Postanowiłem go zatrzymać,
nigdy nie wiadomo, może się jeszcze przyda. Tylko że zaczął się łuszczyć na krawędziach;
reszta spłowiała, leży biedny w ciemnościach, szyldy żywią się światłem, jak liście. Nie
ma nic smutniejszego dla przedsiębiorcy od patrzenia jak jego szyld marnieje na jego
oczach… Jak ci ludzie chcą żyć dobrze w kraju, w którym umierają szyldy? Wszystko, co
udało mi się zachować z mojego zakładu, gdy mi go zabrali, to dzwonek, który wisiał przy
drzwiach wejściowych. Nie zestarzał się, wciąż jest jak dziecko i wesoło brzęczy, cieszy
się, gdy uderzają o niego drzwi, ale skąd on może wiedzieć, że to już nie te same drzwi?”.
Dodatkowe pytanie, na które nikt nie musiał odpowiadać. W tamtym czasie ormiański
cmentarz był ogrodzony płotem z surowego drewna. Tymczasem okładki Księgi szeptów
nabrały srebrzystego koloru, ale wtedy miały jeszcze kolor drewna. Byli więc otoczeni
Księgą szeptów i jak wszystko, co się znajdowało wewnątrz, ich głosy były niskie, ledwie
słyszalne. Dlatego skinęli na Antona Merziana, by był bardziej uważny, gdyż u niego, gdy
mówił zadając sobie stale pytania, koniec zdań wydłużał się, a przez to jego głos stawał
się donośniejszy. „Nie powinniśmy dalej żyć?” ‒ udzielił sobie odpowiedzi Anton
Merzian. „Powinniśmy, nieprawdaż? Dlatego zostawiliśmy nasze domy, ze strachu przed
jataganami, dlatego przybyliśmy tutaj, bo niektórzy mówili, że Rumunia jest krajem
błogosławionym, gdzie jeśli tylko siedzisz i ‒ za przeproszeniem! – srasz, nadal robisz
pieniądze, dlatego trudziliśmy się, by uzyskać zezwolenia, mając serce w gardle na
początku każdego roku, gdy musieliśmy odnawiać, jako zgorzkniali nansenianie, którymi
byliśmy, bo gdybyśmy nie żyli, to co innego mieliśmy robić? Boimy się władzy, bez kraju i
bez dokumentów jesteśmy na jej łasce, przyjęli nas tutaj, ale takim apatrydom jak my nawet
nie wolno jechać dalej, nawet jeśli przekroczymy granicę rumuńską po kryjomu, nikt nas
nie przyjmie. Chyba że jest jakaś mała wyspa na środku morza, na której ludzka stopa
jeszcze nie postała, ale takich miejsc nie ma, a nawet gdyby były, to z czego wyżyjesz, jeśli
jesteś sam, komu podzelujesz buty? Ale my nigdzie się nie wybieramy, tutaj mamy dom,
miejsce do picia kawy i miejsce na cmentarzu, moja żona Zaruhi ‒ minęło czterdzieści lat,
od kiedy porwałem ją jej ojcu z Panciu ‒ zestarzała się i jest tak głucha, że nawet gdybym
wyszedł, zamykając za sobą drzwi, nie usłyszałaby. Zostawić ją? I tak bezustannie
wyruszać, dokąd nas oczy poniosą, ja mam już dość, i nie widzicie, że gdziekolwiek
pójdziemy, to albo są Spahisi, albo Kurdowie, albo Beduini, albo bolszewicy, stale ktoś
nas w końcu dosięga. A wtedy, co mam powiedzieć, róbmy to, co nam mówią, skoro tego
chcą?”.„A czego oni chcą?” ‒ zapytał Sahag, który miał swoje podejrzenia.„Ano, żebyśmy
liczyli, czyż nie?” ‒ ożywił się Anton Merzian, zaokrąglając lekko retorycznie końcówki
zdań. ‒ Jaka jest twoja pensja Dic jako sprzedawcy zegarków, tego, który kiedyś był
najważniejszym zegarmistrzem na ulicy Dużej? ‒ Dic Bedrosian milczał, pocierając,
zakłopotany, swój nagi nadgarstek, więc Anton Merzian kontynuował: ‒ Masz trzysta lei na
miesiąc i mówisz Bóg zapłać, jeśli je masz? A ty, Ştefănucă, doskonały prawnik?.‒
Ştefănucă Ibraileanu, z włosami w nieładzie, z ciemnymi oczami, wykapany wujek
Garabet, ale z mniejszą brodą i hipochondrią, nie mógł tak od razu odpowiedzieć, bo
musiałby najpierw wyjąć z ust na wpół zgaszonego papierosa. ‒ Mogę powiedzieć, że
masz tyle samo? I co robisz z tymi pieniędzmi, ledwo opłacasz sobie kartki na chleb i dwie
trzy rzeczy, aby nie powiedzieć, że jesz suche skórki jak pustelnicy, ponieważ ubrania,
dzięki Bogu, wciąż mamy jeszcze sprzed wojny? I nie cieszcie się, że nastanie nowa wojna
i że pozbędziemy się ich tak łatwo, jak oni pozbyli się innych, i że sprawicie sobie nowe
ubrania, bo czyżbyście nie wiedzieli? Wojna spada na nas wtedy, gdy jest nam lepiej, a nie
gdy jesteśmy tacy biedni jak teraz, bo jak mówią, biednego to i kula nie trafi, a kiedy nie
będziemy tacy biedni jak dziś, będziemy jeszcze biedniejsi, rozejrzyjcie się wokół, jeśli
nadal tak pójdzie, zaczniemy dzielić między sobą chleb i ryby Pana naszego Jezusa
Chrystusa, prawda, ojcze?”. Kapłan siedział w rogu, ze złożonymi jak w mufce rękami w
szerokich rękawach sutanny, czy to był stary Der Dadjad Aslanian, czy też, zaraz po
wojnie, a więc nie mogąc się wykazać znajomością przypadku, Der Mampre Berberian,
który przytakiwał z takim zdecydowaniem, że gdy zaczęła się emigracja Ormian z Rumunii
na początku 1960 roku, był jednym z pierwszych, którzy złożyli swoje dokumenty
wyjazdowe, czy potem stary Der Varjabedian, z okrągłą bródką i czerwonymi żyłkami na
twarzy, po której, z niedzieli na niedzielę, spływała resztka wina do komunii świętej, lub
jeszcze później młody archimandryta Zareh Baronian, piękny jak ikona bizantyjska ‒
kapłan, ktokolwiek nim był, przytakiwał, uważając za pozytywne, nawet z zasmucającej
perspektywy, wspomnienie imienia Zbawiciela. „A my, którzy się boimy, co robimy? ‒
kontynuował, zachęcony Anton Merzian. ‒ Staramy się przypodobać państwu, nie inaczej.
A jeśli państwo nie daje nam tyle, byśmy mogli godnie żyć, a my jednak musimy żyć, bo o
ludziach bez państwa już się słyszało, jak choćby my, bezpaństwowcy, ale czy widział ktoś
państwo bez ludzi? A wtedy aby żyć, gdy nawet nie pozwalają nam pracować tyle, ile
byśmy chcieli, co innego możemy robić, niż brać na boku, to znaczy, jakby powiedzieli
inni, kraść? Nie widzicie, że państwo chce, byśmy kradli, by nie musiało się o nas
martwić, i czuje ulgę, widząc, jak dobrze rozumiemy jego zachętę? A zatem, czego nie
rozumie ten z wydłużoną głową ‒ łatwo było się domyślić, że chodzi o Krikora Minasiana
– rozumiemy my, z normalną głową na karku, bo gdybyśmy zrozumieli wszyscy, też nie
byłoby dobrze, bo wszyscy nie mielibyśmy skąd kraść, co o tym sądzicie? A więc
kradniemy my, ci mądrzejsi? Ale do tego trzeba mieć bystre oczy i być zręcznym, więc my
już nie zdołamy, ale mogą nasze dzieci, tak więc powiedziałem moim synom: »Chłopcy! Na
co czekacie? Gdzie kradnie się najlepiej? Tam, gdzie nie pilnuje cię oko właściciela i nie
sprawdza cię żaden kontroler fiskalny. W spółdzielni! A więc, do spółdzielni!«. W ciągu
dnia chłopcy pracują w spółdzielni, a wieczorem w naszym domowym warsztacie,
przynoszą wszystko, czego nam potrzeba, skóry, podeszwy, cholewki, małe gwoździe i klej
szewski. Psuje się młotek, kleszcze lub kopyto? Oto młotek, kleszcze i kopyto! Tyle tylko,
że moi chłopcy znarowili się w spółdzielni i nie robią rozróżnienia, zaczęli mieć złe
narowy i w domu, więc muszę mieć ich na oku i krzyczeć na nich: »Tnij prosto, oszczędnie,
co sobie myślisz, że jesteś w spółdzielni?« Tak więc, cokolwiek by się działo, ja wam to
mówię: na wszystko jest sposób, inaczej, dlaczego państwo, które zabrało nam nasze
zakłady, dało nam spółdzielnie w zamian”?
Mogło być w tym trochę prawdy. Dziadek Garabet szperał w pudełku i wyciągnął parę
butów. Ervant Hovnanian już umarł na Łubiance, podobnie jak Saruni i stary Harutiunian,
buty pozostały na zawsze bez właściciela. „A gdyby tak udało wam się mu je przekazać ‒
dodał Anton Merzian, niezadowolony, że pozostali nie udzielali wyczerpującej
odpowiedzi, zwłaszcza jeśli jego wypowiedź była splotem pytań, a – czyż nie? – dwa
dobrze ukierunkowane pytania są bardziej wyjaśniające, niż wymijająca odpowiedź. ‒
Gdyby się udało, może byśmy się ośmieszyli? Na mrozie Syberii, zamiast nosić takie buty,
już lepiej owinąć stopy szmatami, jak nasi zmarli z Deir ez-Zor, prawda Sahag?”. Sahag
Șeitanian nie odpowiedział ani Yusuf, to znaczy Józef, jego młodszy brat.
Dla odmiany odezwał się Vrej Papazian. Był trochę młodszy od pozostałych, miał
piękną twarz, migdałowe oczy i ciepły uśmiech. Te same oczy miała Virginica, jego siostra,
a dodatkowo długie, lekko falowane włosy i wąską talię. Ale Virginica, będąc kobietą,
uczestniczyła w tych dyskusjach tylko przelotnie, w milczeniu, jedynie, aby dołożyć na
talerzyki trochę aromatycznej chałwy z panichidy, więc Vrej Papazian mówił zamiast niej.
„Jakże piękna i pracowita dziewczyna z tej Vriginiki ‒ powiedział Vrej, mieszając, jak to
miał w zwyczaju, ormiańskie i rumuńskie słowa. ‒ Ale zakochała się w nie tym, w kim
trzeba, nie ma szczęścia jak tyle dobrych dziewcząt. By nie wybrać żadnego spośród tych
wszystkich mężczyzn, którzy pukali do naszych drzwi ‒ mężczyźni wszelacy, starannie
ubrani, grzeczni, niektórzy z kwiatami i szampanem, inni z kwiatami i bombonierką, ci
biedniejsi tylko z kwiatami, by się zakochać do szaleństwa w takim, co to w znoszonym
płaszczu bez galonów, jak jeniec wojenny, i który, gdy nie kazano mu czyścić szamb z
odchodów i rynsztoków z liści, siedział zamknięty w więzieniu garnizonu, tego nie mogę
zrozumieć! Ba, na domiar złego człowiek miał żonę i dzieci w Nachiczewanie, trzymał ich
zdjęcie w kieszeni. A moja Virginica wystawała skoro świt przed drzwiami garnizonu, z
szeroko otwartymi oczami, ubrana odświętnie w czarnym kostiumie, z włosami
przychwyconymi cienką siateczką, jak pensjonarki, żeby tylko pojawił się, z miotłą lub
szczotką do mycia klozetów, jej książę w kawowych portkach i wykoślawionych butach
bez sznurowadeł – to straszne, prawda? (Anton Merzian wzdrygnął się z obrzydzenia na
myśl o znoszonych butach). Od świtu, zanim jeszcze dorożkarze wyruszyli na dworzec,
przemierzała całą drogę do garnizonu, po tym jak całą noc dziergała dla niego, przy świetle
lampy, wełniane skarpety i szyła koszule, by nosił je pod spodem i ogrzewał żonę i dzieci
ze zdjęcia. Prawda, że chłopak nie był brzydki, ale kto wie, jak właściwie wyglądał, taki
nieogolony, z opadniętymi ramionami, po tylu latach w więzieniu? Zapytałem ją: »Co ty w
nim widzisz, dziewczyno?« Odpowiedziała: »Potrafi słuchać…«. »Ale co chcesz przez to
powiedzieć. Każdy umie słuchać, kto ma uszy do słuchania«. »Tak ‒ powiedziała ‒ ale on
potrafi pięknie słuchać i nigdy się nie nudzi«. Gdy spojrzałeś na nich z daleka, a ja to
kiedyś zrobiłem, rzeczywiście tak to wyglądało”.
Virginica i żołnierz wyruszali razem spod bramy garnizonu drobnym krokiem ludzi,
którzy cieszą się swoim chodem, a kilka metrów za nimi szedł wartownik. Szli do parku,
on zamiatał godzinę‒dwie liście z alei, a potem siadali na ławce. Na jednym brzegu
wartownik, który otrzymywał zapłatę, paczkę z jedzeniem, a niekiedy i garść papierosów, a
na drugiej tych dwoje. Virginica rozpakowywała paczuszkę dla mężczyzny, latem kroiła mu
pomidory i paprykę, zimą ogórki kiszone, smarowała dla niego tłustym serem chleb,
rozwijała pozostałe pakunki, układała wszystko w kolejności podawania posiłków i
wspierała o oparcie ławki termos z herbatą lub ciepłym mlekiem. Kładła ręce na kolanach
i przyglądała mu się długo. Mężczyzna przeżuwał powoli, ze spuszczonym wzrokiem, od
czasu do czasu podnosił oczy i gdy ich spojrzenia się spotykały, uśmiechał się, a potem
znów pogrążał się w swoich myślach. Jadł starannie, każdy kęs przeżuwał do końca, by
sprawić jej przyjemność, oboje wiedzieli bowiem, że strażnik zostawi ich w spokoju tak
długo, jak on nie skończy jeść. Potem pakowała wszystko szybko, bo następowała część,
którą lubiła najbardziej, odwracał się do niej, uśmiechając się miękko, a ona, ośmielając
się przysunąć na ławce palce do jego palców i skupiając całą swoją istotę w opuszkach
zagłębienia dłoni, które się stykały, opowiadała. Nie przerywał jej i nic nie dodawał. Po
pierwsze, dlatego że to, co Virginica opowiadała o swoim życiu, było proste i jasne, a
opisując każde zdarzenie w najdrobniejszych szczegółach, nie pozostawiała miejsca na
wyjaśnienia, ale także dlatego że on nie miał czego opowiadać ze swojego pobytu w
więzieniu, a o swoim poprzednim życiu, pomimo jej zabiegów, szczędził jej opowieści.
Ona natomiast była bardzo uważna na wszystko, co się działo wokół niej, aby tylko znaleźć
coś nowego do opowiedzenia, urywek ze snu, przybyły z daleka list, przyjęcie w komunie,
kawałek tkaniny, z którego uszyje sobie nową spódnicę, odrośl cytryny na werandzie.
Cytryna rosła pomiędzy nimi, Virginica zrywała i przynosiła mu od czasu do czasu owoc, i
w te dni była najszczęśliwsza. Tak jak układała w określonym porządku jedzenie w torbie,
w podobny sposób porządkowała tematy, które opowiadała w najdrobniejszych
szczegółach, a jeśli nie skończyła i wartownik dawał oznaki zniecierpliwienia, prosiła:
„Bądź tak dobry, człowieku, i zostaw nas jeszcze chwilę samych!”, i nie dawała się
przekonać, aby skończyć swoje opowieści, gdy wcześniej niż minęło południe, bo gdyby
mężczyzna spóźnił się przed zmrokiem, dostałby trzy dni aresztu, co oznaczałoby dla
Virginiki tyle samo dni daremnego czekania przed garnizonem. Gdy drzwi garnizonu były
zaryglowane dla tego jeńca wojennego, zapomnianego w obcych krajach, Virginica
wracała przybita do domu, rozpakowywała paczki i jadła z każdej po trochu, ze łzami w
oczach, wyobrażając sobie, jakby przebiegało to śniadanie na ławce, i opowiadała mu w
myślach starannie dobrane noc wcześniej historie. A potem spędzała całą resztę poranka,
który stawał się bezużyteczny, w pobliżu abażuru, repasując pończochy powierzone jej
przez szwagierkę Arusiag, która prowadziła zakład repasacji cieszący się dużą
popularnością, w czasie gdy jedwabne pończochy dostawało się z trudem i kobiety były
zmuszone nosić swoje pary tak długo, jak się dało. Popołudniami – prosiła tylko o
popołudnia, bo poranki miały pozostać wolne – Virginica pracowała jako sprzedawczyni
w sklepie z kryształową biżuterią i innymi tanimi ozdobami, na miarę tamtych czasów,
sprzedawała też cienkie złote łańcuszki lub srebrną biżuterię, czasem pokrytą delikatną
warstwą złotego proszku. Wieczorami szykowała paczuszki na następny dzień, umieszczała
je w chłodnym miejscu, w piwnicy, pozostałe, herbatę lub zupę, w pobliżu kuchenki
gazowej, by podgrzać je w ostatniej chwili przed wlaniem do słoików lub do termosu, o
świcie. Potem Virginica zamykała się w swoim pokoju, wlewała do umywalki gorącą
wodę, którą perfumowała solą do kąpieli lub niebieskimi kryształkami zakupionymi od
tureckich Cyganek z Bałcziku, nacierała się długo ręcznikiem nasączonym w tej wodzie, a
następnie, z otwartymi od ciepła i solonej wody porami, z odświeżonym ciałem, siadała
całkiem naga i piękna przed lustrem, gdzie szczotkowała długo włosy. Nie ruszając się
sprzed lustra, zamykała oczy i głaskała swoje ramiona, potem fioletowe sutki kobiety o
miedzianej skórze i powoli prowadziła dłoń pomiędzy lekko rozchylone kolana do
zakamarków między udami, nadal pieszcząc się delikatnie i wzdychając, aż jej łono
zaczynało drżeć. Wtedy zaciskała uda wokół nieruchomiejącego palca i pozostawała tak
przez kilka minut, czekając, aż wewnątrz niej, niczym powiększające się kręgi na wodzie,
drżenie łona rozejdzie się po całym ciele. Przeglądała się potem w lustrze, z błyszczącymi
oczami i rumieńcami zawstydzenia, wsuwała się pod kołdrę, aby ukryć się przed swymi
fantazjami i wrócić do spraw, o których opowie następnego dnia i w których o dreszczach
jej kobiecej istoty nigdy się nie mówiło.
Każde słowo z jej otoczenia, nagana lub pochwała, gesty, codzienne zdarzenia, które w
tamtych okolicznościach, od kolejek po chleb na kartki, po ubrania wymienione za chleb
lub spotkania pracownicze, na których czytano gazetę „Scânteia”{23}, a czego ona
słuchała, oddalając się pod ścianę, wszystkie te sprawy nabierały w opowieściach
Virginiki niezwykłych wymiarów, przede wszystkim przez siłę szczegółów, a następnie
przez pasję, jaką wkładała w każdą historię, znajdując różne interpretacje, proponując
alternatywne rozwiązania, sugerując niepotwierdzone zawinienia i nieujawnione intencje.
Możemy określić jedynie w przybliżeniu, jak długo trwała ta miłość, która mogła
zaistnieć właśnie dlatego, że czasy zaczynały być coraz bardziej uciążliwe i im bardziej
stawały się okrutne, tym bardziej bezradne wobec rzeczy niemożliwych. To trwało za
długo, według Vreja Papaziana, który z litości dla siostry modlił się, by to się wreszcie
skończyło, zbyt krótko, gdybyśmy posłuchali Virginiki, która w swoim życiu nie zaznała już
nic wartego opowiedzenia, z wyjątkiem dnia, kiedy umarło drzewko cytrynowe, które
czekało trzy pełne lata, by wyzionąć ducha w jej ramionach. Jak ten czas postrzegał tamten
mężczyzna, nie wiemy, ponieważ był w Księdze szeptów tylko przelotnie i wyszedł
delikatnie, zamykając za sobą drzwi, aby już nigdy nie wrócić. Życie każdego człowieka
płynie w biografiach równoległych, z których jedna jest z pewnością zapisana w rejestrach,
mniej lub bardziej opasłych, bardziej lapidarnych, bardziej badawczych, bardziej
wścibskich, w zależności od czasu, w którym się znaleźliśmy, ktoś zapewne znalazł
przypadkiem dokumenty przywołujące armeńskiego więźnia z więzienia garnizonowego w
Fokszanach i w ten sposób Armia Czerwona przypomniała sobie o nim. Tak więc, pewnego
jesiennego poranka, gdy Virgnica szła mu naprzeciw, jej uśmiech zgasł, gdy zobaczyła, że
zamiast szczotki czy wiklinowej miotły, żołnierz, ubrany w nowy płaszcz, trzyma w ręku
drewnianą walizkę. Virginica przeżyła drogę na dworzec jak halucynacyjny sen, chciała
odciągnąć go na bok, by uciekli razem, „Przecież teraz jesteś wolny, prawda?”, ale on nie
był wolny, lecz tylko między dwoma garnizonami, a w pociągu miał zostać przekazany
rosyjskiej eskorcie wojskowej wraz z innymi więźniami, zapomnianymi w innych
garnizonach. W Związku Radzieckim, gdzie podczas niekończących się przesłuchań miał
odpowiadać za grzech, że dostał się do niewoli, i zeznać o wszystkich strategicznych
tajemnicach państwa sowieckiego, które wyjawił w czasie pobytu w więzieniu wrogom
ludu, to znaczy armii niemieckiej i rumuńskiej, gdy król był jeszcze jej naczelnym
dowódcą. „Co się teraz stanie?” – pytała nieświadomie Virginica, przywierając do jego
ramienia, po raz pierwszy nie dbając o to, że on przyciskał rękaw do ciała, idąc lekko z
boku, zakłopotany. „Co się stanie?” ‒ powtórzył jej pytanie Vrej Papazian, by
usprawiedliwić się. dlaczego opowiada właśnie teraz, w tych okolicznościach, historię
Virginiki. Misak Torlakian miał rację, że dworce to miejsca odpowiednie na pożegnania
zakochanych. Na peronie, w zamęcie pogłębionym gęstym dymem lokomotywy, tuż pod
wielkim zegarem Garnier, Virginica odważyła się po raz pierwszy przylgnąć do jego klatki
piersiowej i zarzucić mu ręce na szyję. Zamarł na kilka sekund, zdziwiony, z walizką w
ręku, a potem położył dłoń na głowie kobiety, delikatnie ją przytulając. To były częste
sceny w czasie wojny, ale nietypowe, zważywszy na to, że wojna zakończyła się przeszło
trzy lata temu, ale oto zbierała wciąż z różnych zakątków istoty zapomniane w chaosie po
zawarciu pokoju. Gładził jej włosy, zakłopotany, nie wiedząc już po tylu latach, co robić z
kobietą w ramionach. „Wróć, szepnęła, i odszukaj mnie…”. „Jeśli mnie wypuszczą,
przyjadę” ‒ powiedział. „Obiecujesz?” ‒ dopytywała się, nie dlatego że mu nie wierzyła,
ale by jeszcze raz usłyszeć, jak mówi te słowa. Schylił się, otworzył walizkę, do której
wepchnął torbę z jedzeniem – uważaj, by nie rozlać herbaty, ostrzegła – i wyjął mandolinę,
którą zrobił w więzieniu. „Zachowaj ją, dopóki nie wrócę…” ‒ powiedział i podał jej
instrument, który, gdy delikatne palce dziewczyny dotknęły strun, wydał niewłaściwy akord
wydłużonych dźwięków. Wartownik, nie spuszczając ich z oczu, wręczył dokumenty
oficerowi sowieckiemu, który wywrócił je na wszystkie strony, a potem zawołał innych
żołnierzy, czekających kilka kroków za nim, którzy zbliżyli się, chwytając mężczyznę pod
ramiona i wydając mu po rosyjsku krótki rozkaz. Virginica pozostała na peronie, patrząc ze
ściśniętym sercem, jak jej ukochanego wepchnięto brutalnie na schody wagonu, że ledwo
zdołał rzucić za siebie ostatnie spojrzenie. Stała długo, bez ruchu, przyciskając do piersi
mandolinę, i daremnie czekała, aż pojawi się w oknie wagonu, aby dać jej jakiś znak.
Zbliżyła się, z policzkami zalanymi strumieniem łez, do krawędzi peronu i odskoczyła
dopiero wtedy, gdy kolejny pociąg wjechał, pogwizdując, na ten sam peron. Przez chwilę,
zafascynowana podkładami kolejowymi, poczuła, że pociąga ją ta możliwość wybawienia.
Ale ostatecznie oparła się tej pokusie; fakt, że nie popełniła samobójstwa, rzucając się pod
koła pociągu, pomaga tej historii wyjść z cienia innych znanych opowieści. Virginica zatem
ocaliła swoją opowieść od przewidywalnych sytuacji, ocaliła też mandolinę, która
przechowywana z namaszczeniem aż do jej śmierci, znajduje się obecnie w Ormiańskim
Muzeum w Domu Kultury w Bukareszcie, z objaśnieniem, że została wykonana przez
ormiańskiego żołnierza Armii Czerwonej podczas jego pobytu w więzieniu w Rumunii. Tak
więc historia Virginiki, która niemal opuściła te strony, powróci jednak do Księgi szeptów,
nawet jeśli siła, z jaką dziewczyna oparła się pokusie samobójstwa, nie oszczędziła jej
cierpienia, które nastąpiło.
„Myślałem, że to koniec ‒ powiedział Vrej Papazian ‒ wszyscy myśleliśmy, że to
koniec, nawet jeśli w nocy zastawałem ją przed oknem wychodzącym na ulicę, gdzie
opierała się, opatulona pościelą jak zjawa, a w dzień siedziała zastygła przy abażurze.
Jeśli bym nią nie potrząsnął, aby przypomnieć, że czas iść do pracy, byłaby w stanie
chwytać oczka kilometrowych sieci jedwabiu. Czekaliśmy, aż minie trochę czasu, a wraz z
nim namiętność, która ją wycieńczała, tak jak wszystko mija na tym świecie. Tylko że
nadeszło kolejne nieszczęście, które wzięło nas przez zaskoczenie, więc nic nie mogliśmy
już zrobić, zwłaszcza że Virginica, postawiona przed rachunkami, które się nie zgadzały,
wyznała wszystko z pewnym rodzajem radości, że jej udręka się skończyła. Mówiliśmy
cały czas: »Ormianami jesteśmy, uczciwi jesteśmy, kawę z ciecierzycy robimy, ale
martwego diabła i Ormianina w więzieniu nie zobaczycie«. A jednak zobaczyliśmy i to w
naszej rodzinie! Virginica dostała trzy lata i wydawało się, że się cieszy, iż uniknie
niedzielnych wizyt i defilowania z tacą z konfiturą różaną lub łyżkami sorbetu zanurzonymi
w szklankach z wodą pod nosem zalotników, którzy dowiedziawszy się, że Virginica nie
ma już ukochanego, tłoczyli się do naszych drzwi. Zatrudniliśmy prawnika, ale nic nie mógł
zrobić, bo szkoda było oczywista, a Virginica wzięła winę na siebie. W sumie około
pięćdziesięciu gramów złotej biżuterii i nie wiadomo ile srebra, które wzięła ze sklepu i
odprzedała za bezcen Weissmannowi, w komisie na placu, aby mieć pieniądze na jedzenie i
robótki dla tego nieszczęśnika. Byłoby lepiej, gdyby zwróciła się do nas, uniknęlibyśmy
wszyscy wstydu, a ona tylu lat więzienia, choć jeśli się dobrze zastanowię, nie sądzę, że
dałbym jej tyle pieniędzy, czyste szaleństwo, podczas gdy my jadaliśmy zupę z soczewicy i
warzywa polane smażoną cebulą na patelni, aby przypominały w smaku coś smażonego, on
rozkoszował się grillowanymi filetami i śmietaną z Fokszan. Nie mogliśmy jej nawet o nic
zapytać, skakała jak dzika”. „A mężczyzna, to znaczy więzień? ‒ zapytał Ştefănucă
Ibrăileanu, który znał historię do tego momentu, ponieważ to on był tym zatrudnionym
prawnikiem. ‒ Wrócił właśnie wtedy, jak ona była w więzieniu?”. „Ależ skąd! ‒
odpowiedział Vrej, wybierając orzechy ze smażonego grysiku. ‒ Nikt o nim nie słyszał.
Sądzimy, że zmarł w którymś z obozów na Syberii, gdzie wysyłali takich jak on, więźniów,
których pozbierano ze wszystkich garnizonów w Europie. Virginica mówi, że nie, że raczej
wrócił do swojej żony i dzieci w Nachiczewanie, to znaczy mówi, biedactwo, że to lepsze,
niż gdyby miał być martwy”. „A o zdjęciu z żoną i dziećmi skąd wiesz?” ‒ zapytał Minas,
ślepiec, który miał pasję do fotografii, czytał je palcami, a kobiety podczas wojny stały do
niego w kolejce ze zdjęciami mężów wysłanych na front, by przejechał po nich palcami i
powiedział, czy jeszcze żyją. Niekiedy kobiety, widząc, że Minas przesuwa kilka razy
palcami po zdjęciu męża wysłanego na wojnę i nie czuje żadnego znaku, wracały
następnego dnia z innym zdjęciem, myśląc, że to fotografia zawiniła. Minas uśmiechał się
smutno, ale nigdy ich nie okłamywał. „Wyobraź sobie ‒ powiedział Vrej ‒ że on jej
pokazał to zdjęcie, zamiast je ukryć. A ona patrzyła na dzieci z fotografii i udawała, że się
zachwyca”. „Więc ma to, na co zasłużyła, zdecydował ‒ Anton Merzian, zerkając na
miejsce dla kobiet, gdzie Virginica, nawyk wyuczony w więzieniu, zaciągała się
papierosem, wypuszczając pierścienie dymu i obserwując, jak się rozpraszają. ‒ Jak była
taka głupia, to przynajmniej nabrała rozumu?”. „ Kradzież to poważna sprawa ‒ dodał
Măgârdici Ceslov ‒ nie można tego robić po łepkach. W każdym razie gdy kradniesz,
kradnij dla siebie, co to za pomysł, aby kraść i dawać innym? To dlatego ją złapali, jak
ktoś kradnie dla siebie, jest ostrożny, jak to mówią, życie jest mu miłe, dlatego też kradnie,
by żyło mu się lepiej, kto kradnie dla drugiego, to znaczy, że nie dba o siebie i nie dałby za
swoje życie złamanego grosza. ‒ I podniósł palec wskazujący. ‒ Gdy okradasz państwo,
nie wolno ci być beztroskim, musisz cały czas nadstawiać uszu, nie wiesz, kiedy uderzy w
ciebie”. „Nie mogę zatem ‒ podsumował Vrej Papazian ‒ opowiedzieć wam tej historii do
końca, ponieważ pozostała niedokończona. O nim nikt nie może dodać nic więcej, nie dał
już znaku życia, a ona czeka nawet teraz. Tyle tylko, że drzewko umarło, czekało z cytryną
wiszącą na jedynej zielonej gałązce, która mu pozostała, aż Virginica wróci, i gdy usiadła
przy nim i objęła je, drzewko wyzionęło ducha”. „Jak drzewa wyziewają ducha?” ‒ zapytał
ksiądz, który do tego rodzaju namaszczeń nigdy nie został wezwany. „Tak jak człowiek,
najpierw mięknie, a następnie sztywnieje, zamyka oczy i już nie przyjmuje światła”.
Historia była nieco na wspak, mężczyzna i kobieta nie mieli już gdzie zostać wygnani,
zostali w świecie, w którym upadli, lecz drzewo, z którego skosztowali owoców, stało się
śmiertelne. Potem dziadek podsunął pudełko przed Arşaga, dzwonnika. „Ludzie byli
przygnębieni ‒ powiedział dzwonnik. ‒ Wielu przyszło do kościoła i zasiadło w ławkach,
niektórzy stali pod ścianami. Ale nikt nie siedział w chórze bocznym, bo to nie był dzień
mszy. A przed królewskimi drzwiami ołtarza umieszczono pudełko. Słyszeli bicie dzwonu i
dlatego przybyli, ci, którzy już wiedzieli, przynieśli buty owinięte w gazetę, inni przynieśli
ze sobą co tylko mogli. Widziałem ich z wieży, jak się zbliżają. Zawsze widziałem
wcześniej niż wy, co się święci, bo z dzwonnicy zawsze widać dalej. Dlatego Bóg, dając
mi większe pole widzenia, odjął mi trochę słuchu. Tu, gdzie jestem, często przychodzą
ptaki, by usiąść na dachu, w nocy roi się od nietoperzy i połyskują pajęcze sieci. Gdy bije
dzwon, stada ptaków wzbijają się w powietrze i kołują nad dzwonnicą. Zazdroszczę
ptakom, że tak wysoko mogą się wzbić i tak daleko sięgać wzrokiem. Zastawiłem pułapki,
ale nigdy nie zdołałem złapać nawet jednego, przeczuwają, gdy mnie widzą, że znowu
będzie bił dzwon. A ponieważ widzę daleko, zadaję sobie to pytanie częściej niż wy.
Można by pomyśleć, że wiedząc minutę wcześniej, co się stanie, jestem lepiej
poinformowany, ale tak nie jest. Nikt jeszcze nie wzniósł tak wysokiej dzwonnicy, aby
wyglądając przez jej okna, można było poznać odpowiedź do końca. Mógłbym nawet
powiedzieć, że to, co widzę tam, gdzie wasz wzrok nie sięga, albo widzicie zaledwie pas
mgły, raczej mnie niepokoi. Dlatego jestem bardziej niespokojny niż wy. Dlatego
zdecydowałem się bić w dzwon, ponieważ wydaje mi się to nienaturalne,
niesprawiedliwe, że on jest taki spokojny, taki pogodzony z losem, podczas gdy my nie
jesteśmy pojednani, bo nie wiemy, co takiego jeszcze się wydarzy. To właśnie dlatego ptaki
oddalają się, unikają siadania na moich ramionach, czują niepokój, a nie lubią ludzi
niespokojnych. Jak można zauważyć, ptaki i nasze oczy zdradzają nasze obawy. A w tej
naszej historii, składającej się z kilku opowieści, jak lina wykonana z powiązanych ze sobą
chustek, ludzie umierają z otwartymi oczami. Ty to wiesz najlepiej, Minas, bo kładziesz
dłoń na ich zimnych czołach i prowadzisz ją delikatnie po twarzy, zamykając im powieki.
Przypominasz sobie Harutiuna Fringhiana, z rękami skrzyżowanymi na testamencie, w jego
pokoiku, który pachniał zwęglonymi orzechami, zapomnianymi na płycie pieca. Biednego
Eşek Simona z wyprostowanymi nagle spojrzeniami. Hovhannesa Krikoriana, który
pozostał na murawie boiska, gdy wszyscy inni odeszli, ze spojrzeniami utkwionymi w
punkcie na środku boiska, gdzie zimny i żółty jak wosk czekał, aby zaczął się tylko jemu i
Bogu wiadomy mecz. Nawet i ty, Minasie, kiedy umrzesz, pozostaniesz z suchymi i szeroko
otwartymi oczami, Garabet mi świadkiem, odtąd on będzie wykonywał za ciebie to
zadanie. Antona Ferhata, całego zakrwawionego, z białą pianą na ustach, ale z
wybałuszonymi oczami. I także ty, Garabet, opowiadałeś nam o innych, którzy nie są
spośród nas, ale odpowiadając na swój sposób na nasze pytania, odeszli ze spojrzeniami
jak kotwice zarzuconymi w świecie, który zostawiali za sobą, zmarli ze wsi Vadu Rosca,
począwszy od Aurela Dimofte, męża mleczarki, a nawet Mantu, Cygana, który czeka teraz
na nas na podwórzu kościoła, nie wiedząc, dla którego z nas zagra. Prawdopodobnie także
nasi zmarli na Syberii pozostali z otwartymi oczami, oni mieli nawet więcej powodów niż
my, z tym że nikt nie zadał sobie trudu, by zamknąć im powieki, i nie otrzymując żadnej
wieści o nich, być może nie mylicie się, jeśli wciąż na nich czekacie, ponieważ mając
niezamknięte oczy, nie umarli w pełni. Ten, kto będzie opowiadać naszą historię, powinien
napisać, że w tej księdze ludzie umierają z otwartymi oczami tak długo, jak to, czego
doświadczyli, nie wystarczy, aby znaleźć odpowiedź. Tym samym Garabet, mój dobry
przyjacielu, wszystko, co należało powiedzieć, zostało powiedziane. W pudełku
umieszczonym w pobliżu ołtarza przed królewskimi wrotami, gdzie ludzie włożyli po kilka
par butów, których nie będzie już nosił żaden człowiek, na wieczną pamiątkę konwojów ze
wszystkich stron, wyczerpanych i bosych nóg, ja oto umieszczam, gdy nadejdzie mój czas,
zamiast odpowiedzi na pytanie: »Co możemy zrobić?«, spojrzenie po ostatnim tchnieniu”.
Wtedy w kościele było więcej ludzi. Niektórzy z żywiołowymi spojrzeniami, gotowi
dać swoje odpowiedzi, inni, z bladą twarzą, wyłaniający się spod tynku ściany. Pierwszy
odważył się, w tamtej ciszy, podejść do pudełka mój dziadek Garabet Vosganian. Włożył
ostrożnie buty jeden po drugim, by zajmowały jak najmniej miejsca, wszystkie buty, nawet
te nie do pary, przyniesione przez niektórych spośród zebranych i ustawione obok siebie,
jak na progu świętej izby lub pastwiska z nową trawą; przypuszcza się, że ludzie zostali
zachęceni, by iść dalej boso.
Potem przyszedł Micael Noradunghian z jedną ze swoich map, najmniej zbielałą na
brzegach, zakończoną w prawym dolnym rogu ciągiem czarnych punktów; po prawej
stronie ostatniego punktu było napisane „Deir ez-Zor”, a za nim krawędź ziemi została
odcięta, sugerując, że od tamtego punktu mogła zaczynać się albo pustynia Mezopotamii,
albo ogród Edenu, ale to mogli wiedzieć tylko ci, którzy przebyli tę drogę do końca.
Micael Noradunghian umieścił mapę w pudełku, ale jak widać, ona nie mogła być
zadowalającą odpowiedzią, ponieważ odpowiedź zaczynała się dopiero poza mapą.
Potem przyszedł Harutiun Khântirian, ukłonił się wszystkim i pokazał swoją pieczątkę,
którą docisnął do poduszeczki z tuszem w nadziei, że może kiedyś będzie użyteczna, a
potem umieścił ją z boku, aby nie dotykała zwoju map Micaela Noradunghiana. Przyszedł
Arşag Sâvagian i wyjął z kieszeni na piersi odbarwione od potu zdjęcie, z czarną plamą
krwi, która wypłynęła ze skroni starca w lesie Strejnicu, otrzepał ją z suchych liści,
widzianych tylko przez siebie, i pozwolił jej opaść jak liść.
Harutiun Fringhian otworzył swój testament, wyjął białą kartkę i notował cierpliwie
imiona i nazwiska wszystkich obecnych. Jeśli nie znał osoby, mój dziadek, siedząc za nim,
podpowiadał mu szeptem przez ramię. Potem dmuchał na kartkę, aby wysechł atrament,
wygładził ją, położył na środku garść prażonych orzechów i zapakował je starannie.
Przyszedł Onik Tokatlian i złożył do pudełka swoje oko, które wypłynęło z twarzy
roztrzaskanej od kuli. Zamyślił się, po czym dodał opuszkami palców także obraz tego oka
z lustra.
Minas, ślepiec, szedł zdecydowanym krokiem, trzymając nad głową kaganek, z którym
nocą prowadził samotnych podróżnych. Potem zdmuchnął płomień, przed złożeniem
kaganka, bo w świecie poza granicami pudełka on mógł widzieć, ale inni byli ślepi jak
niegdyś on.
Potem przyszedł mój dziadek Setrak Melikian, uśmiechnął się, ukazując ten uśmiech,
który był odpowiedni zarówno w chwilach radości, jak i w chwilach smutku. Wyjął z
kieszeni różaniec zrobiony z pestek oliwek nanizanych na nitkę, przesunął je powoli między
palcami i umieścił ostrożnie jak okrąg nad innymi przedmiotami.
Przyszedł Levon Zohrab i na początku wzbudził zdziwienie, bo zjawił się z pustymi
rękami. Ale ponieważ nie pozostało mu nic innego poza słowem honoru, właśnie to
przyniósł. Stał pod obliczem Pantokratora, którego wyobrażał sobie przez chwilę, że ma
rysy jego ojca, a potem otworzył dłonie, pozostając tak pod kopułą, aż złożone w garść
nagrzeją się i napełnią i wtedy włożył do pudełka to, co będąc jedynie bladym promieniem,
urywkiem światła, nie dało się zobaczyć, ale pozostali mu uwierzyli.
Potem przyszedł Khoren Melichian, starszy kuzyn mojego dziadka, i przyniósł drobny i
brązowy proszek kawy, którą rozsypał nad wszystkim jak garść ziemi. Moja babcia
Arşaluis był pierwszą kobietą, która ośmieliła się zbliżyć. Nabrała odwagi właśnie
dlatego, że to, co przedstawiało odpowiedź, nie było w rzeczywistości jej odpowiedzią.
Przyniosła kwiecistą sukienkę pani Spiegel, złożoną starannie, jedną z tych sukienek, którą
pani Spiegel oraz inne, podobne do niej kobiety, teraz ubrane na czarno, już nigdy nie będą
nosić. Patrzyła na niego, ale Sahag Șeitanian, ten, który zadał pytanie, z naturalnym
niepokojem człowieka skrywającego dwie istoty w swej klatce piersiowej, uznał, że
będzie lepiej, jak pozostanie w miejscu. Przez niego przeszedł Rupen, jego ojciec, w
poszarpanych ubraniach przewiązanych sznurkiem, tak by wiatr nie wślizgiwał się
pomiędzy ich postrzępione krawędzie, ze stopami owiniętymi w szmaty. Rupen Șeitanian
miał przymocowane do szmat dwie deseczki, aby chronić podeszwy stóp od zmrożonej
ziemi, co uniemożliwiało mu ich zginanie, więc zbliżył się powłóczystym i
nieskoordynowanym krokiem tych nowych umarłych. Trzymał za nogi kruka z rozpostartymi
skrzydłami i mając na uwadze to, że stoi przed ołtarzem, a ludzie, którzy przyszli przed
nim, nic nie mówili, powstrzymał się od stwierdzenia, że Bóg umarł, ale nim złożył
skrzydła ptaka, aby zmieścił się w pudełku, pokazał zebranym jego skręconą głowę i
otwarty dziób, sugerując w ten sposób, że jeśli nie mamy odwagi wieścić śmierci Boga,
możemy to zrobić w przypadku jego posłańców.
Potem przyszedł Levon Harutiunian, który zestarzał się przed czasem. Odwrócił się i
spojrzał wokoło, na siedzących w drewnianych ławkach, na ludzi z balkonu, skąd słychać
było małe organy grające cicho, Amen iev int hokvit kum, jak również na tych opartych o
ścianę. Wskazał na Hagopa Djololiana, Siruniego i Vahana Ghemigiana, którzy zatrzymali
się w chórze bocznym, jedynym miejscu w kościele, skąd można było przemawiać. „Tylko
my trzej wrócimy ‒ powiedział Siruni. ‒ Tam, gdzie jesteśmy, myślimy o was i o pudełku z
darami, które wy, nasi bracia z Fokszan, podarowaliście nam w Boże Narodzenie. Nie
mogliśmy się domyślać, co było w środku, ale muszę wam powiedzieć, że tu nic nam się
nie przyda, bo wszyscy jesteśmy samotni w obliczu śmierci. Nasze oczy zaczęły bieleć,
spalone przez żywicę, którą musimy zbierać, kropla po kropli, z pni drzew. Po tak wielkim
wysiłku, by sięgnąć jak najwyżej do gałęzi w poszukaniu gniazd żywicznych, ramiona
opadają, bezsilne, pozbawione krwi. Często kasza, którą jemy, smakuje jak mięso,
ponieważ miesza się z krwią odsłoniętych dziąseł. Zapomnieliśmy imiona kobiet, które
kochaliśmy. Dostaliśmy nowe nazwiska, złożone z liczb, które mówią o każdym z nas
wszystko co potrzeba: pierwsze cyfry odnoszą się do kodeksu karnego, a ostatnie dwie
wskazują liczbę lat w więzieniu. W ten sposób mieszamy się z naszymi karami i nie
jesteśmy już niczym więcej”. Levon Harutiunian skinął głową i wyjął opis swojej kary,
zaświadczenie otrzymane w chwili opuszczenia obozu, które włożył do pudełka jako
możliwą odpowiedź dla każdego, kto chciałby zapytać. A Siruni dał najcenniejszą rzecz,
jaką nosił przy sobie, grubą lupę, dzięki której mógł nadal czytać, gdy zbielało jego
spojrzenie, ponieważ pozostałe jego cenne przedmioty ‒ manuskrypty, stare fermany, listy ‒
zostały złożone w malowanych skrzyniach i ukryte przed Securitate w podziemiach
archiwów. Potem cała trójka, Levon Harutiunian, Siruni i Vahan Ghemigian, powoli
wyszła, aby powrócić do białych i niekończących się przestrzeni, gdzie nie mogła uciec od
niczego z zewnątrz lub wewnątrz siebie, to nowe odkrycie XX wieku, obszar obozu
koncentracyjnego, w którym istnieje odkupienie, ale nie ma zbawienia.
Potem przyszła Virginica Papazian. Nawet w tym żółtym dymie kadzidła cytryna, którą
trzymała w ręku, świeciła. To był owoc większy od tych, jakie kiedykolwiek widzieli, ale
przypomnieli sobie, że Virginica zawsze umieszczała u podstawy korzenia upuszczoną
krew i wtedy, w odniesieniu do czasów, zrozumieli, skąd pochodzi ten niezwyczajny blask.
Przez kilka chwil nie nadchodził nikt, ale patrzyli na siebie tak, jakby ktoś jednak zbliżał
się do pudełka i wślizgiwał do środka, nie martwiąc się o to, że mógłby zająć miejsce
kogoś innego, a wszyscy obecni wiedzieli, że był to bardzo przyzwoity Pan Zostanian,
którego wszyscy znali właśnie dlatego, że nie istniał.
Arşavir Acterian wzbudził okrzyki zdumienia, bo przyniósł po jednej odpowiedzi w
każdej ręce; otóż nikt nie zrobił czegoś takiego wcześniej. Ale Arşavir nie chciał łamać
zasad i dać więcej odpowiedzi, zajmując w pudełku więcej miejsca niż wypadało. Tylko
nie zdecydował się jeszcze, która z tych dwóch odpowiedzi będzie jego: w jednej ręce
trzymał książkę z pozaginanymi rogami, zdjętą z półki antykwariatu, w którym sprzedawał,
w drugiej zaś trzymał parę kajdanek. Wahał się jeszcze przez chwilę, kusiło go, by położyć
książkę, ale to pytanie zostało postawione nie po to, by udzielali takich odpowiedzi, jakie
by im się podobały, lecz takie, jakie uważali za prawdziwe, nawet jeśli się ich bali. I
wtedy Arşavir wsunął powoli książkę do dużej kieszeni płaszcza i umieścił w pudełku
kajdanki. Po nim przyszedł Simon Șeitanian, wyjął garść ziemi, zwilżył ją oparami
oddechu i ugniótł, formując kulkę. Ugryzł ją jak jabłko, żuł powoli, przesuwając kęs w
ustach z jednej strony na drugą, a następnie umieścił w pudełku tamten owoc zerwany z
innego drzewa, również wygnane z ogrodu Edenu, o którym nie było już wiadomo, czy jest
to drzewo złego, czy dobrego.
Przyszła Mariam, Irţichin mayrig, i rozkruszyła nad pudełkiem chałwę upieczoną na
płycie pieca i zmieszaną z kawałkami prażonych orzechów włoskich i laskowych, z
dodatkiem cynamonu dla wspomnienia wszystkich pozostałych.
Misak Torlakian nie przyszedł, bo jego odpowiedź nie była jeszcze gotowa. Małe
organy ucichły, a otynkowane ściany ponownie się zamknęły, pozostawiając po sobie lekką
warstwę alkalicznego pyłu. Ludzie pozostali w milczeniu, czekając. Kiedy stało się jasne,
że nikt już nie ma swojej odpowiedzi, na wprost królewskich wrót przybył znowu ten
pierwszy, mój dziadek Garabet Vosganian. Skądinąd najwyższy czas, bo pudełko było
pełne. Nałożył ostrożnie wieko, a potem z pewną trudnością uniósł pudełko i położył je
sobie na ramieniu. Wyszedł, idąc powoli, i macając czubkiem stopy krawędzie
przedmiotów, aby uniknąć potknięcia. Inni również wyszli, niektórzy wierzyli, że podobnie
jak to się dzieje w Wielki Piątek, na Wielkanoc umarłych, okrążą kościół, a następnie będą
trzymać pudełko nad głową, tak aby ludzie, którzy za nimi szli, przechodzili pod nim, zanim
wejdą do kościoła. Ale dziadek dał im znak, że pójdą prosto, przez szeroki dziedziniec
kościoła, aleją, która przechodząc przez stary cmentarz i klomb kasztanowców, mijając
budynki dawnej szkoły ormiańskiej dla dziewcząt i chłopców, wychodzi na ulicę. Orszak
podążał za nim w milczeniu. Przy ogrodzeniu kościoła czekał Mantu ze swoimi
muzykantami. Zanim stanął na czele tego orszaku, Mantu odwrócił się pytająco w stronę
dziadka Garabeta: „Mam nadzieję, że nie zapomniałeś!”. Dziadek dał mu znak: „IX
Symfonia Beethovena. Trzecia część, Andante”. Mantu skinął głową, po czym odwrócił
się, pełen powagi, w stronę pozostałych. Mantu mały, Budişteanu, Frunză, bracia Câlţea i
Fofoc podnieśli swoje trąbki, kornety i puzony; Mantu nakazał im: „Bat-o vina, chłopaki!
Łagodnie…”. Dziadek Garabet podał mu partytury, ale Cygan już ich nie potrzebował.
Minęło wiele lat od dnia, w którym zostały spalone książki, a oni wstrzymywali dym, by
się nie rozszedł, tak więc mieli dostatecznie dużo czasu, aby zrozumieć, o co chodzi.
Ruszyli Bulwarem Dworcowym, a potem zeszli ulicą Garbarzy, długą cmentarną ulicą.
Tuba Mantu ponownie powstrzymała dym, ten w dole przed unoszeniem się, ten w górze
przed opadaniem, tak więc brnęli teraz przez morze rozszczepionych oparów. Trzymając
lewy palec na dźwięku tuby, Mantu zwolnił kroku, by pozwolić niosącym dary przejść
przodem, ze znakami ściskanymi w złożonych dłoniach. Mercan przyniósł swój
najcenniejszy słoik, gdzie przechowywał powietrze, które przemierzył archanioł w locie, a
po zielonkawym kolorze wewnątrz zdawało się, że był to Archanioł Rafael. Angheluţa
dmuchał z łódeczek dłoni swoją białą i połyskującą mąkę, która rozświetlała dym od góry,
a Bobârcă pozwalał opadać oliwkom i ziarnom kawy, które zacieniały dym od dołu. Z
przodu zaś Taor, sprzedawca nugatu, popychający swój mały wózek, szedł pomalutku i
mógł być w jednej chwili na odległość kroku, a w następnej na końcu drogi, i nie można
było rozróżnić drogi przebytej, drogi między blisko a daleko lub odwrotnie. Jako że droga,
po wyjściu z dziedzińca kościoła ormiańskiego aż do linii kolejowej, prowadziła niemal
przez wszystkie cmentarze w mieście, przybyło wielu innych i zostali przyjęci. Niţu Stan,
ciągnąc za lufę starą niepotrzebną broń, wsunął się pomiędzy idących, towarzyszyli mu
jego ludzie ze wsi Suraia i Vadu Roşca. Obok niego Cristea Paragină z klatką ściągniętą
drutem kolczastym.
Przed kościołem Świętego Spiridona konwój przystanął na kilka chwil, zatrzymali się
także muzykanci, ustały pyłki zdmuchiwane z dłoni, a dymy połączyły się. Pokłonili się na
cztery strony świata. Mój dziadek zmęczył się, ale nie mógł powierzyć byle komu, nawet na
chwilę, pudełka z wyjaśniającymi darami. I na kilka kroków, dopóki mój dziadek, który
coraz bardziej przypominał archimandrytę Komitasa, nie złapał oddechu, ledwo dźwigając
ciężar, podszedł jeden z tych mężczyzn o imieniu Simon, czyli Simon Șeitanian lub Simon
Pilibossian lub Simon wesoły, który wsparł go, niosąc pudełko dalej, przez kolejny
odcinek drogi. Tak więc orszak posuwał się do przodu, dziadek odpoczywał w marszu i nie
zatrzymał się, nawet jeśli niektórzy się męczyli, nawet jeśli w miarę jak się szli dalej,
asfalt zaczął się nagrzewać i kruszyć jak piasek, nawet jeśli dym wirował czerwonawy jak
opary wznoszące się znad wód Eufratu w południe, nawet jeśli oni, idąc spleceni,
trzymając się między sobą, aby nie upaść, obwiązując sobie sznurkami podarte ubrania,
przypominali coraz bardziej obrazy, które chcieli zapomnieć. Mantu, który starał się
utrzymać tempo tuby i dawał znać muzykantom, kiedy powinni się zbliżyć, a kiedy
zamilknąć, gdy jest to konieczne, zwrócił się do mojego dziadka, który miał coraz bardziej
wydłużoną twarz, szorstki wyraz twarzy, a ogony czarnego płaszcza powiewały mu jak
sutanna. Dziadek spojrzał na partyturę, a następnie krzyknął ponad głowami innych, że
wszystko jest idealnie, że wykonanie jest po raz pierwszy bezbłędne. Ponieważ nie
przestawał grać, Mantu nie usłyszał nic ze słów dziadka, ale czuł, po machaniu ręki, w
której trzymał partyturę, że wszystko jest w porządku, i ponieważ marsz żałobny
wykonywano bezbłędnie, dziadek był jedynym naprawdę szczęśliwym człowiekiem w tym
orszaku.
Gdy minęli przejazd kolejowy, dziadek, który potrafił odpowiedzieć najlepiej na każde
pytanie, jakie mogło zostać zadane przy przekraczaniu granic, zabrał z powrotem pudełko,
błogosławiąc któregoś z Simonów. Orszak nie miał końca. Ludzie dochodzili z tyłu,
wychodzili z podwórek lub po prostu pojawiali się nagle wśród pozostałych. Niektórzy
pytali o nazwisko nieboszczyka, ale nie otrzymując odpowiedzi i nie widząc nigdzie stołu i
chorągwi, lecz w zamian ladę sprzedawcy nugatu i złożone razem w garść dłonie,
połyskujące na wszelkie sposoby, pozostałych trzech magów, przyłączali się z ciekawości.
Inni, widząc za plecami muzykantów mojego dziadka niosącego pudełko, myśleli, że ktoś
został skremowany i że jest to konwój jego prochów. Ponieważ nie mylili się bardzo,
przyłączali się i oni. Jeszcze inni, którzy czekali zerkając zza płotów, rozpoznawali w
konwoju znajome twarze, które ich nawoływały. Niektórzy wchodzili do konwoju tak po
prostu, by nie czuć się samotnie, inni budzili się nagle w jego środku lub spychano ich z
chodników. Byli też tacy, którzy rozpoznając partyturę IX Symfonii, nawet w tej
zredukowanej formie dla instrumentów dętych, dołączali do nich w nadziei, że wkrótce
Andante, wykonywane jako marsz żałobny, skończy się i rozpocznie się część czwarta, Oda
do radości, tylko że Andante zdawało się nie mieć końca, a brzegi robiły się coraz bardziej
urwiste, jak prawdziwe ściany. Wchodząc raz w środek konwoju, już nie można było się
wydostać.
Konwój zwęził się, by móc przejść przez bramę cmentarza. Widziany z góry, wyglądał
jak klepsydra, w której brama cmentarna tworzy zwężenie szyjki między dwoma światami
‒ miastem i cmentarzem, a pochód, cienki jak ziarnko piasku, przesącza się z jednego do
drugiego kielicha klepsydry. Kiedy cały piasek się przesypie, klepsydra się obróci i orszak
wraz z pojawieniem się świata zmarłych, którzy się ożywi, utworzy się na nowo, tym razem
wychodząc przez wąską bramę i wypełniając ulice, podwórka i domy, będące dotychczas
w nieładzie, splądrowane, z powyrywanymi z zawiasów drzwiami i oknami.
Przy wejściu na cmentarz muzykanci Mantu zamilkli. Dziadek, który znał drogę
najlepiej, poszedł przodem, trzymając pudełko w ramionach, minął kaplicę i szedł główną
alejką, gdzie znajdowały się przeważnie marmurowe nagrobki, białe lub czarne, nigdy
mieszane, i zatrzymał się przed pustym grobowcem Seferiana. Postawił ostrożnie pudełko
na ziemi, poprawiając wieko, aby nie dopuścić do tego, by otworzyło się przypadkiem i by
wychynęły z niego wszystkie odpowiedzi, wprowadzając zamęt na świecie. I w ten sposób,
szczelnie zamknięte, niesione na czele podążającego za nim tłumu i proszków magów, które
otworzyły mu drogę, pudełko przemieniło się w to, czym było na początku początków, czyli
cyborium pełne wyjaśniających darów.
Potem czekali, aż cały ten konwój zgromadzi się, złożony z tak wymieszanego tłumu, z
bosymi stopami napuchniętymi od cierni lub owiniętymi w zakrwawione szmaty, w
podartych ubraniach, sztywnych od kurzu i potu, z potarganymi i spuszczonymi głowami lub
z podniesionym czołem, daremnie szukając nieba, macając laskami tam, gdzie oczy już nie
widzą, przytulając do piersi dzieci, podpierając się nawzajem, niektórzy śpiąc w trakcie
marszu, bo droga konwoju nie miała końca.
Arşag, dzwonnik, nie mogąc przedrzeć się przez ten ogromny tłum, kołysał się,
przylegając mocno do liny i bijąc w dzwon, który ogłuszał, jakby brzmiał z wież
dzwonniczych wszystkich siedmiu kościołów, huśtanie liny przeniosło go tuż przed dziadka
i pozostałych, którzy stworzyli milczący krąg wokół cyborium. Wtedy, puszczając wolno
linę, Arşag zszedł z wieży, wziął do prawej ręki kadzielnicę i wymachiwał nią szerokimi
gestami. A ksiądz, mógł to być Der Dagead, Der Mampre, Der Varjabedian, archimandryta
Zareh, słudzy naszego ołtarza w kościele św. Marii w Fokszanach lub którykolwiek z linii
księży pochodzących od Grzegorza Oświeciciela, lub jeszcze wcześniej od nauczyciela
światła, śpiewał I veri Ierusalem, sugerując w ten sposób, skąd pochodzi cyborium i
dokąd wróci. Po czym pudełko ‒ cyborium ‒ z niesformułowanymi do końca
odpowiedziami zostało powierzone kamieniarzom, którzy podnieśli płytę i złożyli je w
grobie, stworzonym przez człowieka, a w którym człowiek nie miał być pochowany.
Arşag, dzwonnik, nie miał żadnej listy, którą zwykł sporządzać w podobnych
okolicznościach, a kapłan nie wypowiedział dla wiecznej pamięci żadnego imienia. Jako
że do grobu zostały złożone odpowiedzi tak wielu ludzi, razem, na kupę, pomieszane, że nie
można już było ich rozróżnić, modlili się jak przed grobem masowym, biorąc na siebie
winę za to, że nie modlili się wystarczająco nad innymi grobami usypywanymi wśród
piasków i zamykanymi w pośpiechu. A tamto miejsce, dla ludzi umierających na ziemi, na
której się nie urodzili i nie byli chowani w grobie, który sobie przygotowali, zostało
uznane za grób masowy. Kamieniarze uformowali kamienie, z milczeniem, światłem i
świadectwami, które mieściły w sobie, położyli płytę, winkrustowali znaki i wygładzili
nad nimi powłokę tynku z mistrzostwem właściwym dla swojego fachu. Następnie konwoje
rozproszyły się szybciej, niż się utworzyły, niektórzy wracali przez bramę cmentarza,
obierając w rzeczywistości jedyną drogę powrotną, inni pozostali wsparci o krzyże
kamienne i czekali, jeszcze inni wniknęli w ziemię jak wody majowego deszczu.
I w ten sposób wraz z pochowaniem cyborium okazało się, że odpowiedzi umierają tak
jak ludzie, pozostawiając miejsce dla życia, aby mogło się toczyć dalej.
dwanaście
Historia ludzi jest w dużej mierze także historią koni. Z tym że w większości przypadków
kronikarze wspominają tylko o ludziach, co sprawia, że historia jest nie tylko
niesprawiedliwa, ale i nieobjaśniona.
Z chwilą kiedy kroniki kończą opowiadanie o wojnach przychodzą armie, aby zebrać
swoich zmarłych. Na polu bitwy pozostają tylko zabite konie. Patrząc na nie, jak sztywnieją
niepochowane, z rozdziawionymi pyskami, z zakrwawioną pianą na kiełźnie, z rozprutymi
brzuchami, połamanymi kostkami, można by pomyśleć, że na tamtym polu toczyła się wojna
nie między ludźmi, lecz między końmi. Kroniki mówią o wojnach między armiami i
zabitymi ludźmi, bo dzięki temu mogą zawsze znaleźć wyjaśnienia i dla każdej bitwy
ustalić w miarę dokładnie, kto był zwycięzcą. Nie dałoby się powiedzieć tego samego o
zabitych koniach. Dla ich śmierci nie da się znaleźć uzasadnienia, z wyjątkiem może tego,
że w swoim okrucieństwie ludzie często nie wystarczają sami sobie. Wojny koni, jak
wydaje się z opuszczonego pola bitwy, nie mają żadnego uzasadnienia, nikt się już nie
trudzi, by gloryfikować zabite wierzchowce, nikt nigdy nie wybrał nieznanego bohatera
spośród nich, choć walcząc i umierając za sprawy innych, miałyby prawo do heroizmu, nikt
nie zapala dla nich świecy, a tylko zgłodniałe pole, z kraczącymi chmarami, zapala im u
wezgłowia czarne ptaki.
Można by zrozumieć więcej o świecie, gdyby historię ludzi i historię koni pisano razem.
O koniach ciągnących z całej siły działa szturmowe, przemierzających przełęcze w
wycieńczających marszach, towarzyszących wygnańcom lub uchodźcom w konwojach,
niosących na plecach całe narody i mieszających je, galopujących szaleńczo po polach
bitwy z ugodzonym i upadłym jeźdźcem, ciągnących przyozdobione wozy wojenne
zwycięzców lub idących bez uzdy, dźwigających rannych i sakwy pokonanych, biegnących
zawsze na czele armii, bez tarczy, bez prawa do choćby draśnięcia, bo ranny koń to martwy
koń. Konie zalicza się do grona pokonanych, nigdy do zwycięzców. Co więcej, nie
zamierzają one nikogo pokonać. Jedynym sposobem, aby wyjść zwycięsko z walki, dla tego
gladiatora historii jest pozostanie przy życiu. Kroniki mówią głównie o zwycięzcach, o
pokonanych wspomina się tylko po to, aby dodać wspaniałości zwycięstwu, otóż konie
zalicza się do pokonanych, których przywołanie nie zwiększa niczyjego blasku, jest
bardziej chwalebne być zabójcą ludzi niż zabójcą koni, bo ludzie mogą stawiać opór.
Księga szeptów nie jest napisana dla dworów królewskich i dlatego mówi głównie o
pokonanych. Którzy albo zaliczali się do słabych, albo z własnego wyboru znaleźli się
wśród przegranych, ponieważ to, co chcieli wygrać, nie znajduje się na tym świecie. I to
jest naturalne, że w takiej historii nie można objaśnić ludzi i koni, nie biorąc pod uwagę i
jednych, i drugich.
Być może zostałem wyznaczony na opowiadacza Księgi szeptów właśnie z powodu
drewnianego konika. To nie była atrakcyjna zabawka. W czasach mojego dzieciństwa nie
wynaleziono jeszcze zabawek z silnikiem i lampeczkami, które świeciłyby lub turkotały,
wprawione w ruch. Zabawki z mojego dzieciństwa były ciche i nieruchome. Miałem kilka
szmacianych lalek, wypełnionych pakułami, pozostałymi z czasów, gdy po wojnie
zmuszone zamknąć swój sklep z kapeluszami, babcia Arşaluis i jej siostra Armenuhi szyły
lalki, które sprzedawały półdarmo. Miałem też słonia, większego, miękkiego w dotyku, i
plastikowego lwa, któremu uwielbiałem gryźć łapy, moimi pierwszymi pojedynczymi
zębami. I był jeszcze drewniany konik, który przetrwał, właśnie dlatego, że nie mógł być
ani tarmoszony, ani gryziony, ani złamany. Nikt mi go nie podarował, znalazłem go
pewnego dnia na półce w pobliżu pieca, obok grubego zeszytu związanego sznurkami, z
napisem „Nemesis”. Ale wtedy nie umiałem czytać, a nawet gdybym umiał, nie potrafiłbym
znaleźć powiązania pomiędzy boginią zemsty, której imię zostało zapisane atramentem w
sepii, i konikiem, nie dłuższym niż piętnaście centymetrów, niezdarnie wyrzeźbionym w
drewnie scyzorykiem i pomalowanym farbą nieokreślonego koloru. Kochałem go
najbardziej najpierw dlatego, że nie był niczyim darem, znalazłem go i stał się mój, a
następnie dlatego, że chcieli mi go odebrać. Drewniany konik był przedmiotem mojego
pierwszego sprzeciwu. „Nie wolno ci się bawić czymś takim!” – powiedział mi Sahag
Șeitanian. I co innego mogłem zrobić, niż wspiąć się na drzewo, gdzie nikt z dorosłych nie
mógł mnie dosięgnąć? Rozmawiali szeptem, ale jak powszechnie wiadomo, dzieci słyszą
równie dobrze szept. „Zostaw mu go – powiedział do niego dziadek – przecież nie wie i w
niczym nie zawinił. Koniec końców ma rację, drewniany konik jest właśnie zabawką…”.
„Co to za zabawka? – naskoczył na niego Sahag Șeitanian, nieprzywykły do zabawek, jako
że nie miał dzieci, przy których oswoiłby się z niezaznanym dzieciństwem. – W co się
można bawić czymś takim?”. „Sam zobacz…” – odpowiedział dziadek ze spokojem prawd
ostatecznych. Potem dał mi znak, bym zeszedł na dół z moim konikiem, i by mieć pewność,
że dobrze zrozumiałem, przygarnąłem zabawkę pod kołdrę i zasnąłem ściskając ją w
ramionach.
Pierwszy drewniany konik przybył do naszego domu wiosną 1951 roku. Na początku,
kiedy powiedziano mu, że otrzymał paczkę z Ameryki, dziadek pomyślał: „To znaczy, że
mojej siostrze w Argentynie dobrze się powodzi i może nawet coś przysłać”. Ale nie,
paczka nie pochodziła z Argentyny, lecz ze Stanów Zjednoczonych. W tamtych czasach nie
można było tak zwyczajnie pójść, podpisać odbiór i zabrać swoją paczkę. Należało
najpierw powiedzieć, kto twoim zdaniem ci ją wysłał i dlaczego, a następnie, gdy
przekazano ci nazwisko nadawcy, musiałeś podać informacje o nim, kim jest, jaki jest
stopień waszego pokrewieństwa, a jeśli nie jesteście spokrewnieni, to jak się poznaliście,
co według ciebie jest w środku, czy to ty prosiłeś o paczkę, czy też została ona wysłana z
inicjatywy nadawcy, czy do siebie piszecie, czy obiecał ci zaproszenie do Ameryki i co o
tym wszystkim sądzisz. „Znam Misaka Torlakiana – powiedział dziadek. – Nie jesteśmy
spokrewnieni, zaprzyjaźniliśmy się tutaj, w Rumunii, zniknął w czasie wojny, nawet nie
wiedziałem, że jest w Ameryce” – dodał jakby na usprawiedliwienie, widząc po
spojrzeniu pracownika poczty, że to źle przebywać w Ameryce. „Więc nie wie pan, co
panu wysłał?”. „Nie mam pojęcia” – odpowiedział dziadek ze ściśniętym sercem, znając
pasję Misaka do broni i to, że był zdolny do wszystkiego. „Więc, otwórzmy ją razem” –
zaproponował urzędnik i zaczął wyciągać kleszczami gwoździki, którymi została zbita
drewniana skrzyneczka. Odsunął na bok zwinięty papier, wsunął rękę i pogrzebał. „To coś
twardego” – powiedział, sprawiając, że dziadkowi serce stanęło w gardle, a potem wyjął
konika i obaj byli zaskoczeni, każdy z innego powodu. Urzędnik niezadowolony, że to
wszystko i że nie może niczego zachować dla siebie, a dziadek odetchnął z ulgą. Od
momentu, gdy podpisał odbiór i otrzymał skrzyneczkę, dziadek Garabet zaczął rozmyślać.
Podobnie jego szwagier Sahag Șeitanian, siedząc na ławce wśród miękkich poduszek i z
kolorowymi fingean do kawy przed sobą, patrząc na drewnianego konika postawionego na
środku stołu. Sahag nadal milczał, zawsze z tym samym pytaniem na ustach: „Co się teraz
stanie?”. To, co się działo, dowodziło, że cyborium z odpowiedziami zostało zamknięte
zbyt szybko. Misak przybył dopiero teraz, a jego odpowiedź była inna niż pozostałe.
Dziadek Garabet przypomniał sobie scenę sprzed kilku laty na dziedzińcu kościoła
ormiańskiego w Fokszanach. „To znak zemsty, Sahag” – powiedział wzdychając, chciałby
bowiem uniknąć tych słów. Wszedł do domu, pogmerał przy zamkach i wyjął zeszyt w
kartonowych okładkach, powiązanych sznurkiem. Przebiegł oczami jeszcze raz stare
nazwiska mścicieli oraz zabitych. Następnie dziadek zapisał atramentem koloru płyt
fotograficznych w rzędzie walczących o sprawiedliwość: „drewniany koń”. W kolumnie
zabitych zostawił puste miejsce i zapisał tylko miesiąc i rok: maj 1951. Potem wziął do
ręki konika i obejrzał go uważnie: „To nie jest konik, którego pokazał mi Misak –
powiedział. – Zrobił takiego samego, tamtego jeszcze przechowuje…”. „Dlaczego tak
sądzisz?” – zapytał Sahag tylko po to, by nie być tym, kto udziela odpowiedzi. Wtedy
dziadek Garabet ponownie otworzył zeszyt, przekreślił „koń” i zapisał powyżej: „pierwszy
koń”.
Drugi konik przyszedł rok później, także w maju. Jeśli paczka nie miała naklejonej
etykietki „par avion”, to znaczyło, że przybyła drogą morską, uznał dziadek Garabet, co
zajęło od dwu do trzech tygodni. Paczki zostały wysłane więc pod koniec kwietnia, wtedy
gdy Ormianie upamiętniają zmarłych w masakrach. „Mój Boże, Garabet, co powinniśmy
zrobić?” – zapytał Sahag. Pytał tylko dla siebie, bo Yusuf, odtąd bardzo stary, nie
sprzeciwiał się już, czekając jedynie na śmierć tego drugiego, aby mógł, w końcu przestać
już na niego czyhać i znaleźć dla siebie spokój. Patrzył z melancholią na konika
przypominającego mu o świecie, w którym ci dwaj byli wywróceni na drugą stronę jak
rękawiczka, a on, Sahag, szamotał się w klatce piersiowej. Dziadek Garabet, który miał na
wszystko gotową odpowiedź, tym razem nie wiedział, co powiedzieć. „Kto by to mógł być
teraz?” – zapytał ponownie Sahag. To był dzień trudnych pytań dla dziadka. „Na liście,
którą pokazał mi Misak, było osiemnaście nazwisk. To może być którykolwiek z nich”.
„Powinien się uspokoić. Napiszmy do niego list lub do Generała Dro”. Chciał dodać, że
jeśli nadal ma ochotę kogoś zabić, mógłby spróbować z bolszewikami, ale powstrzymał
się. „Jesteś szalony – powiedział dziadek. – Nie mamy jego adresu, na paczce wypisane
jest tylko imię i nazwisko, a pod spodem: stan Kalifornia. Gdzie go znajdziesz? A poza
tym, jak napiszesz, co napiszesz, wszystkie listy się otwiera. Zaczęłoby się od nowa
szaleństwo z bronią Generała”. „Dobrze, ale przecież my nie wiemy, gdzie jest broń
Dro…”. „A kogo to obchodzi? Dla nich przyjemnością jest dręczenie cię, a nie
dowiadywanie”. Sahag wziął konika w zagłębienie dłoni. „Nie możemy nawet nikomu
powiedzieć…” – westchnął. Dziadek obracał konika na wszystkie strony. „Ba, myślę, że
tak… Jest ktoś, komu mogę o tym opowiedzieć i poprosić o radę…”. „Siedź cicho… –
mruknął Sahag. – Tego nam trzeba, by dowiedział się o «Nemesis»…”. Mówili oczywiście
szeptem, stojąc na środku podwórka, aby być z dala od wszystkich stron płotu, schronieni
pod koroną starej moreli. „Komu możesz powiedzieć o czymś takim, komu można zaufać?”.
„Istnieje tajemnica spowiedzi” – rzekł dziadek. „Der Mampre? – prychnął Sahag. – Czy
jest coś, czym ten starzec nie podzieli się zaraz z żoną i córką?”. „Nie chodzi o Der
Mampre. Ale o Vazkena Balgiana, naszego biskupa”.
Sahag otworzył wcześnie rano przydworcowy kiosk ze słodyczami, przygotował na
prymusie kawę, którą obaj wypili pospiesznie. Potem dziadek wyjechał do Bukaresztu, aby
wyznać tę tajemnicę, tym cięższą w czasach, w których trudno było zachować jakiekolwiek
tajemnice.
Księga szeptów, jak każda księga, nie jest kroniką spraw doświadczanych lub
wyobrażonych, ale spraw wyznanych. Co się tyczy jednak tej części naszej historii,
pozostaje dla nas zupełnie nieznana, nie ma bowiem żadnego świadectwa ani nie możemy
przypuszczać, jak potoczyły się dalej sprawy, tak jak to było możliwe w przypadku
spotkania Onika Tokatliana i Mesii Haceriana. Wiemy, że dziadek wyruszył do Bukaresztu i
udał się prosto do siedziby biskupstwa na ulicy Ormiańskiej. Tylko że zamiast Asadura,
opiekuna budynku, spotkał milicjanta, który nakazał mu krótko, by poszedł swoją drogą.
Dziadek spojrzał jeszcze przez ramię, aby zobaczyć jednak, co się dzieje, okna były
zamknięte, a jedyne wyjaśnienie, którego udzielił mu milicjant, zanim ponownie poprosił
go, by się ulotnił, było takie, że tego wieczoru nie jest planowana żadna impreza taneczna.
Zaskoczony dziadek szukał na pobliskim podwórku, w katedrze Partogha, dzwonnika ze
złamanym nosem i to on dopiero wyjaśnił mu, jak się sprawy mają. W środku nocy ludzie z
Frontu Armenii, z udziałem milicjantów, zastukali w tylne okna, gdzie mieściły się pokoje
biskupa Vazgena i Diramayr, jego starej matki, prosząc ich, aby w ciągu dwóch godzin
opuścili to miejsce. W samym środku nocy biskup Vazgen i jego matka zebrali trochę
swoich rzeczy do dwóch jutowych worków i znaleźli się pod gołym niebem. „Znalazłem
ich w takim stanie o świcie na schodach kościoła, drzemali na torbach, zdrętwiali z zimna
– dodał Partogh. – Zatrzymali się na jakiś czas w kancelarii na dziedzińcu kościoła, dopóki
nie urządziłem im dwóch pokoi powyżej, biskup nie narzekał, jego matka też nie, nie chciał
psuć matce krwi, ale to wielki wstyd, przez co, biedak, musiał przejść”. „A dlaczego w
biskupstwie przy bramie jest milicja?”. „A gdzie jej nie ma? By nie wszedł tam nikt bez
pozwolenia, zwłaszcza biskup. Przez jakiś czas mieścił się tam depozyt staroci, cała masa
rzeczy zgromadzonych z kościołów: książki, archiwa, szaty liturgiczne. W końcu zabrali je
i spalili, począwszy od książek. Zrobili tam siedzibę Frontu Armenii, ale to im wcale nie
pomogło, ostatecznie komuniści, którzy stworzyli ich po to, by nas zniszczyć, rozwiązali
ich. Teraz jest tam coś w rodzaju klubu, zbiera się w nim młodzież, by tańczyć, gdyby nie
to, że tańczą na podłodze biskupstwa, byłoby nawet miło, przychodzą też Rumuni”.
Dziadek, który nie był w Bukareszcie przez dwa lata, od czasu, kiedy został wezwany do
Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, by złożyć pisemny wniosek o przyznanie
obywatelstwa rumuńskiego, był zdezorientowany. Ale Vazken Balgian, łagodny i
uśmiechnięty, przyjął go z taką samą radością jak zawsze i nim dziadek wypowiedział
słowo, dał mu znak, by milczał, a potem zaprosił go na spacer po dziedzińcu, wokół
katedry, gdzie mniej ukryci przed ludzkim wzrokiem, byli jednak bardziej chronieni od
obcych uszu. Wieczorem dziadek wrócił do Fokszan, dość wstrząśnięty, nie tyle z powodu
okoliczności związanych z siedzibą biskupstwa, bo takie rzeczy były powszechne w tamtym
okresie, ile wskutek rozmowy z biskupem podczas spaceru wokół katedry. „Powiedziałeś
mu?” – zapytał go szeptem wujek Sahag Șeitanian. Dziadek przytaknął. Próżno Sahag
czekał na inną odpowiedź, bo nie nadeszła. „Poczekajmy jeszcze trochę” – dodał dziadek.
„Odkąd weszli Rosjanie, cały czas tylko czekamy, co innego możemy zrobić?”.
„Poczekajmy jeszcze” – powtórzył dziadek. – Jeśli przyjdzie jeszcze jeden taki znak,
powiadomię go. Do tego czasu nic nie robimy, on nam powie, co należy zrobić”. „To jest
takie skomplikowane?” – próbował Sahag Șeitanian. Dziadek, być może dlatego, że
obiecał nie ujawniać niczego z rozmowy z biskupem, a być może z powodu Yusufa, który
nawet taki zestarzały, ze stępionymi zmysłami, pozostawał jednak obcy wśród nich,
powtórzył tylko bez cienia szansy, że zmieni zdanie: „Poczekajmy…”.
Trzeci konik, podobny do dwóch pozostałych, pojawił się dwa lata później. Dziadek
ponownie otworzył zeszyt i zanotował datę jego przybycia, pozostawiając jak uprzednio
puste miejsce na imię i nazwisko zamordowanego. Czekał na inną wiadomość, która
pozwalałaby mu wypełnić puste pola, ale ta nie przyszła. Z postscriptum w liście od
siostry dowiedział się, że Generał Dro umarł w Bostonie. List z Buenos Aires, podobnie
jak poprzednie, był czytany w zacienionym biurze z Bukaresztu, co widać było po
pomarszczonej od pary kopercie, pospiesznie zaklejonej. Sahag Șeitanian nie mógł
uwierzyć, że jednak go puszczono. Dziadek był zdania, że uznano, iż każda wiadomość,
która zasmuca odbiorcę i zabija nadzieję, jest odpowiednia, by ją rozpowszechniać. Co do
podróży, którą musiał odbyć do Bukaresztu po otrzymaniu nowego znaku, który przyniósł
mu drewniany konik, dziadek nie miał okazji, by dotrzymać obietnicy. Kilka miesięcy
wcześniej biskup Vazken Balgian został wybrany na katolikosa, to znaczy, Najwyższego
Patriarchę Wszystkich Ormian, i wyjechał do Erewania. Tak że dziadek nigdy nie się
dowiedział, jak należałoby postąpić, a tym bardziej Sahag. Kilka lat po śmierci mojego
dziadka Garabeta, około 1975 roku, Vazken Balgian, ubrany w białą pelerynę z
błyszczącym kapturem na głowie, wrócił na kilka dni do Bukaresztu. Byłem wraz z moim
ojcem na dziedzińcu katedry, czasy trochę się uspokoiły, budynek biskupstwa został
zwrócony Kościołowi, dziedziniec, niegdyś opustoszały, po którym się wtedy przechadzali,
naradzając się, Vazken Balgian i dziadek Garabet, teraz wypełniał tłum ludzi, pośród nich
Sahag Șeitanian, mój ojciec i ja, dość wysoki nastolatek z meszkiem nad górną wargą.
Katolikos opuścił katedrę, pobłogosławił lud i kierując się w stronę bramy, dostrzegł w
tłumie Sahaga i tatę – mnie nie mógł znać – i krzyknął nad głowami innych: „Gdzie jest
Garabet?”, ale odpowiedź Sahaga się zgubiła. Próbowali podejść bliżej, lecz pochłonął
ich tłum i kaptur patriarchy się oddalił. Ostatni raz próbowałem dowiedzieć się czegoś o
tej rozmowie znacznie później, w 1994 roku, kiedy osobiście spotkałem się z katolikosem
Vazkenem, tym razem w Armenii, w jego salonie w Ecimiadzin w siedzibie ormiańskich
patriarchów, miejscu, gdzie, tłumacząc z ormiańskiego, zszedł Jedyny Narodzony.
Wręczyłem patriarsze dary, z którymi przybyłem, kilka książek w języku rumuńskim i
woreczek mąki kukurydzianej, bo tęsknił za mamałygą z Bukaresztu i za ludźmi, których
poznał, wiedział, kim jestem, ale nie wiedział, że jestem wnukiem Garabeta;
poinformowałem go o tym i czekałem, że patriarcha powie mi, co było do powiedzenia.
Ale w tamtym czasie katolikos był chory, podpierał sobie brodę i miał spokojny uśmiech.
Jeśli chodzi o to, czego chciałem się dowiedzieć, powiedział tylko tyle: „Garabet, tak,
tak…”. Tymczasem świat się zmienił, granice zaczęły przypominać mapy Noradungiana,
ale nie marzenia Generała Dro, bo Armenia była wtedy niezależną republiką, sprowadzoną
jednak do trzydziestu tysięcy kilometrów kwadratowych, odizolowaną i biedną. Być może
odpowiedź oczekiwana przez mojego dziadka po otrzymaniu trzeciego konika i o którą
spojrzeniem prosiłem go teraz, w jego imieniu, nie pasowała do nowych okoliczności.
Vazken Balgian, urodzony w Bukareszcie, nie przeszedł przez kręgi śmierci, ale był
przewodnikiem duchowym wielu ludzi, którzy doświadczyli tych mąk, i otrzymał od nich
władzę nad śmiercią, tak więc kiedy ją przywołał, pogodzony ze światem, przybyła i umarł
wkrótce po naszym spotkaniu. Słysząc nazwisko mojego dziadka i kiwając potakująco, być
może chciał mi dać do zrozumienia, że nie ma potrzeby, by powiedział, co było do
powiedzenia, skoro ci dwaj wkrótce mieli się spotkać.
Czwarty konik przybył niedługo po trzecim. „To z powodu Generała Dro – powiedział
dziadek. – Misak zadziałał szybko, by nikt nie pomyślał, że wraz ze śmiercią Generała
wszystko się skończyło. To znaczy, byśmy nie tracili nadziei”. „O jakiej nadziei mówisz,
Garbis? – westchnął Sahag. – Rozejrzyj się wokół nas … Same absurdalne rzeczy”. „Tym
bardziej…” – odrzekł dziadek. Posiedzieli jeszcze chwilę na dziedzińcu, patrząc na
drewnianego konika, dziadek zaznaczył jego nadejście, dodając nowy wiersz w zeszycie
poświęconym operacji „Nemesis”, i powiedział do Sahaga: „Chodźmy!”. Wsadzając
konika do kieszeni, wyszli na ulicę 6 Marca 1945, dawną ulicę Szaf, skręcili w ulicę
Przebiśniegów, a stamtąd na Garbarzy, ulicę cmentarną. Znaleźli na cmentarzu ormiańskim
odosobniony kąt, za każdym razem inny. Wystarczyło wykopać dwie łopaty ziemi, a
następnie, po pogrzebaniu konika, uklepać je z powrotem w tym samym miejscu, aby zrobić
kopczyk, który wygładzili dłonią. Potem dziadek, z zapału, jakiego dostawał pod wpływem
wilgotnej ziemi, którą zasypywał, odmówił Hair mer, czyli Ojcze nasz, i uczynił znak
krzyża. „To dziwne – powiedział Sahag – że nawet nie wiemy, kogo chowamy. I ktokolwiek
to był, nie mógł być chrześcijaninem”. „To nic nie szkodzi – odparł dziadek. – Jeśli jego
Bóg go nie przyjmie, to nie nasza sprawa, nam pozostaje krzyż i modlitwa”. W ten sposób
cyborium otrzymało nowe odpowiedzi, które powtarzały się, ludzie bowiem ich nie
rozumieli. A nocą na cmentarzu tliły się ognie żywiące się oparami zgnilizny. Piąty konik
przybył do naszego domu po kilku latach, gdy dziadek Garabet i Sahag Șeitanian uwierzyli,
że sprawy uspokoiły się definitywnie. Dlatego moi starzy Ormianie byli bardziej
zaskoczeni niż wtedy, gdy przyszedł pierwszy. Być może właśnie z tego powodu
zachowywali się mniej ostrożnie; a konik, zapomniany na półce, mrugał do mnie okiem i
myśląc, że to ja jestem tym chłopczykiem, od którego inny konik, podobny do niego, został
oddzielony prawie sześćdziesiąt lat temu, zgodził się zostać moją zabawką.
Kilka dni po przybyciu piątego konika, który wmieszał się pomiędzy moje zabawki,
zastrzelono prezydenta Kennedy’ego. Moi ormiańscy starcy zebrali się po raz ostatni w
grobowcu Seferiana. Drewniany konik wsunął się do mojej kieszeni i siedział tam
grzecznie tak długo, jak bawiłem się kasztanami i orzechami, które spadły na alejkę
cmentarza. Sahag patrzył badawczo na dziadka, ale dziadek rzucał mu surowe spojrzenia,
powstrzymując się zdecydowanie od napomknięcia o tych dziwnych wiadomościach
Misaka Torlakiana, nawet wtedy, gdy mój wujek Sahag skierował rozmowę na temat broni
Generała Dro.
Szósty konik przyszedł w niedługim czasie. To wtedy zgubił się mój. Z pewnością
Sahag, nie mogąc patrzeć, jak bawię się tym zwiastunem śmierci, ukrył go i zabrał na
cmentarz wraz z szóstym, pozwalając, by dziadek zmówił dwa razy Ojcze nasz. Ale praca
została wykonana. Konik wybrał mnie, a ja nie miałem wyboru i zostałem wyznaczony do
opowiadania.
Tymczasem sprawy zdawały się poprawiać. W 1964 roku ludzie, którzy zostali
uwięzieni z powodów politycznych, zaczęli wracać do domu. Po śmierci mojej prababci i
wujka Simona, kiedy miałem zaledwie dwa lata i nie pamiętam tego, Carol Spiegel był
trzecim umarłym spośród tych, których poznałem. Ale jego śmierć zobaczyłem tylko na
czarnej sukni, którą zaczęła nosić pani Spiegel. Ludzie dorośli mieli wiele przyzwyczajeń,
pili kawę, niektórzy, jak Ştefănucă Ibraileanu, palili, jeszcze inni, jak Ohanes Krikorian,
denerwowali się, a ich twarz stawała się niezwykle czerwona. Grali w warcaby lub
ghiulbahar, mieszając kości w kubku, mieli zatem różnego rodzaju nawyki, których nam,
dzieciom, nie wolno było ani próbować, ani naśladować. A śmierć zdawała się jedną z
nich. Nie wolno nam było pić kawy, ale czasami zlizywaliśmy ją po kryjomu, gdy trochę
kawy rozlało się na spodek, bo moim dziadkom, niosącym na środek podwórza tackę z z
filiżankami zaczęły drżeć ze starości ręce; podobnie nie mieliśmy prawa umierać, chociaż
śmierć pojawiła się już w mojej dziecięcej głowie, jak kawa, co rozlewa się na spodeczku.
Dziadek zamykał się czasami w pokoju, grał na skrzypcach i nucił rzewne pieśni.
Śmierć przychodziła do niego i rozmawiali o wielu umarłych, ona opowiadała mu o nich, o
dawnych umarłych, jedynych, o których miała prawo opowiadać, bo dawni umarli
naprawdę należeli do niej, nowi umarli pojawiali się za oknami, mieli blade policzki i
połyskujące oczy, przesączając się przez szybę gęsto, jak olej do ostatniego namaszczania.
Dziadek opowiadał umarłym o mnie, o naszych spacerach w parku, alejkami pośród
czerwonych kwiatów i ciężkich liści, o zabawach w zbijanie kasztanów, o wielorybie
imieniem Moby Dick, przywiezionym na Obor przyczepą, którego my, dzieci, oglądaliśmy z
przerażeniem, o tym, jak graliśmy razem na skrzypce i fortepian Serenadę Schuberta lub
Menuet Boccheriniego i jak próbowaliśmy wykorzystać nieuwagę światła, by
sfotografować lustra. Z tego wszystkiego śmierć rozumiała, że mój dziadek ma jeszcze
wiele do zrobienia na tym świecie, wymyślała jakąś wymówkę i odchodziła. W miejscu, w
którym przebywała śmierć nawet przez krótką chwilę, pozostawało coś, melancholia,
mgiełka na lustrze, naświetlona klatka fotograficzna, tak że dziadek wychodził z
zapadniętymi oczami, nie należało do niego mówić, bo nie odpowiadał, tylko siadał pod
morelą na podwórzu. Nowi zmarli schodzili z drzew, ześlizgiwali się po pniach, jak dziki
miód, wychodzili spośród traw, sycząc jak wąż domu, zniżali się ze złożonymi skrzydłami,
zataczając coraz mniejsze kręgi, i siadali w pobliżu, by słuchać, a dziadek czytał im z
Księgi szeptów, która pisała się, w miarę jak dorastałem, oni zaś dawali na to
przyzwolenie, ponieważ w przeciwieństwie do dawnych umarłych, nowi umarli
odnajdywali spokój, w miarę jak mówiło się o nich więcej. Potem dziadek zamknął księgę
i odłożył ją na bok. Stojąc na stole, spoglądał na niego siódmy konik. Nowi umarli
poszerzyli krąg, wciągając jedni drugich, aż zniknęli, odchodząc tam, skąd przybyli.
Zostawili po sobie chłodny wiatr, to był początek listopada. „Przyniosę zeszyt” –
powiedział Sahag Șeitanian. „To może nie być już konieczne – powiedział dziadek
Garabet. – Z tym konikiem jest coś dziwnego”. Był, jak inne, wyciosany w drewnie
scyzorykiem, widać było wyraźnie nacięcia ostrza, pysk wyszedł szpiczasty z powodu
skośnych krawędzi. „Jest biały – zauważył dziadek. – Inne były z surowego drewna
orzechowego, ten jest pomalowany”. „I co by to mogło znaczyć?”. „To jest inny rodzaj
konia, to koń ze snu. Był biały, koń ze snu Misaka, pamiętasz, galopował osiodłany, ale
sam, brocząc krwią”. „Ale ten konik jest tylko biały, to wszystko…”. „Można by
powiedzieć, że biały koń odnalazł w końcu, jeźdźca”. „A kto by to był?” – zapytał Sahag,
sam jadąc konno, pewnego dnia, pośród swoich snów. „Misak, oczywiście…”.
Tymczasem, wraz z uwolnieniem więźniów politycznych i po pokonaniu kryzysu
rakietowego, pojawiły się w Fokszanach w sprzedaży, w sklepach z urządzeniami
elektrycznymi, odbiorniki radiowe z pasmem krótkofalowym, co oznaczało, że mogliśmy,
zachowując odpowiednie środki ostrożności, słuchać w domu nawet Wolnej Europy, Radia
Wolność lub BBC. W ten sposób z minimalnie przekręconą gałką dźwięku, z przesuwanym
wśród trzasków drążkiem fal milimetrowych, radio stawało się postacią Księgi szeptów.
Zapewne właśnie z tego powodu członkowie rady parochialnej nie spotykali się już w
grobowcu Seferiana, ponieważ telefunken nie był już jedyną drogą dostępu, na falach
radiowych, do wolnego świata.
Odbiornik radiowy został zainstalowany w pokoju Sahaga, przykryty haftem
przedstawiającym trubadura Sayata-Novę. Podłączenie radia do wolnego świata było
prawdziwym rytuałem. Nam, dzieciom, broniono dostępu, podobnie kobietom, ale z
różnych powodów. Nam, bo można nas było pociągnąć za język w szkole na temat tego, co
się dzieje w domu, a kobietom, ponieważ niczego nie rozumiały, ale pragnęły zrozumieć i
dlatego cały czas prosiły o wyjaśnienia. Wujek Sahag podniósł haft i złożył go na stoliku
nocnym. Potem siadał i zapraszał dziadka, polecając, by przyniesiono sorbet. Szukanie
stacji radiowej obywało się zawsze w ten sam sposób, bo Sahag po każdej audycji
przełączał na długie fale, na których można było słuchać Radia Bukareszt. „Kto wie, oni są
wszędzie, żebyśmy się nie zdradzili jak głupcy”. „Jacy oni?” – dopytywała ciocia
Armenuhi przynosząc tacę z sorbetami. „Oni – odpowiadał Sahag – czyli ci, którzy nie są
nami”. Sorbet był różowy, przyrządzony z płatków róż z ogrodu, i kleisty, owinięty wokół
łyżeczki, a łyżeczka wsadzona do kryształowej szklanki z zimną wodą. Sorbetu nigdy nie
serwowano w filiżankach, ale w szklankach, najczęściej z kryształu, by przez ich
przejrzystość można było dostrzec różowawą pastę, jak owoc wody. Gdy sorbet się
kończył, oblizywany powoli jak karmelek i rozprowadzany czubkiem języka po
podniebieniu, ormiańscy starcy mojego dzieciństwa wypijali małymi łyczkami wodę, która
pozostała w szklance. Prawdopodobnie, przynajmniej dla moich starców, Sahaga czy
dziadka Setraka, zwyczaj ten pochodził z czasów wędrówek dzieciństwa po pustyni, gdy
woda, tyle, ile udało się jej znaleźć, była raczej smakowana niż pita.
Tak więc, z jeszcze nietkniętą tacą sorbetów, siadali w fotelach i nachylali się nad
radioodbiornikiem, jakby wszyscy trzej chcieli rozmawiać szeptem. Następnie Sahag
przełączał się na krótkie fale i zaczynał przesuwać wskaźnik na skali, przekręcając nad
wyraz powoli gałkę częstotliwości, towarzyszyła temu seria trzasków, szumów i
urywanych słów w różnych językach. „Szybciej – mówił dziadek – stracimy pierwsze
wiadomości…”. Sahag nie spieszył się, przesuwał wskaźnik trochę dalej, niż należało,
potem za daleko wstecz, badał miejsce, jakby chciał zwęszyć ofiarę, w końcu zatrzymywał
igłę pionowo, w najlepszym miejscu, słuchał przez chwilę, majstrował coś jeszcze
ostrożnie przy pokrętle, a potem potakiwał głową, zadowolony, i biorąc szklankę sorbetu,
pochylał czoło i zamieniał się w słuch. Choć kusiło ich, by czasem coś skomentować,
milczeli obaj do końca dziennika i tylko od czasu do czasu wymieniali porozumiewawcze
spojrzenia w stylu: „Dokładnie tak ci mówiłem…” (dziadek) lub „Mają, na co zasłużyli,
bolszewicy…” (Sahag), zostawiając komentarze na później, gdy kończyli sorbet i pili
małymi łykami różaną wodę.
Tamtego popołudnia ten rytuał został gwałtownie przerwany, gdy zabierając palce z
gałki, którą kręcił z powolną przyjemnością, Sahag Șeitanian, a następnie jego szwagier
Garabet Vosganian, podnieśli łyżeczki z sorbetem, by oblizać je czubkami języków. W
miejscu, w którym pochowali go pośpiesznie, pojawił się biały konik, rozgrzebał ziemię,
obszedł wokół kopczyk i stanął na tylnych nogach, zarżał, wzywając swego jeźdźca,
którego krew odpowiadała krwi na siodle i na uździe. Prezenter Radia Wolność
powiedział na początku programu w języku armeńskim, że rankiem tego dnia Misak
Torlakian zmarł w Montebello. Pochówek miał się odbyć dwa dni później na cmentarzu
Evergreen w tej samej miejscowości i oczekiwano wielu uczestników z licznej
społeczności ormiańskiej w Kalifornii. „Misak Torlakian, towarzysz broni Generała Dro”
– mówiono. Oczywiście ani słowa o operacji „Nemezis”. A tym bardziej o śnie z białym
koniem, teraz zamkniętym w malowanej skrzyni.
Było to wieczorem 12 listopada 1968 roku. Dokładna data zapewne nie ma żadnego
znaczenia, Księga szeptów, choć wypełniona cyframi jak książka do historii, nie jest
właściwie powiązana z żadną z tych cyfr. Prawdziwa historia, która zasługuje na
opowiedzenie, to taka, która, w każdej chwili, jeśli znajdzie się wystarczająco wielu do
opowiadania i równie wielu do jej pamiętania, mogłaby przekształcić się w legendę, a
wiec w możliwie najmniej dokładną opowieść. Użyłem cyfr nie dlatego, że potrzebowałem
więcej szczegółów w naszych opowieściach snutych szeptem, ale dlatego że był to jedyny
sposób, w jaki mogłem jasno przedstawić następstwo zdarzeń. Jeśli poza nią opowieść
może być odpowiednia do każdej chwili i każdego miejsca, wewnątrz niej istotne jest, aby
wiedzieć, kto kogo urodził, kto po kim dziedziczy i kto kogo przeklina oraz kto może zostać
bohaterem opowieści, a więc postacią, o której można opowiadać nawet po jej śmierci.
Księga szeptów jest pod tym względem niezwykła, bo w odróżnieniu od innych historii
tutaj śmierć jest tylko szczegółem, a ważniejsza niż śmierć, a zatem ważniejsza niż życie
jest pamięć.
Co do następstwa zdarzeń wiemy, że mój dziadek Garabet Vosganian nie czekał, aż
popołudniowy dziennik w Radiu Wolność dobiegnie końca. Podniósł się, stał tak przez
chwilę wyprostowany, wpatrując się w pustkę, po czym odwrócił się i ruszył niezdarnie w
kierunku drzwi. W istocie w kierunku przeciwnym do radia, aby oddalić się od źródła
hałasu, a następnie w stronę drzwi przesuwając nogę za nogą i ruszając sztywno ręką.
Szedł nad wyraz wymownie, więc właśnie z tego powodu u zwykłego człowieka, a tym
bardziej u osoby starszej jego chód wydawał się nieskoordynowany, tak jakby szli, gdyby
pozwolili nam na siebie popatrzeć, nowi umarli. Sahag podążył za nim z Yusufem nagle
rozweselonym i skaczącym wokół, bezzębnym i niewygodnym jak stara małpka.
Garabet, z powolnym chodem i pustką w oczach, przypomniał Sahagowi – i tak też
zrozumiał wesołość Yusufa – starców wlekących się w konwojach pomiędzy Meskene i
Deir ez-Zor i przestraszył się nie z powodu tej wizji, ale dlatego że była ona możliwa po
tak długim czasie. „Co ci jest Garbis?” – zapytał Sahag, torując mu drogę, to znaczy
otwierając mu drzwi i zabierając spod nóg donice z kwiatami i narzędzia ogrodnicze
zapomniane na alejce, o które dziadek Garabet mógłby się potknąć, gdy tak patrzył ponad
nimi. Dziadek usiadł na ławce pod morelą, Sahag poprawił mu miękkie poduszki i jedyne,
o czym wiedział, że mógłby dla niego zrobić, to iść przygotować dla nich dwie kawy:
jedną postawił przed dziadkiem, drugą wziął do ręki, popijał długimi łykami, mlaskając z
zadowoleniem, aby narobić dziadkowi smaku. „Co ci jest, Garbis?” – powtórzył, widząc,
że jego ostatnia próba przywrócenia mu zmysłów za pomocą aromatu kawy zawiodła. Gdy
dziadek podniósł jednak filiżankę do ust, by się napić, Sahag chciał go przestrzec, że kawa
jest gorąca, ale zdawało się, że dziadek nie odczuł poparzenia. Ten brak reakcji dowodził,
że jego nerwy wycofały się z koniuszków palców i zwinęły się w kłębek wokół serca. I
wtedy dziadek wypowiedział swoje ostatnie słowa, ale nie z poważną miną rzeczy
ostatecznych, lecz szeptem, co, jak zobaczymy później, miało dramatyczne skutki:
„Skończyło się… Wreszcie, się skończyło…”.
Tkwił w bezruchu, z prostymi plecami i rękami wspartymi na kolanach, starając się
utrzymać otwarte oczy, tak jak musieli tkwić jego krewni z Afion Karahisar lub inne głowy
rodzin w otoczeniu żon i dzieci na zdjęciach wykonywanych w okolicach roku 1915, kiedy
to Ormianie z terytorium Anatolii, jakby przeczuwając to, co miało dopiero nadejść,
decydowali się fotografować, gdy jeszcze wszyscy byli żywi. Gdyby, według nowego
porządku rzeczy, twarze z fotografii znikały wraz ze śmiercią sfotografowanego, te zdjęcia
wydawałyby się dziwne rok lub dwa po ich zrobieniu, z pustymi krzesłami, z prostymi
laskami nie podpierającymi nikogo, dziećmi zawieszonymi nad kolanami nieistniejących
matek albo matkami ściskającymi pustkę w zaokrąglonych ramionach, byłyby one raczej
fikcjami egzorcystów w poszukiwaniu narodu fantomów. Moja babcia Arşaluis i jej siostra
Armenuhi, żona Sahaga, patrzyły przerażone zza zasłony w kuchni. My, nie rozumiejąc nic i
uważając, że wszystko jest grą, z tą tylko różnicą, że w niektórych grach zwycięzcami są ci,
którzy pozostają, innym razem ci, którzy odchodzą, a więc my, dzieci, patrzyliśmy ukryci za
pniami jabłoni z głębi dziedzińca. A dziadek Garabet, nie zwracając uwagi na nikogo,
patrzył prosto, jakby czekał na sygnał fotografa, którego widział tylko on, aby ten uwiecznił
go na zdjęciu albo może powiedział mu, kiedy powinien z niego wyjść. Pozostał tak przez
chwilę, z wujkiem Sahagiem siedzącym naprzeciwko, zdezorientowanym, czekając, aż
pozostali nowi umarli usiądą po jego lewej i prawej stronie. Do momentu aż na naszym
podwórku utworzyło się zdjęcie grupowe, ze zmniejszającymi się głowami, w miarę jak
były coraz dalej. Potem gdy wszyscy się zebrali, fotograf podniósł ramię i opuścił je
nagłym ruchem wraz z iskierką światła rozgrzanego na tacce proszku. Od tego momentu
rozpoczęły się przygotowania mojego dziadka Garabeta do śmierci. Wstał niepewnie,
przynajmniej tak nam się wydawało, ale może on szedł prosto, zapominając już kołysać się
w rytm świata. Odszedł i zamknął się w swoim pokoju. Kobiety odetchnęły z ulgą, myśląc,
że to jedna z jego chwil wytchnienia w samotności, i czekały cierpliwie do wieczora, aż
poczuje się lepiej. Ale w tym czekaniu zastała je noc, zapomniały nawet wysłać nas do
łóżek i siedzieliśmy wszyscy pod drzwiami, których dziadek nie zamknął na klucz, ale
których nie śmieliśmy otworzyć. Zza drzwi słychać było rodzaj rzewnego, nieprzerwanego
śpiewu, jak pomruk obozów deportowanych z Deir ez-Zor, szept kogoś, kto już nie
przestaje wciągać powietrza do płuc, jakby chciał, by uszło z niego życie. To był lament,
bez smutku, jak średniowieczne szarakany lub buddyjska inkantacja, ison ze wszystkich
strun klatki piersiowej, wzywające śmierć – tę, która przychodziła po lud moich dziadków
zbyt wiele razy z zaskoczenia – by, przyniosła mu teraz dar, czyli przyszła wtedy, gdy jest
wzywana. Nad ranem nie było już słychać rzewnego jęku, który dobywał się z jego piersi, i
nagle na naszym podwórku pojawiło się mnóstwo ptaków.
Wuj Sahag pierwszy odważył się otworzyć drzwi i przejść przez próg. Dziadek leżał na
łóżku, żył jeszcze, odwrócił w ich kierunku twarz i spojrzał na nich. Jego czoło zrosiło się
potem i moja babcia otarła mu skronie rąbkiem długiej spódnicy. Nie odpowiadał na ich
pytania, „skończyło się” – powiedział zamiast niego Sahag, ale nie mógł dodać nic więcej
o drewnianych konikach, a zwłaszcza o ostatnim, białym koniku, który oznaczał, że krew,
płynąca strużką spod siodła i kapiąca z uzdy, przestała być krwią obcych, bo ci, co z woli
Boga dopuścili się nikczemności na ziemi, nie uciekli jednak przed sprawiedliwością
ludzką. Ludzie spełniający wolę Boga, który w dwudziestym wieku okazał się mniej
uważny niż wcześniej. I tak po ponad pół wieku lista Armena Garo wyczerpała się.
„Skończyło się” – wyszeptał dziadek do bogini Nemesis, która tańczyła boso, jej oczy
błyszczały, jej kostki ściskały bransoletki z dzwoneczkami. „Skończyło się” – wyszeptał, i
być może właśnie dlatego lub z powodu bębnów bogini mogła go nie słyszeć.
Babcia posłała po lekarza Zilbermanna, który tymczasem stał się Argintaru. Zbadał
dziadka, osłuchał jego serce, zmierzył mu ciśnienie, długo trzymał rękę na jego wilgotnym
czole i nic nie znalazł, przepisał tylko kilka lekarstw na wzmocnienie organizmu. Pozwolił
odprowadzić się wujkowi Sahagowi aż do bramy, przyglądał się ze zdziwieniem tym
wszystkim ptakom, wyrokując głośno, że prawdopodobnie spadnie śnieg, nie przyjął
pieniędzy za wizytę, a to już był niepokojący znak. I tym razem, jak między mężczyznami,
doktor Zilbermann powtórzył, że nie znalazł żadnej choroby, ale że najbardziej go martwi
ten rzewny jęk. „To nowa choroba – powiedział – spotkałem się z nią u naszych starych
Żydów, którzy wrócili z obozów, książki nie notują jej nazwy i nie znajdują dla niej
lekarstwa”.
Dziadek Garabet leżał około dwóch tygodni. Odmawiał jedzenia i pił tylko herbatę.
Dorośli siedzieli po kolei przy jego wezgłowiu i ocierali czoło, pot natychmiast zbierał się
ponownie, nie miał gorączki, ale jego czoło rosiło się, jakby ją miał. Tak że jego ciało, nie
otrzymując żywności, lecz tylko od czasu do czasu wodę zmieszaną z lekarstwami,
mającymi raczej na celu uspokoić tych, którzy mu je podawali, bo na niego nie miały
żadnego wpływu, usychało, mięśnie szczuplały i owijały się wokół kości, jakby były
krępującymi go grubymi sznurami, skóra rozciągała się na policzkach, kości jarzmowe
wyostrzyły się, uwydatniając garbaty nos, a oczy, nawet wtedy, gdy były na wpółotwarte,
otoczone przez wychudłe oczodoły, wydawały się wyłupiaste. Dziadek coraz bardziej
przypominał ojca Komitasa, w miarę jak dalej rosnąca mu broda z krzaczastej i popielatej
stała się przezroczysta i miękka i wyglądała jak kępki glonów po obu stronach twarzy.
Wtedy gdy zakrywano jego łysą głowę ręcznikiem do ocierania potu, przypominał maskę
pośmiertną generała Andranika. Gdy leżał przykryty kołdrą po samą brodę lub gdy otwierał
szeroko oczy, które oświetlały sucho i nienaturalnie bladość policzków, jego twarz znowu
się zmieniała. Zanim dotarł do własnej śmierci, przeszedł przez ciąg umarłych, którzy
odeszli przed nim. Każdy płód w łonie matki przypomina kolejno coś innego, najpierw
euglenę, potem larwę, rybę, trzonopłetwe uczące się włazić na ląd, stadia, które po
wyglądzie można by z łatwością uznać za nieforemne, gdyby nie odkryto ich znaczenia. O
tym, że ontogeneza powtarza filogenezę, miałem dowiedzieć kilka lat później w szkole.
Dziecko, zanim się urodzi, stając się sobą, przybiera twarze innych dzieci istniejących
przed nim. Mój dziadek leżał w łóżku spokojny, z rękami wzdłuż ciała, z na wpółotwartymi
oczami, niemal nieruchomymi, lecz przewracając się i zwijając w kłębek w łonie śmierci,
powtarzał twarze umarłych przed nim. Dopóki śmierć nie urodzi go dostatecznie starego, o
wyschniętych policzkach, zawijającego się jak mumia w swoje miękkie i wychudłe
mięśnie, z zimnym i jasnym czołem, będzie ponownie sobą, niczym dziecko śmierci.
Mój ojciec zdecydował, że nadszedł czas, byśmy pożegnali się z dziadkiem. Wziął nas,
mnie i mojego brata Melica, za ręce, pocałował nas i dodając nam otuchy, wepchnął do
pokoju dziadka, po tym jak babcia, dbając o sprzątanie, spryskała pokój perfumami, które
jednak zamiast odświeżyć powietrze, nadały mu ciężkości, i odsłoniła zasłony, byśmy
mogli go zobaczyć. Spojrzałem na lustro, którego nie zdołaliśmy sfotografować, i przez
chwilę myślałem o tym, że kąt, w którym znajdowały się oczy dziadka względem lustra, był
właśnie tym, którego wtedy tak długo szukaliśmy.
To był dla mnie nowy zapach, zapach powietrza zamkniętego wokół istoty, która raczej
wydycha je z siebie, niż wdycha. Usiedliśmy na wcześniej przygotowanych krzesłach,
powiedziano nam, byśmy zachowali milczenie i tak też zrobiliśmy, siedząc, jak dzieci, ze
złożonymi kostkami nóg i rękami na kolanach. Dziadek Garabet powoli odwrócił głowę w
naszą stronę i otworzył oczy. Tym razem były one czarne, miał rozszerzone źrenice,
próbując zobaczyć jak najwięcej, używając jak najmniej światła. To jest moje ostatnie
wspomnienie dziadka żywego, choć nie jest jasne, z której strony niebiańskiej granicy
nadchodziło to spojrzenie. Ale to było coś, co z pewnością chciał, by się zdarzyło, bo jak
mawiał dziadek Garabet żywy, każdy lud definiuje się przez coś, co nie pochodzi od nazwy
ani miejsc, ani umarłych, ani od twierdz, lecz jest tylko jego, a Ormian można zrozumieć
najlepiej za pośrednictwem ich oczu, dużych, w kształcie migdała, z podwiniętymi rzęsami,
grubymi brwiami, zacienione i melancholijne, nawet wtedy, gdy, rzadko, są jasne. Po
powierzeniu mi swojego spojrzenia dziadek Garabet niespodziewanie przemówił.
Miał nowy głos, dochodzący z wnętrza, ale słyszałem go tak, jakby mówił mi do ucha.
Poruszał ustami bardzo powoli, słowa były wydychane, nawet nie mówione, i dlatego
słychać było, jak wibrują. To, co mówił, zdawało się mieć szczególne znaczenie,
wydawało mi się, że go rozumiem, i uważałem, by nie stracić ani ułamka jego słów.
Właściwie nie pojmowałem niczego. Spojrzałem na mojego brata, który patrzył w podłogę,
zakłopotany. Potem za siebie, na tatę, który stojąc za naszymi plecami, odczytał moje
spojrzenia jak wołanie o pomoc i pogłaskał mnie po głowie. Ale ja chciałem się
dowiedzieć, czy oni coś rozumieją, podczas gdy oni robili po prostu to co należało, tylko ja
jeden dręczyłem się, by zrozumieć to, co było oczywiste dla wszystkich. Dziadek mówił
tym niezwykłym głosem, który zdawał się pochodzić z głębi jego jestestwa, z żołądka, był
zachrypnięty, jakby wydobywał się z gardła, był nosowy, miał zwięzłość powodowaną
spowolnieniem języka. Ale nie rozumiałem słów. Były spokojne, wypowiadane bez
smutku, odkrywały przede mną coś, co z pewnością chciałby, bym zrozumiał tylko ja, ale w
sposób, który nie pozwalałby mi przekazać tego dalej, dlatego wpatrywał się we mnie tym
ciemnym spojrzeniem. Znacznie później, kiedy odważyłem się zapytać ojca, Bergiego
Vosganiana, co powiedział wtedy dziadek, wyznał mi, że on też nie zrozumiał zbyt wiele.
To była mieszanina słów ze wszystkich języków, którymi mówił dziadek, zwłaszcza w
dzieciństwie, tureckiego, rosyjskiego, arabskiego, perskiego, ukrytych wspomnień,
nieprzeżutych kęsów, uciszonych obaw, słów słyszanych u wezgłowia innych konających i
powtarzane mnie, rzeczy, które powinienem był wiedzieć lub tylko wyczuwać intuicyjnie,
dlatego że należało je odkrywać powoli. Przeniósłbym moje dziecięce spojrzenia w inne
miejsce, to było zbyt wiele, niż mogłem zrozumieć, ale nie potrafiłem oderwać wzroku od
jego oczu. Mój dziadek powierzał mi coś, a ja chłonąłem wszystko, dopóki nie zamilkł
równie nieoczekiwanie, jak zaczął.
Gdy stałem się dostatecznie dorosły i zacząłem rozmyślać nie tylko o radościach i
lękach, ale i o słowach, zaskoczony zdałem sobie sprawę, że głos, który odbijał się echem
w moim uchu tym razem moimi słowami, był tamtym głosem mojego dziadka, niezwykłym,
stworzonym z wibracji, tak jak podobałoby się Arşagowi, dzwonnikowi, przytłoczonemu
pośród ptaków, które nadal schodziły w dół, by rozmawiano w idealnym świecie. Głos
dziadka stał się moim głosem wewnętrznym.
Krzyżmo jest odnawiane co siedem lat, nowe, sporządzone z esencji ponad stu gatunków
różnych roślin, wlewa się do tego starego i katolikos miesza je złotym ramieniem
zawierającym relikwie świętego Grzegorza Oświeciciela. To odnowione krzyżmo rozsyła
się do wspólnot ormiańskich na całym świecie, a w dniu Chrztu Pańskiego nalewa się je do
srebrnego ptaka, z którego dzioba spada kilka kropel do poświęcenia wody. Ja sam, kiedy
zostałem ochrzczony w posrebrzanej chrzcielnicy ormiańskiego kościoła pod wezwaniem
Najświętszej Marii Panny w Fokszanach, otrzymałem znak krzyża na czole namazany
tamtym krzyżmem, które, jeśli weźmiemy pod uwagę sposób, w jaki jest przygotowane
przez katolikosa, można by powiedzieć, że nadal ma w sobie kilka kropel pierwszych
olejów świętych, mieszanych nie złotym ramieniem, lecz prawdziwym ramieniem samego
Grzegorza Oświeciciela. Krzyżmo jest jednym z darów, jeszcze żywych, który podarowali
nam nasi dawni umarli. Otrzymałem od mojego dziadka wewnętrzny głos w taki sam
sposób, stare słowa mieszały się z nowymi. Ten głos wewnętrzny, przekazywany z
pokolenia na pokolenie, jest być może jeszcze jednym żywym darem otrzymanym od
dawnych umarłych. To jedna z hipotez, oczywiście. Uzyskam jej potwierdzenie dopiero w
chwili, gdy sam powierzę z kolei ten głos dalej, ale o tym będzie musiał opowiedzieć ktoś
inny.
Wszedłem do tamtego pokoju dopiero po tygodniu, gdy babcia Arşaluis ze zmysłem
praktycznym, jaki kobiety zachowują w tragicznych okolicznościach, zmieniła pościel,
odsunęła zasłony i otworzyła na oścież okna. Duże lustro pozostało zakryte aż do
czterdziestodniowej panichidy, ale mogę powiedzieć, że w tamtym czasie wszedłem kilka
razy do pokoju i odsunąłem trochę czarny woal, aby zajrzeć w taflę lustra jak przez
uchylone drzwi. Cieszyło się z otrzymywanego światła, jak uwiązane zwierzę, któremu
przynosisz coś do jedzenia.
Arşag, dzwonnik, siedział wśród ptaków i w miarę jak coraz gęściej obsiadały gałęzie
albo największe i najczarniejsze siadały ze złożonymi skrzydłami na alejkach i grządkach,
wzmagały w nim wrażenie, że przyszły po niego i z rozpostartymi ramionami prosił ptaki o
przebaczenie. A gdy pierwszy ptak usiadł mu na ramieniu, nie zważając na fakt, że to
właśnie łowca ptaków lub myląc go z pniem drzewa, Arşag poczuł, że nie ma już nic
innego do zrobienia, zapukał w okno kuchenne i dał babci znać, że idzie po księdza i po
pozostałych członków rady parochialnej. A że babcia Arşaluis siedziała skulona w fotelu,
przyciskając rąbek chusteczki do oczu, Arşag nie czekał, aż mu przytaknie, i ruszył do
bramy, odsuwając ptaki na bok jak kurtynę.
Weszli do kuchni i usiedli w milczeniu wokół stołu. Babcia położyła na środku talerz
małych i suchych ciastek i rozlewała do filiżanek kawę. Pili bez słowa. Młody
archimandryta, ojciec Zareh Baronian, siedział na honorowym miejscu, uczynił znak krzyża,
pozostali przyjęli błogosławieństwo, brali ciastka i po nasączeniu ich kawą mamlali je,
przesuwając z jednej strony ust na drugą, aby mogli je rozkruszyć między dziąsłami. Pili,
starając się nie siorbać, co podczas popijania kawy było dla nich nowym wyzwaniem.
Patrzyli w dół, każdy w obawie, by oczy pozostałych nie zachęciły właśnie jego, by wszedł
pierwszy, z zakłopotaniem, z którym mierzą się ludzie właśnie wtedy, gdy los innych
konfrontuje ich z własnym przeznaczeniem.
Măgârdici Ceslov zrozumiał, że ponieważ jest najmłodszy, jemu najłatwiej się na to
zdobyć, zebrał się na odwagę i wszedł do środka. Spowiło go czarne światło i drzwi
zamknęły się za nim. Pozostali podnieśli głowy i czekali.
– Myśli, że znajduje się w grobowcu Seferiana – powiedział Măgârdici Ceslov po
wyjściu i usiadł.
Może świat, taki, jakim go znał, skurczył się do wielkości grobowca Seferiana, a
grobowiec powiększył się w zakresie nowego świata. Wtedy wszedł Arşag, dzwonnik.
Jako że nie mógł usłyszeć dziadka Garabeta i niewiele rozumiał z ruchu jego warg, może
dlatego, że było zbyt ciemno albo dziadek mówił, nie poruszając wargami, Arşag położył
mu dłonie na piersi, rozpoznając w ten sposób wibracje.
– Myśli, że jest dzwonem – powiedział Arşag, pokazując dłonie.
– Myśli, że jestem Antonem Merzianem – powiedział zdziwiony drugi szewc z ulicy
Dużej i Zjednoczenia, Krikor Minasian.
– Myśli, że jestem Krikorem Minasianem – powiedział, wychodząc, Anton Merzian. –
Co z punktu widzenia śmierci, wychodzi na to samo, prawda?
Gdy Ovanes Krikorian miał wejść do dziadka, ojciec Baronian zatrzymał go, podnosząc
prawą rękę z palcem wskazującym w górze, a środkowym złączonym z kciukiem na znak
Archanioła Michała.
– Pozwól wejść innym – powiedział archimandryta Baronian. – Ty już jesteś martwy,
czy to dla ciebie ważne, co mówi?
– Ale ja nie chcę usłyszeć, co mówi – wyszeptał Ovanes Krikorian. – Chcę z nim
porozmawiać. Stęskniłem się za nim, chcę go zobaczyć.
– Zdobądź się jeszcze na odrobinę cierpliwości. A wszystko inne niech Bóg ci
przebaczy!
Następnie wszedł Ştefănucă Ibrăilenu, który, nim się podniósł, wypuścił jeszcze dym z
papierosa, by było jasne, że nadal żyje.
– Myśli, że jestem jego ojcem – powiedział stary Kevork, którego nie znałem, i nikt go
nie zapytał, jak to zrozumiał, skoro dziadek Garabet, biorąc go za swego ojca, z pewnością
mówił do niego po ormiańsku lub turecku.
Vrej Papazian przebywał u niego dłużej. Nabrał odwagi, czekając, a może dlatego, że
był poczciwy i słuchał z większą cierpliwością. Kiedy wyszedł, patrzyli na niego z
zaciekawieniem.
– Myśli, że zrozumiał – powiedział. Agop Aslanian, syn kapłana Dageada, wyszedł
wzburzony.
– Myśli, że ja to on – powiedział, prosząc spojrzeniem o pomoc.
Następnie wszedł Sahag Șeitanian.
– Myśli, że jest sobą!
– A więc nadszedł czas – powiedział młody archimandryta Zareh Baronian. Wszedł do
dziadka, dał mu ostatnie namaszczenie i uwolnił.
Tak oto w nocy z 27 na 28 listopada 1968 roku mój dziadek Garabet zmarł
przygotowany. Nam, dzieciom, nie wolno było wchodzić do domu dziadków w dni
poprzedzające pochówek. Byliśmy przyjmowani przez ciotkę Armenuhi w rzędzie domów
z naprzeciwka. O tamtym czasie i o dziadku wiem tylko, że w niewytłumaczalny sposób
jego czoło nadal zraszało się potem, co sprawiło, że dopóki oznaki śmierci nie stały się
oczywiste, doktor Zilbermann wierzył, że chodzi o śmierć kliniczną. Ale coś takiego nie
było w naturze mojego dziadka.
Z powodu tego potu, który na początku był gorący, a potem nie tak zimny jak być
powinien, znaczna część jego ciała po prostu ulotniła się jak zapomniana na słońcu woda.
Przypomniałem sobie później, pomagając złożyć do trumny mojego drugiego dziadka,
Setraka Melichiana, o tym, co się wydarzyło podczas śmierci dziadka Garabeta; był lekki
jak ptak, jego kości stały się porowate i kruche. A ptaki czuwały wokół. Rozpierzchły się
znacznie później na drzewa cmentarza, a potem do zajezdni dworca kolejowego, gdzie
między dwiema lokomotywami stacjonowały wagony z pszenicą.
Orszak wyruszył spod kościoła ormiańskiego i przebył drogę cyborium, ulicą Garbarzy,
a następnie przeszedł przez tory kolejowe. Mantu już umarł, a muzykanci z zespołu się
rozproszyli i nie miał kto rozdzielać dymów, powstrzymać te parujące przed unoszeniem
się z ziemi, a te pochodzące z nieba przed opadaniem, tak więc tego ostatniego dnia jesieni
1968 roku miasto spowijała delikatna mgiełka. Wydawało mi się, gdy szedłem za
ciężarówką na której umieszczono trumnę na nazbyt kolorowym jak na tę okoliczność
dywanie, że uczestniczę w czymś niezwykłym, ogromnym orszaku, na który cały świat
patrzy z zapartym tchem. Byłem pogrążony w bólu, ale również dumny z mojego cierpienia
dziecka i z tego, że ludzie zatrzymywali się na chodniku i obserwowali nas, odkrywając
głowy i czyniąc znak krzyża.
Teraz, jeśli dobrze sobie przypominam, było tylko kilkadziesiąt osób, raczej
rozproszona grupa ludzi niż orszak w najlepszym tego słowa znaczeniu. Nigdy nie będzie
tak wielu ludzi jak wtedy podczas chowania cyborium, jak podczas gromadzenia
wątpliwości dotyczących jutrzejszego dnia.
Teraz, pisząc Księgę szeptów, rozumiem, że mój dziecięcy chód za pojazdem, który
wiózł powoli trumnę, nie zatrzymał się na rogatce Câmpineanca, tam gdzie na drożynie, po
prawej stronie, zaczynał się cmentarz ormiański. Szedłem powolnym krokiem, odziany w
płaszcz w kratę, odziedziczony, jak to wtedy bywało, po starszym bracie, tymczasem moje
ręce i nogi wydłużyły się, płaszcz stał się za mały, jak ubranie, które ledwie daje się zapiąć
na piersi, urosłem, stałem się nastolatkiem, odziedziczyłem ciemne migdałowe oczy
mojego ludu. Gdy babcia Arşaluis, ciocia Armenuhi, wujek i Sahag Șeitanian, a potem
dziadek Setrak Melichian i babcia Sofia znużyli się, wsadziłem i ich na ciężarówkę, by
odpoczęli na kwiecistym dywanie. Od tamtego momentu moje życie było w dużej mierze
tamtym chodem, powtarzanym za kimś zbyt znużonym, i zacząłem rozumieć, że choć nie
wiem jak czułbym się samotny, przede wszystkim istnieje samotność orszaku. Nie
wychodziłem przed szereg, byłem najbliżej, nie mogłem przyspieszyć, bo zmarłych nie
można wyprzedzić. Oni też nie mogli się pospieszyć. Zatrzymaliśmy się, jedni zakłopotani,
inni wybici ze swoich myśli, przed opadającym szlabanem. Dziadek był cierpliwym
człowiekiem, nigdy nie widziałem, by się spieszył. Jedyny raz, kiedy wspominamy o moim
dziadku, jak biegł w dzień Bożego Narodzenia 1944 roku, z pudełkiem butów w ręce,
słysząc za sobą, obok ciężarówki z plandeką, która wiozła moich wujów Hovnanianów i
innych na Syberię, trzask magazynku pistoletu, który mierzył w niego lufą. Często
widziałem go w bezruchu, ale nigdy nie tracił czasu i nie czekał bez powodu. Może to
czekanie za opadłym szlabanem miało swój sens, zatrzymali się wszyscy przed poprzeczką
w biało-czerwone paski, z latarnią dyndającą pośrodku, samochód, mgła, mieszająca niebo
i ziemię, my i ptaki. Pociąg do Bukaresztu nadjechał powoli od strony dworca, zatrzymał
się na chwilę w poprzek drogi, ten sam pociąg, który woził w naszych opowieściach tak
wiele postaci, a one pojawiły się, wyglądając z okna, mój wujek Sahag Șeitanian udający
się do Bukaresztu z jutowymi workami pod pachą, aby w czasie głodu napełnić je pszenicą
w Krajowej, lub wracający z mapami Michaela Noradunghiana, Harutiun Fringhian
opatulony w znoszony płaszcz na sztywnym od potu smokingu i dźwigający swoje torby z
orzechami, Misak Torlakian z drewnianym konikiem w kieszeni, wujek Simon w drodze do
portu, a stamtąd wzdłuż morza, i tak wielu innych wyruszających w podróż, żegnających się
lub zatrzymujących, by zawołać dziadka, aby wsiadał. I być może to się naprawdę
zdarzyło, lokomotywa zagwizdała nagle wesoło i oddaliła się, ciągnąc za sobą wagony,
mgła zmieszała się z parą lokomotywy, podobnie i ptaki, orszak ruszył dalej, ciężarówka
przejechała, trzęsąc się po torach, trumna podskakiwała jak żywa, a potem wszystko
odbyło się zgodnie z obrządkiem. Młody archimandryta Zareh Baronian wznosił modły
swoim pięknym głosem, wtórował mu Arşag, dzwonnik, który patrzył przestraszony na
ptaki, nie wiedząc, czy przyszły po dziadka Garabeta, czy po niego, co jak się okazało
później, było prawdą i dla jednego, i dla drugiego.
Wokół otwartego grobu zebrała się rodzina, mój ojciec trzymał za rękę nas, dzieci,
patrzyliśmy w dół, na czubki naszych butów, przestraszeni własną ciekawością, która
popychała nas, by spojrzeć prosto w twarz śmierci, babcia Arşaluis, podchodząca od czasu
do czasu do trumny, by otrzeć dziadkowi pot, który nadał rosił mu czoło, potem ciotka
Armenuhi i wujek Sahag, niosąc na ramieniu czarnego ptaka z twarzą Yusufa, ptaka z
rodziny kruków, tych, które żyją bardzo długo, przypominając uporczywie, że wspomnienia
przeżyją nas samych. Potem drugi krąg, członkowie rady parochialnej, sąsiedzi i inne
osoby, których nie znałem, a które wślizgnęły się do orszaku, pragnąc być świadkami tego
wydarzenia, jakim jest śmierć, właśnie dlatego że skądinąd w ich życiu nic się nie działo.
Za nami opadła ta sama delikatna mgiełka, ale nie sięgała linii zmrożonych traw w
listopadzie, lecz utrzymywała się nieco wyżej, aż na wysokości człowieka, bo w
odróżnieniu do naszych oczu, które ich nie widziały, mgły rozróżniały nowych umarłych,
siedzących w szerszym kręgu, i opadły tylko do wysokości ich ramion. Ale to, co jednak
postrzegaliśmy na wysokości oczu, też było czymś w rodzaju mgły, lecz bardziej
czerwonawej, dlatego że u nowych umarłych widzieliśmy jedynie niezagojone jeszcze rany.
Potem zbliżyliśmy się, by pocałować, nim zamkną trumnę, czoło zmarłego. Ja, z
zamkniętymi oczami, prowadzony przez mojego ojca. Jako że babcia nie nadążała z
wycieraniem kropli potu, poczułem zimne czoło, wilgotne jak pień drzewa, a na ustach
pozostał mi słony smak rozstępującego się morza. Oczywiście w pewnym sensie śmierć
chciała mojego dziadka żywego. Przed zamknięciem trumny Sahag Șeitanian położył obok
ikony, umieszczonej w rękach zmarłego złożonych na piersi, by chronić przed diabłem
ciało, które nie mogło już samo się bronić, zeszyt w grubej oprawie, w którym były
zamknięte historie Operacji „Nemesis” i galop drewnianych koników, i powtórzył, podczas
gdy archimandryta odmawiał Hair mer, szepty, które wyzwoliły dziadka: „Skończyło się,
wreszcie się skończyło…”.
Ale tak długo, jak będzie istniał lęk na świecie, Księga szeptów się nie zakończy, a
słowa wyszeptane przez dziadka nie będą miały mocy prawd ostatecznych. Tym razem mój
mądry dziadek się mylił. Nie skończyło się jeszcze. Pięć lat później w Los Angeles, w
hotelu Baltimore, stary Ormianin w wieku prawie osiemdziesięciu lat, urodzony zatem w
tym samym czasie co Księga szeptów, niejaki Kurken Yanikian, zabije z pistoletu
tureckiego konsula i jego sekretarza. I aby tamten wiek, dwudziesty po Chrystusie, pozostał
nie tylko wiekiem zdziwienia i tułaczek, lecz także absurdu, oto jak wraz z Księgą szeptów
ów wiek, niczym wąż, który, aby tworzyć krąg doskonały, zaczyna gryźć własny ogon,
powraca do Trabzonu. Tam dokładnie sto lat po narodzinach Misaka Torlakiana przyszedł
na świat, w tureckiej rodzinie, chłopiec, który od najmłodszych lat wychowywany w imię
nienawiści zabije, 19 stycznia 2007 roku, ormiańskiego dziennikarza Hranta Dinka. Gdy na
spuszczaną do grobu trumnę spadły grudy ziemi, opuściliśmy cmentarz, my na nasz, dziadek
na swój sposób, podobnie i ptaki. Pozostała jedynie mgła, całe konwoje przezroczystych
istot idących powoli, nienaturalnie, jak sen przeżywany na opak, tyle żyć nieprzeżytych,
rodzących dzieci i wnuki, które nie żyły, i spowijając ich towarzyszy na ziemi, bohaterów
tej książki oraz innych, które dopiero zostaną napisane, w delikatną mgiełkę nowych i nie
do końca nazwanych umarłych, słodko-gorzką melancholię, jak powietrze, przez które nie
przefrunął żaden ptak.
►●◄
{1} Ţuică (wym. tzuika) – tradycyjny alkohol rumuński przypominający śliwowicę,
sporządzany z różnych owoców, najczęściej na bazie śliwek (wszystkie przypisy pochodzą
od tłumaczki).
{2} Między 21 i 23 I 1941 r. członkowie faszyzującego ruchu Żelaznej Gwardii (tzw.
legioniści) zbuntowali się przeciwko władzy chcącej ograniczyć niektóre ich uprawnienia.
{3} Popularna na Bałkanach gra w karty.
{4} C. Petrescu, Fram Niedźwiedź polarny, przeł. Danuta Bieńkowska, Warszawa
1968.
{5} Więzienie wykorzystywane przede wszystkim do przetrzymywania więźniów
politycznych w okresie reżimu komunistycznego.
{6} Familiarny zwrot kierowany do starszej kobiety.
{7} Sumanele Negre (Czarne Sukmany) – organizacja antykomunistyczna, założona
przez Gavrilę Olteanu (1888–1946), działająca na obszarach Năsăud i Vatra Dornei w
latach 1944–1946.
{8} Geamparale – nazwa rumuńskiego tańca ludowego oraz melodia, do której
wykonuje się taki taniec.
{9} Koliwa (colivă) – gotowana pszenica zmieszana z cukrem i zmielonymi orzechami,
ozdobiona słodyczami i cukrem pudrem, którą częstuje się na pogrzebach i uroczystościach
upamiętniających zmarłych. Potrawę poświęca się w cerkwi w pierwszy piątek wielkiego
postu na pamiątkę cudu św. Teodora Tyrona.
{10} Mititei – w kuchni rumuńskiej danie z kilku gatunków mięsa mielonego,
zmieszanego z różnymi przyprawami, w kształcie kiełbasek, przyrządzane na grillu;
przypomina znane na Bałkanach ćevapčići.
{11} Bat-o vina! (rum.) – Przeklęta!
{12} Aiud i Poarta Albă – więzienia lub komunistyczne obozy pracy przymusowej. W
Poarta Albă więźniowie polityczni byli zmuszeni do pracy w ekstremalnie trudnych
warunkach przy wykopie kanału między Dunajem a Morzem Czarnym.
{13} Według rumuńskich wierzeń ludowych w każdym domu, w jego fundamentach, pod
progiem, mieszka wąż, którego uważa się za opiekuna domu. Wierzy się też, że strzeże on
cennych przedmiotów zakopanych pod domem lub w jego pobliżu, takich jak pieniądze,
złoto, biżuteria itp.
{14} Sergiu Malagamba (1913–1978), rumuński kompozytor, aranżer, dyrygent i
perkusista. Na początku lat czterdziestych rozpoczęła się moda na ekscentryczny ubiór,
nazwany „malagamba”. Jej początki nie są udokumentowane; jedni utrzymują, że moda
przywędrowała z Włoch, inni, że wylansował ją sam Sergiu Malagamba niecodziennym
sposobem ubierania się. Podczas reżimu Antonescu moda ta była zwalczana przez władze i
uznana za nieprzyzwoitą; pogłoski o tym, że zapoczątkował ją Malagamba, sprawiły, że
artysta został aresztowany i umieszczony na krótki czas w obozie w Târgu-Jiu.
{15} Partia İttihad ve Terraki Cemiyeti, czyli ugrupowanie Młodych Turków.
{16} Cozonac – ciasto drożdżowe, przypominające w smaku babkę wielkanocną.
{17} CAP – skrót od rum. Cooperativa Agricolă de Producţie, odpowiednik polskiego
PGR-u.
{18} W 1964 roku w wyniku amnestii Gheorghego Gheorghiu-Deja zwolniono
wszystkich więźniów politycznych.
{19} Baron (orm.) ‒ pan.
{20} Obecnie góry Nur.
{21} Ana Pauker (1893–1960) odgrywała wiodącą rolę w ustanowieniu reżimu
komunistycznego w Rumunii. Była pierwszą kobietą wicepremier i minister spraw
zagranicznych w historii tego kraju.
{22} Pastrima – suszone i mocno przyprawione mięso, głównie wołowe; sugiukh –
rodzaj suszonej kiełbasy.
{23} „Iskierka” ‒ oficjalna gazeta Rumuńskiej Partii Komunistycznej.