Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 350

Fot.

Ján Belák

Pavol Rankov

(ur. 1964 w Popradzie)

Jeden z najciekawszych współczesnych pisarzy słowackich. Na co dzień

pracuje jako wykładowca na Uniwersytecie Komeńskiego w Bratysławie.

Jego twórczość tłumaczona była na kilkanaście języków. Rankov

opublikował trzy zbiory opowiadań. Ich polski wybór ukazał się w 2011 r.

pod tytułem Bratysława jest mała. W 1995 r. pisarz otrzymał prestiżową

Nagrodę im. Ivana Kraski, przyznawaną debiutującym słowackim autorom.

Historyczna powieść Rankova Zdarzyło się pierwszego września (albo

kiedy indziej) (2008, wyd. pol. 2013) została uhonorowana w 2009 r.

Europejską Nagrodę Literacką, w 2020 roku Europejską Nagrodą

Książkową oraz kilkoma prestiżowymi słowackimi wyróżnieniami, a jej

polski przekład w 2014 roku otrzymał Literacką Nagrodę Europy

Środkowej "Angelus". W Książkowych Klimatach, oprócz nagrodzonej

książki, ulazły się dramaty na jej podstawie, a także kolejna powieść –

Matki. Słowackie wydanie Legendy o języku zostało opublikowane w 2018


roku. Najnowszą książką Rankova jest zbiór bajek Princezné a princovia

(Księżniczki i książęta, 2020).


Tomasz Grabiński

Absolwent filologii słowackiej na Uniwersytecie Jagiellońskim, w latach

2009 – 2014 wicedyrektor Instytutu Polskiego w Bratysławie oraz II

sekretarz Ambasady RP w Słowacji. Obecnie pracuje jako bibliotekarz w

Miejskiej Bibliotece Publicznej we Wrocławiu, gdzie współorganizował

polską edycję festiwalu literackiego Miesiąc Spotkań Autorskich.

Tłumaczy z języków czeskiego i słowackiego, oprócz literatury pięknej

– eseje i prace historyczne. W 2014 roku otrzymał nagrodę dla tłumacza

książki uhonorowanej Literacką Nagrodą Europy Środkowej „Angelus”.

Była to pierwsza powieść Pavla Rankova, Zdarzyło się pierwszego września

(albo kiedy indziej). Dla Książkowych Klimatów przetłumaczył ponadto

dwie inne książki tego autora: powieść Matki oraz Zdarzyło się pierwszego

września (albo kiedy indziej). Dramat, a także Opowieść o rzeczywistym

człowieku oraz Okrutny maszynista (z Justyną Wodzisławską) Pavla

Vilikovskiego.
Niniejsza książka została napisana podczas wyszehradzkiego

stypendium literackiego w Pradze w 2017 roku dzięki wsparciu

Międzynarodowego Funduszu Wyszehradzkiego oraz czeskiego

Instytutu Sztuki.

Tłumacz dziękuje Literackiemu Centrum Informacyjnemu (LIC) za

możliwość pracy nad przekładem podczas pobytu rezydencyjnego

w Bańskiej Szczawnicy w ramach programu Trojica AIR.


Autor dziękuje za cenne fachowe rady, wyjaśnienia i materiały

przede wszystkim prof. Janowi Matějce z Kapituły Metropolitalnej

św. Wita w Pradze oraz dr. Jergušowi Sivošowi z Instytutu Pamięci

Narodu w Bratysławie. Pełną odpowiedzialność za jakiekolwiek

nieścisłości faktograficzne ponosi wyłącznie autor.


Z Handlovej do Pragi
(1968 – 1972)
Tak czy owak, nie ma on dzisiaj charakteru teoretycznego, lecz

mieści się w ramach naszego żywego doświadczenia. Pomyślmy

choćby o dwu tzw. „patologiach” – o dwu „chorobach władzy”:

faszyzmie i stalinizmie. O tym, że wciąż wydają nam się one aż tak

szokujące, przesądza – wśród wielu innych powodów – to, iż

pomimo swej historycznej indywidualności nie były całkiem

oryginalne. Wykorzystały one tylko i rozbudowały mechanizmy,

występujące już w szeregu innych społeczeństw. Więcej nawet:

mimo szaleństwa, trawiącego je od wewnątrz, potrafiły posłużyć się

większością kategorii i narzędzi naszej racjonalności politycznej.

Michel Foucault, Podmiot i władza

Federalne Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, opierając swoją

wszelką działalność na celach i wytycznych zatwierdzonych przez

najwyższe organy Komunistycznej Partii Czechosłowacji, zajmuje

się zarządzaniem sprawami państwowymi Czechosłowackiej

Republiki Socjalistycznej w zakresie kompetencji określonych

w konstytucji, ustawach i innych, powszechnie obowiązujących

przepisach i rozporządzeniach rządu CSRS.

Rozkaz Ministra Spraw Wewnętrznych CSRS nr 44 / 1969


Od końca lat sześćdziesiątych Július Dobrotka śledził najpierw wszystkie

informacje na temat projektów praskiego metra, a potem już te poświęcone

jego budowie, z entuzjastycznym zainteresowaniem, które czasem

przeradzało się w rozmarzone wizje. Wyobrażał sobie, że on też stanie się

jednym z budowniczych tego wyjątkowego dzieła, przy pomocy

najnowocześniejszych maszyn będzie drążyć tunele dla tego drugiego pod

względem nowoczesności środka transportu. Ten pierwszy,

najnowocześniejszy, stanowiły naturalnie rakiety, które wcześniej lub

później wylądują na Księżycu. Nie wątpił, że już za parę lat człowiek

będzie spacerował po powierzchni Księżyca, ale ta wizja aż tak go nie

ekscytowała, ponieważ była odległa od codzienności miliarda mieszkańców

Ziemi. Pan Dobrotka nie spoglądał w górę ku niebu, ale w dół, ku

podziemiom, gdzie spędził sporą część swojego życia.

Dobrotkowie mieszkali w Handlovej, tam też ojciec rodziny pracował

w Kopalniach Węgla i Lignitu. Swojemu dorastającemu synowi Tomášowi

czytał wszystkie wiadomości na temat kolei podziemnych, na jakie natrafił

w gazetach i czasopismach, próbował mu też tłumaczyć różnice

technologiczne między sposobami drążenia sztolni górniczych i tuneli kolei

podziemnej. Chłopiec, który już od dawna miał sprecyzowane

zainteresowania historyczne, tylko kiwał w milczeniu głową, nigdy o nic

nie pytał ani nie przejawiał większego zainteresowania.

Natomiast żonie Annie Július Dobrotka starał się wyjaśnić, jaka jest różnica

między budowaniem metra, które wkrótce będzie przewozić ludzi z jednego

krańca pulsującej nowoczesnej aglomeracji miejskiej na drugi,

a wydobywaniem węgla brunatnego, który na zawsze pozostanie tylko

lignitem, kaustobiolitem, a ściślej mówiąc, masą martwych kamieni,

z których część jest wprawdzie ozdobiona odciskami organizmów


roślinnych, ale również ten ornament tylko potwierdza, że epoka węgla

zakończyła się w trzeciorzędzie, nie później niż dwa i pół miliona, a nie

wcześniej niż sześćdziesiąt pięć milionów lat temu. Jedno czy drugie, i tak

jest to niewyobrażalnie dawno. Zwęglone szczątki martwych roślin nie

czeka już nic innego tylko spalenie, przy czym wówczas trafia do powietrza

szkodliwy dwutlenek węgla wraz ze zmienną ilością jeszcze bardziej

szkodliwego dwutlenku siarki, nie mówiąc już o arsenie i rtęci. Te trucizny

naprawdę zabijają, są niszczycielami życia.

Pani Dobrotková słuchała z pobłażliwym uśmiechem entuzjastycznych

wykładów męża na temat kolei podziemnych w metropoliach świata.

Czasem jednak zmuszała się do tego, ponieważ jakiekolwiek grzebanie

w podziemiach, kopanie sztolni czy drążenie tuneli kojarzyło jej się przede

wszystkim z olbrzymim osuwiskiem, jakie przed kilkoma laty zniszczyło

sto pięćdziesiąt domów w Handlovej, nie wspominając o uszkodzonych

drogach, wodociągach i przewodach elektrycznych. Anna Dobrotková była

nauczycielką historii i geografii w ogólnokształcącej szkole średniej

w Prievidzy, właśnie przemianowanej na gimnazjum, i bardziej niż

marzenia męża o postępie technicznym w zakresie transportu podziemnego

cieszyło ją to, że syn interesuje się historią. Była przecież druga połowa lat

sześćdziesiątych XX wieku i w Czechosłowacji o wielu powojennych

wydarzeniach zaczęło się już mówić publicznie całkiem inaczej niż do tej

pory. Pani Anna przypuszczała, że dobrzy historycy, którzy opiszą dzieje

kraju bez przeinaczeń i przemilczeń, będą równie potrzebni społeczeństwu

co dobrzy inżynierowie od budowy kolei podziemnej.

Ona sama też zaczęła ostrożnie zajmować się tematem, o którym jeszcze

parę lat temu można było wyłącznie milczeć. Skromnie planowała, że może

kiedyś napisze niewielką broszurę o Krikehajcach, Niemcach z regionu


Górnej Nitry, których pamiętała ze swoich lat szkolnych; przecież

w Handlovej, czyli w Krickerhau, było ich wtedy więcej niż Słowaków,

a teraz właściwie nie ma ani jednego. Zapisywała sobie pojawiające się

w narzeczu Górnej Nitry słowa pochodzenia niemieckiego, odwiedziła

kilkoro starszych osób i zanotowała ich niechętnie przywoływane

wspomnienia. Szczególnie interesowało ją to, co działo się przed

zakończeniem wojny. Przypominała sobie koleżanki ze szkoły i ich matki,

które pod koniec zimy 1945 roku żegnały się z płaczem, nie chciała jednak

zapisywać emocji i wrażeń, ale jak najwięcej faktów. Ustalała, na podstawie

jakiej decyzji niemal wszyscy Niemcy z Górnej Nitry wyjechali przed

nadejściem frontu, próbowała znaleźć informację, ilu z nich należało do

Deutsche Partei czy oddziałów Heimatschutzu, ilu zginęło na froncie, a ilu

trafiło do niewoli i na długie lata skończyło w gułagu. Bo o obozach na

Syberii także zaczynało się już ostrożnie mówić. Panią Annę interesowało

przede wszystkim, choć to już nie była historia, co dziś dzieje się

z Niemcami z Handlovej, jak zorganizowali sobie życie w Niemczech, jak

wspominają rodzinne miasto albo, na przykład, gdzie żyją jej dawne

koleżanki ze szkoły i z sąsiedztwa, których imiona i twarze okolone

długimi warkoczami wciąż pamiętała. Mieszkają w NRD czy NRF?

W 1968 roku pani Dobrotková znalazła sobie dodatkowe zajęcie. Razem

z proboszczem z Handlovej rozpoczęła wśród mieszkańców zbiórkę na

odnowienie barokowego wnętrza kościoła świętej Katarzyny. W czasie

wojny został on poważnie uszkodzony wskutek walk, a zakończona przed

dziesięcioma laty odbudowa w niewielkim stopniu uwzględniła jego

przedwojenny wygląd. Odnowienie choćby tylko majestatycznego ołtarza

stanowiłoby piękny gest przypominający umiejętności starych mistrzów,

byłoby też hołdem dla rozwiniętego poczucia estetyki mieszkańców sprzed

wieków.
Tylko że w sierpniu do Czechosłowacji wkroczyły wojska okupacyjne

i sytuacja zaczęła się zmieniać. Koło historii ruszyło w przeciwnym

kierunku. Alexander Dubček i reformatorscy komuniści kierujący krajem

ustępowali z kolejnych stanowisk. W kwietniu 1969 roku Dubčeka zastąpił

Gustáv Husák, który poddał druzgocącej krytyce całe reformatorskie

kierownictwo partii komunistycznej. Gwałtownie odwoływano tych ludzi

z wszelkich funkcji. W sierpniu, w pierwszą rocznicę interwencji wojsk

radzieckich, Milicja Obywatelska wraz z oddziałami ochotniczymi ostro

zainterweniowały przeciwko demonstrantom. Tym samym zostało

definitywnie potwierdzone, że państwo czechosłowackie utożsamiło się

z własną okupacją.

Nadal dochodziło do czystek, nie zatrzymały się one na poziomie

ministrów, przewodniczących wojewódzkich rad narodowych czy

sekretarzy komitetów wojewódzkich partii komunistycznej i nie ustały

nawet na poziomie przewodniczących powiatowych rad narodowych

i sekretarzy komitetów powiatowych partii. W kwietniu 1970 roku w partii

komunistycznej rozpoczęła się wymiana legitymacji członkowskich

połączona z weryfikacją poglądów poszczególnych osób. Jeśli okazałoby

się, że przed dwoma laty ktoś popierał poglądy prawicowo-

rewizjonistyczne, oportunistyczne czy antysocjalistyczne, to odebrano by

mu starą legitymację i nie wydano już nowej. W ten sposób

z Komunistycznej Partii Czechosłowacji zostało wykluczonych niemal pół

miliona członków, także dlatego, że wielu gorliwych sekretarzy sporządziło

wytyczne dla podporządkowanych sobie komisji, określające liczbę osób,

które mają zostać wykluczone. Zadaniem komisji było osiągnięcie

wyznaczonych wskaźników.
– Z partii komunistycznej można wykluczyć tylko kogoś, kto wcześniej

się do niej zapisał, prawda? – Pan Dobrotka się uśmiechnął.

– Nie mów tak. – Pani Dobrotková się skrzywiła. – Wykluczono

przeważnie porządnych ludzi. Przeraża mnie, kto tam zostanie w tej ich

partii.

– No kto niby? Sami komuniści. – Na twarzy pana Dobrotki znów

pojawił się ironiczny grymas.

Tyle że nie skończyło się jedynie na czystkach w partii komunistycznej.

Coraz bardziej konsekwentnie i surowo były oceniane postawy, opinie

i czyny – choć tych w 1968 roku nie było za wiele – również całkiem

nieistotnych ludzi. Przy czym nauczycieli, kształtujących młode pokolenie

socjalistyczne, ustrój wcale nie uważał za nieistotnych. Wręcz przeciwnie,

zgodnie z odkurzonymi ideałami bolszewickimi o zaostrzeniu walki

ideologicznej to właśnie pedagog o właściwym światopoglądzie mógł

wyrwać dziecko ze szponów reakcyjnego wychowania w rodzinie

kontrrewolucyjnej.

Dokładnie w ostatnim dniu roku szkolnego 1970 / 1971 dyrektor

wezwał niepozornym gestem profesor Dobrotkovą. Zasugerował jej

delikatnie, że podczas niedawnej narady w wydziale oświaty Miejskiej

Rady Narodowej pewna towarzyszka zasugerowała mu, że jej samej zostało

zasugerowane, by zainteresowała się nauczycielką historii w gimnazjum,

która w kryzysowym roku 1968 przejawiła niebywałe zainteresowanie

stanem kościoła i, tak przy okazji, obecnie też regularnie uczestniczy

w nabożeństwach, co może nie musiałoby przeszkadzać w profilu

kadrowym nauczycielki wychowania fizycznego, ale tu mówimy o historii,

a ta wraz z wiedzą o społeczeństwie stanowi przedmiot najmocniej

kształtujący światopogląd młodych ludzi, więc dyrektor w końcu

zasugerował profesor Dobrotkovej, że zostało mu zasugerowane, iż jeśli


sytuacja zacznie się zaostrzać – a przecież już od dawna tak jest – to on

potem nie będzie miał wielkich szans, by pozostawić Aničkę w szkole,

skoro sam jest tylko szeregowym dyrektorem gimnazjum. I to nawet bez

czerwonej legitymacji, a tacy dyrektorzy stanowią coraz większy

ewenement.

Po drodze do domu pani Dobrotková zrozumiała, że jeśli wyrzucą ją ze

szkoły, to bardzo szybko mogliby wyrzucić też jej syna. W przyszłym roku

Tomáš miał zdawać maturę i nawet jeśli pozwolono by mu skończyć szkołę

średnią, to nie miałby żadnych szans, by dostać się na studia z profilem

kadrowym syna zwolnionej nauczycielki.

Całkiem niespodziewanie w głowie Anny Dobrotkovej zrodził się plan.

– Julko, a co gdybyś jednak napisał do tej Pragi, że chciałbyś budować

to ich metro? Masz przecież potrzebne doświadczenie oraz dyplom

zawodowy – powiedziała do męża, gdy ten wrócił z popołudniowej zmiany.

Wydział kadrowo-personalny Metrostavu był latem 1971 roku zawalony

przychodzącą korespondencją. Swoje dokumenty wysłało tam tysiące

wykluczonych komunistów, których wyrzucono również z pracy i teraz

szukali zatrudnienia odpowiadającego ich nowej pozycji społecznej.

I w tym morzu podań od rozbitków politycznych pojawił się list od

towarzysza ze Słowacji, jakiego w tym przedsiębiorstwie rzeczywiście

potrzebowali. Wykwalifikowany górnik z dwudziestoletnim stażem,

członek Brygady Pracy Socjalistycznej, który nigdy nie został usunięty

z partii. W odpowiedzi kierowniczka wydziału kadrowo-personalnego

potwierdziła, że ze względu na to, iż towarzysz Dobrotka ma rodzinę, to

natychmiast po rozpoczęciu pracy w Metrostavie może zostać wpisany na

listę oczekujących na mieszkanie zakładowe.


Towarzyszce Dobrotkovej, starającej się w szkole średniej w Pradze

o posadę nauczycielki historii i geografii, dyrektor gimnazjum w Prievidzy

już na początku wakacji napisał opinię, zgodnie z którą wyżej wymieniona

ma pochodzenie robotniczo-chłopskie i dlatego zawsze, szczególnie jednak

w kryzysowym okresie roku 1968, wychowywała swoich uczniów w duchu

marksizmu-leninizmu oraz internacjonalizmu proletariackiego, nigdy nie

dała się porwać awanturniczym prawicowym ekscesom politycznym,

a wręcz przeciwnie, brała udział w czynach społecznych na rzecz

upiększania otoczenia szkoły, po lekcjach prowadziła kółko „Nasze

korzenie”, w ramach którego poznawała wraz z uczniami historię ruchu

robotniczego w miejscu zamieszkania i okolicy, ma także głęboko

zakorzeniony światopogląd materialistyczny. Na zakończenie opinii

towarzysz dyrektor musiał wprawdzie przyznać, że niżej wymieniona nie

jest członkinią KPCz, ale w tym samym zdaniu dodał, że nigdy też nią nie

była – nie musiał już podkreślać, że skoro wcześniej nie należała do partii,

to teraz nie została z niej wyrzucona.

Gdy pani Dobrotková przeczytała opinię, objęła dyrektora z wdzięcznością.

– Ma pan odwagę jak kamikadze – powiedziała.

– Jeśli ma pani na myśli odwagę samobójcy, to się zgadzam. Gdy to

pisałem, czułem się, jakbym popełniał zawodowe harakiri – burknął

dyrektor.

Wieczorem ocenę kadrową swojej żony przeczytał też pan Dobrotka.

– Wyobraź sobie, jaką będą mieli opinię o tobie ci, którzy przeczytają to

w Pradze – śmiał się. – Gdybym był dyrektorem szkoły, na pewno nie

przyjąłbym takiej bolszewickiej świni.

– Július, mówisz o mnie! I to w obecności naszego syna! – Pani

Dobrotková poczuła się urażona. – A poza tym nie wyślę tej opinii do
jakiejś szkoły w Pradze, ale do Wydziału Oświaty Miejskiej Rady

Narodowej, a tam siedzą same bolszewickie świnie.

Przed rozpoczęciem roku szkolnego 1971 / 1972 sytuacja kadrowa wśród

praskich nauczycieli szkół średnich była katastrofalna z dwóch powodów.

Jeszcze nie udało się zapełnić luki po kilkuset nauczycielach, którzy

wyemigrowali wskutek okupacji radzieckiej, a już powstały nowe braki

w rezultacie niedawnych weryfikacji partyjnych, po których do

najpotężniejszej fali zwolnień doszło właśnie w resorcie oświaty. Podanie

od towarzyszki ze Słowacji dotarło w samą porę.


Tydzień pierwszy
Społeczeństwo takie jak nasze zna, rzecz jasna, procedury

wykluczenia. Najbardziej oczywista, najbliższa nam to zakaz.

Dobrze wiemy, że nie mamy prawa powiedzieć wszystkiego, że nie

możemy mówić o wszystkim w każdej sytuacji, wreszcie – że byle

kto nie może mówić o byle czym. Tabu przedmiotowe, rytuał

okoliczności, uprzywilejowane lub wyłączne prawo podmiotu

mówiącego – oto gra trzech typów zakazu, które przecinają się,

wzmacniają i kompensują, tworząc złożoną sieć, nieustannie

ulegającą modyfikacjom.

Michel Foucault, Porządek dyskursu

Kontrwywiad czechosłowacki opiera się w swojej działalności na

pomocy osób, z reguły obywateli czechosłowackich, które są

skłonne i mogą pomagać kontrwywiadowi w zadaniach związanych

z udaremnianiem działalności wywrotowej nieprzyjaciela

zewnętrznego i wewnętrznego.

Rozkaz Ministra Spraw Wewnętrznych CSRS nr 8 / 1972


W poniedziałek 2 października 1972, czyli pierwszego dnia semestru

zimowego, Tomáš Dobrotka usiadł w sali wykładowej w ostatnim rzędzie.

Przed paroma tygodniami przeczytał – zapewne w czasopiśmie

popularnonaukowym „100 + 1” prenumerowanym przez ojca – że wielu

ludzi w restauracji czy kinie zajmuje najchętniej takie miejsca, by mogli

mieć tuż za sobą ścianę. Podobno jest to atawistyczne zachowanie z czasów

prehistorycznych, kiedy człowiek znajdował się w nieustannym zagrożeniu

i ściana jaskini czy nawisu skalnego gwarantowała, że z tamtej strony nie

nadejdzie żaden atak. Tomášowi jako miłośnikowi historii ta teoria bardzo

się spodobała – na pozór bezsensowne przyzwyczajenie, którego logikę

odkryje tylko ten, kto wie coś o życiu przed pięćdziesięcioma tysiącami lat.

Jeśli u niego przypadkiem nie funkcjonował odziedziczony instynkt, to

siadał w narożniku celowo. Przyszły historyk przyswajał sobie mądrości

pradawnych przodków.

Kiedy Tomáš wszedł do sali, siedzieli tam tylko dwaj nowi studenci.

W odróżnieniu od niego byli ostrzyżeni na krótko i mieli na sobie garnitury

z poliestru, w związku z czym Tomáš od razu się przestraszył, że już

pierwszego dnia dopuścił się wobec etykiety akademickiej

niedopuszczalnego i niczym nieusprawiedliwionego faux pas (ten zwrot

poznał niedawno, a gdy potem nauczył się też jego wymowy, stał się jego

ulubionym). Chłopcy zajęli miejsca w pierwszym rzędzie, Tomáš dopiero

w ostatnim, skąd miał dobry widok na nowe koleżanki i kolegów.

Wchodzili do pomieszczenia równie niepewnie jak on, przelatywali szybko

wzrokiem z jednej strony sali na drugą, kierowali swoje „cześć” gdzieś

w stronę podłogi i bez większego zastanowienia zajmowali jedno

z wolnych miejsc. Na szczęście nikt więcej nie miał już na sobie garnituru.

W sumie zatem to ci dwaj popełnili faux pas, ucieszył się Tomáš. Tylko że

od razu zdał sobie sprawę, że musi już zacząć myśleć inaczej, ponieważ
swobody akademickie powinny oznaczać tolerancję dla jakiegokolwiek

stroju, czyli także brązowych garniturów kolegów w pierwszym rzędzie.

Ale nawet ta myśl mu się nie spodobała, ponieważ niestosowne było już

przecież samo pojęcie swobód akademickich. Nawet słowo „wolność”

niemal znalazło się w 1972 roku w Czechosłowackiej Republice

Socjalistycznej na indeksie, a w prasie codziennej posługiwano się nim

przeważnie z pejoratywnym wydźwiękiem.

Mama wielokrotnie ostrzegała Tomáša, by na uczelni się pilnował

i uważał na to, co mówi, nie tylko przed wykładowcami, ale też

w obecności kolegów i koleżanek. Wszędzie dookoła szalała normalizacja,

jak miał w zwyczaju dodawać ojciec, więc obywatel Czechosłowacji mógł

swobodnie wybrać już tylko to, czy będzie narzekał na pogodę, czy na piłkę

nożną. Oczekujący w napięciu na rozpoczęcie zajęć Tomáš przypomniał

sobie natychmiast sytuację, w której ojciec po raz ostatni narzekał na futbol.

Reprezentacja Czechosłowacji nie zakwalifikowała się na niedawne

mistrzostwa Europy w Belgii, natomiast ruscy, ci wstrętni okupanci,

zdobyli srebro. Tomáš próbował wytłumaczyć ojcu, że to nie do końca tak,

bo przecież najlepsi zawodnicy radzieccy, czyli obrońcy Rewaz

Dzodzuaszwili i Murtaz Churcilawa, to nie są Rosjanie, ale Gruzini. Ojciec

tylko machnął ręką ze złością. Mama, zapewne po to, by skierować myśli

ojca na inne tory, spytała wówczas, jak się wiedzie Lackowi Petrášowi.

Z piłkarza, który dorastał w Baníku Prievidza, dumny był cały powiat

(włącznie z Handlovą), przecież przed dwoma laty, na mistrzostwach świata

w Meksyku, strzelił gola Brazylii. Ale podobnie jak o jego strzałach nie do

obrony mówiło się wszędzie o geście, który wykonał chwilę później –

Petráš, reprezentant komunistycznej Czechosłowacji w piłce nożnej,

uklęknął i się przeżegnał. A po golu, który parę dni później strzelił

Rumunii, zachował się tak samo. Tomáš jednak dobrze pamiętał, że


podobnie jak po mistrzostwach Europy w 1972 roku ojciec przeklinał już

po mistrzostwach świata dwa lata wcześniej, ponieważ oprócz dwóch goli

Petráša cała drużyna czechosłowacka nie zdobyła już ani jednego więcej

i wróciła do domu z trzema porażkami i bardzo słabym bilansem

bramkowym.

Hokejem na lodzie ojciec Tomáša się nie interesował. Chyba dlatego, że

nie umiał jeździć na łyżwach i nigdy w życiu nie trzymał w rękach kija

hokejowego. Pan Dobrotka miał wątpliwości, czy to jest w ogóle sport,

skoro gracze chronią głowy w kaskach i przez to wyglądają jak jego

koledzy z Kopalni Węgla i Lignitu w Handlovej albo z praskiego

Metrostavu. Jeśli ojciec Tomáša interesowałby się hokejem, to z pewnością

obejrzałby z synem dzień wcześniej, w niedzielę 1 października,

towarzyski, ale tym bardziej prestiżowy, mecz Czechosłowacji z kanadyjską

drużyną reprezentującą ligę NHL. Pan Dobrotka tylko na chwilę stanął

przed telewizorem i stwierdził, że grają ze sobą dwa zespoły zawodowców,

tylko że w przypadku pierwszego z nich utrzymuje się to w tajemnicy

i okłamuje cały świat, że socjalistyczny sport wyczynowy jest czysto

amatorski, podczas gdy ta druga drużyna jest z tego dumna, ponieważ bycie

zawodowcem oznacza występy na najwyższym poziomie. Według Tomáša

w tym meczu nie zaprezentowali się na poziomie arbitrzy. Byli to

Czechosłowacy, którzy zapewne za bardzo się starali być bezstronni wobec

Kanadyjczyków. Za to obie drużyny grały wspaniale. Rezultat 3 : 3

stanowił właściwie zwycięstwo Kanady, bo jeszcze na parę sekund przed

końcem wygrywała Czechosłowacja. Taki remis bardziej bolał Tomáša niż

przegrana.

O wiele lepszymi osiągnięciami zawodowymi mogli pochwalić się

amatorscy hokeiści czechosłowaccy podczas mistrzostw świata w Pradze

w kwietniu 1972 roku. Zdobyli wówczas złoto. Pamiętny był zwłaszcza


drugi mecz ze Związkiem Radzieckim. To jakby rewanż za okupację

w 1968 roku. Czechosłowacja wygrała 3 : 2 i Tomáš ciągle miał przed

oczami zwycięskiego gola, bombę Jaroslava Holíka wystrzeloną

niespodziewanie z niezwykłej pozycji. Pana Dobrotkę podczas mistrzostw

w hokeju pochłonęło całkiem inne niebywałe wydarzenie związane

z bombą. Dwaj mężczyźni porwali samolot transportowy z Czechosłowacji

do RFN (i grozili pilotom bombą). Niespełna dwa miesiące później grupa

dziesięciu młodych ludzi porwała do Niemiec Zachodnich kolejny

czechosłowacki samolot. Ci nawet za bardzo się nie odgrażali, od razu

zastrzelili pilota.

Właściwie pana Dobrotkę oprócz piłki nożnej nie interesował żaden

inny sport. Nie obserwował nawet rywalizacji podczas igrzysk

w Monachium, które zakończyły się zaledwie przed paroma tygodniami.

Podczas olimpiady ojciec Tomáša interesował się tylko polityką

i terroryzmem. Czwartego września członkowie palestyńskiej grupy

terrorystycznej zaatakowali kwatery olimpijczyków z Izraela, a dzień

później zamordowali jedenastu członków kadry. Pan Dobrotka śledził

w telewizji czechosłowackiej i w audycjach zagranicznych rozgłośni

radiowych wszystkie informacje – rekapitulacje ataku, żądania porywaczy,

reakcje rządu izraelskiego, transport porwanych na lotnisko i nieudaną

interwencję niemieckiej policji. Podczas niedzielnego obiadu powiedział

żonie i synowi, że ci ludzie, miał na myśli terrorystów, są tacy sami jak

hitlerowcy. Najpierw zabijają Żydów, ale wkrótce będą zabijać każdego, kto

jest inny od nich. I dodał, że broń dostarczają im ruscy i Czechosłowacy, co

dla niego nie stanowi żadnego zaskoczenia. Pani Dobrotková

zaproponowała, żeby po obiedzie pomodlili się za ofiary zamachu.

Tomáš przerwał swoje wspominanie, gdy tylko na sali pojawił się młody

mężczyzna, który na planie zajęć został podpisany jako adiunkt. Rozejrzał


się zarozumiale po pomieszczeniu, po czym uśmiechnął i semestr mógł się

rozpocząć.

– Dzień dobry, towarzyszki i towarzysze! Nazywam się doktor PhDr.

Bořivoj Šindelář. Posiadam jeszcze, pisany po nazwisku, tytuł kandydata

nauk CSc., ale nie przywiązuję wagi do tytułów, więc proszę się tak do

mnie nie zwracać. Witam was na Wydziale Filozoficznym słynnego

Uniwersytetu Karola! Większość wykładów i ćwiczeń będziecie mieli

w tym budynku, na Náměstí Krasnoarmějců. W waszym nauczaniu będą

brali udział koledzy z różnych komórek wydziału, przede wszystkim

z Katedry Historii Czechosłowacji, którą z organizacyjnego punktu

widzenia również ja reprezentuję, następnie z Katedry Historii Powszechnej

i Prahistorii, w skład której wchodzi Zakład Prahistorii znajdujący się na

ulicy Celetnej numer 20, Katedry Nauk o Starożytności Antycznej, która

ma siedzibę w budynku przy ulicy Ovocní Trh numer 5, oraz Katedry Nauk

Pomocniczych Historii i Archiwistyki. Oprócz tego, jak już pewnie wiecie

z planu zajęć, będziecie mieli też przedmioty ogólnowydziałowe, na

przykład historię międzynarodowego ruchu robotniczego i Komunistycznej

Partii Czechosłowacji albo wychowanie fizyczne, które są prowadzone

przez inne komórki. Musicie jak najszybciej się w tym zorientować.

W odróżnieniu od szkoły średniej od tej pory będziecie odpowiedzialni

sami za siebie. Ja wprawdzie będę waszym opiekunem roku – to ktoś jak

wychowawca klasy, ale na wyższym szczeblu – jednak istotą naszej

współpracy będzie fakt, że wszyscy jesteście pełnoletni. Każdy towarzysz

i każda towarzyszka w tym pomieszczeniu ma skończone osiemnaście lat,

prawda?

Uśmiechnięty doktor Bořivoj Šindelář omiótł pewnym siebie wzrokiem

salę wykładową. Część studentów i studentek pokiwała twierdząco głową,

ale na większości twarzy widoczne było raczej pełne emocji oczekiwanie.


Tomáš też siedział w napięciu. Wykładowca ciągle się uśmiechał. Jakby nie

miał przed sobą swoich nowych studentów, ale przyjaciół z czasów

własnych studiów, z którymi w końcu się spotkał. Tomášowi od pierwszej

chwili ta chęć kolegowania się Šindelářa wydała się nie tylko fałszywa, ale

też bardzo źle zagrana.

– Będę pełnił funkcję waszego opiekuna roku, jeśli zatem będziecie

mieli jakiekolwiek problemy, z którymi nie będziecie mogli sobie poradzić

w poszczególnych komórkach wydziału, możecie zwrócić się z tym do

mnie. Naturalnie nie przyszliście studiować po to, żeby mieć problemy, ale

żeby zostać kompetentnymi historykami. Ze mną będziecie mieli przedmiot

historia Czechosłowacji I. Ściślej mówiąc, będę miał z wami jedne zajęcia

z tego przedmiotu. Jak wiecie, w środę drugie zajęcia z historii

Czechosłowacji I będzie miała z wami koleżanka doktor Skýbová. Jest to

wybitna specjalistka, która przedstawi wam całościowy obraz naszej historii

aż do roku tysiąc czterysta trzydziestego czwartego… Czemu właśnie do

tysiąc czterysta trzydziestego czwartego?

– Bitwa pod Lipanami. Koniec ruchu husyckiego – odezwało się

jednocześnie kilka osób z sali.

– Zgadza się! Dokładnie! – ucieszył się adiunkt.

Tomáš był ciekaw, o czym zatem będzie mówił na swoich zajęciach

doktor Šindelář, skoro doktor Skýbová przedstawi całościowy zarys na

swojej drugiej połowie zajęć.

Šindelář znów się szeroko uśmiechnął.

– Przypuszczam, że wybraliście studia historyczne, ponieważ

interesujecie się tym kierunkiem. A my was przekonamy, że historia to nie

jest nudne przesiadywanie w archiwach, ale poszukiwanie interesujących

odpowiedzi na dobrze zadane pytania. Na przykład… – Doktor Šindelář


ucichł na chwilę, jakby szukał naprędce jakiegoś przykładu, ale Tomáš

podejrzewał, że ta pauza jest z góry przygotowana i wyćwiczona. – Nauką

pomocniczą historii jest też językoznawstwo historyczne. Pochodzeniem

słów zajmuje się etymologia. Jakie jest pochodzenie słowa „semestr”, które

z pewnością jest jednym z najczęściej pojawiających się w waszych

dyskusjach?

Adiunkt rozglądał się z ciekawością po sali. Wydawało się, że nikt nie

wie.

– Koleżanki i koledzy, podpowiem wam: słowo „semestr” składa się

z dwóch słów łacińskich.

Dziewczyna w drugim rzędzie podniosła rękę.

– Semi to jest przedrostek, który oznacza, że coś jest połowiczne.

Czyżby „pół roku”?

– Tylko że „rok” to jest annus, anno. A zatem nie, koleżanko! – Doktor

Šindelář cieszył się ze swojego zwycięstwa. – Ktoś jeszcze spróbuje? Nie?!

A zatem moja kolej. Łacińskie słowo semestris składa się z dwóch słów.

Sex oraz mestris. Sex nie oznacza „seks”, ale „sześć”. Ale co to jest mestris,

towarzyszki i towarzysze?

Nikt nie zareagował. Jakby koleżanki i koledzy Tomáša przedwcześnie

pogodzili się z tym, że nie rozwiążą zagadek adiunkta.

– To mogłyby wiedzieć raczej koleżanki. – Doktor Šindelář wyszczerzył

zęby. – To co, wiemy? Nie? Łacińskie mestris i nasze menzes, czyli

„miesiączka”, czy te słowa nie są do siebie podobne? Mensis to po łacinie

„miesiąc”. A teraz połączmy sex oraz mensis i wyjdzie nam „semestr”, czyli

„sześć miesięcy”. Naturalnie wasz semestr jest krótszy, ale też ustalenie,

kiedy, jak, gdzie i dlaczego semestr stał się okresem krótszym niż sześć

miesięcy, to jest badanie historyczne, które powie nam wiele na temat

ówczesnego szkolnictwa i wykształcenia. Badania historyczne są zawsze


interesujące, czasem jednak mogą być też bardzo ekscytujące. Podam

znowu przykład.

Tomáš docenił, że tym razem doktor Šindelář nie zniżył się do tego, by

udawać, że szuka jakiegoś ekscytującego przykładu w swojej nabitej

wiadomościami pamięci.

– Jako obiecujący adepci nauk historycznych z pewnością

odnotowaliście w naszych środkach masowego przekazu informację, że

w maju została wyciągnięta z sarkofagu szklana trumna ze szczątkami Jana

Nepomucena albo, jakby ktoś przez przypadek chciał tak powiedzieć,

świętego Jana Nepomucena. Szczątki zostały poddane szczegółowej

analizie naukowej. No i teraz, już za parę tygodni, za pomocą najnowszych

narzędzi i metod naukowych w Dziale Antropologicznym

Muzeum Narodowego zostanie zbadana złota skrytka, w której rzekomo

powinien znajdować się słynny święty język Nepomucena. Dokładnie ten

język, który ponoć nie uległ procesom rozkładu, więc leży w skrytce jak

żywy. Musimy w pełni zaufać rezultatom badań tego konsylium

antropologiczno-lekarskiego, przecież w jego skład oprócz czołowych

specjalistów czechosłowackich wchodzi też jeden pierwszorzędny ekspert

francuski, możemy zatem nawet mówić o międzynarodowym zespole czy

kolektywie naukowców. Chociaż, przyznajmy, niektórzy koledzy historycy

jeszcze dziś z trudem przyzwyczajają się do tego, że nagle w badaniach

historycznych pojawiła się antropologia, która opiera się na

niepodważalnych badaniach przyrodniczych. Koledzy są przyzwyczajeni,

by polegać przede wszystkim na ówczesnych źródłach pisanych, tylko że

właśnie one bywają często subiektywne i podporządkowane okresowi

swojego powstania. Historia korzysta też z innych źródeł uzyskanych przez

klasyczne nauki historyczne, do których należy na przykład archeologia.


Kto nam wymieni nauki pomocnicze historii? – spytał nagle doktor

Šindelář.

– Archiwistyka, heraldyka, numizmatyka – odparł siedzący w pierwszej

ławce chłopak w garniturze.

– A czym zajmuje się sfragistyka? – spytał adiunkt jego sąsiada.

– Sfragistyka zajmuje się starymi odznaczeniami – odparł pewnie

student.

– Nie, odznaczeniami zajmuje się falerystyka. – Wykładowca pokiwał

palcem wskazującym. – Sfragistyka analizuje pieczęcie. Bez obawy, tego

wszystkiego już wkrótce nauczy was kolega doktor Šisler na swoich

zajęciach z nauk pomocniczych historii.

Asystent przesuwał wzrokiem po sali, jakby się zastanawiał, jakie kolejne

pytanie powinien zadać studentom. W końcu zaczął mówić afektowanym

głosem, jakby zadawał im zagadkę.

– A czy wy, młodzi historycy czechosłowaccy, znacie legendę o Janie

Nepomucenie?

Tomáš ją znał, przecież na rynku w Handlovej znajdowała się kapliczka

świętego Jana Nepomucena, a mama opowiadała mu o nim kilka razy

w dzieciństwie. Nie podniósł jednak ręki, ponieważ jego antypatia do

doktora Šindelářa przerodziła się już w jednoznaczne potępienie, zaliczył

adiunkta do podstępnych agentów-prowokatorów, próbujących za pomocą

wyrafinowanych metod ustalić, którzy studenci są wierzący, by móc o nich

wspomnieć w swoim najbliższym raporcie dla kierownictwa wydziału,

komitetu partii czy nawet Służby Bezpieczeństwa.

Doktor Šindelář znów powoli omiótł wzrokiem studentów, a skoro nikt

nie kwapił się do odpowiedzi, mówił dalej sam:


– Nepomucen będzie głównym, choć nie jedynym tematem mojej części

przedmiotu historia Czechosłowacji I. Został on wprawdzie

zakwalifikowany jako wykład, ale my połączymy wykład z seminarium.

Będzie to bardziej ekscytujące i dynamiczne. Zgadzacie się?

Tomášowi sprawiło radość, że wszyscy powstrzymali się od wyrażenia

swojej zgody. Doktora Šindelářa jednak to nie zniechęciło i z niemal

niegasnącym uśmiechem mówił dalej:

– Paradoksem historii jako nauki, i dotyczy to też naszej historii

marksistowskiej, jest to, że bezwzględnie musi zajmować się nie tylko

faktami, ale też legendami. W nich może się znajdować ziarnko prawdy, ale

równie istotne jest odkrycie, pod jakim względem są one błędne lub nawet

celowo zakłamane. Teraz zapewne nadchodzi chwila, gdy odkryjemy, jaką

mieszaninę kłamstw i półprawd stanowi też legenda o Janie Nepomucenie.

Tak przy okazji, jak później zobaczymy, już samo nazwisko Nepomucen

jest fałszywe. Zresztą, jak cała legenda o nim, która opiera się na bardzo

nieprawdopodobnym założeniu, że to właśnie on był spowiednikiem

czeskiej królowej Zofii, czyli małżonki Wacława IV. Kiedy panował

Wacław IV?

– W drugiej połowie czternastego i na początku piętnastego wieku –

odpowiedziała natychmiast dziewczyna, która wcześniej nie wiedziała, jak

jest „rok” po łacinie.

– Dobrze, ale bądźcie bardziej precyzyjni! Chcę usłyszeć lata! –

Towarzysz adiunkt się nie poddawał.

– Umarł zaledwie kilka lat po spaleniu mistrza Jana Husa. Czyli

zakładam, że między tysiąc czterysta siedemnastym a tysiąc czterysta

dwudziestym rokiem – spróbowała inna studentka.

Doktor Šindelář podniósł z powagą palec wskazujący.


– Wacław IV, od tysiąc trzysta sześćdziesiątego pierwszego do tysiąc

czterysta dziewiętnastego roku! Choć obie te daty są na swój sposób

problematyczne, nie chcę jednak tym się teraz zajmować. Gdzie leży

miasteczko Nepomuk?

– Obok Pilzna, w kierunku Czeskich Budziejowic – odpowiedziała

jedna ze studentek.

– Zgadza się! Widzę, że jesteście równie dobrzy z historii, jak

i z geografii.

Šindelář się roześmiał, gdy jednak zauważył, że nikt inny tego nie

zrobił, odkaszlnął i mówił dalej:

– A wytłumaczy nam ktoś, dlaczego jest nieprawdopodobne, by Jan

Nepomucen był spowiednikiem królowej?

Wykładowca znowu rozejrzał się po sali.

– Akceptuję też hipotezy – dodał.

Przez chwilę Šindelář znów z pewnością siebie kołysał się na piętach,

po czym przybrał zwycięską minę, zatarł ręce i zaczął mówić:

– Nie szkodzi, jesteście tylko pierwszakami na pierwszych zajęciach.

Jan Nepomucen był taką sekretarką praskiego arcybiskupa Jana z Jenštejna,

dokładna nazwa jego urzędu to wikariusz, no a Jan z Jenštejna był

zawziętym wrogiem Wacława IV. Arcybiskup miał wówczas taką władzę,

że odmawiał koronowania Zofii na królową. Potraficie to sobie wyobrazić,

żeby Zofia poszła się wyspowiadać do wikariusza arcybiskupa, który jest

największym i najbardziej zawziętym wrogiem jej męża, a także jej samej,

bo przecież nie chce jej koronować na królową czeską?! Niemożliwe!

Nawet gdyby się tam wybrała, toby nie doszła, szpicle królewscy by jej na

to nie pozwolili. Wtedy nie było tak jak dzisiaj, że Zofia ot tak uczesałaby

sobie włosy w koczek, włożyła minispódniczkę, trampki i ruszyła na

praskie ulice.
Doktor Šindelář odczekał chwilę, aż wybuchnie śmiech, i rozkoszował

się swoim sukcesem aż do momentu, gdy studenci ucichli.

– Wówczas wokół królowej kręciły się damy dworu, służące, strażnicy

i tak dalej. Ta świta nie puściłaby jej do sekretarza arcybiskupa. Choćby

dlatego, by podczas spowiedzi druga strona nie dowiedziała się jakichś

nieprzyjemnych faktów o królu, które potem zostałyby wykorzystane

przeciwko niemu. To, że księża nie przestrzegają tajemnicy spowiedzi, było

przecież powszechnie znane także wtedy, nie tylko dziś.

Tomáš przestał zwracać uwagę na Šindelářa, zaczął się zastanawiać, czy

gdzieś czytał o przypadku naruszenia tajemnicy spowiedzi przez księdza.

Powiedział sobie, że musi spytać o to mamę.

Tymczasem Šindelář mówił dalej natarczywym głosem:

– A zatem to jest pierwszy logiczny dowód przeciwko śmiesznej

ludowej legendzie, według której Wacław IV starał się groźbami, a później

też torturami, wydobyć z Jana Nepomucena nazwisko kochanka królowej

wypowiedziane podczas spowiedzi. Legenda głosi, że zły król podejrzewał,

iż jego dobra żona jest mu niewierna. Królowa Zofia jako porządna

katoliczka szybko spowiadała się z każdej zdrady, by z czystą duszą mogła

jak najszybciej dopuścić się kolejnej.

Kilkoro studentów zrozumiało ironię pedagoga i się roześmiało.

– W dalszym ciągu parafrazuję legendę – wyjaśnił doktor Šindelář. –

Zazdrosny król nalegał, by Nepomucen zdradził mu nazwisko kochanka,

ale nasz odważny ksiądz się zawziął i oświadczył, że woli zginąć, niż

cokolwiek zdradzić. Dlatego rozwścieczony Wacław IV kazał utopić go

w Wełtawie. Utopiono go, potem wyłowiono, a następnie uroczyście

pochowano. I tu docieramy do kolejnego słabego punktu tej opowieści

ludowej. Święty język Nepomucena, który nie przemówił, podobno


zachował się w cudowny sposób i w odróżnieniu od reszty ciała nie uległ

naturalnemu rozkładowi biologicznemu, więc na podstawie takiego

bijącego w oczy i wołającego do nieba cudu kilka wieków później papież

mógł uznać Jana Nepomucena za świętego. A teraz przeskok do czasów

współczesnych! W tych dniach nowoczesna nauka prowadzi badania

antropologiczne, które odpowiedzą nam na pytanie, co naprawdę znajduje

się w tej tajemniczej złotej skrytce. Przypuszczam, że będzie ona pusta, ale

może sam będę zaskoczony. Mam swoje źródła, od których uzyskuję

informacje, można by powiedzieć, z pierwszej ręki. Wyobraźcie sobie

niepewność, jaka po opublikowaniu wieści o zbliżającej się ekshumacji

zapanowała teraz w Watykanie. I z pewnością też w różnych innych

miejscach, na przykład w arcybiskupstwie praskim, jeśli mam być

konkretny. Może się okazać, że w jej efekcie będzie konieczna

debeatyfikacja i dekanonizacja Jana Nepomucena. Naturalnie, to był żart,

dla nas wszystkich jest jasne, że obecny, nadzwyczaj konserwatywny

papież nigdy nie zdecyduje się na coś takiego. Babulinki w kościołach

niech dalej modlą się do fałszywego języka, ale my, naukowcy, dowiemy

się, jakie są fakty i co jest prawdą historyczną.

Doktor Šindelář uśmiechnął się wieloznacznie i zatarł z zadowoleniem

ręce, jak gdyby on już znał tę prawdę.

Następnie Šindelář poprosił studentów i studentki, by po kolei się

przedstawili, powiedzieli, skąd pochodzą i co ich skłoniło do podjęcia

studiów historycznych. Okazało się, że Tomáš Dobrotka nie jest jedynym

Słowakiem w grupie. Była też Táňa, całkiem ładna drobna brunetka, która

zdecydowała się na historię z nadzwyczaj banalnego powodu. Stwierdziła,

że w szkole średniej najbardziej lubiła ten przedmiot, więc dalej chce się

zajmować tym, co lubi. Tomáš, który siedział z tyłu, był ostatni w kolejce.

Powiedział, że interesuje się przeszłością, by lepiej zrozumieć czasy


współczesne, co wywołało na twarzy asystenta powątpiewające uniesienie

brwi. Taka motywacja u dziewiętnastoletniego studenta wydawała mu się

zapewne zbyt naciągana.

Gdy wszyscy studenci się przedstawili, adiunkt powiedział, że jako opiekun

roku ma jeszcze zaszczytne zadanie, by pomóc w stworzeniu w tej grupie

studentów nowej podstawowej organizacji Socjalistycznego Związku

Młodzieży.

– Właściwie chodzi o to, żebyście jak najszybciej, to znaczy najlepiej

teraz, wybrali przewodniczącego podstawowej organizacji, który będzie

pośrednikiem między wami a komitetem wydziałowym związku –

doprecyzował Šindelář.

Większość studentów natychmiast wbiła wzrok w podłogę, mając

nadzieję, że dzięki temu nikt ich nie zauważy. Tomáš zachowywał się tak,

jakby właśnie teraz nadeszła chwila, gdy musi w pełni się skoncentrować

na składaniu chusteczki.

– Nie, żebym się wyrywał do działania – przerwał ciszę chłopak

z pierwszej ławki – ale w szkole średniej byłem przewodniczącym

organizacji związkowej w klasie, a wcześniej kierowałem organizacją

pionierską. Mam zatem bogate doświadczenia.

Tomáš się ucieszył, z jednej strony wydawało się, że funkcja została już

przydzielona, czyli zniknęło potencjalne niebezpieczeństwo, że ktoś przez

pomyłkę zaproponuje właśnie jego, a z drugiej strony potwierdziło się to, że

do funkcji garną się ludzie w garniturach, którzy już na pierwszy rzut oka

wydali mu się niesympatyczni.

– Ja byłam w ostatniej klasie przewodniczącą ogólnoszkolnego

komitetu SZM w naszej szkole w Třeboni – odezwała się dziewczyna, która


wcześniej szacowała rok śmierci Wacława IV między drugą połową

czternastego a początkiem piętnastego wieku.

Tomáš był rozczarowany. Wraz ze Słowaczką ta blondynka należała do

najpiękniejszych w grupie. Tomáš byłby bardziej zadowolony, gdyby

działacze byli niesympatyczni, a działaczki brzydkie. I naturalnie też

niesympatyczne, głupie i nielubiane.

Towarzysz adiunkt natychmiast pomógł zorganizować młodszym

kolegom po fachu wybory przewodniczącego podstawowej organizacji

SZM. Dwoma głosami wygrała je blondynka. Towarzysz adiunkt

przypomniał, że podstawowa organizacja musi też mieć

wiceprzewodniczącego. Nowo wybrana przewodnicząca wspaniałomyślnie

zaproponowała na tę funkcję swojego niedawnego rywala. Zagłosowali na

niego wszyscy, tylko on sam skromnie się wstrzymał.

– I żebym nie zapomniał – zakończył zajęcia PhDr. Bořivoj Šindelář,

CSc. – Wasze pierwsze zadanie domowe będzie na razie takie trochę

wakacyjne: idźcie na most Karola pomiędzy grupy turystów z całego świata

i przyjrzyjcie się tam wszystkiemu, co znajduje się w otoczeniu pomnika

Jana Nepomucena. W przyszłym tygodniu porozmawiamy o tym na

zajęciach.

Šindelář prosto z sali wykładowej udał się energicznym krokiem do

Klementinum, gdzie w Bibliotece Państwowej CSRS czekało na niego kilka

zamówionych książek. Na ulicy Křižovnickiej wyraźnie przyspieszył kroku,

ponieważ nagle przypomniał sobie, jak to sześć miesięcy temu podczas

nieformalnego posiedzenia z okazji Międzynarodowego Dnia Kobiet

kierownik katedry, doktor Král, wspominał swoje początki na wydziale.

Najgorszy był pierwszy semestr, ponieważ Králowi jako początkującemu

wykładowcy ledwo co udawało się utrzymywać rytm bycia o tydzień do

przodu przed studentami. Po zakończeniu wykładu albo seminarium


natychmiast biegł do biblioteki, by przestudiować materiały i przygotować

się do następnych zajęć. Šindelář samokrytycznie przyznał, że z tym

nowym przedmiotem, który wymyślił dla studentów pierwszego roku,

znajduje się w podobnej sytuacji. Ma mało czasu. I dlatego na

Křižovnickiej przyspieszył.

Ponieważ Tomáš miał następny wykład dopiero po południu, wybrał się na

most Karola od razu po zakończeniu zajęć z Šindelářem. Spod budynku

wydziału przeszedł tam bardzo szybko. Dlatego zaskoczyło go, że gdy

znalazł stojący na moście pomnik Nepomucena, to obok niego stała już

trójka jego nowych znajomych z długopisami i zeszytami w rękach.

– Cześć, studenci. – Tomáš przywiązywał wagę do długości samogłoski

„e”, jak to usłyszał wcześniej kilka razy w czeskim filmie Czarny Piotruś.

Pod wpływem tego filmu zaczął tak się witać z kolegami ze szkoły jeszcze

na Słowacji, a gdy w klasie maturalnej przeniósł się do Pragi, wydawało mu

się, że tak wita się całe jego pokolenie.

– Ja jestem Martin, cześć. – Chłopak o dość długich rudych włosach

i w okularach lenonkach podał mu rękę.

Tomášowi wydawało się, że Martin podczas powitania celowo burknął

głoskę „e” najkrócej jak się da.

– Ja jestem Klára – przedstawiła się dziewczyna, która podczas

seminarium typowała, że Wacław IV zmarł między rokiem 1417 a 1420.

– Miło mi, mam na imię Táňa, też jestem Słowaczką.

– A więc ty też postanowiłeś nie marnować czasu i pospieszyłeś od razu

do świętego Jana? – stwierdził Martin.

– Do dzisiaj nie wiedziałem, że na moście Karola jest też pomnik Jana

Nepomucena, a mieszkam w Pradze już od roku.


– Za to wiesz chociaż, gdzie jest most Karola – westchnęła Klára. Ja

muszę ciągle korzystać z planu miasta. Jestem z Opavy, mieszkam

w akademiku na Břevnovie. Dom studencki Větrník-Sever. Gdybym teraz

miała iść na ulicę Celetną, gdzie będziemy mieli po południu tę historię

międzynarodowego ruchu robotniczego, to nawet bym nie wiedziała, czy za

mostem skręcić w prawo, czy w lewo.

– Ja nie mam z tym problemu, jestem starym prażaninem. – Martin się

uśmiechnął.

– Ja też już orientuję się w Pradze – pochwaliła się Táňa. –

Przeprowadziliśmy się tutaj dwa lata temu. Na osiedle Petřiny, to jest

bardzo blisko Břevnova i Větrníka.

– Skoro umiesz powiedzieć poprawnie Petřiny i Břevnov, a nie Petšiny

i Bževnov, to ty też już jesteś taka federalna błyskawiczna prażanka. –

Martin uśmiechnął się ironicznie.

Táňa jednak się nie obraziła i dodała:

– Wcześniej mieszkaliśmy w Bratysławie, pewnie wiecie, że tam jest

Slavín, a teraz mam z okna widok na praski Veleslavín. Zatem nasza

rodzina bez wątpienia awansowała. Ze Slavína na Veleslavín.

Za to Tomáš poczuł się dotknięty prowokacją Martina.

– Ja przez trzy lata chodziłem do gimnazjum w Prievidzy. Umiałbyś to

poprawnie powiedzieć? – zwrócił się do Martina.

– Prijévidza – spróbował Martin.

– Nie! Wystarczy krótko: Prievidza.

Martin podniósł ręce w geście przeprosin.

– Rozumiem i przepraszam. Give peace a chance!

Czwórka studentów zapatrzyła się na świętego Jana Nepomucena.


– Co według was mamy zauważyć na tym pomniku? – spytał Martin,

bardzo uważnie czyszcząc okulary chusteczką, jakby to było narzędzie,

dzięki któremu rozpozna nawet te najmniej istotne detale.

Klára zapatrzyła się na świętego, po czym odpowiedziała zamyślona:

– Myślę, że przede wszystkim… W sumie wszystko.

Roześmiali się.

– Nie wydaje się wam, że ma dość dziwnie wykręconą szyję? – Táňa

podeszła tuż pod pomnik.

– Właśnie dlatego wygląda tak zniewieściale – ocenił Martin.

Táňa próbowała przyjąć taką samą pozycję ciała jak postać na pomniku.

– Być może w ten sposób rzeźbiarz wyraził, że Jana Nepomucena

torturowano i skręcono mu kark.

– Nie skręcono mu karku, ale utopiono go – doprecyzował Martin.

– Jest ubrany jak ksiądz – zauważyła Klára.

– Księża w średniowieczu nosili ponczo? – Martin się wyszczerzył.

– Jeśli już, bardziej przypomina to bolero – zauważyła Táňa. – Bolero

jest krótsze niż ponczo.

– To jest rokieta. Nepomucen jest ubrany jak ksiądz – hamowała ich

Klára.

– Jakżeby inaczej? Przecież to był ksiądz – wycedził Martin. – Trzyma

w ręce krucyfiks.

– No a co innego miałby trzymać? Był księdzem – skontrowała Klára.

– Trzyma też jakąś roślinę. Był też ogrodnikiem? – nie poddawał się

Martin.

– Krucyfiks stanowi być może symbol tego, że przez całe życie był

wierny Chrystusowi. Trzymał się Chrystusowego krzyża – zaproponował

Tomáš.
– Masz rację, tylko że każdy męczennik pozostał wierny – polemizował

Martin. – Czy zatem każdy męczennik powinien mieć w rękach krzyż?

Zamilkli na chwilę. Podchodzili pod pomnik, potem znów się od niego

oddalali, patrzyli z prawa i z lewa, jakby szukali odpowiedniego kadru do

fotografii.

– A czemu na aureoli wokół głowy ma tylko pięć gwiazdek? – spytała

Táňa. – Co symbolizuje pięć gwiazdek?

– Pięć to faktycznie dość mało – uznał Martin.

– Również sama aureola jest wyjątkowa, przeważnie święci nie

miewają aureoli, ma ją tylko Maria Panna – zwrócił im uwagę Tomáš.

– Naprawdę? – powątpiewał Martin.

– I co zatem powiemy za tydzień Šindelářowi na temat aureoli? –

spytała Táňa.

– Poprosimy go, żeby nam wytłumaczył, czemu jest na niej pięć

gwiazd, skoro flaga amerykańska ma ich aż pięćdziesiąt – zaproponował

Martin.

– Hm, a czy sformułowanie pytania będzie stanowić wystarczający

sposób odrobienia zadania domowego?! – powątpiewała Klára.

Dla Martina to nie był problem.

– Šindelář sam powiedział, że historia to są dobrze zadane pytania

i interesujące odpowiedzi. My wymyślimy dobre pytanie, a on niech da

interesującą odpowiedź.

– A co, jeśli poszlibyśmy spytać o to jakiegoś księdza? – zastanawiał się

Tomáš.

Martin pokręcił głową i wytłumaczył ironicznie:

– Słyszałeś, Kościół jest na wskroś nienaukowy i na dodatek cały

Watykan jest teraz skonsternowany i ma obawy, bo w Czechosłowacji


otworzą złote pudełko i będą analizować jego zawartość… No, wyobraźcie

sobie, że tam rzeczywiście będzie język! Taki olbrzymi wystawiony jęzor,

jaki mają Rolling Stones na płycie Sticky Fingers.

– Masz oryginalną Sticky Fingers? – Tomáš wybałuszył oczy na kolegę.

– Mam.

– A pożyczysz? Ja mam to nagrane, ale z magnetu na magnet, więc jest

marnej jakości.

– Nie pożyczam płyt, ale jeśli przyniesiesz mi kasetę, to mogę ci to

nagrać w hi-fi. Brat ma całkiem porządną aparaturę. Grundig.

– Jeśli nie miałbyś nic przeciwko, to kiedyś chętnie zobaczyłbym twoją

kolekcję płyt.

– Możesz przyjść kiedykolwiek.

– Słuchasz też czechosłowackiego bigbitu? – spytał Tomáš.

– Jasne, ale głównie czeskiego. Ze słowackiego znam tylko Ursinyego,

Prúdy i Collegium Musicum. Marián Varga to geniusz.

– Apple Tree in Winter znasz? – sprawdzał kolegę Tomáš.

– Ursiny. Perfekcyjny utwór! – potwierdził Martin.

– Czy możemy wrócić do Jana Nepomucena? – przerwała kolegom

Táňa. – Zauważcie, że wszystkie rzeźby na moście są z kamienia, a tylko ta

jest z metalu.

– Z brązu – doprecyzowała Klára i obie dziewczyny od razu to zapisały.

– A ta łodyga, o której wspominał Martin, z jakiej jest rośliny? – spytał

Tomáš.

– Paproć – żartował wciąż Martin.

– To naprawdę wygląda jak paproć – zauważyła Klára. – Ale wątpię,

czy paproć pełni jakąś funkcję w średniowiecznej symbolice

chrześcijańskiej. Może raczej lilia albo gałązka oliwna.


– Oliwa to z pewnością nie jest. Ani lilia – rozstrzygnął Tomáš. – Może

palma.

– A może papirus? – zaproponowała Táňa.

– Masz na myśli ciborę papirusową, z której produkowano papirus –

doprecyzował Martin.

Táňa zawahała się na moment, czy Martin tym razem mówi poważnie,

czy znów ironizuje.

– Tak, w średniowieczu i starożytności ta roślina służyła jako papier,

dzięki niej zachowała się wiedza. Mogłaby zatem stanowić symbol

wykształcenia Nepomucena.

Martin się nie zgodził.

– Tylko że u nas w średniowieczu posługiwano się pergaminem, czyli

skórą. Papirus był wykorzystywany o wiele wcześniej, a przede wszystkim

zupełnie gdzie indziej, głównie w starożytnym Egipcie.

W średniowiecznych Czechach był niedostępny.

– To powiemy, że trzyma w ręce symboliczną roślinę? – zawahała się

Táňa.

– Ale każdy symbol musi mieć jakieś konkretne znaczenie – zauważyła

Klára.

– Tylko przez zbieg okoliczności właśnie ta roślina jest symbolem,

który niczego nie symbolizuje. Rzeźbiarz włożył ją świętemu do rąk jako

dekorację – bagatelizował Martin.

– Widzieliście to? – krzyknęła Klára.

– Co?

– Listki na tej roślinie drgnęły. Poruszyły się na wietrze.

Wszyscy zapatrzyli się na pomnik, ale już przestało wiać.


– Spójrzcie, jedną nogę ma opartą na jakiejś podstawie. – Klára

kontynuowała badania.

– Może to jest książka. Gruby rękopis – zaproponował Tomáš.

– Święty deptałby książkę? – powątpiewała Klára.

– Jakieś heretyckie dzieło – wytłumaczył natychmiast Martin.

Klára się nie zgodziła.

– Nie wymyślaj! Według mnie to nie jest książka, ale raczej…

– Cegła – rzucił Martin.

– Nie myślcie przez chwilę o pomniku – zaproponowała Táňa. – Być

może Šindelář sprawdza, czy zauważymy te reliefy na dole u jego

podstawy.

– Tu jest przedstawiona spowiedź. Królowa i święty Jan. – Tomáš

wskazał na jedną z wyrzeźbionych scen.

Martin poprawił okulary na nosie i pochylił się w stronę reliefu.

– Spójrzcie, jak ta wstrętna Zofia jest blisko spowiednika. Gdyby

chciała, mogłaby czubkiem języka dotknąć płatka jego ucha. Chciałbym

usłyszeć, jakie świństewka właśnie mu opowiada.

Dziewczyny wymieniły zniesmaczone spojrzenia. Martin wyszczerzył

zęby w ich stronę, co zapewne miało być formą usprawiedliwienia.

– A z tej strony jest moment, gdy wrzucają Jana do rzeki – powiedział

Tomáš. – Zauważcie, że utopienie Nepomucena stanowi na reliefie tylko

tło, ponieważ na pierwszym planie znajduje się taka dość szczególna scena.

Młoda dziewczyna trzymana za rękę przez matkę i żołnierz, który się do

nich zakrada ze sztyletem w ręce.

– Zapomniałeś powiedzieć, że ta małoletnia dziewczyna ma obnażone

piersi – zwrócił Tomášowi uwagę Martin, po czym poprawił sobie okulary.

Tomáš zwiększył czujność.


– Rzeczywiście, masz rację, tam są nagie dziewczęce piersi.

– Nonsens – zaprzeczyła Klára. – To jest tylko głęboki dekolt, nic

intymnego nie zostało obnażone. Tylko wy chcecie widzieć wszędzie gołe

baby. Ważna jest scena zamordowania Jana Nepomucena. Puśćcie mnie

bliżej, wy zboczeńcy.

– Ja też zakładam, że ważne jest to, co robią z Nepomucenem, tylko że

te trzy postaci na pierwszym planie muszą również mieć jakieś znaczenie.

W przeciwnym razie rzeźbiarz by ich tam nie dawał – zastanawiał

się Tomáš.

– Myślcie sobie o mnie, co chcecie, ale ja tam widzę nastolatkę

z odsłoniętymi piersiami, obok niej sutenerkę, która sprzedaje młodocianą

prostytutkę, oraz maniaka seksualnego o tendencjach sadystycznych, jest to

fetyszysta ubrany w zbroję i hełm. No i w tym momencie ukrywa sztylet,

bo zamierza zamordować obie upadłe kobiety – forsował swój punkt

widzenia Martin.

– Według mnie Šindelář chciał, żebyśmy właśnie na to zwrócili uwagę.

Ten relief to jest nasze zadanie domowe. A tak przy okazji, ciągle widzę na

nim to samo co Martin. Na moście dokonuje się jedno morderstwo, które

przykuwa uwagę, więc tymczasem pod mostem facet po cichu zabije dwie

kobiety. – Tomáš pokiwał głową z powagą.

– Tylko co autor chciał przez to powiedzieć? – westchnęła Klára.

– Widzisz, to też musimy ustalić: kto jest autorem. Nazwisko

rzeźbiarza! – zwróciła uwagę Táňa.

Chmury się rozstąpiły i jesienne słońce oblizywało swoim językiem płatki

uszne Wełtawy, choć już nie było tak pożądliwie rozpalone jak latem.

Czwórka studentów zeszła spacerowym krokiem z mostu i usiadła na starej

popękanej ławce na Alšovom Nábřeží. Martin wyciągnął paczkę


papierosów i poczęstował resztę. Táňa odmówiła, tłumacząc, że paliła

tylko, gdy była zdenerwowana na tydzień przed maturą. Tomáš też nie

chciał. Klára wyciągnęła pudełko z gumami do żucia w kształcie

papierosów i poczęstowała wszystkich.

Martin wypuścił wielką chmurę dymu.

– Naprawdę jestem ciekaw, co może być w tej złotej skrytce.

– Tego się nigdy nie dowiesz – wycedził Tomáš.

– „Mój kwiatuszku, cicho, cyt, o tym się nie dowie nikt” – zaśpiewała

Táňa fragment piosenki, która już zdążyła przekształcić się z sezonowego

hitu w evergreen.

– Bądźmy precyzyjni – podkreślił Martin. – Jeśli w skrytce będzie

cokolwiek innego niż język, na przykład biżuteria, dokument albo zdechły

szczur, to się dowiemy. Jeśli jednak znajdą tam język, to się nie dowiemy.

– I oficjalnie ogłoszą, że w środku była biżuteria, dokument albo

szczur – dodał Tomáš.

– Jeśli zatem w skrytce będzie język, to nas okłamią i my im nie

uwierzymy, jeśli jednak w środku będzie szczur i oni powiedzą nam

prawdę, to i tak im nie uwierzymy – podsumował Martin.

– Sami są sobie winni! – stwierdził stanowczo Tomáš.

– Nie wygłupiajcie się – przerwała im Táňa. – Wy naprawdę myślicie,

że ta komisja naukowa spróbuje zataić to, co odkryje?

– Tylko w przypadku, gdy znajdą język – powtórzył Martin. –

Jakiekolwiek inne odkrycie będzie ich zwycięstwem.

– Komisja naukowa by tak nie postąpiła. Nie starałaby się niczego

zatuszować. – Táňa ciągle miała wątpliwości.

– Nie zatuszowałaby tego przecież komisja naukowa… – zaczął Tomáš.

– Międzynarodowa komisja naukowa! – podkreślił Martin.


– Nie zatuszowałaby tego międzynarodowa komisja naukowa, ale… –

Tomáš uniósł palec wskazujący i zamilkł wieloznacznie.

– Ale partia i rząd! – dodał znów jego kolega. – Partia i rząd utajniali,

utajniają i będą utajniać… wszystko!

Jakby na potwierdzenie swoich słów Martin energicznym ruchem zgasił

niedopałek o podeszwę buta.

Táňa pokręciła zdecydowanie głową.

– Nie rozumiem dlaczego. Przecież ta legenda ma blisko sześćset lat.

Jeśli język Jana się zachował, to wystarczy zbadać, jakie warunki

chemiczno-biologiczne spowodowały to zjawisko, i będzie po cudzie. Nikt

chyba takiej bajki nie będzie już traktował poważnie.

– Partia i rząd tak! – Martin nie dał za wygraną. – Towarzysze wszystko

traktują poważnie. Kościół ogłosił Jana Nepomucena świętym na podstawie

tego, że jego język nie zgnił. Jeśli okaże się, że po sześciuset latach jest on

nadal zachowany, a może nawet jeszcze trochę drży i się ślini, to

w poważnym stopniu wstrząśnie to światopoglądem nawet takiego ateisty

z luterańskim chrztem jak ja.

– Dla partii i rządu odkrycie języka stanowiłoby poważne faux pas –

odparł Tomáš.

Martin zareagował na obce słowo, które właśnie usłyszał, innym obcym

słowem:

– No, a co znaczy ten wyraz „debeatyfikować”, którym posłużył się

Šindelář? Wytłumaczcie czeskiemu niekatolikowi, jak to się robi.

– Beatyfikacja to uznanie za błogosławionego – tłumaczył Tomáš. –

Jeśli podczas tego procesu w przypadku Nepomucena znaczenie miało

cudowne zachowanie języka, ale okaże się, że tak nie było, to według

Šindelářa powinno teraz zapewne dojść do jakiegoś skreślenia z listy

błogosławionych. O ile wiem, beatyfikacja nie jest definitywna, ale


kanonizacja już tak, a zatem anulowanie decyzji o uznaniu za świętego nie

jest możliwe.

– Ja osobiście trzymam kciuki za Watykan, niech w tej złotej skrytce

znajdzie się piękny wielki krwistoczerwony jaggerowski jęzor, żeby z tego

była big beatyfikacja! – Martin wystawił język.

Sala wykładowa, w której młodzi historycy mieli zajęcia po południu, już

na pierwszy rzut oka sugerowała, jakie przedmioty zazwyczaj są tu

wykładane, a zatem do której komórki uniwersyteckiej przynależy to

pomieszczenie. Po prawej stronie została przymocowana duża tablica

ścienna, którą w całości zajmowało najpopularniejsze już od bardzo dawna

i najbardziej ulubione hasło w kraju: „Ze Związkiem Radzieckim po

wieczne czasy i nigdy inaczej”. Mimo to wykładowczyni przedmiotu,

którego długiej nazwy – historia międzynarodowego ruchu robotniczego

i Komunistycznej Partii Czechosłowacji – studenci pierwszego roku nie

potrafili zapamiętać, rozpoczęła zajęcia nieformalnie. Przyznała studentom,

że zazdrości im ich młodości i energii życiowej. Spytała, czy czytają

poezję. Ponieważ większość studentów tylko z wahaniem potakiwała

głową, wykładowczyni zaproponowała, żeby poczytali sobie na przykład

Ivana Skálę, który właśnie kończy pięćdziesiąt lat. Zdradziła, że ona

osobiście przypuszcza, iż z tej okazji zostanie mu przyznane jedno

z odznaczeń państwowych, jest to przecież czołowy reprezentant frontu

kulturalnego. Następnie wykładowczyni zdradziła jeszcze inną rzecz,

a mianowicie, że przecież ona nie będzie uczyć historyków historii. Woli

skoncentrować się na fundamentalnych pojęciach. Na tablicy napisała

słowa „postęp”, „rewolucja” i „kontrrewolucja”. Na przyszły tydzień

studenci dostali zadanie, by przestudiować i zapisać sobie ich definicje. Na

tym zakończyła się pierwsza godzina zajęć, trwająca dziewiętnaście minut.


– I jak, czujesz się jak kontrrewolucjonista? – spytał po zajęciach

Martin.

Tomáš się roześmiał, po czym jednak się zastanowił.

– Chyba tak – uznał.

– Ja też jestem wrogiem klasowym – zaśmiał się Martin.

– Kiedy przeniosłam się z Bratysławy do liceum w Pradze, też od razu

stałam się wrogiem całej klasy – westchnęła Táňa.

Rodzina Dobrotków w pierwszym dniu studiów uniwersyteckich Tomáša

spotkała się dopiero przy kolacji. Pani profesor Dobrotková miała

w poniedziałki zebrania, a jej mąż jako budowniczy metra, znajdującej się

pod specjalnym nadzorem budowy przyjaźni czechosłowacko-radzieckiej,

musiał brać nadgodziny nawet dwa – trzy razy w tygodniu. Teraz rodzina

siedziała przy rosole wołowym, który został z niedzieli, Tomáš tylko

ugotował do niego świeże kluski.

– To opowiadaj, wyolbrzymiaj i przesadzaj, mój synu. Jak minął

pierwszy dzień na słynnym Uniwersytecie Karola? – zachęcił go

z ożywieniem pan Dobrotka.

Tomáš spojrzał na ojca zaskoczony.

– Słynny Uniwersytet Karola? Dokładnie tak powiedział też opiekun

naszej grupy.

– Chyba będziesz musiał się przyzwyczaić do tego sformułowania. –

Pani Dobrotková się uśmiechnęła.

– Język tego doktora Šindelářa jest pełen różnego rodzaju sformułowań

i frazesów. Jest to stuprocentowy towarzysz, który w roku sześćdziesiątym

ósmym nie uległ pokusom demokracji.

– Będziesz musiał na niego szczególnie uważać – podkreśliła mama.


– Na pewno jest tam więcej takich – powiedział ojciec z pełnymi

ustami. – Uważaj na wszystkich. Od konfliktów z komunistami w naszej

rodzinie to jestem ja! Właśnie dziś myślałem o was, moich dwojgu

historykach, gdy kłóciłem się z naszym kierownikiem. Wiercimy teraz pod

Pankrácem i tarcza odsłoniła resztki jakiegoś starego budynku. Natychmiast

zatrzymałem pracę i zatelefonowałem, żeby wezwano archeologów.

Zamiast tego przyleciał kierownik, że trzeba pracować dalej, bo ciągle

mamy dwa tygodnie opóźnienia. A chłopaki też nie chcą harować w Boże

Narodzenie i musimy wyrobić się z planem do końca roku. Tylko że, na

szczęście, w pobliżu było akurat dwóch z tych mądrzejszych i powiedzieli,

że jeśli zaraz nie wezwie archeologów, to napiszą na niego skargę, że przez

zbyteczną zwłokę celowo spowalnia budowę. Wściekał się, ale ustąpił.

– I co wykopałeś? – domagał się pointy Tomáš.

– Bo ja wiem? Na razie jest to półtora metra starego muru.

– Pod dworcem głównym odkryliście marmurowe rury wodociągowe –

przypomniała sobie pani Dobrotková.

– To im się udało jeszcze beze mnie. W tym czasie byłem górnikiem

w Handlovej – rzucił jej mąż. – A tak przy okazji, stacja metra na Pankrácu

będzie nazywać się Mládežnická.

– Jakie to poetyckie! – Pani Dobrotková załamała ręce.

– Poetyka realizmu socjalistycznego – wytłumaczył jej syn.

– Ty naprawdę nadajesz się na wydział humanistyczny. – Ojciec

pokiwał z ironią głową. – Umiesz fachowo nazwać każde wynaturzenie. To

powiedz już coś w końcu o tej szkole. Jakie są koleżanki?

– Ależ Július!? – Pani Dobrotková się zgorszyła. – Tomáš przecież

poszedł się tam kształcić, a nie żenić.

– Zakolegowałem się z jednym zawziętym wrogiem klasowym z Pragi,

jednym wrogiem klasowym płci żeńskiej pochodzenia słowackiego


i drugim ze Śląska, ta wygląda na kontrrewolucjonistkę, obciążoną

religijnie katoliczkę – podsumował Tomáš.

– To byłyby panny młode! – Pan Dobrotka mlasnął.

Pan Dobrotka spojrzał na zegar, który wisiał na ścianie w ich kuchni, po

czym krzyknął, że już siódma, i pobiegł włączyć telewizor. Tomáš z mamą

słuchali przez otwarte drzwi, co wydarzyło się na świecie i co myśli o tym

pan Dobrotka. Pani Dobrotkovej nie spodobałoby się, gdyby jej mąż

włączył dziennik telewizyjny podczas kolacji, a potem słuchał go przez

otwarte drzwi między pokojem a kuchnią, gdzie jedli. Jeszcze bardziej

jednak przeszkadzało jej to, gdy – tak jak tego wieczoru – zabierał talerz

i siadał z nim naprzeciw telewizora. Z jednej strony groziło to tym, że

ubrudzi nowy fotel, a z drugiej – każda rodzina powinna chociaż raz

dziennie jeść wspólnie. Mama Tomáša wiedziała jednak, że mężowi

potrzebna jest codzienna dawka przeważnie negatywnych wiadomości,

choć nie rozumiała po co. Dlatego czasem w milczeniu znosiła jego

zaangażowanie.

Po trzech „kłamiecie” i jednym „świnie” dotarło z pokoju też spójne

zdanie:

– Tomáš, to powinieneś studiować. Do takich spraw należy przyszłość,

u nas i na Zachodzie.

W dzienniku poinformowano, że w praskim Parku Kultury

i Wypoczynku rozpoczął się Datos 72, międzynarodowa wystawa techniki

i systemów do opracowywania, zbierania i transferu danych. Spośród

dziewięciu producentów czechosłowackich komputerów automatycznych

największe ekspozycje na wystawie mieli Aritma i Tesla.

– Nasz syn będzie historykiem – odezwała się z kuchni pani

Dobrotková. – Zaszyje się w muzeum i żadne budowanie socjalizmu nie


będzie go interesowało. Muzea zawsze będą ważne, a te maszyny staną się

kiedyś eksponatami muzealnymi.

Następnego wieczoru pan Dobrotka wyciągnął z teczki „Rudé Právo”,

wertował je przez chwilę, po czym rozłożył przed Tomášem. Kilka

egzemplarzy dziennika, który był organem Komitetu Centralnego

Komunistycznej Partii Czechosłowacji, otrzymywała każda brygada

Metrostavu. Takim przywilejem cieszyły się tylko najważniejsze zakłady

pracy, ale pan Dobrotka o tym nie wiedział, ponieważ Kopalnie Węgla

i Lignitu w Handlovej też należały do tej kategorii, i już tam przyzwyczaił

się do codziennej lektury słowackiego dziennika „Pravda”.

Podczas gdy większość egzemplarzy „Rudego Práva” pozostawała

nietknięta na stole w szatni, pan Dobrotka zawsze brał jeden z nich, co

czasami skutkowało dyskretnymi złośliwościami ze strony kolegów, ale on

był przekonany, że jest wystarczająco krytyczny, by czytać prasę partyjną.

To znaczy, że jest w stanie oddzielić nagie fakty od ich objaśniania przez

komunistycznych dziennikarzy. Zresztą i tak konfrontował informacje

z czechosłowackich środków masowego przekazu z programami

zagranicznych rozgłośni, Wolnej Europy i Głosu Ameryki. Im w pełni ufał,

o ile chodziło o aktualności ze świata, i tak na dziewięćdziesiąt procent

w przypadku wiadomości o CSRS, ale mówił, że ta pozostała nieprawdziwa

jedna dziesiąta mogła powstać przez pomyłkę, ponieważ w tych redakcjach

nie mają bezpośredniego i dokładnego dostępu do informacji z kraju.

Tomáš zwracał ojcu uwagę, że nie można wierzyć całkowicie również

w wiadomości na temat innych wydarzeń, w które bezpośrednio

zaangażowane są Stany Zjednoczone. Głos Ameryki nie będzie przecież

nadawać absolutnej prawdy o wojnie w Wietnamie.

W podejściu pana Dobrotki do środków masowego przekazu pani

Dobrotkovej przeszkadzało coś całkiem innego niż ich synowi. Często


widziała, jak jej mąż wręcz czerwienieje z gniewu przed telewizorem,

a czasem też bała się o jego zdrowie. Starała się tłumić zainteresowanie

męża wydarzeniami w kraju i na świecie, żeby nadmiar informacji nie

doprowadził go kiedyś do udaru lub zawału.

Tłumienie gniewu pana Dobrotki było jednak często niemożliwe. Gdy

raz rozwścieczyły go wiadomości, to później denerwowało go wszystko, na

przykład reklamy. Jeśli uspokajający głos z odbiornika deklamował, że

piękny obraz i dźwięk nowego telewizora Tesla zwielokrotni komfort

oglądania pierwszego i drugiego programu Telewizji Czechosłowackiej, to

pan Dobrotka krzyczał, że i tak w obu programach nadają te same pierdoły.

W takiej sytuacji pani Dobrotková musiała już bardzo stanowczo ofuknąć

męża, żeby się hamował. To skutkowało, ale tylko do najbliższej irytującej

reklamy.

„Królestwo za konia? – zwracał się apelatywny głos z telewizora. – Nie,

ale za radioodbiornik tranzystorowy Tesla, który nigdy was nie zawiedzie.

Rena za czterysta siedemdziesiąt koron albo Menuet za siedemset

pięćdziesiąt koron”.

– Wy idioci! – przeklinał twórców hasła reklamowego pan Dobrotka. –

Nie macie pojęcia, że jeśli mam oddać królestwo za tranzystor, to oznacza,

że jest on bardzo drogi? Siedemset pięćdziesiąt koron? Nigdy!

Czasem pan Dobrotka grubym ołówkiem budowlanym zakreślał w „Rudym

Právie” całe fragmenty, jeśli szczególnie się z nimi nie zgadzał, innym

razem podkreślał irytujące wiersze albo dopisywał do nich duże znaki

zapytania lub wykrzykniki. Także obok artykułu, który w ten wtorek

położył przed synem, znajdowały się w dwóch miejscach wykrzykniki.

Tomáš zaczął czytać, ale już po pół minuty wstał i z gazetą w ręku poszedł

do pani Dobrotkovej do kuchni.


– Mamo, musisz tego posłuchać! Artykuł jest zatytułowany

Współczesność sięga też do historii!. Od tego miejsca: „Szybki rozwój

społeczny spowodował, że wiele stałych ekspozycji w muzeach lub

pałacach jest szkodliwa ideowo, uznano je za wrogie klasowo dla

społeczeństwa socjalistycznego. U widzów (…) jest umacniany szacunek

do feudała”. I jeszcze to: „Z Konopiště został stworzony pomnik

militarystycznego Ferdynanda, a na otwarcie ekspozycji na zamku Český

Šternberk, już po okresie kryzysu, zostali nawet zaproszeni wszyscy żyjący

potomkowie tego szlacheckiego rodu…”.

– A kogo mieli tam zaprosić? Półanalfabetę Biľaka i Indrę? –

westchnęła pani Dobrotková znad kuchenki. – To byłby wstyd.

– No widzisz, Tomáš! – zwrócił się do syna pan Dobrotka. – Wczoraj

twierdziliście mi z naiwnością, że zaszyjesz się przed budowaniem

socjalizmu w jakimś muzeum. Ale w państwie komunistycznym się nie

schowasz.

– W każdym razie powinniśmy zobaczyć Český Šternberk – starała się

zmienić temat pani Dobrotková. – To przepiękny gotycki zamek

przebudowany na pałac. Na wysokiej skale nad Sázavą.


Ciotunia 1
Interesująca jest konstatacja, że w ciągu wieków w Europie mowa

szaleńca nie była rozumiana; albo jeśli była, to właśnie jako mowa

prawdy.

Michel Foucault, Porządek dyskursu


Ciotka żony, wszyscy nazywali ją Ciotunią, była człowiekiem złamanym,

na długo zanim ją poznałem. Neurotyczna, wręcz psychotyczna, po prostu

taka półwariatka. Czy też dokładniej ćwierćwariatka, chyba to byłoby

najbardziej trafne określenie. W czasach, kiedy zostałem członkiem ich

rodziny, Ciotunia była zazwyczaj przez dwa – trzy tygodnie niemal całkiem

w porządku, choć nie można powiedzieć, by była normalna

w konwencjonalnym znaczeniu tego słowa, ale normalnie robiła zakupy,

normalnie chodziła do teatru, dało się z nią normalnie porozmawiać

o książkach albo normalnie ponarzekać na polityków. O nich mówiła

z upodobaniem, że nie są normalni.

Potem jednak nadchodziło kilka ciężkich dni, gdy Ciotunia naprawdę

wariowała. W czasie, gdy pobieraliśmy się z żoną, Ciotunia bywała

„normalna” versus zwariowana w proporcjach mniej więcej trzy do

jednego, czyli z matematycznego punktu widzenia – była średnio

ćwierćwariatką. Nie trzeba było nieustannie zajmować się Ciotunią, ale

należało codziennie ją kontrolować, monitorować jej aktualny stan

i reagować na wahania. Póki jeszcze żyła Babcia, czyli matka Ciotuni, cały

ciężar opieki spoczywał na niej.

Babcia właściwie nie była prawdziwą babcią żony, a zatem też Ciotunia nie

była ciotką żony. Rodzice mojego teścia, ojca żony, umarli stosunkowo

młodo, na dodatek krótko po sobie, teść i jego bliźniacza siostra Margita

(prawdziwa ciotka żony) mieli wówczas niespełna osiemnaście lat, nie byli

jeszcze w pełni dorośli, utrata obojga rodziców nimi wstrząsnęła, obie

śmierci były nagłe i niespodziewane. Dlatego dojrzewającym rodzeństwem,

przerażonym życiem, a dokładniej śmiercią rodziców, musiała zająć się

siostra ich matki, ciotka, którą my, młodsi, nazywaliśmy już Babcią.

Z genealogicznego punktu widzenia Babcia była zatem praciocią żony,


a Ciotunia była ciocią żony z linii bocznej. Tak czy owak, była to rodzina,

której częścią się stałem.

My, młodsi i niespokrewnieni krewni, przez całe lata nawet nie

wiedzieliśmy dokładnie, co właściwie dolega Ciotuni, nie znaliśmy jej

dokładnej diagnozy. Z reguły widywaliśmy ją, kiedy była w porządku,

ponieważ „gdy ją to brało”, Babcia odwoływała wizyty u siebie w domu.

Mimo niechętnych spojrzeń bez obaw powierzaliśmy Ciotuni – w jej

dobrych fazach – nasze dzieci, by poszła z nimi na boisko albo do parku,

ponieważ wykazywała się nieograniczoną cierpliwością. Czasami jednak

widzieliśmy ją też w gorszym stanie, jeśli zmiana nadeszła nagle i Babcia

nie zdążyła podjąć swoich manewrów maskujących.

Gdy było z Ciotunią źle, nerwowo (neurotycznie) biegała po mieszkaniu,

nieustannie miała obawy, obłędne wizje, że może zdarzyć się coś

tragicznego, niepokoił ją każdy drobiazg czy zła wiadomość, wskutek niej

popadała potem w depresję, przepowiadała wojnę albo powrót

totalitaryzmu politycznego i terroru policji. Podczas swoich ciężkich dni

Ciotunia była podejrzliwa wobec wszystkich i drażliwa, miała wrażenie, że

konkretnie właśnie ją prześladuje osobliwe (osobiste) nieszczęście i zło.

Cierpiała na manię prześladowczą i paranoję (prawdopodobnie to jest to

samo). Bała się wówczas ciemności, dlatego podczas takich dni w każdym

pomieszczeniu nieustannie musiało być włączone światło.

Jeśli nawet Ciotunia miała lepszy okres, ale z dziennika telewizyjnego

dowiedziała się na przykład, że w pożarze sierocińca na przedmieściach

Hanoi zginęło troje dzieci, to przepłakiwała nawet kilka dni. Na swój

sposób reagowała adekwatnie, powinno być przecież naturalne, że

człowieka wzruszy aż do łez niepotrzebna, tragiczna śmierć dzieci. Tylko że


nas, normalnych ludzi, to nie wzrusza. Nie znamy tych ofiar, są dla nas

tylko liczbą w statystyce (troje dzieci) bez tożsamości i historii. Zresztą

jeśli płakalibyśmy z powodu każdego dziecka na kuli ziemskiej, które

zginęło tragicznie, to musielibyśmy nieustannie lamentować. A tylu łez nie

wypłakała nawet Ciotunia.

Jak już napisałem, Ciotunia była inna niż normalna, można było powiedzieć

o niej wszystko, tylko nie to, że jest normalna. Postrzegała świat na swój

sposób, informacje docierały do niej przez tunel chorobliwej fantazji

i zdeformowanej wyobraźni. Gdy usłyszała wiadomość o trójce spalonych

dzieci, natychmiast wyobraziła sobie te spłoszone uciekające osóbki, ich

przestraszone twarze, przerażone spojrzenia czy rozpaczliwy krzyk, choć,

naturalnie, nic z tego nie pokazano w telewizji. Myślę nawet, że potrafiła

błyskawicznie stworzyć wokół tych dzieci nieskomplikowane historie.

Trójka dzieci, bosa dziewczynka w sukieneczce w kwiaty i dwójka

chłopców, bracia ubrani w umorusane niebiesko-żółte podkoszulki, bawili

się z pozostałymi wychowankami sierocińca w chowanego, ukryli się

w trójkę wśród rupieci na strychu, cieszyli się, że długo nikt ich nie

znajdzie, ale potem zaczął przedostawać się spod drzwi swąd, gdy dzieci

otworzyły, na strych wdarły się gęste kłęby czarnego gorącego dymu, cała

trójka zaczęła rozpaczliwie krzyczeć, ale nikt ich nie usłyszał, przecież

budynek był już dawno opustoszały, strażacy właśnie przygotowywali

sikawki, a w środku dusiła się trójka małych ludzi, płakali, kucnęli w rogu

pomieszczenia, czarne główki razem, starsi chłopcy ukryli między sobą

malutką dziewczynkę, ale w ten sposób nie mogli jej pomóc, nie byli

w stanie zaczerpnąć oddechu, kaszel i charczenie, wystraszone spojrzenia

braci spotkały się po raz ostatni, już nie ma nadziei, nadchodzi śmierć,

konwulsyjnie złapali się za ręce… Ciotunia była gotowa przedstawić swoją

wizję ostatnich chwil spalonych dzieci każdemu, kto był skłonny jej
wysłuchać, ale było to możliwe tylko, jeśli w pobliżu nie znajdowała się

Babcia, bo ta stłumiłaby tę opowieść w zarodku. Ciotunia bardzo dokładnie

wiedziała, czemu płacze, tylko my pozostali udawaliśmy, że spalone ciała

dzieci to nie jest obraz rozrywający serce.

Gdy Babcia umarła, opiekę nad Ciotunią mniej więcej w równym stopniu

podzieliły między siebie rodziny jej kuzyna, czyli mojego teścia, oraz

kuzynki, czyli siostry teścia Margity. Ciotunia została sama w mieszkaniu

Babci. Co rano trzeba było do niej zadzwonić i na podstawie kombinacji

tonu głosu, szybkości mowy oraz zaprezentowanej treści zdiagnozować na

odległość, czy nie należy podejść i podać jej większej dawki leków. Po

południu albo pod wieczór ktoś musiał zajrzeć, by zweryfikować poranną

diagnostykę głosową poprzez oględziny mieszkania i jego mieszkanki.

Elementem wizyty było też skontrolowanie, czy Ciotunia zażyła tabletki.

Naturalnie te „dyżury”, jak nazywaliśmy obowiązkowe popołudniowe

wizyty, czasem przypadały też na moją żonę i wyjątkowo na mnie. Na

początku incydentalnie, potem coraz częściej.

Właściwie to w razie pogorszenia stanu Ciotuni powinniśmy jak najszybciej

udać się z nią do lekarza, ale z wieloletnich – a żeby być dokładnym:

z niemal czterdziestoletnich – doświadczeń wynikało, że największy

pożytek z psychiatrów stanowiły recepty, czyli leki, które przepisywali.

A tych u Ciotuni przewinęło się przez ten czas wiele, przypominam sobie

na przykład opakowania z nazwami, jakie bardziej by pasowały jako

nazwiska klaunów, żonglerów czy artystów cyrkowych niż jako nazwy

lekarstw – Xeplion, Quentiapin, Zypsilan, Bloonis, Invega, Cisordinol,

Questax. Bez wątpienia były też inne, których już nie pamiętam. Bo i po co.

Jeśli chodziło o dawkowanie, zalecenia psychiatry stanowiły tylko jakieś

ogólne ramy, na podstawie których Babcia, a potem też i my, pozostali


członkowie rodziny, podejmowaliśmy decyzję w danej sytuacji, czasem też

nagle.

Wiedziałem, że Ciotunia stała się niezrównoważona psychicznie już

w młodości, gdy jeszcze mieszkali w Pradze. Jej ojca w życiu nie

spotkałem i o ile wiem, nikt z rodziny nawet nie miał pojęcia, czy jeszcze

żyje, ponieważ krótko po tym, gdy córka zwariowała, rozwiódł się

z Babcią. Po rozwodzie Babcia wraz z córką wróciły do Bratysławy, a on

został w Pradze. Babcia dbała o to, by o nim nie wspominano, ale jeszcze

bardziej pilnowała, by nie padło ani słowo na temat przyczyn i okoliczności

zwariowania Ciotuni. Zapewne takie było też zalecenie psychiatrów – nie

jątrzyć starej rany, ponieważ w tym specyficznym przypadku może to

przynieść tylko pogorszenie stanu. Pamiętam dwie czy trzy dawne sytuacje,

gdy Ciotunia powiedziała o czymś z czasów swojej młodości, był to jakiś

nieistotny drobiazg, może wspomnienie dawno nieistniejącej marki

cukierków czy czekolady, a Babcia już energicznie ją ofuknęła i zmieniła

temat rozmowy. Nawet moja żona i jej brat nie wiedzieli w sumie, co było

bezpośrednią przyczyną fatalnego załamania stanu psychicznego Ciotuni.

Stanowiło to rodzinne tabu, tak mocne, że nawet my z młodszego pokolenia

o nim nie rozmawialiśmy. Już samo istnienie wariata czy też nawet tylko

ćwierćwariata w rodzinie jest wystarczającym powodem do milczenia.

Kiedy jednak potem przychodziłem czasami na dyżur do Ciotuni, moja

ciekawość stawała się stopniowo silniejsza od tabu, pokonała początkowe

obawy o jej stan zdrowia. Pielęgnowane przez dekady zakazy były jednak

zbyt mocno zakorzenione w samej Ciotuni. Choć byliśmy z nią tylko sami,

we dwójkę, nie chciało jej się mówić o czasach młodości. Chętnie

wspominała dzieciństwo, które przeżyła w Prievozie, który w tym czasie

był jeszcze wsią niemal pozbawioną więzi z Bratysławą. Grała


z dziewczynami w gumę na ulicy przed domem, śmigała na rowerze,

pomagała mamie w ogródku, zbierała owoce. Potem zaczęła chodzić do

szkoły średniej gdzieś w Bratysławie, myślę, że na Vazovovej, ale maturę

zdawała już w Pradze, gdzie się przeprowadzili. Tylko że właśnie tego

okresu dotyczyło już tabu, więc była bardzo oszczędna we wspomnieniach.

Jasne, czasami coś wyciekło – mieszkali w bloku na osiedlu Petřiny,

zaczęła studiować historię na Uniwersytecie Karola, poznała tam swoją

pierwszą i zapewne jedyną miłość… Dowiadywałem się jednak tylko

o pojedynczych rzeczach i odtworzenie całej historii było dla mnie bardzo

trudne, zwłaszcza w taki sposób, by wyniknęła z niej przyczyna

dożywotnich problemów psychicznych Ciotuni.

Ciotunia potrafiła siedzieć całymi godzinami przed telewizorem. Nie

patrzyła jednak tępo (jak wariat) na ekran, ale niczym wymagający widz

szukała z pilotem w ręce programów, które często też budziły moje

zainteresowanie, przede wszystkim były to przyrodnicze lub historyczne

filmy dokumentalne. Do tych historycznych miewała czasami uzasadnione

komentarze potwierdzające, że naprawdę studiowała ten kierunek.

Przypominam sobie, że raz oglądaliśmy razem film o współczesnych

poglądach na temat mistrza Jana Husa. Składał się głównie z referatów,

jakie podczas jakiegoś międzynarodowego sympozjum wygłosili

poszczególni prelegenci. Pamiętam dobrze, że to sympozjum miało miejsce

gdzieś poza terenem Czech i zorganizowała je jakaś instytucja katolicka.

Oba te fakty wydawały mi się na tyle zaskakujące, że wbiły mi się

w pamięć. Pod koniec filmu profesor teologii, zapewne jeden

z najważniejszych uczestników, powiedział, że już najwyższy czas, by

zakończyć sztucznie stworzony konflikt między szacunkiem dla Jana Husa

a kultem Jana Nepomucena. Ci dwaj godni podziwu ludzie – według

profesora – się uzupełniają i jeśli upadnie ten mur ideologiczny, który przez
całe wieki sztucznie ich dzielił, mogłoby to przynieść nową jedność. Nie

usłyszałem już, jaką jedność ten teolog miał na myśli, ponieważ Ciotunia

chwyciła mnie w zaufaniu za przedramię i stwierdziła zdecydowanie, że

ona to mogłaby mi poopowiadać o Janie Nepomucenie i czeskim

husytyzmie. Po czym się rozgadała, choć nie wszystko, co tego wieczora

i w ciągu następnych miesięcy mi powiedziała, dotyczyło Jana

Nepomucena. A o husytyzmie wspomniała zaledwie parę razy. Opowiadała

jednak interesująco, więc coraz częściej proponowałem żonie, że wezmę za

nią dyżur u Ciotuni. Zacząłem przychodzić do niej regularnie. I już nie

uważałem tego za dyżur, ale nazywałem to sobie „nasłuchiwaniami”.

Nie wierzyłem we wszystko, co opowiadała Ciotunia, wielu rzeczy nie

rozumiałem i nie potrafiłem umieścić w kontekście. Z jej strony to przecież

nie był spójny monolog, lubiłem jednak słuchać tych drobnych fragmentów

i urywków opowieści, trenowałem umiejętność dedukcji i empatii, próbując

odkryć, o czym właściwie Ciotunia mówi i do czego nawiązuje. Ciotunia

odsłaniała przede mną swoje wspomnienia bez jakiejkolwiek chronologii

czy logiki. Zaczęła na przykład od wspomnień z uniwersytetu –

wykładowcy, wykłady i seminaria – po czym nagle przeskoczyła na

szczegółowy opis otoczenia ulicy, gdzie znajdowało się ich ówczesne

mieszkanie, dowiedziałem się, jak były urządzone poszczególne pokoje,

jaki plakat wisiał u niej na ścianie, płynnie przeszliśmy z mieszkania do

szczegółowego opisu drogi, jaką musiała pokonywać między domem

a budynkiem wydziału, ale gdy doszła już do miejsca, gdzie wysiadała

z tramwaju, to nie mówiła już potem o wydziale, ale została na tym placu

i wspominała, jak przesiadywała tam ze swoimi znajomymi ze studiów,

szczegółowo opisała wygląd jakiejś dziewczyny, doszła do ówczesnej

mody, potem następowało kilka zdań, które nie miały dla mnie żadnego

sensu, wróciła do koleżanek z roku i omówiła ich poglądy na małżeństwo


jakiejś czeskiej pary królewskiej, o której rozmawiali z wykładowcą

podczas seminarium, potrafiła sobie przypomnieć całe rozbudowane zdania,

które powiedzieli jej koledzy podczas tej dyskusji, ale chyba nie była aż tak

głęboko zanurzona we wspomnienia z tego dnia na uniwersytecie, bo już po

chwili opisywała praskie ulice i fasady konkretnych budynków. Być może

wspominała to z precyzją, a może też sporo wymyślała. Powiedzieć, że

Ciotunia miała chaotyczny sposób myślenia, byłoby tylko połową prawdy,

jej diagnoza (czyli „niemyślenie”) stanowiła drugą połowę.

Opowiadanie Ciotuni miało jednak jedną istotną prawidłowość – rozwijało

się w czasie. Najpierw mówiła mi tylko o takich neutralnych ogólnych

rzeczach, potem zaczęły przybywać bardziej intymne detale o jej poglądach

i odczuciach, aż wreszcie także jej opinie na temat ówczesnej sytuacji

politycznej. Z punktu widzenia czasów, o których wspominała i w których

część jej psychiki została na zawsze uwięziona, miało to swoją jasną logikę.

Wówczas, przed czterdziestoma czy też czterdziestoma pięcioma laty,

ludzie rozmawiali o polityce tylko z przyjaciółmi, którym mogli ufać,

odkrywali się przed nimi bardzo powoli, sondowali, jak daleko mogą się

posunąć. Ja przez większość czasu milczałem, początkowo nawet nie

zadawałem dodatkowych pytań, nie próbowałem zmieniać czy

nakierowywać opowiadania Ciotuni. Być może właśnie dzięki temu

początkowemu milczeniu, dzięki temu, że nie domagałem się, nie

wypytywałem, stopniowo zyskiwałem jej zaufanie. Dziś mówię sobie

czasami, że byłoby lepiej, gdybym go nie zdobył, gdybym nie musiał

wysłuchać jej smutnych wspomnień, oszczędziłoby mi to bolesnego

zanurzania się w najciemniejszą ciemność i najsmutniejszą beznadzieję

wypełniające duszę starej, chorej kobiety.


Drugi tydzień
Jeśli istnieje jakiś typ człowieka, którego należałoby wykluczyć

z panoramy człowieka średniowiecznego, to właśnie tego, kto nie

wierzył w świat absolutny; typ, jaki w epokach późniejszych zwać

się będzie libertynem, wolnomyślicielem i ateuszem.

Jacques Le Goff, Człowiek średniowiecza

Swoją misję kontrwywiad czechosłowacki realizuje poprzez

stosowanie środków przymusu państwowego oraz celową

działalność prewencyjną.

Rozkaz Ministra Spraw Wewnętrznych CSRS nr 31 / 1972


Ubiegłotygodniowy półgodzinny pobyt na moście Karola Martin, Tomáš

i Táňa, podobnie jak pozostali studenci pierwszego roku historii, uważali za

wystarczające przygotowanie do seminarium. Tylko Klára poszła do

biblioteki, by postudiować coś o Janie Nepomucenie. Miała też

zanotowane, że to patron wszystkiego, co jest związane z wodą. Choć Klára

przeczytała to w starej książce sprzed niemal czterdziestu lat, wydawało jej

się, że jest to zbyt szeroki zakres dla świętego, przecież nie może

jednocześnie chronić przed powodziami i utopieniem, a także być patronem

rybaków, młynarzy, flisaków, żeglarzy czy budowniczych mostów. Klára

przypuszczała, że logiczne byłoby ograniczenie patronatu Jana na przykład

do wód słodkich, a żegluga morska i oceaniczna powinna mieć jakiegoś

swojego bardziej kompetentnego patrona, który żył na wybrzeżu, albo

jeszcze lepiej takiego, który przeżył katastrofę statku. Jak na przykład

apostoł Paweł. Tylko że na następnej stronie w książce wspomniano, że

święty Jan jest też patronem Czech, Bawarii, księży – szczególnie w kwestii

spowiedzi – a nawet chroni przed chorobami języka.

Podczas drugich zajęć z przedmiotu historia Czechosłowacji I Klára nie

mogła jednak wykorzystać żadnego z tych faktów, ponieważ tuż po

rozpoczęciu seminarium okazało się, z czego właściwie doktor Šindelář

chciał przetestować studentów pierwszego roku, gdy dawał im to zadanie.

– Koleżanki i koledzy, waszym zadaniem domowym było pójść na most

Karola i rozejrzeć się wokół pomnika Jana Nepomucena. Nie będę was

pytał, co ustaliliście, ale od razu zadam swoje pytanie, ponieważ interesuje

mnie wasza profesjonalna spostrzegawczość. Czy zauważyliście, jaki

pomnik znajduje się dokładnie naprzeciw Nepomucena?

Przez salę przeszedł szmer niezadowolenia, na moście Karola studenci

skupili się na czymś całkiem innym. Táňa z Klárą, obie zdegustowane,


wymieniły spojrzenia, Martin, demonstracyjnie okazując brak

zaangażowania, zaczął czyścić okulary.

Šindelář się ucieszył, że nikt z pierwszego roku nie był wystarczająco

uważny. Rozejrzał się z dumą po sali.

– Przecież zwracałem wam uwagę, że badania historyczne są czasami

ekscytujące jak kryminał. – Z adiunkta wręcz biło zadowolenie. –

Prawdziwy naukowiec musi zauważać wszystko, a nie tylko skrupulatnie

przywiązywać się do jednego tematu albo nawet, jak w tym przypadku, do

jednego artefaktu. Zwłaszcza jeśli waszym zadaniem, i to powtarzam po raz

kolejny, było przyjrzenie się wszystkiemu dookoła pomnika. Do-o-ko-ła!

W naszej sytuacji moje pytanie jest zatem całkiem na miejscu. Ponieważ

naprzeciw historycznie niejasnego i faktograficznie problematycznego

świętego stoi na moście pomnik księżnej Ludmiły, żony pierwszego

z Przemyślidów Borzywoja, która trzyma w ramionach swojego wnuka

Wacława I. A właśnie Wacława I możemy uważać za jeden z symboli

czeskiej państwowości. Tę państwowość rozwijamy teraz wspólnie

z bratnim narodem słowackim. Wacław I stanowi prawdziwy fundament

naszego państwa. Jako przyszłym kolegom po fachu muszę wam

nieoficjalnie zdradzić, że również wiele z tego, co wiemy o Wacławie, to

znów tylko legendy. No i jak zawsze legendę wykorzystał Kościół i ogłosił

Wacława I świętym, podobnie jak jego babcię Ludmiłę. Tak, i teraz sobie

wyobraźcie, że dla jakiegoś czasopisma naukowego, krajowego lub

zagranicznego mielibyście napisać artykuł o pomnikach na moście Karola.

Ustalilibyście, jak i kiedy drewniany pomnik Jana Nepomucena został

zastąpiony przez rzeźbę z brązu, tylko co byście napisali, gdybyście nie

znaleźli źródeł o tym, czemu to właśnie pomnik Wacława I znalazł się

naprzeciw Nepomucena. Wacław I przyczynił się do niebywałego rozkwitu

Królestwa Czeskiego, ale Jan Nepomucen miał de facto destrukcyjny


wpływ na państwo czeskie, ponieważ razem ze swoim arcybiskupem

sprzeciwiał się innemu Wacławowi, królowi Wacławowi IV

Luksemburskiemu. Jak byście to wytłumaczyli? Są jakieś propozycje?

Studenci nie reagowali. Czuli się oszukani zadaniem, którym było

zaobserwowanie wszystkiego „dookoła” pomnika świętego. Pasywność

była ich najprostszą i najbardziej naturalną negatywną reakcją.

Towarzysz adiunkt też nie odpowiedział na swoje pytanie. Dał jednak

zadanie na najbliższe seminarium. Tym razem był już bardziej konkretny.

Studenci mieli ustalić faktyczny powód nienawiści między królem

Wacławem IV a arcybiskupem Jenštejnem i co miała z tym wspólnego

śmierć Jana Nepomucena. Šindelář jednak podkreślał, że konieczne jest

krytyczne podejście do źródeł, ponieważ młodzi historycy będą

konfrontowani z niszczycielską ideologią katolicką, a starsze źródła

niekatolickie są naznaczone niemarksistowskimi, często Masarykowskimi,

założeniami i postulatami.

Gdy zajęcia dobiegały końca, doktor Šindelář spytał nieostrożnie, czy są

jakieś pytania. Natychmiast uniosły się cztery ręce. Táni, Kláry, Martina,

Tomáša – i wcale nie byli umówieni.

– Przepraszam, że powracam do kwestii, o której mówiliście na

ostatnich zajęciach – zaczęła Táňa. – Interesuje mnie, czy taka ekshumacja,

jaka właśnie jest przeprowadzana z ciałem Jana Nepomucena, jest

bezpieczna pod względem sanitarnym. W pewnym czasopiśmie czytałam

o tak zwanej klątwie Tutanchamona. Po odkryciu i otwarciu krypty faraona

umarło wielu archeologów, którzy byli tam obecni albo pracowali później

przy mumii. Co, jeśli na ciele Jana Nepomucena też znajdują się jakieś

niebezpieczne mikroorganizmy?
– Mikroorganizmy są wszędzie. – Doktor Šindelář wysunął przed siebie

palec wskazujący. – Na przykład tu są dwa obok siebie.

Sala się roześmiała i to jeszcze bardziej wzmocniło pewność siebie

wykładowcy.

– No, a teraz już poważnie, towarzyszki i towarzysze. Koleżanka

naturalnie nie pyta o klątwy, w to my, historycy marksistowscy, nie

wierzymy, ale jej pytanie jest całkiem na miejscu. Na przykład w starych

książkach i dokumentach mogą występować pleśnie, które potrafią

zaatakować płuca historyka. I potem stają się one śmiertelnie

niebezpieczne. Jednak badanie szczątków Jana Nepomucena przeprowadza

jedna z najnowocześniejszych pracowni tego rodzaju na świecie, Dział

Antropologiczny Muzeum Narodowego, na czele z MUDr. Emanuelem

Vlčkiem. Wspominałem wam już przecież, że udziałem w pracach zespołu

wyraził zainteresowanie również specjalista z Francji. Taki Francuz jest

rozpieszczony, idzie tylko tam, gdzie nie umrze, a wręcz przeciwnie, gdzie

może rozwijać swoją karierę. Nie bójmy się zatem o tych antropologów, są

przygotowani na to, że gdzieś przy świętym języku może być ukryty jakiś

diabelski mikrob czarnej śmierci czy inne średniowieczne paskudztwo,

które oni bezpiecznie zdezynfekują. Następne pytanie, proszę?

Wstał Tomáš.

– Zainteresowało nas, że na pomniku Jan Nepomucen ma wokół głowy

aureolę z pięcioma gwiazdkami. Dlaczego z pięcioma?

– My, historycy, posługujemy się raczej terminem „nimbus”, a nie

„aureola” – zaczął doktor Šindelář, ale nie miał problemu z odpowiedzią na

zadane pytanie, ponieważ sam postawił kolejne: – Ile gwiazdek dalibyście

mu wy, panie kolego?

Zaskoczony Tomáš wzruszył ramionami.

Šindelář się roześmiał.


– Pańskie wahanie to też jest właściwa odpowiedź. Nie wiecie,

ponieważ nie możecie wiedzieć. Jeśli gwiazdek byłoby sześć, to możemy

spytać, czemu akurat sześć, czemu tylko pół tuzina, a nie cały tuzin, czyli

dwanaście. Niestety, nie na każde pytanie można dać odpowiedź. Nie

wiemy, dlaczego Nepomucen ma wokół głowy nimbus z pięcioma

gwiazdkami, i pewnie nigdy się tego nie dowiemy. Potraktujmy to tak, że

na więcej sobie nie zasłużył.

Studenci się uśmiechnęli, a Šindelář krótko zarechotał.

– Jak historycy to wytłumaczą, jeśli w tej złotej skrytce, którą

antropolodzy zamierzają zbadać, naprawdę znajdą się resztki ludzkiego

języka? – spytał Martin.

Adiunkt przyglądał mu się badawczo, po czym lakonicznie odparł:

– Będziemy analizować, do kogo należał ten język.

Doktor Šindelář chciał utrzymać spokojny dystans aż do końca zajęć,

ale przeszkodziła mu w tym Klára.

– Chcę spytać jeszcze o pomnik. Z jakiego materiału zrobiona jest

roślina, którą Nepomucen trzyma w ręce? Zauważyłam bowiem, że liście

na tej roślinie zawiały na wietrze. Zainteresowało mnie, jak to możliwe, że

liście są ruchome, ale nie zniszczyły ich przez całe stulecia ani wichury, ani

gradobicie, ani gołoledź czy śnieg.

Adiunkt patrzył zaskoczony na studentkę.

– No… Po pierwsze, ta roślina to gałązka palmowa, prawdopodobnie

z brązu, tak jak cały pomnik. Nigdzie nie wyczytałem, że jej liście są

ruchome. Będę musiał znów zajść pod ten pomnik i po raz milionowy na

niego spojrzeć.

Towarzysz PhDr. Bořivoj Šindelář, CSc. wyszedł z sali wykładowej,

kręcąc z niedowierzaniem głową i coś mamrocząc. Było całkiem możliwe,

że zmierzał prosto na most Karola, by przeanalizować rzeźbę. Albo


do biblioteki, by postudiować informacje na temat pomnika, na przykład

o tych pięciu gwiazdkach albo o ruchomych liściach.

Martin z Klárą czekali przed salą, aż wyjdą Táňa i Tomáš.

– Zawartość złotej skrytki ciągle nie daje ci spokoju. – Klára się

uśmiechnęła.

Martin pokiwał głową.

– Strasznie chciałbym być przy tym, jak ją otworzą.

– Nie myśl sobie, że właśnie wówczas nastąpi jakiś przełomowy

moment – zauważył Tomáš. – W środku będzie prawdopodobnie jakiś

maleńki obeschnięty kawałek materii organicznej, który bardziej będzie

przypominać język ze starego buta niż ludzki.

– Czy legenda nie twierdzi, że język ma być jak żywy? – spytał Martin.

– Legenda to nie jest kanon – wymądrzał się Tomáš. – Ważne jest, czy

zachował się język, choćby nawet w formie spleśniałych resztek.

Wyszli na ulicę Kaprovą. Od strony rzeki wiał silny październikowy

wiatr i otwierał poły prochowców spieszących się przechodniów. Táni

uniósł minispódniczkę.

– Kościół zrobił błąd, że zgodził się na ekshumację – mówił dalej

Tomáš.

– O ile w ogóle go o to spytano. Sarkofag zapewne podniesiono

w ramach jakiejś rekonstrukcji lub renowacji – wyjaśnił Martin.

– To możliwe – przyznał Tomáš. – Tylko że teraz jest nawet nieistotne

to, co opublikują, bo wszyscy podejrzewamy, że i tak nie powiedzą nam

prawdy.

– Wszyscy tak nie podejrzewamy – przerwał mu Martin. – Táňa ma

pełne zaufanie do partii i rządu.

Táňa zaprotestowała.
– Przyznaję, że ja też mam pewne wątpliwości, czy wszystko zostanie

opublikowane.

– O, co za postęp! – Tomáš zaklaskał.

– A gdzie tam postęp! Wprost przeciwnie, krok do przodu i dwa kroki

w tył! Na naszą koleżankę ma wpływ rewizjonistyczny oportunizm

wywołany przez reakcyjne prawicowe siły kontrrewolucyjne, funkcjonujące

w ukryciu na naszym uniwersytecie. – Martin uniósł palec wskazujący.

Roześmieli się.

– Ale nie sądzę, by mogli tak całkiem kłamać, przecież to by się

wydało – dodała Táňa.

– Obawiam się, że tu nie chodzi tylko o nasze czasy – przypomniał

z powagą Tomáš. – Bez względu na to, co teraz opublikują, jest niemal

pewne, że zniszczą faktyczną zawartość i zastąpią ją czymś innym. Zatem

w przyszłości już nigdy nie będzie można odkryć prawdy.

– O jakiej przyszłości mówisz? – spytał sarkastycznie Martin. –

Przyszłość skończyła się przed czterema laty wskutek interwencji wrogich

wojsk sojuszniczych.

Tomáš zamierzał zareagować, ale nic nie odpowiedział, ponieważ Klára

zwróciła im uwagę, żeby byli cicho.

– Zbliża się towarzysz Říha – szepnęła.

Studenci powiedzieli głośno „dzień dobry”, a profesor Říha, kierownik

Katedry Historii Powszechnej i Starożytnej, odpowiedział delikatnym

skinieniem głowy.

– Ten nie wygląda na niebezpiecznego – ocenił Tomáš, gdy byli już

wystarczająco daleko.

– Husák też na takiego nie wyglądał – zbył go lakonicznie Martin.


– Mnie też interesuje zawartość tej złotej skrytki – powiedziała Táňa,

nawiązując do wcześniejszej rozmowy. – Ciągle o tym myślę… Odczuwam

napięcie, jestem wręcz fizycznie niespokojna.

Aby zilustrować swoje słowa, Táňa się zatrzęsła, a Tomáš z Klárą się

roześmieli.

– Widzicie, koleżanki i koledzy, doktor Šindelář miał rację.

Zaniepokojony jest cały Watykan, arcybiskupstwo praskie, a także Táňa –

skonstatował Martin.

Táňa mówiła dalej:

– Postanowiłam, że pójdę do Działu Antropologicznego Muzeum

Narodowego i zrobię wywiad z tym francuskim naukowcem. On przecież

nie będzie niczego ukrywał.

– Jak to wywiad? Chcesz udawać dziennikarkę? Spytają cię

o legitymację prasową – ostrzegała Klára.

– Nie. Powiem prawdę. Że jestem studentką historii, dowiedzieliśmy się

na seminarium o ekshumacji, robię wywiad z zagranicznym naukowcem

dla czasopisma studenckiego Uniwersytetu Karola. Naprawdę chciałabym

to potem gdzieś opublikować, więc nie muszę się kamuflować. Poza tym

chcemy przecież poznać prawdę, więc nie możemy posługiwać się

kłamstwem jako metodą – tłumaczyła Táňa.

Tomáš pokiwał głową z uznaniem.

– Znasz francuski? – ironizował Martin.

– Znam angielski i rosyjski – odparła niewzruszenie Táňa.

– Pójdę z tobą – zaproponował Tomáš. – Mówię po niemiecku.

– Tylko że ja chcę pójść do Muzeum Narodowego od razu – podkreśliła

Táňa.

Tomáš spojrzał na nią zaskoczony, po czym się uśmiechnął.


– Naturalnie, ja też chciałem tam pójść właśnie teraz. Już od pół roku

mam zaplanowane na dziś spotkanie z francuskim antropologiem.

– Tylko czy francuski antropolog też ma w planach, że dziś was

przyjmie? – rzuciła Klára.

Táňa się zatrzymała i przyjrzała energicznie pozostałym.

– Ale proszę was, żebyście a priori dopuścili też myśl, że w środku tej

skrytki naprawdę może znajdować się również coś innego niż język –

podkreśliła.

– Ja z chęcią to dopuszczam! – stwierdził zdecydowanie Martin. –

O Kościele katolickim, zwłaszcza w poprzednich wiekach, nie mam o wiele

lepszego zdania niż o naszej partii i rządzie. Jest całkiem możliwe, że

papiści uroczyście ukryli w złotej skrytce jakiś świński język, żeby tylko

mieć potrzebną relikwię.

Zniesmaczona Klára machnęła ręką w stronę kolegi.

– Ach, ty wieczny taboryto, sierotko, bracie czeski i adamito.

Choć Tomáš bardzo się obawiał, że spotkanie z francuskim ekspertem to

będzie jedno wielkie faux pas, pierwsza wizyta w Muzeum Narodowym

okazała się niespodziewanie pomyślna. Portier przy wejściu służbowym od

razu wezwał do nich francuskiego eksperta z działu antropologicznego, ten

francuski ekspert minutę później zszedł, zgodził się na rozmowę, a nawet

zaprosił ich od razu na obiad. Tomáš i Táňa byli na tyle podnieceni

spotkaniem z Francuzem, że w ogóle nie zdawali sobie sprawy, jak

nieoczekiwanie gładko wszystko się toczy. Na przykład, jak miły

i uprzejmy jest portier, choć czechosłowaccy portierzy bywali przeważnie

wrodzy, niesympatyczni i napastliwi. To, co ich jednak naprawdę

zaskoczyło, to fakt, że francuski ekspert miał zaledwie dwadzieścia siedem

lat, ledwie przed trzema miesiącami skończył w Paryżu studia, a dwa


miesiące temu rozpoczął staż w dziale antropologicznym. Tomášowi, ale

przede wszystkim Táni, brak doświadczenia Francuza wydał się

sympatyczny, skoro Jean-Marc Durand – chwilę trwało, zanim nauczył ich

bezbłędnej wymowy – był praktycznie ich rówieśnikiem, mieli do niego

większe zaufanie.

Problem stanowiła komunikacja. Francuz nie mówił za dobrze po

angielsku, z kolei Táňa, jak na złość, nie znała wielu słówek, którymi

często się posługiwał. Z całej trójki Tomáš wyróżniał się najgorszą

znajomością angielskiego, więc koleżanka musiała mu czasami tłumaczyć.

Niemiecki i rosyjski okazały się w kontakcie z Jeanem-Markiem

nieprzydatne. Rozmowa szła powoli, ale w jej trakcie było wesoło. Później,

gdy żegnali się po trzech godzinach, rozchodzili się jako dobrzy

przyjaciele.

Jean-Marc był bezpośredni i optymistyczny, emanowała z niego radość

życia, którą w Czechosłowackiej Republice Socjalistycznej przeważnie

traciły już dzieci w siódmej lub ósmej klasie szkoły podstawowej. Także

miejsce, do którego Francuz od razu zaprosił Tánię z Tomášem na obiad,

świadczyło o jego bezpośredniości. Jak wytłumaczył, w barze Korona

w dolnej części placu Wacława czuje się bardzo dobrze, lubi obserwować,

jak bije tu serce Pragi. Już kiedy szli tam z muzeum, teatralnymi ruchami

i z radosnym uśmiechem omijał pieszych na wąskich kładkach

i drewnianych mostkach, które zastąpiły chodniki na rozkopanym placu.

Francuz czuł się tu jak w domu, tłumaczył, że za niekończącym się

aluminiowym płotem buduje się metro, o czym Táňa naturalnie wiedziała,

bo mieszkała tu już od ponad roku, a Tomáš był nawet latem z ojcem na

dole w tunelach, póki pana Dobrotki nie zrugał technik do spraw


bezpieczeństwa, ale teraz nie było okazji, by o tym wspominać, nie chciał

przerywać rozgadanemu cudzoziemcowi.

Ewidentnie Jean-Marc często przychodził do baru Korona. Ekspedientki już

go znały i rozumiały jego poprzekręcane czeskie słowa, którymi się

posługiwał, gdy składał zamówienia, a nawet gdy położył na blacie jedną

rękę na drugą, to od razu wiedziały, że chce, by mu zapakować dwa placki

ziemniaczane. Właściwie dopiero od niego Tomáš nauczył się, że placek

ziemniaczany to po czesku bramborák. W rewanżu Jean-Marc dowiedział

się z kolei, że nie istnieje język czechosłowacki, a mieszkańcy kraju

posługują się dwoma językami. I oba są urzędowe. Francuz zwrócił uwagę,

że Táňa i Tomáš są pierwszymi Słowakami, z którymi rozmawia.

Zweryfikował, czy jest prawdą, że Gustáv Husák i Alexander Dubček też są

Słowakami, a potem stwierdził, że najwidoczniej Słowacy stanowią jakąś

elitę rządzącą, grupę dominującą, z której zawsze wywodzą się najważniejsi

politycy w państwie. Táňa przypomniała sobie, jak jej koledzy i koleżanki

ze szkoły średniej narzekali na Słowaków, którzy szybko zajmują

stanowiska w nowych urzędach federalnych. „Karierowicze” – Martin też

użył takiego określenia.

Táňa i Tomáš robili na zmianę notatki w jednym zeszycie, o dosłownym

zapisywaniu odpowiedzi Francuza lub ich tłumaczeniu nie mogło być

nawet mowy. Uzgodnili, że gdy będą mieli przygotowany cały wywiad, to

znów przyjdą do niego i przetłumaczą mu zdanie po zdaniu wszystkie

pytania i odpowiedzi, tak jak będą chcieli je opublikować. I tak było

konieczne co najmniej jeszcze jedno spotkanie w celu dokończenia

wywiadu już po otwarciu złotej skrytki, by bezpośredni uczestnik tego aktu

mógł opisać, co znajdowało się w środku. Jean--Marc zdradził, że będzie to

już za tydzień, we wtorek 17 października. Ta data została już wprawdzie


dawno zaplanowana, ale na razie jest tajna, ponieważ big boss działu,

doktor Vlček, nie chce być narażony na ciekawość opinii publicznej

i naciski – Jean-Marc wskazał oboma palcami wskazującymi ku górze.

Najwyraźniej nie znał zwrotu „partia i rząd”. Gdy Francuz nazywał big

bossem kierownika działu antropologicznego, nie było w tym ironii, ale

szczery podziw i szacunek.

W pierwszej części wywiadu Táňa chciała przedstawić Jeana-Marca

czytelnikom. Z tego, co mówił, czytelnicy dowiedzieliby się, że pochodzi

z małego miasta położonego około dwustu kilometrów od Paryża. Zaczął

studiować medycynę w 1965 roku. Niespełna trzy lata później był

uczestnikiem wydarzeń majowych w Paryżu, jako medyk opatrywał

rannych. Tomáš i Táňa nie wiedzieli za dużo o zamieszkach studenckich,

Jean-Marc z dumą im opisywał, jak wszystko właściwie zaczęło się od

banalnej studenckiej okupacji akademików w celu zniesienia zakazu

poruszania się mężczyzn po piętrach kobiecych, parę dni później

protestowano już przeciwko całemu systemowi oświaty, aż wreszcie

przeciwko istniejącemu systemowi politycznemu we Francji. Trzeciego

maja Jean-Marc zajmował się pierwszymi rannymi w starciach z policją na

paryskim uniwersytecie. Zmiażdżenia tkanek miękkich, złamania, zatrucia

gazem łzawiącym. Następnego dnia demonstracje i bitwy z policją rozlały

się na ulice miasta, Jean-Marc bandażował już nie tylko studentów, ale też

związkowców, co podkreślił, jakby obrażenia związkowca były bez

wątpienia poważniejsze od obrażeń studenta, a więc też opatrzenie

związkowca stanowiło czyn bardziej godny uznania niż opatrzenie ran

zwykłego studenta.

Tomáš spytał, co udało się osiągnąć dzięki protestom. Jean-Marc wzruszył

niezdecydowanie ramionami. Wybuchł strajk generalny, dzięki czemu


pracujący zdali sobie sprawę ze swojej siły, ale i tak przedterminowe

wybory w czerwcu wygrał prawicowiec de Gaulle. Rząd zaakceptował

postulaty studentów i zmienił system szkolnictwa wyższego, tylko że na

przykład wskutek podziału uniwersytetu paryskiego na trzynaście małych

uczelni została naruszona jedność studentów, przez co w przyszłości

zorganizowanie wspólnego strajku albo demonstracji będzie o wiele

bardziej skomplikowane. Tomáš swoją łamaną angielszczyzną powiedział,

że ideały roku 1968 zostały zrealizowane w nielicznych krajach. Jean-Marc

dodał, że to prawda, także Rudi Dutschke musi się poddać rehabilitacji po

zamachu. Táňa nie wiedziała, kto to jest, ale Tomáš dał znak, że później jej

to wytłumaczy.

Táňa powróciła do pytań z wywiadu. Spytała Francuza, jak trafił do

Czechosłowacji. Wytłumaczył, że podczas demonstracji w 1968 roku

poznał na paryskich ulicach młodego Czechosłowaka. Od tej pory

wymieniali się od czasu do czasu listami, no i w tym roku jego praski

przyjaciel poinformował go, że Ministerstwo Szkolnictwa oferuje

stypendium dla absolwentów zagranicznych uczelni. Zgodnie z zaleceniami

przyjaciela Jean-Marc wypełnił zgłoszenie i został wybrany. Na początku

przeszkadzało mu, że nie trafił do normalnego szpitala, ale do działu

antropologicznego muzeum, ale teraz bardzo się z tego cieszy. Już po

dwóch miesiącach widzi, że nauczy się wielu rzeczy od doktora Vlčka.

Táňa chciała jeszcze wrócić do stypendium, które dostaje Jean-Marc, ale

okazało się, że nawet sam Francuz nie do końca rozumie, jak to właściwie

funkcjonuje. Otrzymuje jednak co miesiąc całkiem sporą sumkę, stać go na

komfortowe życie w Pradze, więc jest zadowolony. Nie wie tylko, na co mu

się przydadzą korony czechosłowackie, gdy pojedzie w grudniu do domu.

Tomáš poradził, by kupił sobie czeskie kryształy i porcelanę z Karlowych


Warów. Jean-Marc zaczął wyliczać na palcach: po pierwsze – nie

zmieściłoby mu się to do walizki, po drugie – francuscy celnicy mogliby

pobrać cło, po trzecie – nie wiedziałby, co z tym zrobić w domu, po

czwarte – równie piękne rzeczy można też znaleźć w Paryżu.

Najważniejsze zatem jest to, co zabierze w swojej głowie, powiedział

i postukał się palcem w skroń. Jean-Marc od razu jednak pogłaskał się też

po brzuchu i stwierdził, że pieniądze najlepiej inwestować właśnie tu.

Potem spytał Tánię i Tomáša, czy spróbują miejscowego wspaniałego

koktajlu truskawkowego.

Gdy Francuz wrócił z trzema szklankami, Táňa spytała, czy był obecny

podczas badań szczątków Jana Nepomucena. Wziął udział tylko

w końcowym etapie, ponieważ badania były prowadzone już na początku

lata, gdy jeszcze nie było go w Pradze. Niektóre ustalenia właściwie nie są

już nawet tajne, bo big boss wygłosił je przed komisją morfologiczną, która

zebrała się jakoś na początku lata. Także z tego powodu Jean-Marc zgodził

się na tę rozmowę, nie opowiada publicznie żadnych wielkich tajemnic.

Rezultaty prac mogli też poznać ludzie z uniwersytetu, przecież większość

analiz przeprowadzono w laboratorium Instytutu Anatomii na Wydziale

Lekarskim, ponieważ Muzeum Narodowe nie dysponuje odpowiednim

zapleczem technicznym. Ma za to dobrych ekspertów, podkreślił Jean-

Marc. Tomáš od razu się zainteresował, jak zmarł Nepomucen. Francuz

odparł, że według doktora Vlčka jest bardzo prawdopodobne, że nie został

utopiony. Tomáš spytał rozczarowany, czy to oznacza zatem, że była to

śmierć naturalna w wyniku choroby. Jean-Marc pokręcił zdecydowanie

głową. Odparł, że nadal obowiązuje to, co Táňa i Tomáš wiedzą jako

historycy, czyli że ciało znajdowało się w wodach Wełtawy i po mniej

więcej czterech tygodniach wypłynęło na powierzchnię, ale właśnie z tego

wynika, że w czasie śmierci Nepomucena nie było już powietrza w jego


płucach. Gdy człowiek trafi do wody żywy i potem się utopi, to płuca

pęcznieją jak balon, co Francuz starał się też pokazać rękami, dlatego takie

lżejsze ciało wypływa mniej więcej po dwóch tygodniach. Jeśli jednak

człowiek trafia do wody już martwy, to nie dochodzi do tego procesu i ciało

dłużej pozostaje w wodzie. Francuz dodał, że z grubsza tak to wyjaśniają

lekarze z zespołu.

Na czaszce, także w części twarzowej, były widoczne znaczne uszkodzenia

mechaniczne, spowodowane prawdopodobnie przez uderzenia. Jean-Marc

wstał i pokazał, jak związano Nepomucenowi ręce za plecami i tak go

zawieszono. Táňa zwróciła się do Tomáša i po słowacku wytłumaczyła mu,

że zapewne był poddawany torturom na madejowym łożu. Potem

powtórzyła tę nazwę Francuzowi, który kilka razy próbował ją przyswoić.

Tomáš podejrzewał, że madejowe łoże to inne narzędzie tortur, ale nie

przywiązywał do tego wagi, wolał spytać, czy śmierć Nepomucena

spowodowały uderzenia w głowę. Francuz pokiwał twierdząco. O ile

dobrze pamiętał, z jednej strony została przerwana os zygomaticum,

wskazał też to miejsce na swojej twarzy. Tomáš z Táňą przez chwilę nie

mogli się porozumieć, czy to się nazywa kość jarzmowa czy jednak

policzkowa. Jean-Marc dodał, że również żebra były po jednej stronie, nie

przypominał już sobie po której, znacznie spalone, czyli jest

prawdopodobne, że wnętrzności zostały fatalnie uszkodzone wskutek ognia.

Táňa spytała, czy fatalne uszkodzenie oznacza śmiertelne, i Francuz znowu

pokiwał twierdząco głową. Tomáš przysunął sobie bliżej zeszyt i zapisał, że

komisja nie mogła się porozumieć, które z tych poważnych obrażeń

będących wynikiem tortur przyczyniło się ostatecznie do śmierci – czy

uszkodzenie wnętrzności przez płomienie, czy też krwawienie do mózgu

wskutek uderzeń w twarz i ciemię.


Gdy Jean-Marc zauważył, w jakim napięciu słucha go ta młoda para, musiał

się uśmiechnąć. Przypomniał, że to, co mówi, nie jest efektem jego

osobistych badań, on jest tylko ostatnim asystentem w strukturze działu

antropologicznego. Ale bardzo szanuje big bossa jako specjalistę i ufa jego

ustaleniom. Tomáš spytał, czy w wyniku analizy antropologicznej szkielet

nie został bardzo uszkodzony. Jean-Marc się uśmiechnął i odparł, że

podczas poprzedniej ekshumacji ich koledzy byli z pewnością mniej

ostrożni. Táňa i Tomáš spytali zaskoczeni, czy ciało Jana Nepomucena było

już w przeszłości ekshumowane. Francuz odparł, że przecież powszechnie

wiadomo, iż trumnę otwarto i przebadano już na początku XVIII wieku.

Przecież właśnie wtedy odkryto w czaszce substancję przypominającą język

i w ten sposób powstała cała legenda. Potem Jean-Marc krytycznie zmierzył

wzrokiem parę naprzeciw siebie i oświadczył, że jako studenci historii

powinni z pewnością więcej poczytać o Janie Nepomucenie. Zawstydzeni

Táňa i Tomáš pokiwali głowami.

Francuz mówił dalej, że ich zespół nawet nie prowadził bardziej

szczegółowych badań nad szkieletem, ponieważ ciało musiało pozostać

zachowane w trumnie w takiej formie, w jakiej zostało tam włożone

w XVIII wieku. Zauważył jednak, że ta forma jest dość dziwna,

przynajmniej z nowoczesnego punktu widzenia. Szkielet przypominał

Jeanowi-Marcowi marionetkę z teatru lalek. Tomáš przestał notować

i spojrzał na Francuza z zaniepokojeniem. Táňa zabrała mu zeszyt

i poprosiła Jeana-Marca, by zatem opisał im ciało Nepomucena. Chciała

posłużyć się w tym zdaniu słowem „szczątki”, ale nie potrafiła powiedzieć

tego po angielsku. Francuz z kolei nie znał angielskich nazw niektórych

organów i kości, swobodnie za to posługiwał się łaciną, zakładając, że Táňa

i Tomáš muszą znać łacińską terminologię medyczną. Zaczął od columna

vertebralis. Poszczególne vertebra – Tomáš wyjaśnił Táni, że chodzi


o kręgi – są nałożone na drewnianą tyczkę, by trzymały się razem. Jean-

Marc dodał z uznaniem, że tyczka jest zapewne hebanowa. Pozostałe kości

są przywiązane do kręgosłupa sznurkami i wstążkami albo przydrutowane.

Tomáš przerwał wykład Francuza, ponieważ musiał spytać, czy sobie nie

żartuje i czy to, o czym im mówi, jest prawdą. Jean-Marc ponownie zwrócił

uwagę, że jako historycy powinni wiedzieć, jakie były barokowe sposoby

pochówku w przypadku takich wyjątkowych postaci. On sam wprawdzie do

niedawna też nie wiedział, zaznajomił się z tym dopiero przed paroma

tygodniami, tylko że jako lekarz nawet nie musi posiadać takich

wiadomości. Táňa i Tomáš znów spuścili ze wstydem wzrok. Francuzowi

zrobiło się trochę przykro, że miał o to pretensje do młodych

Czechosłowaków, więc zaczął opisywać szkielet. Skoncentrował się na

kościach ręki, które były w znacznym stopniu połamane. Tomáš spytał,

czy był to efekt tortur, a Francuz odparł, że jest to pewne. Nie pamiętał już,

czy była to prawa, czy lewa ręka, ale kości były na tyle uszkodzone, że

podczas ekshumacji w XVIII wieku ubytki musiały zostać uzupełnione

o kilka elementów z innych szkieletów i dwie małe kości zwierzęce.

Ogólnie kości na tej ręce są ułożone bardzo nieprecyzyjnie. Za to na drugiej

ręce Nepomucen ma nałożone dwa piękne pierścienie, Jean-Marc pokiwał

z uznaniem głową. Táňa, wyobrażając sobie, że Francuz podziwia

pierścienie na szkielecie, musiała się uśmiechnąć.

Francuz kontynuował opis. Na szkielecie znajdują się dziś już poblakłe, ale

poza tym całkiem dobrze zachowane barokowe szaty. Tomáš nie był

pewien, czy dobrze rozumie, ale według słów Jeana-Marca kości były

zapewne owinięte jakąś pozłacaną nicią, ale był też na niej złoty drut. Táňa

zauważyła konsternację kolegi i znów zabrała mu zeszyt. Napisała, że kości

są chronione przez złotą wstęgę. Po czym postawiła po tym zdaniu duży


znak zapytania, ponieważ dotarło do niej, że wstęga przecież nie może

chronić. Francuz w tym czasie kilka razy powtórzył słowo guimpé, ale dla

Táni też nie było jasne, czy jest to wstęga owinięta złotym drutem, czy też

złoty drut owinięty wstęgą, więc zapisała w swoich notatkach trzy znaki

zapytania. Jean-Marc oświadczył potem, że zmontowany w taki sposób

i przyodziany szkielet nazywano w czasach baroku „manekinem”.

Zaskoczony Tomáš wybałuszył oczy, po czym przypomniał sobie, jak przed

chwilą Francuz ich upomniał, że nie mają odpowiednich wiadomości

historycznych, więc wolał już nic nie mówić. Będzie mógł to przecież

sprawdzić w literaturze przedmiotu. Tomáš zajrzał do notatek Táni. Właśnie

zapisała trzecie francuskie słowo z rzędu, więc teraz miała tam: guimpé,

mannequin, baroque. I w sumie z dziesięć znaków zapytania.

Jean-Marc wlał w siebie resztki koktajlu i spojrzał na zegarek. Wydawało

się, że zamierza zakończyć rozmowę. Powiedział, że big boss doktor Vlček

wyczytał w starych księgach, iż w torturach uczestniczył też osobiście król,

co jemu, człowiekowi znającemu przede wszystkim historię Francji,

wydawało się bardzo barbarzyńskie i prymitywne. Spytał Tomáša i Tánię,

czy oni też uważają za prawdopodobne, by w XIV wieku w Czechach król

brał udział w torturach razem z katem. Táňa odparła, że królem Francji był

w tym czasie Karol IV, który odziedziczył chorobę psychiczną Bourbonów,

a Tomáš dodał, że pod koniec XIV wieku całkiem normalny nie był także

król angielski Ryszard II. Jean-Marc powiedział, że według doktora Vlčka

oprócz profesjonalnego kata torturował Nepomucena zapewne ktoś inny.

Kat nie uderzałby po twarzy, miał swoje metody i narzędzia, postępował

precyzyjnie i powoli, chciał przecież torturować. A przecież to przerwanie

os zygomaticum musiał spowodować ktoś niewątpliwie bardzo

rozwścieczony.
Francuz dodał jeszcze na koniec, że Nepomucen miał stosunkowo cienkie

i kruche kości, jak wykazała ich analiza, w związku z czym zapewne nie

wytrzymał skutków tortur szybciej, niż kat mógł to przypuszczać na

podstawie swoich doświadczeń. Jean-Marc wstał, ale jeszcze rozgadał się

o tym, że również to wrzucenie ciała do rzeki jest – przynajmniej według

niego – dość zagadkowe, o wiele rozsądniejsze byłoby przecież

wywiezienie zwłok do jakiegoś królewskiego zamku i zakopanie ich tam.

W ten sposób nikt by ich nigdy nie znalazł, a przez pewien czas, póki

atmosfera się trochę nie uspokoi, król mógł nawet twierdzić, że Nepomucen

żyje i został uwięziony. Tylko że król działał w afekcie. Táňa zapisała to

zdanie i też wstała.

Gdy pożegnali się pod Koroną z Jeanem-Markiem, Táňa powiedziała

Tomášowi, że Francuz miał całkowitą rację. To jest żałosne, że angażują się

w sprawę, o której nic wcześniej nie przeczytali. Muszą jak najszybciej

pójść do biblioteki i wypożyczyć wszystko o Nepomucenie.

Tomáš mógł tylko się zgodzić.

– Było to wielkie faux pas, przyjść do niego bez przygotowania.

– Lepszy wróg klasowy niż zaangażowany głupek. A teraz czułam się

przed nim jak zaangażowany głupek – oceniła Táňa.

– Ja jestem i zaangażowanym głupkiem, i wrogiem klasowym. Ty

naprawdę nie uważasz się za wroga klasowego? – prowokował Tomáš.

Táňa wolała zmienić temat.

– W każdym razie towarzysz PhDr. Bořivoj Šindelář, CSc. nie miał

racji, gdy mówił nam, że legenda o cudownym zachowaniu języka

narodziła się w głowach prostego ludu, bo popularna stała się nieprawdziwa

wiadomość, że Nepomucen nie zdradził tajemnicy spowiedzi, czyli trzymał

język za zębami. Zachowany język to wcale nie jest legenda, ale oficjalny
werdykt tej pierwszej komisji lekarskiej, która przeprowadziła ekshumację

trzysta lat po śmierci księdza. Dopiero wtedy pospólstwo przyswoiło sobie

tę informację.

Tomáš pokiwał głową z zadowoleniem.

– To jest barokowa diagnoza, a nie średniowieczna legenda. Oprócz

tego nasz towarzysz adiunkt mylił się także w tym, że Nepomucena

utopiono. Zamordowano go w miejscu tortur!

– A co Jean-Marc miał na myśli, gdy powiedział, że polubił

Czechosłowację, mimo że wszystko tu jest takie szare? – zmieniła znów

temat Táňa.

Tomáš rozejrzał się po placu Wacława. W oknach budynków i na wielu

fasadach znajdowały się czerwone plakaty i transparenty z hasłami

politycznymi napisanymi przeważnie dużymi żółtymi literami.

– Być może nie miał na myśli wyglądu budynków, ale panujący wśród

ludzi nastrój – przyszło Tomášowi do głowy.

– Czyżby? To policzmy gniewne i uśmiechnięte twarze – roześmiała się

Táňa. – Ja biorę uśmiechniętych.

Neutralne twarze się nie liczyły. Zakończyli przy stanie 20 : 3 dla

Tomáša.

Popołudniowy wykład i ćwiczenia z historii międzynarodowego ruchu

robotniczego i Komunistycznej Partii Czechosłowacji nie doszły do skutku.

Zatem wykładowczyni od razu w drugim tygodniu semestru trzymała się

swojego planu, że ona przecież nie będzie uczyć historyków historii. Na

klamce wisiała przywiązana trójkolorową wstążką w barwach

czechosłowackich kartka z napisem: „Pierwszy rok historii! Dzisiejsze

zajęcia są odwołane! Mam zebranie! Do przyszłego tygodnia przestudiujcie

ze skryptu definicję pojęcia «sytuacja rewolucyjna» (W. I. Lenin)”. Martin


się śmiał, że to wygląda tak, jakby wiadomość podpisał sam wiecznie żywy

przywódca rosyjskiego proletariatu. Przy tej okazji zaprosił trójkę

znajomych do siebie na rosyjską herbatę, bo na piwo jest za zimno.

Táňa z Tomášem chcieli już po drodze zreferować Martinowi i Klárze

rozmowę z Francuzem, ale Martin zaproponował, by pomówili o tym

w spokoju u niego w mieszkaniu. Rodzice wzięli na poniedziałek urlop,

przedłużyli sobie weekend i zostali w domku letniskowym. Wrócą dopiero

wieczorem. Starszy brat ma próbę z zespołem i przyjdzie późno w nocy,

o ile w ogóle. Głównym powodem, dla którego Martin zaprosił koleżanki

i kolegę, była jednak nowa płyta gramofonowa. Kupił ją, gdy Táňa i Tomáš

spotykali się z Francuzem, a teraz niósł ją z dumą pod pachą. Longplay

Framusu Město ER udało mu się szczęśliwie znaleźć w małej księgarni. To

zainteresowało też Tomáša, słyszał bowiem, że nakład, który jeszcze

znajdował się w sklepach, został wycofany i zniszczony. Martin przytaknął,

jemu też ktoś przekazał tę hiobową wieść, dlatego właśnie tak się cieszył,

że niespodziewanie znalazł tę płytę.

Kiedy szli ulicami Smíchova, gdzie Martin mieszkał, Tomáš wskazał na

kilka dziur po kulach w ścianie jednego z budynków.

– Rosyjska ospa?

– Akurat pod naszym domem potrzebowali opróżnić magazynek –

powiedział Martin. – I specjalnie tego nie naprawiają, żebyśmy pamiętali,

że w każdej chwili mogą znów do nas strzelać.

– Zabili tu kogoś? – spytał Tomáš.

– Tu nie, ale tam dalej na skrzyżowaniu tak. – Martin wskazał ręką.

– W Bratysławie zastrzelili syna koleżanki mamy. Znałam go –

westchnęła Táňa. – Nawet o tym nie mówmy.


– Przeciwnie, musimy o tym mówić, żebyśmy dobrze pamiętali, jak to

było – zaprotestował Martin. – W przeciwnym razie za parę lat partia i rząd

zaczną twierdzić, że w roku sześćdziesiątym ósmym do ludzi strzelali

kontrrewolucjoniści na rozkaz Dubčeka.

Szli zatem w milczeniu, póki nie weszli do bramy starej kamienicy.

– To wygląda na secesję – typowała Klára.

– Dokładnie tak, tuż sprzed pierwszej wojny światowej. Podobno na

początku fasada była błękitna, ale pod warstwą sześćdziesięcioletniego

brudu już tego nie widać.

Klára powoli jeździła ręką po ornamencie roślinnym na poręczy

schodów.

– Piękne. Jaka wysoka kultura była w tych czasach.

– I doprowadziła do pięknej pierwszej wojny światowej – ironizował

Martin.

– Ludzie zawsze byli bydłem – potwierdził Tomáš.

Gdy weszli do pokoju, Tomáš od razu pochwalił sprzęt. Martin powiedział,

że to jest duma jego starszego brata, który pracuje jako dźwiękowiec

z zespołami bigbitowymi. Potem pokazał im, jak powinni usiąść, żeby mieli

doskonały dźwięk stereofoniczny.

– Jak w świątyni – stwierdziła Klára, gdy z głośników zabrzmiały

sugestywne tony organów Hammonda.

Tomáš wziął w ręce okładkę płyty Framusu i zaczął ją studiować.

– Wspaniała gitara! – zwrócił mu uwagę Martin.

– Luboš Andršt – przeczytał Tomáš nazwisko gitarzysty na okładce.

– Brat go zna. – Martin poprawił sobie okulary.

Táňa kiwała głową do rytmu. Klára wstała i zaczęła przeglądać kolekcję

płyt, którą zbudowali Martin wraz z bratem. Tomáš dołączył do koleżanki


i czasami wydawał jęki zachwytu.

Martin się zerwał i zatrzymał gramofon.

– Słyszeliście te bębny? Szły z lewego głośnika do prawego. Super

efekt stereo! Musimy tego posłuchać raz jeszcze!

W końcu musieli wysłuchać dwa razy całej płyty Framusu. Tomáš

stwierdził, że zwłaszcza pierwsza strona to już nie jest zwykły

czechosłowacki bigbit, ale światowy art rock, z czym Martin się zgodził.

Tomáš jednak nie darował sobie uwagi, że art rocka w Czechosłowacji jako

pierwsze zaczęło grać Collegium Musicum z Bratysławy. Z tym Martin też

się zgodził. Klára przyznała, że to jest całkiem dobra muzyka, ale gdy

wybrzmiał Framus, mimo wszystko przeforsowała Cztery pory roku

Vivaldiego. Nazwała to wstępem do klasyki dla absolutnych laików. Dla

niej samej już delikatnie ogranym.

– Przy takiej muzyce da się też rozmawiać o świętym Janie

Nepomucenie – wytłumaczyła w końcu swój wybór Klára.

– To mówcie! – zachęcił Martin. – Co to za jeden ten Francuz?

Gdy Martin z Klárą dowiedzieli się, że Francuz jest zaledwie młodym

stażystą, który przed paroma miesiącami skończył studia, byli

rozczarowani, ponieważ od zagranicznego eksperta w zespole oczekiwali

większego doświadczenia zawodowego i prestiżu naukowego. Na dodatek

Martina zaniepokoiły też zaskakujące okoliczności, w jakich Francuz

uzyskał stypendium. Właściwie już sama wizja młodego paryżanina, który

wyjeżdża – choćby tylko na parę miesięcy – by żyć w Czechosłowacji

i rozwijać tam swoje kwalifikacje zawodowe, wydawała mu się od samego

początku dziwna. Krótko mówiąc, Jean-Marc był podejrzany.

– Chyba nie sądzisz, że jest to jakiś czechosłowacki esbek z godnymi

podziwu umiejętnościami medycznymi i językowymi, którego wsadzono do


zespołu antropologów, żeby obserwował, co badają?! – nie dowierzała

Táňa.

– To nasz rówieśnik, a nie jakiś stary towarzysz – zwrócił im uwagę

Tomáš.

– I ubiera się po zachodniemu – dodała Táňa.

– Bez wątpienia jest Francuzem – zapewnił Tomáš.

– Nie zapominajcie, że tam też mają partię komunistyczną. Może to być

młody perspektywiczny towarzysz francuski, którego zaproszono tutaj,

żeby po powrocie do kraju dbał o dobre imię socjalistycznej

Czechosłowacji i pracował jako szpieg – rozwijał swoje podejrzenia

Martin.

Tomáš zamyślił się nad słowami kolegi.

Martin to zauważył i pobudzony mówił dalej:

– A jeśli w złotej skrzyneczce znajdą język, to zadaniem francuskiego

towarzysza będzie mówienie, że na własne oczy widział tylko kamień.

Obcokrajowcowi z Zachodu uwierzy przecież każdy, u nas i za granicą.

Partia i rząd chcą mieć pewność, że legenda się nie potwierdzi.

– Trzymajmy się rzeczywistości i zostawmy podejrzenia na później –

zaproponowała Táňa. – Mamy kontakt z człowiekiem, który będzie brał

udział w oficjalnym otwarciu tej skrytki z relikwiami. I to jest wspaniałe!

Klára niechętnie się zgodziła.

– No i co wam powiedział ten Francuz? – spytał sceptycznie Martin.

– Ma na imię Jean-Marc – zaczęła Táňa.

– To wspaniale, już mu ufam – rzucił Martin i zaczął czyścić koszulą

okulary.

– Nie przerywaj! – poprosiła stanowczo Klára.


– Dowiedzieliśmy się, że nie jest to pierwsza ekshumacja ciała Jana

Nepomucena – kontynuowała Táňa.

– To ja wam powiem więcej na ten temat! – przerwała jej Klára. – To

jest już trzecia ekshumacja, pierwsza miała miejsce w tysiąc siedemset

dziewiętnastym roku. Przeprowadzono ją z inspiracji Kościoła w związku

z procesem beatyfikacyjnym. Kiedy uczestniczący w niej lekarze wyciągali

kości z trumny na stół, to z czaszki odpadł kawałek mięsa otoczony ziemią.

Mięso nie było ani zgniłe, ani zmumifikowane. Po jego oczyszczeniu

i nacięciu nożem lekarzom wydawało się, że jest to zachowany ludzki

język.

– To dość brutalne – cieszył się Martin. – Mów dalej!

– Ten kawałek mięsa ułożono wówczas w srebrnym futerale, czyli nie

we współczesnej złotej skrytce. Ciało znów pochowano. No ale w tysiąc

siedemset dwudziestym piątym roku oględziny tajemniczej substancji

powtórzyła komisja w dość odmiennym składzie i ta stwierdziła, że mięso

w skrytce wprawdzie się wysuszyło i pociemniało na szarobrązowy kolor,

ale na świeżym powietrzu znów nabrzmiało i nabrało krwistej barwy.

A dokładnie, odcienia świeżej purpury. Było przy tym obecnych

dziewiętnastu świadków. Wśród nich ówczesne autorytety medyczne.

W spojrzeniach, którymi pozostali patrzyli na Klárę, mieszały się

wątpliwości, podziw i respekt.

– Co się tak gapicie? W piątek byłam w bibliotece i poczytałam coś

o Nepomucenie. Myślałam, że przyda mi się to na seminarium.

– Ale tu się przeliczyłaś – ironizował Martin. – Naszego towarzysza

adiunkta interesowało wyłącznie to, co znajduje się naprzeciw pomnika

Nepomucena.

– Książkę, w której to wyczytałam, wypożyczają tylko na miejscu.

Została wydana jeszcze w międzywojniu – Klára z dumą objaśniała


wszystkie szczegóły.

Táňa w końcu machnęła ręką.

– Ważne i tak będzie to, co ustali komisja antropologiczna

siedemnastego października. Ja osobiście nie ufam tak całkiem ustaleniom

łapiduchów z początku osiemnastego wieku.

Martin i Tomáš wymienili się spojrzeniami. Oni z kolei nie ufali

komisjom organizowanym przez partię i rząd.

– Jean-Marc wyrzucał nam, że nie przeczytaliśmy niczego

o Nepomucenie – przyznała po chwili Táňa.

– Pójście do niego bez przygotowania to było spore faux pas –

potwierdził Tomáš. – Powinnaś być tam razem z nami, Kláro.

– W odróżnieniu od was nie mówię płynnie po francusku – ironizowała

Klára.

– Jutro rano pójdę do biblioteki – postanowił Tomáš. – I tak musimy

poczytać, czemu Wacław IV i ten arcybiskup, którego imienia nie

pamiętam, się nienawidzili.

– Jan z Jenštejna – dodała natychmiast Klára.

Táňa wyciągnęła z torby zeszyt z notatkami i zapisała sobie nazwisko,

ponieważ na zajęciach go nie zapamiętała.

– Klárko, a gdy czytałaś o pierwszych ekshumacjach, to pisali tam też

o manekinie? – spytała Táňa.

– O czym?! – krzyknął zaskoczony Martin.

– Pierwsza i druga ekshumacja miały miejsce w okresie szczytowego

baroku. I według Jeana-Marca szkielet zmontowany i przyodziany na

sposób barokowy nazywa się manekinem – wytłumaczył Tomáš.

Klára pokręciła głową.


– Nie, nie było tam nic o ubraniu na szkielecie. Ani o manekinie, ani

o pokazie mody.

– Nepomucen ma podobno na palcach piękne pierścienie –

przypomniała sobie Táňa. – Wydawało się, że Jean-Marc mu ich zazdrości.

– A kości na drugiej ręce zostały zniekształcone wskutek tortur – dodał

Tomáš.

Martin pokiwał głową.

– Chyba potraktowali go zgniataczem kciuków. To była taka mała prasa

połączona śrubami, czasem od wewnątrz miała ostrza, które wdzierały się

w mięso. Tylko że bywała przeważnie zbudowana tak, by niszczyć tylko

miękkie części palców, a kości miały pozostać nieuszkodzone.

– Tortury drugiego stopnia – klasyfikowała Klára.

– Fuj, straszne! – westchnęła Táňa, ale sama nie powstrzymała się przed

dalszym opisem tortur. – Nepomucen miał zwichnięte ramiona. Chyba trafił

na madejowe łoże.

– Jeśli miał zwichnięte ramiona, to nie było to madejowe łoże –

zaprotestował Martin. – Tortury, podczas których podwieszano ofiarę na

rękach związanych za plecami, nazywano jaskółką.

Táňa spojrzała ze zdziwieniem na Martina.

– Tortury, egzekucje, więzienia, to wszystko jest moim hobby. A może

też i przyszłością – wytłumaczył i znów próbował wyczyścić okulary już

nie najczystszą koszulą.

– Towarzysz Šindelář popełnił póki co dwa faux pas! – Tomáš pokazał

dwa wyprostowane palce. – Z jednej strony, legenda o świętym języku

narodziła się dopiero w osiemnastym wieku na podstawie wyników

oględzin, które przeprowadzili ówcześni specjaliści do spraw medycyny,

a nie na podstawie tego, że wśród średniowiecznego ludu rozeszła się wieść


o wiernym spowiedniku. A po drugie, nie jest prawdą, że Jan Nepomucen

został utopiony. Zmarł bowiem w wyniku tortur, zapewne nawet

bezpośrednio podczas nich.

– O tym nie czytałam – zauważyła zaskoczona Klára.

– Ponieważ właśnie to są najnowsze ustalenia, opinia kierownika

zespołu antropologicznego, pana doktora Vlčka – podkreśliła Táňa.

– To się jeszcze zobaczy, czy pana doktora, czy też towarzysza

doktora – powątpiewał Martin.

– Pamiętacie, że gdy obejrzeliśmy pomnik Jana Nepomucena na moście

Karola, to święty wydał się nam delikatny? – spytała Táňa.

– Zniewieściały – doprecyzował Martin.

– Francuz też nam potwierdził, że Nepomucen miał wątłą figurę

i delikatne kości – wytłumaczyła.

– To interesujące. – Klára się zamyśliła. – Ponieważ pomnik na moście

wykonał Johann Brokoff dopiero w trzechsetną rocznicę śmierci Jana

Nepomucena. To oznacza, że w jakichś opowieściach ludowych albo na

naiwnych obrazach przez cały ten czas zachował się wygląd Nepomucena.

– Jesteś bardzo oczytaną studentką – pochwalił Klárę Martin. –

Zasługujesz na papierosa.

– Palę tak mniej więcej jednego rocznie, ale jeśli dostanę go teraz

w nagrodę, to nie odmówię – stwierdziła Klára.

Martin skierował w jej stronę paczkę spart.

– To chodźmy na balkon.

Martin wysunął głowę przez drzwi balkonowe i zachęcał pozostałych,

żeby poszli następnego dnia na koncert Flamengo. Jego brat jako pomocnik

akustyków wpuści ich do środka za darmo. Będzie to w klubie SZM

w ČKD Praga. Táňa i Tomáš obiecali, że przyjdą. Umówili się na piętnaście

po siódmej, kwadrans przed koncertem. Klára powiedziała, że będzie miała


inny program, i się rozkaszlała. Chciała zgasić niedopalonego papierosa, ale

Martin jej go zabrał. Wolał już pociągać z dwóch jednocześnie.

Gdy skończył palić, skończył też grać Vivaldi. Martin poprosił Klárę,

by powtórzyła, jakiego koloru w XVIII wieku był język Nepomucena.

– Świeżo purpurowy – powiedziała Klára.

– To mam tu płytę bezpośrednio dotyczącą tej kwestii. – Martin

przeszukiwał swoją kolekcję. – Świeżo purpurowa muzyka – zaprezentował

album Fireball grupy Deep Purple.

– Świeży oddech to połowa dobrego nastroju. Hašlerki! –

zadeklamowała Klára hasło z aktualnej reklamy i poczęstowała

towarzystwo cukierkami. – Zwłaszcza po papierosie.

Jak zwykle Tomáš był pierwszy na miejscu koncertu. Gdy zobaczył, że przy

wejściu do klubu związkowego stoją młodzi mężczyźni w mundurach

ochotniczych oddziałów milicji z pałkami za paskiem, zrozumiał, że

koncert został odwołany, a ci ludzie mają nie dopuścić do protestu wśród

młodzieży, bo zgromadziło się tu kilkaset osób. Tak też zreferował sytuację

nadchodzącemu właśnie Martinowi, który jednak zapewnił, że koncert się

odbędzie i brat za chwilę pojawi się w drzwiach.

Martin był cały w dżinsie – od czapki z daszkiem poprzez kurtkę aż po

spodnie, na nosie miał swoje lenonki, dlatego bez problemu wkomponował

się w otoczenie. Tomáš też wyglądał odpowiednio, miał wprawdzie krótsze

włosy, ale z pewnością nie były one zbyt krótkie. Za to Táňa

w dzianinowym pomarańczowym kostiumie ze spodniami oraz butach na

wysokich obcasach wzbudziła kilka ironicznych uśmiechów.

Tomáš doprowadził koleżankę i kolegę pod drzwi, gdzie właśnie toczyła

się ostra wymiana zdań między milicjantami a spragnioną koncertu

młodzieżą.
Funkcjonariusz z rękami groźnie założonymi na piersiach podkreślał

podniesionym głosem:

– Już wam powiedziałem, że ten klub jest przeznaczony dla członków

Socjalistycznego Związku Młodzieży z przedsiębiorstwa narodowego ČKD

Praga. Jeśli jesteście jego członkami, to okażcie legitymację.

– Bigbit na legitymację?! – roześmiał się chłopak. – Nie wkurzaj mnie!

Pomiędzy bojowo nastawionymi milicjantami na szczęście pojawił się

brat Martina, równie rudy i jeszcze bardziej długowłosy.

– To są nasi znajomi – wskazał na Tomáša i Martina – będą pomagać

podczas pakowania i transportu aparatury. A to jest dziewczyna gitarzysty.

Milicjanci niechętnie wpuścili całą trójkę do środka.

– Tylu hipisów naraz jeszcze w życiu nie widziałam – szepnęła Táňa do

Tomáša.

Sala była jednak w połowie pusta. Członkowie grupy właśnie

uzgadniali z organizatorami, żeby wpuścić na koncert wszystkich

zainteresowanych, również tych, którzy nie mają stosownej legitymacji.

Z boku sceny ostrą wymianę zdań obserwował starszy mężczyzna, który

w pewnej chwili podszedł do głównego organizatora i coś mu szepnął. Po

czym otwarto drzwi i sala bardzo szybko się zapełniła.

Wokalista Vladimír Mišík podziękował organizatorom za ich ofiarną pracę

i oświadczył, że zaczną trochę nietypowo, od utworu Rama przyszłych

obrazów. Saksofon, perkusja, bas – i się zaczęło. Táňa kiwała głową w rytm

muzyki, Tomáš i Martin od pierwszego dźwięku klaskali z rękami nad

głową. Táňa krzyknęła Tomášowi do ucha, że saksofon wspaniale pasuje do

takiego bigbitu. Tomáša ogarnęła wielka radość, właśnie się okazało, że

jego koleżanka jest nie tylko piękna, ale też zna się na dobrej muzyce.
Przed spodziewanym pierwszym bisem, gdy publiczność frenetycznym

aplauzem wzywała muzyków na scenę, Táňa jednak zdecydowanie

stwierdziła, że musi już iść. Tomáš na sekundę się zawahał, czy chce ją

odprowadzić, czy też woli wysłuchać jeszcze jednego lub dwóch utworów,

które na pewno jeszcze zabrzmią. Táňa jakby wyczuła, o czym myśli,

i dodała, że dokładnie na dziewiątą umówiła się z ojcem, by ten przyjechał

po nią autem. Odprowadzanie zatem, tak czy owak, nie wchodziło w grę.

Tomáš i Martin opuszczali koncert w ekstatycznym nastroju. Zresztą jak

cała publiczność. Zespół Flamengo w swoim najmocniejszym składzie

zaprezentował się fantastycznie, a wiele utworów stanowiło szczytowe

osiągnięcia ówczesnego bigbitu czechosłowackiego. Tym większy szok

przeżyli tuż przy wyjściu, gdzie oprócz szarych mundurów ochotniczych

oddziałów milicji czekało już na nich z niecierpliwością wielu

funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej w zielonych mundurach. Wyciągali

z tłumu przede wszystkim długowłosych mężczyzn. Kontrolowali ich

dowody osobiste, niektórych cudem puszczali, ale większość zabierali do

swoich aut i wciskali na tylne siedzenia.

Rudych włosów Martina trudno było nie zauważyć.

– Obywatelu, wylegitymujcie się – wezwał go jeden z funkcjonariuszy.

– Chcecie dowód osobisty czy legitymację związkową? – Martin

uśmiechnął się niewinnie.

Funkcjonariusz gniewnie wybałuszył oczy i zaczął krzyczeć:

– Jesteś jakiś nadzwyczaj dowcipny, obywatelu! Chodź, będziesz się

śmiał pod gumą.

Zanim Tomáš zrozumiał, co się dzieje, dwa zielone mundury już

odprowadzały jego kolegę do auta. Tomáš ruszył za nimi, ale po paru

krokach się odwrócił i wmieszał między wychodzących ludzi.


Następnego ranka Tomáš z wielkimi obawami czekał, czy jego kolega

przyjdzie na zajęcia. Gdy Martin się pojawił i usiadł obok niego, Tomáš

zaczął przyglądać się jego twarzy.

– Nie masz siniaków – stwierdził z ulgą. – Okularów ci nie rozbili,

nawet cię nie ostrzygli.

Martin podwinął rękaw. Na przedramieniu miał podłużne bordowe

siniaki.

– O kurde! – rzucił Tomáš.

– Na plecach jest jeszcze gorzej – szepnął Martin. – Gliniarz uczył

mnie, jak śmiać się pod gumą.

Tomáš uniósł brwi, nie zrozumiał.

– Pałki są gumowe. Normalnie na początku mnie poprosił, żebym

odłożył okulary na stół. Ale stawy ramienne mam w porządku,

komunistyczni gliniarze jeszcze nie odkryli jaskółki.

Tomáš uśmiechnął się smutno w reakcji na żart kolegi.

Martin beztrosko mówił dalej:

– Najgorsze jest to, że zabrali mi trzy paczki spart. Normalnie mi je

ukradli, kurwy…

Martin opuścił rękaw i pomachał do Kláry i Táni, które – rozmawiając

o czymś wesołym – właśnie wchodziły do sali.

– Tych dwóch delikatnych dziewcząt nie będziemy niepotrzebnie

niepokoić brutalnością milicji.

Tomáš zarejestrował zasadniczą zmianę w stylu ubierania się Táni.

Miała na sobie brązowy wytarty żakiet z zamszu, stosunkowo duży jak na

jej delikatną figurę, pod nim szary golf i stare dżinsy. Mimo to ogólne

wrażenie było jednak flower power, ponieważ na szyi miała kilkukrotnie

owinięty długi naszyjnik z różnokolorowych koralików. Tomáš pomyślał,

że ona jest teraz hippie, a on grzecznym chłopcem.


– Dokładnie tak samo się ubierz, gdy pójdziesz z nami następnym

razem na koncert – rzucił pod jej adresem Martin. – W przyszły czwartek

będzie Blue Effect w domu kultury w Bohnicach.


Ciotunia 2
Mamy do czynienia z szeregiem ograniczeń, które nałożyły na

siebie ludy pierwotne. Różne rzeczy zostały zakazane bez

wyraźnych powodów, ludziom tym zaś nie przyszło do głowy, by

ograniczenia te podać w wątpliwość, albowiem poddali się im jako

czemuś oczywistemu.

Zygmunt Freud, Totem i tabu


Ciotunia naprawdę kochała historię, którą kiedyś, dawno temu, zaczęła też

studiować. Czasem z rozmarzeniem, jakby wspominała coś, co sama

przeżyła, opowiadała mi o wydarzeniach historycznych czy wręcz

nieistotnych epizodach, które zdarzyły się przed wiekami. Raz wspomniała

o jakimś szczególe dotyczącym komunikowania się Kolumba z tubylcami,

innym razem niespodziewanie opisała w szczegółach przebieg bitwy pod

Verdun. Najwięcej jednak mówiła o czeskim średniowieczu. Jakby przez to,

że już od czasów swojej młodości – czyli od pojawienia się choroby

psychicznej – przeważnie nie miała z kim rozmawiać o historii, jej wiedza

została uwięziona w mózgu, skumulowana jak woda przed zaporą. Niczego

nie zapomniała, a wszystkie wiadomości czekały tylko na to, by mogły

wypłynąć na powierzchnię. To znaczy na mnie, ponieważ, o ile wiem,

nikomu innemu nie opowiadała o historii, nawet po śmierci Babci. Nikt

inny nie miał ochoty naruszać tabu i słuchać, jak ćwierćwariatka Ciotunia

mówi o czymś związanym ze swoją młodością. Nawet ze mną Ciotunia, we

właściwym znaczeniu tego słowa, nie rozmawiała, były to jej monologi,

które od czasu do czasu tylko próbowałem pobudzić jakimś pytaniem lub

uwagą.

Ciotunia naprawdę pamiętała wręcz nazbyt wiele, czasem wydawało mi się,

że blefuje, że wymyśla i sprawdza, czy jej przerwę, czego bym, naturalnie,

nie zrobił nawet wówczas, gdybym przyłapał ją na oczywistym błędzie lub

kłamstwie, ponieważ słuchanie jej sprawiało mi frajdę, niezależnie od tego,

o czym mówiła. Nigdy nie przerywałem opowieści Ciotuni, przeciwnie,

z czasem nauczyłem się zadawać pytania tak, by stanowiły dla niej zachętę.

Bywały dni, kiedy nie wątpiłem w prawdziwość choćby jednego jej słowa,

kiedy indziej jednak raczej podziwiałem, jakie emocjonujące i bajkowe

fantazje potrafią narodzić się w jej chorym mózgu.


W jakimś nie do końca wiarygodnym kolorowym magazynie przeczytałem,

że opowieści ludzi w stanie głębokiej hipnozy potwierdzają, iż w pewnej

części mózgu – którą neurolodzy, naturalnie, umieją nazwać –

przechowywane jest jak w olbrzymim komputerze wszystko, co

przeżyliśmy, widzieliśmy i usłyszeliśmy, tylko że sami nie jesteśmy

w stanie do tego dotrzeć. I właśnie zahipnotyzowany człowiek potrafi po

wielu latach przypomnieć sobie dokładne detale konkretnego dnia,

opowiadać o kolorze butów, które miał na sobie, gdy pierwszy raz poszedł

do szkoły, albo o drobnej mżawce w dniu, gdy nadeszła wiadomość

o śmierci dziadka.

Już podczas lektury tego artykułu pomyślałem, że w sumie to dobrze, że

zapominamy, bo dzięki temu nie straszą nas nieustannie szczegóły z naszej

przeszłości. Tylko że pamięć Ciotuni, chyba wskutek jej zaburzenia

psychicznego, była w szczególny sposób otwarta również na teraźniejszość.

Pamiętała zbyt wiele, może niemal wszystko, także bez hipnozy, i właśnie

ten nadmiar „prawdy o przeszłości” sprawiał, że jej współcześni uważali ją

za zwariowaną. Gdy powoli odkrywała się przede mną historia Ciotuni,

mówiłem sobie, że zapominanie to dar. Bóg czy ewolucja umieścili

w mózgu człowieka umiejętność zapominania jako bezpiecznik, żebyśmy

pozbawieni ciężaru tego, co minęło, mogli przeżywać choćby przebłyski

szczęścia w teraźniejszości. A odsłaniająca ukryte warstwy przeszłości

hipnoza to diabelski wynalazek, tabu (kolejne tabu!), z którym nie

powinniśmy igrać. Opatrzność umieściła nawet w ludzkim mózgu

ostrzeżenie w postaci nieumiejętności odtworzenia tego, co człowiek

powiedział podczas hipnozy. I nie jest to tylko paradoks, ale symboliczne

memento, żebyśmy pozostawili przeszłość w spokoju i zajęli się

w teraźniejszości swoją przyszłością, na którą, w odróżnieniu od tego, co

już minęło, możemy mieć jeszcze wpływ.


Tylko że ja sam naruszałem podobne tabu, na dodatek wobec człowieka,

którego psyche nie była normalna (ale ćwierćzwariowana). Choć chwaliłem

zapominanie „nas”, normalnych, żebyśmy mogli żyć w teraźniejszości, to

jednocześnie robiłem wszystko, by w chorym umyśle Ciotuni przeszłość

bulgotała jak gejzer. Wówczas już z powodzeniem pobudzałem opowieści

Ciotuni najróżniejszymi pytaniami i uwagami. Ogarniała mnie coraz

większa obsesja. Przestałem być uważnym słuchaczem, stałem się

natrętnym spowiednikiem czy wręcz fanatycznym śledczym.

„Nasłuchiwania” przekształciły się w przesłuchania. Dokonywałem gwałtu

na umyśle, który nawet nie zdawał sobie sprawy, że powinien się bronić.

Wydobywałem z pamięci Ciotuni opisy ludzi, obrazy miejsc i scenariusze

przeżytych epizodów. Wyżymałem z nieszczęśliwej starej kobiety

najbardziej osobiste rzeczy, jej ówczesne poglądy, dawne wrażenia, uczucia

i odczucia. Być może ten mój hienizm dałoby się częściowo usprawiedliwić

tylko tym, że Ciotunia często w ogóle nie reagowała na moje pytania

i uwagi, a jeśli nawet czasem odpowiadała na nie precyzyjnie, to miewała

przy tym nieobecny wyraz twarzy, jakby nie rozmawiała ze mną, ale raczej

tylko ze sobą, czy wręcz przeciwnie, z całym otaczającym ją światem.

Sobie i światu, taka to była mowa. Sibi et orbi.

Z chaotycznego opowiadania Ciotuni dowiedziałem się wielu rzeczy,

o których wcześniej nie miałem pojęcia. Praska dzielnica Vinohrady

uzyskała swoją nazwę gdzieś w czasach króla Karola IV, który kazał tam,

a także na Žižkovie, w Dejvicach i Troi, posadzić winorośl. Od tych winnic

Ciotunia płynnie przeszła do alkoholizmu innego czeskiego króla –

Wacława IV. Dopiero później wydedukowałem z jej opowieści, że Wacław

był synem Karola, więc właściwie te dwie wcześniejsze wzmianki były ze

sobą powiązane – ojciec wspierał w swoim państwie uprawę winorośli, ale

jego syn stał się, paradoksalnie, ofiarą nadmiernej konsumpcji wina.


Według Ciotuni król Wacław IV powiedział, że jeśli walczyłby we

Włoszech, to jako łup wojenny wziąłby tylko wino. Tymczasem jednak od

alkoholika Wacława Ciotunia przeszła do tego, jak po raz pierwszy się

upiła – słodkim winem owocowym, które w tych czasach nazywano čučo,

z kolegami ze studiów po koncercie grupy Blue Effect, a wtedy właściwie

już Modrý Efekt, ponieważ komuniści zmusili zespół do zmiany obco

brzmiącej angielskiej nazwy. Wcześniej o nim nie słyszałem, więc

wyciągnąłem smartfon i w internecie wszystko było: jazz rock i art rock,

włącznie z naciskami politycznymi na zmianę nazwy. Gdy uniosłem głowę

znad telefonu i powiedziałem Ciotuni, że mogę jej puścić jakieś nagranie, to

przyglądała mi się, jakby niczego nie rozumiała, i zaczęła opowiadać o tym,

jak ze znajomymi ze studiów jeździli drezyną na próbnej trasie praskiego

metra, która kończyła się na osiedlu Krč. Ciotunia krótko opisała tamtejsze

szare bloki, po czym zaczęła śmiać się z tego, że próbna trasa metra wcale

nie wiodła pod ziemią, w związku z czym jazda tym nieudanym pociągiem

osobowym nie stanowiła dla nich żadnego nadzwyczajnego przeżycia.

Ówczesną muzykę rockową nazywała, wzorem swojej generacji, bigbitem.

Często wracała w swoich opowieściach do płyt i koncertów, muzyka była

coraz mocniejsza, a oni puszczali ją coraz bardziej hałaśliwie. Rodzice nie

mogli tego ścierpieć, matce przeszkadzał rumor, a ojcu, że głośniki są

propagandową tubą Zachodu, która sprowadza do jego mieszkania

dekadencką pseudokulturę kapitalistyczną, co dotyczyło nie tylko zespołów

amerykańskich i brytyjskich, ale też ich czechosłowackich imitatorów.

Ciotunia stwierdziła to bez uśmiechu, bez śladu pobłażliwej ironii.

Wypowiedziała te słowa z powagą, ponieważ całkiem serio mówił je też jej

ojciec. Więcej jednak o nim nie wspomniała, przeszła do monotonnych

obiadów na stołówce. Ojciec stanowił centralny element rodzinnego tabu.

Nie rozmawiano o nim. Wiedziałem, że Ciotunia nie postradała zmysłów


dlatego, że opuścił ją i jej matkę. Na podstawie sporadycznych sugestii

wydawało mi się, że było raczej na odwrót – najpierw córka straciła rozum,

a ojciec odszedł krótko potem. Tak czy inaczej, właśnie w tych kluczowych

momentach zachowywał się bardzo źle wobec córki, porzucił ją i żonę –

wiedziałem o tym już na podstawie niejasnych aluzji dotyczących

rodzinnego tabu związanego z ojcem Ciotuni.

Jeśli miałem dyżur w dniach, kiedy stan Ciotuni się pogarszał, czego

podstawowym wskaźnikiem było jej neurotyczne bieganie po mieszkaniu

oraz strach, że stanie się coś złego, robiłem natychmiast to samo, co

pozostali krewni – zwiększałem jej dawki leków. Działały one powoli,

musiałem spędzać w mieszkaniu Ciotuni nawet kilka godzin, zanim jej

obawy nie ustąpiły miejsca innemu rodzajowi wizji, w których chory umysł

tej kobiety zajmował się często tym, co nie zostało jej dane, kiedy była

jeszcze młoda i zdrowa, czyli studiowaniem historii. Teraz, po kilku

dekadach, jej mózg tworzył jakąś alternatywną przeszłość, zapewne na

wzór średniowiecznej Pragi, po której część rozdartej osobowości Ciotuni

poruszała się niemal nieustannie. Ciotunia przestawała wówczas biegać po

mieszkaniu, osuwała się na fotel, wbijała wzrok gdzieś w ścianę za moimi

plecami albo w dal za ścianą i zaczynała coraz bardziej spójnie opowiadać

o czeskich królach i królowych, o arcybiskupie i jego wikariuszu, o ich

urzędnikach, sługach i giermkach. Opisywała ich strój i wygląd, gruby

wełniany ubiór wieśniaka czy szlacheckie niskie skórzane buty

z wydłużonym szpicem. Czasem nawet naśladowała archaiczną

czeszczyznę i przez długie minuty deklamowała w tym kwiecistym języku

pełne dziwnych zwrotów i konstrukcji o specyficznej składni fragmenty

przemówień albo korespondencji. Nie miałem pojęcia, czy to wszystko

właśnie powstaje w jej głowie, czy też są to wspomnienia jakichś

autentycznych średniowiecznych dokumentów, które być może trzymała


w ręce jako studentka. Przypuszczam jednak, że w ciągu tych dwóch czy

trzech miesięcy, bo tyle trwały jej studia, zapewne nawet nie mogła mieć

dostępu do żadnych oryginalnych źródeł. Jeśli jakiś psychiatra zobaczyłby

ją po raz pierwszy w momencie, gdy nawiedzały ją średniowieczne wizje,

bez wątpienia już po trzech minutach zdiagnozowałby podręcznikowy

przypadek schizofrenii.

Ciotunia ubóstwiała Pragę, ale (jak już kilkakrotnie wspominałem)

wszystko, co było związane z tym miastem, stanowiło od dziesięcioleci

rodzinne tabu. Babcia oraz pozostali krewni ganili ją, kiedy tylko

wypowiedziała nazwę swojego ukochanego, ale przeklętego miasta.

Zapewne tylko ja, gdy znaleźliśmy się z Ciotunią sami, namawiałem ją

i naprowadzałem na wspomnienia o Pradze. Odwdzięczała mi się, jak

umiała najlepiej – niekończącymi się monologami, w których raz scalała

odłamki wspomnień swojej młodości, innym razem powtarzała to, co

przeczytała, usłyszała albo zobaczyła w telewizji na temat jakiegoś

wydarzenia historycznego. Gdy ostrożnie zasugerowałem żonie, że być

może korzystny wpływ na poprawę stanu Ciotuni miałoby zawiezienie jej

na parę dni do Pragi, do miejsc, gdzie rozpoczęły się jej zaburzenia

psychiczne, żeby jej patologiczne fantazje mogły zostać skonfrontowane

z obrazami rzeczywistości, zareagowała kategorycznie – rodzina w żadnym

wypadku nie zgodzi się na coś takiego. I poprosiła, żebym nikomu nawet

nie wspominał o tym pomyśle.

Wtedy jednak pojawiały się już oznaki kolejnego pogorszenia stanu

Ciotuni. Przypuszczam, że zauważyłem je jako pierwszy, bo przecież

właśnie ja zwracałem największą uwagę na to, co opowiada (ale to też są

tylko przypuszczenia). Pozostali członkowie rodziny, którzy przychodzili

na dyżury do Ciotuni, koncentrowali się raczej na tym, jak porusza się po


mieszkaniu, jak silny jest jej głos, czy bywa zdenerwowana (niemal nigdy)

albo bojaźliwa (bardzo często).

Na pogorszenie stanu Ciotuni wskazywało wykrystalizowanie się jej wizji –

nagle były to wyłącznie wydarzenia z okresu czeskiego średniowiecza,

reszta historii jakby całkiem zniknęła z jej pamięci. Z czasem coraz częściej

posługiwała się mową niezależną, wskutek czego członkom rodziny

wydawało się zasadne, że Ciotunia ma halucynacje i mówi „od rzeczy”.

Tylko ja wiedziałem (byłem skłonny przypuszczać), że w zdaniach Ciotuni

może ukrywać się pewien osobliwy sens i logika. Pierwszą zagadką, z jaką

musiałem się zmierzyć w takich sytuacjach jako słuchacz, było określenie,

kto jest narratorem. Drugą, naturalnie, było domyślenie się, z kim rozmawia

narrator. Przeważnie te opowieści pozostawały niezrozumiałe

i niezrozumiane również z powodu mojej skąpej wiedzy historycznej,

a także, początkowo, mało wyrobionego wyczucia jej skomplikowanego

sposobu wysławiania się. Przypominam sobie na przykład, jak raz Ciotunia

smutnym głosem usprawiedliwiała jakiegoś drania, tłumaczyła, że pewien

chłopiec był pozbawiony najlepszej opieki matczynej, ponieważ ta

szlachetna i dobrotliwa kobieta zmarła i osierociła szesnastomiesięcznego

synka. A na dodatek ojciec, cesarz i król, który miał jedyną słabość –

właśnie wspomnianego synka – był z niego wręcz niewiarygodnie dumny

i już rok później kazał go koronować, przez co wychowanie i odpowiedni

nadzór nad osieroconym chłopcem stały się niezwykle utrudnione,

ponieważ wszyscy obowiązkowo widzieli w nim już tego, kim on też

w rzeczywistości był, czyli króla. W tym czasie nie próbowałem już nawet

przerywać opowieści Ciotuni dodatkowymi pytaniami, ale tego dnia

w końcu i tak się dowiedziałem, że wspominanym przez nią ojcem był król

Czech Karol IV, przedwcześnie zmarłą matką była żona Karola, Anna

Świdnicka, a ich synem Wacław IV. Gdy sprawdzałem to w internecie –


również tym razem wszystko się zgadzało: imiona osób, ich wzajemne

relacje oraz cechy osobiste – psyche Ciotuni przeniosła się już całkiem

gdzie indziej. Niespodziewanie jasnym głosem zaśpiewała, że jego matką

była złośliwość losu, a ojciec był nieznany, co bez wątpienia stanowiło

refren jakiegoś przeboju z lat jej młodości.

Jeśli dodam, że monologi Ciotuni oprócz rozżalenia i niezrozumiałości

charakteryzowały się też tym, że były dla mnie zawsze interesujące, to będę

sprawiał wrażenie cynika. Myślę jednak, że w pierwszej kolejności nie

kierował mną cynizm – lecz tego, co rzeczywiście mi przyświecało, nie

potrafię ani nazwać, ani sensownie opisać. Bardzo starałem się zrozumieć

nie tylko poszczególne opowieści, ale całą osobowość Ciotuni. Zrozumieć,

jaka była i co jej się stało, ponieważ ciągle tliło się we mnie przekonanie, że

tej starej kobiecie można jeszcze choć trochę pomóc lub ulżyć. Wmawiałem

sobie, że jeśli uda się jednoznacznie zdefiniować ten przełomowy moment

z młodości, to ujawni się główna przyczyna wszystkich jej problemów

psychicznych, a coś takiego musi przecież doprowadzić do uzdrowienia,

choćby nawet częściowego. Teraz, kiedy jest już po wszystkim,

zastanawiam się nie tylko nad treścią monologów Ciotuni, ale też nad

sobą – staram się zrozumieć, co powodowało, że tak zachłannie pragnąłem

jej wspomnień. Choć przyznaję, że mogła przeważać atawistyczna chęć

naruszenia tabu wspólnoty rodzinnej, na której peryferiach się

znajdowałem, to jednocześnie muszę dodać, że być może jednak szczerze

wierzyłem, że Ciotuni można pomóc. I że to właśnie ja jestem tym, który

tego dokona.
Tydzień trzeci
Średniowiecze jest w nas tak samo głęboko ukryte, jak sny

przychodzące nocą gdzieś z podświadomości.

Martin Nodl, Średniowiecze w nas

Doskonała znajomość zamiarów tych osób połączona z uprzednim

zdemaskowaniem i sankcjami wobec organizatorów wrogiej

działalności stanowią podstawowy warunek skutecznej walki z tymi

wrogami.

Rozkaz Ministra Spraw Wewnętrznych CSRS nr 44 / 1970


Doktor Šindelář wszedł na salę, trzymając pod pachą starą książkę. Położył

ją z powagą na stole, po czym badawczo zaczął się przyglądać studentom

pierwszego roku. Chwilę później na jego twarzy pojawił się nienaturalnie

szeroki uśmiech, który Tomáš już zdążył znienawidzić, i zaczął:

– Cześć pracy, koleżanki i koledzy! Przed tygodniem rozmawialiśmy

o tym, że według naiwnej legendy ludowej Jan Nepomucen był

spowiednikiem królowej Zofii Bawarskiej, drugiej żony króla Czech

Wacława IV. Rezultatem dzisiejszego seminarium powinna być nasza

wzajemna zgoda, że nie było to możliwe. Mieliście znaleźć i przestudiować

specjalistyczne źródła dotyczące kwestii rywalizacji między królem

a ówczesnym arcybiskupem praskim. Kto zacznie?

Studenci milczeli. Z jednej strony pytanie było zbyt ogólne,

a z drugiej – na początku zajęć znów spodziewali się jakiegoś podstępu ze

strony adiunkta. Tym razem jednak nie udało mu się żadnego wymyślić.

– Co wiemy o arcybiskupie? Towarzyszka w okularach, proszę. –

Šindelář wskazał na jedną z dziewczyn.

– Nazywał się Jan z Jenštejna, ponieważ urodził się w miejscowości

Jenštejn niedaleko Pragi w tysiąc trzysta pięćdziesiątym roku.

– Tylko prawdopodobnie w tysiąc trzysta pięćdziesiątym roku –

polemizował Šindelář. – Może jednak stało się to dwa lub trzy lata

wcześniej.

– Karol IV mianował go kanclerzem królewskim – mówiła dalej

studentka.

– Jak dokładnie nazywała się ta biurokratyczna funkcja i kiedy Jan

z Jenštejna ją objął? – ostro sformułował pytanie Šindelář, jak na

przesłuchaniu.

– Tego nie wiem – przyznała dziewczyna.

– Kiedy został arcybiskupem?


– Mogę zajrzeć do notatek? – wyjąkała przestraszona studentka.

– Jeśli nie pamiętacie, to spójrzcie – pozwolił wspaniałomyślnie

Šindelář.

– W tysiąc trzysta siedemdziesiątym dziewiątym roku – odparła

dziewczyna.

– No dobrze! Koleżanka przygotowywała się do seminarium – ocenił

doktor Šindelář, po czym zwrócił się w stronę grupy i zadał kolejne

pytanie: – Jaki był stosunek Jana z Jenštejna do syna Karola, Wacława IV?

– Początkowo przyjazny, potem wrogi – stwierdził lakonicznie Martin.

– Zgoda! – Adiunkt zacierał z radości dłonie. – I jako materialiści

musimy zwrócić uwagę, że za tą zmianą stanowiska stały spory o majątek,

czyli o dobra materialne. Czyli także w tym przypadku baza materialna

determinowała nadbudowę, jak to twierdzimy my, marksiści. Co wiemy

o stosunku Jana z Jenštejna do majątku?

Zgłosiła się przewodnicząca podstawowej organizacji SZM.

– Zlikwidował prawo puścizny w majątkach arcybiskupstwa i napisał

też o tym… – studentka szukała przez chwilę w zeszycie – Traktat Jana

z Jenštejna przeciwko mistrzowi Vojtěchowi Raňkovowi o puściźnie.

– Hmm… – chrząknął z niezadowoleniem Šindelář, ale wobec

towarzyszki przewodniczącej przybrał jednak bardziej pobłażliwą

postawę. – Muszę przyznać, że jeszcze nie słyszałem o takim traktacie.

Przypuszczałem, że będziemy mówić o czymś innym. Ale jeśli chcecie, to

wytłumaczcie, co to jest prawo puścizny.

– Tego nie wiem całkiem dokładnie – przyznała działaczka.

– Kto pomoże koleżance?

Zgłosiła się dziewczyna siedząca tuż obok.

– W okresie średniowiecza i wczesnej nowożytności król czeski, a za

jego wzorem też szlachta i Kościół rościli sobie prawo do majątku


poddanego, który zmarł bez męskich potomków. Wdowa i córki mogły

zatem skończyć jako żebraczki. Jan z Jenštejna odrzucił to jako pogański

zwyczaj i zaproponował, by kobiety też mogły dziedziczyć. Wydaje się, że

cechował się silną wrażliwością społeczną wobec biednych…

– Najważniejszy traktat przeciwko prawu kaduka napisał Jan Hus! –

przerwał jej gwałtownie adiunkt.

– Ale o wiele później – przypomniał Martin.

– Panie kolego, proszę nie przerywać koleżance. Niepisane zasady

nakazują, by się zgłosić. Nie musicie wstawać, ale grzecznie jest podnieść

rękę – upomniał go doktor Šindelář.

– Przepraszam – mruknął Martin.

– Jeszcze nam coś powiecie, towarzyszko? – zwrócił się adiunkt do

działaczki.

– Dalej wyczytałam, że Jan z Jenštejna oddawał się z upodobaniem

świeckim rozrywkom, nawet gdy już został arcybiskupem w tysiąc trzysta

siedemdziesiątym dziewiątym roku. Na przykład jeździł z królem na

polowania i bardzo lubił tańczyć. Ale już rok później dotknęła go zaraza

i to go zmieniło. Odmawiał życia w przepychu i tego samego domagał się

też od króla, szlachty i duchownych. Wydaje mi się, że pod tym względem

jakby wyprzedził poglądy mistrza Jana Husa.

Adiunkt znów chrząknął z powątpiewaniem i pokręcił głową, ale

przewodnicząca SZM tego nie zauważyła i mówiła dalej:

– Na sposób myślenia arcybiskupa miało podobno też wpływ jedno

widzenie, które mu się obja…

Przewodnicząca nie zdążyła dokończyć nawet słowa, gdy adiunkt

przerwał jej gwałtownie, choć bez krzyku.

– Objawieniami, widzeniami, przepowiedniami i innymi halucynacjami

na pewno nie będziemy się zajmować! Naprawdę ciężko


sprzeniewierzylibyśmy się marksistowsko-leninowskiej metodologii historii

jako nauki. Muszę generalnie stwierdzić, że w waszej ocenie Jana

z Jenštejna brakuje do tej pory świadomego klasowo spojrzenia na historię.

Arcybiskup był fanatycznym papistą, podczas gdy mistrz Jan Hus był

bezkompromisowym krytykiem papieża. Jan z Jenštejna chciał utrzymać

jak najwięcej majątków na rzecz Kościoła kosztem króla, a Jan Hus marzył

o ubogim, można by powiedzieć proletariackim Kościele.

Dwie ręce – Tomáša i Kláry – wystrzeliły w tej chwili ponad głowami

studentów.

– Słucham was – westchnął Šindelář w stronę Kláry.

– Ja też czytałam taki starszy artykuł, na podstawie którego domyśliłam

się, że Janowi z Jenštejna i Janowi Nepomucenowi nie musiały być obce

poglądy bliskie Husowi.

– No a czego konkretnie się domyśliliście, koleżanko? – spytał Šindelář

z nieskrywaną ironią.

Jego ton wywołał u Kláry niepewność. Zawahała się na moment, po

czym jednak kontynuowała:

– Skoro Jan z Jenštejna wymagał życia w ubóstwie także od innych, to

prowadzi według mnie do przypuszczenia, że w pierwszym rzędzie równie

ascetyczny musiał być jego podwładny, wikariusz Jan Nepomucen. Sam

postulat życia w nędzy i wyrzeczeniu, szczególnie u księży, jest typowy dla

poprzedników idei husyckich. W czternastym wieku na znaczenie życia

w ubóstwie wskazywali Jan Milicz z Kromieryża oraz Maciej z Janowa.

Obu uważamy za ideowych poprzedników husytyzmu.

Klára ucichła. Zauważyła, że adiunkt skrzyżował ręce na piersiach,

jakby chciał wyrazić sprzeciw.

– Jeśli chcecie jeszcze coś powiedzieć, to proszę – zachęcił ją neutralnie

Šindelář.
Klára przewróciła kartkę w zeszycie z notatkami.

– W tysiąc trzysta osiemdziesiątym ósmym roku Maciej z Janowa został

wprawdzie zmuszony do odwołania swoich nauk przed synodem

archidiecezji praskiej, ale i tak niektóre jego reformy już dwa – trzy lata

później poparł Jan z Jenštejna. Na przykład zaakceptował to, że również

zwykli wierni mogą codziennie przyjmować komunię, co do tej pory było

zakazane. Jest to też demokratyczny gest… – Klára usłyszała, jak adiunkt

chrząknął z powątpiewaniem, ale ze wzrokiem wbitym w notatki

postanowiła nie zwracać na to uwagi. – Maciej z Janowa w tysiąc trzysta

dziewięćdziesiątym drugim roku przysiągł posłuszeństwo Janowi

z Jenštejna, a w akcie tym wziął zapewne udział, jako wikariusz

arcybiskupstwa, Jan Nepomucen. Zatem także Nepomucenowi były

z pewnością znane idee poprzedników husytyzmu, niektóre pewnie też

popierał.

Doktor Šindelář znów westchnął, tym razem jeszcze głośniej, jakby

chciał wyrazić, ile jeszcze wymagającej pracy czeka go podczas

kształtowania świadomych klasowo marksistowsko-leninowskich

i antyklerykalnych poglądów u tych początkujących studentów historii.

– Obie koleżanki zapewne czerpały z jakichś starszych katolickich

źródeł, które w dużej mierze ukrywają prawdziwą istotę działalności

arcybiskupa i jego wikariusza – zaczął tłumaczyć adiunkt. – Takie książki

starają się opisać Jana z Jenštejna w jak najlepszym świetle, jako człowieka

ascetycznego i wyrozumiałego wobec poddanych. Tylko że prawdziwy

powód odrzucenia przez niego prawa kaduka był zdecydowanie

wyrachowany! Wspominana już zaraza, która obniżyła w połowie

czternastego wieku liczbę poddanych rolników, regularnie potem

powracała. Właściciele ziemscy, szlachta, król i naturalnie także Kościół,

który w tym czasie posiadał w Czechach niemal jedną trzecią gruntów,


stwierdzili, że spadają im zyski. Brakowało siły roboczej i płatników

podatków. To jest naturalnie różnica, czy dziesięcinę płaci wam pięćset

gospodarstw, czy tylko dwieście pięćdziesiąt. Tę sytuację niektórzy

panowie rozwiązywali w ten sposób, że podwyższali podatki, czyli jeszcze

bardziej rujnowali poddanych. Tylko że akcja powoduje reakcję, poddani

starali się uciec z ich dóbr, bo chcieli znaleźć lepsze warunki do życia. No

i sprytny arcybiskup Jan z Jenštejna wpadł na całkiem inny pomysł.

Burżuazyjny historyk podziwiałby może jego zmysł przedsiębiorczości,

poprzedzający pojawienie się kapitalizmu jako formacji społeczno-

ekonomicznej. Jenštejn zrozumiał, że jeśli poprawi sytuację poddanych, to

oni będą się do niego garnąć i w ten sposób pozyska nowych mieszkańców

do swoich wyludnionych wsi. Zlikwidował zatem prawo puścizny i uczynił

jeszcze parę mniejszych ustępstw na rzecz poddanych. Widzicie,

towarzyszki i towarzysze, to stoi w jawnej sprzeczności ze szlachetnymi

ideałami husytyzmu. Musicie sobie zdawać sprawę, koleżanki i koledzy, że

w średniowieczu ziemia była głównym środkiem produkcji i narzędziem

władzy, które później Kościół też wykorzystywał bez skrupułów. Zarazem

nie sprzeciwiam się poglądowi, że Jan z Jenštejna i Jan Nepomucen żyli

skromniej i nie korzystali z rozkoszy świeckich aż do takiego stopnia jak

inni księża. Zresztą Jan z Jenštejna i Jan Nepomucen i tak umarli, zanim

mistrz Jan Hus zaczął głosić kazania, więc nie ma sensu fantazjować, co by

było, gdyby spotkali się w tym samym czasie i tym samym miejscu…

Martin i Tomáš wymienili ironiczne spojrzenia – był to przecież

Šindelář, który przed chwilą tak gwałtownie porównywał Jenštejna

z Husem.

– I zdecydowanie odrzucam uważanie za demokrację tego, że wierni

mogli codziennie dostawać komunię, jak się wydaje koleżance –

zaprotestował energicznie adiunkt. – Trzymajmy się faktów! Dla nas


zasadnicze pytanie musi brzmieć: jaka była pod koniec czternastego wieku

sytuacja wewnątrz Kościoła?

Martin uniósł rękę i tym razem cierpliwie poczekał, aż Šindelář go

wywoła.

– Miał dwóch konkurencyjnych papieży – powiedział Martin.

– Wspaniale! – pochwalił go adiunkt, choć wydawało się, że bardziej za

to, że grzecznie się zgłosił, niż za zbyt krótką odpowiedź.

– Nazywa się to schizma papieska – dodał Martin, już się nie

zgłaszając.

– Zgoda! – Adiunktowi ewidentnie sprawiło radość lepsze zachowanie

studenta i kontynuował z nim dialog. – W konflikcie papieży Jenštejn był

po stronie… – Šindelář czekał, by Martin skończył za niego.

– Po stronie papieża Rzymu.

– A król Wacław IV?

– O ile wiem, król nie zajmował się aż tak sporem papieży.

Interesowały go polowanie, wino i kobiety lekkich obyczajów.

– Polowanie, wino i kobiety lekkich obyczajów – powtórzył Šindelář

powoli.

Wydawać się mogło, że nie może uwierzyć w to, co przed chwilą

usłyszał. Po czym machnął ręką nad niewłaściwą odpowiedzią i odwrócił

się bokiem do Martina, jakby takim ruchem ciała próbował zasugerować, że

od tej chwili nie chce nawet widzieć studenta, który tak go rozczarował.

– Tak, Wacław IV umiał korzystać z rozkoszy życia, ale przede

wszystkim był to roztropny władca, który nie angażował się pochopnie

w spory o władzę – skorygował Šindelář to, co zostało powiedziane. –

Dlatego w konflikcie dwóch papieży wybrał taktykę wyczekiwania, która

w danej sytuacji była najlepsza dla jego państwa. Czymś całkiem innym był

konflikt z arcybiskupem praskim, który bezwstydnie umacniał swoją


władzę kosztem króla bezpośrednio w Pradze i wszędzie tam, gdzie sięgała

jego władza arcybiskupia. W tym przypadku król nie mógł czekać. Pewny

siebie Jan z Jenštejna rzucił klątwę na biskupa z Litomyšla i to właśnie

z tego powodu, że opowiadał się on po stronie papieża z Awinionu. Tylko

że, a to pech, ten biskup był krewnym króla. Od tej pory coraz bardziej

otwarty spór między tronem a ołtarzem tylko się pogłębiał. Podajcie inny

przykład tego sporu, przecież to było wasze zadanie domowe! – Adiunkt

niespodziewanie wywołał jednego chłopaka.

Ten był jednak przygotowany.

– Podam konflikt arcybiskupa i Jana Čucha. Čuch pełnił funkcję

marszałka cesarskiego…

– Hofmarschall des Kaisers – pochwalił się Šindelář swoją niemczyzną.

– Čuch, Hofmarschall des Kaisers – powtórzył grzecznie student – miał

majątek w Lobkovicach. Zbudował groblę na Łabie, by łowić ryby. Tylko

że arcybiskupstwo miało w pobliżu swoje majątki i też chciało korzystać

z tego odcinka rzeki. Dlatego Jan z Jenštejna kazał zburzyć tę groblę. Čuch

poskarżył się u króla Wacława IV. Ten wezwał arcybiskupa na Karlštejn,

tam go tymczasowo uwięził i w tym czasie kazał splądrować majątki

arcybiskupstwa.

– Zgoda! Dokładnie, jak mówicie – potwierdził adiunkt. – Jaki był

kolejny konflikt?

Zgłosił się wiceprzewodniczący SZM.

– Królewski podkomorzy Zygmunt Huler kazał stracić dwóch

studentów teologii. Arcybiskup ostro zaprotestował przeciwko temu

u króla.

– Czy ktoś umie wytłumaczyć, czemu arcybiskup odważył się

zaprotestować przeciwko decyzji wysokiego rangą urzędnika

królewskiego? – Šindelář rozejrzał się po sali.


– Może byli niewinni? – spróbowała jedna ze studentek.

Šindelář się uśmiechnął.

– To jest odpowiedź z punktu widzenia młodego, uświadomionego

człowieka socjalistycznego. Winnych ukarać, niewinnych oswobodzić. My

jednak musimy powrócić do średniowiecza. Wina czy jej brak były zupełnie

nieistotne. Arcybiskupowi chodziło tylko o to, że już studenci teologii byli

wyjęci spod jurysdykcji państwa. Sądzić i osądzić mógł ich tylko Kościół.

Czy ktoś zna łacińskie określenie tego stanu prawnego?

Nikt się nie zgłosił, czego zresztą adiunkt się spodziewał i był gotów

udzielić samemu odpowiedzi.

– Privilegium fori. Niezrozumiały przywilej duchownych, by

w przypadku jakiegokolwiek przestępstwa mogły ich sądzić na podstawie

prawa kanonicznego tylko sądy kościelne, a nie świeckie. Privilegium fori

zostało ustanowione już przez cesarza Konstantyna w trzysta

pięćdziesiątym piątym roku. U nas przywilej ten zaczął obowiązywać

o wiele później, od trzynastego wieku. I zlikwidowały go dopiero reformy

Józefa II. Koleżanki i koledzy, zrozumcie tę absurdalną sytuację. Każdy

ksiądz był nietykalny dla władzy świeckiej, niezależnie od tego, co by

uczynił. A teraz wyobraźcie sobie, że jesteście królem Czech, chcecie

panować w swoim kraju, ale macie w nim kastę nietykalnych. W tym

przypadku być może arcybiskup chciał osobiście podpisać wyrok śmierci

na tych dwóch studentów, ale królewski podkomorzy Zygmunt Huler

pozbawił go tej przyjemności… – Adiunkt rozejrzał się badawczo po sali.

Pod nosem asystenta uniosła się jedna ręka. Gestem udzielił chłopakowi

głosu.

– Czytałem, że w średniowieczu tylko uniwersytet mógł sądzić

studentów. A ci dwaj byli studentami, jak mówicie.


– Studentami teologii! – obstawał przy swoim Šindelář. – Czyli

pretekstem konfliktu między arcybiskupem a królem była ta egzekucja.

Albo innymi słowy: władza królewska odważyła się podnieść rękę na

przyszłych księży. Jak dalej rozwijał się spór między Jenštejnem

a Hulerem?

Odpowiedział student, który przed chwilą rozpoczął ten temat.

– Arcybiskup wezwał go przed sąd kościelny, ale Huler się nie stawił.

Wyśmiał arcybiskupa, że jeśli przyjdzie, to z dwustoma kopijnikami. Potem

Hulera ekskomunikowano.

– A co na to król?

– Też pośrednio wyśmiał arcybiskupa. Nie uznał ekskomuniki i nakazał

miastom królewskim, by złożyły na nowo przysięgę wierności Hulerowi

jako podkomorzemu.

Adiunkt z zadowoleniem zatarł ręce, rozwój wydarzeń historycznych

ewidentnie go cieszył.

– No, sytuacja zaczyna się nam zaostrzać. Jan Nepomucen jako

wikariusz musiał zapewne brać udział w ekskomunice Hulera. Zajmijmy się

jednak kolejnym konfliktem między królem a arcybiskupem. Jest to

bezpośredni i najważniejszy powód stracenia Jana Nepomucena.

Podpowiem wam: Kladruby!

Táňa uniosła rękę. Ponieważ jednak siedziała obok Martina, który już

tego dnia zezłościł adiunkta, Šindelář wahał się przez chwilę, czy dopuścić

ją do głosu. W końcu kiwnął pobłażliwie głową.

– W tysiąc trzysta dziewięćdziesiątym trzecim roku zmarł stary opat

klasztoru benedyktyńskiego w Kladrubach – zaczęła dość ogólnie Táňa. –

Było wiadomo, że król zamierza mianować na to stanowisko jakiegoś

przychylnego sobie dworzanina, podobno z zamiarem, by z czasem wokół

klasztoru w Kladrubach powstało nowe biskupstwo, wydzielone


z praskiego. To osłabiłoby pozycję ekonomiczną i władzę arcybiskupa

praskiego Jana z Jenštejna. Mnisi w Kladrubach wybrali jednak szybko

nowego opata spośród siebie, myślę, że miał na imię Elen albo Olen.

Nowego opata musiało zatwierdzić arcybiskupstwo, przez pewien czas

istniała jednak możliwość zgłoszenia zastrzeżeń wobec tej decyzji.

A ponieważ Wacław IV znajdował się na swoim zamku myśliwskim poza

Pragą, to nie zgłosił zastrzeżeń w terminie. Zatem w imieniu

arcybiskupstwa wybór nowego opata zatwierdził definitywnie właściwy

urzędnik, który miał to w zakresie kompetencji, a był nim właśnie Jan

Nepomucen. To on podpisał ten dokument.

– Koleżanka powiedziała to całkiem poprawnie – przyznał towarzysz

adiunkt. – Muszę ją jednak poprawić, ponieważ Jan Nepomucen nie miał

jeszcze wtedy przekręconego nazwiska i nazywał się Jan z Pomuku…

Studenci spoglądali na siebie z zaskoczeniem. W książkach

i artykułach, które przeczytali, część z nich spotkała się z tym nazwiskiem,

ale był to przecież towarzysz adiunkt, który już od trzech tygodni mówił

o Janie Nepomucenie i w tym momencie nagle stwierdził, że jest to Jan

z Pomuku.

– Johánek z Pomuku – doprecyzował krnąbrnie Tomáš.

– No… Jeśli zatem chcecie, to Jan albo też Johánek z Pomuku – uznał

naburmuszony Šindelář. – I możemy też sobie precyzyjnie nazwać funkcję,

którą pełnił. Nie był wikariuszem, ale wikariuszem generalnym

arcybiskupstwa praskiego…

Šindelář zauważył wyciągniętą rękę jednej ze studentek i kiwnął na nią.

Dziewczyna, ponieważ nosiła mocne okulary, uniosła zeszyt z notatkami

blisko oczu.

– Nepomucen, czyli Johánek, miał też inne funkcje, ale nie

zrozumiałam, co one oznaczają. Był protonotariuszem, oficjałem


i współbiesiadnikiem arcybiskupa Jana Očka z Vlašimia – przeczytała.

– Współbiesiadnik oznacza przywilej siedzenia z arcybiskupem przy

jednym stole, co w średniowieczu stanowiło wielki zaszczyt – odpowiedział

swobodnie adiunkt. – Protonotariusz to jest początkujący notariusz.

– A właśnie że na odwrót. – Klára pochyliła się w stronę Táni. –

Protonotariusz to jest pierwszy wśród notariuszy, czyli główny notariusz.

Šindelář spojrzał na zegarek.

– Czas nam ucieka! Chciałem jeszcze, żebyśmy zajęli się osobowością

Jana z Pomuku, ale podsumuję to sam. Będę lakoniczny. Gorliwy urzędnik

i skąpiec. Posłuchajmy, w jaki żałosny sposób próbuje obalić jego skąpstwo

katolicki autor.

Šindelář wyciągnął z teczki podniszczoną książkę, otworzył ją

w miejscu, gdzie miał założony kawałek papieru, i podał studentowi

w pierwszym rzędzie.

– Panie kolego, przeczytajcie nam tylko to, co jest podkreślone.

– „Święty Jan Nepomucen czyni dary na rzecz kościoła u świętego

Havla i świętego Wita, naprawia wielkim kosztem swoje mieszkanie na

Vyšehradzie, które pozostaje majątkiem kapituły. To nie jest dowodem

skąpstwa, i choć nie mamy wiadomości o jałmużnach, których udzielał

ubogim, to z pewnością nie unikał tego chrześcijańskiego obowiązku” –

przeczytał student.

– Słyszeliście? – śmiał się adiunkt. Dla tego gorliwego historyka

kościelnego Jan z Pomuku nie był skąpy dlatego, że za własne pieniądze

wyremontował dom, w którym mieszkał. A skoro nie znalazł żadnego

dowodu na jałmużny, to posunął się do stwierdzenia, że z pewnością tak się

działo, tylko nie da się tego ustalić.


– Wprawdzie niechętnie, ale muszę częściowo przyznać rację

Šindelářowi – szepnął Martin.

– Nie zapominaj, że usłyszeliśmy wyłącznie to, co zostało wcześniej

podkreślone – zauważył Tomáš.

– Wróćmy jednak do tematu seminarium, towarzyszki i towarzysze –

mówił dalej towarzysz Šindelář. – Naszym celem jest obalenie ludowej

legendy i odkrycie prawdziwych przyczyn wydarzeń historycznych! Jak

powiedzieliśmy przed chwilą, wikariusz generalny potwierdził swoim

podpisem objęcie funkcji przez nowego opata benedyktynów. Zrobił to,

choć wiedział, że postępuje wbrew woli króla i jego zamiarom. Musiał

podejrzewać, że spowoduje to reakcję słusznie zdenerwowanego władcy.

Było to przecież średniowiecze. Jan z Pomuku był nazbyt wierny swojemu

pracodawcy, arcybiskupowi Janowi z Jenštejna, i przez to skierował na

siebie gniew króla. Zatem nie był torturowany dlatego, że nie chciał

zdradzić tajemnicy spowiedzi dotyczącej kochanka królowej, ale dlatego,

że podpisał ważny dokument.

Doktor Šindelář wyciągnął z teczki inną starą książkę.

– Drogie koleżanki i koledzy, przeczytam, jak to wydarzenie opisuje

František Palacký w swojej słynnej książce Dějiny narodu českého v

Čechách a v Moravě [Dzieje narodu czeskiego w Czechach i na

Morawach]. Zauważcie, jakie są według niego przyczyny sporu między

arcybiskupem i królem, a zatem też przyczyny aresztowania i torturowania

Jana Nepomucena.

Gdy towarzysz adiunkt ponownie posłużył się stosowanym do tej pory

nazwiskiem wikariusza, Martin znów drwiąco się uśmiechnął.

– „Król Wacław na dworze swoim trzymał jednego patriarchę

tytularnego i nie mniej niż trzech biskupów tytularnych i wszyscy cieszyli


się jego przyjaźnią. By chociaż jednemu z nich zapewnić prawdziwe

biskupstwo, zamierzał założyć w południowo-zachodnich Czechach

biskupstwo nowe i czekał tylko na śmierć starego Racka, opata

kladrubskiego, chcąc w Kladrubach, w miejscu klasztoru

benedyktyńskiego, zbudować świątynię katedralną. Ledwo jednak zmarł

Racek, już tamtejsi mnisi wybrali sobie opata nowego, a wikariusz

arcybiskupi Jan z Nepomuku potwierdził go w takim pośpiechu, że król

w tym samym czasie dowiedział się zarówno o śmierci Racka, jak

i o należytym już potwierdzeniu nowego opata Olena. Ten zrealizowany

wyraźnie przeciwko jego woli krok rozdrażnił go aż do wściekłości”.

Doktor Šindelář uniósł wzrok znad książki i się uśmiechnął.

– Widzicie, ani wzmianki o spowiadaniu królowej.

Następnie adiunkt zauważył, że zgłasza się Tomáš, i jego wzrok skamieniał.

– Panie kolego, na seminariach akademickich czas na pytania studentów

jest wyznaczony dopiero pod koniec. Ale skoro już się zgłaszacie, to

powiedzcie, co macie na sercu.

– Chciałem tylko spytać, czy ksiądz pełniący funkcję wikariusza

generalnego nie ma w zwyczaju spowiadać. Czy, czysto hipotetycznie,

Johánek z Pomuku nie mógł jednak być też spowiednikiem królowej, choć

był wikariuszem generalnym?

Šindelářowi ulżyło, spodziewał się bardziej wyrafinowanego pytania.

– Tak, czysto hipotetycznie Jan z Pomuku mógłby być spowiednikiem

królowej, ale jeszcze bardziej czysto i jeszcze bardziej hipotetycznie mógł

być nawet spowiednikiem samego króla. Naturalnie, w rzeczywistości

z pewnością nim nie był. Zrozumcie, kolego, historia jako nauka musi

w pierwszym rzędzie brać pod uwagę najbardziej prawdopodobne

alternatywy, a to, że Nepomucen był spowiednikiem królowej, jest wysoce


nieprawdopodobne. Trzymajmy się, proszę was, zasady myślenia

nazywanej brzytwą Ockhama. Wiecie, kolego, co to jest brzytwa Ockhama?

– Nie – zrezygnował Tomáš.

– To na przyszły tydzień wyjaśnicie nam pokrótce tę zasadę.

Z Ockhamem ciągle pozostajemy w czasach średniowiecza. Pozostali

przestudiują okoliczności aresztowania i przebieg tortur Jana z Pomuku,

ponieważ to też rzuci nam światło na prawdę.

– A wiemy zatem, kto był spowiednikiem królowej Zofii? – zadał

druzgocące pytanie Martin, bez uprzedniego zgłoszenia i czekania na

udzielenie głosu.

– Nie bądźcie bezczelny, kolego. – Šindelář wycelował w niego palec

wskazujący.

Gdy adiunkt wyszedł z sali (udawał się do biblioteki, by spróbować

znaleźć, kto w rzeczywistości był spowiednikiem królowej), Klára

powiedziała do kolegów:

– Nie chciałam już go drażnić, więc byłam cicho. Ale ten fragment

z Palackiego ja też sobie zaznaczyłam. I zobaczcie, jakie zdanie jest na

następnej stronie.

Klára wbiła palec wskazujący w zeszyt i Táňa przeczytała z jej notatek:

– „Tylko wikariusz generalny Jan z Nepomuku, którego król i z innych

przyczyn szczególnie znienawidził, ścierpiał to całe torturowanie”.

Klára pokiwała głową i powtórzyła z zadowoleniem:

– I z innych przyczyn szczególnie znienawidził!

Táňa, Klára, Martin i Tomáš siedzieli w stołówce Uniwersytetu Karola przy

ulicy Opletalovej. Powietrze było przesycone ciepławą parą i zapachami

z kuchni, które osadzały się tu od dziesięcioleci i teraz nikt już by ich nie
wywietrzył, ponieważ przez szczeliny w tynku wżarły się głęboko w ściany,

przeniknęły przez pory w drewno stołów, ba, przykleiły się też do laminatu

krzeseł. Tomáš, zawsze kiedy tu przychodził, zastanawiał się, jakie to

dziwne, że język czeski zachował zapożyczone z łaciny określenie menza,

natomiast język słowacki w ogóle go nie zna.

– Mensa academica – powiedział patetycznie.

– Ale żarcie mają tu jak w pudle. Mensa carcere – poprawił go Martin.

Tego dnia był paprykarz z kurczakiem, ale jak na złość między kośćmi

ukrywały się tylko drobniutkie kawałki mięsa.

– Być może ten kurczak zginął właśnie dlatego, że była to tylko skóra

i kości – westchnęła Klára.

– Rzeczywiście, mogę sobie w tym dziabać, ile chcę, ale i tak nie widzę

tu mięsa – przyznała Táňa.

– Z większym powodzeniem dziabaliśmy dziś Šindelářa. Co

powiecie?! – Martin się wyszczerzył.

– A największy ból sprawiła mu niechcący nasza towarzyszka

przewodnicząca. Porównać arcybiskupa do Jana Husa to był cios prosto

w bolszewickie serduszko Šindelářa – cieszył się Tomáš.

– No tak, zaczepialiście go odważnie – przyznała Táňa. – Tylko wydaje

mi się, że towarzysz adiunkt ma już dość całej naszej czwórki. Powinniśmy

odpuścić. Nasze zainteresowanie Nepomucenem zaczyna być podejrzane.

Šindelář ma nas na muszce, więc trzeba uważać, żeby w nas nie

wystrzelił. – Táňa rozejrzała się po stołówce, po czym szepnęła: – Prosto

w kontrrewolucyjne serce!

– Ja mam raczej wrażenie, że zaczyna się nas bać – oponował Martin –

dlatego proponuję pójść za ciosem.

– Nie boi się nas, ale naszej wiedzy. A zatem za towarzyszem Leninem

proponuję: uczyć się, uczyć się, uczyć się – ironizował Tomáš.


– Jeśli myślisz, że Šindelář jest typem człowieka, który zniesie to, że

studenci pierwszego roku mogą wiedzieć więcej od niego, to grubo się

mylisz – tłumaczyła Táňa. – On zrobi wszystko dla zachowania swojego

autorytetu. Referat o jakiejś brzytwie Ockhama, który dostałeś za karę, to

jest tylko uniesiony palec wskazujący Šindelářa, drobny przykład jego

władzy nad nami. Jeśli to będzie konieczne, zrobi się wobec nas o wiele

bardziej nieprzyjemny.

– Brzytwa Ockhama przydałaby się do tego kurczaka – westchnął

Martin, który bez powodzenia grzebał w stercie kości i skóry na talerzu

przed sobą. – Czy też na polecenie partii i rządu nasi miczurinowcy

uszlachetnili już drób bez mięsa?!

Tomáš i Martin zaczęli rechotać.

– Cicho! Nie wygłupiajcie się! – upomniała ich Táňa i znów rozejrzała

się po pomieszczeniu.

Wydawało się, że nikt nie poświęcił uwagi antypaństwowym uwagom

Martina, ponieważ także pozostali studenci i pedagodzy byli pochłonięci

poszukiwaniem nadających się do zjedzenia kawałków wyrafinowanie

ukrytych wśród kości.

– A kluski są zeschnięte – skrytykowała Klára zawartość drugiej części

talerza.

Tomáš wolał zmienić temat.

– Dla członków rodzin pracowników Metrostavu organizowany jest

w sobotę przed południem dzień otwartych drzwi na budowie metra.

Oglądanie tuneli, pokazy maszyn drążących. To jest taka niefinansowa

nagroda za to, że co drugi tydzień mają czyn społeczny.

– Nadrabiają zaległości? – spytała Táňa.

– I to jak! Oprócz czynów społecznych w sobotę niemal codziennie

robią nadgodziny! Ojciec powiedział, że mógłby wziąć na wycieczkę pięć


osób. Nie chcielibyście pójść? – spytał Tomáš.

– Super! – Martin się ucieszył.

– Ja pójdę – dodała Táňa.

– Hm. Muszę jechać na siedemdziesiąte urodziny babci – westchnęła

Klára.

Przez chwilę jeszcze gmerali w kościach.

Klára poddała się jako pierwsza i odłożyła sztućce.

– Siostra mi pisała, że była w Opavie na najnowszym filmie Juraja

Herza. Podobno jest to kompletna secesja. Nie wybrałby się ktoś z was?

– Secesyjny film z tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego drugiego

roku? – zdziwił się Martin. – To brzmi jak rakieta z puszczy z epoki

lodowcowej, w związku z czym ja bardzo chętnie to zobaczę.

– Ja też – powiedzieli jednocześnie Tomáš i Táňa.

Wykładowczyni, która nazwę swojego przedmiotu Historia

międzynarodowego ruchu robotniczego oraz Komunistycznej Partii

Czechosłowacji skracała jako MRR, miała jednocześnie tendencję do

skracania czasu nauczania. Najpierw bardzo pobieżnie skontrolowała, czy

studenci pierwszego roku zrobili zadanie, które miała sprawdzić już

w zeszłym tygodniu, gdy zajęcia całkiem wypadły. Na pytania, co to jest

postęp, rewolucja i kontrrewolucja, potrafili odpowiedzieć zadowalająco,

w związku z czym wykładowczyni mogła przejść do nowego materiału.

A tym był temat „sytuacja rewolucyjna”. Właściwie ten materiał studenci

też już mieli częściowo przestudiowany, ale wykładowczyni zapewne

zapomniała o swojej wiadomości pozostawionej na drzwiach przed

tygodniem.
Krótki wykład rozpoczął się od tego, że każda rewolucja potrzebuje swojej

sytuacji rewolucyjnej. Tak powiedział sam towarzysz Lenin, a praktyka

rewolucyjna w różnych krajach świata przyznała mu w stu procentach rację.

Sytuacja rewolucyjna powstaje wówczas, gdy ciemiężyciele nie mogą już

dalej ciemiężyć, a uciemiężeni już nie chcą być ciemiężeni. Martin szepnął

do Tomáša, że to brzmi jak definicja tautologii: tautologia to jest tautologia.

W swoim genialnym dziele Imperializm jako najwyższe stadium

kapitalizmu Władimir Iljicz Lenin zrewidował naukę Marksa, ponieważ

zrozumiał, że rewolucja socjalistyczna może zwyciężyć na etapie

imperializmu także w kraju zacofanym ekonomicznie. A nawet właśnie

w najsłabszym ogniwie łańcucha imperialistycznego mogą panować

najbardziej sprzyjające warunki. Marks i Engels początkowo zakładali, że

socjalizm zwycięży w krajach najbardziej rozwiniętych. Tomáš szepnął do

Martina, że to byłoby wspaniałe, gdyby Marks i Engels mieli rację, dzięki

czemu rewolucja nie dotarłaby do Czechosłowacji z Rosji, ale ze Szwajcarii

lub Szwecji. Martin odpowiedział, że towarzyszom radzieckim udało się

utrzymać kraj w zacofaniu nawet pięćdziesiąt pięć lat po zwycięskiej

rewolucji.

Wykładowczyni mówiła dalej o tym, jak towarzysz Lenin genialnie odkrył,

że to właśnie Rosja jest dojrzała do rewolucji, czyli że panuje tam sytuacja

rewolucyjna. Obiektywnymi czynnikami tej sytuacji rewolucyjnej były

upadek gospodarki kapitalistycznej w wyniku pierwszej wojny światowej,

nieudane próby przywrócenia procesu produkcji na normalne tory

podejmowane przez rosyjską burżuazję, rozkład wewnętrzny całej carsko-

burżuazyjnej klasy panującej oraz ogólna niezdolność aparatu

państwowego. Subiektywnymi czynnikami sytuacji rewolucyjnej były

wysokie niezadowolenie robotników i rolników, wola walki proletariatu

i jego przygotowanie ideologiczne. Wysokie przygotowanie ideologiczne


klasy robotniczej stanowiło rezultat długotrwałej pracy rewolucyjnej partii

bolszewickiej. Tylko dzięki tym wszystkim czynnikom Wielka

Socjalistyczna Rewolucja Październikowa zakończyła się sukcesem.

Wykładowczyni spytała studentów, czy jako młodzi historycy umieją

zastosować Leninowską teorię rewolucji i sytuacji rewolucyjnej

w odniesieniu do jakichś starszych wydarzeń historycznych.

Wiceprzewodniczący SZM podał jako przykład rozwój husytyzmu

w Czechach. Epidemie czarnej śmierci spowodowały krach ekonomiczny.

Głód poddanych doprowadził do nasilenia się ich nastrojów rewolucyjnych,

poddani już nie chcieli być poddanymi. Martin szepnął do Tomáša, że

szlachta nadal chciała być szlachtą. Według wiceprzewodniczącego

związku Jan Hus i inni kaznodzieje pełnili podobną rolę ideologiczną co

rewolucyjna partia bolszewicka. Klasa panująca też już nie potrafiła

rządzić, przecież król był w długotrwałym sporze ze szlachtą.

Wykładowczyni była zachwycona i od razu zapisała sobie nazwisko

studenta. Powiedziała, że jeśli dalej będzie się tak starał, to zwolni go

z pisania pracy na koniec semestru.

Następny podniósł rękę Martin. Spytał wykładowczynię, co w kontekście

sytuacji rewolucyjnej myśli o działalności RAF, Frakcji Czerwonej Armii,

w Republice Federalnej Niemiec. Andreas Baader i Ulrike Meinhof też

chcą wywołać rewolucję swoimi czynami terrorystycznymi. Napadli na

kilka banków, przeprowadzili ataki bombowe na posterunki policji i bazy

amerykańskie w zachodnich Niemczech. Martin zadał pytanie, czy RAF

można uważać za lewicową grupę partyzancką przygotowującą rewolucję

proletariacką. Wykładowczyni spojrzała na zegarek i westchnęła nad

stopniem skomplikowania pytania studenta. Niewątpliwie młodzi ludzi

z Frakcji Czerwonej Armii myślą dobrze, a ich cele są szlachetne. Obecnie


cieszą się w Niemczech Zachodnich olbrzymią popularnością, zwłaszcza

wśród młodzieży. Ale metody terrorystyczne, którymi się posługują, są

problematyczne. Bardzo szybko mogą obrócić się przeciwko nim

i generalnie przeciwko idei rewolucji proletariackiej. W sumie są to

w mniejszym lub większym stopniu awanturnicy i poszukiwacze przygód,

terroryści, a nie partyzanci. Czechosłowacja i inne kraje socjalistyczne

bardziej doceniają i wspierają moralnie działania masowych organizacji

lewicowych, jakimi są związki zawodowe i partie komunistyczne.

Wtedy zgłosił się Tomáš. Wykładowczyni, zapewne ucieszona, że już nie

musi się zajmować kontrowersyjnym pytaniem Martina, od razu udzieliła

mu głosu. Tomáš powiedział, że interesuje go właśnie to wsparcie ze strony

CSRS. Zaledwie przed kilkoma miesiącami na lotnisku w Izraelu grupa

japońskich napastników, którzy zbiegiem okoliczności nazywają się

Japońską Armią Czerwoną, zabiła ponad dwadzieścia osób, przede

wszystkim chrześcijan, pielgrzymów z Puerto Rico. A jednocześnie ci

napastnicy twierdzili, że walczą z Izraelem. Tomáš spytał, co

wykładowczyni myśli o takich metodach walki, a zwłaszcza o fakcie, że

Japończycy mieli przy sobie broń czechosłowacką. Wykładowczyni

zaprotestowała przeciwko takim podejrzeniom i spytała, skąd ma te

informacje. Tomáš się nie zawahał, oświadczył, że tak mówił któryś z jego

byłych kolegów z liceum. Wykładowczyni powiedziała, że prawdopodobnie

ten jego dawny kolega słucha audycji imperialistycznych radiostacji typu

Wolna Europa czy Głos Ameryki. To jest kłamliwa propaganda skierowana

przeciwko Czechosłowacji, Związkowi Radzieckiemu i całemu obozowi

socjalistycznemu. Czechosłowacja wspiera również materialnie walki

narodowowyzwoleńcze i antykolonialne w różnych częściach świata. Jeśli

taki bojownik zginie, co niestety się zdarza, jego broń może trafić w ręce
wroga. I stamtąd za pośrednictwem handlarzy aż na drugi koniec świata,

w ręce wspomnianej Japońskiej Armii Czerwonej.

Wykładowczyni znów spojrzała na zegarek i stwierdziła, że to w każdym

przypadku świadczy o jakości czechosłowackiego uzbrojenia. Koledzy

Tomáša się roześmieli. On nie, ponieważ przez cały czas myślał o tym, że

jeśli Czechosłowacja otworzyłaby granice, to z pewnością ich rodzina też

znalazłaby się wśród ludzi pielgrzymujących do Ziemi Świętej. I jacyś

idioci by ich zastrzelili. Wykładowczyni już wstała, ale spytała jeszcze pro

forma, czy są jakieś inne pytania. Ku zaskoczeniu Martina i Kláry, a przede

wszystkim ku przerażeniu Tomáša, zgłosiła się Táňa. Wykładowczyni

zatem znów usiadła i po raz trzeci spojrzała na zegarek. Táňa spytała, czy

w taki sam sposób, w jaki powstaje sytuacja rewolucyjna, w jakimś kraju

może też się pojawić sytuacja kontrrewolucyjna. Wykładowczyni

wybałuszyła oczy i spytała, co Táňa ma na myśli. Táňa odpowiedziała, że

jako przykład podałaby kontrrewolucję na Węgrzech w 1956 roku.

Wykładowczyni ewidentnie ulżyło, że nie będzie się mówić o roku 1968

w Czechosłowacji i że ona nie będzie musiała bronić zatem interwencji

armii zaprzyjaźnionych krajów. Powiedziała, że pewne sygnały kryzysu na

Węgrzech były już widoczne. Doszło do wielu wypaczeń, rozwinął się kult

jednostki, co częściowo zdyskredytowało partię marksistowsko-leninowską

w oczach ludzi pracy. Wypaczenia miały charakter polityczny

i ekonomiczny. Sytuacja gospodarcza nie była dobra, były problemy

z zaopatrzeniem. To stanowi bazę materialną dla uzasadnionego

niezadowolenia ludzi pracy. Tylko że niezadowolenie z powodu

zaopatrzenia to jeszcze nie jest kontrrewolucja. W takiej sytuacji od razu

jednak aktywizują się elementy antysocjalistyczne i antykomunistyczne.

I to przy aktywnej pomocy zachodnich ośrodków ideologicznych, dodała

wykładowczyni i spojrzała krótko na Tomáša.


Zanim studenci pierwszego roku historii wyszli z sali, zatrzymała ich

jeszcze przewodnicząca podstawowej organizacji SZM. Zwróciła

wszystkim uwagę, że w całym kraju rozpoczyna się Tydzień Solidarności

z Ludem Indochin. Każdy może wpłacić datek na Fundusz Solidarności,

którym zarządza wiceprzewodniczący. Ten od razu pomachał nad głową

dużym portfelem. Przewodnicząca powiedziała, że wszystkie wpłaty

zostaną ściśle odnotowane, w tabelce podpiszą się wpłacający oraz

przyjmujący pieniądze wiceprzewodniczący. Na komitecie wydziałowym

ustalono, że każdy student może bez problemów wpłacić dziesięć –

dwadzieścia koron, ale suma jest naturalnie dobrowolna.

Tomáš, Táňa i Klára dali po dziesięć koron. Martin ze słowami, że i tak

te banknoty będą ważne tylko do końca grudnia, wpłacił dwie

trzykoronówki. Było to najmniej spośród studentów całego roku

i wiceprzewodniczący przyglądał mu się z pogardą. Kiedy pod salą zostało

tylko ich czworo, Martin powiedział, że spokojnie dałby więcej na szpitale,

ale za to zostanie kupiona broń. Czyli największy paradoks ogólnokrajowej

zbiórki na pomoc cierpiącemu ludowi Wietnamu polega na tym, że

w rezultacie pieniądze skończą w kasie Zbrojovki Brno. Tomáš dodał, że

większość czechosłowackiego uzbrojenia jest produkowana na Słowacji.

I tuż potem przyznał się przyjaciołom, że jeśli chodzi o MRR, to on się

poddaje. Od następnych zajęć posłucha rad rodziców i nie będzie

niepotrzebnie zwracać na siebie uwagi, ponieważ to jest taki podchwytliwy

przedmiot ideologiczny. Martin z ciekawości poprawił okulary i spytał, czy

Tomáš chce złożyć deklarację członkowską do partii komunistycznej. Klára

szturchnęła go łokciem, żeby był cicho. Martin zatem zmienił temat –

pochwalił Tánię, że jej pytanie było na tych zajęciach najbardziej

kontrrewolucyjne.
Na Morgianę, najnowszy film Juraja Herza, wybrali się do kina Ořechovka

w Střešovicach w czwartek wieczorem.

– No, to naprawdę była secesja – przyznał Martin.

– Widzieliśmy secesyjny horror w secesyjnym kinie. – Tomáš jeszcze

raz odwrócił się w stronę budynku, z którego wyszli.

Klára też odwróciła się na sekundę.

– To jest art déco – zauważyła bez wahania.

– Naprawdę? – powątpiewał Tomáš.

– Jeśli coś wygląda jak secesja, ale jednocześnie jest w tym zbyt wiele

modernistycznych linii prostych i od czasu do czasu też jakaś deformacja

kubistyczna, to jest to art déco – wytłumaczyła lakonicznie Klára.

Tomáš z Tánią wymienili krótkie spojrzenia i pokiwali z uznaniem

głową.

– Ale film mi się spodobał – odezwała się po chwili Táňa, trochę

niezdecydowanie, jak gdyby czekała, co na jej gust powie Klára.

– Jasne! Było to wspaniałe – poparł ją Martin.

W powietrzu ciągle jeszcze wisiało niepewne oczekiwanie, jaki werdykt

na temat filmu wyda Klára. Ona jednak zaskoczyła resztę towarzystwa.

– Gdy zobaczyłam, jak dziwnie, a jednocześnie za każdym razem

inaczej była ucharakteryzowana Janžurová, to powiedziałam sobie, że może

ja też zacznę używać szminki i cieni do oczu – przyznała Klára.

– To są twoje refleksje na temat dzieła artystycznego? – ironizował

Tomáš.

– Refleksje są głębokie – oponowała Klára.

– Moje też – dołączył Martin. – Aż mnie zaskakuje, że partia i rząd

pozwolili Herzowi zrobić taki arystokratyczny, artystyczny film. I to


całkiem obok realizmu socjalistycznego. W naszej bezbarwnej

Czechosłowacji powstał film mieniący się kolorami. Dziwne…

– Morgiana pewnie też wydałaby się dziwna Jeanowi--Marcowi. Bo on

również powiedział, że Czechosłowacja jest szara – przypomniała Táňa.

– W tym filmie nie ma nic dziwnego – uzasadniła znów

z niezaprzeczalną logiką Klára. – Wytłumaczenie jego powstania jest

proste. Kto uważnie śledził napisy, ten zauważył, że była to adaptacja

noweli Aleksandra Grina, czyli radzieckiego pisarza.

– Do dupy! – wkurzył się Martin. – Ale i tak był to dobry film.

– A nie przeszkadza ci, że reżyser Juraj Herz to też jest taki

karierowicz? – spytał ironicznie Tomáš.

– Jak możesz powiedzieć coś takiego!? – ofuknął go z rozgoryczeniem

Martin.

– No przecież to jest Słowak, który mieszka w Pradze… – prowokował

Tomáš.

Wzburzony Martin przez dobrą chwilę nie mógł znaleźć słów.

– To teraz obraziłeś nie tylko Herza, ale i mnie. – Martin pokręcił

w końcu głową.

W sobotę przed południem prażanie skupiali się przede wszystkim na

zakupach. Tylko paru pieszych miało inne plany. Na przykład wycieczkę na

plac budowy metra. Wycieczka rozpoczynała się całkiem niepozornie, na

Dworcu Głównym. Nadchodzący członkowie rodzin pracowników

Metrostavu musieli najpierw odnaleźć przed budynkiem wąską szparę

w ogrodzeniu placu budowy. Stał tam robotnik we wzorcowo wypranych

i wyprasowanych monterkach. Członkowie rodziny się przedstawiali, on

konspiracyjnie kiwał głową, po czym wpuszczał do środka. Drugi

pracownik kierował ich w stronę prowizorycznego wejścia na stację, które


na pierwszy rzut oka wyglądało jak olbrzymi dół czy raczej jak

przerażająca dziura prowadząca ku głębokiej otchłani. Była pełna gruzu

i odpadów budowlanych. Choć z zewnątrz robiło to ciągle wrażenie placu

budowy, po zejściu niekończącymi się schodami zaskoczonym uczestnikom

wycieczki objawiła się niemal już gotowa stacja. Ludzie oglądali wszystko

z ciekawością i widok wykafelkowanych podłóg na peronach, torów czy też

prowizorycznego oświetlenia ginącego w tunelach wywoływał w nich

szczególne podniecenie, jakie z pewnością opanowuje wszystkich nowo

wtajemniczonych.

Metrostav, naturalnie, nie miał żadnych wyszkolonych przewodników

wycieczek, przecież w ogóle nie liczono się z czymś takim; również ta

prezentacja dla członków rodzin nie była zgodna z wieloma przepisami

bezpieczeństwa i higieny pracy. Poszczególne krótkie wykłady o różnych

kwestiach związanych z budową metra przygotowali ochotnicy z grona

pracowników. Na pierwszym stanowisku uczestnicy wycieczki dowiedzieli

się, że Dworzec Główny zaczęto budować jako pierwszą stację sieci

praskiego metra. Budowa została rozpoczęta już na początku 1967 roku,

wtedy jeszcze jako stacja tramwaju podziemnego, ponieważ decyzję

o budowie metra podjęto dopiero sześć miesięcy później. Co to jest metro,

tak ogólnie? Opowiadający pracownik Metrostavu zadał retoryczne pytanie,

na które sam sobie natychmiast odpowiedział. Jest to reakcja komunikacji

miejskiej na gwałtowny rozwój urbanizacji, miasta się rozwijają, rośnie

liczba mieszkańców oraz powierzchnia miast, jednocześnie nasila się też

potrzeba szybkiego i bezpiecznego transportu dużych grup ludzi między

poszczególnymi dzielnicami. W XIX wieku tym już wówczas pilnym

problemem zajmowali się mądrzy ludzie na całym świecie i wszyscy

w końcu wpadli na pomysł wydzielenia drogi dla środka transportu

o dużym nasileniu ruchu. Kto dziś uwierzy (zadał kolejne pytanie


retoryczne amatorski przewodnik wycieczki), że pierwszy projekt budowy

kolei podziemnej w Pradze pochodzi już z końca XIX wieku? W 1898 roku

niejaki pan Rott zaproponował władzom miasta, by w ramach toczącej się

przebudowy dzielnic Josefov, Stare Miasto i Vojtěšská Čtvrť zaczęto wraz

z układaniem kanalizacji drążyć również tunele pod przyszłą kolej

podziemną między Karlínem a Podolím. Taki ekstrawagancki projekt, choć

pojawił się dopiero trzydzieści pięć lat po otwarciu metra w Londynie

i sześć lat po uruchomieniu pierwszego metra na terytorium monarchii

austro-węgierskiej w Budapeszcie, nie mógł jeszcze liczyć na zrozumienie.

Kolejne ćwierć wieku później, w 1926 roku, swój projekt szybkiej kolei

podziemnej dla Pragi przedstawili inni mądrzy panowie, nazywali się List

i Belada. Choć ich propozycja nie została przyjęta, to zapewne poruszyła

umysły miejskich radnych, ponieważ już pięć lat później Zakłady

Elektryczne Miasta Stołecznego Pragi rozpisały własny konkurs na budowę

trasy podziemnej. Na podstawie zwycięskiego projektu tuż przed

wybuchem drugiej wojny światowej budowa naprawdę się rozpoczęła, ale

bardzo szybko została przerwana. Po wojnie idea została zamrożona na

kolejne dwie dekady. Gdy jednak na początku lat sześćdziesiątych warunki

transportowe w Pradze zaczęły się wyraźnie pogarszać, pomysł

przeniesienia części ruchu pod powierzchnię ziemi stał się odpowiedzią na

zapewne nierozwiązywalny w inny sposób problem, który przejawiał się

zwłaszcza w coraz bardziej kłopotliwym połączeniu między centrum

a powstającym Południowym Miastem przez Nuselské Údolí. Ostatecznie

w 1966 roku rozpoczęto drążenie pierwszego tunelu w ramach

wspomnianej już koncepcji tramwaju podpowierzchniowego, który

w pierwszej fazie miał połączyć Dworzec Główny z Pankrácem. Projekt

budowy musiał uwzględnić specyficzne warunki geomorfologiczne

i tektoniczne Pragi. Jej skomplikowane ukształtowanie terenu, z różnicą


wysokości aż dwustu metrów między najwyżej i najniżej położonymi

dzielnicami miasta, jest tworzone przez wyżynne równiny, które rozdziela

koryto Wełtawy. Projekt tramwaju podziemnego miał od początku wielu

krytyków, którzy wskazywali na to, że w przypadku takiego rozwiązania

transport podziemny będzie uzależniony od sytuacji na powierzchni. Jeśli

bowiem tramwaj miałby wypadek na przedmieściach, gdzie jego trasa

wiodłaby jeszcze nad ziemią, to nie funkcjonowałby naturalnie również

podziemny fragment trasy. Na podstawie szerokich konsultacji ze

specjalistami zagranicznymi, z których najważniejsza była ekspertyza

radzieckiego profesora Jefimowa (niektórzy uczestnicy wycieczki

zauważyli, że amatorski prelegent przyznawał tę okoliczność niemal

z żalem), rząd czechosłowacki podjął 9 sierpnia 1967 roku nową decyzję

o budowie tak zwanego ciężkiego metra typu radzieckiego. Przewidywane

dla tramwajów odcinki, nad którymi rozpoczęto już prace, należało

przebudować i rozszerzyć, żeby odpowiadały nowej koncepcji. I tak Praga

stanie się czterdziestą pierwszą albo czterdziestą drugą metropolią świata,

która będzie mieć system kolei podziemnej. Składy praskiego metra będą

tworzyć wagony produkcji radzieckiej (tu już żal w głosie lektora musiał

zauważyć każdy), choć dwa dwuwagonowe składy dla praskiego metra

wyprodukowały już w ubiegłym roku złote rączki czeskich robotników

w ČKD Tatra Smíchov. Te składy były nawet testowane podczas

eksploatacji próbnej w okolicach stacji Krč, ale wskutek jakiegoś

niewytłumaczalnego przypadku (ton głosu prelegenta wykluczał

jakikolwiek przypadek) doszło w styczniu do ich wzajemnego zderzenia

i późniejszego spalenia. Ponieważ możliwości produkcyjne zakładów

ČKD Tatra Smíchov są aktualnie w pełni obciążone produkcją tramwajów,

które są następnie eksportowane do Związku Radzieckiego, to składy

praskiego metra będą importowane ze Związku Radzieckiego. Tak sobie


pomagamy nawzajem w ramach Rady Wzajemnej Pomocy Gospodarczej,

powiedział lektor tonem, z którego nawet dla obecnych dzieci było jasne,

co sądzi o RWPG.

Pierwszym przewodnikiem oprowadzającym wycieczkę był pan

Dobrotka i za swój wyczyn zasłużył sobie na burzliwe oklaski. Tomáš

i jego mama najpierw spoglądali na niego z zaskoczeniem, po czym

wymienili między sobą kilka spojrzeń pełnych uznania, pod koniec pani

Dobrotková przecisnęła się do swojego męża, by wynagrodzić mu ten

występ serią pocałunków, aż policzki poczerwieniały mu od jej szminki.

Tomáš z podziwem klepnął ojca w ramię i powiedział, że staje się

czołowym historykiem miejskiej komunikacji publicznej. Martin i Táňa

również pokiwali z uznaniem głowami po wyczynie ojca kolegi.

Wycieczka tymczasem poszła dalej. Od kolejnego lektora członkowie

rodzin mogli dowiedzieć się nie tylko, że ten dziwny pojazd stojący na

torach to drezyna do montażu sieci energetycznej, zaś ten za nim to

lokotraktor produkcji czechosłowackiej, a w tunelu odpoczywają

sprowadzone z ZSRR tarcze drążące, za pomocą których specjalistyczne

brygady codziennie drążą średnio pięć i pół metra tunelu. Pracownik

Metrostavu rozpoczął od tego, że pewien dziennikarz całkiem niedawno

napisał krytyczny artykuł, w którym domagał się rytmu i płynności podczas

budowy metra. Tylko że łatwo się krytykuje znad biurka, póki człowiek nie

zdaje sobie sprawy, że podczas budowy zużyto już kilkadziesiąt tysięcy ton

najróżniejszych produktów pochodzących od wielu dostawców – tory,

ruchome schody, oświetlenie, beton, bruk, płytki, kable, kamery telewizji

przemysłowej. I jeśli spóźniają się dostawcy, to nieodzownie muszą też

zostać spowolnione prace tutaj, w podziemiu. A przy tym praskie metro

stanowi budowę współpracy czechosłowacko-radzieckiej. Prelegent zwrócił

uwagę członków rodziny na to, o czym sami najlepiej wiedzieli: że ich


mężów i ojców jakby nie obowiązywał pięciodniowy tydzień pracy

z ośmioipółgodzinnym czasem pracy, przecież codziennie są na budowie

dłużej i pracują też podczas weekendów. Od razu jednak nastąpiło

wytłumaczenie tego stanu – wszystkie brygady w ramach socjalistycznego

współzawodnictwa pracy podjęły zobowiązanie, którego celem jest

przyspieszenie budowy, a zatem również przybliżenie dnia otwarcia metra

w związku z nadchodzącą dwudziestą piątą rocznicą lutowego zwycięstwa

czechosłowackiego ludu pracującego nad burżuazją. Ludzie pytali

zaskoczeni, czy towarzysz chce zasugerować, że pierwsza linia metra

zostanie otwarta już w lutym 1973 roku, ale on temu zdecydowanie

zaprzeczył.

Martin zadał kilka pytań dopiero wtedy, kiedy rześki, korpulentny

pięćdziesięciolatek tłumaczył, że tunele i stacje metra są budowane w taki

sposób, by mogły służyć obronie cywilnej w razie ataku nuklearnego lub

bombardowania Pragi. Brodaty mężczyzna wskazał w stronę ciemności

i powiedział, że na przykład dokładnie tam znajduje się ślepa wnęka, taki

krótki tunel, który właściwie teraz nie pełni żadnej funkcji, ale w razie

wybuchu wojny stałby się bardzo istotny. Nie powiedział jednak, do czego

konkretnie miałby być wykorzystywany, ponieważ to już należało do

kategorii informacji ściśle tajnych. Przyznał za to, że niektóre z tych wnęk

zostaną zamurowane. W związku z tym jego informacja o tym, że niektóre

części metra budują też Wojskowe Zakłady Budowlane, wywołała wiele

niezadanych pytań i przypuszczeń.

Táňa spytała na zakończenie pana Dobrotkę, czy on też pracuje tutaj,

w okolicy Dworca Głównego. Odpowiedział, że ich brygada wykonuje

teraz już tylko prace wykończeniowe i drobne poprawki w okolicy stacji,

która będzie nosić nazwę Mládežnicka, ponieważ cała trasa C jest już

gotowa. Gdy ojciec Tomáša dodał, że już w przyszłym roku przeniosą ich
na budowę linii A i zaczną drążyć tunel pod Wełtawą, Táňa głośno

westchnęła. W tym westchnieniu – tak przy okazji, towarzyszyło mu też

króciutkie, ale intensywne rozszerzenie źrenic – kryło się naiwne

zaskoczenie i szczery podziw. W sumie nie trwało to nawet sekundy, ale

Tomášowi ten czas wystarczył, by definitywnie postanowić, że jest w niej

zakochany. Táňa powiedziała potem panu Dobrotce o tym, czego

dowiedziała się od Kláry, czyli że święty Jan Nepomucen jest patronem

wszystkich zajęć związanych z wodą, a zatem pewnie też osób drążących

tunele pod rzekami. Ojciec Tomáša zdążył jeszcze objaśnić, że tunele metra

z reguły drąży się metodą pierścieniową z erektorami albo za pomocą tarcz

drążących. A to jest coś całkiem innego niż kopanie sztolni w górach.

W domu powiedział potem synowi, że Táňa jest bardzo piękną i zapewne

też porządną dziewczyną, choć jemu osobiście taki beatlesowski strój aż tak

się nie podoba. Pani Dobrotková zaoponowała, dodając, że dziewczyna

miała piękny naszyjnik. Też miała wrażenie, że to musi być porządna

dziewczyna, pewnie jest wierząca, skoro zna świętych. Na temat wyznania

religijnego Táni Tomáš się nie wypowiedział, ale potwierdził, że jemu też

podobał się ten naszyjnik. Táňa dostała go po maturze jako pamiątkę od

koleżanki z klasy, która latem została z rodzicami na Zachodzie. Pan

Dobrotka westchnął, że ich rodziny zapewne nawet by nie wypuścili.


Ciotunia 3
Jeśli się podda analizie zachowane wspomnienia, to można łatwo

skonstatować, że nie istnieje pewność co do ich prawdziwości.

Niektóre z obrazów wspomnieniowych są z pewnością sfałszowane,

niezupełne albo przesunięte w czasie i przestrzeni.

Zygmunt Freud, Psychopatologia życia codziennego


Mniej więcej półtora roku po śmierci Babci stan Ciotuni pogorszył się już

zauważalnie. Szczególne zainteresowanie opowieściami Ciotuni kusi mnie,

by powiedzieć, że jej stan tylko się zmienił, przeszedł do innej fazy, ale pod

względem klinicznym było to bez wątpienia pogorszenie. Jak wyrażali się

krewni, „gwałtownie się pogorszył”. Proporcje między dniami, w których

była „normalniejsza”, a tymi, podczas których była anormalna, już się

wyrównywały, czyli z ćwierćwariatki stała się półwariatką. A stopień

zwariowania jeszcze w tych złych dniach się nasilał. Dawne neurotyczne

bieganie po mieszkaniu, przechodzące w obawy i depresje, zostało

zastąpione przez częste halucynacje (niechętnie posługiwałem się tym

utartym terminem, ale słowo „majaczenia” wydawało mi się jeszcze

gorsze), podczas których wcielała się w różne postaci historyczne. Oprócz

tego w dniach, gdy Ciotunia czuła się relatywnie dobrze, prowadzenie z nią

spójnego i długotrwałego dialogu również wydawało się coraz bardziej

problematyczne, ponieważ odbiegała od tematu albo nagle bez ewidentnego

powodu przestawała mówić, a nawet od czasu do czasu wstawała

i wychodziła do innego pomieszczenia. Niezainteresowany obserwator

mógłby pomyśleć, że zapewne w takiej chwili się obrażała, ale gdy szedłem

do niej po minucie czy dwóch, sprawiała wrażenie, że cieszy się na mój

widok.

Nie wiem, jaką rolę w pogorszeniu się stanu Ciotuni odegrały leki

antydepresyjne i przeciwpsychotyczne, które brała od kilku dekad. Musiały

jednak zmienić jej mózg, zatruć go, stopniowo zaburzyć jego funkcje.

Często zastanawiałem się, czy długotrwałe stosowanie takich leków nie ma

równie kontrproduktywnego i przeciwstawnego efektu, podobnie jak to ma

miejsce w przypadku oddziaływania alkoholu na niektórych ludzi – po

pierwszym kieliszku są ożywieni i weseli, po trzecim stają się melancholijni

albo przewrażliwieni, ale po piątym są chamscy i agresywni. A co, jeśli


wszystkie te quentiapiny, cisordinole i questaxy też zaczęły już oddziaływać

na mózg Ciotuni całkiem inaczej niż przed czterdziestoma czy, powiedzmy,

dwudziestoma laty?

Podczas gdy ja tylko rozmyślałem nad skutkami leków i tajemnicami

ludzkiego mózgu, rodzina (teść i jego siostra) musiała zainterweniować. Już

wtedy zastanawiano się początkowo nad jakimś ośrodkiem

(psychiatrycznym, naturalnie), ale ostatecznie przeważyła łagodniejsza

i bardziej pobłażliwa propozycja – znaleźli dla Ciotuni, i nie było to wcale

proste, opiekunkę, która spędzała u niej od poniedziałku do soboty długie

dziesięciogodzinne zmiany w ciągu dnia. Na noc i w niedziele

przychodziliśmy do Ciotuni na dyżur my, krewni. Opiekunka była

gadatliwą korpulentną pięćdziesięciolatką, twierdziła, że przed rokiem

musiała definitywnie, ale naprawdę definitywnie, opuścić dość lukratywną

posadę siostry oddziałowej na geriatrii, z dodatkiem kierowniczym oraz

większymi stawkami godzinowymi za nocne dyżury, ponieważ już nie

mogła patrzeć na to, jak lekarze – a pod ich wpływem również reszta

personelu – traktowali pacjentów. Wyśmiewali ich, obrażali i poniżali.

Niejednokrotnie podejrzewała pracowników o stosowanie przemocy

fizycznej, ale nigdy nie widziała tego na własne oczy. Podobno jednak była

świadkiem, jak młoda lekarka spytała dziewięćdziesięcioletniego

mężczyznę, kiedy w końcu wyciągnie kopyta. Ta scena musiała nią

rzeczywiście wstrząsnąć, ponieważ mówiła o niej każdemu członkowi

rodziny (mnie dwukrotnie). Niestety, coś z tego pozbawionego uczuć

podejścia przeniosło się też na opiekunkę. Serce mi krwawiło, gdy

wieczorem przychodziłem, by ją zmienić (albo rano ona zmieniała mnie),

i słyszałem, jak drwiąco ofukuje halucynującą Ciotunię. Wbrew wszelkim

zaleceniom psychiatrów popukała się typowym dla niej gestem w czoło

i złośliwie tłumaczyła Ciotuni, że te obrazy i historie powstają tylko w jej


fantazji. Wkrótce jednak zauważyłem, że jestem jedyną osobą w rodzinie,

która ma zastrzeżenia do opiekunki. Reszta była nadzwyczaj zadowolona

z jej pracy i podejścia, cieszyli się, że udało się nam ją (właśnie ją!)

pozyskać.

Opiekunka jednak nie miała racji. Sytuacje, które Ciotunia przeżywała

w swoim alternatywnym świecie, nie rodziły się w jej fantazji, nie były to

bowiem majaczenia, ale jej własne wspomnienia albo też wizje tego, czego

wprawdzie nie przeżyła, ale nauczyła się bądź pośrednio to sobie

przyswoiła. Ciotunia przecież nie fantazjowała o tym, że poluje na słonie

albo spaceruje po Marsie, ale znajdowała się w konkretnych i bez wątpienia

realnych epizodach ze swojej młodości. Skoro już powtarzam słowa

„fantazja” i „fantazjowanie”, muszę też wspomnieć o jeszcze jednym

konkretnym powtarzającym się stanie Ciotuni, który potrafiłem sobie

wytłumaczyć dopiero później. Ciotunia kilka razy, w odstępie kilku

miesięcy, z rozmarzonym uśmiechem powtarzała trzy słowa – drogi, pan,

fantazja, drogi, pan, fantazja. Potem cięcie i mówiła już o czymś innym.

Dla opiekunki i krewnych były to typowe majaczenia pozbawione

jakiegokolwiek sensu. Dopiero kiedy Ciotunia bez powodu powiedziała to

po raz czwarty lub piąty, dotarło do mnie, że ona przecież nie mówi trzech

odrębnych słów, ale jest to jedno sformułowanie – drogi pan fantazja, czy

też drogi pan Fantazja (z dużym F, jeśli Fantazja to byłoby nazwisko tego

pana). Mogłem jednak sobie szukać w internecie, ile chciałem, i tak nie

znajdowałem w tym żadnego sensu. To sformułowanie wryło mi się

w pamięć, choć później Ciotunia przestała go używać. I pewnego razu,

dużo później, nie wiadomo dlaczego, spróbowałem je napisać po angielsku.

Dear mister fantasy wprawdzie nie pojawiło się ani razu, ale Dear Mr.

Fantasy to była przedziwna piosenka z czasów młodości Ciotuni. A gdy

zacząłem pobieżnie przeglądać dyskusję internetową słuchaczy na temat


tego utworu, odkryłem, że pewien wiekowy już wówczas mężczyzna

napisał słowa, przy których naturalnie od razu przypomniałem sobie smutne

stany Ciotuni: If you are old enough, this brings tears to your eyes – Jeśli

jesteś już wystarczająco stary, to pojawią ci się łzy w oczach. W moim

przypadku to nie były łzy, ale gęsia skórka. Z powodu piosenki.

Tak czy owak w tych miesiącach już definitywnie skończył się okres, który

na swoje potrzeby nazywałem przesłuchaniami. W tej fazie Ciotunia już

niemal w ogóle nie reagowała na moje pytania czy uwagi. Nie da się nawet

powiedzieć, że monologowała, ponieważ coraz częściej dialogowała

między jakimiś postaciami z przeszłości, ale to też nie były oderwane od

rzeczywistości wytwory chorej fantazji, wręcz przeciwnie, dość wierne

opisy wydarzeń, aż chciałbym nazwać je „rekonstrukcjami”, czy też

bardziej dowcipnie: „autentycznymi fantazjami”. Te wydarzenia miały

naturalnie miejsce w przeszłości, przede wszystkim w uwielbianym przez

Ciotunię czeskim średniowieczu.

Gdy opowiadała, że porywczy król, popuszczając uzdę swojej nienawiści

wobec arcybiskupa, kazał torturować jakichś jego urzędników

i w rezultacie jednego z nich zgładził poprzez utopienie w Wełtawie, to na

podstawie wcześniejszych wizji wiedziałem już, że mowa jest o ulubionych

postaciach Ciotuni – królu Wacławie IV i urzędniku arcybiskupstwa Janie

Nepomucenie, ale nie odkryłem, kto właściwie wypowiadał te zdania

o archaicznym szyku, które wydobywały się z ust Ciotuni. Na pewno żaden

z tych dwóch. Przeważnie taki tajemniczy autor słów, które wygłaszała

Ciotunia, prawdopodobnie nie istniał, stanowiły one tylko jej

fantasmagorię. Na podstawie melodii jej głosu miałem jednak często

wrażenie, że próbuje kogoś – kogoś konkretnego – naśladować.


Bez względu na to, czy udało mi się ustalić, w jaką osobę za pośrednictwem

swojej wizji właśnie wcielała się Ciotunia, zawsze byłem zafascynowany,

do czego zdolny jest ludzki mózg. Ciotunia odgrywała role, jakby

występowała w jakimś dziwnym monodramie historycznym; gestykulowała

i poruszała się tak, jakby wykonywała jakieś wyimaginowane czynności.

Wspominałem już, że często zmieniała głos, ponieważ w jej głowie właśnie

toczył się dialog dwóch lub więcej postaci, i wtedy, próbując je

zidentyfikować, byłem zupełnie bezradny. W każdym przypadku umysł

Ciotuni (ale czy to był umysł? czy to było myślenie? tylko że: jeśli to nie

myślenie, to co innego?) przechodził od opisów wydarzeń historycznych do

ich rekonstrukcji w formie dialogów. W tych stanach Ciotunia niemal

zawsze posługiwała się językiem czeskim, przeważnie archaicznym

i afektowanym. Przypominam sobie, jak pewnego razu podczas dyskusji

z członkami rodziny żony (na temat niebezpiecznego rozwoju choroby,

naturalnie) powiedziałem, że wydaje mi się, jakby Ciotunia w swojej

kwiecistej staroczeszczyźnie stawała się stopniowo coraz lepsza, a kuzynka

żony Eva wesoło zachichotała, że nasilającemu się upadkowi psychicznemu

Ciotuni towarzyszą takie komiczne częściowe „poprawy”.

Rzadko kiedy Ciotunia fantazjowała też po słowacku, ale był to również

jakiś archaiczny stylizowany język o dziwnym szyku, z niezwykle

rozbudowanymi zdaniami złożonymi i słownictwem na pograniczu

zbohemizowanego języka słowackiego i zesłowacyzowanego języka

czeskiego. Powinieneś, królu mój – recytowała Ciotunia, kiwając głową –

bardziej baczyć na rady arcybiskupa praskiego, przecież to nie przypadkiem

niedługo przed swoim zgonem Karol, ojciec twój i ojciec naszej przedrogiej

ojczyzny, uczynił go kanclerzem, a to mogło się zdarzyć tylko z powodu

uczoności arcybiskupa, którą przemądry król tak wysoko cenił. To

rozbudowane zdanie zapamiętałem, ponieważ nastąpiło po nim to, co


rzadko się zdarzało – Ciotunia jakby wypadła ze swojej roli, przeniosła

rozmarzone spojrzenie ze ściany na mnie, wyostrzyła wzrok, zdała sobie

sprawę z mojej obecności i całkiem spokojnie oraz z doskonałą

racjonalnością wyjaśniła mi, że król Karol był naprawdę bardzo mądry i nie

mianował arcybiskupa kanclerzem dla jakiegoś kaprysu. Spytałem

Ciotunię, co myśli o królu Wacławie IV. Powiedziałbym, mając na

względzie jej reakcję, że pozostał jej zdrowy chłopski rozum, bo tylko

machnęła ręką i powiedziała jedno słowo: „lump”. Z historycznego punktu

widzenia nie jest to wprawdzie obiektywna ocena, ale ze względu na

kontekst, w jakim opowiadała o królu Ciotunia, to słowo było wręcz

chirurgicznie precyzyjne.

Muszę dodać, że zakres wizji Ciotuni nie wiązał się tematycznie wyłącznie

z czeskim średniowieczem, w mniejszym stopniu w jej pamięci były ciągle

obecne także studia w Pradze. Gdy jednak mówię o czeskim średniowieczu,

jest to znów tylko bardzo ogólny opis; tak mógłby o tym powiedzieć ktoś

z krewnych, którzy nie zwracali żadnej uwagi na jej słowa (choć

członkowie rodziny nie zauważyliby nawet średniowiecza i stwierdziliby,

że Ciotunia wydawała z siebie tylko jakiś bezsensowny bełkot).

W rzeczywistości jej wspomnienia i fantazje koncentrowały się raczej tylko

na kilku wydarzeniach z końca XIV wieku, a jeszcze bardziej dokładnie,

jak już wspominałem, z życia króla Wacława IV i ówczesnego wikariusza

generalnego – do dziś nawet nie mam mglistego pojęcia, z czym wiąże się

ten urząd – Jana Nepomucena. Gdy wspominała o innych osobach, na

przykład o żonie Wacława, jego ojcu czy arcybiskupie, to niemal wyłącznie

tylko w związku z nimi. Gdy chodzi o narratora (jeśli będę uważał Ciotunię

za medium, czyli za osobę, która powtarza słowa kogoś innego), było to

o wiele bardziej skomplikowane. Oryginalny autor słów Ciotuni pozostawał


dla mnie przeważnie nieznany, i to nawet jeśli ją rozumiałem, czyli

potrafiłem przyporządkować treść zdań do czasu i miejsca.

Choć na przykład nie odkryłem, kto w pierwszej osobie mówi (albo pisze?)

do króla Wacława, to przecież pamiętam te słowa: „I gdy tylko nasz

przedobry król radował się przy narodzinach twoich, jak wzywał chwałę

niebios, wymodlił sobie ciebie, jego cnotliwa małżonka Anna, matka twoja,

ale też cały lud państwa, łącznie z wielmożami i prostym stanem rolniczym,

twoje narodziny można by przecie określić cudem, skoro Karol, nasz król

przedobry, miał czterdzieści pięć lat, a królowa Anna powiła mu przecie na

początku córkę Elżbietę, siostrę twoją, dopiero po dwóch latach od tej pory

ujrzałeś ty światło świata, nie mogę jednak i nie powinienem nazywać

cudem narodzin twoich, przecie Bóg nigdy nie sprawi takiego cudu, by

darować światu złoczyńcę, prawdziwy cud zawsze służy chwale Bożej”. Do

tych słów niejasnego pochodzenia Ciotunia wkrótce dodała inną wzniosłą

mowę, podczas której było dla mnie jasne, że jej autorem mógłby być

właśnie ten wcześniej wspominany ojciec Wacława, czyli

czterdziestopięcioletni cesarz i król Karol. „Cieszcie się rozkoszą

i podniosłą radością, serca wszystkich naszych wiernych, weselcie się, wy,

bogaci i biedni, wy, młodzi i starzy, jeden jak drugi, radujcie się, niebiosa

w końcu wysłuchały naszych żarliwych życzeń i cesarzowa, nasza

małżonka, porodziła nam dziedzica i następcę tronu, wybłaganego od Pana,

mamy syna, mamy księcia, radujcie się, wierni mili, uwalnia was od obaw,

że zobaczylibyście ród królewski obumarły i przez to królestwo

doprowadzone do rozkładu.”

Także te halucynacje – jeszcze ciągle nie byłem pogodzony z tym

terminem, ale naprawdę nie miałem lepszego określenia dla stanów Ciotuni,

przed żoną czasem wyrywały mi się słowa jak „odlot” czy „wylewy”, które
były jeszcze gorsze, bardziej prześmiewcze czy znieważające niż

psychiatryczny termin „halucynacja” – czyli te halucynacje też

potwierdzały to, jak szerokie i głębokie były specjalistyczne wiadomości

Ciotuni. Powątpiewałem, że zdążyła się tego wszystkiego nauczyć podczas

dwóch czy trzech miesięcy, które spędziła na Uniwersytecie Karola, kiedy

jednak w jej jasnych chwilach pytałem, czy kształciła się też później, gdy

już przestała studiować, dawała mi niejasne odpowiedzi, jakby nagle

w ogóle nie wiedziała o tym, że przedwcześnie porzuciła szkołę, z kolei

innym razem jakby nawet nie miała pojęcia, że do jakiejś chodziła.

Powątpiewałem, a jednocześnie słuchałem zachłannie. Naturalnie, w tych

miesiącach studia nie stanowiły już tabu, jak sobie tego zawsze życzyła

nieżyjąca już Babcia i jak przy tym do niedawna upierała się też reszta

(jeszcze żyjąca) rodziny. W tym okresie nawet podczas jasnych dni bez

halucynacji Ciotunia wspominała czasami o kolegach i koleżankach ze

szkoły, nie miała zahamowań, by wymienić ich imiona, albo relacjonowała

różne wydarzenia ze swojego studenckiego życia. Ciekawe jest to, że gdy

podczas halucynacji mówiła o latach swoich studiów w Pradze,

pozostawała jednak o wiele bardziej „normalna”, jej sposób opowiadania

był naturalniejszy (och, jakie to niestosowne pojęcie w tym kontekście), nie

przechodziła w obłędne wczuwanie się w poszczególne postaci, ale

opisywała je z „racjonalnym” dystansem. I tak jej opowiadanie było jednak

bardzo niezwykłe (przyznaję: było nienormalne). Przeważnie bowiem to nie

były anegdoty czy historyjki z młodości, jakie mają w zwyczaju

„normalnie” wspominać starzy ludzie; Ciotunia opisywała najróżniejsze

detale, jej monologi nie zmierzały ku poincie, były to odłamki, kamyczki

z mozaiki pamięci wyrzucone nagle na powierzchnię i znów schowane

w wirach impulsów mózgu. Dwa lub trzy razy wspomniała – wspomniała,

a nie wspominała – że lubili chodzić ze znajomymi ze studiów na spacery


do Ogrodu Markéty przy klasztorze w Břevnovie, ponieważ znajomi ci

mieszkali w pobliskim akademiku, kiedy indziej zaś mówiła, że blisko

ogrodów mieszkała ich rodzina. Innego dnia przypomniało jej się, z jakim

trudem kupowali (ona i ktoś jeszcze) prezent dla koleżanki, ale dopiero

miesiąc później wspomniała imprezę urodzinową w pokoju akademika,

gdzie ten prezent wręczała.

Niezależnie od tego, czy były to złe, czy dobre dni Ciotuni, z pewnością nie

mogłem wierzyć w każde jej słowo. Raz na przykład dość szczegółowo

opisała, jak z kilkoma przyjaciółmi myli podłogę w jakimś kościele na

Vinohradach (przy czym już samo wyobrażenie sobie grupki studentów

wydziału humanistycznego sprzątających kościół w latach najostrzejszej

komunistycznej normalizacji było dość absurdalne), ale Ciotunia jakoś tego

nie tłumaczyła, za to od razu płynnie przeszła dalej, mówiąc o tym, że jak

wyszli z kościoła, minęli parę uliczek i ktoś z nich wsiadł tam do trolejbusu.

Ciotunia krótko zaśmiała się z tego, że ten kolega podziękował im za

uprzejmość, bo odprowadzili go aż na przystanek. Tylko że ja bardzo

dobrze wiedziałem, że w Pradze nie ma transportu trolejbusowego, więc

dedukowałem, że w pamięci Ciotuni albo autentyczny praski autobus

pomylił jej się z trolejbusem, który mogła pamiętać z Bratysławy, albo też

całe to opowiadanie, poczynając od kościoła i sprzątania, jest tylko efektem

jej chorej fantazji. Jednak takie sprzeczności faktyczne i logiczne

w opowiadaniu Ciotuni nawet wówczas nie wydawały mi się istotne.

Naprawdę ważne dla mnie było to, z jakim spokojnym nostalgicznym

uśmiechem opisywała na przykład chwile, gdy wraz z kolegą składali

bukiet ostatnich jesiennych polnych kwiatów pod barokowym pomnikiem

świętego Jana Nepomucena w rogu dziedzińca klasztoru w Břevnovie. Była

szczęśliwa – wówczas, na dziedzińcu klasztoru, i potem, gdy to

wspomnienie się pojawiło.


Takie chwile szczęścia Ciotuni nie trwały jednak długo. Już po paru

minutach cicho krzyczała – tak, był to krzyk przerażenia, ale wyrażała go

szeptem – że boi się jakichś psów specjalnie przeszkolonych, by udusiły

i rozerwały człowieka; lamentowała, że ten rozkaz może nadejść w każdej

chwili, być może dziś wieczorem lub jutro rano. Zapamiętałem tę

krótkotrwałą halucynację, ponieważ długo myślałem o tym, że pod

względem tematycznym nie pasuje do repertuaru Ciotuni, który przecież

składał się albo z okresu studiowania w Pradze w latach siedemdziesiątych,

albo z końca XIV wieku (także w Pradze).


Tydzień czwarty
Kaźń wspiera się na całej wymiernej ilościowo sztuce cierpienia.

Więcej: jego produkcja ma reguły. Kaźń uzależnia rodzaj szkody

cielesnej, jej jakość oraz intensywność i rozmiar cierpień od

zbrodni, osoby zbrodniarza i rangi jego ofiar. Istnieje coś takiego

jak kodeks prawny bólu; o ile kara ma charakter kaźni, nie spada na

ciało przypadkiem ani za jednym zamachem. Jest wykalkulowana

wedle szczegółowych reguł: liczby uderzeń bata, miejsca

napiętnowania rozpalonym żelazem, długości agonii na stosie lub

na kole (sąd decyduje, czy należy delikwenta udusić od razu, nie

pozostawiając go powolnemu konaniu, i po upływie jakiego czasu

ma nastąpić ten gest miłosierdzia), rodzaju okaleczenia, jakie należy

zastosować (odcięcie dłoni, przebicie warg lub języka).

Michel Foucault, Nadzorować i karać. Narodziny więzienia

Zgodnie z podstawową misją praca czechosłowackiego wywiadu

jest skupiona na wykrywaniu działalności wroga zewnętrznego

i wewnętrznego, zmierzającej przeciwko chronionym interesom

państwa, a przede wszystkim na: a) wyszukiwaniu i wykrywaniu

sprawców czynów skierowanych przeciwko bezpieczeństwu

państwa; b) zapewnianiu ochrony funkcjonowania własnego aparatu

kontrwywiadu i współdziałania podczas ochrony zdolności

operacyjnych sił zbrojnych.

Rozkaz Ministra Spraw Wewnętrznych CSRS nr 31 / 1972


W ten mglisty poniedziałkowy poranek Tomáš szedł spiesznie korytarzem.

Była to najwyższa możliwa prędkość tuż przed przejściem do truchtu.

Zauważył bowiem, że tylko parę kroków za nim – równie energicznie –

idzie doktor Šindelář. Tomáš zdecydowanie nie chciał, by adiunkt go

dogonił, ponieważ mogło to grozić tym, że Šindelář zacząłby potem z nim

rozmawiać. Przy drzwiach sali Tomáš naprędce przywitał się

z przewodniczącą podstawowej organizacji Socjalistycznego Związku

Młodzieży oraz z wiceprzewodniczącym. Tych dwoje wyczekiwało tam

z powagą. Gdy do pomieszczenia wchodził też doktor Šindelář, działacze

związku tłumaczyli mu coś gorliwie. Adiunkt ich wysłuchał i pokiwał

z aprobatą głową.

Przewodnicząca stanęła przed katedrą.

– Koleżanki i koledzy, zapraszam was na sobotni ogólnowydziałowy

czyn społeczny. Konkretnie, nasza podstawowa organizacja SZM będzie

sprzątać zieleń w okolicach Mauzoleum Narodowego na Vítkovie.

Spotkamy się dokładnie o dziewiątej pod pomnikiem Jana Žižki.

– Ten czyn społeczny jest organizowany z okazji ważnej rocznicy, Dnia

Nacjonalizacji. Dwudziesta siódma rocznica przypada dokładnie

w sobotę. – Wiceprzewodniczący związku uśmiechał się do grupy.

– No i jak z pewnością wiecie, dwudziestego ósmego października

obchodzimy też nowe święto, rocznicę uchwalenia ustawy o federacji

czechosłowackiej – przypomniała przewodnicząca. – Wśród nas mamy też

dwoje Słowaków.

– Jaki zaszczyt – wymamrotał Tomáš.

– Dla mnie dwudziesty ósmy października pozostanie rocznicą

ogłoszenia pierwszej Republiki Czechosłowackiej w tysiąc dziewięćset

osiemnastym roku. Niech żyje Masaryk! – odparł Martin.


– I Štefánik – nie odpuścił mu szeptem Tomáš.

– Naturalnie, wszystko federalne – zakończył Martin.

Z powodu swoich uwag Martin i Tomáš nie usłyszeli, że sobotni czyn

społeczny będzie też symbolicznym pozdrowieniem, które wyślą z okazji

nadchodzącego ogólnozwiązkowego zjazdu SZM. Przewodnicząca mówiła

dalej, że na Vítkovie może się też umocnić ich powstający kolektyw.

Wiceprzewodniczący dodał, że lista obecności będzie w sobotę u niego

i każdy uczestnik czynu społecznego musi ją podpisać. Ktoś ze środkowego

rzędu spytał, czy to jest obowiązkowe, ponieważ on nie może wziąć

udziału, bo wyjeżdża na wesele poza Pragę. Przewodnicząca odparła

lakonicznie, że przecież żadne działania związku nie są obowiązkowe.

– Nie jest to obowiązkowe, ale ja z pewnością przyjdę, przecież ja też,

trzydziestotrzyletni pracujący, jestem członkiem związku młodzieży –

obiecał niespodziewanie opiekun roku doktor Šindelář.

Przewodnicząca i wiceprzewodniczący przyjęli to jako komplement.

Táňa spytała Klárę, czy ona też zauważyła, że wiceprzewodniczący

poczerwieniał, jakby Šindelář mu schlebiał. Klára pokiwała głową.

Uśmiechnęły się do siebie ironicznie.

Gdy działacze związku zeszli z katedry, pojawił się tam Tomáš.

– Mogę wygłosić referat? – spytał Šindelářa.

Adiunkt początkowo chyba nawet nie wiedział, o co pyta go ten student.

Na ostatnim seminarium zadał mu ten referat w gniewie i wskutek

chwilowego impulsu jako karę za niewłaściwe pytania. Jednak ze

zdenerwowania towarzysz adiunkt niczego sobie nie zapisał i teraz nie

potrafił sobie przypomnieć tematu. Wiedział jednak, że student z referatem

był jednym z tych, którzy przed tygodniem zachowywali się wobec niego
bezczelnie i konfrontacyjnie. To wystarczyło, powinien go sobie

zapamiętać.

– No, jeśli jesteście przygotowani, to zaczynajcie – żachnął się adiunkt

z powątpiewaniem.

Tomáš odwrócił się w stronę grupy i zaczął bardzo ostrożnie:

– Tematem mojego referatu jest sposób logicznego myślenia, który

nazywa się brzytwą Ockhama, czasami jest to zapisywane też z podwójnym

„c”: brzytwa Occama. Franciszkański mnich William z Ockham żył

w latach…

– To pomińcie! – przerwał opryskliwie Šindelář.

– A zatem… W rzeczywistości to nie William z Ockham jako pierwszy

posłużył się czy też wytłumaczył tę zasadę myślenia, ponieważ już przed

nim…

– Wytłumaczcie tylko zasadę brzytwy Ockhama jako sposobu myślenia,

tak przecież brzmiał wasz temat – rzucił Šindelář.

– Jeśli jakieś zjawisko może mieć wiele wyjaśnień, to należy dać

pierwszeństwo temu najprostszemu – podsumował Tomáš jednym zdaniem

cały referat.

Twarz Šindelářa nagle pojaśniała. Przypomniał sobie, w jakiej sytuacji

postanowił przed tygodniem zadać Tomášowi referat na ten temat.

– No widzicie! A zatem, jeśli posłużymy się brzytwą Ockhama, to nie

musimy wymyślać historii o tajemnicy spowiedzi, skoro już mamy jeden

ewidentny powód, czemu Wacław IV kazał utopić Jana Nepomucena…

– Ale Jan Nepomucen nie został utopiony – przerwał adiunktowi

Tomáš.

Natychmiast zdał sobie sprawę ze swojego błędu, przecież informacje

od Jeana-Marca miały pozostać tajne. Tomáš rzucił na Tánię krótkie, pełne

nieszczęścia, spojrzenie.
Ku jego zdziwieniu adiunkt przyjął to ze spokojem. W kwestii utopienia

jako przyczyny śmierci Nepomucena był pewien swego, zgadzały się co do

tego starsze i nowsze źródła, zarówno autorów marksistowskich,

masarykowskich, protestanckich, jak i katolickich. Šindelář chciał

delektować się swoim triumfem. Sztucznie udał zaskoczenie

i zainteresowanie, jakie wywołały w nim słowa Tomáša.

– Mówicie, że Nepomucen nie został utopiony? To teraz jestem

naprawdę zakłopotany, bo do tej pory wszędzie czytałem, że wrzucono go

do Wełtawy. Powiedzcie nam coś więcej o tej swojej nowej teorii.

Czytaliście gdzieś o tym, czy też może widzieliście to na własne oczy?

Kilkoro studentów się roześmiało.

Tomáš nic nie powiedział, ale teraz było już za późno na milczenie.

– To z czego wypływa wasza odważna teoria? – atakował z sarkazmem

adiunkt.

– Nie chciałbym więcej mówić na ten temat… – zaczął Tomáš

bojaźliwie. – Ale znam jednego z tych specjalistów, którzy niedawno

ekshumowali ciało Nepomucena.

Adiunkt przyglądał się studentowi w zamyśleniu. Istniało kilka

możliwości. Najbardziej prawdopodobna była naturalnie ta, że student

zmyśla, za co w odpowiednim momencie należy go przykładnie ukarać.

Być może jednak naprawdę ma kogoś znajomego w tym wybitnym zespole

antropologów, a takie koneksje z jednej strony zwiększały wartość samego

studenta, a z drugiej, mogły być przydatne dla Šindelářa.

– Nie moglibyście zaprosić tego eksperta na nasze zajęcia? – spytał

adiunkt.

Tomášowi wydało się, że głos Šindelářa był pozbawiony zwykłej

przesadnej ironii, wręcz zabrzmiał neutralnie.


– Zobowiązał nas, żebyśmy na razie nie mówili nikomu o wynikach

analizy antropologicznej. Chciał, żeby najpierw zostało to oficjalnie

ogłoszone.

– Aha! No to takiego przyjaciela, który na razie musi milczeć, też mam

w tym zespole. Zaprosiłem go wstępnie na jedne z naszych zajęć w grudniu

i obiecał, że przyjdzie – oświadczył adiunkt. – Musi wtedy też przyjść ten

wasz tajemniczy przyjaciel, niech skonfrontują nawzajem ustalenia.

Zapewne są to koledzy z pracy.

– Tak, spróbuję go zaprosić – dukał niepewnie Tomáš.

Niejednoznaczna odpowiedź Tomáša nadal nie wykluczała możliwości,

że ten nic nieznaczący student dysponuje jakimś ważnym znajomym.

W grudniu się okaże, pomyślał Šindelář.

– Możecie usiąść. – Kiwnął pobłażliwie. – Za przybliżenie zasady

brzytwy Ockhama dostajecie plusa. Jak się nazywacie?

Wykładowca postawił przy nazwisku Dobrotki plus, ale za nim trzy

znaki zapytania i trzy wykrzykniki.

Gdy Tomáš usiadł, Martin szepnął mu, że mógłby się nauczyć od Johánka

z Pomuku, by trzymać język za zębami.

– Takie faux pas! Ale ze mnie debil – wycedził Tomáš.

Šindelář tymczasem zwrócił się do grupy:

– Towarzyszki i towarzysze, waszym zadaniem było przestudiowanie

okoliczności zatrzymania i torturowania Jana Nepomucena albo, jak już

wam mówiłem w zeszłym tygodniu, Jana z Pomuku. Chwilowo zostawimy

otwartą hipotezę kolegi, że Jan nie został utopiony, i będziemy trzymać się

przestudiowanej literatury. Kto zacznie, proszę?

Stało się już zwyczajem, że studenci najpierw odczekiwali, czy adiunkt

nie przygotował wobec nich jakiegoś podstępu.


– Nikt nie chce zacząć? To pozwólmy przemówić źródłom. – Šindelář

pokiwał z powagą głową i wyciągnął z teczki grubą książkę. – „Ty,

arcybiskupie, oddaj mi mój roudnicki zamek i inne moje zamki i wynoś się

z czeskiej ziemi. Jeśli cokolwiek spróbujesz przedsięwziąć przeciwko mnie

i moim ludziom, każę cię utopić i sprawa będzie załatwiona. Przyjedź do

Pragi!”

Towarzysz adiunkt rozejrzał się po sali.

– No, czy oparlibyście się takiemu szczeremu zaproszeniu? Ale teraz

poważnie, koleżanki i koledzy! W zeszłym tygodniu dotarliśmy do tego

momentu, że zmarł stary opat klasztoru benedyktyńskiego w Kladrubach.

Zamiarem króla było osadzenie tam jakiegoś oddanego człowieka, by

później stworzyć trzecie biskupstwo na terenie Królestwa Czeskiego. Jan

Nepomucen, czyli Jan z Pomuku, pełniąc funkcję wikariusza generalnego

w arcybiskupstwie praskim, potwierdził jednak swoim podpisem objęcie

funkcji przez nowego opata kladrubskiego Olena, choć znał zamiary króla

Wacława IV. W ten sposób Nepomucen dopuścił się crimen laesae

maiestatis.

Adiunkt cieszył się przez chwilę z pytających spojrzeń swoich

studentów i dopiero po chwili wytłumaczył:

– Zbrodnia obrazy majestatu. W średniowieczu był to nie tylko fizyczny

lub werbalny atak na władcę, ale też bezpośrednie postępowanie wbrew

jego woli. Karą była śmierć. Co nastąpiło po zatwierdzeniu opata Olena

przez arcybiskupa?

Šindelář gwałtownie wyprostował rękę i władczo skierował palec na

jedną ze studentek. Dziewczyna nerwowo zaczęła się wiercić.

– A zatem… – poganiał ją Šindelář.

– Jan Nepomucen przeciwstawił się królowi, przez co go obraził –

wyjąkała studentka.
– To już ja powiedziałem – stwierdził ostro Šindelář.

Dziewczyna pokiwała głową, ale nie wydała z siebie żadnego dźwięku.

Jej twarz zaczęła pokrywać się rumieńcami.

– Przygotowaliście się do dzisiejszego seminarium, towarzyszko?

– Nie zdążyłam – przyznała dziewczyna.

– To był błąd. – Adiunkt delektował się sytuacją. – Powinienem was

wyrzucić z zajęć, ale jestem w takim spokojnym i wesołym nastroju, że

pozwolę wam tu zostać. Choćby tylko dla ozdoby. Czy jednak może

coś powiecie?

Twarz studentki była czerwona ze wstydu.

Klára już nie mogła znieść tej niezręcznej sytuacji i zaczęła mówić bez

pozwolenia:

– Wacław IV znajdował się wówczas na swoim zamku myśliwskim

Žebrák. Gdy dowiedział się, że nowy opat kladrubski został już

definitywnie powołany na urząd, to się wściekł. Jan z Jenštejna usłyszał

o gniewie króla, przestraszył się i razem ze swoimi urzędnikami uciekł na

zamek arcybiskupi do Roudnicy. Później, gdy Wacław IV otrzeźwiał już

z gniewu i alkoholu… – tu Klárze na chwilę przerwał śmiech grupy – …

wysłał do arcybiskupa swoich negocjatorów, by uzgodnili przymierze

i zaprosili Jenštejna z powrotem do Pragi. Arcybiskup i wysłannicy króla

spotkali się w miejscowości Kyje…

– Zgoda! Dla tych, którzy są spoza Pragi, powiedzcie dokładniej, gdzie

to jest – zadał dodatkowe pytanie adiunkt.

– Ja też nie jestem z Pragi – zauważyła Klára, ale bez problemów

mówiła dalej. – Kyje są już dzisiaj częścią Pragi, na wschodzie, za

Hrdlořezami… Wysłannicy króla przekazali tam jednocześnie Janowi

z Jenštejna list, którego przekład na język czeski właśnie nam

przeczytaliście. Ton listu nie świadczy o tym, by król rzeczywiście miał


zamiar rozmawiać i się porozumieć. Domagał się w nim nawet zamku

roudnickiego, na którym Jan z Jenštejna właśnie wówczas się schronił.

W rzeczywistości zapewne chciał wypędzić arcybiskupa z Królestwa

Czeskiego. Pozostaje pytanie, czy arcybiskup, zanim postanowił wrócić do

Pragi, zapoznał z treścią listu członków swojej delegacji. W tej sprawie

dwie książki, do których dotarłam, nie były zgodne.

– A czemu wydaje się to wam istotne? – spytał adiunkt.

– No, nie wiem… – szukała wyjaśnienia Klára. – Pojawia się kwestia

odpowiedzialności Jana z Jenštejna za śmierć Jana Nepomucena. Czy

w danej sytuacji nie było lepiej przeczekać i rokować korespondencyjnie?

Interesujący jest też fakt, że król już w tym liście groził mu utopieniem.

– Czy jeszcze komuś właśnie to wydaje się interesujące? – spytał

studentów doktor Šindelář.

– Na pewno mnie! – oświadczył zdecydowanie Martin. – Przeczytałem

nawet, że to właśnie Nepomucen ostrzegał arcybiskupa przed powrotem do

Pragi. Ostatecznie on też ruszył jednak za swoim przełożonym. Z poczucia

obowiązku i oddania.

– Tak! – nawiązał adiunkt. – Przecież w zeszłym tygodniu opisałem

wam Nepomucena jako gorliwego urzędnika w pełni oddanego swojemu

przełożonemu arcybiskupowi.

– Miałem na myśli raczej to, że Nepomucen wyruszył do Pragi

w ramiona śmierci – wytłumaczył Martin.

Šindelář przybrał niemal oburzoną minę.

– Ale proszę was, panie kolego, to jest średniowiecze i walka o władzę

między królem a Kościołem, nie róbcie nam z tego jakiegoś antycznego

dramatu teatralnego!

– Myślę, że to jest dramat, skoro w rezultacie został zamęczony

i zamordowany człowiek – nie ustępował Martin.


– Tylko że my musimy patrzeć na sprawy bez emocji. Nauczcie się

oceniać przeszłość z krytycznym dystansem, w przeciwnym razie nie

będziecie mogli zostać historykami – zakończył groźnie Šindelář polemikę

z Martinem, po czym afektowanym ruchem całego ciała, niemal takim

samym jak przed tygodniem, odwrócił się w stronę reszty studentów.

– Kto towarzyszył arcybiskupowi? – spytał adiunkt.

Ponieważ pytanie było łatwe, uniosło się kilka rąk i doktor Šindelář

wskazał jedną z nich.

– Jan Nepomucen! – powiedziała szybko studentka i usiadła.

– Proszę pomóc koleżance – zwrócił się niespodziewanie do Táni

adiunkt.

Táňa posłużyła się notatkami z zeszytu.

– Mikuláš Puchník, który pełnił funkcję oficjała arcybiskupa, następnie

Václav Knobloch, ten był prepozytem, a potem jeszcze ochmistrz

arcybiskupa Něpr.

– Rycerz Něpr z Roupova – potwierdził zamyślony adiunkt.

Táňa obawiała się, że będzie musiała wyjaśniać, kim jest oficjał,

prepozyt i ochmistrz. Adiunkt zadał jednak inne, jeszcze bardziej

nieprzyjemne pytanie, które nie było już skierowane do Táni.

– O czym zapomnieliśmy?

Studenci spoglądali po sobie, to był zapewne czas na podchwytliwe

zagadki Šindelářa.

– Zapomnieliśmy o dacie i miejscu spotkania. – Šindelář obdarzył ich

uśmieszkiem. – Ze względu na napiętą sytuację było to równie istotne, jak

obecnie wybór lokalizacji meczu o szachowe mistrzostwo świata przez

Bobby’ego Fischera.
Energicznym ruchem, żeby nikt go nie ubiegł, zgłosił się

wiceprzewodniczący SZM:

– Dwudziestego marca tysiąc trzysta dziewięćdziesiątego trzeciego roku

w klasztorze joannitów na Malej Stranie.

Jedna ze studentek zaprotestowała:

– W książce, którą czytałam, autor podawał, że to było przy Wieży

Mostowej nad brzegiem Wełtawy.

Martin bez uprzedniego zgłoszenia dodał:

– Ja znalazłem nazwę Nowe Miasto Praskie, Nova civitas sub castro

Pragensi, ale to jest dzisiejsza Malá Strana, o ile się nie mylę. Zatem

mówimy chyba o tym samym miejscu, tylko nosiło ono różne nazwy.

Doktor Šindelář spojrzał dłużej na Martina. Zapewne chciał mu znów

zwrócić uwagę, by włączał się do dyskusji, dopiero gdy zostanie mu

udzielony głos, ponieważ jednak Martin powiedział wszystko poprawnie, to

adiunkt ostatecznie, jakby przyznawał się do porażki, powoli pokiwał

głową.

– Tak. A kto z was wie, czemu do spotkania doszło właśnie w tym

miejscu?

Klára odczekała, czy nie zechce odpowiedzieć ktoś inny. Gdy nikt się

nie zgłaszał, podniosła rękę. Palec wskazujący Šindelářa wywołał ją do

odpowiedzi.

– Arcybiskup mógł czuć się bezpiecznie, ponieważ obowiązywała

w tym miejscu jurysdykcja joannitów. Było to coś w rodzaju terytorium

neutralnego, gdzie kompetencje króla były ograniczone.

– Zgoda! – przyznał Šindelář. – Takie było naprawdę średniowiecze.

Jak już zwracałem uwagę, król nie mógł panować w swoim państwie bez

ograniczeń, ponieważ Kościół i zakony, a konkretnie w tym przypadku


joannici, dysponowali wieloma przywilejami i niezależnością. No i jaki

przebieg miało bezpośrednie spotkanie króla z arcybiskupem?

Zgłosiła się przewodnicząca SZM.

– Właściwie nie doszło do żadnych rozmów. Wacław IV znów

przyszedł pijany i zaczął wyzywać arcybiskupa. Nakazał swoim giermkom,

by go aresztowali, ale arcybiskupowi udało się uciec. Zatrzymali zatem

dostojników kościelnych, którzy mu towarzyszyli.

– Wspaniale, towarzyszko! – Wypadało, żeby Šindelář pochwalił też

działaczkę związkową. – Ale potrzebne są drobne uściślenia. Gniew

Wacława nie był bezzasadny. Najpierw bowiem arcybiskup nietaktownie

oświadczył, że król ma złych doradców i to właśnie oni podsycają konflikt

między nimi. Po prostu arogancki Jenštejn nawet w tej konfliktowej

sytuacji wykazał się całkowitym brakiem szacunku wobec króla Czech.

Dopiero wówczas nasz impulsywny władca się rozgniewał, odwołał swoje

wcześniejsze obietnice i nakazał giermkom, żeby zatrzymali arcybiskupa

i jego urzędników. Czy ich aresztowano?

Szybko uniosło się kilka rąk.

– Arcybiskupowi udało się uciec, cztery osoby z jego orszaku

aresztowano – podsumowała jedna ze studentek.

– I co dalej? Dokąd ich zaprowadzono? – spytał adiunkt.

– Na Zamek do Katedry Świętego Wita – dodała studentka.

– Nie, to nie jest dokładna odpowiedź – zaprotestował adiunkt.

W końcu zgłosił się też Tomáš.

– Zaprowadzono ich do kapitularza, a nie bezpośrednio do katedry.

– A czemu tam? – zadał dodatkowe pytanie Šindelář.

Tomáš szukał wzrokiem odpowiedzi wśród przyjaciół. Klára pisała mu

coś wielkimi literami w swoim zeszycie.


– Nie przygotowaliście się? – spytał adiunkt.

– Kapituła Świętego Wita to był senat arcybiskupa – przeczytał w końcu

z zeszytu koleżanki Tomáš.

– A co to znaczy? – nie dawał spokoju Šindelář.

Tomáš wzruszył ramionami.

– Nie wiem, w tej książce napisano o tym bez szczegółowego

wyjaśnienia.

– Aha – ironicznie podniósł głos Šindelář.

– Próbowałem nawet przed seminarium spytać o to resztę grupy, ale

nikt tego nie wiedział – improwizował Tomáš.

– Naprawdę nikt tego nie wie? – Adiunkt rozejrzał się po sali

z nadzieją, że może jednak ktoś się zgłosi.

Tym razem jednak Tomášowi udał się wybieg, bo naprawdę nikt tego

nie wiedział. Naturalnie oprócz Kláry, ale ona w tej sytuacji przecież by się

nie zgłosiła.

– Dobrze zatem, usiądźcie. – Doktor Šindelář machnął ręką. – Wacław

IV zakładał, że arcybiskup będzie musiał wziąć pod uwagę opinię swojego

senatu jako organu doradczego. Miał nadzieję, że podczas bezpośredniej

konfrontacji kapituła, która miała przecież siedzibę na Zamku Praskim,

opowie się po stronie króla i urzędnik arcybiskupa Jan Nepomucen

zmuszony będzie wycofać swój podpis zatwierdzający wybór opata

kladrubskiego. Czy ktoś z was wie, co zdarzyło się tego dnia w kapitule?

Głos znów zabrała przewodnicząca związku.

– Rękojeścią swojego miecza król rozbił głowę Bohuslavowi z Krnova.

– Tak, to jest całkowita prawda – zaakceptował adiunkt, ale z tonu głosu

i delikatnego kręcenia głową można było wywnioskować, że jest

niezadowolony z poziomu tej odpowiedzi. W końcu zapewne zrozumiał, że


od tej studentki, choć uroczej i zaangażowanej politycznie, nie otrzyma

bardziej kompleksowych i sensownych wyjaśnień.

– Kto pomoże koleżance? Najpierw chcę wiedzieć, kim był Bohuslav

z Krnova.

– Przeczytałem, że był to dziekan kapituły – zgłosił się jeden student. –

Muszę jednak powiedzieć, że tego nie rozumiem. Kapituła to przecież nie

był uniwersytet, więc nie wiem, czemu miałaby mieć dziekana.

Šindelář i Klára roześmieli się szczerze.

– Parafia to jest najmniejsza jednostka terytorialna administracji

kościelnej kierowana przez proboszcza – tłumaczył adiunkt. – Kilka parafii

tworzy dekanat, a na jego czele stoi dziekan. Kilka dekanatów tworzy

diecezję, która ma swojego biskupa. Słowo „dziekan” pochodzi od

łacińskiego decanus, ponieważ początkowo struktura kościelna miała być

dziesiętna. W sumie jednak, panie kolego, wasze pytanie nie było aż tak

bezsensowne. Na wydziale również mamy dziekana, któremu podlegają

kierownicy katedr. Katedra to jest taka nasza akademicka, i naturalnie też

ateistyczna, parafia.

Kilku studentów się roześmiało, co zachęciło adiunkta do kolejnego

ironicznego sformułowania.

– Zostawmy dziekana Bohuslava z Krnova z rozbitą głową, przecież

ona mu się zagoi, i przejdźmy do przesłuchania Nepomucena i reszty.

– Król nakazał wyprowadzić aresztowanych z kapituły do Ratusza

Staromiejskiego, a potem do miejscowej katowni – mówiła dalej kolejna

studentka.

– Czy coś wydaje się wam w tym interesującego? – nieoczekiwanie

zwrócił się adiunkt do Kláry.

– Nie rozumiem, czemu król nie kazał ich zaprowadzić na swój Hrad,

ale do ratusza i katowni, która znajdowała się pod administracją Starego


Miasta. Jakby Wacław IV chciał się pozbyć bezpośredniej

odpowiedzialności za torturowanie ważnych dostojników kościelnych.

Adiunkt z uznaniem pokiwał głową.

– Wspaniałe spostrzeżenie…

– On cię zamęczy – szepnęła Táňa do Kláry.

– Kto nam zatem powie, co wydarzyło się z poszczególnymi

aresztowanymi? – Doktor Šindelář rozglądał się po sali i krążył

jednocześnie palcem wskazującym, gotowy na to, by zaraz kogoś

wywołać. – A zatem ochmistrz rycerz Něpr?

– Został zwolniony na ratuszu – odparł szybko wywołany student.

– Prepozyt Václav Knobloch?

– Zaprowadzono go do katowni i naciągnięto na madejowe łoże, ale

później bez dalszych tortur zwolniono – odpowiedział równie szybko

kolejny student.

– Zostali zatem Puchník i Nepomucen. Co zrobiono z oficjałem

Mikulášem Puchníkiem?

– Został poddany torturom, ale przeżył – odparła wywołana studentka.

– Podaje się nawet, że kat oszczędzał Puchníka – dodał Šindelář. – Co

musieli zrobić Knobloch i Puchník przed zwolnieniem?

Wywołany student nie wiedział i nikt się nie zgłaszał. Dopiero gdy

nastała nieprzyjemna cisza, odezwał się Martin:

– Musieli podpisać taki rewers. Zobowiązali się, że nigdy nie powiedzą

nikomu o tym, co działo się w katowni. – Martin usiadł i dodał

półgłosem: – I dokładnie to samo każdy przesłuchiwany musi obecnie

podpisać na komisariacie milicji. Jak w ciemnym średniowieczu!

Adiunkt nie usłyszał jego ostatnich zdań albo przynajmniej tak się

zachowywał, ponieważ zadał kolejne pytanie:


– Całkiem logicznie Wacław IV pozostawił w katowni największego

winowajcę Jana Nepomucena, przecież to on zatwierdził swoim podpisem

wybór opata kladrubskiego. Jak przebiegały tortury?

Táňa szybko się zgłosiła. Miała świeże informacje od Jeana-Marca,

czyli z pierwszej ręki.

– Został poddany torturom, i to aż do końca, czyli do śmierci. Były one

bardzo okrutne…

– Przecież tak ma być, jeśli są to prawdziwe tortury. – Šindelář

zarechotał.

– Najpierw Janowi Nepomucenowi założono zgniatacz kciuków,

którym niszczono mu palce u rąk – mówiła Táňa. – Potem podwieszono go

na związanych z tyłu rękach, co spowodowało zwichnięcie ramienia, bito

po głowie, przede wszystkim w twarz, aż rozbito mu kość jarzmową,

i przypalano pochodnią na biodrze tak długo, aż spalono mu wnętrzności.

– Mówicie o tym tak, jakbyście sami brali udział w tych torturach –

skomentował to z uśmieszkiem adiunkt.

– W torturach uczestniczył król Wacław IV – zakończyła Táňa.

Podobnie jak już kilka razy wcześniej podczas seminarium, towarzysz

doktor, skądinąd przekonany marksista-leninista, przejawił swoistą

sympatię wobec feudała.

– Tak, król był obecny w katowni, ale czy osobiście brał udział

w torturowaniu, to jest wątpliwe i wysoce nieprawdopodobne.

Powiedzieliśmy już sobie przecież, jakim roztropnym mężem stanu,

zręcznie balansującym pomiędzy dwoma papieżami, był Wacław IV. To

niewyobrażalne, żeby taki racjonalny człowiek zniżył się do tego, by

przykładać pochodnię do biodra jakiegoś więźnia…

Martin uniósł rękę tak gwałtownie, aż towarzysz adiunkt ucichł.


– Tylko że my już wiemy, że Nepomucen nie był takim byle jakim

więźniem!

– Pewnie… – zawahał się Šindelář. – Nepomucen nie był byle jakim

więźniem, ale z drugiej strony nie był to też sam arcybiskup!

Przypomnijmy sobie o tym najważniejszym, tortury to była forma

przesłuchiwania i przekonywania. Król chciał tylko osiągnąć swoje cele.

Jeśli Nepomucen by ustąpił, to nie musiałoby dojść do tortur albo mogłyby

się one zakończyć o wiele wcześniej.

Gdzieś na środku sali uniosła się jedna ręka i adiunkt kiwnął głową

w stronę studentki, by zabrała głos.

– Chciałam spytać, czy mamy wiadomości o tym, by Wacław IV

torturował osobiście jakichś innych ludzi.

Twarz Šindelářa na początku pytania się zachmurzyła, a pod koniec

znów rozjaśniła. – Nie, nie czytałem o podobnej sytuacji w żadnej książce.

Dlatego właśnie nie wierzę źródłom, które twierdzą, że torturował

Nepomucena.

– Jak dla mnie wynika z tego, że między nim a Nepomucenem było coś

osobistego – stwierdził Martin.

– Dokładnie tak było – podjął adiunkt. – Wikariusz wielokrotnie

przeciwstawił się woli króla.

– Coś jeszcze bardziej osobistego – nie dał się zbyć Martin.

Kolejną uwagę studenta adiunkt już zignorował.

– Co nastąpiło po torturowaniu?

– Utopienie – dodała dziewczyna z przedniego rzędu. – Kaci po

torturach zaszyli Jana Nepomucena w worku i wrzucili do Wełtawy.

– Wspaniale! – ucieszył się Šindelář, nie wiadomo, czy z tego, że

studentka powiedziała to, co chciał, czy też miał radość z tego, że ciało

Nepomucena zostało w końcu wrzucone do rzeki. – Na zakończenie


powrócę do odważnego przypuszczenia naszego kolegi, że Jana

Nepomucena wrzucono do wody już martwego. Sposób, w jaki zaszyto go

w worku, oraz fakt, że miał zatkane usta, jednoznacznie potwierdzają

egzekucję. Kaci musieli wiedzieć, że więzień jest żywy, choć być może

stracił przytomność. Na dodatek była to egzekucja publiczna. Wprawdzie

odbyła się wieczorem, ale miejsce, w którym ciało zostało wrzucone do

rzeki, znajdowało się w centrum Pragi. Nie myślcie zatem, że nasz król się

bał i chciał się pozbyć ciała Jana Nepomucena, żywego czy martwego,

w sekrecie. Do tego miałby wiele innych i lepszych możliwości. Wręcz

przeciwnie, Wacław IV chciał pokazać pyszałkowatemu arcybiskupowi

i jego pochlebcom, do kogo należy władza w tym kraju.

Šindelář spojrzał na zegarek.

– Nasze seminarium powinno się zakończyć przed pięcioma minutami.

W przyszłym tygodniu będziemy rozmawiać o powstaniu i propagowaniu

fałszywego kultu Jana Nepomucena. Obowiązuje to samo, co przed

tygodniem. Czytajcie też źródła katolickie, ale zachowujcie krytyczny

dystans marksistowsko-leninowski!

Gdy adiunkt wyszedł, Táňa pochyliła się w stronę Martina.

– Między królem a Nepomucenem było coś osobistego, bardzo

osobistego, wręcz najbardziej osobistego!

– To prawda! – rozogniał się Martin. – Było to coś osobistego i dlatego

król osobiście go torturował. Na pewno chciał wydobyć z Nepomucena

tylko to, o kim królowa powiedziała podczas spowiedzi jako o swoim

kochanku. Johánek jednak milczał, co pijanego króla musiało doprowadzić

wręcz do niepoczytalności.

Klára nieomylnie wbiła palec w zeszyt.


– On sam jako pomocnik kata przykładał do ciała pochodnie, innym

razem zadawał ciosy, jeszcze innym własną ręką przykładał narzędzia

tortur.

– Król, wziąwszy do ręki wielką pochodnię, smagał ogniem wikariusza

po biodrach i w wielu innych miejscach! – dodał Tomáš, wpatrując się

w swoje notatki.

– Tak przy okazji, nie wątpię, że gdyby nasz biedny Johánek zdradził

tajemnicę spowiedzi, nic by mu to nie pomogło. Musiał umrzeć, bo

wiedział, że ten zarozumiały Wacław jest rogaczem! – zakończył Martin,

gdy zauważył, że ich pełną emocji dyskusję obserwują z ciekawością

pozostali studenci.

Gdy wyszli przed salę i reszta grupy była już daleko, Tomáš zaśpiewał

Martinowi:

– „Na chorągwi państwa jest godło z gilotyną, gdy macha nią

hultajstwo, to wkoło czuć padliną”…

– „Kruka czarny cień na ziemię padł, ludem rządzi sam wielmożny

kat” – dołączył Martin. – Karel Kryl, Kat! Mnie też ta piosenka chodziła

przez całe zajęcia po głowie.

Wykładowczyni przedmiotu historia międzynarodowego ruchu

robotniczego i Komunistycznej Partii Czechosłowacji w ten poniedziałek

nawet nie usiadła za katedrą. Spytała studentów, czy znają Władimira

Majakowskiego. Odparli zmieszani, że tak brzmiało też pytanie maturalne.

Wykładowczyni oświadczyła, że bez wątpienia był to najwybitniejszy

radziecki poeta w pierwszych latach po rewolucji, gdy jeszcze cały front

kulturalny bez zastrzeżeń wspierał partię komunistyczną. Majakowski był

uświadomiony i zaangażowany, przy czym jednak krytykował przywary

epoki. Jako futurysta nienawidził biurokracji. A potem wykładowczyni


całkiem zszokowała już i tak niewiele rozumiejących studentów. Zaczęła

recytować. „Ledwo noc zamieni się w świt, / co dzień widzę wstając: / tego

kom, / tego trest, / tego targ, / tego wyd. / ludzi masę urzędy wchłaniają. /

Sprawy papierowe zalewają deszczem, / ledwo wejdziesz z ulicy: /

wybrawszy z półsetki – / tylko najważniejsze – / na posiedzenia wyruszają

pracownicy. / Zgłosisz się: / «Może przyjmie mnie dziś, / byłem tu razy

niezliczone». – / «Towarzysz Iwan Iwanycz musiał iść / na posiedzenie

zjednoczenia Teo i Gukona». / Przemierzysz sto schodów, / świat bodaj

sczezł! / Znowu: / «Za godzinę zgłosić się macie, / posiedzenie trwa:

/kupno flaszki atramentu przez / obwodową kooperację». / Po godzinie / ani

sekretarza, / ani sekretarki znów / nie ma! / Wszyscy do lat dwudziestu

dwóch / na posiedzeniu kazetemu”. „I tak dalej”, skróciła wykładowczyni

i wytłumaczyła, że przechodzi od razu do ostatniej strofy. „Zdenerwowany

nie zaśniesz. / Świtu drżenie. / Cały ranek z myślami się biedzę: / «O

bodajby / jeszcze / jedno posiedzenie / na temat wykorzenienia wszystkich

posiedzeń!»” Wykładowczyni dodała, że jest to wiersz Majakowskiego

Posiedzeniarze. I wyrecytowała go, by zwrócić uwagę, że nadmiar

posiedzeń był problemem już w pierwszych latach po zwycięskiej rewolucji

socjalistycznej. I tak jest do dzisiaj, zwłaszcza te poniedziałkowe

popołudnia są krytyczne. W ten sposób wykładowczyni wytłumaczyła, że

wykład wraz z ćwiczeniami znów się nie odbędzie. Obiecała jednak, że za

tydzień poprowadzi zajęcia, choćby nie wiadomo co się działo. Martin

powiedział po ich zakończeniu, że ta nieoczekiwana dawka poezji

wprawdzie nie zmieniła jego opinii o międzynarodowym ruchu

robotniczym, ale rewolucyjnie zmieniła spojrzenie na towarzyszkę

wykładowczynię. Tomáš ocenił, że poetycka dusza może kryć się

w każdym z nas, i spytał pozostałą trójkę, czy nie pójdą gdzieś na herbatę

lub kawę.
Zakotwiczyli w jednej z kawiarni na placu Wacława. Wczesnym

popołudniem było tam dość pusto, zatem można było zająć stół przy oknie

i obserwować ludzi kręcących się po rozkopanym placu.

– Tchórzliwe dupki! – przeklinał Martin prepozyta Knoblocha i oficjała

Puchníka, stukając łyżeczką w kostki cukru, które rozpuszczały się

w wysokiej szklance. – Zrozumiałbym jeszcze, gdyby podpisali ten rewers

o milczeniu. Przecież ja też podpisałem gliniarzom, że nie stosowali wobec

mnie przemocy, choć w rzeczywistości było na odwrót. Nie rozumiem

jednak, czemu byli tacy zesrani, że trzymali gęby na kłódkę przez całe

życie. Gdyby później wyjawili, czego król chciał się dowiedzieć od

Nepomucena, sprawa byłaby jasna.

– Być może to nie było tchórzostwo – zastanawiała się Táňa. – Mogli

mieć też inny powód.

– Jaki, proszę cię… – rzucił Martin.

Táňa wzruszyła ramionami.

– Byli księżmi. Jeśli złożyli obietnicę, to musieli jej przestrzegać.

– Obietnica wymuszona torturami nie jest chyba wiążąca nawet dla

księdza – zauważył Tomáš.

Klára się zastanowiła.

– Gdyby król chciał się od nich dowiedzieć tylko czegoś, co było

związane z nominacją opata kladrubskiego albo ekskomuniką Hulera, to

później nie było już powodu do milczenia. Te sprawy były i tak

powszechnie znane. Tylko że jeśli król ustalał, czy podczas spowiedzi

królowa przyznała się Nepomucenowi, że była niewierna, to później i tak

Knobloch i Puchník mieliby problem, by o tym opowiadać.

Skompromitowaliby damę, a nawet królową. Zofia Bawarska żyła jeszcze

przez trzydzieści lat.

– I zmarła u nas, w Bratysławie – dodała Táňa.


– Puchník i Knobloch musieli myśleć o czci królowej – rozważała dalej

Klára. – Nie mogli za jej życia wystąpić z twierdzeniem, że mąż

podejrzewał ją o zdradę. W takiej sprawie już samo podejrzenie stanowi

dowód. Zwłaszcza jeśli Królestwo Czeskie trzęsło się w posadach, przecież

właśnie miała miejsce rewolucja husycka. Zofia była zwolenniczką Husa

i próbowała go chronić, zatem jako królowa była do przyjęcia dla husytów

i katolików, Czechów, Niemców i Luksemburgów. Kościół był

zainteresowany uspokojeniem sytuacji, odnowieniem nie tylko swojej

pozycji, ale też umocnieniem królestwa, dlatego informacja o niemoralnej

królowej nie była pożądana.

– Na dodatek nie musiała być nawet prawdziwa – zauważył Tomáš. –

W katowni król wyraził tylko swoje podejrzenia.

– No, tylko nie zróbcie z Zofii świętej – upomniał towarzystwo

Martin. – Nie mam nic do Nepomucena, spokojnie możecie uznawać go za

świętego, choć był spowiednikiem niewiernej kobiety. Jezus też kolegował

się z Marią Magdaleną i nikt mu tego nie wypomina. Jest całkiem możliwe,

że podejrzenia króla były całkiem jednoznaczne, zatem kiedy Knobloch był

na madejowym łożu, być może ze strony króla padło też całkiem konkretne

imię. Czy ta dziwka oszukuje mnie z piekarzem Maciejem?

Tomáš się roześmiał, ale nie zgodził się z kolegą.

– Według tego, co już wiemy o Wacławie IV, jest jasne, że każdego,

choćby nawet tylko trochę podejrzanego, kazałby natychmiast zamordować.

– To fakt, nasz pan król naprawdę nie przejmował się przykazaniem

„Nie zabijaj!” – zgodził się Martin, jednocześnie sprawdzając pod światło

stan czystości okularów. – Wiecie o tym, że kiedyś podczas polowania

zobaczył w lesie mnicha i bez wahania go zastrzelił? Gdy spytano, czemu

to zrobił, powiedział, że mnich powinien być w klasztorze, a nie włóczyć

się po lesie.
– „Król jechał w bój i gdy tylko trochę się oddalił, palił wsie i zdobywał

miasta” – zaśpiewał Tomáš kawałek zakazanej piosenki Karla Kryla.

– Jaki masz dobry głos – ocenił Martin – taki bluesowo zachrypnięty.

Już pod salą chciałem ci to powiedzieć.

– Nie żartuj – zbył kolegę Tomáš, po czym, dodatkowo zawstydzony, że

śpiewał przed koleżankami, szybko powrócił do tematu ich rozmowy. –

Czy dałoby się gdzieś ustalić, czy na dworze Wacława IV ktoś został

zamordowany około tysiąc trzysta dziewięćdziesiątego trzeciego roku? –

skierował swoje pytanie do Kláry, nie było przecież wątpliwości, że z ich

czworga to ona jest najbardziej kompetentną w tej dziedzinie.

– Nie mam pojęcia. – Klára pokręciła głową. – Oprócz tego kochankiem

nie musiał być człowiek z dworu. Nie wykluczałabym też na przykład

zamożnych mieszczan praskich…

– Czemu zamożnych? – Martin wyszczerzył zęby. – Czy taki ubogi

praski mieszczański chłopak jak ja nie byłby w stanie uczynić królowej

szczęśliwą? W łóżku, mam na myśli!

Táňa udawała, że nie dosłyszała tego, co powiedział.

– W każdym razie dożywotnie milczenie Knoblocha i Puchníka

pośrednio potwierdza naszą teorię, że Nepomucen był spowiednikiem

królowej i właśnie dlatego został uśmiercony.

– Amen – zakończył Martin.

Klára rozejrzała się po dość pustej kawiarni.

– Skoro już Martin wspomniał o dekalogu, chcę was o coś spytać.

Myślicie, że to grzech wziąć niepostrzeżenie i na dłuższy czas jedną starą

książkę z biblioteki?

– Wziąć niepostrzeżenie i na dłuższy czas. Tak wy, katolicy, nazywacie

kradzież? – roześmiał się Martin. – A z którą książką zgrzeszyłaś?


Klára sięgnęła do torby i wyciągnęła tom starannie owinięty w gazetę.

Martin otworzył książkę gdzieś na środku i przeczytał na chybił trafił:

„Oprócz dotychczas przedstawionych przyczyn ostatni i bezpośredni impuls

do gniewu króla Wacława IV dało zatwierdzenie nowego opata

kladrubskiego Olena”. Po czym zajrzał na stronę tytułową. „Doktor

František Stejskal, Święty Jan Nepomucen, tom pierwszy. Życiorys.

Wydano staraniem Komisji na rzecz Uwznioślenia Szacunku Świętych,

Praga 1821”. Powinnaś gwizdnąć jeszcze drugi tom!

– Z tej książki czytaliśmy w zeszłym tygodniu na seminarium.

Konkretnie o tym, że Nepomucen nie dawał jałmużny i kazał sobie

wyremontować dom – doprecyzowała Klára.

– W każdym razie przyda się to, że mamy pod ręką takie źródło

informacji o Nepomucenie – stwierdził Tomáš.

– I to tylko dzięki temu, że podobnie jak Wacław IV, także Klára ma

pewne słabości, jeśli chodzi o naruszanie dekalogu. Na przykład jej nie

obowiązuje bezwarunkowo przykazanie „Nie kradnij!” – prowokował znów

Martin.

– Mój ojciec mówi, że kto nie okrada państwa, ten okrada własną

rodzinę. Ale nie wiem, czy to dotyczy też tej sytuacji – zakończyła Táňa.

Tomáš dopił resztę herbaty i z głośnym stuknięciem postawił szklankę

na talerzyku. – Idę teraz do biblioteki. Czy ktoś pójdzie ze mną?

– Ja też muszę iść – dodała bezzwłocznie Táňa.

Martin i Klára wymienili porozumiewawcze uśmiechy.

– Co się tak szczerzycie? – bronił się Tomáš. – Idziemy grzecznie się

uczyć. Nie będziemy naruszać żadnych przykazań.

– To w takim razie w ogóle nie opłaca wam się tam iść. – Martin

pożegnał ich machnięciem ręki.


Tomáš i Táňa podczas pierwszej rozmowy z Jeanem--Markiem zapomnieli

ustalić datę kolejnego spotkania i nie spytali nawet, ile będzie trwała

analiza antropologiczna zawartości złotej skrytki. W tym tygodniu jednak

jak najszybsze spotkanie z Francuzem stało się pilną potrzebą, przecież

w poniedziałek Šindelář powiedział, że tematem następnych zajęć będą

narodziny kultu Nepomucena, w związku z czym nadzwyczaj istotnym

zadaniem dla młodych historyków stało się ustalenie, czy kult ten jest

uzasadniony, czyli uzyskanie jak najbardziej aktualnych informacji o tym,

co rzeczywiście znajduje się w złotej skrytce sarkofagu. Podczas gdy dla

Tomáša, i też trochę dla Kláry, było to kwestią potwierdzenia oficjalnego

stanowiska Kościoła, do którego należeli, Martinowi chodziło o pokonanie

komunistycznego adiunkta „jęzorem jak żywym”. Táňa była być może

najbardziej podekscytowana z całej czwórki, choć tę sprawę traktowała

ciągle tylko jako emocjonującą grę, pojedynek studentów z nielubianym

wykładowcą. Choć mówiła pozostałym, że takie badania mogą potrwać

kilka tygodni, bo przecież próbki muszą być przetrzymywane w jakichś

roztworach, gdzie reakcje chemiczne i procesy biologiczne mogą

przebiegać bardzo powoli, to ona też chciała jak najszybciej porozmawiać

z Francuzem.

Táňa z Tomášem poszli do Muzeum Narodowego w czwartek po zajęciach,

ponieważ skończyli je przed południem. Tego dnia jednak nic nie załatwili,

nawet usłużny portier nie mógł im pomóc, ponieważ Jean-Marc nie potrafił

znaleźć wolnej chwili i przyszedł na portiernię tylko po to, by umówić się

z nimi na spotkanie następnego dnia rano. Francuz zaproponował wspólne

śniadanie w Koronie o dziewiątej. Tomáš spytał tylko, czy mają już gotową

analizę zawartości skrytki. Jean-Marc pokiwał twierdząco głową. Na drugie

pytanie, czy w środku znajdował się język, jednak już nie odpowiedział

i odszedł z tajemniczym uśmiechem. Táňa stwierdziła, że udaje ważnego,


co jest typową cechą ludzi zarozumiałych. Tomáš nic na to nie

odpowiedział, ale w duchu się ucieszył, że jego koleżanka tak krytycznie

oceniła chłopaka, o którego paryski szarm był trochę zazdrosny.

Tomáš przyszedł do Korony pierwszy, już za dziesięć dziewiąta. Kupił

sobie koktajl truskawkowy, który ostatnio bardzo mu zasmakował. Táňa

przyszła dokładnie o dziewiątej i też zamówiła koktajl. Jean-Marc spóźnił

się kwadrans. Oprócz koktajlu kupił też kawę oraz jajko na twardo na

sałatce jarzynowej z rogalikiem. Stwierdził, że nazwa tego dania, ruské

vajce, rosyjskie jajko, bardzo mu się podoba. Wszystko jest radzieckie,

a tylko jajka zostały rosyjskie. Tomáš powiedział, że jego koledzy ze szkoły

na Słowacji nazywali to jajami Związku Socjalistycznych Republik

Radzieckich. Francuz się roześmiał, aż się zakrztusił.

Gdy Jean-Marc w końcu przestał kaszleć, powiedział, że ten jego dobry

przyjaciel, który pomógł mu też uzyskać stypendium czeskiego

ministerstwa szkolnictwa, ostrzegł go, by dobrze uważał na Tomáša i Tánię.

Oboje spojrzeli na niego z zaskoczeniem. Jean-Marc tłumaczył

z uśmiechem, że mogą być agentami tajnej policji, podobno powinien

poprosić ich o dowody osobiste, sprawdzić, czy przedstawili się

prawdziwymi nazwiskami, i dla pewności powinien też je sobie zapisać.

Táňa natychmiast otworzyła torebkę, by wyciągnąć swój dowód, ale

Francuz powstrzymał ją ręką. Tomáš nie sięgnął po dokumenty,

przypomniał sobie podejrzenia Martina dotyczące tożsamości Francuza.

Przyszło mu do głowy, że nie będzie dobrze, jeśli cudzoziemiec będzie miał

przy sobie kartkę z jego nazwiskiem. Więcej jednak nie musiał się tym

zajmować, ponieważ Jean--Marc już zaczął przepraszać, nie myślał o tym

poważnie, chciał ich tylko rozbawić reakcją swojego praskiego kolegi.


Táňa wyciągnęła nowy zeszyt do notatek i przypomniała, po co się spotkali.

Poprosiła Jeana-Marca, żeby im opowiedział, jak przebiegała analiza.

Francuz wytłumaczył, że także tym razem wszystko musiało zostać

przeprowadzone w Instytucie Anatomicznym u doktora Čiháka, ponieważ

tam mają bardziej nowoczesne wyposażenie laboratorium. Wprawdzie

skrytkę przygotowano do otwarcia w muzeum, ale big boss postanowił, że

nie będą niepotrzebnie wpuszczać powietrza do środka, więc prawdziwego

otwarcia dokonano dopiero na wydziale. Jean-Marc się roześmiał, że nieśli

złotą skrytkę po ulicach Pragi w zwykłej torbie. Jak gdyby wracali

z zakupów. W Paryżu towarzyszyłaby im eskorta policji z karabinami,

przecież wartość takiego starego artefaktu ze złota, i to bez względu na

relikwię w środku, może wynosić nawet milion dolarów. Táňa się zawahała,

czy ma zanotować też taką krytykę warunków bezpieczeństwa podczas

badań, ale Tomáš polecił, żeby pisała. Kwota miliona dolarów go

zainteresowała.

Tomáš spytał z niecierpliwością, czy w środku znajdował się język. Francuz

się uśmiechnął. Zapewne postanowił, że jeszcze przez chwilę będzie

pobudzał ciekawość swoich słuchaczy. Rozgadał się nonszalancko, że

najpierw trzeba było z obiektu w nieokreślonym szaroburym kolorze

usunąć przyklejone nieczystości. Po opłukaniu okazało się, że powierzchnia

ma kolor brązu przechodzącego w czerwień. Tomáš powiedział Táni, żeby

napisała „ochra”, ale ona odparła, że ochrze daleko jest do czerwieni. Jean-

Marc nie rozumiał, o czym rozmawia para studentów, ale powiedział, że na

pierwszy rzut oka na podstawie kształtu i koloru przedmiotu on też

pomyślałby, że mogą to być resztki bardzo starego ludzkiego języka. Tomáš

z zadowoleniem pokiwał głową i uśmiechnął się do Táni. To w każdym

przypadku należało zanotować.


Potem rozpoczęła się analiza histologiczna i serologiczna, mówił dalej

Francuz. Najpierw potwierdziła ona, że substancja jest pochodzenia

organicznego. Jean-Marc z udawaną powagą spytał, czy ich to interesuje

i czy ma mówić dalej. Táňa się roześmiała. Tomáš nerwowo pokiwał głową.

Kolejna analiza wykazała, że jest to rzeczywiście tkanka ludzka, która ma

taką samą grupę krwi co szkielet. Zawartość skrytki należy do tego samego

ciała, które jest przechowywane w trumnie. Jan Nepomucen miał grupę

krwi A, która jest w Czechach najpopularniejsza. Jean-Marc obrócił się

w stronę Tomáša, wzruszył bezsilnie ramionami i stwierdził, że tkanka

w skrytce nie pochodziła jednak z mięśnia, nie był to zatem język, ale była

to substancja z mózgu. Badano ją też mikroskopem elektronowym. Tomáš

tylko pokiwał smętnie głową. Táňa bez złośliwości, raczej ze współczuciem

wobec kolegi, stwierdziła, że legenda została zatem obalona. Tomáš jeszcze

żywił nadzieję i spytał, czy zawartość skrytki nie mogła zostać

podmieniona na uniwersytecie. Francuz kategorycznie to odrzucił, pokazał

ręką koloratkę wokół szyi i powiedział, że podczas otwarcia był obecny

również jakiś ksiądz z arcybiskupstwa.

Tomáš znów pokiwał ze smutkiem głową. Táňa i Jean--Marc zamilkli,

rozumiejąc jego rozczarowanie. Oboje napili się koktajlu i udawali, że się

nim delektują. Umysł Tomáša pracował na pełnych obrotach.

Rozczarowanie jakby pobudziło wszystkie jego komórki mózgowe, które

szukały teraz rozwiązania. Nagle w jego oczach pojawiły się iskierki

nadziei. Spytał Jeana-Marca, gdzie znajduje się ośrodek mowy. Francuz

postukał się po skroniach i potwierdził, że naturalnie w mózgu.

Z neurologicznego punktu widzenia dla legendy z pewnością o wiele

ważniejszy jest mózg niż język. Francuz podał przykład, że teoretycznie

Nepomucenowi mogli podczas tortur wyciąć język, ale i tak istniałaby

jeszcze możliwość zdradzenia tajemnicy spowiedzi, ponieważ mógłby on


napisać nazwisko kochanka królowej albo wskazać tego człowieka palcem.

Tylko że nie mógłby zrobić tego bez odpowiednich reakcji w mózgu.

Tomáš spytał, które części mózgu biorą udział w procesie mowy. Jean-Marc

pokiwał przecząco wyprostowanym palcem wskazującym. Zwrócił uwagę

na to, że jeśli mówi się o zdradzeniu lub niezdradzeniu tajemnicy

spowiedzi, to nie chodzi przecież tylko o mowę, ale też o części mózgu,

które są ośrodkami pamięci, woli albo motywacji. Francuz zaczął

pokazywać różne miejsca na głowie i jednocześnie tłumaczył, że na

przykład kodowanie i dekodowanie wspomnień odbywa się w płacie

skroniowym, w lewej hemisferze znajduje się ośrodek Broki, w tylnej

części gyrus frontalis, który kontroluje ruchy ust i języka, a z kolei ośrodek

Wernickego zapewnia rozpoznawanie mowy. Przeprosił, że niektórych

rzeczy już dokładnie nie pamięta.

Wykład Francuza bardzo pobudził Tomáša, który spytał, czy zatem udało

się określić, z której części mózgu pochodziła ta tkanka. Francuz odparł, że

nie jest to już możliwe. Za to wyraźnie poprosił ich, by nie mówili nikomu

o analizie zawartości skrytki, ponieważ w przyszłym miesiącu big boss

doktor Vlček będzie referować wyniki badań jakiejś komisji, w której

zasiądą przedstawiciele Ministerstwa Kultury, arcybiskupstwa praskiego

i innych ważnych urzędów. Jean-Marc, który jeszcze ciągle nie znał zwrotu

„partia i rząd”, wskazał oboma palcami wskazującymi ku górze. Tomáš

natychmiast to obiecał w imieniu swoim i Táni. Poprosił jednak Jeana-

Marca, żeby na pewno znalazł czas w pierwszy poniedziałek grudnia

i przyszedł do nich na zajęcia, by to wszystko, co im powiedział,

wytłumaczyć też ich kolegom z grupy oraz wykładowcy. Francuz obiecał,

że przyjdzie. Táňa przypomniała, że jeszcze muszą się przed tym spotkać,

by mu przeczytać, co zanotowali. Chcą przecież, żeby powstał z tego


wywiad do czasopisma uniwersyteckiego. Jean-Marc pokiwał głową,

zgodził się na wszystko. Spojrzał na zegarek i wstał. Tomáš, ciągle jeszcze

w ewidentnie euforycznym nastroju, musiał go jednak powstrzymać. Chciał

jeszcze przeprosić Jeana-Marca za to, że na ich poprzednie spotkanie

przyszli z Tánią nieprzygotowani i nie przeczytali wcześniej niczego

o Nepomucenie. Tomáš podkreślił, że to było wielkie, ale naprawdę bardzo

wielkie faux pas. Táňa uśmiechnęła się nieznacznie. Francuz poklepał

Tomáša po ramieniu.

Gdy Jean-Marc wyszedł, Táňa nie odpuściła sobie delikatnie ironicznej

uwagi.

– Nie rozumiem twojego entuzjazmu. Właśnie się dowiedzieliśmy, że

w skrytce nie było języka.

– Słyszałaś przecież, sam powiedział, że za mowę odpowiada przede

wszystkim mózg – oponował Tomáš.

– Ale co było cudem dla Watykanu? Dlaczego beatyfikowano

i kanonizowano Jana Nepomucena? – Táňa już swobodnie posługiwała się

słownictwem, którego się nauczyła. – Właśnie dzięki cudownemu

zachowaniu języka! No i teraz wiemy, że Nepomucen nie ma świętego

języka. To teraz będziemy nagle mówili o świętym gyrus frontalis

w mózgu, które kontroluje ruchy języka?!

– Święty jest Jan Nepomucen, a nie jego język! – oświadczył

nieomylnie Tomáš. – Jest męczennikiem tajemnicy spowiedzi, a nie jakichś

procesów biologicznych i chemicznych!

Informacje, które właśnie uzyskali, wywołały u Tomáša niemal euforię,

dlatego nie mógł zauważyć, że tuż za nimi z baru Korona wyszedł młody

wąsaty mężczyzna w prochowcu, siedzący przy sąsiednim stole. Teraz też

niezdecydowanie kręcił się blisko nich, raz nawet pochylił głowę, jakby
chciał zarejestrować jak najwięcej z ich rozmowy. Táňa też nie spostrzegła

obecności tego człowieka, tylko że jej gadanie o tajniakach i podsłuchach

wydawało się od początku absurdalne.

Táňa z Tomášem ruszyli w stronę przystanku tramwajowego. Byli

umówieni z Klárą, że spotkają się o jedenastej u Martina. Kolega tym

razem skusił ich najnowszą płytą zespołu Jethro Tull. Jego bratu przywiózł

ją ledwie wczoraj jakiś handlarz z Jugosławii. Tomáš i Táňa nigdy

wcześniej nie słyszeli o tej grupie. Klára też nie, ale ona nawet nie chciała

słuchać takiej muzyki. Naturalnie jednak przyszła do Martina, bo bardzo

interesowało ją to, co Táňa i Tomáš powiedzą o analizie języka.

Gdy Martin opuszczał igłę na płytę winylową, Tomáš spytał, czy najpierw

będą tylko słuchać, czy też interesuje ich, co powiedział Jean-Marc. To

pytanie było trochę złośliwym żartem, bo było dla nich jasne, że Martin

i Klára są bardzo ciekawi, co znajdowało się w złotej skrzyneczce. Tomáš

w tej chwili nawet nie zdawał sobie sprawy, że Jean-Marc w dokładnie taki

sam sposób udawał ważnego przed nimi.

– Najważniejsza informacja: w złotej skrzynce znajduje się zachowana

substancja organiczna – oświadczył triumfalnie Tomáš.

Po czym wstał i z powagą zaczął spacerować po małym pomieszczeniu.

Táňa obserwowała Tomáša z rozbawieniem, co zachęciło go, by jeszcze

trochę potrzymać parę znajomych w napięciu.

– A wiecie, co wykazała analiza naukowa? Jasne, że nie wiecie! Ta

substancja organiczna pochodzi z ludzkiego ciała. Tak, to jest taka sama

tkanka jak wasza czy moja.

Tomáš przerwał swój teatrzyk i z otwartymi ustami słuchał, jak Jethro

Tull przeszli od delikatnego dźwięku fletu i gitary hiszpańskiej do twardego


riffu gitary elektrycznej. Odwrócił się w stronę Martina i rękami pokazał,

jak naciska struny na gryfie i uderza w nie kostką.

– Mów dalej – zachęciła Tomáša Klára.

– W każdym razie – kontynuował już zwykłym tonem – kości

w trumnie i substancja w skrytce miały taką samą grupę krwi, co niemal

jednoznacznie potwierdza, że pochodzą z tego samego ciała. To, co

przechowywano jako relikwię, nie jest jednak tkanką mięśniową, czyli

językiem, ale resztkami mózgu.

– Czyli jeśli możemy wierzyć towarzyszowi z Paryża, legenda została

obalona – stwierdził Martin.

– Legenda została obalona na tym najniższym poziomie, została jednak

potwierdzona na wyższym poziomie neurologicznym – podkreślił Tomáš.

– Tomáš chce powiedzieć – tłumaczyła Táňa – i właściwie przyznał to

też Jean-Marc, że dla legendy o zachowaniu tajemnicy spowiedzi bardziej

istotny jest mózg niż język. Ośrodek mowy, ośrodek pamięci, no

i wszystkie pozostałe ośrodki znajdują się w mózgu.

– Ale ja przypominam, że Nepomucena beatyfikowano na podstawie

zachowanego języka, a nie mózgu – zwrócił uwagę Martin w taki sam

sposób, jak przed niespełna godziną Táňa.

Ponieważ Tomáš już raz prowadził tę polemikę, to nie zastanawiał się

nad odpowiedzią.

– Jan Nepomucen nie jest świętym od zachowanego języka, ale

męczennikiem wiary. Jest świętym dlatego, bo pozostał wierny ślubom

kapłańskim i nie zdradził tajemnicy spowiedzi.

Tomáš zauważył, że Klara spogląda na niego ze współczuciem, a Martin

kpiąco.

– Tomášu – próbowała go pocieszyć Klára – masz rację, że jest całkiem

obojętne, czy zachował się język, czy też mózg. Jeśli na początku
osiemnastego wieku Kościół pomylił się podczas kanonizacji Nepomucena,

z punktu widzenia naszej wiary niczego to nie zmienia. Nasza wiara nie

może przecież opierać się na tym, czy jakiś papież dwieście pięćdziesiąt lat

temu dopuścił się, czy też się nie dopuścił jakiejś pomyłki. To znaczy

przynajmniej moja wiara z pewnością na tym się nie opiera!

– Moja wiara też nie jest oparta na języku! Nepomucen był naprawdę

spowiednikiem królowej Zofii – nie ustępował Tomáš. – A jego mózg dodał

całej tej historii nowego znaczenia. Legenda przemieniła się w fakt

naukowy potwierdzony dowodami.

Martin nie mógł się zgodzić.

– Tym razem ja też poczciwie przygotowywałem się w bibliotece.

Muszę przyznać, że mam poważne wątpliwości, czy Nepomucen był

spowiednikiem króla. Według trzech książek, które przejrzałem,

w najstarszych źródłach w ogóle nie wspominało się o spowiadaniu

królowej! Nawet gdy Jan z Jenštejna pisał do papieża skargę na Wacława

IV właśnie z powodu zamordowania Nepomucena, to wcale nie wspomniał

o tajemnicy spowiedzi. Choć nazywa już Jana świętym męczennikiem,

sanctus martyrus.

– Martyr sanctus – poprawiła go Klára.

Tomáš zdecydowanie nie mógł się zgodzić z pozostałymi.

– O czym mówi zasada brzytwy Ockhama? Zastosuj najbardziej

prawdopodobne wytłumaczenie. I ja teraz posłużę się takim sposobem

myślenia w przypadku królowej Zofii…

– Dawaj! – rzucił Martin.

– Królowa Zofia wie, że jej mąż nie powstrzyma się przed niczym. Dla

kaprysu zastrzelił mnicha podczas polowania, kazał splądrować majątki

arcybiskupa, istnieją przesłanki, że swoją pierwszą żonę Joannę Bawarską,


tak przy okazji, była to daleka krewna Zofii, Wacław IV kazał zamordować

w szczególnie okrutny sposób, poszczuł na nią swoje psy myśliwskie…

– Teraz już popuściłeś wodze bujnej fantazji! – przerwała Tomášowi

Klára. – Ten pies był tylko jeden, nie rozszarpał królowej, ale tylko pogryzł,

wskutek czego zaraził ją wścieklizną, a wówczas była to śmiertelna

choroba. Najważniejsze jednak jest to, że król nie poszczuł tego psa.

– To jest tylko twoja interpretacja – nie dał za wygraną Tomáš. – Król

z królową byli sami w sypialni i wtedy doszło do ataku. Leżeli w łóżku, ale

ona być może nie chciała mu się oddać, co tylko go rozwścieczyło.

Naturalnie, król nie rozgłaszał potem, że ją zgładził.

– Czeską królową Joannę pogryzły psy? – Martinowi zaświeciły się

oczy. – Nie wiedziałem o tym. Gdzie mogę znaleźć więcej szczegółów

o tym krwawym wydarzeniu?

Klára wyciągnęła z torby zeszyt i wskazała palcem na miejsce, gdzie

miała zapisany tytuł i sygnaturę biblioteczną.

– Klárka, dziękuję ci za tę informację. – Martin oddał jej notatnik. –

Muszę jednak powiedzieć, że w sprawie psów króla będę raczej wierzył

Tomášowi. Jest to bardziej drastyczna i emocjonująca historia.

– No widzisz! – uśmiechnął się Tomáš. – A zatem druga żona, Zofia, też

tak naprawdę nie kocha swojego męża. Brzydzi ją to, jakim jest brutalem

i lubieżnikiem. Być może jest mu ciągle wierna, a może ma kochanka…

– Wersja Tomáša coraz bardziej mi się podoba – oświadczył Martin. –

W czasie śmierci Jana Nepomucena Zofia miała zaledwie siedemnaście lat,

a taka dziewczyna łatwo się zakochuje i odkochuje. Prawda?

– Naprawdę miała wtedy zaledwie siedemnaście lat? A ile lat miała, gdy

wychodziła za mąż? – spytała Táňa.

– Chyba nie jest tu na miejscu posługiwanie się zwrotem „wychodziła

za mąż” – doprecyzowała Klára. – Gdy jej rodzina wydawała ją za mąż,


miała trzynaście lat. A jej mąż Wacław IV dwadzieścia osiem.

– Dokładnie tak, jak mówisz – oburzał się Martin. – Ten kurwiarz w noc

poślubną poszedł do łóżka z trzynastoletnią dziewczynką.

A średniowieczny Kościół nie miał jakichś ograniczeń w kwestii wieku

małżonków? Przecież tyle rzeczy było zakazanych…

– Wszyscy macie rację! Powracam do brzytwy Ockhama – przedstawiał

dalej swoje argumenty Tomáš. – Bez względu na to, czy młodziutka Zofia

Bawarska ma, czy nie ma kochanka, zastanawia się nad rozwodem. Gdzie

będzie szukać porady prawnej? Naturalnie, właśnie u wroga króla,

ponieważ oczekuje, że ten będzie opowiadał się po jej stronie. Johánek

z Pomuku był zapewne bardzo dobrym prawnikiem. I z takiej ważnej

sprawy zwierzy mu się w konfesjonale, by miała pewność, że Nepomucena

będzie obowiązywała tajemnica spowiedzi. Spowiednik nie może

powiedzieć nawet, kogo spowiada, i dlatego Jenštejn nie miał pojęcia o tym

wydarzeniu. No, co powiecie, czy w mojej brzytwie Ockhama kryje się

jakiś błąd?

– Tylko jeśli nikt nie wiedział o spowiedniku królowej, to jak mogło się

to później roznieść wśród ludzi? – spytała Klára.

– Nie powiedziałem, że nikt o tym nie wiedział, ale że nie wiedział

o tym arcybiskup Jenštejn. Królowa z pewnością nie chodziła po praskich

ulicach do arcybiskupstwa całkiem sama. Bez wątpienia miała do

towarzystwa jakąś powiernicę, służącą czy damę dworu. Królowa zwierzała

się jej być może tak samo jak spowiednikowi. Siedemnastoletnie

dziewczyny mają swoje zaufane koleżanki.

– Ja wierzę w brzytwę Tomáša – stwierdziła Táňa. – Jest w tym jakaś

logika. Oprócz tego, jak sądzę, odkryłam kolejną przesłankę, czemu

królowa mogła go wybrać za spowiednika.


– Dawaj! – Tomáš ucieszył się, zarówno z tej przesłanki, jak i z tego, co

powiedziała Táňa.

– Zofia Bawarska żyła w tym czasie w Pradze zaledwie od czterech lat.

Była Niemką i na dworze mówiono przeważnie po niemiecku, więc nie

musiała się jeszcze nauczyć czeskiego. Ja nie chodzę do spowiedzi, ale

przypuszczam, że każdy wolałby prowadzić taką intymną rozmowę

z księdzem w języku ojczystym. Gdy Šindelář narzekał na to, jak Kościół

katolicki narzucał Czechom świętego Jana Nepomucena, wspomniał, że

jego ojciec miał na imię Welfin, czyli Wolfi. Niemieckie imię. Nepomucen

był według Šindelářa co najmniej w połowie Niemcem, a takiego

spowiednika potrzebowała królowa.

– Ale to kryterium językowe mogła spełniać w tym czasie połowa

księży w mieście. Praga była wtedy pełna Niemców. Chcecie dowód?

Wacław IV w kilka lat po śmierci Nepomucena przyjął dekret kutnohorski,

który ograniczał wpływy niemieckie na uniwersytecie praskim –

zaprotestował Martin.

– Tutaj z kolei ja się z tobą nie zgodzę! – Klára pokręciła głową. –

Dekret kutnohorski wprawdzie ograniczał prawa organizacji studenckich

cudzoziemców na uniwersytecie, ale decydujący był kraj pochodzenia, a nie

język ojczysty. Niemiec i Czech, jeśli obaj urodzili się w Królestwie

Czeskim, należeli do tej samej organizacji.

– No widzisz. – Tomáš odwrócił się zwycięsko w stronę Martina.

Martin zdobył się na pobłażliwy uśmiech.

– Wiara religijna jest jak ślepa miłość. Nie opiera się na kilku faktach,

ale na całym systemie wyobrażeń. Zawsze, gdy nauka coś obali, system

religijny tworzy alternatywne rozwiązania. Gdy okazało się, że świat nie

mógł zostać stworzony w ciągu siedmiu dni, od razu pojawiła się hipoteza,

że dzień boski jest dłuższy od ludzkiego, czyli z naszego punktu widzenia


świat mógł zostać stworzony stopniowo w ciągu milionów lat, ale według

Boga w ciągu siedmiu dni.

– To też nie jest dokładnie tak, ba, to wręcz wcale nie jest dokładnie! –

Klára pokręciła z ironią głową. – Bóg stworzył świat w ciągu sześciu dni,

siódmego dnia już odpoczywał.

– Odpoczywał?! – cieszył się Martin. – Wasz wszechmogący dziadek

potrzebuje odpoczynku?

Tomáš spojrzał na niego ze złością.

– Przepraszam, nie wyśmiewam się z wiary, wręcz przeciwnie –

tłumaczył Martin. – Dzięki tobie wiara zaczyna mi się podobać. Przecież

właśnie to błędne koło w rozumowaniu potwierdza, że w tym systemie

może coś być. Nieważne, podczas seminarium będę cię jednoznacznie

wspierać. To jaka będzie nasza strategia, gdy będziemy mówić

o narodzinach kultu Jana Nepomucena?

– To już sobie powiecie beze mnie, bo muszę iść. – Táňa postukała

w zegarek.

Tomáš wstał pospiesznie.

– Ja też idę.

Ledwo co Martin zamknął za nimi drzwi, Klára też zaczęła zbierać się

do wyjścia. Wytłumaczyła, że chciała, żeby tamci wyszli razem.

Martin uśmiechnął się dwuznacznie.

– Mnie też się wydaje, że nasi federalni znajomi pięknie zbliżają się do

siebie. Tánička nawet jakby przyjmowała po trochu coś ze szczerej

chrześcijańskiej wiary Tomáša. Oby tylko nie zgrzeszyli. Ich pokusa musi

być olbrzymia, właśnie wskutek nieskalanej czystości takiego związku!

– Martin, słuchaj, przestań już z tą federacją! – upomniała go ostro

Klára. – Co im powiesz, jeśli zaczną ci wyrzucać, że to Czesi eksportowali

komunizm na Słowację?
– My?

– Po wyborach parlamentarnych w czterdziestym szóstym. – Klára

kiwała głową z ironicznym uśmiechem. – U was w Czechach

Komunistyczna Partia Czechosłowacji zdobyła czterdzieści trzy procent

głosów, u nas na Morawach trzydzieści cztery procent, a u nich na Słowacji

zaledwie trzydzieści procent.

– Masz wspaniałą pamięć do liczb – rzucił Martin.

– Nie mam. Tylko te procenty jakoś tak zapadły mi w pamięć. To jest

taka wyliczanka: czterdzieści trzy, trzydzieści cztery, trzydzieści.

– Czterdzieści trzy, trzydzieści cztery, trzydzieści – powtórzył Martin. –

To ciekawe, że wy, Morawianie, mieliście bliżej do Słowacji niż do nas.

– Dlatego nie pozwoliliście nam na trójfederację. Razem byśmy was

przegłosowali – dedukowała Klára. – A tak przy okazji, czysto teoretycznie

w urzędach federalnych oprócz sprzątaczek, bufetowych i portierów

powinna być jedna trzecia Słowaków, ponieważ to odpowiadałoby liczbie

mieszkańców. Tylko że do tego nigdy nie dojdzie.

– Miejmy nadzieję! – dodał Martin, ale gdy zobaczył wzrok Kláry,

uniósł ręce w geście przeprosin. – Nie rób ze mnie szowinisty. Wiesz

dobrze, że wcale nie przeszkadzają mi Słowacy, tylko słowaccy komuniści.

To są ci karierowicze, którzy tu przyjeżdżają. Dubček też był Słowakiem,

ale nikt w sześćdziesiątym ósmym nie powiedziałby o nim, że to

karierowicz.

– A na dodatek był jeszcze komunistą – zauważyła Klára.

W zaparkowanej pod secesyjnym domem białej škodzie MB pełnej dymu

papierosowego siedział wąsaty młody mężczyzna. Prochowiec rzucił na

fotel pasażera. Był zadowolony z siebie, ten dzień był udany. Dzięki

wczorajszemu telefonowi od zatrudnionego w muzeum kontaktu poufnego


dowiedział się, że rano obywatel kapitalistycznej Francji spotka się

z chłopakiem i dziewczyną, którzy kontaktowali się z tym cudzoziemcem,

potem udało mu się zrobić całkiem dobre zdjęcia Francuza razem z tymi

rozpracowywanymi, zapewne wrogimi osobami, a następnie mężczyzna

obserwował parę aż do tego domu, i choć dom był stary, to dzwonki nie

były zniszczone, jak na przykład w bramie w bloku, w którym mieszkał

wąsaty mężczyzna, więc na ich podstawie mógł sobie zapisać nazwiska

wszystkich mieszkających tam rodzin, a potem jeszcze wyskoczył po

służbowe auto, ale na całe szczęście wrócił, zanim młodzi wyszli.

Teraz jechał powoli za tramwajem, w którym tuż przy tylnym oknie

stała obserwowana para, podejrzanie interesująca się osobą z kraju

kapitalistycznego oraz ekshumacją jakiegoś ważnego proboszcza. Wąsaty

mężczyzna nie wątpił, że jeszcze dziś się dowie, gdzie mieszka ta piękna

brunetka i chłopak, który prawdopodobnie będzie chciał ją odprowadzić.

I to wszystko udało się dziś ustalić wąsatemu mężczyźnie bez wyciągania

legitymacji służbowej albo kontaktów z jakimikolwiek instytucjami lub

urzędami. One wprawdzie służyłyby mu bez wątpienia pomocą, ale nie

lubił przedwcześnie ujawniać, kto znajduje się w polu jego zainteresowania.

Najbliższym zadaniem wąsatego młodego mężczyzny będzie teraz

sprawdzenie, kim jest ta dwójka. Najpierw ustali, czy naprawdę studiują

historię, jak to usłyszał od nich kontakt operacyjny w muzeum i jak to

podczas niedawnej przyjacielskiej rozmowy z Francuzem ustalił też kolega

z pracy wąsacza. Był to dokładnie ten sam kolega, który zaprosił tego

obywatela z kraju kapitalistycznego do Czechosłowacji.

Od razu w poniedziałek wąsaty młody mężczyzna będzie od rana

obserwować tę dziewczynę. Jeśli ona pójdzie na uniwersytet, on pójdzie za

nią aż pod salę, natychmiast poprosi w dziekanacie o plan zajęć wszystkich

kierunków, choć będą go przede wszystkim interesować zajęcia na historii,


by porównać numer sali na planie z salą, do której weszła obserwowana

osoba. Potem zażąda listy studentów wszystkich roczników na wydziale,

choć interesować go będzie znów tylko jedna grupa studentów historii.

Później nazwiska z tej grupy porówna z nazwiskami rodzin mieszkających

pod tymi adresami, które dziś uzyska dzięki obserwacji dziewczyny

i chłopaka w tramwaju. I będzie ich miał! Jeśli mu się poszczęści, to

w poniedziałek uzyska jeszcze trzecie nazwisko, ponieważ jest całkiem

możliwe, że obserwowane osoby wychodzą teraz ze Smíchova od jakiejś

koleżanki lub kolegi ze studiów. W każdym razie sprawdzi w ewidencji

osób wszystkie rodziny z domu, sprzed którego właśnie wyruszył. Jednolita

ewidencja to silne wsparcie i nieomylne źródło jego pracy. Wąsaty

mężczyzna wie, że może polegać na danych zebranych przez swoich

kolegów w całej Czechosłowackiej Republice Socjalistycznej.

Jednocześnie wąsacz zdaje sobie jednak sprawę, że jedyną słabą stroną

jego czynności służbowych jest właśnie prowadzenie ewidencji

i dokumentacji pisemnej. Jeszcze nawet nie założył teczek sprawdzanych

osób, ale na podstawie swoich obserwacji jest już pewien, że współtworzą

oni destrukcyjno-wywrotowe ugrupowanie reakcyjnie nastawionych

wrogów ustroju socjalistycznego. A tak nie powinno być. Może być dumny

z wyników swojego śledztwa, ale musi się wstydzić za niestaranne

prowadzenie dokumentacji. Będzie musiał jak najszybciej wpisać te

sprawdzane osoby do rejestru imiennego, założyć im karty ewidencyjne,

stworzyć teczki obiektowe, wypełnić karty statystyczne. Ewidencja to nie

jest biurokracja, ale system informacyjny – wąsacz zdaje sobie z tego

sprawę i musi poprawić się pod tym względem. To jest jego zadanie nie

długoterminowe, strategiczne, ba, nawet nie krótkoterminowe, taktyczne,

ale natychmiastowe.
Ponieważ teraz pętla już się zaciska. Choć tymczasem nikt oprócz

kolegi, który ma rozpracowanego Francuza, nawet nie podejrzewa, że

również wąsaty mężczyzna ma rozpracowany nowy obiekt, chrześcijańską

komórkę studencką, która usiłuje nawiązać kontakty z Zachodem.

Naczelnik wydziału dostanie na stół dość grubą teczkę. Na jej podstawie

będzie można przesłuchiwać i zapewne też aresztować. To pachnie wysoką

nagrodą na koniec roku, a może nawet awansem.

Wąsacz bardzo pragnął awansu. Choć pracuje po cywilnemu, to wizja

dwóch gwiazdek podporucznika jest coraz bardziej nęcąca. Nawet by się

o nie pomodlił, ale nie może. Prowadzi auto. Podczas jazdy nie powinien

oddawać się marzeniom o awansie ani trzymać papierosa w ręce, bo potem

nie jest skoncentrowany i może się zdarzyć to, co teraz – zahaczył prawym

przednim kołem o krawężnik, usłyszał huk, pękła opona i takim autem już

daleko nie zajedzie. Tramwaj ze sprawdzanymi osobami oddalał się przez

wieczorną Pragę.

W sobotę rano Martin przyniósł na czyn społeczny dwie pary starych

skórzanych rękawiczek, co okazało się dalekowzrocznym krokiem,

ponieważ Socjalistyczny Związek Młodzieży umiał zabezpieczyć tylko

stare, przeważnie dziurawe worki na ziemniaki, do których studenci mieli –

gołymi rękami – zbierać odpadki. Martin rozdał po jednej rękawicy Klárze,

Táni i Tomášowi, tłumacząc, że dzięki niemu nie będą musieli dotykać

zużytych kondomów i tamponów.

Zanim jeszcze zaczęto pracować wokół pomnika na Vítkovie, towarzysz

Šindelář zaproponował, by odwiedzili razem Aulę Armii Czerwonej

znajdującą się w tym obiekcie, przecież większość studentów spoza Pragi

pewnie jeszcze tam nie była. Tak wcześnie rano to miejsce jest zamknięte,

ale skoro pracują tu dwie dawne studentki towarzysza adiunkta, nie było dla
niego problemem załatwić wejście z samego rana dla studentów historii na

czynie społecznym. Połączy przyjemne z pożytecznym. Martin miał –

jakżeby inaczej! – ironiczne uwagi do propozycji adiunkta, przede

wszystkim do tak absurdalnej wizji tego, co jest przyjemne, a co

pożyteczne. Jednak tuż po wejściu do auli zamilkł oszołomiony. Choć był

już tam dwa lub trzy razy z klasą ze szkoły podstawowej, to teraz także jego

uderzyła żałobna sakralność tego pomieszczenia. Martin zauważył, że

podobnie reagują też inni, włącznie z trójką jego najbliższych przyjaciół.

Nawet niedbały strój, który studenci mieli przeważnie na sobie, nie wpłynął

negatywnie na podniosłość chwili. Klára przechodziła w milczeniu pod

monumentalnymi mozaikami przedstawiającymi postaci radzieckich

żołnierzy-wyzwolicieli, a jej spojrzenie jednoznacznie zdradzało zdumienie

i podziw. Tomáš z Tánią początkowo tylko stali zaskoczeni tuż przy

wejściu, jakby nawet nie byli w stanie zrobić kroku dalej, póki pokornie nie

utożsamią się z żałobną marmurową atmosferą, która panowała

majestatycznie w ponuro oświetlonej sali. Tomáš mówił nawet coś do Táni,

ale szeptem, jak podczas nabożeństwa w świątyni.

Dopiero kiedy wyszli na zewnątrz i zaczerpnęli świeżego jesiennego

powietrza, Martin stwierdził, że partia i rząd przetworzyły tę nekropolię na

wieczną sławę swojego kultu. Towarzysz Šindelář chyba coś usłyszał, bo

spytał, czy ktoś wie, jacy działacze czechosłowaccy są pochowani na

Vítkovie. Kilku studentów wymieniło naturalnie najpierw Klementa

Gottwalda, był to przecież pierwszy robotniczy prezydent, a potem dodali

Antonína Zápotockiego i Bohumíra Šmerala. Z nazwiskami Josefa Hakena

i Bohuslava Vrbenskiego młodym historykom musiał już pomóc adiunkt.

I wtedy dostojną atmosferę naruszyła studentka, która spytała pedagoga,

czy to prawda, że zabalsamowane ciało Gottwalda zaczęło się rozkładać

i dlatego musiano go skremować. Towarzysz Šindelář odparł


naburmuszony, że to są tylko brednie przeciwników socjalizmu.

Mauzoleum zostało zlikwidowane w 1962 roku z powodów politycznych,

w ramach rozliczania się z wypaczeniami okresu kultu jednostki.

Towarzysz adiunkt pozwolił sobie na powątpiewanie, czy była to

najwłaściwsza decyzja.

Studenci rozeszli się po wzgórzu na Vítkovie, by zabrać się do pracy.

Doktor Šindelář na początku trzymał się przewodniczącej

i wiceprzewodniczącego związku, ale potem skierował się w stronę

Martina. Od razu na wstępie powiedział, że jest miło zaskoczony, że widzi

go na czynie społecznym. Martin poprawił sobie okulary i odparł, iż jest to

całkiem naturalne, że przyszedł, chce przecież żyć w czystym mieście

i czystym kraju. Niewinnie spytał adiunkta, czym mógł sobie zasłużyć na

opinię obywatela, który nie uczestniczy w czynach społecznych. Adiunkt

odparł z wahaniem, że powodem może być to pierwsze wrażenie, długie

rude włosy. Martina w dalszym ciągu nie opuszczał przyjazny nastrój

i stwierdził, że on nie jest temu winien, już się urodził z takim kolorem

włosów. Towarzysz adiunkt pokiwał głową, jakby w pełni się zgadzał

z jego słowami i okazywał mu łaskę. A nawet pochylił się ostentacyjnie, by

podnieść pomięty wilgotny egzemplarz „Rudego Práva”, który wrzucił do

worka Martina.

Potem jednak nie dawało to Šindelářowi spokoju i zaczął sprawdzać

problematycznego studenta. Spytał, czy wie, jakie ważne wydarzenie

z historii narodu czeskiego miało miejsce na Witkowej Górze. Martin

jednak nie mógł dostać prostszego pytania. Odparł, że dokładnie tutaj

stoczono słynną bitwę między husytami a armią katolicką. Jan Žižka

wybudował płytkie fosy chroniące jego drewniane umocnienia zrębowe, za

którymi bronił się przed przeważającymi siłami rycerstwa niemieckiego

i austriackiego, które nie potrafiło wykorzystać swojej przewagi liczebnej


oraz lepszego uzbrojenia, ponieważ musiało atakować pod stromą górę.

Žižce przyszli na pomoc prażanie i zapewne dopiero ich armia katolicka

przestraszyła się i wycofała. Towarzysz adiunkt potwierdził, że tak było,

i spytał, jakie inne słowo oznacza wyprawę krzyżową. Martin nie znał

słowa „krucjata”, co pobudziło adiunkta do tego, by zadać kolejne pytanie.

Przypomniał, że za dwa lata będzie obchodzona pięćset pięćdziesiąta

rocznica śmierci Jana Žižki, i spytał Martina, czy zna dokładną datę zgonu

przywódcy husytów. Martin nawet nie spojrzał na pedagoga, pochylił się po

zabłoconą japonkę, wrzucił ją do worka i stwierdził, że nie ma pojęcia.

Doktor Šindelář, zadowolony choćby z tak drobnego zwycięstwa,

powiedział, że było to 11 października 1424 roku. W sumie jednak

rozmowa z Martinem nie przyniosła mu satysfakcji, więc przeniósł się do

kolejnego problematycznego studenta pierwszego roku. Martin natychmiast

zapalił papierosa.

Doktor Šindelář od razu zaczął wypytywać Tomáša o jego tajemniczego

znajomego, który jest członkiem zespołu antropologów w Muzeum

Narodowym. Tomáš z pewnością siebie potwierdził, że ten człowiek już mu

obiecał, iż przyjdzie w grudniu na ich zajęcia i podzieli się swoimi

ustaleniami. Adiunkt mógł tylko wyrazić radość z powodu tak

interesującego gościa. Po czym powrócił do bezpiecznego sektora między

przewodniczącą i wiceprzewodniczącym SZM.

Już na pierwszy rzut oka śmieci w parku leśnym na Vítkovie było bardzo

dużo. Pod krzakami walały się przemoczone gazety i czasopisma, pudełka

po papierosach i stare rzeczy, wśród kęp źle utrzymywanej trawy porzucono

wiele butelek po piwie, winie i kofoli, ale znalazły się też butelki od mleka

i oleju. Na konarach jednego z drzew powiewała porwana koszula. Táňa

znalazła stertę zeszytów szkolnych wraz z dzienniczkami ucznia, których


pod koniec roku szkolnego pozbyły się jakieś wyrostki z Žižkova. Martin

z Tomášem próbowali odgadnąć, w jakich okolicznościach w parku leśnym

mógł się znaleźć olbrzymi garnek. Stwierdzili, że pewnie ktoś przyniósł

w nim gulasz na piknik, ale po paru godzinach, po ciemku i ze wzrokiem

mętnym od alkoholu, właściciel nie był już w stanie znaleźć wszystkich

swoich rzeczy. Klára pochwaliła się przyjaciołom niespodziewaną

zdobyczą – srebrnym zdobionym kałamarzem. Tomáš na zakończenie

czynu społecznego znalazł resoraka w całkiem dobrym stanie. Moda na

zbieranie modeli samochodów ze sklepów dewizowych Tuzexu go ominęła,

był na nią już za stary, czego trochę żałował.

Zbierali śmieci przez niemal trzy godziny i gdy się rozchodzili, Martin nie

odpuścił sobie niewinnego na pozór pytania, czy nie powtórzą czynu

społecznego, przecież w parku leśnym na Vítkovie jest nadal sporo śmieci.

Przewodnicząca związku obiecała, że przedstawi ten wniosek na komitecie

wydziałowym, co jednak nie zadowoliło rzutkiego Martina, który dodał, że

trzeba z tym zdążyć, zanim spadnie śnieg. Worki, do których zbierali

śmieci, zostawili zgodnie ze wskazówkami wiceprzewodniczącego SZM

w jednym miejscu, przy drodze prowadzącej w stronę pomnika. Po

południu miała po nie przyjechać ciężarówka.

Po zakończeniu akcji Tomáš poprosił przyjaciół, żeby poszli zobaczyć inną

nietypową świątynię, która znajduje się niedaleko, na placu Jerzego

z Podiebradów. Urodzony prażanin Martin wprawdzie stwierdził, że ten

plac z pewnością nie znajduje się w pobliżu, a droga tam zajmie im co

najmniej dwadzieścia minut, ale powiedział jednocześnie, że zna ten

kościół z zewnątrz, rzeczywiście jest to interesujący obiekt i chętnie zajrzy

też do środka. Kiedy przeszli przez Kalininovą i bocznymi uliczkami

zaczęli wspinać się w stronę Vinohradów, Tomáš zdał sobie sprawę, że jest
sobota przed południem, i zaczął przepraszać, bo kościół pewnie nie będzie

otwarty.

Gdy dotarli na rozległy plac Jerzego z Podiebradów, pierwszą reakcją

Kláry i Táni na widok monumentalnej budowli był podziw, potem

zaskoczenie, aż wreszcie pewne wątpliwości.

– Nie widziałam jeszcze kościoła, który wygląda jak uwięziona arka

Noego – stwierdziła Táňa.

– A do którego Kościoła należy? – spytała Klára.

– Do naszego, Klárka, do naszego. Rzymskokatolickiego – uśmiechał

się Tomáš.

– To niemożliwe! – powątpiewała Klára. – Na taki budynek to my

jesteśmy za bardzo konserwatywni.

– Ta wieża wywołuje we mnie skojarzenia z książkami Jules’a

Verne’a – podziwiał Martin. – Sami powiedzcie, czy wam też nie wydaje

się, że zbudował ją Robur, pan świata, w ciągu osiemdziesięciu dni?

– Główne wejście jest otwarte – ucieszył się Tomáš.

Gdy weszli do środka, energicznie powstrzymała ich starsza parafianka.

– Teraz sprzątamy! W tych brudnych butach nawet nie wchodźcie do

środka.

– Przepraszam, my idziemy z brygady… – tłumaczył Tomáš.

Starsza pani zapewne nie dosłyszała tego, co powiedział Tomáš. I od

razu zmieniła ton.

– A, to wy? Ksiądz dobrodziej już w zeszłym tygodniu obiecywał nam

jakichś młodych pomocników. Mieliście przyjść o dziesiątej. Ale nie

szkodzi, najważniejsze, że jesteście. Idźcie do przodu do pani Koutnej, ona

wam powie, co macie zrobić.


Uśmiechnęli się do siebie, wzruszyli ramionami i ruszyli w stronę

ołtarza. Dziewczyny otrzymały za zadanie pozamiatać boczne alejki i pod

ławkami. Chłopcy mieli myć podłogi, ale tylko w alejkach, ponieważ

w tym tygodniu na szczęście nie padało, więc pod ławkami nie było zbyt

wiele naniesionego brudu.

Dopiero po godzinie, gdy już wykonali swoją pracę, wytłumaczyli dwóm

starszym paniom, że nie są pomocnikami od księdza proboszcza.

– Ale dobrze, że zaciągnęły nas panie do roboty – powiedział Martin

poważnie. – Przedtem byliśmy na komunistycznym czynie społecznym, to

teraz w ramach pokuty wyczyściliśmy kościół.

– No, ale nie przyszliście tu po taką pokutę… – powątpiewała pani

Koutná.

– Chcieliśmy zobaczyć, jak ten kościół wygląda w środku – tłumaczyła

Táňa. – Jest przecież taki… inny.

– Jest inny, to fakt! – przytaknęła z ożywieniem pani Hanáčková. – Tę

świątynię zbudowano nam, katolikom z Vinohradów, w międzywojennej

Czechosłowacji.

– Mnie ten budynek z zewnątrz trochę przypomina arkę Noego –

powiedziała Táňa.

– Dokładnie, taki był zamiar architekta – tłumaczyła pani Hanáčková. –

Podobno był bardzo sławny. Jugosłowianin, Plečnik. Zaprojektował też

kilka mniejszych budynków na Hradčanach. Czechosłowacja i Jugosławia

były przed wojną wielkimi przyjaciółmi.

– Od wewnątrz to jednak wygląda jak… – Martin szukał słów, którymi

nie uraziłby tych dwóch pań.

– Jak przebudowana sala gimnastyczna, niech pan to spokojnie powie –

uśmiechnęła się pani Koutná. – Każdy to tak nazywa. Również nasz


wielebny, gdy przybył tu po raz pierwszy, westchnął, że jeszcze nie

odprawiał mszy w sali gimnastycznej.

– Za to od zewnątrz kościół jest wspaniały – pochwaliła po chwili pani

Koutná. – Wystarczy tylko spojrzeć na olbrzymią wieżę i jeszcze bardziej

potężny zegar na niej. Wieża ma czterdzieści metrów wysokości, a zegar

siedem i pół metra średnicy!

– Jest to największy zegar w Czechosłowacji – potwierdziła pani

Hanáčková. – Pierwotnie na wieży znajdowało się też sześć dzwonów, ale

naziści przetopili je na armaty.

– A po wojnie nie zastąpiono ich nowymi? – spytała Táňa.

– Dziewczyno, kto by dawał do kościołów nowe dzwony? Może

tamci? – Pani Hanáčková zrobiła rękami wszechobejmujący gest, który

dotyczył wszystkich członków partii i rządu w Czechosłowacji.

– Ale wyposażenie wnętrza też jest przecież wspaniałe – skorygował

swoją wcześniejszą krytykę Tomáš. – Główny ołtarz z białego marmuru,

mnóstwo kandelabrów, pozłacane rzeźby Jezusa i sześciu świętych…

Pani Koutná wskazywała palcem i po kolei przedstawiała im świętych:

– To jest święty Prokop, święta Ludmiła, święty Wacław, święty

Wojciech, święta Agnieszka i święty Jan Nepomucen.

– Co takiego? – zareagowali jednocześnie Tomáš i Klára, albo byli to

Martin i Táňa, a może też cała czwórka. Zostawili starsze parafianki przy

wejściu i ruszyli na złamanie karku w stronę Nepomucena.

– Jak to możliwe… – nie rozumiała Táňa.

– …że go w ogóle… – dziwił się Martin.

– …że nie zauważyliśmy świętego Jana Nepomucena… – Klárze nie

mieściło się to w głowie.

– Takie faux pas! – wyrzucał sobie Tomáš.


Gdy panie Hanáčková i Koutná zobaczyły, jakim szacunkiem święty

Jan Nepomucen cieszy się u tej czwórki młodych ludzi, były wzruszone.

Zaprosiły wszystkich na jutrzejszą mszę świętą, żeby mogły ich

przedstawić księdzu proboszczowi.

Dopiero gdy drzwi wejściowe były już bezpiecznie zamknięte i starsze

panie nie mogły już nic usłyszeć, Klára nie odpuściła sobie uwagi, że mniej

więcej tak mógłby wyglądać kościół w wiosce olimpijskiej. Martina z kolei

dzieło Plečnika zainspirowało do stwierdzenia, że to jest prototyp

budynków, jakie w dalekiej przyszłości, po 2000 roku, Watykan będzie

budował na Marsie, gdzie zacznie podejmować krucjaty. Táňa spytała, co to

jest krucjata. Klára – zanim zdążył to zrobić Martin – odparła, że są to

wyprawy krzyżowe, i poczęstowała wszystkich gumami do żucia ze swojej

imitacji paczki papierosów. Martin wolał wyciągnąć swoje, z prawdziwymi

papierosami.

Gdy przy obiedzie Tomáš opowiadał rodzicom o wizycie w kościele

Najświętszego Serca Jezusowego, pani Dobrotková stwierdziła, że chyba

wychowała barbarzyńcę kulturalnego, który, podobnie jak jego

niedokształceni znajomi, nie potrafi docenić najważniejszego dzieła

praskiej architektury sakralnej XX wieku. Tomáš zdecydowanie zaprzeczył,

jakoby był barbarzyńcą, wręcz przeciwnie, czuje się jak ewangelizator, bo

przecież zaprowadził do kościoła oprócz jednej katoliczki także dwoje

ateistów. Pani Dobrotková powiedziała, że przecież znają tę katoliczkę, to

ta sympatyczna dziewczyna, która była na wycieczce w metrze i wiedziała

też coś o Janie Nepomucenie. Pan Dobrotka też ją sobie przypomniał

i znów westchnął, że byłaby to dobra narzeczona dla syna. Tomáš milczał.

Czuł, że jego policzki robią się czerwone, więc sięgnął po zupę fasolową

i skupił się na jedzeniu. Bardziej niż o życzeniu ojca w kwestii narzeczonej

myślał o słowach matki. Naturalnie, że Táňa jeszcze nie stała się katoliczką,
ale jakby zaczynała się już przekonywać. I to dzięki niemu,

ewangelizatorowi Tomášowi.
Ciotunia 4
Historia „rzeczywista” różni się od historii historyków tym, że się

nie opiera na żadnej stałej, albowiem nic w człowieku – nawet jego

ciało – nie jest wystarczająco trwałe, aby zrozumieć innych ludzi

i rozpoznać w nich siebie.

Michel Foucault, Filozofia. Historia. Polityka. Wybór pism


Mniej więcej po kolejnym półtora roku doszło do następnej zmiany stopnia

zrozumiałości historii opowiadanych przez Ciotunię. Podczas rzadkich dni

czy godzin, gdy była normalna (naprawdę nie wiem, jak inaczej nazwać ten

stan, gdy jej choroba się nie objawiała), bywała już całkiem małomówna,

wprawdzie słuchała mnie, w reakcji na moje słowa kiwała głową albo

wzdychała, od czasu do czasu powiedziała też nawet parę słów, ale jakby

straciła już zainteresowanie światem zewnętrznym. Nie miało sensu

opowiadać jej o dzieciach, wydarzeniach społecznych czy polityce,

ponieważ ewidentnie nie rozumiała kontekstu.

Jeśli chodzi o wizje Ciotuni, było zupełnie na odwrót – stały się o wiele

bardziej zrozumiałe. Myślę, że wyraziłem się precyzyjnie – doszło do

zmiany na poziomie przystępności i zrozumiałości, to są procesy, które

wymagają dwóch komunikujących się partnerów, mówiącego

i słuchającego. Z perspektywy lat nie mogę jednoznacznie stwierdzić, czy

to ja stałem się bardziej uważny i pojętny, czy może lepiej znałem już

historię, czy też Ciotunia zaczęła mówić bardziej spójnie i płynnie. Z całej

rodziny jednak tylko ja osiągnąłem ten nowy stopień rozumienia Ciotuni,

jestem tego pewien. Nie wiem tylko, czy to, że coraz lepiej rozumiałem

mowę schizofreniczki, oznaczało, że rozwinąłem się, czy też upadłem

intelektualnie.

Wydaje mi się, że w dalszym ciągu potrafiłem utrzymywać wystarczający

dystans, choć prawdą jest, że w tym czasie żona – przeważnie bez

powodzenia – próbowała usuwać mnie z grafiku dyżurów przy Ciotuni. Już

nie była mi wdzięczna za to, że tak bezinteresownie zajmuję się

stosunkowo daleką krewną. Od dawna nie chciała słuchać moich

interpretacji i analiz tego, co opowiadała mi Ciotunia, ale w tym okresie


zaczęła rozmawiać o moim zainteresowaniu Ciotunią i radzić się swoich

krewnych. Niepokoiłem ją.

Jednak nie miałem powodu, by wątpić w swoją kondycję mentalną. Gdy

wyobrażałem sobie, co Ciotunia właśnie sobie wyobraża, jasno zdawałem

sobie sprawę, że moje wyobrażenia są naprawdę wyobrażeniami, podczas

gdy jej są, niestety, fantasmagoriami. Nawet w chwilach, gdy to, co mówiła

Ciotunia, miało ręce i nogi, nie odważyłem się już mieć nadziei, że ona,

niemal siedemdziesięcioletnia dziewięćdziesięcioprocentowa wariatka,

może stać się stuprocentowo normalna, przecież nawet nie wierzyłem w to,

że (bez względu na wiek) mogłaby powrócić do poziomu

pięćdziesięcioprocentowego wariata. Na pewno nie za pomocą nowych

leków, im przypisywałem co najwyżej umiejętność uciszania, otępiania

i usypiania Ciotuni.

Słowo „zrozumieć” ma dwa znaczenia – „objąć rozumem” i „okazać serce”.

Coraz lepiej rozumiałem słowa Ciotuni, ale nie sądzę, żebym był wobec

niej jakoś nadzwyczaj empatyczny (choć wiem, że również tym słowem

posłużyłem się już wcześniej). Nie wczuwałem się, tylko próbowałem

pojmować. Prawdopodobnie odczuwałem też pewien respekt – wobec

wiadomości, wieku, człowieka. Zauważyłem, że świat Ciotuni ma swoje

reguły, i je akceptowałem. Były to jednak reguły obowiązujące tylko ją,

a nie mnie. Gdy próbowałem wytłumaczyć to żonie, twierdziła, że ja już nie

tylko zaakceptowałem reguły Ciotuni, ale też uwierzyłem w nie i je

przejąłem.

A przy tym prawda była całkiem odwrotna. To Ciotunia zbliżała się do

mnie. Najpierw zrodziło się we mnie tylko absurdalne podejrzenie, jednak

powoli to się potwierdzało, więc stopniowo traktowałem już jako fakt to, że
Ciotunia staje się coraz bardziej empatyczna i cierpliwa. Ona wobec mnie!

Była skłonna powtórzyć niektóre rzeczy albo powiedzieć to innymi

słowami, jeśli widziała, że gubię się w jej opowiadaniu. Coraz lepiej ją

rozumiałem, ponieważ ona coraz bardziej pojmowała mnie. Mniej więcej

wtedy zacząłem rozważać całkowicie szaloną myśl (czyżbym jednak

wariował?), że Ciotunia przez cały czas, od samego początku, robiła to

celowo. Przygotowywała mnie. Wiodła mnie ku temu, żebym zrozumiał jej

logikę i poglądy. Także dla niej nasze spotkania stanowiły długoterminowy

projekt. Zapewne ona też nie chciała, żebym całkiem się w nią wczuł, ale

potrzebowała osiągnąć to, żebym był wystarczająco spostrzegawczy, mimo

iż krytyczny. Nie opowiadała przez cały ten czas dla siebie, chciała

przekazać mi swoje wspomnienia.

Ta moja myśl, to podejrzenie, pojawiły się, gdy zauważyłem, że Ciotunia

w coraz mniejszym stopniu mówi o średniowieczu, za to coraz więcej

opowiada o swojej młodości. Ten okres również opisywała bez patosu

i stylizacji, właściwie nazwałbym to wspominaniem, a nie

halucynowaniem. Myślę, że ta moja ocena jest całkiem obiektywna,

w odróżnieniu od opinii członków rodziny żony, którzy uważali wszystko

za halucynacje, majaczenia i odlot, nawet gdy Ciotunia w trzech czy

czterech słowach informowała, że jest jej zimno albo że zupa jest

przesolona.

Mimo sprzeciwu żony (podczas kłótni nauczyłem się posługiwać cudowną

rozbrajającą formułką, że to właśnie jej zaczyna odbijać z powodu Ciotuni)

chodziłem na dyżury równie często co w poprzednich latach. Nie mogłem

tam bywać częściej, to byłoby już podejrzane dla rodziny. Raz przypadł mi

też w udziale transport Ciotuni na regularne badania psychiatryczne.

W istocie te badania były z punktu widzenia psyche Ciotuni całkowicie


zbędne, miały jednak pewne znaczenie dla jej stanu fizycznego. Dostaliśmy

bowiem papiery, z którymi potem zawieźliśmy Ciotunię na testy krwi

i wątrobowe oraz na EKG. Już bez Ciotuni wróciliśmy do lekarki

psychiatrii, która miała ocenić, czy leki już wystarczająco uszkodziły ciało

Ciotuni, w związku z czym można by przepisać jakieś nowe, czy też

spodziewana dewastacja organów Ciotuni nastąpi dopiero za trzy lub sześć

miesięcy, w związku z czym do tego czasu pigułki pozostaną bez zmian.

Same badania psychiatryczne polegały w dużym stopniu na rozmowie

z nami, krewnymi – opisywaliśmy, jak Ciotunia się zachowuje i co mówi.

Jednocześnie z punktu widzenia oceny jej stanu w mniejszym stopniu było

jednak istotne co (robi, mówi), a bardziej – jak często. Od lekarki

dowiedziałem się absurdalnej rzeczy, a mianowicie, że w karcie chorobowej

Ciotuni jej schizofrenia została zdefiniowana jako pozytywna. A to dlatego,

że oprócz rzeczywistości postrzega też coś „dodatkowo” – to znaczy ma

swoje halucynacje i majaczenia. W przypadku schizofrenii negatywnej

pacjentowi czegoś brakuje.

Lekarze generalnie, a psychiatrzy w szczególności – z tym ich

zarozumiałym obojętnym dystansem wobec pacjentów, z tą ich chłodną

oceną, obiektywnym i jednoznacznym diagnozowaniem – sami sobie

odbierają prawo do błędu. Zarazem jako specjaliści, czy nawet jako cała

jedna konkretna specjalizacja medyczna, nie mają wystarczająco ogólnej

wiedzy ani adekwatnych metod i technologii, by się nie mylić. Na swój

sposób myliła się także ta lekarka.

Gdy zasugerowałem jej, że halucynacje Ciotuni mają swoją logikę i jasny

sens, który wystarczy tylko odkryć, wysłuchała mnie z uwagą, jednak wcale

nie dlatego, że zainteresowały ją moje, będące efektem dłuższych


obserwacji, ustalenia (czy przynajmniej doświadczenia). Diagnoza, jaką

postawiono Ciotuni, została niepodważalnie określona przez starszych

kolegów lekarki już kilka dekad temu, a ona nie widziała powodu, by

cokolwiek w niej zmieniać, choć zmieniały się objawy i symptomy

choroby. Ta dama w białym kitlu, której pewność siebie opierała się przede

wszystkim na fakcie, że to ona nosi w kieszeni klucze od oddziału, była

skłonna wysłuchać mojej opowieści o Ciotuni nie tyle z powodu treści, ile

z powodu osoby opowiadającego. To ja ją zainteresowałem, to mnie chciała

służyć radą i pomocą. Dlatego rozwlekle zaczęła tłumaczyć, żebyśmy

wszyscy w rodzinie (miała na myśli konkretnie mnie!) uważali, ponieważ

zaburzenia psychiczne są na swój sposób zaraźliwe, potrafią zakazić

również otoczenie pacjenta. Lekarka sugerowała, że powinienem

zachowywać wobec Ciotuni dystans emocjonalny i przestrzenny, ponieważ

mnie też zaczyna już odbijać (tego ostatniego słowa naturalnie nie użyła,

tych wcześniejszych jednak tak). Podziękowałem i spytałem, wychodząc,

kiedy dzwoniła do niej moja żona. Na zawodową arogancję da się

odpowiedzieć tylko ironią.

Już dawno doszedłem do wniosku, że Ciotunia w swój skomplikowany

sposób zdawała relację o świecie. W przypadku średniowiecza ten raport

był o tyle bardziej wartościowy, że musiał zostać umiejętnie zbudowany na

podstawie relatywnie nielicznych źródeł, do których jego autorka dotarła

podczas jedynego semestru studiów, ewentualnie zaczerpnęła później

pewne strzępki informacji z telewizji lub czasopism, ponieważ do Ciotuni

nie docierała żadna specjalistyczna czy też popularnonaukowa literatura.

Babcia nie pozwalała jej na takie lektury.

Pewnego dnia, gdy razem z żoną sprzątaliśmy u Ciotuni, powiedziała nam,

że ludzie muszą wystrzegać się szczurów, myszy, świstaków i wiewiórek.


Żona odwróciła się i znów zaczęła ścierać kurze. Ja oparłem się o mop

i czekałem, co Ciotunia powie dalej. Gdy zauważyła mój nierozgarnięty

wzrok, wytłumaczyła, że pchła przeskoczy ze szczura na człowieka,

a potem już z człowieka na człowieka. Ciągle jednak nie rozumiałem, więc

postukała się pod uszami, jakby chciała mi zasugerować, żebym lepiej

słuchał i dodała, że sczernieją węzły. Pół godziny później, kiedy już żony

nie było, Ciotunia nazwała kogoś mistrzem strasznego rozumu i godnej

podziwu pamięci. Spytałem, czy mówi o swoim ulubionym Janie

Nepomucenie, ale powtórzyła, że strasznym rozumem i godną podziwu

pamięcią był obdarzony mistrz Vojtěch Raňkov z Ježova. W Wikipedii

znalazłem informację, że gdy ten teolog został oskarżony o herezję, wstawił

się za nim arcybiskup, którego wikariuszem był później Nepomucen.

Ciotunia stale przebywała w swoim świecie średniowiecza, ten znała.

Na krótko zanim rodzinna arcyrada postanowiła, że należy zorganizować

hospitalizację dla Ciotuni, zrozumiałem w końcu (ale zapewne zbyt późno)

kolejną kluczową kwestię – Ciotunia nie zdawała relacji o średniowieczu,

ale o początkach lat siedemdziesiątych XX wieku w Czechosłowackiej

Republice Socjalistycznej. Dlatego mówiła o średniowieczu w tak ozdobny

i stylizowany sposób, miała to być tylko ilustracja, metafora tego, co ona

sama przeżyła w młodości. I przeciwnie, język, którym relacjonowała

autentyczne wspomnienia z okresu młodości, był o wiele bardziej

jednoznaczny, precyzyjny i zrozumiały. Jej raport o świecie, który znała,

miał być realistyczny. Chciała opowiadać konkretnie, przecież była to

pewna autentyczna historia. Wiele szczegółów pamiętam do dziś, może

także dlatego, że je weryfikowałem, ponieważ do ostatniej chwili wątpiłem

w prawdziwość opowieści Ciotuni.


Stopniowo uczyłem się najróżniejszych szczegółów: imion znajomych

Ciotuni, tytułów, jakie mieli poszczególni wykładowcy na wydziale, i nazw

przedmiotów, jeden z nich miał szczególnie skomplikowaną – Historia

międzynarodowego ruchu robotniczego i Komunistycznej Partii

Czechosłowacji. Na tych zajęciach wymagano również znajomości nazwisk

ówczesnych prominentów. Przewodniczącym Rady Ministrów

Czechosłowackiej Republiki Socjalistycznej był (towarzysz) Lubomír

Štrougal, premierem Czeskiej Republiki Socjalistycznej (towarzysz) Josef

Korčák, premierem Słowackiej Republiki Socjalistycznej był (towarzysz)

Peter Colotka. Prezydentem Czechosłowackiej Republiki Socjalistycznej

był generał armii Ludvík Svoboda (też towarzysz). Kompetencje

wszystkich tych towarzyszy były jednak żadne w porównaniu z władzą,

jaką miał sekretarz generalny Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii

Czechosłowacji (arcytowarzysz) Gustáv Husák. Przypominam sobie jeden

z wówczas już bardzo rzadkich uśmiechów Ciotuni, gdy mówiła mi, że

Svoboda i Husák byli przez pewien czas bardzo problematycznymi

towarzyszami, ponieważ inni towarzysze przestali ich uważać za swoich

towarzyszy.

Dopiero dużo później podczas jednej z kłótni żona wykrzyczała mi,

dlaczego jej krewni w ciągu tych ostatnich miesięcy przed śmiercią Ciotuni

tak bardzo starali się o jej urzędowe ubezwłasnowolnienie. Podobno bali

się, że odwiedzam ją tak często, bo chcę ją przekonać, przymusić lub

zmanipulować, żeby przepisała na mnie swój majątek, czyli to małe

mieszkanie w bloku, które pozostało jej po śmierci Babci. A innym razem

żona wykrzyczała do mnie nawet, że gdy powinienem być z nią, to

spędzałem czas z jej ciotką. Zdobyłem się tylko na pytanie, czy naprawdę

jest zazdrosna o zmarłą Ciotunię, która była od niej o trzydzieści lat starsza.

Powiedziała mi, że jestem wariatem tak samo jak Ciotunia.


Gdy teraz czytam ponownie te wcześniejsze strony, stwierdzam, że również

moja opowieść jakby niechcący przejęła wiele ze skomplikowanego

sposobu wypowiadania się Ciotuni. Podczas gdy jednak jej samomowa była

rozłożysta i kwiecista, ja z tymi swoimi wstawianymi zdaniami i pauzami

(nie są to myślniki, ale pauzy, właśnie sprawdziłem to w internecie) jestem

tylko nieporadny. Podświadomie tylko próbuję trochę przywołać atmosferę

tych lat z Ciotunią, pragnę chociaż we wspomnieniach powrócić do

nasłuchiwań, z których później chciałem zrobić przesłuchania, a potem ona

sama zmieniła je w monodramy i inscenizacje, by wreszcie stały się jakąś

formą kształcenia, przyswajania, przekazywania. Nasza komunikacja

stanowiła właściwie interakcję między mistrzem a uczniem, uczyłem się

podczas bezpośrednich kontaktów, głęboka wiedza Ciotuni i jej odczucia

wewnętrzne stawały się moimi. Gdy jednak teraz próbuję je zapisać, to

znaczy przekształcić z niewidzialnych w precyzyjne, okazuje się, jakie to

skomplikowane. Jednocześnie w czasie zwykłych rozmów, czy też raczej

rzadkich śladów po zwykłych rozmowach, osiągnęliśmy w końcu

z Ciotunią nadzwyczajną prostotę. Wystarczyło, by pokazała palcem

wskazującym w stronę kredensu, a ja wiedziałem, że mam jej nalać herbatę.

Krótkim zmrużeniem powiek wyrażała, że chce się zdrzemnąć na fotelu,

a spojrzenie w stronę okna oznaczało, że mam je otworzyć lub zamknąć.

Ten zapis strumieni myśli Ciotuni (i moich własnych) jest niezgrabny

i chaotyczny. Być może jednak jest to związane z tym, co zasugerowała

lekarka i co kilkukrotnie wykrzyczała też moja żona: Ciotunia zaraziła mnie

swoją chorobą psychiczną i dlatego moje zdania są – podobnie jak te

Ciotuni – symptomami szaleństwa.

Choć wiedziałem, że nie osiągnę tego naturalnie archaicznego

i patetycznego tonu opowiadania Ciotuni, nieustannie podczas pisania


miałem potrzebę, by go naśladować: ledwo co jednak wzrok króla spoczął

na arcybiskupie i obecnych jego urzędnikach, których król darzył

nienawiścią wszystkich, wzrok mu się zmącił od złości i ogarnął go gniew

wręcz zwierzęcy, zatem w okamgnieniu zapomniał o obietnicy spokojnej

dysputy, złożonej w jego imieniu arcybiskupowi przez wysłanników,

i naparł na niego w największej wściekłości, możliwe, że podsyconej

winem. Później, gdy nie mógł swojej przeogromnej nienawiści wylać

bezpośrednio na arcybiskupa, dręczył po kolei członków świty jego. I to

dręczenie miało siłę niebywałą, aż jeden z obecnych duszę swoją świętą

wypuścił.
Tydzień piąty
Twierdzenie, że w epoce nieograniczonego panowania doktryn

religijnych wszyscy ludzie byli szczęśliwsi niż dzisiaj, wydaje się

wątpliwe; z pewnością nie prowadzili się bardziej moralnie. Zawsze

natomiast umieli sprowadzać nakazy religijne do form czysto

zewnętrznych, a w ten sposób niweczyli zamiary, jakie tym

nakazom przyświecały.

Zygmunt Freud, Przyszłość pewnego złudzenia

Pozyskiwanie tajnych współpracowników jest wykonywane: a) na

podstawie pobudek ideowych kandydata, b) na podstawie korzyści

materialnych; c) na podstawie okoliczności kompromitujących,

które kontrwywiad ustalił na temat kandydata.

Rozkaz Ministra Spraw Wewnętrznych CSRS nr 8 / 1972


Tego poranka wydawało się, że poszukiwania zaplanowane przez młodego

wąsatego mężczyznę nie będą jednak miały aż tak prostego przebiegu, jak

to sobie obmyślił. Gdy w piątek uderzył przednim kołem w krawężnik,

efektem tego była nie tylko pęknięta opona, ale też przesunięta oś. Ledwo

dotarł w piszczącym aucie do garażu. Technik, który miał dyżur, powiedział

mu od razu, że jeśli nie ma podpisanego przez naczelnika potwierdzenia

o nadzwyczajnych zadaniach realizowanych z wykorzystaniem pojazdu, to

zaczną naprawiać jego auto najwcześniej we wtorek po południu, ale

bardziej prawdopodobne, że dopiero w środę. To jednak młodemu

wąsatemu mężczyźnie nie przeszkadzało ani też nie mogło przeszkadzać,

podporucznik Służby Bezpieczeństwa na stanowisku referenta, który na

dodatek ma ambicje, by już w ciągu roku stać się starszym referentem

w stopniu porucznika, nie jest przecież taksówkarzem, może wykonywać

swoją pracę także bez pojazdu służbowego. Zresztą w każdej chwili może

właśnie skorzystać z taksówki. Wrogie osoby również poruszają się pieszo

albo komunikacją miejską, w taki sam sposób będzie też się przemieszczać

wąsaty mężczyzna.

W swoim planie dokonał wstępnie drobnych korekt, które powtarzał sobie

w duchu: poniedziałek – pójść do dziekanatu na wydziale humanistycznym

i zażądać planów zajęć wszystkich kierunków i roczników, przepisać sobie

plan zajęć pierwszego roku historii, poczekać pod salą, czy wśród

studentów pojawią się osoby obserwowane, obserwować je w celu

ustalenia, gdzie mieszka chociaż jedna z nich, w przypadku, jeśli chłopak

będzie odprowadzał dziewczynę, ustalić miejsce zamieszkania obojga;

wtorek – pójść do dziekanatu wydziału humanistycznego i zażądać listy

studentów wszystkich kierunków i roczników, wypisać sobie nazwiska

studentów pierwszego roku historii, powrócić do domów, gdzie

prawdopodobnie mieszkają studenci, i porównać nazwiska lokatorów


z pozyskaną listą studentów, w tym czasie porównać też listę studentów

z nazwiskami, które przepisał już w piątek z bramy starego domu na

Smíchovie. W ten sposób w idealnym przypadku wąsaty mężczyzna

pozyskałby nazwiska aż trzech wrogich osób. Jeszcze jeden punkt był

w planie mężczyzny istotny. Nie zachorować, nie przeziębić się albo

chociaż nie dostać gorączki przy tej psiej pogodzie, jaka panowała

w Pradze.

W poniedziałek 30 października 1972 roku było bardzo nieprzyjemnie.

Z niskich popielatych chmur walił, kto wie od której w nocy, gęsty i ciężki

deszcz. Na dodatek na ulicach rządził dziki wiatr, którego kierunek i siła

nieustannie się zmieniały, wskutek czego stawał się on niszczycielską

bronią wobec delikatnych konstrukcji parasoli. Na chodnikach tworzyły się

rozległe kałuże, a gdy rozdrażnieni piesi próbowali je omijać, idąc po

krawężnikach, oblewała ich deszczówka pryskająca spod kół bezlitosnych

autobusów, ciężarówek i samochodów.

Tomášowi przyszło do głowy, że taką pogodę jego babcia z Handlovej

nazywała dopustem bożym. Przez chwilę się zastanawiał, czy to

stwierdzenie babci można by uznać za naruszenie drugiego przykazania –

„Nie będziesz wzywał imienia Boga twego nadaremno”. Powiedział sobie,

że to może zależeć od tego, czy zastosuje się wielką, czy też małą literę „b”.

On posłużyłby się małym „b” – dopust boży. I dzięki temu nie naruszyłby

przykazania. Wkrótce spadł na niego strumień oleistej wody spod kół

pędzącej tatry. Półgłosem wypowiedział najgorszy ze znanych mu

wulgaryzmów.

Tomáš posłuchał rady mamy i włożył płaszcz przeciwdeszczowy, ale

porywy wiatru były tak gwałtowne, że musiał przytrzymywać kaptur. Blade


od zimna palce wyciągniętej ręki, biczowane przez lodowaty deszcz,

zaczynały sztywnieć. Na dodatek czuł, jak po przedramieniu wślizgują się

do rękawa duże zimne krople. W jeszcze gorszym stanie były jego nogi.

Ciekło mu już do obu butów, w prawym przy każdym kroku chlupotało.

Spodnie miał całkiem przemoczone od połowy uda, przyczyniły się też do

tego strużki ściekające z płaszcza przeciwdeszczowego. Miał tylko

nadzieję, że nic się nie stanie zeszytom w zawieszonej na ramieniu torbie,

którą chował pod płaszczem.

Gdy wszedł do budynku wydziału, czuł się tylko trochę lepiej. Przez szpary

w źle uszczelnionych oknach przenikał zimny wiatr, a czasami zawył też na

korytarzu. Do środka dostawała się woda, na ścianie pod oknami tworzyły

się wilgotne mapy, a w jednym miejscu na linoleum powstała nawet kałuża.

Tomáš otarł chusteczką krople z twarzy i wydmuchał nos. Zauważył, że

lewa ręka, którą przytrzymywał kaptur, całkiem mu zsiniała. Palce były

zlodowaciałe i zesztywniałe. Topornie złapał nimi klamkę na drzwiach do

sali i je otworzył.

Duża plama na suficie w rogu pomieszczenia, z którego zazwyczaj

odpadały kawałki farby, teraz świeciła jaskrawożółto. Sala wyglądała jak

podczas naiwnych ćwiczeń alarmu chemicznego na lekcjach

z przysposobienia obronnego w niższych klasach szkoły podstawowej.

Polichlorek winylu kontra gaz musztardowy. Wszędzie były porozwieszane

peleryny przeciwdeszczowe, płaszcze i kurtki. Studenci porozkładali na

kaloryferach czapki, szale i swetry. Jeden z nich powiesił tam nawet

skarpetki, a jego gołe trupioblade stopy leżały teraz oparte na ciemnych

półbutach. Co chwila ktoś kichał albo smarkał. Nikt z przemarzniętych

studentów nie był skłonny do rozmów. Poirytowani szukali takich pozycji

do siedzenia, w których wilgotne spodnie nie dotykałyby ud. Jeden ze


studentów wyrwał podwójną kartkę ze środka zeszytu i przy pomocy

papieru stworzył skromną izolację między ciałem a koszulą, całkiem

przemoczoną na plecach.

Tomáš usiadł obok Kláry. Jego powitanie zabrzmiało raczej jak

mamrotanie. Klára odpowiedziała równie przygnębiona. Ostrożnie

wycierała chusteczką przemoczone zeszyty, próbowała uratować notatki,

zanim literki się rozmażą. Chlebak Tomáša ukryty pod płaszczem

przeciwdeszczowym wytrzymał napór deszczu. Był suchy nie tylko

w środku, ale też od zewnątrz.

– Mam tylko jedną chusteczkę, na dzisiaj mi nie wystarczy. Pójdę

ukraść papier z toalety – stwierdziła Klára.

– Jeśli idziesz wziąć papier „niepostrzeżenie i na dłuższy czas”, to

przynieś też dla mnie – poprosił lekko złośliwie Tomáš.

Táňa weszła do sali w zielonym wojskowym płaszczu

nieprzemakalnym z kapturem, a na nogach miała czarne robocze kalosze.

Płaszcz był za duży i za szeroki, nie wyglądała w nim najlepiej.

– O, nadchodzi towarzysz przewodniczący PGR – zaśmiała się Klára,

gdy mijały się w drzwiach.

Tomáš w pierwszej chwili też powiedział sobie, że Táňa wygląda jak

żebraczka, a nie jak hipiska. Potem jednak on też się uśmiechnął.

– Skąd masz płaszcz przeciwatomowy? – spytał.

– Zwinęłam ojcu – wyjaśniła Táňa.

– Jest wojskowym? – dziwił się Tomáš.

– Tak, ale z domu wychodzi po cywilnemu. Przebiera się chyba

w biurze.

Z tonu Táni można było wywnioskować, że nie chce rozmawiać o pracy

ojca. Przynajmniej nie teraz, tego ranka przed zajęciami z historii


Czechosłowacji I. Wojskowy był trepem, czyli kimś zweryfikowanym przez

partię i rząd, a to z kolei oznaczało spolegliwego towarzysza.

Martin był ubrany w jeszcze bardziej militarnym stylu niż Táňa. Miał na

sobie taki sam płaszcz przeciwdeszczowy, a na nogach czarne buty

wojskowe. Gdy zobaczył, co zdjęła z siebie Táňa, uśmiechnął się.

– Wygląda na to, że oboje dostaliśmy bilet do wojska.

Táňa nie odpowiedziała, naprawdę nie miała ochoty na rozmowy

o Czechosłowackiej Armii Ludowej. Martin nie zauważył napięcia na jej

twarzy. Zapewne wskutek mokrych okularów. Złożył je i suszył

pogniecioną chusteczką.

– Dziś jest mi żal Nepomucena jak nigdy dotąd – westchnął Martin.

Tomáš spojrzał na niego zaskoczony.

– Czemu?

– Na pewno bardzo zmoknie na tym moście i się przeziębi – zażartował

Martin. – Pada tak, że aż zgasł mi papieros.

Táňa i Tomáš pokręcili głowami.

Doktor Šindelář wszedł na salę punktualnie co do sekundy. Być może

chciał w ten sposób zaznaczyć, że przed realizacją obowiązków

zawodowych nie powstrzyma go żadna plucha i niepogoda. Tomáš

zauważył, że ubranie adiunkta jest suche. Marynarka w kratę i spodnie

w paski nie miały na sobie ani jednej mokrej plamy.

– On też przebiera się w gabinecie – szepnął Tomáš do Táni, po czym

jednak zamilkł, ponieważ czuł, że może popełnić faux pas.

Towarzysz Šindelář rozejrzał się po sali, jak to miał w zwyczaju przed

każdymi zajęciami. Uniósł z powagą palec wskazujący, by przekazać

studentom zasadniczą informację.


– W przyszłym tygodniu nie będziemy mieli zajęć. O dziewiątej w auli

odbędzie się ogólnowydziałowa narada aktywu partyjnego. Będzie miała

charakter otwarty, co oznacza, że będą mogli wziąć w niej udział również ci

pracownicy wydziału i studenci, którzy nie są członkami KPCz. Zakładana

jest stuprocentowa obecność studentów.

Šindelář zmienił ton z poważnego na bardziej familiarny.

– Mam nadzieję, że moi studenci z pierwszego roku nie narobią mi

wstydu i przybędą w pełnym składzie. Listy obecności będą rozłożone

u pań z dziekanatu na stołach przy wejściu do auli. Musicie znaleźć swój

kierunek i rok. Żebyście się nie podpisali na innej liście. Jeśli ktoś

zachoruje, pokaże mi zaświadczenie od lekarza.

Ktoś spytał, gdzie znajduje się aula. Asystent wytłumaczył to z ochotą.

– A teraz przejdźmy już do tematu naszych dzisiejszych zajęć,

koleżanki i koledzy. Przez cały semestr zajmujemy się sporem między

Kościołem a państwem, co czasem nazywa się też walką tronu i ołtarza

w średniowiecznym Królestwie Czeskim. Ten konflikt pokazaliśmy na

przykładzie rozbieżności między królem Wacławem IV a praskim

arcybiskupem Janem z Jenštejna. Ktoś z was podczas ostatnich zajęć

lekceważąco nazwał Wacława IV rogaczem, ale nie chcę się tym teraz

zajmować.

Studenci na sali spoglądali po sobie z zaskoczeniem. Słowa „rogacz”

nikt przecież w zeszłym tygodniu nie powiedział. Klára wyrwała skrawek

papieru z zeszytu i napisała na nim: „Martin powiedział to dopiero po

zajęciach. Mamy wśród nas donosiciela!!!”. Przesunęła kartkę w stronę

Tomáša. Ten spojrzał na nią i przekazał ją dalej Táni. Ta po przeczytaniu

pokazała kartkę Martinowi. Martin obrócił ją na drugą stronę i naskrobał:


„Przewodnicząca albo wiceprzewodniczący!!!”. Kartka powędrowała

z powrotem.

Tymczasem doktor Šindelář przypomniał, że uczestnikiem konfliktu

wskutek swojego ślepego posłuszeństwa stał się też urzędnik

arcybiskupstwa, wikariusz Jan Nepomucen. Na dzisiejszych zajęciach będą

obserwować, jak i dlaczego nic nieznaczący urzędnik może stać się znaną

osobą, i to dopiero po swojej śmierci, czyli zdecydowanie nie dzięki

własnym zasługom. Adiunkt zadał pierwsze pytanie:

– Co stało się z ciałem Jana Nepomucena bezpośrednio po wrzuceniu

do Wełtawy?

Zapewne chwilę wcześniej Šindelář zarejestrował krążącą kartkę,

ponieważ teraz energicznie wskazał palcem na Tánię.

– Kaci zawiązali Nepomucena do worka i zrzucili z mostu

dwudziestego marca tysiąc trzysta dziewięćdziesiątego trzeciego roku,

wieczorem, około dziewiątej… – rozpoczęła Táňa.

– To wiemy – przerwał Šindelář. – Pytam, co było dalej.

Táňa szybko zajrzała do notatek, by odnaleźć datę.

– Siedemnastego kwietnia ciało znaleźli rybacy. Zostało wyrzucone na

prawym brzegu przez prąd rzeki.

– Zgoda. Była tam płycizna. Co z tego wynika? – spytał energicznie

adiunkt.

Táňa nie wiedziała, co odpowiedzieć na tak zadane pytanie. Na chwilę

przyszło jej do głowy, czy nie powinna powiedzieć, że Nepomucen

wrzucany do wody był już martwy, istniała przecież możliwość, że Šindelář

dowiedział się już od swojego znajomego o ustaleniach zespołu

antropologów. Postanowiła jednak, że lepiej będzie to przemilczeć.

Towarzysz adiunkt uśmiechnął się pogardliwie.


– Jeśli odnaleziono trupa relatywnie blisko, ale dopiero niemal po

miesiącu, to oznacza, że w tym czasie rzeka miała zapewne niski stan wody

i płynęła słabym nurtem. Wasz sąsiad miał referat o brzytwie Ockhama. –

Šindelář wskazał na Tomáša. – Powtórzcie, proszę, łaskawie tę zasadę

koleżance!

– Jeśli jakieś zjawisko może mieć więcej wytłumaczeń, należy wybrać

to najprostsze – powiedział neutralnie Tomáš.

– Dziękuję. A zatem z tego, że po miesiącu Wełtawa nie porwała ciała

do Łaby, a potem gdzieś do Niemiec, możemy logicznie i rozumnie

wywnioskować, że prąd rzeki był słaby. To jest, tak przy okazji, dość

dziwne jak na tę porę roku, ponieważ na wiosnę powinien topnieć śnieg

i poziom wody w rzece powinien być wysoki.

Z następnym pytaniem Šindelář zwrócił się znów do Táni.

– Rybacy wyciągnęli ciało z wody. A potem?

– Rybacy oddali ciało cyriakom…

– Kim są cyriakowie?

– Zakon Kanoników Regularnych od Pokuty – nie dała się zaskoczyć

Táňa.

– Zgadza się. I co cyriakowie zrobili z ciałem Nepomucena?

– Pochowali go w pobliżu swojego klasztoru. W kościele Świętego

Krzyża. Znajdował się on w miejscu dzisiejszej ulicy Dušnej.

– Znowu zgoda. – Adiunkt się wyszczerzył. – Koleżanka powiedziała

teraz poprawnie dwie istotne rzeczy. Kościół Świętego Krzyża to nie jest

ten sam kościół Świętego Krzyża, który znajduje się przy ulicy Na Příkopě.

I drugi zasadniczy fakt, ówczesny kościół Świętego Krzyża znajdował się

przy ulicy Dušnej, czyli stosunkowo blisko Wełtawy. Nie będę was dręczyć

pytaniem, co wynika z tego zgodnie z brzytwą Ockhama, i powiem to sam.

Cyriakowie nie robili zbędnych ceregieli z ciałem Jana Nepomucena.


Nigdzie go nie przewozili, nikomu nie oddali. Pochowali po prostu u siebie,

blisko rzeki, gdzie go odnaleziono. Pamiętali jeszcze, że był to zwykły

urzędniczyna z arcybiskupstwa, dlatego nie tworzyli wokół niego żadnego

kultu.

Adiunkt teatralnie rozłożył ręce.

– Po prostu stracony biurokrata. Nic więcej, towarzysze i towarzyszki!

Ponieważ towarzysz Šindelář uczciwie studiował, mógł teraz pytać też

o rzeczy, o których nie miał pojęcia na początku semestru. Radośnie

pstryknął palcami.

– Niemal zapomnieliśmy o jednej kuriozalnej rzeczy z punktu widzenia

kultu i sposobu przedstawiania Nepomucena. Nepomucen ma wokół głowy

nimbus…

Na to nie potrafił zareagować nikt oprócz Kláry i Tomáša. Ich ręce

uniosły się jednocześnie. Adiunkt czekał, czy nie zgłosi się ktoś jeszcze.

Choć wcześniej Šindelář dręczył Tánię, ponieważ należała do

problematycznej czwórki, teraz najchętniej nie wywoływałby do

odpowiedzi nikogo z nich. Pozostali studenci jednak tylko kaszleli

i wycierali nos w chusteczkę.

– No to powiedzcie – oddał w końcu głos, nie wiadomo czy Klárze, czy

Tomášowi.

– Rybacy odkryli ciało pod powierzchnią wody dzięki temu, że wokół

głowy Jana Nepomucena świeciły gwiazdy – powiedziała Klára.

– Według legendy! – dodał energicznie towarzysz doktor.

Klárę to uciszyło, Tomáš jednak mówił dalej:

– I jest bardzo dziwne, że na rzeźbach lub obrazach umieszcza się

wokół głowy Nepomucena gwiazdy, ponieważ z wyjątkiem Marii Panny

święci nie miewają nimbusu z gwiazdami.


– Tylko dlaczego tych gwiazd jest właśnie pięć? – nie poddawał się

Šindelář.

– Wyjaśnień jest kilka – odpowiedziała znowu Klára. – Pięć liter liczy

sobie łacińskie słowo tacui, które możemy przetłumaczyć jako

„milczałem”. Albo gwiazdy przypominają pięć ran Chrystusa.

– Muszę jednak dodać – rozpalał się Šindelář – że nigdzie nie

spotkałem się z informacją, by Nepomucen miał na ciele właśnie pięć ran.

A przy tym uważam się za dość wykształconego specjalistę w tej

kuriozalnej kwestii.

Klára, Tomáš ani nikt inny nie mieli nic do dodania, zapewne byli mniej

wykształconymi specjalistami.

– Tak oto dotarliśmy do narodzin legendy – nawiązał doktor Šindelář. –

Widzimy dążenie do tego, by nadać rangę cudu od razu pierwszemu

wydarzeniu następującemu po śmierci Nepomucena. Ponieważ jednak nie

wiemy, kto wymyślił to jako pierwszy, nie możemy stwierdzić, czy mamy

do czynienia z, można by tak powiedzieć, folklorystyczną pomysłowością

czeskiego ludu, czy też z dodatkową celową propagandą kościelną. Jak

w ogóle dostojnicy kościelni zareagowali na egzekucję Nepomucena?

– Arcybiskup Jan z Jenštejna napisał list do papieża. Skarżył się na

czeskiego króla – odpowiedział student siedzący z przodu.

– Zgadza się! – ucieszył się Šindelář. – I w tym momencie ważna jest

jednak reakcja papieża. Jaka ona była?

Pytanie zaskoczyło wszystkich oprócz Kláry.

– Nie było żadnej reakcji papieża. Skarga Jenštejna pozostała bez

odpowiedzi. Jeśli jednak mówimy o narodzinach kultu – zaczęła mówić

Klára – to musimy przypomnieć, że Jenštejn nazwał Nepomucena w swoim

liście świętym męczennikiem.


– Martyr sanctus – nie mógł się w tej sytuacji powstrzymać Martin

i wypowiedział ten łaciński zwrot, którego poprawnej wymowy nauczyła

go Klára.

Towarzysz Šindelář znów się zastanowił, jak zareagować. Powiedział

sobie, że nijak. Na razie. W skrajnym przypadku ocenę tego studenta

i ewentualnie też pozostałej trójki może zostawić dopiero na tydzień

zaliczeniowy.

– Koleżanki i koledzy, ta śmierć w chłodnych wodach Wełtawy

wydawała się w Rzymie całkiem bez znaczenia, ponieważ także ten trup

był pozbawiony znaczenia. A osoba, która zwróciła na to uwagę papieżowi,

miała w tej chwili już znikome znaczenie. Mam na myśli Jenštejna. Jego

kariera dobiegała końca, ze strachu przed królem musiał opuścić swoje

arcybiskupstwo praskie, uciekł z Czech, aż w końcu popadł w zapomnienie.

Daremnie nazywał Nepomucena świętym, papież jednak go nie poparł.

Ponieważ papież z Rzymu nie chciał się narazić na gniew silnego króla

czeskiego Wacława IV, na którego pomoc liczył w walce przeciwko

papieżowi z Awinionu. Ale o tym mówiliśmy już szczegółowo. Czy

możemy zatem opuścić czternasty wiek i przenieść się w czasie?

Jedna ze studentek uniosła rękę.

– Jeszcze pod koniec czternastego wieku ciało Nepomucena zostało

przeniesione do Katedry Świętego Wita. W tysiąc trzysta

dziewięćdziesiątym szóstym roku.

Ktoś głośno kichnął.

– Na zdrowie! – zareagował adiunkt.

Šindelář znów wykonał swój ulubiony gest – z radością zatarł ręce.

– Towarzyszki i towarzysze, Jan Nepomucen został uznany za świętego

w wyniku serii pomyłek i kłamstw, o tym już wiemy. Bądźmy konkretni


i przyjrzyjmy się pomyłkom z piętnastego wieku.

Rozpoczęła studentka siedząca przy oknie:

– W piętnastym wieku Pavel Žídek w swoim dziele Správovna [Jak

władać państwem] wspomniał, że Nepomucen był spowiednikiem królowej.

Tylko że my wiemy, że nie jest to prawdą.

– Wspaniale, towarzyszko! – ucieszył się z tej odpowiedzi adiunkt. –

Ten moment jest bardzo istotny dla narodzin kultu. Możemy zatrzymać się

na chwilę przy Pavle Žídku, żebyśmy wytłumaczyli powód, dla którego to

napisał. W średniowieczu obowiązywała zasada: nomen est omen. To

znaczy nazwisko człowieka jest jego znakiem. Nazwiska we właściwym

znaczeniu tego słowa jeszcze nie istniały. Przydomek Nepomucen oznacza

osobę pochodzącą z Nepomuku. Czy też z Pomuku. Przydomek Žídek,

który w dwudziestym wieku brzmi dla nas jak zwyczajne czeskie nazwisko,

oznaczał w średniowieczu, że ten człowiek był Żydem. Pavel Žídek

konwertował na chrześcijaństwo podczas studiów. Przypomnijmy sobie

znowu, że to było średniowiecze, okres pogromów antyżydowskich oraz

antysemityzmu inkwizycji, choć ten w najbardziej drastycznej postaci

objawił się w czternastym i piętnastym wieku w Hiszpanii, daleko od

Królestwa Czeskiego. Tak czy owak, jeśli taki Žídek nie chciał mieć

problemów, to musiał być superkatolikiem, bardziej papieskim od papieża.

Dlatego jego dzieło możemy uważać za nadzwyczaj nieobiektywne.

Rozumiemy się, prawda? Przejdźmy zatem do połowy piętnastego wieku,

koleżanki i koledzy!

Jako pierwszy zgłosił się wiceprzewodniczący związku i przeczytał ze

swoich notatek:

– W tysiąc pięćset czterdziestym pierwszym roku ukazała się Kronika

česká Václava Hájka. Hájek wymyślił sobie dwóch Nepomucenów. Obu

podobno kazał stracić król, jednego w tysiąc trzysta osiemdziesiątym


trzecim roku, a drugiego w tysiąc trzysta dziewięćdziesiątym trzecim roku.

Jeden był prawdziwy, ten wikariusz, o którym tu ciągle rozmawiamy,

a drugi był wymyślonym spowiednikiem. Hájek posługiwał się też tymi

dwoma różnymi nazwiskami, Johánek z Pomuku i Jan Nepomucen.

Šindelář się uśmiechał.

– Kolega wprawdzie powiedział to trochę anegdotycznie, ale istotny jest

fakt, że również późniejsze ogłoszenie Jana Nepomucena świętym, do

którego doszło w osiemnastym wieku, opierało się na błędach i kłamstwach

Hájka. Katoliccy kronikarze i historycy przepisywali bowiem te nieprawdy

w swoich kolejnych książkach. Zatem według nich w tysiąc trzysta

osiemdziesiątym trzecim roku z powodu zachowania tajemnicy spowiedzi

został utopiony pierwszy ksiądz, a dziesięć lat później za potwierdzenie

opata kladrubskiego został ukarany utopieniem drugi ksiądz. A za całą tę

przemoc jest podobno odpowiedzialny Wacław IV, z którego Kościół

uczynił wręcz masowego mordercę. Kronika Hájka była twardo potępiana

już przez czeskich działaczy oświeceniowych w osiemnastym wieku,

a potem też przez ojca czeskiego dziejopisarstwa Františka Palackiego.

Czyli najśmieszniejsze w całej legendzie o świętym Janie Nepomucenie jest

to, że nie wiemy, o której osobie właściwie mówią katolicy.

Towarzysz adiunkt rozejrzał się po sali. Z zadowoleniem kiwał przy

tym głową.

– Zanim jednak przejdziemy prosto do osiemnastego wieku, muszę

przypomnieć sytuację w Czechach – mówił dalej doktor Šindelář. –

Naturalnie wszyscy dobrze ją znacie, ale w tym kontekście odświeżmy

sobie pamięć! Co działo się w Królestwie Czeskim w pierwszej połowie

piętnastego wieku?

– Rewolucja husycka – zgłosiła się przewodnicząca SZM.


– Zgoda! Radykalni husyci wprawdzie zostali pokonani w bitwie pod

Lipanami w tysiąc czterysta trzydziestym czwartym roku, ale jaka była

pozycja Kościoła katolickiego w Czechach po rewolucji husyckiej?

– Bardzo osłabiona, Kościół był pozbawiony wiarygodności –

powiedział ktoś, bez wcześniejszego zgłoszenia.

– Wierni domagali się reform – zauważył ktoś inny.

A trzecia studentka dodała:

– Kościół zubożał, stracił wiele majątków w Czechach, ponieważ

husyci spalili i splądrowali kilkadziesiąt klasztorów.

– Zaprotestowałbym przeciwko słowu „splądrowali” – zwrócił uwagę

Šindelář. – Husyci po prostu walczyli z zakonami i Kościołem swoimi

metodami. Była to rewolucja jak się patrzy.

Tomáš i Martin wymienili ironiczne spojrzenia.

– Pozwolę już sobie w końcu przelecieć przez trzy wieki, koleżanki

i koledzy – mówił dalej Šindelář. – W piętnastym wieku husytyzm

zapoczątkował antykatolicki ruch, który później powoli i stopniowo

rozszerzył się na całą Europę. Jego bezpośrednim skutkiem była reformacja

i w ramach niej także czeskie powstanie stanowe. Kiedy?

Palec Šindelářa był wymierzony w Martina. Nadeszła ta chwila. Martin

niewielu rzeczy nie wiedział, ale teraz dokładne daty wypadły mu z głowy.

Nogą kopnął pod stołem Tánię, a ta szepnęła mu odpowiedź.

– W latach od tysiąc sześćset osiemnaście do tysiąc sześćset

dwadzieścia – powiedział Martin bojaźliwie, jakby nie był całkiem pewien.

Odpowiedź była poprawna, co wynikało z faktu, że Šindelář w żaden

sposób jej nie skomentował ani nie ocenił, ale kontynuował swój wykład.

– Powstanie stanowe było skierowane przeciwko Habsburgom, ale

naturalnie też przeciwko Kościołowi katolickiemu. W bitwie na Białej

Górze stany zostały wprawdzie pokonane, ale w żaden sposób nie


poprawiło to renomy Kościoła katolickiego wśród ludu. Przedstawiciele

Kościoła zdawali sobie sprawę, że trzeba mocniej oddziaływać

ideologicznie. Przypomnieć Czechom, że mają być posłusznymi wiernymi,

jakimi podobno byli też dawniej ich przodkowie. Na przykład w okresie

poprzedzającym rozpoczęcie działalności przez mistrza Jana Husa.

Niestety, w siedemnastym wieku na usługach kultu świętych byli nawet

nasi koledzy historycy, na przykład jezuita Bohuslav Balbín, który napisał

pracę Bohemia sancta. To właśnie on wydał jeszcze inne, samodzielne

dzieła o Nepomucenie, wszystkie w duchu kontrreformacji. Uczynił to

w celu ukrycia naturalnie istniejącego szacunku wobec autentycznej postaci

historycznej, prawdziwego męczennika narodu czeskiego Jana Husa. I tak

na przełomie siedemnastego i osiemnastego wieku ideologowie katoliccy

wpadli na pomysł, że sfabrykują nowego czeskiego świętego. Za tym

dążeniem stali naturalnie przede wszystkim jezuici z Niemiec i Austrii.

Wydawało się im, że do wykorzystania nadawałby się właśnie Jan

Nepomucen. Zapewne dlatego, że wśród pospolitego ludu mówiono o nim

różne historyjki i bajki.

– Właśnie przyznał, że szacunek dla Nepomucena był żywy także

w trzysta lat po jego śmierci – zwrócił uwagę Tomáš.

– Kto dla rozweselenia opowie nam jedną z tych historyjek? – Šindelář

zacierał dłonie.

Podniosło się kilka rąk, wykładowca mógł wybierać.

– Podobno raz zdarzyło się, że królewski kucharz źle upiekł koguta. To

tak rozgniewało Wacława IV, że za karę kazał natychmiast upiec na rożnie

tego kucharza. Dworzanie byli przerażeni, ale bali się zaprotestować. Tylko

Jan Nepomucen głośno skrytykował króla i trafił za to prosto do

więzienia – opowiadał wesoło pierwszy student.


– Ja czytałam tę samą historię, ale z pieczonym królikiem – śmiała się

inna dziewczyna.

– No widzicie. – Adiunkt rozłożył ramiona. – Nawet nie potrafili

uzgodnić wspólnego kłamstwa.

– Ja też coś czytałam. – Przewodnicząca SZM podniosła rękę. –

Podobno gdy przenoszono Nepomucena do nowego grobu w Katedrze

Świętego Wita, wykopano złoty skarb. Nepomucen podziękował im w ten

sposób.

– I jednocześnie Kościół nas przekonuje, że Nepomucen był ascetą –

skomentował towarzysz adiunkt. – Ascetą, który bardzo dobrze zna wartość

i siłę dukacików.

Zgłosiła się kolejna studentka.

– Latem tysiąc trzysta dziewięćdziesiątego trzeciego roku podobno

dotknęła Czechy wielka susza. Wełtawę można było przejść w bród, a woda

w niej była całkiem zielona. Miała to być kara boża za utopienie

Nepomucena.

– Tu chciałbym się zatrzymać. – Towarzysz Šindelář podniósł palec

wskazujący. – Dziś już bowiem mówiliśmy o tym, że w marcu i kwietniu

tysiąc trzysta dziewięćdziesiątego trzeciego roku w Wełtawie był niski stan

wody i dlatego ciało Nepomucena przepłynęło po miesiącu zaledwie

kilkaset metrów. Był to po prostu suchy rok, wiosną i latem woda aż

zzieleniała. Widzicie, towarzyszki i towarzysze, dobry historyk musi

posiadać umiejętność wyciągania takich informacji, które są zgodne

z obiektywnymi faktami historycznymi, nawet z legendy ludowej. A teraz

znowu będziemy rozmawiać poważnie. Jakie czynności administracyjne ze

strony Kościoła i Habsburgów poprzedzały na przełomie siedemnastego

i osiemnastego wieku beatyfikację Jana Nepomucena?

Zgłosił się student pod oknem.


– W przygotowania do beatyfikacji włączył się sam cesarz Leopold.

Zadanie zebrania materiałów na temat kultu Nepomucena otrzymał od

władcy arcybiskup praski Jan Breuner.

– Josef – poprawił studenta Šindelář, uśmiechając się pobłażliwie. –

Nazywał się Josef Breuner. Pomyliły się wam imiona, ponieważ oba

zaczynają się na „jot”.

Klára sprawdziła odpowiednią informację w swoich notatkach

i wskazała na nią palcem Tomášowi. Widniało tam: „Jan Josef Breuner –

arcyb. pras.”.

– Później zebrał te materiały i przekazał je do Rzymu kolejny

arcybiskup praski Ferdinand Khünburg – mówił dalej student.

– Franciszek Khünburg – poprawił adiunkt po raz kolejny. – Franciszek

i Ferdynand to też są podobne imiona.

„Franciszek Ferdynand Khünburg” – wskazała nazwisko w zeszycie

Klára.

– A teraz pójdźmy otworzyć grób. – Adiunkt wybałuszył oczy i uniósł

konspiracyjnie brwi. – Kiedy to było? I co podobno się wtedy zdarzyło?

Znów uniosło się kilka rąk. Makabryczne i straszne tematy zapewne

cieszyły się większą uwagą studentów niż suche fakty historyczne.

– Grób Nepomucena otwarto w tysiąc siedemset dziewiętnastym roku –

zaczęła studentka. – Znaleziono tam szkielet. Gdy jednak podniesiono

czaszkę, wypadł z niej kawałek jakiejś tkanki… jakiegoś mięsa. Obecni

przy tym pomyśleli, że jest to cudowny milczący język.

– A wy co o tym myślicie? – zaskoczył dziewczynę doktor Šindelář.

– Nie wiem. Jaki inny kawałek mięsa mamy w głowie oprócz języka? –

wahała się.
– Zagłosujmy! – uśmiechnął się Šindelář. – Niech ten, kto myśli, że

w czaszce Nepomucena zachował się język, podniesie rękę.

Adiunkt rozglądał się po sali. Nikt nie uniósł ręki.

– A wy, nie uważacie, że to był język? – spytał Šindelář Martina.

– Nie, to był mózg – odparł spokojnie Martin.

– A skąd to wiecie? – zdziwił się adiunkt.

– Nie wiem. Tylko tak myślę. – Martin wzruszył ramionami.

– A wy? – spytał Šindelář Tánię.

– Też myślę, że to był mózg.

Šindelář w milczeniu wskazał na Tomáša.

– Mózg. – Tomáš pokiwał głową.

Palec asystenta skierował się w końcu na Klárę.

– Wy też jesteście w zmowie?

– Myślę tak samo. Na szczęście wkrótce zostaną opublikowane

rezultaty najnowszych badań antropologicznych, więc już nie będziemy

musieli zgadywać – nie dała za wygraną Klára.

– Naturalnie – rzucił sucho towarzysz Šindelář. – Ja osobiście

przypuszczam, że w złotej skrytce nie będzie żadnej relikwii. Żadnego

języka, a już na pewno nie kawałek mózgu! Tylko jakiś całkiem inny

przedmiot, który podrzucono tam przed wiekami. Zobaczymy. Muszę

zatelefonować do swojego dobrego znajomego z Muzeum Narodowego,

być może już niedługo będę mógł wam powiedzieć coś więcej.

Tomáš i Táňa pomyśleli w tej chwili dokładnie o tym samym – muszą

być szybsi od adiunkta. To znaczy trzeba się spieszyć, przepisać i gdzieś

opublikować wywiad z Jeanem-Markiem albo zaprosić go na seminarium.

– Najważniejsze dla narodzin kultu jest to, co wydarzyło się w tysiąc

siedemset dwudziestym pierwszym roku – powiedział Šindelář i rozejrzał


się badawczo po sali wykładowej.

Wiceprzewodniczący SZM uniósł rękę.

– W tysiąc siedemset dwudziestym pierwszym roku papież Innocenty

XIII ogłosił Nepomucena błogosławionym. W związku z tym chciałbym

spytać, jaka jest różnica między błogosławionym a świętym. Nie znalazłem

tego w żadnej encyklopedii.

– Kto nam wyjaśni różnicę między błogosławionym a świętym? –

spytał Šindelář.

Tomáš nie zgłosiłby się pod żadnym pozorem. Dokładnie przed tego

rodzaju pytaniami ostrzegali go rodzice. To jest metoda, za pomocą której

szpicel ustroju ateistycznego wykrywa wierzących studentów. Natomiast

Klára z całą pewnością nie została w domu przeszkolona tak jak Tomáš,

ponieważ od razu podniosła rękę.

– Beatyfikacja to uznanie przez Kościół jakiejś osoby za błogosławioną.

To oznacza, że po śmierci trafiła ona do nieba, ponieważ wiodła życie pełne

cnót, to znaczy przynajmniej stąd, z ziemi, tak się wydaje z perspektywy

czasu.

Kilkoro studentów się roześmiało, Klára tłumaczyła dalej:

– Wierni mogą zwracać się do błogosławionego jako do pośrednika

między nimi a Bogiem. A rezultatem może być jakiś cud. Wyższy stopień

stanowi kanonizacja, czyli uznanie człowieka za świętego. Do tego jest

potrzebne, żeby do tego cudu rzeczywiście już doszło.

– Poczekajcie – powstrzymał Šindelář monolog Kláry. – Co macie na

myśli, mówiąc, że rzeczywiście doszło do cudu?

– Mam na myśli to, jak przestudiowaliśmy problematykę w przypadku

Nepomucena. W tysiąc siedemset dwudziestym pierwszym roku został on

błogosławionym. Potem Kościół zbadał kilka wydarzeń i orzekł, że miały


miejsce cuda, do których doszło za wstawiennictwem Jana Nepomucena,

czyli w tym czasie już błogosławionego Nepomucena.

– I wy osobiście wierzycie, że do tych cudów doszło?

Ku zaskoczeniu swoich przyjaciół, pozostałych studentów i zapewne też

wykładowcy Klára zachowała spokój, jakby przygotowała się już wcześniej

do odpowiedzi także na to pytanie.

– Oceniam te kwestie jako historyczka. – Klára zajrzała do notatek. –

Dla mnie jest faktem, że komisja kongregacyjna w tysiąc siedemset

dwudziestym dziewiątym roku uznała, że dziewczynka Rozália Hodánková

ze Strakonic wpadła do wody, ponieważ lód się pod nią załamał,

przebywała w niej przez kilka godzin, ale przeżyła, dzięki temu, że objawił

jej się Jan Nepomucen i powiedział, że dziewczyna się nie utopi. Nie

oceniam, czy naprawdę się uratowała.

– Ale pytam właśnie o to, czy wy osobiście wierzycie, że dziewczynka

Rozália Hodánková ze Strakonic wpadła do lodowatej wody, przebywała

w niej przez kilka godzin, ale potem przypłynął gdzieś z nieba Jan

Nepomucen i ją uratował.

– Już odpowiedziałam. Patrzę na te rzeczy jak na zapisane fakty

historyczne – odpowiedziała niezachwianie Klára. – Jeśli nie będziemy

rozmawiać o historii jak historycy, ale zaczniemy jak zwykli ludzie mówić

o cudach, to mogę dodać, że w moim życiu nie doszło do żadnego cudu,

i nie wiem nic o tym, żeby jakiś się zdarzył w życiu moich bliskich.

Šindelářa, naturalnie, taka odpowiedź nie mogła zadowolić.

– Czyli dopuszczacie myśl, że w przyszłości w waszym życiu może

zdarzyć się cud?

– Ale czy to będzie cud, musiałaby ocenić jakaś komisja kongregacyjna,

nasza koleżanka nie jest w tej kwestii, według Watykanu, kompetentna! –

krzyknął wesoło Martin i udało mu się rozśmieszyć resztę grupy.


– Faktem historycznym jest, że dwudziestego marca tysiąc siedemset

dwudziestego dziewiątego roku Jan Nepomucen został kanonizowany. Od

tej pory Kościół katolicki oficjalnie nazywa go świętym. My jako historycy

nie musimy go tak nazywać – zakończyła Klára i demonstracyjnie

zamknęła zeszyt.

Towarzysz Šindelář też zdał sobie sprawę, że po tym intermezzo

przesłuchanie studentki należącej do problematycznej grupy zostało

zakończone. Spojrzał na zegarek.

– Czas ucieka – westchnął Šindelář. – To na zakończenie zróbmy

jeszcze jeden spory skok w czasie. Przenieśmy się o kolejnych dwieście lat.

Zakończyła się pierwsza wojna światowa i rozpadła monarchia habsburska.

Co u nas stało się z kultem habsburskiego świętego Jana Nepomucena?

– Po powstaniu Republiki Czechosłowackiej zostało obalonych wiele

pomników i innych pamiątek związanych z Nepomucenem – powiedziała

wywołana dziewczyna.

– Wspaniale! – pochwalił niszczenie pomników towarzysz adiunkt. –

W ten sposób lud wyraził, co myśli o tym importowanym z zagranicy

świętym. A właściwie co myśli o całym kulcie świętych, a nawet o całym

Kościele katolickim. Zajęcia zakończę cytatem z książki Jana Herbena. Rok

wydania tysiąc osiemset dziewięćdziesiąty trzeci.

Adiunkt wziął ze stołu książkę i otworzył ją w miejscu, w którym miał

włożony kawałek gazety.

– „Obowiązkiem Kościoła katolickiego w Czechach jest teraz wyrwać

z czeskiej historii paskudną kartę kanonizacji wymyślonej osoby.

Obowiązkiem hierarchii jest wznowienie postępowania w Rzymie,

zrewidowanie fałszywych dokumentów i spowodowanie wykreślenia

z wykazu świętych osoby, która nie żyła”.


Towarzysz Šindelář rozejrzał się z uśmiechem po sali.

– Przypominam, że w przyszły poniedziałek widzimy się o dziewiątej

w auli! – żegnał się adiunkt.

Klára dokładnie w tym momencie głośno kichnęła i wychodzący

Šindelář spojrzał na nią krzywo.

– To płaszcz ojca. On jest żołnierzem zawodowym – powiedziała

poważnie Táňa, gdy już byli na korytarzu.

Klára i Martin spojrzeli na nią zaskoczeni. Tomáš udawał, że nie

usłyszał jej słów.

– Przeniesiono go do Pragi, to pewnie ma dość wysoką funkcję. Może

nawet chodzić do pracy w cywilu – mówiła dalej Táňa.

– Może jest tajnym żołnierzem – udawał zamyślenie Martin. – Tak jak

są tajni policjanci, może są też tajni wojskowi. Tylko się o nich nie mówi,

bo są naprawdę tajni. A może on jest nawet partyzantem?

Z tego musiała się zaśmiać nawet poważna Táňa.

– A gdzie tam – próbował to wytłumaczyć na poważnie Tomáš. –

Pewnie ma mundur odłożony w koszarach i każdego ranka przebiera się

w biurze. Robiłbym tak samo.

– Ja nie, ja nie byłbym żołnierzem – zareagował Martin.

– Ja też nie – westchnęła Táňa.

Młody wąsaty mężczyzna w prochowcu kręcił się pod salą już na trzy

kwadranse przed planowaną godziną zakończenia seminarium z historii

Czechosłowacji I. Spieszył się tam prosto z dziekanatu. Nie chciał

ryzykować, że prowadzący zakończy wcześniej zajęcia i studenci się

rozejdą. Potrzebował jednoznacznie stwierdzić, czy obserwowane osoby są

naprawdę studentami pierwszego roku historii na wydziale


humanistycznym, czy też chodzi tu o jakichś przebiegłych klerykalnych

kontrrewolucjonistów, którzy celowo przedstawili się obcokrajowcowi

z kraju dewizowego pod legendą, a konkretnie pod fałszywą tożsamością.

Gdyby teraz nie wyszli z sali, nie pozostawałoby mu nic innego, tylko

czekać, aż znów się odezwą do Francuza w Muzeum Narodowym.

Śledztwo znalazłoby się w martwym punkcie. Gdyby jednak nie

skontaktowali się już z tym cudzoziemcem, to wąsaty mężczyzna

w prochowcu miałby problem, by wytłumaczyć naczelnikowi wydziału, co

właściwie robił całymi tygodniami.

Wąsaty mężczyzna najpierw spieszył się do sali, potem w wilgotnym

płaszczu i przemoczonych butach musiał tam przestępować z nogi na nogę

i bezczynnie czekać. Miał tylko nadzieję, że w tym deszczu nie zamókł mu

aparat fotograficzny. Wydawało mu się, że przemoczone ma już wszystko –

nogi, ramiona, kark i plecy. Mokre od środka i od zewnątrz. Wysmarkał się

głośno.

Znowu zapatrzył się na czytaną stronę sportową w gazecie. Hokeistom

z jego rodzinnego miasta w dalszym ciągu się nie wiodło. SONP Kladno

przegrało u siebie z Pardubicami 3 : 4, a na dodatek podczas gry

w przewadze strzelili sobie samobója. Spadli zatem na przedostatnie

miejsce w tabeli, za nimi był już tylko bratysławski Slovan. Wąsaty

mężczyzna przez chwilę przeglądał gazetę. Aż cztery strony

w poniedziałkowym wydaniu dziennika „Rudé Právo” zajmowało

sprawozdanie wygłoszone przez towarzysza Vasila Biľaka podczas

posiedzenia Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Czechosłowacji.

Wąsaty mężczyzna najpierw uważnie wertował gazetę i sprawdzał, czy

sprawozdanie jest naprawdę aż tak obszerne. Większego artykułu w gazecie

nigdy jeszcze nie widział. Potem dotarło do niego, że towarzysz Biľak

musiał to wszystko odczytać na głos. Wąsatego mężczyznę ogarnął szczery


podziw, przecież on, nawet gdyby był zdrowy, zacząłby chrypieć już

w połowie pierwszej strony, a ten członek prezydium był w stanie wygłosić

cztery. Ile takie przemówienie mogło właściwie trwać? Półtorej godziny?

Może dwie? Po takich praktycznych kwestiach i rozważaniach wąsaty

mężczyzna pogrążył się w lekturze.

„Partia pokonała prawicę także w sferze ideologicznej i odnowiła oraz

umocniła w świadomości ludzi podstawowe wartości socjalistyczne.

Zwycięstwo partii jest dowodem siły, prawdziwości oraz atrakcyjności

teorii marksistowsko-leninowskiej” – przeczytał wąsaty mężczyzna.

Pomyślał, że gdyby słowa towarzysza Biľaka dotyczyły bez wyjątku

wszystkich obywateli socjalistycznej ojczyzny, to mogliby zlikwidować

cały Zarząd II, zwolnić jego i kolegów albo przenieść go do innej pracy

w gospodarce narodowej, gdzie nie mókłby podczas realizacji zadań. Tylko

że tak, niestety, nie jest. Przecież tuż za drzwiami tej sali wykładowej

siedziało dwoje lub więcej młodych ludzi, którzy nie zaakceptowali

wartości socjalistycznych, a teoria marksistowsko-leninowska nie jest dla

nich atrakcyjna. Wąsaty mężczyzna nie rozwijał już jednak swoich

rozważań, które w ostatecznym rezultacie mogłyby przerodzić się wręcz

w kwestionowanie słów towarzysza Biľaka, i kontynuował lekturę. Kilka

minut później wąsaty mężczyzna był już spokojny, ponieważ towarzysz

Biľak ostrzegał przed samozadowoleniem, w dalszym ciągu głównym

zadaniem partii jest walka z prawicowym oportunizmem i doprowadzenie

do jego klęski ideologicznej. Wówczas otworzyły się drzwi, pod którymi

stał wąsaty mężczyzna. Całe szczęście, ucieszył się, gdy obie wrogie

osoby – chłopak i dziewczyna – wyszły z sali. Na korytarzu było dość

głośno, wąsaty mężczyzna mógł trzymać się blisko nich. Dosłyszał nawet,

że rozmawiają o tajnych policjantach.


Praska kanalizacja nie była już w stanie absorbować nadmiaru wody. Na

ulicach tworzyła się zbita warstwa, która nie znikała, choć wydrążyła

cienkie kanaliki, którymi woda spływała do otworów na wpół zapchanych

kanałów. Gdzieniegdzie tworzyły się wiry, ale wydawało się, że

deszczówka nie znika pod ziemią. Na obniżeniach terenu to nie były kałuże,

ale małe jeziorka, których głębokość stopniowo rosła.

Czwórka studentów szła tylko na stołówkę, ale nawet ta krótka trasa

w ulewie wystarczyła, by Klára i Tomáš znów przemokli w tych miejscach,

które podczas zajęć trochę przeschły. Táňa i Martin byli susi, oboje chronił

ekwipunek Czechosłowackiej Armii Ludowej.

– I ciągle pada – westchnęła Klára.

– And it’s a hard, and it’s a hard, it’s a hard – zaczął śpiewać Martin.

– And it’s a hard rain’s a-gonna fall – dołączył bluesowo zachrypnięty

głos Tomáša.

– Wyobraź sobie, że ta piosenka ma już dziesięć lat – powiedział

Martin.

– Ile? To niemożliwe! – powątpiewał Tomáš.

– Jest wiele piosenek o deszczu – zastanowił się Martin. – Hendrix też

ma Still Rainin’.

– Still Rainin’, Still Dreamin’ – podał cały tytuł Tomáš, zadowolony, że

może poprawić takiego znawcę, jakim był jego kolega. – Perfekcyjna

gitarowa psychodelia.

Potem Táňa też ucieszyła Tomáša swoją znajomością muzyki.

– The Doors, Riders On The Storm, to też jest taka psychodelia, nie?

– Genialny utwór – potwierdził Martin, poruszając palcami po

wyimaginowanych klawiszach, po czym nie odpuścił sobie drobnej

parafrazy Šindelářa: – Táňa jest wybitnym specjalistą od kuriozalnego

tematu deszczu w bigbicie.


Z jadłospisu wynikało, że dziś są ziemniaki na kwaśno z jajkiem sadzonym.

To była relatywnie dobra wiadomość, ponieważ w poniedziałki często

bywały słodkie dania mączne, na przykład okropna legumina.

– W tym roku były już przymrozki? – spytał Martin po pierwszych

kęsach.

– Jeszcze nie – odparła Táňa. – Czemu pytasz?

– Bo te ziemniaki są słodkie, jak gdyby były przemarznięte.

– Może w piwnicy znaleźli jakieś z zeszłego roku – rzucił Tomáš.

– Jak wino, im starsze, tym lepsze – ciągnął Martin.

– Ciekawe, że wam się to wydaje słodkie – polemizowała Klára,

wyciągając już trzeci liść laurowy. – Według mnie ten sos jest zbyt kwaśny.

– Wlało im się za dużo octu – potwierdziła Táňa. – Dziś mamy pikantne

słodkie ziemniaki na ekstrakwaśno.

Tomáš na znak zgody głośno kichnął.

– Przeziębiłeś się – stwierdziła Táňa.

– Potrzebujesz cytryny, jeśli przypadkiem gdzieś ją zdobędziesz, miodu

do herbaty z dzikiej róży, czosnek i cebulę – wyliczał Martin.

– I będę śmierdział jak niespłukany kibel – zachrypiał z pełnym nosem

Tomáš.

– Weźmiesz sobie hašlerkę. Na smród i zapalenie gardła. Bardzo dobry

jest też imbir i anyż – dodała Klára, po czym też kichnęła.

Wyciągnęła z torby rolkę hašlerek i położyła ją na środku stołu.

– A co to jest ten imbir i anyż? – zainteresowała się Táňa.

– Czasem sprzedają takie małe woreczki. Przyprawa do piernika. Jest

w tym zmielony imbir i anyż. Dobrze jest zmieszać to z miodem – objaśniła

Klára.
– Ale najlepiej zalać miodem plasterki cebuli – podał też swój przepis

Martin. – Trzymać pół dnia, aż powstanie gęsty roztwór. Eliksir życia. I do

tego, naturalnie, przez pół dnia należy ssać czosnek. Nikogo nie zarazisz,

bo ludzie nie będą się do ciebie zbliżać. O ile nie masz kogoś, z kim chcecie

sobie nawzajem śmierdzieć.

Tomáš odłożył sztućce i sięgnął po hašlerki Kláry.

Wąsaty mężczyzna w prochowcu im zazdrościł. Nie miał, naturalnie,

legitymacji studenckiej ani pracowniczej uprawniającej do korzystania ze

stołówki, więc został bez obiadu. Najpierw się zastanawiał, czy nie skoczyć

do najbliższego spożywczego, by kupić chociaż bułkę z serkiem topionym,

ale gdy zobaczył, jak małe porcje dostają studenci, zaczął się obawiać, że

nie zdąży wrócić, zanim skończą. Nie mógł ich znowu stracić. W związku

z tym głodny poniewierał się pod stołówką. Tarł sobie dłonie i przytupywał

nogami w przemoczonych półbutach, by dzięki takim drobnym ruchom

choć trochę się ogrzać. Wskutek niedogodności fizycznych stopniowo

mijało mu zadowolenie z tego, że robi postępy w śledztwie, a zamiast niego

pojawiała się instynktowna zwierzęca nienawiść wobec wrogich osób.

Zrobił dwa rozmazane zdjęcia.

Gdy czwórka studentów wyszła ze stołówki, wąsaty mężczyzna szedł za

nimi niezgrabnie z poczuciem głębokiej nienawiści klasowej wobec

burżujów, którzy zjedli w ciepełku obiad, podczas gdy on, proletariusz,

marzł na dworze. Wąsaty mężczyzna nie był tu jednak niepotrzebnie. Nie

marzł bez przyczyny, nie wałęsał się i nie tułał ot tak, ale realizował ważne

zadanie. Zajmował się wykrywaniem niebezpiecznej grupy, która dążyła do

rozwijania aktywności wśród młodzieży akademickiej w celu propagowania

poglądów religijnych i zapewne też różnych nielegalnych druków. Z tego

powodu kontaktowali się też z obywatelem francuskim, który miał tajne

informacje na temat ekshumacji ważnego proboszcza. Wąsaty mężczyzna


wykonywał istotną misję, obowiązki wobec państwa, partii komunistycznej,

ludu pracującego, młodzieży, która zasłuży sobie na pokojową przyszłość.

Nawet jeśli się przeziębi, nie stanie się to na próżno.

Wykładowczyni przedmiotu Historia międzynarodowego ruchu

robotniczego i Komunistycznej Partii Czechosłowacji rozpoczęła zajęcia

w ostatni poniedziałek października od tego, że mimo paskudnej pogody

muszą się one odbyć, ponieważ jest całkiem możliwe, że w następnym

tygodniu tuż po publicznej ogólnowydziałowej naradzie partyjnej zostanie

operatywnie zwołane posiedzenie oceniające wszystkich pracowników

Instytutu Marksizmu-Leninizmu. By studenci nie czekali na nią

niepotrzebnie, wykładowczyni na wszelki wypadek odwołała następne

zajęcia. Potem wyciągnęła z dederonowej torby parasol i rozłożyła go, by

chociaż trochę wysechł. Wykładowczyni się poskarżyła, że najgorsza przy

takiej pogodzie nie jest ulewa, ale wichura, która nie pozwala na

korzystanie z parasoli. Ona miała swój rozłożony tylko przez chwilę, a już

wiatr go połamał. Na szczęście jej mąż jest złotą rączką i umie naprawiać

takie drobiazgi.

Tematem wykładu był ruch narodowo-wyzwoleńczy i rozpad systemu

kolonialnego. W pierwszym rzędzie wykładowczyni zwróciła uwagę, że

ruch narodowowyzwoleńczy w krajach rozwijających się jest naturalnym

sojusznikiem ruchu komunistycznego, w związku z czym państwa obozu

socjalistycznego zawsze go wspierały. Dlatego w Czechosłowacji studiują

Afrykanie i Wietnamczycy, tłumaczyła wykładowczyni. Chociaż

w przeszłości największe kolonie miały Wielka Brytania i Francja, to

paradoksalnie największymi terytoriami w 1972 roku rządzi jeszcze ciągle

Portugalia – są to Portugalska Afryka Zachodnia, która po obaleniu jarzma

kolonialnego, a jest to historyczna konieczność, będzie nosić nazwę


Angola, oraz Portugalska Afryka Wschodnia, która zmieni nazwę na

Mozambik. Kolejne kolonie portugalskie to Gwinea Bissau w Afryce

Zachodniej, Timor Wschodni oraz Makau na wybrzeżu chińskim.

Wykładowczyni westchnęła, że w Portugalii ciągle sprawuje rządy

niedemokratyczny konserwatywny rząd nawiązujący do

półfaszystowskiego reżimu Salazara, w związku z czym narody

w koloniach czeka jeszcze długi i krwawy bój. Armia portugalska nie

będzie się wahała, by znów zastosować broń chemiczną, jak to niedawno

miało miejsce w Angoli.

Wykładowczyni poprosiła studentów, by wymienili inne terytoria, które

pozostały koloniami. Jeden ze studentów przypomniał sobie Hongkong,

a siedząca obok niego dziewczyna dodała Afrykę Południowo-Zachodnią.

Wykładowczyni ją pochwaliła, ponieważ Afryka Południowo-Zachodnia

stanowi przykład szczególnie godny politowania, mianowicie znajduje się

pod jarzmem rasistowskiej Republiki Południowej Afryki, jeszcze gorszej

od Portugalii. Martin powiedział, że Grenlandia to też jest kolonia duńska.

Wykładowczyni musiała się z tym zgodzić, ale wytłumaczyła, że to jest

jednak inny przykład, ponieważ żyje tam tylko kilkadziesiąt tysięcy

tubylców, teraz nie może sobie przypomnieć, jak nazywa się ta narodowość,

ale jest ich zbyt mało, by mógł się tam rozwinąć ruch

narodowowyzwoleńczy.

Wykładowczyni przypomniała, że całkiem odrębny typ walki

narodowowyzwoleńczej stanowi wojna wietnamskich patriotów przeciwko

amerykańskim agresorom oraz ich południowowietnamskim kolaborantom.

Tam łączy się wojna przeciwko okupantom z wojną domową narodu

wietnamskiego między siłami postępu a reakcją. Wyraziła szczere

przekonanie, że towarzysze wietnamscy doprowadzą niedługo swoją walkę


do zwycięskiego końca. Tomáš szepnął do Martina, że w tym jedynym

przypadku również on jest przeciwko Amerykanom. Martin się zgodził, ale

powiedział, że jemu bardzo przeszkadzają też ci towarzysze z Wietnamu

Północnego, więc w sumie jest przeciwko obu stronom.

Następnie wykładowczyni spytała, co studenci myślą o sytuacji

Palestyńczyków, którzy są, tak przy okazji, bardzo kulturalnym narodem

i mają wspaniałą poezję. Tomáš zamierzał zareagować, ale w końcu tylko

kichnął i wysmarkał nos, zatem nikt nie odpowiedział. Wykładowczyni

objaśniła, że Izrael okupuje terytoria, na których powinna się znajdować

republika palestyńska, czyli te tereny znajdują się de facto pod panowaniem

kolonialnym. Na szczęście na świecie zaczyna się o Palestyńczykach

mówić coraz więcej. Martin spytał, czy zatem palestyńska organizacja

terrorystyczna Czarny Wrzesień, która zamordowała jedenastu sportowców

podczas igrzysk olimpijskich, też należy do postępowego ruchu

narodowowyzwoleńczego. Wykładowczyni odparła, że tak sformułowane

pytanie jest niemarksistowskie. Naród palestyński dąży do wywalczenia na

własnym terytorium niepodległego państwa, ale Izrael nie pozwala mu na to

wszelkimi sposobami. Martin powiedział, że według niego Palestyńczycy

powinni więc walczyć z armią izraelską. Wykładowczyni wytłumaczyła, że

Stany Zjednoczone Ameryki dostarczają okupantom izraelskim

najnowocześniejsze uzbrojenie i bezpośrednia walka zbrojna Organizacji

Wyzwolenia Palestyny przeciwko nim nie ma żadnego sensu. I właśnie to

prowadzi do terroryzmu. Być może jest to zarodek nowej metody walki

narodowowyzwoleńczej, która sprawdzi się też w innych krajach. Świat się

zmienia. Na obecnym etapie imperializmu bardzo istotną rolę w życiu

społeczeństwa odgrywają środki masowego przekazu i właśnie je

Palestyńczycy znakomicie wykorzystali w swojej akcji. Ich walka stała się

tematem numer jeden na świecie. Naturalnie ZSRR i CSRS nie zgadzają się
na mordowanie sportowców, ale nie musiałoby do tego dojść, gdyby Izrael

zrezygnował ze swoich imperialistycznych planów. Wykładowczyni

zastanowiła się nad swoimi słowami i poprawiła, że Izrael, oczywiście,

możemy traktować jako mocarstwo imperialistyczne tylko w kontekście

regionalnym, w porównaniu z Jordanią czy Libanem. Podsumowała, że

beznadziejna sytuacja wiedzie bojowników palestyńskich do takich

kontrowersyjnych i beznadziejnych akcji. Wykładowczyni natychmiast

jednak podkreśliła, że nie wszystkie takie akcje muszą być stracone.

Studenci zapewne dowiedzieli się z dziennika telewizyjnego lub prasy, że

właśnie wczoraj rano został porwany zachodnioniemiecki samolot lecący

z Damaszku do Frankfurtu nad Menem. Porwali go członkowie

wspomnianej organizacji Czarny Wrzesień i w zamian za zwolnienie

zakładników domagali się wypuszczenia z więzienia w Niemczech właśnie

tych Palestyńczyków, których zatrzymano podczas ataku na igrzyskach.

Porwany samolot wylądował awaryjnie w Zagrzebiu. Władze

zachodnioniemieckie negocjowały, ale w końcu ustąpiły. Trzech więźniów

palestyńskich przewieziono do Zagrzebia, po czym wsiedli oni na pokład,

dołączając do swoich współbojowników, którzy nadal przetrzymywali

podróżnych. Samolot udał się w kierunku Libii. Tam partyzanci palestyńscy

wysiedli i samolot zachodnioniemiecki wraz z pasażerami odleciał do

Frankfurtu. Wykładowczyni zwróciła uwagę na fakt, że nikomu nawet włos

z głowy nie spadł, co świadczy o wysokim kredycie moralnym akcji

bojowych Palestyńczyków. Ten ich pokojowy gest docenił cały świat.

Martin nie mógł się powstrzymać i stwierdził, że tych trzech więźniów

Niemcy zachodni w ogóle nie powinni wypuszczać, to byli przecież

mordercy, którzy zastrzelili bezbronnych sportowców. Wykładowczyni

znów oponowała, że to nie byli przypadkowi sportowcy, ale izraelscy,

a Czarny Wrzesień przecież prowadzi wojnę z Izraelem. Powtórzyła, że ona


osobiście naturalnie nie popiera zastrzelenia olimpijczyków, ale, jak już

mówiła, należy postawić się na miejscu zdesperowanych i bezsilnych

Palestyńczyków, którzy są zmuszeni posuwać się do takich

problematycznych akcji. Dopiero wtedy się okazało, że wykładowczyni nie

wywołała dyskusji o Palestynie przypadkowo, ale miała ją zaplanowaną

i dobrze przygotowaną. Wyciągnęła z torebki jeden ze starszych

egzemplarzy „Rudego Práva” i przeczytała studentom część

przetłumaczonego artykułu, który w oryginale ukazał się w jakiejś innej

gazecie. Wykładowczyni podkreśliła nadzwyczaj istotny fakt,

a mianowicie, że jest to artykuł z dziennika wydawanego przez

Komunistyczną Partię Izraela, czyli żydowską partię komunistyczną. Po

czym nałożyła okulary i zaczęła czytać: „Należy jednak wziąć pod uwagę,

że podobne czyny mogą wypływać z atmosfery okupacji, ucisku

i ignorowania praw ludu palestyńskiego. Póki nie będzie pokoju, rozlew

krwi nie ustanie”.

Martin szepnął, że to znów typowa tautologia: póki nie będzie pokoju,

będzie się przelewać krew. Tomáš odparł na to, że „Rudé Právo” wprawdzie

opublikowało jakiś przekład jakiegoś artykułu, ale oni w żaden sposób nie

mogą zweryfikować, co naprawdę jest w oryginale. Chciał jeszcze coś

powiedzieć, ale w tej chwili najpierw go zaskoczyła, a potem kompletnie

przeraziła Táňa. Zgłosiła się i zwróciła uwagę, że jest całkiem możliwe, iż

ktoś podobnie ocenia również te dwa tegoroczne porwania samolotów

z Czechosłowacji. Przecież ci porywacze też mogą powiedzieć, że dokonali

tego kontrowersyjnego czynu w atmosferze okupacji i ucisku, przy czym

czuli się jak zdesperowani i bezsilni partyzanci. Táňa podkreśliła swoje

ostatnie słowo, ponieważ wcześniej wykładowczyni również określiła

palestyńskich terrorystów mianem partyzantów. Patetyczne określenie

„partyzant” było w CSRS związane z najbardziej rewolucyjnymi tradycjami


antyfaszystowskiego ruchu oporu i posłużenie się nim w innym kontekście

było zawsze wątpliwe, a nawet ryzykowne. Wykładowczyni spojrzała

nerwowo na zegarek i ze źle udawanym uśmiechem stwierdziła, że ta

koleżanka może mieć na swój sposób rację, ale tylko z pewnego punktu

widzenia. Jakiś prawicowy antykomunista na Zachodzie mógłby naprawdę

uważać czechosłowackich porywaczy, tych psychopatów, narkomanów

i morderców, za zdesperowanych i bezsilnych. Mogą o tym porozmawiać

na jakichś kolejnych zajęciach.

– Wątpię, by uświadomiona członkini związku mogła wypowiedzieć

takie zdanie – skarciła Tánię przewodnicząca SZM, gdy wychodziły z sali.

– Najgorsze jest to, że towarzyszka przewodnicząca ma rację – wytykał

po cichu Tomáš Táni. – Naprawdę było to bardzo nierozsądne z twojej

strony. Jedna rzecz to potępić terrorystę, który zastrzelił olimpijczyka,

a całkiem inna rzecz w ogóle zastanawiać się na zajęciach z MRR, czy

porwanie samolotu z CSRS to gest desperacji spowodowanej okupacją

radziecką, czy jak to określiłaś.

– Dobrze, dobrze – uspokajała kolegę Táňa. – Nie powiedziałam

przecież, że takie jest moje zdanie.

– Ale pozostało takie wrażenie. Nikt nie nagrywał na magnetofon, co

dokładnie powiedziałaś. Każdy będzie jednak pamiętał, że broniłaś czynu

porywaczy czechosłowackich samolotów – złościł się wciąż Tomáš.

– A towarzyszka przewodnicząca zaświadczy o tym w każdej chwili –

dodała Klára.

– Tylko że to nie jest pierwszy raz, gdy Táňička była tak

niewiarygodnie odważna. – Martin kiwał głową z zadowoleniem. – Być

może zastępuje Tomáša, który po przedostatnich zajęciach z MRR obiecał,

że już będzie siedział cicho. Czyli do tego swojego odważnego czynu


została sprowokowana przez pasywność swojego… Nie bądźcie tacy

przerażeni! Powiem wam aktualny dowcip, dobra?

Reszta grupy patrzyła na Martina w oczekiwaniu.

– Na linii Praga–Mariańskie Łaźnie wbiega do kabiny pilotów facet

z pistoletem. Krzyczy, by pilot natychmiast zmienił kurs na Mariańskie

Łaźnie. Pilot go uspokaja, że przecież właśnie tam lecą. Facet przykłada

pilotowi pistolet do głowy. Nakazuje, żeby siedział cicho i leciał na

Mariańskie Łaźnie. Gdy potem samolot rzeczywiście tam wylądował, pilot

spytał faceta, czemu to zrobił. Ten mu odpowiedział, że w tym roku już

trzeci raz leciał tą linią i oba wcześniejsze rejsy skończyły się

w Niemczech.

Przyjaciele się roześmieli.

– A wiecie o tym, że przed dwoma tygodniami izraelscy szpiedzy

znaleźli i zastrzelili w Rzymie jednego z przywódców tego Czarnego

Września? – wrócił do wcześniejszego tematu Tomáš. – Mówili to w Głosie

Ameryki.

– Izraelczycy ich wszystkich złapią – prorokował Martin. – Znaleźli

przecież Adolfa Eichmanna!

Mężczyzny w prochowcu nie było już pod salą. Przed rozpoczęciem zajęć

z przedmiotu Historia międzynarodowego ruchu robotniczego

i Komunistycznej Partii Czechosłowacji udało mu się zrobić kilka zdjęć

członków ugrupowania antypaństwowego – ich liczbę wstępnie powiększył

do czterech – zatem mógł już powrócić do swojego biura na ulicy

Bartolomějskiej. Zgodnie z planem zajęć pierwszego roku historii mógłby

kontynuować akcję obserwacyjną na przykład we wtorek rano. Wrogie

osoby Táňa i Tomáš nie poszły już w poniedziałek przepisywać rozmowy

z Francuzem, choć pierwotnie mieli to w planie. Tomáš nawet by chciał, ale


Táňa się nie ugięła i wysłała go do domu, by się położył i wykurował. Po

południu ulewa już osłabła, ale wiatr stał się silniejszy, więc wydawało się,

że było jeszcze zimniej.

Tego wieczoru, gdy usłyszał ze swojego pokoju sygnał dziennika

telewizyjnego, Tomáš usiadł wraz z ojcem przed telewizorem. Po

tradycyjnych nudnych materiałach (że kończy się ważna wizyta

przedstawiciela jednego bratniego kraju w innym bratnim kraju albo że na

polach ziemniaczanych panuje ożywiony ruch, a zbiory białego złota, czyli

buraka cukrowego, przebiegają pomyślnie, przecież w wielu spółdzielniach

mają już pod dachem ponad sto procent planowanych zbiorów), które

mieszały się z nieprzynoszącymi nadziei informacjami (o ślepej uliczce

w paryskich rozmowach pokojowych między Demokratyczną Republiką

Wietnamu a Stanami Zjednoczonymi, a także o kolejnym naruszeniu

rozejmu między Indiami a Pakistanem czy też między Jemeńską Republiką

Arabską a Ludowo-Demokratyczną Republiką Jemenu), widzowie

dowiedzieli się, że po dziewięciomiesięcznym leczeniu, kilku udanych

operacjach oraz wyczerpującej rehabilitacji powróciła w końcu

z Czechosłowacji do rodzinnej Jugosławii Vesna Vulovič. Spikerka

przypomniała, że ta stewardesa niewiarygodnym trafem przeżyła 26

stycznia katastrofę jugosłowiańskiego samolotu na trasie Sztokholm –

Belgrad. W luku bagażowym ustaszowscy terroryści umieścili ładunek

wybuchowy, który eksplodował na wysokości ponad 10 000 metrów,

maszyna rozerwała się na dwie części, a jej poszczególne elementy spadły

na terytorium Czechosłowacji. Vesna Vulovič doznała ciężkich obrażeń

wielu organów ciała, włącznie z czaszką i kręgosłupem. Teraz dziękowała

czechosłowackim lekarzom i pozostałemu personelowi medycznemu za

nadzwyczajną opiekę, a także ludzkie wsparcie.


– Przeżyć upadek z dziesięciu kilometrów to jest cud! – stwierdził

zdecydowanie pan Dobrotka. – Boży plan! Ta kobieta dokona jeszcze

czegoś wielkiego. Być może przyczyni się do upadku towarzysza Tito.

Socjalistyczna Federacyjna Republika Jugosławii.

Ostatnie słowa pan Dobrotka wypowiedział z typowym obrzydzeniem,

jakie w przypadku sprzyjającej konstelacji późniejszych informacji

z telewizji mogło przerodzić się w sprawiedliwy gniew.

– O takich wydarzeniach mówiliśmy dzisiaj na MRR – powiedział

Tomáš ojcu.

– Co to jest MRR?

– Historia międzynarodowego ruchu robotniczego i Komunistycznej

Partii Czechosłowacji.

– Takie przedmioty też tam macie? Fuj! – Pan Dobrotka ponownie

żachnął się z obrzydzeniem.

Tomáš opowiedział ojcu ze szczegółami, a nawet z drobną przesadą,

o popołudniowej dyskusji na temat terroryzmu i porwań samolotów, ale

szczególnie skupił się na pytaniu Táni oraz nieumiejącej odpowiedzieć

wykładowczyni.

– Tomáš, mam nadzieję, że ty tak nie prowokujesz i nie bierzesz udziału

w podobnych dyskusjach – przerwała synowi pani Dobrotková, która

tymczasem weszła do pokoju, ponieważ usłyszała, o czym jest mowa.

– Nie bójcie się, na tym przedmiocie milczę jak grób – roześmiał się

Tomáš. – Ale słuchać chyba mi pozwolicie, nie?

Choć we wtorek rano już nie padało, Praga była nadal pokonana przez

nadmiar wody. Drogi i chodniki błyszczały ciemno od mokrego śluzu,

kałuże jakby czekały, kogo jeszcze mogą ochlapać kroplami albo całymi

strugami skroplonego brudu. Nie można ich było obejść po trawnikach, bo


te przekształciły się w podstępne gąbczaste mokradła, a spod ich

powierzchni nieustannie tryskało maziste błoto. Jeszcze ciągle budziło

obawy niskie stalowe niebo, po którym, jak zwycięscy okupanci miasta

stołecznego Czechosłowacji, płynęły powoli nabrzmiałe chmury. Od czasu

do czasu zawiało, żeby z konarów nagich jesiennych drzew mogły opaść

ciężkie krople. Spieszący się przechodnie jakby nie mogli uwierzyć, że

wczorajsze deszczowe piekło się skończyło. Co chwila spoglądali

z przestrachem na niebo, płaszcze przeciwdeszczowe i parasole mieli

ostrożnie przygotowane do obrony.

Mimo niskiego ciśnienia oraz depresyjnej atmosfery, jaka zapanowała

w mieście, Tomáš wyszedł rano z kamienicy, w której mieszkała rodzina

Dobrotków, w dobrym nastroju. Potrafił zignorować symptomy

przeziębienia, ucisk w zatokach oraz ból podczas przełykania

i optymistycznie podśpiewywał sobie w kółko refren piosenki Who’ll Stop

the Rain zespołu Creedence Clearwater Revival. Gdy zdał sobie sprawę, że

ten zespół ma też inny utwór o deszczu, przeszedł do śpiewania drugiego

refrenu: I want to know, have you ever seen the rain coming down on

a sunny day. Tak było z większością piosenek po angielsku, które znał –

udawało mu się rozszyfrować, przetłumaczyć i zapamiętać tylko refreny.

Z reguły dzięki temu, że pojawiały się w nich tytuły utworów widniejące na

okładkach.

Tomáš, nauczony doświadczeniem z wczorajszego dnia, uzbroił się w aż

trzy chusteczki do nosa i nie wątpił, że to wystarczy. W chlebaku

zarzuconym na ramię miał też starannie schowane dwie taśmy, przezornie

zapakowane starannie w reklamówkę na wypadek deszczu. Cieszył się, że

je nawinie na szpule magnetofonu Táni, gdy po południu będą u niej


przepisywać wywiad. To właśnie zbliżająca się wizyta u koleżanki była

źródłem jego porannego optymizmu.

Dziś wąsaty mężczyzna nie miał na sobie swojego ulubionego bladego

prochowca. Miało to kilka przyczyn. Najprostsza była taka, że płaszcz nie

zdążył przez noc wyschnąć. Druga wynikała z konieczności utajnienia,

chodziło o to, by wygląd mężczyzny zmienił się w jak największym stopniu

w porównaniu z dniem wczorajszym, żeby obserwowane osoby nie

zwróciły na niego uwagi. Dlatego miał na nosie okulary z zerowymi

dioptriami. Głównym powodem zmiany ubrania był jednak jego stan

zdrowia. Włożył niebieską sportową kurtkę, ponieważ była cieplejsza.

Naiwnie miał nadzieję, że dzięki niej wypoci się w ciągu dnia i potem

będzie już czuł się lepiej. Jego ciało tymczasem sygnalizowało wręcz coś

przeciwnego. Nieustannie ciekło mu z nosa, oczy szczypały, przełykał

z wysiłkiem, a od czasu do czasu nawet miał dreszcze. W środku budynku

jeszcze dało się wytrzymać, ale na ulicach, niechroniony przed wiatrem,

naprawdę cierpiał. W komunikacji miejskiej było pół na pół.

Teraz stał w tramwaju odwrócony plecami do obserwowanych wrogich

osób i wytężał słuch. Jeszcze nie znał imion, ale miał już ich wstępnie

zidentyfikowanych. Chłopak pierwszy chodził nieustannie z dziewczyną

pierwszą. Dziewczyna druga jechała teraz z nimi. Chłopak drugi, ten rudy

długowłosy, od razu po zajęciach oddalił się od nich. Mężczyzna

w niebieskiej kurtce właśnie się dowiedział, że dziewczyna druga mieszka

w akademiku Větrník-Sever. Zapraszała kolejne dwie wrogie osoby, czyli

chłopaka jeden i dziewczynę jeden, na swoje urodziny w sobotę po

południu. Mężczyzna w niebieskiej kurtce poznał nawet numer pokoju. Jej

współlokatorki wówczas nie będzie. Mężczyzna wywnioskował zatem, że

ta współlokatorka nie należy do ich ugrupowania klerykalno-wywrotowego,


ale to jeszcze automatycznie nie oznacza, że nie przyjrzy się jej w jednolitej

ewidencji osób.

Kilkoro ludzi stanęło między trójką studentów a mężczyzną w kurtce. Nie

przeszkadzało mu to, przynajmniej ukrył się przed ewentualnymi

spojrzeniami obserwowanych osób. Było zrozumiałe, że i tak w środkach

komunikacji publicznej nie będą rozmawiać o jakichś zasadniczych

konspiracyjnych kwestiach. Gdy tramwaj opustoszał, mężczyzna w kurtce

dosłyszał, jak chłopiec właśnie tłumaczy z zapałem koleżankom, że

w Nepomucenie wprawdzie podoba mu się to, że potrafił trzymać język za

zębami, ale i tak się zastanawia, czy nie byłoby odważniejsze powiedzenie

prawdy, i to pięknie na głos. No to mów pięknie na głos, ucieszył się

mężczyzna w kurtce. Gdy chłopak pierwszy i dziewczyna pierwsza

wysiedli, nie można już było słuchać podczas marszu, o czym rozmawiają.

Najważniejsze było dziś ustalenie, do którego bloku wejdą, ponieważ jedno

z nich jest tam pewnie zameldowane na stałe. Dziewczyna druga, ta, która

mieszka w internacie, wysiadła przystanek wcześniej, bo szła do sklepu

samoobsługowego. Mężczyzna w kurtce znał numer jej pokoju

w akademiku, czyli w razie potrzeby był w stanie w dowolnym momencie

ustalić w biurze kwaterunkowym jej imię i nazwisko.

– Zanim spotkasz mojego ojca, powinieneś wiedzieć, że on należy

dokładnie do tych ludzi, których Martin nazywa federalnymi

karierowiczami – powiedziała Táňa, gdy szli między domami na

Petřinach. – Parę miesięcy po powstaniu federacji przeniesiono go do Pragi.

Awansowano na podpułkownika i dano nam tu mieszkanie. Nawet nie

wiem, co dokładnie robi, bo on nie chce o tym mówić. Podobno dlatego,

żebyśmy się z mamą gdzieś przez przypadek nie wygadały, bo wszystko, co

dotyczy wojska, jest objęte tajemnicą państwową. Ale jest całkiem


możliwe, że pracuje gdzieś w Ministerstwie Obrony Narodowej. Po prostu

robi karierę w ramach partii i rządu, jak byście to nazwali ty i Martin.

Słuchanie Táni nie było dla Tomáša przyjemne. Naturalnie nie ucieszyło

go wcale, że ojciec tej dziewczyny jest trepem. Ale złe wrażenie umacniało

też to, jak o nim mówiła, jak w sumie wyzywała własnego ojca.

– Są takie sytuacje w życiu – zaczął powoli Tomáš, zastanawiając się

nad tym, jak to właściwie ująć – gdy zaproponują coś człowiekowi i on, by

nie zaszkodzić rodzinie, musi to przyjąć. Wierz mi, że także twój ojciec

w ramach swojej funkcji stara się pozostać jak najlepszym człowiekiem.

Być może gdyby wszyscy, którzy tworzą partię i rząd, byli tacy jak on, to

mielibyśmy tu raj na ziemi.

Táňa spojrzała Tomášowi w oczy, by się przekonać, czy mówi to

poważnie.

– Wiesz, ja boję się dowiedzieć prawdy o jego pracy – powiedziała

Táňa, gdy wchodzili do bramy.

Mężczyznę w kurtce bardzo ucieszyło, że para weszła właśnie do tego

domu. On sam mieszkał na drugim piętrze w bloku dokładnie po drugiej

stronie ulicy i miał widok na tę klatkę prosto z okna w kuchni. Trząsł się

z zimna, potrafił zatem docenić, że opatrzność jest dla niego tak łaskawa.

Postanowił, że pójdzie do domu i zrobi sobie kubek ciepłej herbaty. Nie

wiadomo czemu, ale był niemal pewien, że tu mieszka dziewczyna,

a chłopak poszedł ją odprowadzić. Zatrzyma się u niej na pewno z pół

godziny, a może o wiele dłużej, póki rodzice nie wrócą z pracy.

A mężczyzna będzie na razie obserwować w cieple bramę z okna swojego

mieszkania. Gdyby przypadkiem nawet potem nie dogonił chłopaka, zanim

ten dojdzie na przystanek tramwajowy, nie będzie to żadnym błędem, bo

jutro też jest dzień. Jutro też mają zajęcia, będzie mógł go wyśledzić,
przepisał sobie przecież ich plan zajęć. Najważniejsze, że mężczyzna

będzie mógł się podkurować. Gdy spisywał nazwiska z dzwonków przy

wejściu, dwa–trzy z nich wydały mu się znajome. Funkcjonariusze Służby

Bezpieczeństwa też dostawali tu, na Petřinach, służbowe mieszkania. Tak

jak on.

Gdy wszedł do domu, postawił na kuchence aluminiowy czajnik z czarną

rączką. Zanim woda się zagotowała, zmierzył sobie temperaturę. Miał 37,5

stopnia. To powinno być zwolnienie, ale on nie mógł sobie teraz pozwolić

na coś takiego. A zanim czajnik zaczął gwizdać, zdążył porównać nazwiska

przepisane z dzwonków w klatce naprzeciwko z listą studentów pierwszego

roku historii, którą otrzymał w dziekanacie wydziału humanistycznego.

Jeśli dziewczyna, którą obserwuje, ma na imię Táňa, to wszystko może się

okazać jeszcze bardzo interesujące. Mężczyzna nadal siedział przy stole

w kurtce. W końcu zrobiło mu się ciepło. Wręcz gorąco. Będzie gorąco,

pomyślał, gdy sobie przypomniał, jak ten długowłosy rudzielec plótł coś

wczoraj o tajnych policjantach i tajnych wojskowych.

Przy właściwym rozegraniu w rezultacie naprawdę mógłby być z tego

awans na starszego referenta. To jest warte jednej przechodzonej grypy,

towarzyszu podporuczniku, przyszły towarzyszu poruczniku – powiedział

sobie w duchu. Przysunął krzesło do kaloryfera pod oknem, zapalił

papierosa, zaczął się pocić i kontynuował swoją pracę.

Táňa wzięła czarną rączkę gwiżdżącego aluminiowego czajnika i zalała

wodą rozdrobnioną dziką różę w filiżankach. Do gorącej wody dosypała

potem jeszcze szczyptę brązowego proszku.

– A co to za narkotyk? Heroina, brown sugar, jak śpiewają Stonesi? –

spytał Tomáš i się wysmarkał.


– Przyprawa do pierników, o której mówiła wczoraj Klára. Mieli ją

u nas w samoobsługowym. I zobacz, co ci przygotowałam.

Táňa przyniosła ze spiżarni szklaną miskę pełną gęstego żółtego płynu,

w środku którego znajdowały się kółeczka cebuli.

– To jest ten przepis Martina – tłumaczyła. – Cebula zalana miodem.

Ciekawe, jaką to przez noc przybrało konsystencję.

– Mogę to wrzucić sobie do herbaty? – spytał Tomáš.

– Jeszcze nie. Nie powinno się dawać miodu do gorącego.

Gdy Táňa przecedziła dziką różę, podała jedną z filiżanek Tomášowi

i zawołała go do swojego pokoju.

– Lubisz Olympic? – spytał Tomáš, spoglądając na plakat na ścianie.

– Ptak rosomak to superpłyta, co nie?

– To fakt, ale Jedeme, jedeme już mi się nie podoba.

– Mnie też nie – przyznała Táňa.

Tomáš od razu zrozumiał, dlaczego na parapecie książki są poukładane

jedna obok drugiej.

– Ciągnie? My z ojcem zalepiliśmy szpary wokół wszystkich okien tuż

po przeprowadzce. Mogę to zrobić też u was. Potem byśmy też pomalowali

te miejsca. Ja mam ściany białe, ale przy oknach taki dwucentymetrowy

niebieski pasek…

Tomáš jeszcze dłużej chwaliłby się swoimi umiejętnościami, ale musiał

dwa razy kichnąć i się wysmarkać. Táňa przyniosła mu z przedpokoju

kapcie swojego ojca.

– Nogi powinny być w cieple – upierała się, gdy zobaczyła, jak niemiłe

dla kolegi jest wkładanie czyjegoś obuwia.

– Mam tu dwie taśmy z nagraniami od Martina – zaproponował Tomáš.


– Fajnie, puścimy sobie – ucieszyła się Táňa i od razu ściągnęła

pokrywkę od magnetofonu.

Oboje wsłuchali się przez chwilę w monotonną ostrą gitarę i kanonadę

bębnów.

– No, to jest dość brutalne – oceniła po chwili Táňa. – Wszystkie

piosenki są takie?

– Pozostałe są jeszcze bardziej brutalne – roześmiał się Tomáš. – Żadna

flower power, to jest przygnębiająca beznadziejna rzeczywistość. Muzyka

dla Czechosłowacji.

– A jak się nazywa ten zespół? – spytała Táňa.

– The Stooges – powiedział Tomáš takim tonem, jakby zapowiadał

grupę na scenie. – Ale podobno w Ameryce ani w Wielkiej Brytanii nie są

za bardzo popularni.

– Stooges przez dwa „o”? A co to znaczy?

– Też nie wiedziałem. Stooge to figurant, sługus, pachołek.

– Dobra nazwa. Pasuje do tej muzyki. – Táňa pokiwała głową.

– Partia i rząd to są stooges – rzucił złośliwie Tomáš.

Zaskoczona Táňa uniosła brwi.

– Figuranci, których w każdej chwili można wymienić. Sługusy, którzy

robią to, co nakaże im Breżniew. Jestem pewien, że każdy czechosłowacki

minister ma radzieckiego doradcę, który go kontroluje.

– Chyba nie każdy minister ma radzieckiego doradcę – zastanawiała się

Táňa. – Ale w zasadzie masz rację. Stooges… Idę po ten miód cebulowy.

Następnie okazały się dwie rzeczy: że herbata z róży z miodem,

posmakiem cebuli i przyprawą do piernika jest bardzo smaczna oraz że

muzyka The Stooges jest zbyt agresywna, by oprócz jej słuchania można

było jeszcze robić coś innego. Animalne okrzyki wokalisty na początku


jednego z utworów spowodowały, że Táňa definitywnie wyłączyła

magnetofon.

– Myślę, że część odpowiedzi, w których Jean-Marc mówi o sobie,

powinniśmy dać w informacji na wstępie – zaproponowała Táňa. –

W większości wywiadów tak są przedstawiani ich bohaterowie.

– A sama rozmowa może rozpocząć się od pytań, które wyjaśniają, jak

Francuz trafił do Pragi – dodał Tomáš.

– Potem jego ocena zespołu antropologicznego – nawiązała Táňa.

– A w drugiej połowie wywiadu same ustalenia badawcze. W ramach

tego też dwa–trzy zdania o tych poprzednich ekshumacjach.

– Tak, wszystko jasne – potwierdziła Táňa. – Czyli w sumie mamy to

gotowe.

– Tylko jeszcze trzeba to zrobić. – Tomáš się wysmarkał.

Roześmieli się.

Tomáš wyciągnął z torby zeszyt, z którego korzystali podczas rozmów

z Jeanem-Markiem.

– Już to trochę posegregowałem w domu wczoraj wieczorem. – Tomáš

wertował strony.

Wkrótce się okazało, że wywiad będzie wymagał jeszcze wiele czasu

i pracy. Potrzebne będzie co najmniej jeszcze jedno dłuższe spotkanie

z Francuzem, ponieważ pierwsze braki faktograficzne pojawiły się już

podczas przedstawiania go. Pochodzi z małego miasta około dwustu

kilometrów od Paryża, ale brakowało w notatkach jego nazwy. Studiował

medycynę w Paryżu, ale czy to było na Sorbonie, czy gdzie indziej, tego już

nie zapisali. Informacje o stypendium czechosłowackim, dzięki któremu

trafił do Pragi, były też bardzo niekonkretne.


– Jedno z pierwszych pytań mogłoby brzmieć: „Jak oceniacie swój staż

w Dziale Antropologicznym Muzeum Narodowego?” – zaproponowała

Táňa.

– I powinien odpowiedzieć tak. – Tomáš wskazał zdania, w których

Jean-Marc opowiadał, jak na początku mu przeszkadzało, że nie trafił do

zwykłego szpitala, ale do działu antropologicznego muzeum, jednak teraz

jest już bardzo zadowolony. Zaledwie po dwóch miesiącach widzi, że

nauczy się wielu rzeczy od doktora Vlčka.

– Dodajmy do odpowiedzi, że doktor Vlček jest kierownikiem działu –

zaproponowała Táňa.

Tomáš kiwał głową, smarkając.

– I damy tam, że nazywa go big boss? – spytał.

– Bo ja wiem? – zamyśliła się Táňa. – To byłoby takie autentyczne.

Znowu oboje pogrążyli się w notatkach.

– Nie możemy się przyznać, że miesiąc temu nic nie wiedzieliśmy

o Nepomucenie – tłumaczył Tomáš. – To byłoby faux pas. Od takich laików

redakcja nawet by nie wzięła wywiadu. Zatem niektóre rzeczy musimy

trochę poprawić stylistycznie. Co powiedziałabyś na takie pytanie: „Ze

źródeł historycznych wiemy, że gdy Jana Nepomucena ekshumowano po

raz pierwszy na początku osiemnastego wieku, to jego ciało pochowano

w formie tak zwanego barokowego manekina. Czy naprawdę odkryliście

coś takiego?”.

– Wspaniale! A on nam odpowie tak. – Táňa palcem wskazującym

zrobiła koło na fragmencie tekstu w zeszycie i czytała naprędce. – Od tego

miejsca: „Szczątki leżą na okazałych poduszkach…” i tak dalej. Potem to:

„Kości owinięte pozłacaną nicią… zmontowany szkielet… tak… złoty

drut… czaszka jest przymocowana i połączone kręgi… żebra… tak…

wstęga… wyblakłe szaty…”. I jeszcze te pierścienie. Gdzie to jest? O,


tu!… „Na paliczki dwóch palców lewej ręki nałożono pierścienie…

prawdopodobnie ze złota… jeden zdobiony granatową emalią… drugi…

i trzema białymi kamykami”.

Tomáš pokiwał potakująco głową i znów się wysmarkał.

– Jedno pytanie musimy sformułować jednoznacznie przeciwko

Šindelářowi – domagała się zdecydowanie Táňa. – „Jak na podstawie

ustaleń antropologii dwudziestego wieku wasz zespół wyjaśnia przyczyny

śmierci Jana Nepomucena? Czy naprawdę został utopiony?”

– Zgadza się, towarzyszko! – cieszył się Tomáš. – Do odpowiedzi

Jeana-Marca włożymy te zdania o torturowaniu. Ale moglibyśmy zacząć od

słów: „Według opinii kierownika naszego zespołu antropologicznego

doktora Vlčka…”. Żeby to był pojedynek doktor Vlček kontra doktor

Šindelář.

– Dokładnie tak! – ucieszyła się Táňa. – I będziemy musieli znaleźć

tłumaczenia w jakimś łacińskim słowniku, ponieważ Jean-Marc nazywał

poszczególne kości po łacinie. Os zygomaticum i tym podobne.

– Przekład? – zastanawiał się Tomáš. – A jak właściwie będziemy pisać

ten wywiad? Po czesku czy po słowacku?

– Dobre pytanie. Wszystko zależy od tego, czy jesteśmy federalnymi

karierowiczami! – roześmiała się Táňa.

Táňa poszła zrobić kanapki ze smalcem. I z czosnkiem – ze względu na

Tomáša. Gdy wróciła do pokoju, wyciągnęła z półki małą płytę winylową.

– Ten singiel pół roku temu pożyczyła mi Kateřina, ta koleżanka

z liceum, która podarowała mi też ten piękny naszyjnik – tłumaczyła

Táňa. – Jej ojciec pracował w jakimś przedsiębiorstwie handlu

zagranicznego i dość często jeździł na Zachód. Przywoził Kateřinie różne

rzeczy, płyty, sztruksy. Latem pojechali na wakacje do Włoch, mogli sobie


na to pozwolić. Kateřina wcześniej tak niepostrzeżenie rozpożyczała swoje

rzeczy koleżankom. Nawet jeśli niczego nie chciały. Mnie pożyczyła ten

singiel.

– Pożyczanie na wieczne nieoddanie – podsumował Tomáš. – To samo

sformułowanie stosuje Klára, gdy kradnie książkę.

– Kateřina wymyśliła to sobie jako prezent na pamiątkę. Ich rodzina

została za granicą. Pewnie już jej w życiu nie zobaczę – westchnęła Táňa.

Wzruszyła smutno ramionami. Spuściła igłę na kręcący się singiel

i usiadła na kanapie obok Tomáša.

– Albert Hammond, It never rains in Southern California.

Tomáš wgryzł się w tłusty chleb z czosnkiem i wsłuchał w muzykę. Nie

był to żaden art rock czy psychodelia, a nawet nie hipisowska pościelówa,

ale ta piosenka coś w sobie miała. Odwrócił się w stronę Táni i zauważył,

że ona patrzy na niego zapewne od dłuższego czasu. Czuł, że to jest ta

chwila, kiedy mógłby ją pocałować. Powinien ją pocałować. Tylko że miał

usta pełne tłustego chleba. Głośno przełknął kęs, który ugrzązł mu

w gardle. Pomyślał, że przydałaby się hašlerka, bo cały śmierdzi cebulą

i czosnkiem. Ale ona też. Też śmierdziała cebulą i czosnkiem. Też czuła, że

w tej chwili powinni się pocałować.

– Musisz się szybko wyleczyć. – Táňa pogłaskała Tomáša po policzku

i wstała z kanapy.

Zatrzymała gramofon z kręcącą się płytą, ponieważ Hammond już

dawno skończył śpiewać. Znów włączyła magnetofon, żeby te brutalne

pachołki przebudziły ich z romantycznego nastroju. Tomáš się wysmarkał.

Potem przyszedł ojciec Táni. Chyba nie miał dobrego dnia w pracy –

w koszarach, ministerstwie czy gdzie tam właściwie był zatrudniony.

Otworzył drzwi wejściowe i nie znalazł swoich kapci na tradycyjnym


miejscu w przedpokoju. Usłyszał za to, że z pokoju córki dobiegają jakieś

wstrętne nieartykułowane dźwięki. Głośniki znów stały się przedłużoną

tubą Zachodu i importowały do jego mieszkania dekadencką pseudokulturę

kapitalistyczną. Jego rumiana twarz jeszcze bardziej zbrunatniała. Ojciec

wszedł do pokoju i nakazał córce, żeby ściszyła ten harmider. Poprosił

Tomáša, by oddał mu kapcie. Tomáš wyjąkał przeprosiny. Táňa tłumaczyła,

że wzięła kapcie tylko dlatego, bo jej kolega jest chory. Ojciec odparł, że

chory człowiek powinien leżeć w domu, a nie roznosić zarazki po Pradze.

Táňa przekonywała, że robią jedną ważną i pilną rzecz związaną z uczelnią,

ale ojciec jej nie słuchał, był już w kuchni i trzaskał drzwiami od lodówki.

Tomáš z uszami zaczerwienionymi od wstydu zebrał się pospiesznie do

wyjścia. Stanął boso na zimnym linoleum przy drzwiach i zdążył jeszcze

raz głośno kichnąć w mieszkaniu. Táňa się rozpłakała. Gdy ojciec zobaczył

chusteczkę w jej ręce, spytał, czy ten chłopak już zdążył ją zarazić. Táňa

pomyślała, że rzeczywiście jest już zarażona, ale ojciec nawet nie

podejrzewa czym.

Gdy Tomáš wyszedł z klatki, było już ciemno. I znów zaczęło padać.

Kolejny raz ten gęsty i nieustający deszcz, który jakby chciał spłukać

miasto i cały kraj pachołków. W kałużach przypominających potop zesłany

na ten przygnębiający świat odbijał się złowieszczo blask lamp ulicznych

wyglądających jak małe zachodzące słońca. Na śliskich czarnych

chodnikach znikały pełzające cienie spieszących się przechodniów. Tomáša

zaczęły szczypać oczy. Sam nie wiedział, czy płacze z poniżenia

spowodowanego tym strasznym faux pas, czy oczy łzawią mu od gorączki,

czy też po jego twarzy spływają tylko krople deszczu. Widoczność była

słaba, Tomáš wyglądał niemal jak jakaś zjawa i jego sylwetkę z okna bloku

naprzeciwko mało kto byłby w stanie rozpoznać. Chyba że miałby lornetkę.

Mężczyzna, który miał go obserwować, rzeczywiście ją miał. Zawieszoną


na szyi na skórzanym pasku. Śnił swój sen o awansie na porucznika

i mianowaniu na funkcję starszego referenta. Przed godziną rozmawiał

przez telefon z kolegą, który potwierdził, że nazwisko przy imieniu Táni

rzeczywiście zgadza się z nazwiskiem wysoko postawionego

funkcjonariusza zarządu głównego kontrwywiadu wojskowego. Gdy

mężczyznę z lornetką ogarniał płytki sen, w jego otępionym gorączką

mózgu roiły się słowa i fragmenty zdań: kryptonim zarząd III, sygnatura

akt SKR, zdradzenie lub zagrożenie tajemnicy państwowej, wywiady

zagraniczne, wyłączny organ działalności dezinformacyjnej w sferze

wojskowej.

Tomáš przyszedł do domu, nadal będąc zdruzgotanym po tym, jakiego

wstydu doznał u Táni. Zamknął się w swoim pokoju i rozwalony na

tapczanie gapił się w sufit, na którym jego umysł nieustannie wyświetlał

bordowoczerwoną zezłoszczoną twarz ojca Táni. Nie umiał sobie

wyobrazić, żeby po takim obciachu jeszcze kiedyś odwiedził swoją

przyjaciółkę. Mówił sobie, że to będzie wymagało cierpliwości, choć sam

nie potrafiłby określić, co właściwie wyobraża sobie pod tym „to”. Potem

mama przyszła zawołać go na kolację. Gdy zauważyła, że Tomáš siedzi

w mokrych rzeczach, powiedziała, że jest wręcz zaskoczona tym, do jakich

głupot jest zdolny. Tomáš powoli się przebrał i dowlókł do kuchni. Jadł bez

smaku, w milczeniu i powoli. Pan Dobrotka już dawno opróżnił i umył

swój talerz, po czym poszedł oglądać dziennik telewizyjny. Tomáš powlókł

się za nim i rozwalił się na fotelu. Słuchał wiadomości jednym uchem,

a drugim wypuszczał, ciągle myślał o tym poniżeniu.

W dzienniku poinformowano, że w 1971 roku w Czechosłowacji za

przestępstwo rozkradania majątku socjalistycznego ścigano 26 000 osób,

a za wykroczenie o tym samym charakterze kolejnych 30 000. Kiedy ktoś


ważny zastanawiał się, jak zapobiegać takim nieprawidłowościom, pan

Dobrotka zarechotał szczerze.

– Kiedy rozkradną już wszystko, ten kraj przestanie istnieć.

– Kto nie okrada państwa, ten okrada własną rodzinę – rzucił Tomáš.

Było to zdanie, które niedawno powiedziała Táňa.

– Tomáš, skąd ty bierzesz takie cyniczne dowcipy? – przeraziła się pani

Dobrotková. – A ty tak samo, Július! Jak możesz się śmiać z tego, że u nas

tak strasznie się kradnie?

Tomáš znów zdał sobie sprawę, jakie różne przeszkody mogą stanąć na

drodze jego relacji z Tánią. Zebrał się i powlókł do pokoju.

W środę rano Táňa poszła na uczelnię bardzo niespokojna. Od wczoraj nie

rozmawiała z ojcem i ignorowanie go kosztowało ją wiele wysiłku. Przede

wszystkim jednak przerażała ją myśl, że Tomáš zacznie z kolei ją

ignorować. Ona wprawdzie nie zrobiła mu nic złego, ale ze względu na to,

do jakiej sytuacji doszło u nich w domu, zrozumiałaby, jeśli Tomáš byłby

obrażony. Nie mogła z nim porozmawiać przed zajęciami, ponieważ dotarła

na nie zbyt późno. Ulewa podmyła jakiś słup i uszkodziła trakcję,

w związku z czym nie jeździły tramwaje. Przedsiębiorstwo komunikacyjne

wprawdzie wysłało autobusy zastępcze, ale ludzie przeklinali, że to jest

jeden pojazd zamiast pięciu tramwajów. Na przystanku w Petřinach

autobusy były już tak pełne, że nikt się do nich nie wcisnął. Táňa wolała

przejść kawałek drogi i z ulicy Obránců Míru mogła dalej jechać autobusem

lub tramwajem, w zależności od tego, co przyjedzie wcześniej i co będzie

bardziej puste. Gdy weszła do sali, seminarium już trwało. Przeprosiła po

cichu i usiadła w wolnej ławce przed przyjaciółmi. Klára po chwili podała

jej liścik od Tomáša. „Będziemy cierpliwi” – napisał. Táňa odwróciła się do


niego i mrugnęła okiem. Sama była tym zaskoczona. Nigdy wcześniej nie

zrobiła takiego przygłupiego ruchu powieką. Do nikogo, tego była pewna.

– Przypominam o zaproszeniu na urodzinową imprezę w sobotę –

powiedziała Klára, gdy pakowali swoje rzeczy po zajęciach.

– A jak jest w internacie Větrník-Sever z alkoholem? – dopytywał

Martin.

– Jakaś butelka na pewno się znajdzie – uspokoiła go Klára. – Niczego

nie przynoście! Portierzy zwykle kontrolują gościom torby. Oficjalnie

w internacie panuje całkowita prohibicja. Przynajmniej w teorii.

Gdy wyszli z sali, Tomáš pochwalił się, że wywiad z Francuzem mają

już w sporej części sklejony (jak się wyraził).

– Teraz już tylko przepiszemy go na maszynie – dodał.

– A jak stoisz z maszynopisaniem? – spytał Martin.

– Niedobrze – przyznał Tomáš.

– Za to ja radzę sobie całkiem nieźle – zaskoczyła ich Táňa. – W liceum

mieliśmy kółko maszynopisania. Uważałam to za kompletnie niepotrzebne,

ale rodzice mnie przymusili. Mimo wszystko istnieją pewne sprawy,

w których mają rację.

– To prawda, rodzice też czasem miewają rację – dodał Tomáš.

Táňa zdrętwiała. Czekała w napięciu, czy nie usłyszy czegoś

uszczypliwego o swoim ojcu.

– Mnie na przykład mama zakropiła wczoraj dwa razy nos i proszę, już

nie mam kataru. Ale podstawa zdrowia to i tak herbata z róży z miodem

cebulowym i przyprawą do piernika!

Gdy zostali sami z Tomášem, Táňa zaproponowała, żeby poszli razem

kupić prezent urodzinowy dla Kláry. Naturalnie, Tomáš się zgodził. Do


wczorajszej żenującej sytuacji, czyli do faux pas, w ogóle nie wracali. Gdy

chodzili po różnych sklepach, zaczynając od jubilera i towarów

orientalnych, przez ubrania i tkaniny, aż po sklepy muzyczne i księgarnie,

umówili się, że w piątek, gdy nie mają zajęć, Táňa przepisze wywiad

z Jeanem-Markiem. W sobotę wszyscy będą mogli go potem przeczytać

u Kláry. Ale do prezentu ciągle nie mieli szczęścia. Jeśli coś im się nawet

spodobało, to okazywało się, że jest zbyt drogie jak na ich możliwości.

A byli już nawet w sklepie z bielizną, bo Táňa stwierdziła, że na rynku

czechosłowackim już od kilku miesięcy brakuje elastycznych biustonoszy

i gdyby przypadkiem trafili na jakiś, to Klára z pewnością by się z niego

ucieszyła.

Gdy szli przez Náměstí Republiky, Táňa, spoglądając na plac budowy,

westchnęła, że robiłoby im się zakupy całkiem inaczej, gdyby stała tu już

Kotva. Tomáš machnął ręką, że głównym sensem istnienia Kotvy jest i tak

tylko to, żeby w Pradze powstał większy dom handlowy niż bratysławski

Prior. Niczego to jednak nie zmieni. Sklep będzie duży, ale sprzedawać

będzie się tam ciągle tylko ten sam asortyment co gdzie indziej, wyłącznie

Made in Czechoslovakia. Przecież w domu towarowym Bílá Labuť też

otwarto we wrześniu całe piętro z meblami, ale Dobrotkowie i tak nie

znaleźli tam niczego do nowego mieszkania.

W końcu w jednej z księgarni natrafili na zbiór opowiadań Psie dni

młodego słowackiego pisarza Dušana Mitany. Kuzyn pożyczył Tomášowi

tę książkę i bardzo mu się spodobała. Táňa powiedziała, że Klára

z pewnością jej nie czytała, przecież ona też nie zna tego pisarza. Dlatego

wzięła tę książkę, by do soboty przeczytać chociaż parę opowiadań.

Mężczyzna, który śledził ich przez cały czas, miał na sobie krótki

ciemnobrązowy kożuch i czapkę narciarską. Choć zrobiło się już cieplej,

nie padało i przestało wiać, ciągle miał dreszcze. Rano zmierzył sobie
temperaturę, miał już 38,1 stopnia. Bardzo się obawiał, że chłopiec pójdzie

znów odprowadzić dziewczynę (miała na imię Táňa) i spędzi u niej kilka

godzin. Nie tym razem. Wczesnym popołudniem wrogie osoby się

rozdzieliły i mężczyzna w ciemnobrązowym kożuchu mógł śledzić studenta

aż do domu. Od razu porównał nazwiska na dzwonkach z listą studentów.

W domu mieszka Július Dobrotka, a słuchaczem pierwszego roku historii

jest Tomáš Dobrotka. Co za szczęście! Na skrawku papieru mężczyzna

w kożuchu zapisał sobie też na wszelki wypadek to, co mówiła ich

koleżanka: Větrník-Sever, sobota, godzina siedemnasta. W normalnych

okolicznościach, naturalnie, pamiętał takie proste dane, ale teraz był

otępiały od gorączki i okrutnie bolała go głowa. Gdy wieczorem Tomáš

poszedł z mamą do kościoła, było przecież Wszystkich Świętych, wąsaty

mężczyzna pocił się już w domu pod kołdrą.

Podobne jak „menza”, również „kolej” to było słowo, którego Tomáš

zazdrościł Czechom. Nie mówiąc o sformułowaniu „dom młodzieży”,

którym posługiwano się na określenie mieszkania dla uczniów szkół

średnich i które kojarzyło mu się z sierocińcem. W języku słowackim

funkcjonowało tylko słowo „internat”, którego etymologii Tomáš jednak

nie znał. Za to czeskie słowo „kolej” pochodziło od dumnego „kolegium”,

a nawet collegium. W okresie realnego socjalizmu rzeczywistość była już

trochę bardziej smutna, ale majestatyczne akademickie nazwy jednak

pozostały.

Táňa i Tomáš przyszli razem. Przy wejściu do internatu trzeba było

okazać portierowi dowód osobisty i wpisać się do księgi gości. Wypełniało

się rubryki: imię i nazwisko gościa, numer dowodu osobistego, imię

i nazwisko osoby odwiedzanej, numer pokoju, czas przyjścia i czas wyjścia.

Gdy Tomáš miał wszystkie rubryki (oprócz czasu wyjścia) wypełnione,

udał zaskoczonego i spytał portiera, czy nie ma już nic więcej do


wypełnienia. Portier zareagował energicznie – skontrolował obojgu torby.

Táňa miała w niej tylko parę kartek z przepisanym do połowy wywiadem

oraz książkę zapakowaną w ozdobny papier prezentowy. Portier upierał się,

że musi to rozpakować, bo w środku może znajdować się ukryta w pudełku

piersiówka rumu.

– No i już nie mamy luksusowego opakowania. Nie trzeba było

prowokować – złościła się Táňa, gdy znaleźli się już na schodach. Winda

była popsuta.

Táňa była już u Kláry, Tomáš szedł do niej po raz pierwszy. Gdy

zapukali, usłyszeli głos koleżanki, która zapraszała ich do środka.

Naprzeciwko drzwi siedziała Klára, założyła nogę na nogę i się uśmiechała.

– Ty to jesteś dziś umalowana – stwierdził Tomáš.

– I wyglądasz wspaniale, zdecydowanie lepiej niż Janžurová

w Morgianie – dodała Táňa, gdy po chwili zrozumiała, że Tomáš wyraził

obiektywny fakt na temat wyglądu koleżanki, a ona jest tą, która ma ją też

docenić i podziwiać.

Tomáš całkiem nieelegancko nie dołączył do pochwał. Podszedł do

okna i spytał Klárę, co by zobaczył, gdyby nie było tak ciemno.

Odpowiedziała mu, że są tam Ogrody Małgorzaty oraz klasztor na

Břevnovie, ale w sumie nie widać ich nawet w ciągu dnia.

– To są piękne miejsca. Parę razy szłyśmy tamtędy z Tánią. Ona na

Petřiny, a ja do akademika – dodała Klára.

Tomáš też był już tam z Tánią, dwa razy na spacerze. Ale o żadnym

z nich teraz Klárze nie wspomniał.

Współlokatorka Kláry wyjechała na weekend do domu. Umówiły się tak,

żeby Klára mogła zaprosić gości. Parę minut po Táni i Tomášu przyszedł
też Martin. Powiedział, że nie jest dobry w wymyślaniu prezentów, i podał

Klárze chińskie pióro oraz pierścionek ze skóry.

– Biżuteria ze skóry? W życiu czegoś takiego nie widziałam – ucieszyła

się Klára.

Pierścionek był wprawdzie za duży na serdeczny palec, ale na środkowy

pasował w sam raz.

– Janis Joplin też nosiła biżuterię na środkowym palcu – przypomniał

Tomáš.

– Bo ona miała co najmniej po jednym pierścionku na każdym – dodał

Martin.

– Francuz mówił, że Nepomucen też miał na jednej ręce dwa

pierścienie – przypomniała Táňa.

– Ja będę miała tylko jeden, ale za to skórzany. – Klára przyglądała się

z zadowoleniem swojej dłoni.

Potem spytała gości, czy może im zrobić kawę.

– Można mieć grzałki w pokojach w akademiku? – dziwił się Martin,

gdy zobaczył, jak Klára gotuje wodę.

– Skądże znowu – odparła spokojnie. – Jeśli znajdą u kogoś grzałkę,

warunkowo wyrzucają go z akademika. Stało się tak z jedną dziewczyną

z psychologii z sąsiedniego pokoju.

– Od kiedy pijecie kawę? – spytała Klára, rozdając filiżanki.

– Ja zaczęłam przed maturą – odparła Táňa.

– Jasne, nocna nauka do egzaminów – potwierdził Martin.

– Ja piję kawę tylko wyjątkowo, gdy jestem w dobrym towarzystwie. –

Uśmiechnął się Tomáš. – O wiele lepiej pobudza mnie rosyjska herbata.

– Rosyjska herbata z gruzińskich plantacji – poprawił go Martin. –

Teraz, kiedy mamy tu ruską armię, my też wkrótce staniemy się równie
nieistotni jak inne narody w Związku Radzieckim. Będzie rosyjska

porcelana z Karlowych Warów i rosyjskie piwo z Pilzna.

– Nie strasz! – powstrzymała go Klára. – I nie rozmawiajmy o polityce.

– Dobrze, nie będziemy rozmawiać o rzeczywistości – zgodził się

ironicznie Martin. – Na półce widzę magnetofon.

– To współlokatorki, siedzisz na jej łóżku, ale możemy z niego

korzystać.

– Tak podejrzewałem i wziąłem z sobą dwie taśmy. Nie chcę wam znów

narzucać mojej muzyki, ale przyniosłem Beggars Banquet Stonesów.

Z powodu pewnego tekstu. Mam w domu płytę, to nagrałem specjalnie dla

was, moi mili katoliccy przyjaciele.

Przyglądali się nieufnie Martinowi. Już go znali i spodziewali się jakiejś

prowokacji.

– Ta piosenka nosi tytuł Sympathy for the Devil – powiedział Martin

i przyglądał się znajomym z ciekawością.

– No jasne! Sympatia do diabła, od razu widać, że to jest chrześcijański

song, kompletny spiritual – ironizowała Klára.

– Uwaga! – podkreślił Martin. – Sympathy nie oznacza tylko

„sympatia”, ale też zrozumienie albo współczucie.

Twarz Tomáša pojaśniała.

– Aha! Teraz już wiem! Znam ten utwór i trochę udało mi się też

zrozumieć z tekstu. Martin ma rację, to jest o skłonności człowieka do zła.

Diabeł mówi, kiedy był osobiście obecny w historii ludzkości. Puśćcie to!

Klára wzięła taśmę od Martina i włożyła ją do urządzenia.

– Pierwszy utwór – dodał Martin.

Piosenka zaczęła się od dynamicznych dźwięków instrumentów

perkusyjnych, przeszkadzajek i kong.


– To samba. – Táňa zaczęła poruszać się na siedząco.

Potem zabrzmiał śpiew Jaggera i wkrótce Martin uniósł w napięciu

palec wskazujący. Klára wyłączyła magnetofon.

– Co on śpiewał? – nie zrozumiała.

– Myślę, że I was round albo around when Jesus Christ had his moment

of doubt and pain, made damn sure that Pilate washed his hands and sealed

his fate – powtórzył Martin. – Rozumiecie? Diabeł w pierwszej osobie

mówi, że był przy tym, by się upewnić, że Piłat umyje ręce i w ten sposób

przypieczętuje los Jezusa.

Klára zamruczała na znak zgody i nacisnęła przycisk. Pozwoliła

wybrzmieć refrenowi i kolejnej zwrotce.

– No, a to już jest historia z dwudziestego wieku, koleżaneczki

i koleżkowie. – Martin uśmiechnął się ironicznie. – I stuck around St.

Petersburg when I saw it was a time for a change, killed the Czar and his

ministers, Anastasia screamed in vain… Tylko nie wiem, kim jest

Anastazja.

– Coś mi chodzi po głowie, że Anastazja to była córka ostatniego

rosyjskiego cara Mikołaja – przypominała sobie Klára.

– I całą ich rodzinę zamordowali bolszewicy. – Tomáš pokiwał głową.

– A potem śpiewa, że miał stopień generała i dowodził czołgiem

podczas Blitzkriegu – dodał Martin.

– Czyli to jest bardzo poważny tekst. – Klára kiwała głową

z niedowierzaniem.

– I ten efekt osiąga właśnie dlatego, że narrator jest diabłem –

podkreślał Martin. – Nie byłoby to równie dobre, gdyby posłużyli się tu

trzecią osobą: diabeł patrzył, jak mordują rodzinę carską, diabeł dowodził

czołgiem podczas wojny.


Klára była pod wrażeniem. Nie spodziewała się czegoś takiego po

bigbitowym zespole.

– Antybolszewicki i jednocześnie antyfaszystowski tekst. Puśćmy to

jeszcze raz.

– Klára chce rock’n’rollowy bis! – cieszył się Martin. – Wczoraj ssała

hašlerki, jutro będzie palić haszysz.

Melodia była chwytliwa, a rytmy ewidentnie taneczne, nic dziwnego, że

stojąca przy półce Klára zaczęła się w połowie utworu poruszać do rytmu,

podobnie jak przed chwilą Táňa.

– Będziemy tańczyć? – spytał Martin.

– Na pewno nie! – zaprotestowała Klára i natychmiast usiadła.

– Szkoda, skoro dziś tak dobrze wyglądasz – westchnął Martin.

– Jeśli to miał być komplement, zwracam ci uwagę, że ja chcę partnera

na całe życie, nie tylko na jeden wieczór, gdy dzięki rzadkiemu zbiegowi

okoliczności oraz słabszemu oświetleniu nie wyglądam tak źle jak

zazwyczaj… A ci Stonesi mają więcej takich piosenek?

– Masz na myśli piosenek z tekstem, który jakby napisał Karel Kryl? –

spytał Martin. – Nie znam na tyle angielskiego, żebym był w stanie to

stwierdzić. Tę piosenkę puszczaliśmy sobie z bratem w kółko przez pół

dnia, zanim zrozumieliśmy, o czym ona właściwie jest. W każdym razie

cieszę się, że zainteresowałem wasze katolickie dusze. A nie dotarliśmy

jeszcze do problematycznej ostatniej zwrotki, w której Jagger śpiewa, że

wszyscy policjanci to kryminaliści, a wszyscy grzesznicy są święci.

Klára znów wstała i podeszła do półki, ale tym razem nie z powodu

muzyki z magnetofonu. Wzięła stamtąd zeszyt.

– Dzięki zajęciom u Šindelářa dotarłam również do Karla Jaromíra

Erbena, który opracował między innymi wydanie średniowiecznego dzieła

Tomasza ze Štítnego – tłumaczyła. – Nazywa się to Knížky šestery


o obecných věcech křesťanských [Sześć ksiąg o ogólnych rzeczach

chrześcijańskich]. No i tam wspomina się, że diabeł ma na każdego

człowieka coś, czym może go kusić.

Klára znalazła odpowiednie miejsce w zeszycie.

– „Jeśli jest wesoły, to kusi go pychą, rozpustą, chlubą, a jeśli smutny, to

tęsknotą, gniewem, zawiścią”.

– A mogę sobie u diabła jakoś wymodlić, żeby w końcu zaczął mnie

kusić rozpustą, a przestał już z tym gniewem i melancholią? – śmiał się

Martin.

– Z czartem nie ma żartów – upomniała go poważnie Klára.

– O mnie Stonesi napisaliby utwór Sympathy for the Debil – wycofał się

Martin. – Ale jeśli pozwolicie, przetestowalibyśmy też moralne walory

charakteru naszej Klárki. Wiemy już o niej, że jest zdolna do tego, żeby

wziąć niepostrzeżenie i na dłuższy czas książkę z biblioteki. Jak to jednak

jest z jej prawdomównością? Nie tak dawno mówiła nam, że nie musimy

przynosić alkoholu, ponieważ przyszykuje jakąś buteleczkę. Szanowny

trybunale inkwizycyjny, proponuję, by tu i teraz przedstawiła namacalny

dowód, że nie jest kłamczuchą i można wierzyć w jej obietnice!

Kiedy czwórka młodych historyków popijała kawę przyrządzoną dzięki

surowo zakazanej grzałce i wznosiła toast jeszcze bardziej surowo

zakazanym morawskim winem, mężczyzna w ciemnobrązowym kożuchu

wylegitymował się na portierni internatu legitymacją służbową. Bez słowa

wyjaśnienia zabrał księgę gości. Usiadł na kaloryferze i przepisał nazwiska,

których mu jeszcze brakowało. Znał już osoby o imionach Táňa i Tomáš,

teraz dołączyli do nich odwiedzana Klára i gość Martin. I już ich miał!

Lista sprawdzanych osób pięknie mu się zapełniła. Włącznie z numerami


dowodów osobistych. Portier dyskretnie spoglądał mu przez ramię ze

swojej szklanej budki, ale za dużo nie zobaczył.

Z mieszkania mężczyzny w ciemnym kożuchu na Petřinach do internatu

Větrník-Sever był tylko kawałek. Powiedział sobie, że przejdzie się dla

zdrowia. Całą sobotę przeleżał spocony w łóżku, a pod wieczór był już

najwyższy czas, by wstać i zrobić coś na rzecz poprawy bezpieczeństwa

wewnętrznego Czechosłowackiej Republiki Socjalistycznej.

Rzadko kiedy się zdarzało, by rodzina Dobrotków w niedzielę przed

południem nie poszła wspólnie na mszę. Było to spowodowane niedzielami

roboczymi, które Metrostav organizował w ramach współzawodnictwa

pracy socjalistycznej na budowie przyjaźni czechosłowacko-radzieckiej,

próbując zrealizować nierealny plan. W pierwszą listopadową niedzielę

powód był jednak inny. Tomáš przy porannej chałce niespodziewanie

oświadczył, że zaprosił do kościoła koleżankę. Jego ojciec ze zdziwieniem

powiedział, że on zapraszał koleżanki co najwyżej do kina albo na spacer,

ale to nie skłoniło jego syna, by zdradził coś więcej.

Interesujące jest to, że jeśli rodziców Tomáša kompletnie zaskoczyło, iż ich

syn pójdzie na mszę z koleżanką, to z kolei chory wąsaty mężczyzna we

flanelowej piżamie wziął to pod uwagę. Złościło go, że z powodu choroby

nie może stać pod domem Tomáša, by dzięki późniejszej obserwacji ustalić,

do którego kościoła chodzi obserwowana osoba. Było bowiem wysoce

prawdopodobne, że w kościele będą obecni też inni członkowie tego

ugrupowania klerykalno-wywrotowego. Zwłaszcza osoba księdza

odprawiającego mszę automatycznie wywoływała podejrzenia. Mężczyzna

w piżamie czuł się jednak w niedzielę rano bardzo źle. Choć katar całkiem

minął, nie wróżyło to nic dobrego, ponieważ teraz nieustannie lało się mu

z oczu. Nie tylko łzy, ale też zielonkawy śluz, który ropiał mu w kącikach
oczu. I zaczęła boleć go głowa. Wydzielina wypełniała zatoki. Mężczyzna

podjął chociaż wysiłek, by włożyć szlafrok i obserwować przez okno, czy

Táňa wyjdzie z domu. Wyszła o 9.22 i wróciła o 11.47. Czas zupełnie

wystarczający na udział we mszy w kościele wraz z dojazdem i krótkim

spacerem po jej zakończeniu.

Rodzice Tomáša byli naturalnie zadowoleni, że ich syn znalazł wierzącą

koleżankę, a nawet najwyraźniej całą grupkę takich znajomych. Obawiali

się jednak, by na wydziale nie afiszowali się niepotrzebnie jako jakaś

nielegalna wspólnota chrześcijańska, ponieważ mogłoby to grozić

wydaleniem ze studiów. Próbowali to też wytłumaczyć Tomášowi przy

niedzielnym obiedzie. Tomáš wytknął im, że boją się tak samo, jak

w czasach panowania Wacława IV, kiedy jakikolwiek kontakt

z arcybiskupem oznaczał automatycznie zagrożenie życia. Mama Tomáša

się roześmiała, że teraz pod tym względem jest może lepiej, bo komuniści

nie pozwalają na to, by urząd arcybiskupa został w ogóle obsadzony,

w związku z czym nikt nie ma możliwości, by spotkać nieistniejącego

arcybiskupa.

– W Pradze nie ma arcybiskupa? – zdziwił się Tomáš z pełnymi ustami.

– No jasne! Nie wiedziałeś? – zdziwiła się pani Dobrotková, czemu

dziwi to jej syna. – Jeszcze przed sześćdziesiątym ósmym rokiem

pozwolono arcybiskupowi Beranowi na wyjazd do Watykanu, by papież

mianował go kardynałem. Ale nie pozwolono już mu wrócić. Zmarł

w Rzymie niedługo później. Od jego śmierci funkcja arcybiskupa nie

została obsadzona. Biskup František Tomášek jest administratorem

apostolskim archidiecezji, może zatem pełnić obowiązki arcybiskupa. Ale

oficjalnie nie jest arcybiskupem. Komuniści by go nie zatwierdzili.


– To jest faktycznie dość podobny stan jak za rządów Wacława IV.

Wtedy też przez jakiś czas nie było w Pradze arcybiskupa, bo Jenštejn

uciekł przed królem do Rzymu – porównywał Tomáš.

– Mówi się, że gdy Tomášek był we Włoszech, spotkał się ze zmarłym

ojcem Pio i ten mu powiedział, że dożyje jeszcze wolności religijnej

w Czechosłowacji – uśmiechnęła się pani Dobrotková.

Pan Dobrotka tylko machnął ręką.

– Ojciec Pio zapomniał mu jednak powiedzieć, że ta wolność religijna

będzie trwała od stycznia do sierpnia tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego

ósmego. Mamy to już więc za sobą. Od tej pory już tylko ze Związkiem

Radzieckim po wieczne czasy.

Tomáš się roześmiał, po czym spytał:

– No, a ten biskup Tomášek jest teraz najważniejszy w arcybiskupstwie

praskim?

Pani Dobrotková przytaknęła.

– To skoczę za nim w przyszłym tygodniu w sprawie rezultatów

ekshumacji Jana Nepomucena. To pilne – postanowił Tomáš.

Rodzice spojrzeli na siebie z nieszczęśliwą miną.

Pan Dobrotka sięgnął po wykałaczkę i by przepędzić obawy żony,

spytał:

– A co nam powiesz o narzeczonej? Ma ładny głos? Nie fałszowała

w kościele?
Ciotunia 5
Muszę wziąć się do pracy, zanim gorąca potrzeba pisania, którą

poczułem podczas pogrzebu, nie zamieni się we mnie w otępiałe

milczenie, jakim zareagowałem na wiadomość o jej śmierci.

Péter Esterházy, Czasowniki posiłkowe serca


Ciotunia trafiła do szpitala. Na psychiatrię. Tam jej życie dobiegło końca.

Stan się gwałtownie pogarszał. Mówili krewni. Leżała w jasnoniebieskiej

szpitalnej koszuli. Bez zapięcia. Związywała się. Od tyłu. Model „kaftan

bezpieczeństwa”. By ją zabezpieczał. Jak zwierzę. Łóżko też było jak

klatka dla zwierząt. Choć krata z przodu była taktownie otwarta. Zawsze.

Gdy były godziny odwiedzin. Nie wiem, jak o innej porze. Znów

przesadzam. To nie była krata, ale siatka. Za to mocna.

Przychodziłem tam po południu. O wpół do szóstej. Godziny odwiedzin

dobiegały końca. Przeważnie zostawałem tak z trzy kwadranse. Czyli też

piętnaście minut po dozwolonym czasie. Pielęgniarki to tolerowały.

Zazwyczaj. Pod względem zarozumiałości w niczym nie ustępowały

lekarzom. Czasem też karmiłem Ciotunię. Jeśli przywieźli wcześniej wózek

z kolacją. Karmienie tolerowano. Zawsze. Salowe nazywały ten wózek

okrętem. Zawartość talerzy wyglądała przerażająco. Przeważnie.

Śmierdziało to paskudnie. Często. Nie miało to nic wspólnego ze sztuką

kulinarną. Nie spróbowałem tego. Nigdy.

Próbowałem karmić Ciotunię. Zjadła parę łyżek. Przeważnie. A innym

razem nic. Była zbyt wyczerpana. By przeżuwać i przełykać.

Wyczerpywały ją leki. Dawano jej olbrzymie dawki medykamentów.

Ogłupiaczy. Otępiały ją. Nieustannie. Choć nie było czego tłumić.

Pielęgniarka czasami przychodziła podczas kolacji. Stała przy łóżku

i z uwagą obserwowała Ciotunię. Kontrolowała. Czy połknęła wszystkie

leki. Pigułki i drażetki. Tabletki i kapsułki. Ciotunia ledwo co utrzymywała

otwarte oczy. Jej powieki w każdej chwili opadały. Samowolnie. Jak

zepsute żaluzje.
Na psychiatrii wszystko było jak dwieście lat temu. Łóżko z siatką.

Śmierdzące jedzenie. Aluminiowy okręt. Okrzyk salowej zapowiadający

kolację. Kobieta z wybałuszonymi oczami. Na sąsiednim łóżku. Śpiewająca

kobieta. W sąsiednim pokoju. Wszechmocny personel. Bezsilni wobec

wszechmogących. Dziewiętnasty wiek. Lekarze dobrze znali swoich

pacjentów. Wiedzieli, że nie ma dla nich pomocy. I tak pomagali. Po

swojemu. Ci najmłodsi lekarze jeszcze dożyją roku 1935. Wówczas

portugalski neurolog António Egas Moniz wprowadzi lobotomię.

Czternaście lat później otrzyma Nagrodę Nobla. Wkrótce zabieg przestanie

być wykonywany. Na tym oddziale nie wykonywano lobotomii.

Prawdopodobnie. Ale i tak było to otoczenie przeznaczone dla miłośników

historii. I drastyczności. Otoczenie jakby przeznaczone dla Ciotuni. Była

przecież miłośniczką historii. Bez drastyczności mówiła o śmierci.

Widziała, jak nadchodzi. Ja też.

Krewni niczego nie widzieli. Byli zadowoleni z lekarzy i pielęgniarek.

Otoczenie uważali za odpowiednie. Odpowiednie do diagnozy. I pacjentów.

Psychiatria to nie jest pediatria. Krewni nie przesiadywali bez powodu. Do

czasu wydawania posiłków i leków. Przestrzegali czasu odwiedzin.

Zdyscyplinowani. Nie odwiedzali niepotrzebnie Ciotuni. Odwiedziny

wydawały się niepotrzebne. I tak tylko spała. Ledwo potrafiła usiąść.

W razie potrzeby. Jej stan nie wymagał łóżka rehabilitacyjnego. Nie

wstawała. Nie można było z nią spacerować. Nie zjadała przyniesionego

jedzenia. Krewni nie wątpili. W konieczność hospitalizacji. W tym stanie

nie mogła zostać w domu. Bardzo podupadła. Psychicznie i fizycznie.

Zatem oddali ją do szpitala. Podjęli rozsądną decyzję. Po dłuższym

namyśle. Postanowiła rodzinna arcyrada.


Prawda była inna. Stan Ciotuni spowodowała hospitalizacja. Pełne miski

leków. Więzienne otoczenie. Opryskliwe pielęgniarki. Obojętni lekarze.

Przerażające pacjentki. Albo wściekłe pacjentki. Dziewiętnasty wiek.

Krewni pomylili przyczynę ze skutkiem. Pozbyli się wyrzutów sumienia.

I obowiązków. Zabrali ją z domu. Wraz z obowiązkami. Ciotunia to był

nieprzyjemny obowiązek. Czasem też dla mnie.

Przychodziłem prosto z biura. Witałem się z pielęgniarkami. Na nogi

wsuwałem foliowe kapcie. Ze względów higienicznych. Wchodziłem do

pokoju. Witałem się z kobietą z wybałuszonymi oczami. Siedziała na

sąsiednim łóżku. Zawsze siedziała. Ciotunia leżała. Zawsze. Miała

zamknięte oczy. Zawsze. Dotykałem jej ręki. Spoglądała na mnie.

Sprawiało jej to radość. Chociaż małą. Takiej radości nawet nie widać. Ale

i tak jest. Wiedziałem, że się cieszy. Wzywała mnie bliżej. Ruchem ręki.

Siadałem. Na skraju łóżka. Pielęgniarkom to się nie podobało. Goście mają

siedzieć na krześle. Łóżko jest dla pacjentów.

Ciotunia przestała się komunikować. Z nimi. Nie miała im nic do

powiedzenia. Szczędziła słów. Jakby miała już ich ograniczony zasób.

Jeszcze miała mi coś do powiedzenia. Ale czasu było coraz mniej. Słów też.

Nie marnowała ich. Rzadko wypowiadała spójne zdania złożone.

Posługiwała się najprostszymi zdaniami. Połączeniami wyrazowymi.

Słowami kluczowymi. Męczyła się. Zamykała oczy. Jakby na krótko

zasnęła. Otworzyła oczy. Upewniła się. Nadal siedziałem obok niej.

Powiedziała pojedyncze zdanie. Parę słów. Zamknęła oczy. Otworzyła oczy.

Powiedziała pojedyncze zdanie. Parę słów. Tak to się powtarzało. Pięć–

sześć razy w ciągu wieczora. Tylko parę zdań. W sumie. Przez trzy

kwadranse. Dzień w dzień. Często się powtarzała. Znałem je już na pamięć.

Wiele z tych zdań. Czy połączeń wyrazowych. Tak często je powtarzała.


Ale nie rozumiałem. Niektórych. Na pewno były ważne. Skoro je

powtarzała.

Przychodziłem do niej. Cztery i pół miesiąca. Codziennie. Znów udaję

lepszego. Kilka dni mnie tam nie było. Ale nigdy z rzędu. Potem

wyjechałem. Na dziesięć dni. Do Pragi. W delegację. Dziesięć dni bez

przerwy. Razem z roboczym weekendem. Szkolenie z nowego software’u.

Intensywny trening. Staff training. Certyfikowany. Żona wysłała mi

esemesa. Piątego dnia. Ciotunia zmarła. Oddali ją do szpitala. By zmarła.

Tak się o tym dowiedziałem. Z esemesa. SMS. Short Message Service. Nie

była to istotna wiadomość. Nie była to istotna śmierć. Ani życie. Ani

historia.

Tego nie da się przebaczyć. Oddali ją do szpitala. By zmarła. Nie chcieli jej

słuchać. Bredzenia. Majaczenia. Tego sobie nigdy nie wybaczę.

Wyjechałem. I umarła. Nie przyszedłem do niej. Pierwszego dnia. Drugiego

dnia. Trzeciego. Czwartego. Cztery dni z rzędu. Nigdy wcześniej to się nie

zdarzyło. Więc piątego dnia umarła. Rano. Nawet nie poczekała do

wieczora. Do wpół do szóstej. Zrozumiała. Już nie przyjdę. Nie było na

kogo czekać. Nie było komu opowiadać. Nie było po co żyć.

Ciotunia miała jeszcze coś do opowiedzenia. Z pewnością. Chciała mi coś

przekazać. Nie dowiem się już, co to było. Nigdy. Być może pozostało już

kilka zdań. Może coś o Janie Nepomucenie. O okolicznościach tortur.

O śmierci. Albo coś o studiach. O kolegach i koleżankach. O zakochanym

Tomášu. O mądrej Klárze. I prowokatorze Martinie. Albo coś o rodzicach.

O dwulicowej matce. O ojcu na bardzo ważnym stanowisku. Albo

o uniwersytecie. O pełnym inicjatywy idiocie doktorze Šindelářu.

O tamtych czasach. Ludzie na wysokich stanowiskach potrzebowali


pełnych inicjatywy idiotów. Towarzysze. Partia i rząd. Dowcip. Nikt się nie

śmiał.

Ciotunia się bała. Psów. Szkolonych w zabijaniu. Ludzi. Na początku nie

rozumiałem. W szpitalu nie było psów. Ani w XIX wieku. Ale były na

zamku. W XIV wieku. Spały przy królewskim łożu. Psy króla Wacława IV.

Druga żona Zofia się ich bała. Mówiła o królu. O psach. O swoim strachu.

Podczas spowiedzi. Płakała. Zagryzły pierwszą żonę Joannę. Psy

myśliwskie. Żądne krwi. Król często jeździł na polowania. I pił.

I odwiedzał kochanki. Zabawiał się. Korzystał z życia. Zofia chciała być

mu wierna. W innych okolicznościach. Nie tak. Była królową. Młodą.

Opuszczoną. I wystraszoną. Brakowało jej poczucia bezpieczeństwa. Nie

znalazła zrozumienia. Zatem szukała miłości. Choćby fizycznej. Choćby

czasami. Miała się z czego spowiadać.

Ciotunia się bała. Nie tylko psów królewskich. Przerażały ją też inne. Gdy

na nią szczekały. Szczerzyły kły. Gryzły. Musiała patrzeć. Dawne

wspomnienia. Pomieszane z przeczytanymi historiami. I filmami

dokumentalnymi. I halucynacjami. I majaczeniami. Tytułu króla godzien

nie jesteś. Nie rządzisz dobrze. Powiedział Nepomucen. Do króla. Prosto

w oczy. Na sali tortur. Kat go skrzyczał. Ale nie uderzył. Bał się.

Torturować księdza. To oznaczało ekskomunikę. Natychmiastową. Kat i tak

nie bił. Nigdy. Miał narzędzia do sprawiania bólu. Rzemieślnicza praca.

Rozkazywał król. Kat się zawahał. Tylko na chwilę. Bał się ekskomuniki.

Bał się też króla. Króla bardziej. Najbardziej, kiedy był pijany. Węgierskim

winem. Król brał udział. Również w przeszłości. Lubił torturować. Księdza

po raz pierwszy. Ksiądz krzyczał z bólu. Ryczał. Jak ranne zwierzę. Król

krzyczał z wściekłości. Jak dzikie zwierzę. Gdy zabija zdobycz. Najpierw

król zadał pytanie. Sto razy. To samo. Ksiądz jęczał. Szlochał. Zawodził.
Ale nie powiedział ani słowa. Potem król już zapomniał o swoim pytaniu.

Niemal. Poświęcił się torturom. Ksiądz zamknął oczy. Księdzu zamknęły

się oczy. Same się zamknęły. Jeszcze potrafił się modlić. Choć miał

zwichnięte ramię. Jaskółka. Choć z ręki lała się krew. Zgniatacz kciuków.

Choć jego twarzy dosięgnął czubek buta. Króla. Ciągle się modlił. Ksiądz.

Wyczuł tę modlitwę. Król. Wywęszył ją jak drapieżnik. Drażniła go.

Obrażała. Poniżała. Król uderzał. Kopał. Zdziczał. Nic ludzkiego. Tylko to

cierpienie. Ksiądz dyszał. Kat tylko się przyglądał. Służył. Królowi. Jak

parobek. Usługiwał. Znał swojego króla. Jego rozkazy. Zanim zostały

wypowiedziane. Czekał na nie. Patrzył w skupieniu. Na króla. Po

policzkach ściekał pot. Jednemu i drugiemu. Król zrzucił płaszcz. Podszyty

futrem. Został w cienkiej koszuli. Przemoczonej od potu. Pod pachami.

Poplamionej od krwi. Na torsie. Król wrzasnął. Kat jeszcze nie słyszał

takiego wrzasku. Z ust człowieka. Diabelski krzyk. Zawsze bywał

porywczy. Ale to było coś innego. Kat przewrócił oczami.

Z niedowierzaniem. Postać króla się zmieniała. Błękitne oczy pociemniały.

Zadbana broda się najeżyła. Kasztanowe loki poczerniały. Kat nie wierzył.

Własnym oczom. Dużo pił. Miał zwidy. Od wina. Węgierskiego.

Królewskiego. Król przyniósł je ze sobą. Jak zawsze. W srebrnej karafce.

W drugiej ręce pasztet. Przyprawiony. W serwetce. Przyprawy były

drogocenne. Kat umiał być wdzięczny. Podał królowi puchar. Ten wytrącił

mu go z ręki. Kat stracił równowagę. Król wrzasnął. Znowu. Jak diabeł.

Chciał torturować. Nie pić. Wskazał na żagiew. „Żagiew” to było słowo

Ciotuni. Ja powiedziałbym „pochodnia”.

Myśli kata Ciotunia nie mogła poznać. Ani księdza. Ksiądz nie był

spowiednikiem królowej. Był tylko wikariuszem. Urzędnikiem. Ale znał

spowiednika. On sam polecił go królowej. Wymyślił miejsce spowiedzi.

Bezpieczne miejsce. W arcybiskupstwie. Bez szpicli króla. Spowiednik był


cyriakiem. Białym augustianinem. Z Zakonu Kanoników Regularnych od

Pokuty. Obaj mieli na imię Jan. Stąd ta pomyłka. Dwóch Janów. Wikariusz

i spowiednik. Obaj w połowie Niemcy. Wikariusza nazywano też Johánek.

Spowiednika nazywano tylko Jan. Wyjaśniła Ciotunia. I zamknęła oczy.

Jakby drzemała. Potem się przebudziła. Otworzyła oczy. Wikariusz nie

mógł zdradzić imienia spowiednika. To byłoby jak zdradzenie tajemnicy

spowiedzi. Mógł tylko milczeć.

Zapewne Ciotunia chciała mi jeszcze coś powiedzieć. Pewnie coś o śmierci.

Jak nadchodzi. Mówiła o śmierci. Niemal ciągle. W szpitalu. Wpływ

otoczenia. Czuliśmy ją. Oboje. Śmierć też nas czuła. Wywęszyła Ciotunię

jak drapieżnik. A może Ciotunia wyjaśniłaby też coś innego. Może. Skąd

znała myśli kata. I wikariusza. Powiedziałaby to. Mnie. Wypowiedziałaby

pojedyncze zdanie. Połączenie wyrazowe. Bez wątpienia kluczowe słowa.

Zmęczyłaby się. Zamknęłaby oczy. Jakby drzemała. Zasnęła na krótko. Ale

nie powiedziała już nic. Nie wytłumaczyła. Nic. Nikomu. Zamknęła oczy.

Jakby drzemała. Na krótko. Zasnęła. Na długo. Na zawsze. Nie

przyszedłem. Do niej. Byłem w Pradze. Na intensywnym treningu. Staff

training. Otworzyć menu. Wybrać. Klik. Wypełnić okienko. Zaakceptować.

Klik. Zamknąć menu. Klik. Klik. Klik. Piąty dzień szkolenia się skończył.

I przyszedł esemes. Ciotunia zmarła rano. Śmierć odezwała się esemesem.

Po południu. Czasu było dość. Już wychodziłem z sali wykładowej. Miałem

na nią czas. Na śmierć. Na Ciotunię nie miałem czasu.

Szedłem. Przez most Karola. W stronę pomnika. Jana Nepomucena. Który

nie był spowiednikiem królowej. I nie zdradził tajemnicy spowiedzi. Jedna

grupa turystów za drugą. Dzień w dzień. Od rana aż do nocy. I wszyscy

dotykają reliefu. Prawej strony. Żeby spełniło się ich marzenie. Tajne

życzenie. Takie przesądy. Nikt w nie już nie wierzy. Słowo „przesąd” to
archaizm. Współczesny człowiek poszukuje legend. Przesądy są dla niego

śmieszne. Legendy ubóstwia. Zwłaszcza miejskie. Relief jest doskonale

wypolerowany. Błyszczy się. Dotknęło go kilkaset tysięcy palców. Może

miliony. Zdrowa ręka równa się pięć palców. Palce Nepomucena są

zmiażdżone. Brakujące paliczki. Palce turystów. Przykładają je do małej

postaci. Do Jana Nepomucena. Wrzucanego do rzeki. Do Wełtawy. Przycisk

do tajnych życzeń. Legenda powstała niedawno. Stosunkowo niedawno.

Mniej więcej przed półwieczem. W latach siedemdziesiątych XX wieku.

Podobno dopiero wtedy. Podobno wtedy studiowała też w Pradze Ciotunia.

Chyba naprawdę tam studiowała. Historię. I historyjki.

Tylko że wypolerowany przez kilkaset tysięcy palców jest też pies.

Z drugiej strony reliefu. Po lewej. Król głaszcze psa. Król szpieguje

królową. Królowa się spowiada. To był taki żart. Żart wymyślili artyści.

Dwadzieścia lat po powstaniu pierwszej legendy. Przesądu. Wypolerowali

sidolem także psa. Żeby świecił się tak samo jak Nepomucen. Na reliefie.

Turyści widzą dwa błyszczące miejsca. Zatem dotykają. Dwa razy. Od

tamtej pory. Trzeba dotknąć. Świętego i psa. Psa wypolerowano w latach

dziewięćdziesiątych. Już po upadku komunizmu. Nepomucen na reliefie

upada nieustannie. Łapią go miliony rąk. A on tylko upada.

Nie uwierzyłem w tę legendę. Nie dotknąłem psa. Ani drobnej postaci

spadającej do rzeki. Z rozłożonymi rękoma. Moje tajne życzenie się nie

spełni. Bardzo chciałem uwierzyć w tę drugą legendę. O tajemnicy

spowiedzi. Ale opowiadanie Ciotuni było takie chaotyczne. Poplątane.

Niewiarygodne. Wątpliwe. Nie mogła wszystkiego wiedzieć. Studiowała

przecież zaledwie parę tygodni. Potem Babcia odcięła ją od wszelkich

informacji. Ciotunia wymyśliła sobie parę rzeczy. A może większość. Psy

nie rozszarpały pierwszej żony króla. Wikariusz nie spowiadał drugiej żony
króla. Pozbawionych znaczenia studencików nie śledziła tajna policja.

W Pradze nie jeździły trolejbusy.

Nie pojechałem na pogrzeb Ciotuni. Do Bratysławy. Byłem w Pradze.

Miałem intensywny trening. Szkolenie. Potrzebowałem certyfikatu. Ciotuni

tam już i tak nie było. Tylko jej rodzina. Nie chciałem ich spotkać.

Przynajmniej nie na pogrzebie. Żadnego z nich. Przedłużyłem sobie pobyt

w Pradze. Nie chciałem wracać do domu. Do Bratysławy. Zapłaciłem za

kolejną noc. Chociaż jedną. Musiałem zobaczyć pewne miejsca. Podczas

szkolenia nie było czasu. Nigdy na nic nie ma dość czasu. Tego wolnego

dnia chciałem zobaczyć Pragę. Pragę Ciotuni. Budynki Wydziału

Humanistycznego. Gdzie chodziła na wykłady. I ćwiczenia. I seminaria.

Celetná 20. Ovocný trh 5. Náměstí Krasnoarmějců. Już przemianowane na

Náměstí Jana Palacha. To by ucieszyło Ciotunię. Szanowała Palacha.

Czerwonoarmiści wywoływali mieszane uczucia. Wyzwoliciele

w czterdziestym piątym roku. Okupanci w sześćdziesiątym ósmym. Za

„czerwoną armię” uważali się też terroryści. Japońscy i niemieccy.

Mordercy normalnych ludzi. Tak mi powiedziała Ciotunia. Znała historię.

Także najnowszą. Ale w szczególności średniowiecza. W Czechach.

Była sobota. Budynki uczelni były zamknięte. Wszystkie. Włóczyłem się.

Tego dnia. I później całymi latami. Przeszedłem kilkadziesiąt kilometrów.

Po Pradze. Przez most Karola. Kilka grup turystów cisnęło się obok Jana

Nepomucena. Chińczycy. Rosjanie. Hiszpanie. Dotykali reliefu. Po prawej

upadający mężczyzna. Po lewej pies. Tysiące dotyków. Tysiące fotografii.

Tysiące uśmiechów. Przy zakatowanym mężczyźnie. Przy psie

wyszkolonym do zabijania ludzi. Szedłem szybko. Byle dalej. Park

Petřínské Sady. Strahov. Tam odbywały się spartakiady. Przez Ogrody

Małgorzaty na Břevnov. Osiedle Petřiny. Bloki. Tam mieszkała Ciotunia.


Tam przydzielano mieszkania funkcjonariuszom Służby Bezpieczeństwa.

Większość z nich jest na emeryturze. Albo już nawet nie żyją. On mógłby

tam jeszcze żyć. Jej ojciec. Dziewięćdziesięcioletni starzec. Może.

Sklerotyczny. Otępiały. Z alzheimerem. Z parkinsonem. Nie wiedziałem.

Co bym powiedział. Ojcu.

Ruszyłem w stronę akademików. Dom studencki Větrník. Tam mieszkały

koleżanki Ciotuni. I koledzy. Stamtąd na Střešovice. Choć o nich Ciotunia

nie wspominała. Zauważyłem napis. Muzeum Miejskiej Komunikacji

Publicznej w Pradze. Wszedłem. Do zajezdni. Od razu je zobaczyłem.

Wpatrywałem się w te żelazne gruchoty. Pudła na kółkach. Z czółkami

wystawionymi do tyłu. Podszedłem. Bliżej. Do trolejbusu. Do eksponatu.

Do opisu. Tatra 400. Eksploatacja sieci trolejbusowej została zakończona.

Dnia 16 października 1972 roku. Właśnie wtedy Ciotunia mieszkała

w Pradze. Już nie mieszka. Tam umarła nadzieja. Moja ostatnia nadzieja. Że

wymyślała. Że majaczyła. Że halucynowała. Że to wszystko nie było

prawdą.

SOR TNB 12 to jest trolejbus hybrydowy. Jeździ po ulicy Proseckiej.

W Pradze. Od końca 2017 roku. Próbnie. Po czterdziestu pięciu latach. Na

trasie testowej. Trolejbus hybrydowy korzysta z napędu elektrycznego. Jako

elektrobus. Albo z sieci trakcyjnej. Jako trolejbus. Pasażerowie robili sobie

selfie. Z trolejbusem hybrydowym. Wygodnym. Niegłośnym. To już nie jest

żelazny gruchot. Całkiem inne technologie. Całkiem inny świat.

Przedsiębiorstwo Komunikacyjne Miasta Stołecznego Pragi zastanawia się

nad kolejnymi liniami.


Tydzień szósty
Historię piszą zwycięzcy. Legendy zachowuje lud. Piszący

puszczają wodze fantazji. Pewna jest tylko śmierć.

Péter Esterházy, Harmonia caelestis

Po zakończeniu rozpracowania, kiedy obcokrajowiec okaże się

odpowiednim typem agenta, z reguły stosowana jest metoda

stopniowego werbunku, podczas której pracownicy kontrwywiadu

występują w kontaktach z cudzoziemcem albo pod przykrywką

(legendą), albo otwarcie (bez legendy), z reguły w formie rozmowy

wyjaśniającej.

Rozkaz Ministra Spraw Wewnętrznych CSRS nr 8 / 1972


Wielka Socjalistyczna Rewolucja Październikowa rozpoczęła się, według

kalendarza juliańskiego obowiązującego wówczas w imperium rosyjskim,

25 października 1917 roku. Kiedy jednak niedługo później również

rosyjscy bolszewicy przyjęli kalendarz gregoriański, rocznica rewolucji

październikowej zaczęła przypadać 7 listopada. Poniedziałek 6 listopada

1972 roku już od rana stanowił „przeddzień” pięćdziesiątej piątej rocznicy.

O godzinie dziewiątej w auli odbyła się ogólnowydziałowa narada aktywu

partyjnego. Była to akcja publiczna, co oznaczało, że gorliwi pedagodzy,

stosując najbardziej surowe pogróżki, starali się zapędzić na nią jak

najwięcej studentów z wydziału. Bardziej doświadczeni słuchacze

z wyższych lat przeważnie wpisywali się na listę obecności, po czym

gromadnie wychodzili, nawet nie udając, że wrócą. Ci bardziej ostrożni

z pierwszego roku posłuchali jednak polecenia swoich wykładowców i po

opanowaniu zgiełku przy listach obecności tłoczyli się w auli. Nie była ona

przygotowana na taki napór ludzi. Studenci cisnęli się po dwie osoby na

miejscach siedzących, stali w przejściu, a przede wszystkim nie wiedzieli,

co w danej sytuacji mają robić. Huczało tam jak w ulu, niektórzy śmiali się

z zaistniałej sytuacji, inni narzekali, większość jednak siedząc, stojąc lub

kucając, rozmawiała flegmatycznie o całkiem abstrakcyjnych sprawach.

– Gdyby tu się pojawił jakiś sztab telewizji zagranicznej, by zrobić parę

ujęć, to wyglądałoby, że uświadomieni czescy studenci nie mogą się

doczekać wykładów o rocznicy WSRP – ocenił sytuację na sali Tomáš.

Tomáš cisnął się na krześle razem z Tánią, a Martin z Klárą. Klára, gdy

tylko wepchnęli się na wolne miejsca, poprosiła Martina, by nie

wykorzystywał sytuacji i zabrał swoją dłoń z jej uda. Skoro Tomáš też nie

dotykał Táni, Martin bez szemrania się zgodził, wyjaśnił tylko, że zrobił to

z przesadnej galanterii, by Klára nie miała kompleksów, że nikt jej nie

zauważa.
Potem znów zaczęły chodzić mu po głowie pomysły opozycyjne.

– Gdybyśmy nie byli wszyscy zesrani ze strachu, powinniśmy

nieustannie gwizdać, żeby przemawiający nie mogli w ogóle zacząć

wygłaszać tych swoich frazesów. Wszystkich nas by ze studiów nie

wyrzucili.

– Bądź cicho, żeby nie wyrzucili tylko ciebie – zwróciła mu uwagę

Klára.

Dziesięć minut po planowanym rozpoczęciu w końcu weszli dostojnie trzej

najważniejsi zapewne aktorzy. Studenci nie wiedzieli, kim oni są. Trójka

usiadła pod monumentalnym hasłem informującym wszystkich zebranych,

a nawet nieobecny sztab telewizji zagranicznej, że pracownicy i studenci

wydziału humanistycznego świętują pięćdziesiątą piątą rocznicę Wielkiego

Października. Tomášowi wydawało się, że pod olbrzymim transparentem ta

trójka wygląda na zagubioną, w sumie go zaskoczyło, że w najważniejszym

rzędzie nie usiadło więcej działaczy, było tam jeszcze trochę miejsca.

Zebranie rozpoczęło się od hymnu czechosłowackiego i radzieckiego.

Martin dość głośno powiedział, że panuje tu atmosfera jak podczas

mistrzostw w hokeju, i paru studentów się zaśmiało. Następnie w imieniu

ogólnowydziałowego komitetu KPCz oraz kierownictwa wydziału

humanistycznego zebranych powitał towarzysz dziekan prof. PhDr. Karel

Galla, DrSc. Szczególnie go ucieszyło, że zaproszenie na naradę aktywu

przyjęli rektor Uniwersytetu Karola towarzysz prof. MUDr. Bedřich

Švestka, członek korespondent Czechosłowackiej Akademii Nauk, oraz

przewodniczący ogólnouniwersyteckiej komisji do spraw pracy

pedagogicznej i polityczno-wychowawczej towarzysz prof. MUDr. Vilibald

Bílek, CSc. Obaj towarzysze powściągliwie pokiwali głowami, a plenum

zareagowało umiarkowanymi oklaskami. Towarzysz dziekan powiedział na

wstępie, że rozpoczynający się rok akademicki ma przyczynić się do


realizacji zadań, które dla sfery szkół wyższych wynikają z wniosków

z XIV zjazdu KPCz, przede wszystkim konsekwentnego wykorzystywania

procesu wychowawczo-oświatowego na rzecz wychowania

światopoglądowego, pogłębiania patriotyzmu socjalistycznego oraz

internacjonalizmu proletariackiego. Uczelnia wyższa jest nie tylko

instytucją naukową, ale pełni istotną misję polityczną w historycznej walce

socjalizmu z kapitalizmem. I właśnie przypomnienie Wielkiej

Socjalistycznej Rewolucji Październikowej stanowi najlepszy sposób, jak

radzić sobie z trudnymi zadaniami, które stoją przed szkolnictwem

wyższym.

Potem z krótkim przemówieniem wystąpił towarzysz Bílek. Rozpoczął od

metafory o znaczeniu WSRP. To właśnie wystrzał z krążownika „Aurora”

rozpoczął erę, w której światowy czas planety Ziemia wyznaczają

wskazówki olbrzymiego zegara na potężnej Baszcie Spasskiej

moskiewskiego Kremla. Metafora była dla mówcy zbyt skomplikowana

i rozbudowana, więc musiał ją przeczytać. Potem nawet się poplątał,

ponieważ określił pięćdziesiątą piątą rocznicę WSRP jako okrągłą. Gdyby

sam nie zwrócił uwagi na swój błąd, mógłby mówić dalej i większość

letargicznych słuchaczy niczego by nie zauważyła. Ale profesor Bílek

odłożył na bok przygotowane materiały na piśmie i zaczął tłumaczyć, że

myślał tak tylko w przenośni, że on sam, naturalnie, bardzo dobrze wie, że

rocznica pięćdziesiąta piąta nie jest okrągła, symbolika polega na tym, że

chodzi tu o dwie takie same cyfry, pięćdziesiąt to na dodatek jest połowa ze

stu, a do tego ta druga piątka to jest połowa z dziesięciu. Wreszcie

towarzysz przewodniczący ogólnouniwersyteckiej komisji do spraw pracy

pedagogicznej i polityczno-wychowawczej, wybity z rytmu przez własne

dukanie i uśmieszki studentów, zacytował na koniec ustawę o szkolnictwie

wyższym, w której – w paragrafie drugim – jest mowa o tym, że zadaniem


uczelni jest kształcenie i wychowywanie inteligencji zawodowej zdolnej

aktywnie uczestniczyć w rozwoju gospodarki i kultury narodowej oraz

w socjalistycznej przebudowie stosunków społecznych.

– Amen – dodał Martin.

Z jednym z głównych referatów wystąpił też towarzysz PhDr. Bořivoj

Šindelář, CSc. z Katedry Historii Czechosłowacji. Młodzi studenci historii

zwiększyli czujność. Towarzysz Šindelář wytłumaczył, że przed

rozpoczęciem semestru zimowego podjął zadanie partyjne i przyjął

zobowiązanie z okazji pięćdziesiątej piątej rocznicy WSRP w celu

intensywniejszego osobistego zaangażowania w przygotowanie

ideologiczne studentów pierwszego roku oraz rozwoju ich światopoglądu

naukowego poprzez połączenie tematów historycznych z najbardziej

aktualnymi wydarzeniami społecznymi. To zobowiązanie było związane też

z faktem, że mówca stał się opiekunem pierwszego roku studentów historii.

– Towarzyszki i towarzysze, być może zauważyliście w naszych

środkach masowego przekazu informację, że w ramach rekonstrukcji

srebrnego ołtarza w Katedrze Świętego Wita zostały wyciągnięte z grobu

szczątki Jana Nepomucena, czyli tak zwanego świętego Jana Nepomucena.

Te szczątki właśnie w tych dniach są ekshumowane w formie analizy

antropologicznej. Skoro jestem zawodowym historykiem, takie wydarzenie

nie mogło umknąć mojej uwadze. Spytacie może, dlaczego w ogóle

nazywam to wydarzeniem, przecież nie chodzi tu o króla ani wybitnego

artystę czy myśliciela. Cóż, nazywam wydarzeniem tę ekshumację, to

wkroczenie nowoczesnych czechosłowackich nauk przyrodniczych

w analizy historyczne dlatego, ponieważ wokół Jana Nepomucena,

a zwłaszcza wokół jego tak zwanego świętego języka, powstała w ciągu pół

tysiąca lat od jego śmierci bogata hagiografia. Hagios po grecku oznacza

„święty”, a graphein oznacza „pisać”. Napisano, ale przede wszystkim


nawymyślano, niewiarygodnie wiele. Z historykami z pierwszego roku od

początku semestru dementowałem te kłamstwa.

– Czyli staliśmy się narzędziem realizacji zadania partyjnego

i zobowiązania z okazji rocznicy – stwierdził z rozdrażnieniem Martin.

W kolejnej części swojego referatu towarzysz doktor Šindelář opisał

dość szczegółowo przebieg poszczególnych zajęć. Król, królowa,

arcybiskup, wybór opata, torturowanie wikariusza, zrzucenie z mostu,

odkrycie zwłok, kult, tak zwany święty język, to wszystko pojawiało się

stopniowo w wystąpieniu adiunkta. Tomáš zauważył, że nudzą się nie tylko

on i jego znajomi, ale też, że niewiele uwagi poświęcali Šindelářowi także

ci najważniejsi, siedzący z przodu. Towarzysz rektor przeglądał jakieś

papiery, towarzysz dziekan, choć na pozór słuchał towarzysza adiunkta, to

miał przy tym równie apatyczną minę co studenci, tylko towarzysz

przewodniczący ogólnouniwersyteckiej komisji do spraw pracy

pedagogicznej i polityczno-wychowawczej wyglądał na kogoś, kto

naprawdę rozumie treść słów, które za pośrednictwem uszu docierają do

jego mózgu.

Na podstawie dykcji wykładowcy Tomáš wyczuł, że referat zbliża się

już do końca.

– Towarzyszki i towarzysze, może powiecie sobie, że tak zwany święty

Jan Nepomucen to miła bajeczka z morałem. Tylko że ta bajeczka była

przez wieki wałkowana z ambon i w prasie katolickiej. Potomkom

rewolucyjnych husytów miał zostać wbity do głowy teoremat, że moralność

księdza katolickiego jest w każdych okolicznościach szlachetna i czysta.

Zdradzę wam, że nasze dyskusje na seminariach nie były łatwe. Ten

odwieczny religijny osad pozostawił też jednak ślady w umysłach

współczesnej młodzieży. Studenci czasem dawali się nabrać na pozorną

nieskazitelność moralną wspominanego tak zwanego świętego Jana


Nepomucena, przypisywali mu pozytywne zamiary, a nawet chcieli go

postawić na równi z mistrzem Janem Husem.

– Właśnie wygłosił wobec nas wyrok śmierci – szepnęła Táňa.

Towarzysz Šindelář mówił dalej:

– Nic to, są dopiero na pierwszym roku, ich światopogląd jeszcze się

kształtuje, pozbywa się resztek obciążenia religijnego.

– Skorzystał z prawa łaski – rzucił Tomáš.

– Choć jestem przekonany, że ja osobiście wykonałem w ten sposób

swoje zobowiązanie z okazji pięćdziesiątej piątej rocznicy WSRP,

naprawdę intensywnie włączyłem się w przygotowanie ideowe studentów

pierwszego roku i kształtowanie ich światopoglądu naukowego, zdaję sobie

sprawę, że to dopiero początek. Konkretnie w przypadku tych studentów

i studentek mamy przed sobą jeszcze kilka lat, podczas których musimy

zintensyfikować naszą działalność formacyjną.

– Wprawdzie skorzystał z prawa łaski – Klára nawiązała do

wcześniejszych słów Tomáša – ale jednocześnie przypomniał, że będzie nas

torturował jeszcze przez kilka lat.

– Ponieważ młody człowiek socjalistyczny, aktywny i uświadomiony

budowniczy nowego społeczeństwa, musi być wolny od wstecznictwa

i wszelkich uprzedzeń. Należy do nich zwłaszcza religia, która od wieków

jest związana z uciskiem społecznym. Młody człowiek nie może wątpić, nie

może zniżyć się do poglądów typu „wiara to prywatna sprawa”, czy nawet

„coś w tym może być”. W kwestii ateistycznego wychowania i propagandy

musimy stawiać wysokie wymagania, szczególnie na wydziale

humanistycznym. Robimy to na rzecz młodych ludzi i całego naszego

społeczeństwa.

Nie tylko Tomášowi, ale teraz już także rektorowi i dziekanowi

wydawało się, że zabrzmiały słowa, które mogłyby stanowić zakończenie


referatu. Towarzysz rektor odsunął swoje papiery, a towarzysz dziekan

zmienił pozycję z letargicznej na aktywną, przygotowując się do oklasków.

Ponownie jednak te reakcje okazały się przedwczesne, ponieważ towarzysz

adiunkt kontynuował:

– Towarzyszki i towarzysze, pozwolę sobie stwierdzić, że walka ze

wstecznictwem religijnym jest formą walki klasowej po zwycięstwie klasy

robotniczej i wprowadzeniu dyktatury proletariatu. Religia opętuje rozum

i nie pozwala ludziom na to, by polegali na sile swojego intelektu. Wie

o tym też druga strona, reakcjoniści zdają sobie z tego sprawę podobnie jak

my. W związku z tym muszę nam wszystkim przypomnieć kluczowy

dokument Wnioski z sytuacji kryzysowej w partii i społeczeństwie po XIII

zjeździe KPCz, strona dwudziesta druga, gdzie mowa jest o uaktywnieniu

się sił antykomunistycznych w trakcie niedawnych skomplikowanych lat.

Cytuję: „Niemałe zadanie w antysocjalistycznej grze o Czechosłowację

przypadło reakcyjnym przedstawicielom kleru katolickiego, mocno

wspieranym przez emigrację katolicką za granicą”. Koniec cytatu.

Towarzysz Šindelář odłożył broszurkę. Koniec cytatu w żadnym razie

nie oznaczał jednak końca referatu.

– Kogo Kościół ogłosi świętym, to jego sprawa, tylko że

w Czechosłowackiej Republice Socjalistycznej kult Jana Nepomucena to

nie kwestia religijna, ale ideologiczno-polityczna! Dlatego my, historycy,

będziemy zawsze pokazywać ludowi pracującemu prawdę. Przebiegająca

właśnie analiza naukowa definitywnie odpowie nam na pytanie, czy

w środku złotej skrytki znajduje się będący relikwią język, który nie uległ

rozkładowi, czy też coś całkiem innego. Jeśli to drugie, upada nie tylko

legenda, ale cały kult. Kościół poniesie druzgocącą klęskę! Dziękuję wam

za uwagę, towarzyszki i towarzysze!


Choć końcowa zasadnicza deklaracja była sama w sobie porywająca, to

doszło do niej zbyt późno. Znudzona aula nagrodziła Šindelářa tylko

krótkimi umiarkowanymi oklaskami.

Po referatach głównych rozpoczęła się dyskusja. Okazało się, że na

ogólnowydziałowym zebraniu aktywu partyjnego dyskusja jest jeszcze

bardziej formalna niż referaty główne. Choć przewodniczący towarzysz

profesor Galla zachęcił obecnych do zabierania głosu i przedstawił

towarzyszkę w pierwszym rzędzie, do której można na bieżąco zgłaszać

swoje wystąpienia, okazało się, że wszyscy dyskutujący zostali już

umówieni wcześniej. Przewodniczący miał napisane ich nazwiska na

kartce. Martin stwierdził, że to jest „tak zwana dyskusja”.

Wszyscy czytali swoje wystąpienia, nie reagowali na referaty innych

prelegentów ani tym bardziej na siebie nawzajem. Zwięźle, ale mimo to

niezwykle nudno, informowali o drobnych sukcesach ideologicznych. Na

jednej z katedr oprócz ogólnopaństwowego Tygodnia Solidarności z Ludem

Indochin oraz ogólnowydziałowej zbiórki pieniężnej dodatkowo

przeprowadzono w ubiegłym tygodniu własną zbiórkę. Na innym kierunku

nawiązano współpracę z instytucją partnerską w Leningradzie i już na

wiosnę przyjedzie jej przedstawiciel z wykładami. Studenci kolejnej

katedry przygotowali program muzyczno-rozrywkowy i zaprezentowali go

już w trzech domach dziecka. Pojadą jeszcze do dwóch, potraktują to jako

spotkanie przy choince.

Potem prowadzący zaprosił do mikrofonu przewodniczącą podstawowej

organizacji Socjalistycznego Związku Młodzieży z pierwszego roku

historii. Jeśli młodych historyków przed chwilą zaskoczył fakt, że

z obszernym referatem wystąpił doktor Šindelář, to teraz byli dosłownie

porażeni. Nawet Martin nie zdobył się na ironiczną uwagę. Tematem

wystąpienia w dyskusji ich koleżanki z roku był niedawny czyn społeczny.


Mówiła o tym, jakie to pożyteczne, że młodzi historycy mogą upiększać

Pragę właśnie na Vítkovie pod pomnikiem Jana Žižki. Głębszy sens oraz

oparcie ideologiczne całego czynu społecznego nadała wstępna wizyta

w Auli Armii Radzieckiej. Pobyt w upamiętniającym wyzwolicieli miejscu

żałobnym zwrócił członkom związku uwagę na to, by nie zapomnieli, komu

zawdzięczają możliwość studiowania w czasach pokoju. Historycy

z pierwszego roku nazbierali w sumie pięć pełnych worków z odpadkami.

I cieszą się na kolejny czyn społeczny, który odbędzie się wiosną.

Martin wstał i zaczął się przeciskać najpierw przez studentów

siedzących w ich rzędzie, a potem pomiędzy tymi, którzy musieli siedzieć

na ziemi. Jego przyjaciele w pierwszej chwili przypuszczali, że idzie do

toalety, co byłoby dość wielką bezczelnością, ale potem w milczeniu

i z przerażeniem obserwowali, jak podszedł do towarzyszki w pierwszym

rzędzie, u której można było na bieżąco zgłaszać swoje głosy w dyskusji.

To, co zrobił, było całkiem nieoczekiwane również dla niej. Wprawdzie

zapisała jego nazwisko i temat wystąpienia na przygotowanej w tym celu

kartce, ale wahała się, czy rzeczywiście ma podejść do trybuny i ją

przekazać. Zrobiła to dopiero po dyskretnym geście przewodniczącego.

Ożywienie na sali wywołał już sam wygląd Martina. Długie ognistorude

włosy, lenonki, dżinsowa kurtka i wytarte spodnie. Wprawdzie wielu

studentów miało podobne fryzury i stroje, ale tacy jednak nie dyskutowali

podczas ogólnowydziałowych narad partyjnych.

– Szanowni zebrani – głos Martina trząsł się od tremy, musieli to

zauważyć także ci, którzy go nie znali – właśnie usłyszeliśmy informację

o tym, że studenci pierwszego roku historii byli na czynie społecznym na

Vítkovie. Jestem jednym z tych studentów. Właściwie wszystko, co tu

zostało powiedziane, jest prawdą. Nasi współobywatele zanieczyścili park,

zatem uzbieraliśmy pięć pełnych worków ze śmieciami. Jeśli pozwolicie,


powiem wam o tym, czego tu nie usłyszeliśmy, powiem, co miało miejsce

po naszym czynie społecznym. Wiecie, co się stało z tymi pięcioma

pełnymi workami? Nic! Worki od dziesięciu dni stoją dokładnie tam, gdzie

je zostawiliśmy. W sumie, gdyby tam stały, to byłoby jeszcze dobrze.

Byłem wczoraj przypadkiem na Vítkovie i zauważyłem, że worki są już

porozrzucane. Może zrobił to wiatr, a może dzieci, to nieważne. Już dawno

powinny zostać stamtąd wywiezione! Połowa śmieci już jest na zewnątrz.

Te cięższe walają się dookoła, papiery rozniósł wiatr. Miejmy nadzieję, że

nie będą tam czekać aż do naszego wiosennego czynu społecznego. Pytam,

po co są organizowane takie akcje? Żebyśmy podczas ogólnowydziałowego

zebrania aktywu mogli pochwalić się kolejnym drobnym niepowodzeniem?

Martin odszedł od mikrofonu w lodowatej ciszy. Następnie gdzieś ze

środka sali zabrzmiały ciche oklaski, do pierwszych dłoni dołączyły

kolejne, a gdy Martin usiadł na ziemi u nóg towarzyszki przyjmującej

wystąpienia do dyskusji, huczała już niemal cała aula. Także towarzysz

rektor i towarzysz dziekan obojętnie zaklaskali uzasadnionej krytyce.

Przewodniczący ogólnouniwersyteckiej komisji do spraw pracy

pedagogicznej i polityczno-wychowawczej towarzysz prof. MUDr. Vilibald

Bílek, CSc. nie klaskał, ponieważ szedł w stronę mikrofonu. On ewidentnie

nie musiał zgłaszać swojego wystąpienia.

– Towarzyszki i towarzysze, chciałbym nawiązać do właśnie

przedstawionego głosu w dyskusji. Młody historyk rozpoczął od tego, że od

przewodniczącej ich podstawowej organizacji SZM usłyszeliśmy A, czyli

wszystko o przebiegu czynu społecznego, ale nie usłyszeliśmy B, czyli

tego, co się stało albo też nie stało z zebranymi odpadkami. On nam

zdradził to B. A ja chciałbym dodać C. Z pewnością jest błędem, że gdzieś

wkradł się słynny chochlik i ciężarówka nie przyjechała w porę, by

wywieźć śmieci. Ja, gdybym był członkiem związku z pierwszego roku


historii, też byłbym zdenerwowany, gdybym zobaczył, że śmieci zostały

wysypane z worków, a wiatr je rozwiewa po pięknym Vítkovie. Byłbym

zdenerwowany i dlatego pozbierałbym te śmieci i powrzucał je z powrotem

do worków. Gdyby to było możliwe, spróbowałbym je zawiązać. I od razu

w poniedziałek rano, czyli dzisiaj, jeszcze przed zebraniem

ogólnowydziałowym poszedłbym do Komitetu Wydziałowego SZM

i zwrócił uwagę towarzyszom, że gdzieś nastąpił błąd i ciężarówka do tej

pory nie przyjechała. To jest to C, którego zabrakło w wystąpieniu podczas

dyskusji naszego młodego kolegi. Przyglądać się z rękami w kieszeniach,

jak wiatr rozdmuchuje papiery, to jest bowiem, przepraszam za ten wyraz,

sabotaż, drwina z pracy pozostałych uczestników czynu społecznego!

Towarzyszowi Bílkowi głos się nie trząsł, ale był on niezmiernie

zdenerwowany, więc nikt się nawet nie odważył, by się z nim zgodzić i mu

zaklaskać.

Táňa położyła tackę z obiadem na stole i ciężko usiadła.

– Zakneblują ci usta, zwiążą cię w worku na ziemniaki i wrzucą do

Wełtawy tak samo jak tak zwanego świętego Jana Nepomucena –

powiedziała do Martina.

– Czy ty też zauważyłaś, że towarzysz doktor włączył do swojego

słownika nowe słówko? – Martin się uśmiechnął. – Gdy ktoś tak się

przywiązuje do jednego słowa, jest to kompletne faux pas, prawda Tomášu?

Tomáš wzruszył ramionami, zamierzał nawet coś odpowiedzieć, ale

właśnie przechodziły obok dwie nieznane studentki i jedna z nich

uśmiechnęła się do Martina.

– Smacznego, sabotażysto.

Martin podziękował, nie rozumiejąc. Minutę później obok ich stołu

przechodziła z obiadem starsza pani, zapewne wykładowczyni na jednej


z katedr, i też przywitała się z uśmiechem z Martinem. Z pewnością byli to

ludzie, którzy zapamiętali z auli jego wygląd i rude długie włosy, a przede

wszystkim treść jego wystąpienia w dyskusji.

– Stałeś się popularny – zauważył Tomáš.

– Myślisz, że uda mi się zostać studencką gwiazdą wydziału? –

wyszczerzył się Martin.

– Tak. Będziesz jak Rudi Dutschke – powiedział sarkastycznie Tomáš.

– To jest ten niemiecki przywódca studencki, którego postrzelono? –

spytała Klára.

– Tak. Tylko że w przypadku Martina strzelec będzie mierzył bardziej

precyzyjnie – zachował swój wcześniejszy ton Tomáš.

Skoro zrobiło się cieplej, wąsaty mężczyzna znów włożył dziś rano tylko

prochowiec. I to pomimo utrzymującej się gorączki oraz okropnego bólu

głowy. Wziął też udział w wydziałowym zebraniu partyjnym, było to

przecież spotkanie publiczne. A teraz ponownie stał przed stołówką

i czekał, aż wyjdą osoby, które śledził. Miał pomysł, by dziś śledzić tego

bezczelnego rudzielca Martina, ale ze względu na to, jak istotną funkcję

w kierownictwie kontrwywiadu, czyli w walce z nieprzyjacielem

zewnętrznym, pełnił ojciec drobnej brunetki Táni, całkiem logiczne było,

żeby pójść za nią.

W związku z tym, że wykładowczyni przedmiotu MRR prewencyjnie

odwołała swoje zajęcia jeszcze w ubiegłym tygodniu, Táňa i Tomáš od razu

po obiedzie poszli do Muzeum Narodowego. Chcieli, żeby Jean-Marc

zatwierdził przepisaną rozmowę, by mogli zaproponować ją redakcjom

gazet i czasopism. Ze względu na aktualność i atrakcyjność tematu

wydziałowa gazetka wydawała im się zbyt skromna.


W sobotę na urodzinach Kláry wszyscy się zgodzili, że trzeba się

pospieszyć i opublikować rozmowę jak najszybciej, na pewno zanim doktor

Šindelář przyjdzie na seminarium z wynikami analizy antropologicznej.

Táňa naniosła w niedzielę końcowe poprawki stylistyczne i przepisała tekst

na maszynie. Tomáš już wyobrażał sobie to dukanie adiunkta, gdy pokażą

mu wydrukowaną rozmowę wraz z ich nazwiskami pod tytułem. Wywiad

nie miał właśnie jeszcze tylko tytułu, oprócz tego był już gotowy.

Nie znaleźli Jeana-Marca w Muzeum Narodowym. Sympatyczny

portier powiedział, że wszyscy pracownicy wydziału antropologii tuż przed

południem wyszli gdzieś razem.

– Poszli całą grupą – podsumował.

Táňa wyciągnęła zeszyt z torby i na wyrwanej kartce napisała

wiadomość. Zaprosiła Jeana-Marca na środę na obiad do Korony, chcieliby

mu przeczytać wywiad. Zostawili wiadomość u portiera, który obiecał, że

przekaże ją Francuzowi, gdy tylko ten wróci.

– Masz teraz czas? – spytał Tomáš Tánię, gdy spod budynku muzeum

spoglądali na rozkopany plac Wacława.

Sformułowanie tego pytania wzbudziło u Táni lekki uśmiech.

– Mam teraz czas!

– A poszłabyś ze mną do arcybiskupstwa?

Zaskoczona Táňa wybałuszyła oczy.

– Najwyższy czas, by ostrzec biskupa, że w złotej skrytce nie ma

resztek języka, ale mózg. Musi być na to przygotowany.

– Aha. – Táňa się wahała.

– Powinniśmy mu też wytłumaczyć, że wszystkie ważne procesy

związane z mową przebiegają w mózgu…

– Ale przecież biskup o tym wie – zauważyła Táňa.


– Wie, ale w momencie, gdy na posiedzeniu jakiejś komisji składającej

się przede wszystkim z partii i rządu dowie się, że antropolodzy odkryli

mózg, to będzie zaskoczony i może mu to nie przyjść do głowy. A tam

będzie chodziło właśnie o ten pierwszy moment. Nie dać się zapędzić partii

i rządowi do defensywy, nie dopuścić do wątpliwości na temat

Nepomucena.

– Dobrze, chodźmy – zdecydowała Táňa.

Z przodu szli Táňa z Tomášem, wąsaty mężczyzna w prochowcu

z jakieś dziesięć – piętnaście metrów za nimi.

Było słonecznie, więc Táňa z Tomášem postanowili, że z górnej części

placu Wacława aż na Hradčany, gdzie znajdowała się siedziba

arcybiskupstwa, pójdą na piechotę. I przejdą też przez most Karola, już

dość dawno nie widzieli się ze swoim przyjacielem Janem Nepomucenem.

Na rogu ulicy Rytířskiej Tomáš pokazał Táni dom, w którym torturowano

i zabito Johánka. Przynajmniej tak twierdził Martin, który mianował się

specjalistą od tortur. Gdy doszli do Wełtawy, Tomáš wytłumaczył Táni, jak

doszło do sytuacji, że Praga aktualnie nie ma arcybiskupa, a jego funkcję

pełni administrator apostolski archidiecezji.

Szli w rozpiętych ubraniach przez jesienne miasto.

– Chodź, policzymy uśmiechających się i ponurych przechodniów przy

tak sympatycznej pogodzie – zaproponowała Táňa.

– Ty weź tych z uśmiechem – zgodził się Tomáš.

Na placu było wielu przechodniów, zatem dość szybko osiągnęli wynik

50:13 dla ponurych.

– Nawet gdyby Słońce świeciło jak supernowa, to i tak nie pomogłoby

to Czechosłowackiej Republice Socjalistycznej – stwierdził Tomáš.

Tego dnia jednak nie popsuło im to nastroju.


Wąsaty mężczyzna w prochowcu, choć był chory, nie miał problemów

z dotrzymaniem kroku poruszającym się w spacerowym tempie

obserwowanym osobom. Gdy studenci na chwilę zatrzymali się przy

pomniku na moście, zrobił też dwa całkiem dobre zdjęcia. Wierzył w to, że

wyjdą, choć nie widział za dobrze, bo oczy miał nieustannie zamglone od

łez.

Gdy wrogie indywidua skręciły na Malostranské Náměstí, a potem na

Zámecké Schody, mężczyzna zaczął się bardzo pocić, a powracające bóle

głowy przekształciły się w jakiś wewnętrzny huk. Przez moment się

zastanawiał, czy nie wrócić, ponieważ przypuszczał, że obserwowane

osoby są tylko na spacerze, ale w końcu wytrwał. Na górze na dodatek

wiało i spocony mężczyzna zaczął dygotać z zimna, ale jego wysiłek się

opłacił. Szybko wyciągnął aparat fotograficzny i zrobił co najmniej dziesięć

zdjęć pary wchodzącej do siedziby arcybiskupstwa. To było naprawdę coś.

Studenckie ugrupowanie religijne o orientacji prawicowo-wywrotowej,

które nawiązało kontakt z pracującym w Muzeum Narodowym

cudzoziemcem z kraju kapitalistycznego, było bezpośrednio powiązane

z arcybiskupstwem.

Gdy Táňa z Tomášem wyszli po minucie z budynku, wąsaty mężczyzna

w przepoconym prochowcu całkiem logicznie stwierdził, że tylko coś

przekazali. Teraz ważna stała się nie dalsza ich obserwacja, ale próba

pozyskania tego przedmiotu. Powstało podejrzenie, że obserwowane osoby

są kurierami między Francuzem a kimś z arcybiskupstwa. Wąsaty

mężczyzna energicznie otworzył masywną bramę gmachu archidiecezji.

Tuż za nią była portiernia.

Wąsaty mężczyzna wyciągnął swoją legitymację służbową. Bez niej

w baszcie czeskiego katolicyzmu nie miał najmniejszych szans.

Wylegitymował się portierowi i od razu spytał:


– Przed minutą wyszło stąd dwoje młodych ludzi. Co tu przynieśli?

Brodaty mężczyzna wyjrzał ze swojego okienka na portierni, czy nie ma

nikogo w pobliżu, po czym się przedstawił:

– Ja jestem od nas, towarzyszu! Mój kryptonim to Křižák.

Twarz wąsatego mężczyzny się rozjaśniła.

– To po co tych dwoje tu było, towarzyszu?

– Chcieli rozmawiać z miejscowym szefem Tomáškiem,

administratorem apostolskim archidiecezji. Ale jego tu nie ma. Więc się

odwrócili i wyszli. Jak mogę ci pomóc, towarzyszu?

– Dam ci numer do mnie na Bartolomějską i do domu. Gdyby znów się

tu pojawili, od razu skontaktuj się ze mną, towarzyszu. A gdyby coś temu

apostołowi…

– …administratorowi apostolskiemu archidiecezji, towarzyszu.

– Gdyby mu coś przynieśli, zarekwiruj to, towarzyszu.

Wąsaty mężczyzna w prochowcu zapisał swój numer telefonu i wyszedł

na wiatr świszczący przez Hradčany. Miał wrażenie, jakby wicher wbił mu

się przez uszy wprost do głowy i tam jeszcze się nasilił.

Tomáš z Tánią wyszli z archidiecezji tylko dlatego, że wydało im się

nieodpowiednie zostawienie wiadomości dla arcybiskupa na skrawku kartki

wyrwanej z zeszytu, jak to zrobili przed godziną w muzeum. Jean-Marc to

niemal ich rówieśnik, ale biskup to biskup. Wrócili na Nerudovkę, by kupić

w sklepie papierniczym kopertę i papier. Musieli jednak wziąć tylko to, co

było do dyspozycji – zestaw stu ozdobnych papierów listowych oraz stu

ozdobnych kopert. Tomáš z ciężkim sercem położył na ladzie banknot,

a Táňa i tak jeszcze musiała dorzucić pięćdziesiąt halerzy.

List do arcybiskupa pisali na ławce na zamku. Pierwszym problemem

były porywy wiatru, Táňa musiała przytrzymywać papier obiema rękami.


Drugim problemem był zwrot grzecznościowy.

– „Ekscelencjo” czy „eminencjo”? – spytał Tomáš.

– Mnie nie pytaj. – Táňa wzruszyła ramionami. – Ja napisałabym tylko

„szanowny panie biskupie”.

– Dam zatem „szanowny dostojny panie biskupie” – zastanawiał się

Tomáš. – Nie! „Szanowny i dostojny panie biskupie!”

Táňa znów tylko wzruszyła ramionami. W niedzielę była wprawdzie

z kolegą w kościele, ale tak ogólnie to nie wiedziała zbyt wiele o świecie

katolickim. Tomáš najpierw formułował na głos każde zdanie i zapisywał

je, dopiero gdy Táňa je zatwierdziła. Uzgodnili, że w liście ograniczą do

minimum informacje na swój temat, istotny jest przecież fakt, o którym

chcą poinformować. Zdawali sobie sprawę, że gdyby na przykład napisali,

że są studentami pierwszego roku, to mogłoby to wzbudzić nieufność

biskupa i powątpiewanie w powagę nadawcy. I bardziej wiarygodne będzie,

jeśli list zostanie napisany w liczbie pojedynczej.

Najpierw zatem autor listu przedstawił się, że z zawodu jest

historykiem, z czego wynika, że wie o właśnie odbywającej się ekshumacji

szczątków Jana Nepomucena. Następnie dodał, że ma wiadomości

z pierwszej ręki na temat wyników analizy antropologicznej, ponieważ

w zespole antropologicznym Muzeum Narodowego ma przyjaciela

z wykształceniem lekarskim. W końcu autor listu przeszedł do faktu, że

substancja organiczna w złotej skrytce wprawdzie przynależy do szkieletu,

ale została uznana za tkankę mózgową. To jednak nie ma żadnego wpływu

na istotę świętości Jana Nepomucena, ponieważ cudownie zachował się ten

organ, który decyduje o tym, czy język przemówi, czy też będzie milczeć.

Tomáš i Táňa zgodzili się, że nie trzeba dodawać, że biskup powinien to tak

zinterpretować podczas posiedzenia komisji oraz na forum publicznym.

Nadawca listu podpisał się jako Tomáš. Bez nazwiska i adresu. Na kopercie
napisali tylko „administrator apostolski archidiecezji biskup František

Tomášek”.

– W sumie to jest anonim – stwierdziła Táňa.

– Tak – przyznał Tomáš – ale zawiera prawdziwą informację.

– Może potem, gdy wyniki analizy antropologicznej zostaną już

opublikowane, moglibyśmy odwiedzić biskupa i się przedstawić –

zastanawiała się Táňa.

Gdy mężczyzna w prochowcu usiadł w biurze przy maszynie do pisania,

kichnął tak mocno, że aż poleciały dwie karteczki zostawione przez

kolegów. Gdy po nie sięgnął, zakręciło mu się w głowie. Ale były to dobre

wiadomości. W końcu zostało naprawione jego auto służbowe, mógł je

zatem od razu odebrać. I zadzwonił towarzysz z archidiecezji. Przekazał

tylko tyle, że tych dwoje już wróciło i też coś zostawili. Mężczyzna znów

włożył przepocony nadal prochowiec i ruszył w stronę wind. Zastanawiał

się, jak będzie prowadził samochód, gdy tak szczypią go oczy i ciągle

zalewa się łzami.

Podczas przekazywania listu doszło między referentem Służby

Bezpieczeństwa a tajnym współpracownikiem do małego nieporozumienia.

Wąsaty mężczyzna w prochowcu chciał natychmiast zabrać kopertę,

brodaty mężczyzna siedzący na portierni twierdził, że może przekazać ją

tylko swojemu pracownikowi operacyjnemu. W końcu doszli do

kompromisu – brodaty mężczyzna na portierni otworzył zaklejony byle jak

list, przepisał go słowo w słowo, a potem wydał wąsatemu mężczyźnie.

Jeśli jednak zapadnie decyzja, by ten list został doręczony, to do biskupa

trafi oryginał.

– Ale będziesz potem musiał podpisać odbiór, towarzyszu – powiedział

brodaty mężczyzna.
– Naturalnie, towarzyszu – odparł wąsaty mężczyzna.

– I wylecz się, towarzyszu. Widzę, jak łzawią ci oczy – poradził brodaty

mężczyzna z portierni.

We wtorek rano Tomáš obudził się z gorączką. W głowie mu huczało, oczy

szczypały, choć z nosa nie wyciekła już ani kropla. Nie wątpił, że to efekt

wczorajszej słonecznej pogody. Chodził po mieście w rozpiętym płaszczu

i bez swojej fantastycznej, własnoręcznie uszytej czapki ze sztruksu.

Poszedłby nawet do przychodni uczelnianej, ale przede wszystkim chciał

się spotkać w środę z Francuzem. Gdyby Jean-Marc definitywnie

zatwierdził wywiad, to w czwartek lub piątek po redakcjach mogłaby

przejść się nawet sama Táňa, a Tomáš już naprawdę by się kurował.

Powrót choroby nie okazał się jednak we wtorkowy poranek najgorszą

sprawą. Klára zdążyła powiedzieć swoim przyjaciołom jeszcze przed

rozpoczęciem zajęć, że wieczorem w akademiku wezwał ją na bok portier

i przekazał w zaufaniu, by uważała na znajomych, którzy odwiedzili ją

w sobotę. Po nich pojawił się bowiem na portierni mężczyzna z legitymacją

funkcjonariusza Służby Bezpieczeństwa i przepisał nazwiska wszystkich,

którzy do niej przyszli. Portier nie miał pojęcia, o co konkretnie chodziło

esbekowi, musiał to jednak powiedzieć Klárze, bo mu na niej zależy, oboje

pochodzą z Opavy i mają tam wspólnych znajomych. Zatem uwaga na to,

z kim Klára spotyka się w Pradze! Tomáš i Táňa spojrzeli po sobie

wystraszeni, Martin stwierdził, że to jest coś całkiem innego niż zostać

pobitym przez gliniarzy po jakimś koncercie. Uśmiechnął się smutno, że

jest mu żal znajomych, bo on to wiadomo, przecież o nim nawet napisała

utwór The Progress Organization.

– „Jego matką była złośliwość losu, a ojciec był nieznany” – zaśpiewał,

fałszując.
Po zajęciach przerażeni przyjaciele się rozpierzchli. Tomáš wytłumaczył, że

musi iść do domu, położyć się i wyleczyć, co było całkiem jasne, bo

podczas wykładu smarkał, gdyż katar znów dał znać o sobie. Táňa

powiedziała, że spieszy się do mamy do pracy, ale nie dodała, że idzie tam

po to, by się zwierzyć, w jakiej sytuacji się znalazła. Trudno byłoby

wytłumaczyć, że muszą szybko wymyślić razem z mamą sposób, jak o tym

wszystkim powiadomić ojca. Táni było go bardzo żal, przecież dla niego,

całkowicie oddanego socjalizmowi wyższego rangą oficera

Czechosłowackiej Armii Ludowej, byłoby ciężkim ciosem, gdyby się

dowiedział, że córką interesuje się Służba Bezpieczeństwa.

Martin zaproponował Klárze, że odprowadzi ją do internatu, mają

przecież o czym porozmawiać. Przez cały czas próbowali znaleźć powód,

dlaczego esbek się nimi zainteresował. Między sobą rozmawiają wprawdzie

o tym, że są kontrrewolucjonistami, antykomunistami głęboko

nienawidzącymi partii i rządu, ale w sumie uważają na to, by nikt inny ich

nie usłyszał. Na zajęciach u Šindelářa sugerują, że nie utożsamiają się

w pełni z ustaleniami historiografii marksistowskiej, choć za to grozi im co

najwyżej stanowcza rozmowa z Šindelářem gdzieś u niego w gabinecie, ale

z pewnością nie śledztwo SB. Oprócz tego słuchają zachodniej muzyki

z przemycanych płyt, ale w tej sprawie chyba powinni śledzić raczej tych

jugoli, którzy je przywożą. Klára odparła, że w takim przypadku ona od

razu przyzna, że bigbit jej nie interesuje, lubi klasykę, a kompozytorzy

rosyjscy i radzieccy należą do jej ulubionych. Martin się roześmiał, że

największy numer to będzie wtedy, jak jego, zadeklarowanego ateistę, będą

przesłuchiwać jako członka jakiejś tajnej grupki katolickiej, która propaguje

kult świętego Jana Nepomucena. Klára powiedziała, że ma tylko nadzieję,

iż nie będą mieli przez to problemów na uczelni, bo nie chciałaby od razu

w pierwszym semestrze złapać jakiegoś warunkowego wykluczenia. Martin


uspokoił ją, że partia i rząd naprawdę nie mają do tego powodów.

A zwłaszcza dowodów.

Wąsaty mężczyzna miał we wtorek również wiele ważnych spotkań. Gdy

już od siódmej piętnaście dreptał pod gabinetem naczelnika, trochę

podziwiał sam siebie za ofiarność i zaangażowanie w pracę, z jakimi zajął

się teczką obiektową wstępnie zatytułowaną „Studenckie ugrupowanie

religijne o orientacji prawicowo-wywrotowej – Nepomucen 1972”. Teraz

trzymał pod pachą akta, które oprócz pisemnych notatek zawierały także

kilkadziesiąt fotografii. W grubym pliku dokumentów być może znajdował

się awans, może te zdjęcia i papiery zaprocentują i dodadzą mu na

mundurze, który zazwyczaj całymi tygodniami wisi nieużywany w szafie,

kolejną, porucznikowską gwiazdkę, a w ramach piramidy organizacyjnej

pojawi się przy jego nazwisku przed słówkiem „referent” istotny

przymiotnik „starszy”.

Wąsaty mężczyzna chciał z jednej strony, by jego dowódca zauważył,

że wykonuje swoje obowiązki służbowe pomimo choroby, a z drugiej

strony obawiał się jednak, by nie sprawiać wrażenia osłabionego

i rozmamłanego. Tak jednak nie było, choć co chwilę wskutek gorączki

(wczoraj wieczorem miał 38,9, a dzisiaj rano 37,9 stopnia) robiła mu się

mgła przed oczami i musiał opierać się o ścianę.

Naczelnik przyszedł dopiero przed ósmą i choć się zachmurzył, gdy

zobaczył podporucznika pod swoimi drzwiami, to jego twarz się

rozjaśniała, w miarę jak stopniowo zapoznawał się z zawartością teczki.

Mieli przed sobą jasną sprawę. Gdy po wyjściu referenta naczelnik

wydziału został sam w biurze, przez chwilę szukał odpowiednich słów, za

pomocą których zaprosiłby na popołudniową naradę operacyjną

podpułkownika z kontrwywiadu. Dopiero potem uniósł słuchawkę

i wykręcił jego numer.


Podpułkownik z kontrwywiadu wojskowego był bardzo ciekaw, czego

może chcieć od niego naczelnik i koledzy walczący z wrogiem

wewnętrznym. Zarząd III wprawdzie znajduje się w tym samym budynku,

ale różnice w ramach hierarchii podpułkownik uważał za niemal nie do

pokonania. W związku z tym zachowywał się wyniośle, ponieważ

oczekiwał, że nie umieją sobie z czymś poradzić i potrzebują pomocy

kontrwywiadu. Do tego z pewnością wystarczy im któryś z jego

podwładnych. Wybierze najbardziej utalentowanego, niech koledzy widzą,

jak pracuje się w Zarządzie III na najwyższym poziomie federalnym.

Naczelnik najpierw przedstawił zebranych. Sami referenci i starsi

referenci, co też nie zrobiło specjalnego wrażenia na podpułkowniku

z kontrwywiadu wojskowego. Następnie zabrał głos towarzysz

podporucznik, który miał zapoznać wszystkich z najważniejszymi faktami

z teczki obiektowej „Studenckie ugrupowanie religijne o orientacji

prawicowo-wywrotowej – Nepomucen 1972”.

Wąsaty mężczyzna otarł chusteczką spocone ciało i załzawione oczy.

– Cześć pracy, towarzysze! W ramach działalności operacyjnej przed

kilkoma tygodniami natrafiliśmy na powstające ugrupowanie studentów

o orientacji antysocjalistycznej. W tej chwili wiemy z pewnością, że obiekt

tworzą co najmniej cztery wrogie osoby, dwaj mężczyźni i dwie kobiety.

Wszystkich mamy rozpracowanych. Ta grupa intensywnie wyznaje

i propaguje kult pewnego konkretnego czeskiego świętego, chodzi tu

o świętego Jana Nepomucena. Dwie osoby z tego ugrupowania nawiązały

ścisły kontakt z obywatelem francuskim, którym zajmuje się nasz

pracownik operacyjny. Są też w kontakcie z urzędem arcybiskupstwa,

bezpośrednio z biskupem Tomáškiem. Daję do wglądu jego zdjęcie. Jak

z pewnością wiecie, jest to znany element antysocjalistyczny.


Wąsaty mężczyzna zakasłał i w miarę niepostrzeżenie wypluł

wydzielinę w chusteczkę.

Naczelnik wydziału przedstawił podpułkownikowi z kontrwywiadu

kolejnego z uczestników:

– Towarzysz porucznik ma rozpracowanego wspomnianego Francuza.

Poznali się w Paryżu. Na razie komunikuje się z nim pod legendą, jeszcze

nie doszło do rozmowy wyjaśniającej. Towarzyszu poruczniku,

poinformujcie nas w niezbędnym zakresie o swojej agenturze.

Wezwany porucznik zabrał głos:

– Jestem pracownikiem operacyjnym zajmującym się sprawdzaną osobą

z kraju kapitalistycznego. Ma stypendium czechosłowackie i jest na stażu

w Muzeum Narodowym. Stypendium załatwiliśmy w celu pozyskania go

do ewentualnej współpracy we Francji. Jest to młody człowiek o poglądach

lewicowych. W CSRS w ramach kolektywu specjalistów czechosłowackich

uczestniczy w ekshumacji wspominanego świętego Jana Nepomucena.

Analizują zwłoki sprzed pięciuset lat. Chodzi o to, że Kościół katolicki

utrzymuje, iż język świętego nie zgnił po jego śmierci, co uważane jest za

cud. Ten rozpracowywany Francuz w ogóle nie zdaje sobie sprawy, że

przekazuje informacje o ekshumacji członkom antypaństwowego

ugrupowania religijnego. W celu ewentualnej współpracy po powrocie do

Francji prowadzimy go w dalszym ciągu jako kandydata. Daję do wglądu

fotografię obywatela francuskiego. W Muzeum Narodowym mamy też do

dyspozycji inicjatywny i samodzielny kontakt poufny, który jest tam

zatrudniony. Wiemy od niego, że wspominane wrogie osoby chcą jutro

znów spotkać się z Francuzem.

Wąsaty mężczyzna pokiwał głową nad informacjami kolegi, przetarł

oczy i referował dalej stan śledztwa.


– Pod pretekstem jakiegoś wywiadu dla prasy dwoje najaktywniejszych

członków grupy wywrotowej nawiązało kontakt z Francuzem i stopniowo

wyciągnęło z niego wszystkie istotne informacje. Jak już zostało

powiedziane, wiadomości z ekshumacji mają dla Kościoła katolickiego,

zwłaszcza czeskiego, olbrzymią wartość. Mogę was uspokoić, język się nie

zachował. Był tam tylko kawałek mózgu.

Uczestnicy narady roześmieli się krótko. Wąsaty mężczyzna też się

uśmiechnął, po czym od razu dalej objaśniał działalność ugrupowania

wywrotowego.

– Wspominane najaktywniejsze wrogie osoby podjęły już próbę

przekazania tej istotnej informacji o języku, czy też mózgu, do

arcybiskupstwa, chcieli ją przekazać samemu Tomáškowi. Jednak tam też

mamy na portierni swojego agenta i ten zatrzymał kopertę. Teraz

rozważamy, czy przekazać ją biskupowi, czy też nie.

Głos znów zabrał naczelnik:

– Postanowiliśmy, że już czas, by podjąć energiczną interwencję

przeciwko wrogiemu ugrupowaniu.

Podpułkownik wykorzystał ciszę, która na chwilę zapanowała,

i w końcu powiedział:

– Przepraszam, towarzysze, do tej pory nie jest dla mnie jasne, jaka jest

w tej sprawie funkcja kontrwywiadu wojskowego, i to na najwyższym

poziomie federalnym.

Mówił tonem, w którym nie było ani cienia rozdrażnienia, za to można

było w nim wyczuć zdecydowane oczekiwanie na wyjaśnienie tej sprawy.

– Towarzyszu podpułkowniku, wy jesteście tutaj tak mniej lub bardziej

prywatnie – westchnął naczelnik. – Teraz pokażę wam pięć fotografii. Na

pierwszej są wszystkie cztery wrogie osoby z ugrupowania

antypaństwowego, na drugiej są dwie najbardziej aktywne wrogie osoby, na


trzeciej jest tych dwoje z wymienionym kandydatem na tajnego

współpracownika z francuskiej zagranicy, na czwartej jest ta sama para pod

pomnikiem świętego Jana Nepomucena, a na piątej sfotografowano ich

w momencie, gdy wchodzą do urzędu arcybiskupstwa.

Ojciec Táni zaczął przeglądać te zdjęcia. Wraz z każdym kolejnym jego

zazwyczaj brunatna twarz stawała się coraz bardziej blada. Było słychać,

jak kilka razy głośno odsapnął. Nerwowo podrapał się po rzadkich włosach.

W końcu znów westchnął głęboko i półszeptem powiedział:

– Dziękuję, towarzysze, że mnie zaprosiliście.

Zwykły naczelnik zwykłego wydziału, który w hierarchicznej strukturze

aparatu wykonawczego Służby Bezpieczeństwa znajdował się o wiele niżej

od podpułkownika kontrwywiadu wojskowego, pokiwał ze zrozumieniem

głową.

– Którą kategorię zagrożenia ze strony ewidencjonowanych osób

wybraliście, towarzysze? – spytał oficer kontrwywiadu.

Naczelnik wydziału wziął ze stołu przygotowany rozkaz Ministra

Spraw Wewnętrznych CSRS i zaczął czytać:

– „Osoby o orientacji reakcyjnej, które nie przejawiają publicznie

swoich wrogich poglądów, zrzeszają się w grupach między sobą albo

utrzymują kontakty z cudzoziemcami”. Zatem proponuję kategorię trzecią,

ale nie zostało to jeszcze zatwierdzone.

Ojciec Táni nic na to nie odpowiedział, tylko znów głęboko westchnął

i zaczął wiercić się na krześle.

– Teraz chodzi o to, jak będziemy postępować dalej. – Zwykły

naczelnik wydziału mógł w tej sytuacji pozwolić sobie na zasugerowanie

oficerowi kontrwywiadu, że mimo porażki w roli rodzica w dalszym ciągu

uważa go za godnego zaufania funkcjonariusza Służby Bezpieczeństwa, czy

nawet, jeśli będzie chciał, także za jakiegoś zewnętrznego członka ich


grupy śledczej zajmującej się tą konkretną sprawą. – Myślę, że powinniśmy

w tej chwili podjąć interwencję na wszystkich frontach. Proponuję

przerwać kontakty między wrogimi osobami a Francuzem, i to w formie

energicznego przestraszenia dewizowego obcokrajowca. Grożą mu

problemy, deportacja i tak dalej. Jednocześnie proponuję wezwać na

przesłuchanie najbardziej aktywnych członków ugrupowania. Będziemy

intensywnie śledzić kolejne dwie wrogie osoby, bo one z pewnością się

spłoszą i mogą nas doprowadzić do niezdemaskowanych dotychczas

wrogich osób. Są inne propozycje działania?

Innych propozycji nie było.

– A wy co o tym myślicie, towarzyszu podpułkowniku? – spytał

naczelnik ojca Táni.

– Moja córka to bojaźliwe dziecko. Jeśli mogę mieć prośbę, to

opowiadałbym się za tym, żebyście ją porządnie przestraszyli. Potem

wszystko zdradzi. Z powodu utajnienia mojej funkcji, ale przede wszystkim

z powodu wyższej efektywności śledztwa, proponuję, żebym pozostał

w roli ojca, może dowiem się od córki o jakichś innych istotnych

okolicznościach. Wszyscy wiemy, że rezultaty naszej pracy agenturalno-

operacyjnej są bezpośrednio uzależnione od konsekwentnego

przestrzegania zasad konspiracji. Jeśli mogę mieć drugą prośbę, tego

gówniarza należy natychmiast usunąć z kręgu znajomych córki, musi

zniknąć z uczelni i z jej życia.

– Absolutna zgoda. – Naczelnik podał mu rękę jak towarzysz

towarzyszowi.

Ojciec Táni uścisnął też rękę wąsatego referenta.

– A ty się wylecz, towarzyszu.


Jeszcze tego samego dnia Jeana-Marca odnalazł jego dobry przyjaciel,

który załatwił mu stypendium w Czechosłowacji. Poszli na szklaneczkę

morawskiego wina, którego wybredny Francuz nie chciał do niedawna pić,

ale już zaczynało mu smakować. Mówili o różnych rzeczach i przyjaciel

Jeana-Marca pod koniec spytał mimochodem też o tę rozmowę do

czasopisma, którą Francuz robił z jakąś parą studentów. Jean-Marc

powiedział, że jutro ma się z nimi spotkać. Przyjaciel spytał, czy nie ma

żadnych wątpliwości dotyczących tych dwojga młodych ludzi. Czy wierzy

im, że są naprawdę studentami? A co, jeśli to jacyś agenci albo

prowokatorzy opłacani przez czechosłowacką tajną policję? Ich zadaniem

jest wydobycie od Jeana-Marca poufnych informacji na temat badań

antropologicznych, a potem szantaż. Może będą chcieli z niego zrobić

czechosłowackiego szpiega we Francji. Przyjaciel już słyszał o takich

sytuacjach. Zaczyna się to niepozornie, aż nagle łatwowierny

obcokrajowiec zostaje aresztowany lub jest szantażowany. Jean-Marc

początkowo odrzucał pomysły przyjaciela, potem jednak zaczynały mu się

one wydawać coraz bardziej prawdopodobne. Mimo wszystko jest to

jednak blok komunistyczny. Tu dzieją się różne świństwa. W końcu

Francuz obiecał, że w żadnym wypadku nie będzie już rozmawiać z tą parą.

Tomáša zatrzymano w środę z rana zaledwie sto metrów od bloku,

w którym mieszkał. Tánię w tym czasie tylko obserwowano. Naturalnie,

pozwolono jej opuścić osiedle Petřiny, mieszkało tam przecież kilku

podwładnych jej ojca, i pójść na wykład na uczelnię. Dla niej ani dla nikogo

innego nie było zaskoczeniem, że Tomáš nie przyszedł na zajęcia, przecież

wczoraj był dość chory. Zatem po wykładzie Táňa musiała udać się sama

do Korony na spotkanie z Jeanem-Markiem. W wąskich uliczkach gdzieś

między Josefovem a Starym Miastem, w połowie drogi między wydziałem

a placem Wacława, wyprzedziła ją biała škoda 110 L, z której wysiadło


dwóch mężczyzn. Jeden z nich zamachał jej przed oczami swoją

legitymacją, której ledwo co zdążyła się przyjrzeć, i już wepchano ją do

auta. Táňa się nie broniła. Od kiedy przed dwoma dniami dowiedziała się

od Kláry, że jakiś esbek spisał ich nazwiska, nieustannie spodziewała się

tego, że przesłuchanie musi nadejść. Czy też dokładniej: przypuszczała, że

będzie musiała się stawić na przesłuchaniu. Nie zakładała, że stanie się to

w taki sposób, ale przypuszczała, że jakoś musi do tego dojść. Gdy

siedziała na tylnym siedzeniu i spoglądała przez okno, jak auto pokonuje tę

krótką odległość na ulicę Bartolomějską do czworobocznego gmachu, który

Martin nazywał kaflarnią, w jej przestraszonym umyśle nieustannie

powracały dwa pytania: czy Tomáša nie było w szkole dlatego, że jego też

tu przywieziono, i czy esbekom nie byłoby jednak łatwiej, gdyby przysłali

jej wezwanie pocztą, a nie tak ją szpiegowali i złapali na ulicy jak

przestępcę.

Tánię posadzono w małym niegustownie urządzonym biurze.

Wyeksploatowany drewniany stół z szufladami, dwa krzesła

z jasnoniebieskimi siedzeniami z laminatu, dwie witrynowe szafki bez

szklanych drzwiczek, pełne teczek i segregatorów, w rogu mała brudna

umywalka, na ścianie dyplom w ramkach – Táni nawet nie przyszło do

głowy, by spojrzeć za co. Przesłuchanie rozpoczął wąsaty referent, który

wcześniej prowadził auto. Mężczyzna przetarł oczy i czoło papierem

toaletowym, napił się z dużego kubka i wkręcił kartkę w maszynę do

pisania. Potem zażądał od Táni dowodu osobistego i przepisał z niego dane.

Przesłuchania jednak nie zapisywał bezpośrednio na maszynie, ale włączył

magnetofon.

– Táňa, Táňička – zaczął. – Macie piękne imię. Bardzo częste

zwłaszcza w Związku Radzieckim. Wasi rodzice zapewne mają pozytywny

stosunek wobec ZSRR, prawda?


Táňa błyskawicznie się zastanowiła, że skoro mają już jej imię

i nazwisko, to natychmiast mogą ustalić, kim są i co robią jej rodzice. Na to

pytanie mogła odpowiedzieć zgodnie z prawdą i w żaden sposób nie

zaszkodzi to ani jej, ani rodzicom.

– Tak, mama i ojciec mają pozytywny stosunek wobec ZSRR. Ojciec aż

nazbyt pozytywny…

Esbek od razu się zainteresował.

– Co macie na myśli, że stosunek ojca wobec ZSRR jest zbyt

pozytywny?

– Wszystko, co radzieckie, jest według niego najlepsze.

– A tak nie jest?

– Nie, angielska herbata jest lepsza od gruzińskiej.

Esbek wykasłał gęstą wydzielinę. Poszedł ją wypluć do umywalki. Po

czym zacisnął palcem nos i wydmuchał sobie obie dziurki.

– Rozumiecie, że nie będziemy rozmawiać o herbacie, prawda? –

wymruczał znad umywalki. Gdy usiadł, zapalił papierosa i rozdrażnionym

tonem powtórzył pytanie: – Rozumiecie, że nie będziemy rozmawiać

o herbacie, prawda?

– Rozumiem – powiedziała cicho Táňa.

Wystarczyło, żeby ten w sumie drobny mężczyzna podniósł głos i już

zaczęło jej walić serce. Wiedziała, że długo nie wytrzyma i zacznie płakać.

Esbek również zdawał sobie sprawę z jej strachu. Towarzysz

podpułkownik powiedział, żeby wystraszyć, to wystraszyć.

– Zrozumieliście już, że waszym jedynym posiłkiem w najbliższych

latach może być suchy chleb i herbata? – krzyknął. – Ale nie wasza

delikatesowa herbata angielska ani nie zwykła proletariacka gruzińska, ale

sto razy przegotowana lura. I będziecie wdzięczni nawet za nią!


Táňa czuła, że w jej oczach pojawiają się pierwsze łzy. Chwilę później

dodało jej jednak trochę pewności siebie to, że esbek też wycierał sobie

oczy chusteczką. Potem mocno zakasłał i znów podszedł do umywalki, by

wypluć flegmę.

– Widzicie, że jestem chory – krzyczał ze złością mężczyzna. – Mam

gorączkę i powinienem leżeć w łóżku. Ale nie mogę się położyć, póki nie

dowiem się od was tego, co potrzebuję wiedzieć!

– A co właściwie ode mnie chcecie? – spytała Táňa. Potem

przestraszyła się, że to pytanie zabrzmiało bezczelnie, więc dodała: – …

chcecie wiedzieć?

– W końcu powiedzieliście coś rozsądnego. – Mężczyzna wydmuchał

dym w jej twarz. – Chcę poznać nazwiska wszystkich członków waszego

ugrupowania.

– Ugrupowania? – powtórzyła Táňa, nie rozumiejąc pytania.

– Nie udawajcie głupiej! Nie udawajcie mi tu naiwnej i niewinnej!

Pytam, kim są członkowie waszego ugrupowania fanatycznych chrześcijan,

którzy kłaniają się Janowi Nepomucenowi.

Táňa ugryzła się w wargę, esbek to zauważył, a Táňa zauważyła, że on

to zauważył. Znów przegrywała.

– Tylko nie zacznijcie od nazwiska Tomáš Dobrotka, proszę was. Tego

już tu mamy od rana i całkiem sporo nam zdradził. To on powiedział nam

wasze nazwisko, no bo skąd mielibyśmy o was wiedzieć.

– To nieprawda! – krzyknęła Táňa, ponieważ teraz to ona z kolei

wiedziała coś, czego według esbeka nie powinna wiedzieć. Nazwiska ich

czwórki on lub ktoś inny przepisał przecież w sobotę na portierni internatu.

– Nazwisko Tomáša i moje znaliście już wcześniej – rzuciła z pogardą.

– Oczywiście, że znaliśmy – nie dał się zwieść esbek. – Tylko że

Dobrotka tego nie podejrzewał. Wystarczyło trochę przycisnąć i już


śpiewał. Ciekawe, że najpierw zdradził właśnie was. Potem wspomniał

o waszych znajomych Klárze i Martinie, wreszcie wyśpiewał dalsze

nazwiska. Od was chcę tylko tyle, żebyście wy też podyktowali mi te

kolejne nazwiska. Chodzi o porównanie dwóch list. Jeśli będą się zgadzać,

możecie iść oboje do domu. Póki co.

Táňa milczała. Uświadomiła sobie, że nawet jeśli ten facet zacznie teraz

ją bić, to nie ma mu już nic do powiedzenia. Tylko że ta myśl jej nie

pocieszyła, ale raczej przeraziła.

Facet znów wstał. Táňa myślała, że idzie do umywalki, by się

wycharkać, ale on gwałtownie odwrócił się za jej plecami i walnął pięścią

w stół. Táňa tak się przeraziła, że niemal upadła razem z krzesłem.

Mężczyzna musiał ją przytrzymać. Trochę go to zirytowało. Dotknął córki

podpułkownika, a tego nie chciał. Powiedziano: wystraszyć.

Gdy ich twarze znalazły się blisko siebie, Táňa poczuła odrzucający

smród nikotyny i ropy z gardła mężczyzny. Rozpłakała się, ale ku jej

zdziwieniu łzy nie uwolniły strachu, ale złość.

– Jesteście chorzy, plujecie flegmą i macie gorączkę! – krzyczała

Táňa. – Mam nadzieję, że Tomáš was zaraził! Weźcie sobie chociaż

hašlerkę.

Wąsatego mężczyznę zaskoczyła nagła zmiana jej zachowania, a po jej

ostatnich słowach mimo wszystko niemal lekko się uśmiechnął.

– Jak mógł mnie zarazić, skoro jest u nas dopiero od paru godzin –

odpowiedział całkiem logicznie spokojnym głosem.

Esbek założył Táni kajdanki i wyszedł z pomieszczenia. Usiadł na

korytarzu na niewygodnym krześle. Musiał odpocząć, ponieważ podczas

ostatniej pół godziny kilka razy niemal zemdlał. Zamknął oczy

i odpoczywał. Znów zapalił papierosa. Po chwili zrobiło mu się lepiej.


Przypomniał sobie, że Táňa wspomniała o hašlerkach, i pokręcił

z uśmiechem głową. On też znał tę reklamę, w której mówiono, że świeży

oddech to połowa dobrego nastroju. Na oddechu mu nie zależało, ale dobry

humor by się przydał.

Wąsaty mężczyzna miał wszystko obmyślone tak, że zaprowadzi wrogą

osobę do pomieszczenia w suterenie, gdzie już będzie czekał

funkcjonariusz z psem. Przypiął jej ręce do krzesła, które było przykręcone

do podłogi. Táňa przypomniała sobie natychmiast, jak Martin raz

opowiadał, że tak samo wyglądało to w katowniach gestapo i NKWD.

Nawet ściany były wykafelkowane, żeby zmycie z nich krwi nie stanowiło

problemu. Myśl, że trafiła do katowni, całkiem ją przeraziła. Wilczur leżał

spokojnie w kącie, a funkcjonariusz w zielonych monterkach siedział

obojętnie. Wąsaty mężczyzna włożył kasetę do magnetofonu i nastawiał

głośność nagrywania. W rzeczywistości tylko grał na zwłokę, ale tego

wystraszona Táňa nie potrafiła już zrozumieć. Po głowie krążyła jej tylko

myśl, że zaprowadzili ją do katowni. Czuła, że cała się trzęsie. Ręce, nogi,

brzuch, wszystko na niej drżało ze strachu. Zęby szczękały głośno.

– Naprawdę nie mam wam nic do powiedzenia – wydukała.

– Za chwilę może sobie przypomnicie. Chociaż trochę – powiedział

neutralnie wąsaty referent i kiwnął na funkcjonariusza z psem.

Ten powoli ściągnął zwierzęciu kaganiec, jeszcze wolniejszym ruchem

zawiesił go na pasku, skontrolował mocowanie smyczy, którą

przytrzymywał zwierzę, i dopiero potem wydał rozkaz. Spokojny do tej

pory pies zerwał się na cztery nogi i zaczął atakować Tánię. Warczał,

szczekał i szczerzył zęby. Táňa cicho jęknęła, starała się jak najdalej

odsunąć, ale nie pozwalały jej na to kajdanki. Między jej twarzą a pyskiem

zwierzęcia było najwyżej z ćwierć metra. Krople psiej śliny spadały na jej
policzki. Funkcjonariusz wydał kolejny rozkaz, na co pies zareagował tak

gwałtownie, jakby próbował zerwać się ze smyczy. Zaczął skakać

i mężczyzna już naprawdę musiał się wysilić, by go powstrzymać. Táňa

zaczęła krzyczeć. Ten cienki falsetowy ton, długi i monotonny dźwięk,

jeszcze bardziej rozdrażnił psa. Wydawało się, że trwa to już długie minuty,

może nawet kwadrans, a kły są coraz bliżej jej twarzy.

Wąsaty mężczyzna tymczasem kasłał i pluł w papier toaletowy, który

przyniósł ze sobą.

– Zrobimy przerwę – postanowił.

Funkcjonariusz wydał rozkaz, ale pies w dalszym ciągu atakował.

Szczekał, warczał i stawał na tylnych łapach. Mężczyzna musiał odciągnąć

psa i wyprowadzić go z pomieszczenia.

– Jestem zaskoczony, dlaczego kolega jest dla was taki łaskawy. Nie

rozumiem, czemu trzymał Azora, powinien już dawno go puścić. Teraz

włączam magnetofon, a wy mi powiecie nazwiska pozostałych członków

waszego ugrupowania.

W pustym i gołym pomieszczeniu obłożonym kafelkami przyciśnięcie

włącznika przekształciło się w niespodziewanie ostry trzask.

Referent spojrzał na Tánię. Po chwili uniósł brwi, udając zaskoczonego,

że zatrzymana nadal milczy.

– Nic? – spytał.

– Naprawdę nie mam nic do powiedzenia – tłumaczyła błagalnie

Táňa. – Mylicie się. Nie znam nikogo. My nie jesteśmy żadnym

ugrupowaniem.

– Powiedzieliście, że wy nie jesteście żadnym ugrupowaniem. Kto

„wy”?

Táňa już-już miała na języku nazwiska trójki swoich przyjaciół,

przecież esbek już wcześniej i tak je wymienił. Ale milczała. Pies zniknął,
a ona trochę się uspokoiła. Po minucie czy dwóch znów zabrzmiało głośne

stuknięcie i magnetofon został wyłączony.

Wąsaty mężczyzna wyszedł z pomieszczenia. Nie zamknął za sobą

drzwi. Po chwili wbiegł do środka sam pies, szczekał, szczerzył zęby

i skakał jeszcze gorzej niż wcześniej. W tym szoku nie zauważyła, że pies

jest ciągle na smyczy i nie może się do niej zbliżyć. Po minucie czy dwóch

funkcjonariusz wydał komendę z korytarza, ale wilczur znów na nią nie

zareagował.

– Ta piszczy jak syrena. – Funkcjonariusz kręcił głową. – Azor przez

nią zwariuje.

– Możesz go zabrać – postanowił wąsaty mężczyzna, który prowadził

przesłuchanie.

Gdy wszedł do pomieszczenia, od razu zauważył, że Táňa posikała się

ze strachu. Bardzo dobrze wiedział, że to jest już ten poziom przerażenia,

który powinien okazać się wystarczający.

– Powiecie mi te nazwiska? – spytał.

Táňa zamknęła oczy. Martin mówił, że go pobili na SB. Jej, na razie,

nikt nie dotknął. Chciała jeszcze wytrzymać. Jeszcze przez chwilę, chociaż

do pierwszego uderzenia w twarz. Ale co będzie potem? Jakie nazwiska

wymieni?

Referent pokręcił głową z niesmakiem. Niech sobie wyciągnie z niej te

nazwiska pozostałych członków ugrupowania towarzysz podpułkownik,

gdy wieczorem będzie udawać w domu dobrego tatusia. Zresztą jest

całkiem możliwe, że to ugrupowanie fanatycznych chrześcijan, którzy

kłaniają się Janowi Nepomucenowi, liczy naprawdę tylko czterech

członków, w związku z czym ta reakcyjna panienka nawet nie ma czego

zdradzić. Zaczął odpinać jej kajdanki. Gdy się pochylił, zakręciło mu się
w głowie, aż musiał się przytrzymać krzesła. Tánię znów omiótł smród

z jego gardła.

W tej chwili wszedł kapitan, któremu podlegały pomieszczenia w suterenie.

Był ubrany w taki sam jasnozielony mundur przypominający monterki, jaki

miał funkcjonariusz z psem.

– To jest ta studentka? – spytał.

– Tak – odparł referent z wahaniem, nie rozumiejąc, o co chodzi

koledze z pracy.

– Kolejna fanatyczna chrześcijanka?

– Tak – potwierdził referent.

– Masz ją zaprowadzić na szóstkę, towarzyszu – powiedział kapitan

i zniknął w drzwiach, zanim wąsaty referent zdążył o cokolwiek spytać.

Chciał wyjść na korytarz, by zobaczyć, co się dzieje, ale znów poczuł się

słabo i musiał przytrzymać się ściany. Gdy wyjrzał na zewnątrz, drzwi od

szóstki właśnie się zatrzasnęły. Referent oparł się o ścianę na korytarzu

i próbował głęboko oddychać. Niespodziewanie przyszło mu do głowy, że

w całej historii służb policyjnych chyba jeszcze się nie zdarzyło, by

podczas przesłuchania zemdlał śledczy, a nie przesłuchiwany. Na myśl

o tym musiał się uśmiechnąć na sekundę, ale krótko później spoważniał.

Gdyby naczelnik wydziału się o tym dowiedział, byłoby źle.

– No, idziemy – powiedział opryskliwie, gdy wrócił do pomieszczenia.

Choć sam czuł się tak, jakby miał zemdleć, musiał podpierać Tánię, pod

którą uginały się kolana. Gdy już podeszli niemal aż pod drzwi z numerem

6, kapitan w zieleni gwałtownie je otworzył. Zastawił im drogę, jakby nie

chciał, żeby weszli do środka.

– To prawda, że wyje jak syrena? – spytał.

– Tak – potwierdził referent. Nadal nie rozumiał, co tu się wydarzy.


– To złap ją za ręce! – rozkazał kapitan.

Kapitan znajduje się w hierarchii o dwa stopnie wyżej od

podporucznika, a starszy referent specjalista jest o dwa szczeble wyżej od

referenta. Dlatego podporucznik, czyli referent, złapał apatyczną Tánię za

ręce. Kapitan, czyli starszy referent specjalista, wyciągnął z kieszeni bandaż

i kilkoma zręcznymi ruchami obwiązał jej usta. Nie broniła się, była

całkiem osłabiona. To, co się z nią działo, dotknęło ją bardziej fizycznie niż

psychicznie. Umysł funkcjonował jeszcze całkiem dobrze, ponieważ od

razu dotarło do niej, że to nie może być przesłuchanie, skoro zawiązują jej

usta.

– No, to teraz nie będzie się wydzierać – stwierdził kapitan.

– Ale chciałem już z nią iść na górę – zauważył referent.

– Naturalnie, towarzyszu, daj mi pół godziny. Ja też się spieszę –

zgodził się kapitan.

Złapał bezsilną Tánię za rękę i popchnął ją do pomieszczenia numer 6.

Stały tam dwa krzesła. Też były przykręcone do betonowej podłogi. Na

jednym siedział przywiązany Tomáš, a na drugim mężczyzna

w jasnozielonym mundurze właśnie sadzał Tánię. Referent stał przy

drzwiach.

– Cześć, nie bój się – powiedział wyraźnie Tomáš.

Táňa pokiwała głową. Nie mogła mówić przez zawiązane usta, a nie

chciała wydawać nieartykułowanych dźwięków. Widziała jednak, że

z Tomášem jest wszystko w porządku, nie miał na sobie żadnych

widocznych obrażeń, i to, na przekór ich sytuacji, ją ucieszyło.

– Zamknij się, nie pozwoliłem ci mówić – powiedział spokojnie kapitan

do Tomáša. – Jeśli myślicie, że zorganizowaliśmy wam tu randkę, to się


mylicie. Wierzcie mi, że to jest najmniej romantyczne miejsce na Ziemi. Na

randce ludzie dają sobie pocałunki, a tu rozdaje się ciosy.

Kapitan wykonał dziwny krótki skok w stronę Tomáša i uderzył go

pięścią w żołądek. Táňa zaczęła gwałtownie miotać się na krześle. Tomáš

nie był w stanie nawet krzyknąć, ledwo łapał oddech.

– Towarzyszu, możesz na chwilę? – odezwał się referent.

Otworzył drzwi i wyszedł na korytarz.

– No, co jest? – spytał ostro kapitan, gdy zamknęli za sobą.

– Chodzi o tę dziewczynę – tłumaczył referent. – Nie wiem, czy jesteś

poinformowany, czyja to jest córka…

– Naturalnie! Jej ojciec jest podpułkownikiem w Zarządzie III,

rozmawiałem z nim – odparł kapitan.

– Nie możemy jej nawet dotknąć. Tylko wystraszyć – tłumaczył

referent.

– Wystraszyć, wiem. – Kapitan machnął ręką. – Posłuchaj, towarzyszu,

wyglądasz na dość chorego, idź się wykuruj, a to zostaw mnie.

Referent zawahał się na chwilę. Może powinien od razu zabrać stąd

Tánię albo chociaż zostać i pilnować, żeby nic się jej nie stało. Ale nad

rozumem zwyciężyło ciało, a nad ostrożnością choroba i osłabienie.

Potrzebował chociaż na chwilę usiąść na krześle w biurze i spokojnie

odpocząć.

– Potem zadzwoń do mnie, będę u siebie w biurze – wzruszył

ramionami.

Gdy wsiadał do windy, kichnął tak mocno, że aż zakręciło mu się

w głowie.

Referent nalał wodę do obitego kubka i zanurzył w nim grzałkę. Kapitan

nie zrobił na nim dobrego wrażenia. Można by się po nim spodziewać, że


da parę razy w twarz też tej dziewusze. Potem byłoby trudno to

wytłumaczyć oficerowi z kontrwywiadu. Podpułkownik to o wiele więcej

niż kapitan i nieskończenie więcej niż podporucznik. A referent chce zostać

porucznikiem. Na stanowisku samodzielnego referenta. Nie może popełnić

błędu właśnie teraz, gdy mówi się o nowym regulaminie organizacyjnym

federalnego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Większość pracowników

zapewne pozostanie na swoich stanowiskach, ale ktoś z pewnością zostanie

też awansowany. A ktoś inny z kolei zdegradowany…

„Muszę zejść na dół do sutereny, gdy tylko zrobię sobie herbatę” –

postanowił referent. Zanim jednak w kubku zaczęło bulgotać, stwierdził, że

najpierw pójdzie do naczelnika i pokrótce wyjaśni mu sytuację. Broń Boże,

powiedział sobie podporucznik, on nie może ryzykować konfliktu

z kapitanem, jeśli nie będzie miał za sobą naczelnika. Tylko że naczelnik

jeszcze nie wrócił z obiadu, więc nie pozostawało nic innego, niż czekać.

Gdy kapitan był za drzwiami, Tomáš w końcu złapał oddech.

– Nie bój się, nie zrobiliśmy niczego złego – powiedział.

Táňa zdecydowanie kiwała głową. Chciała wyrazić tym gestem jak

najwięcej. Nie chodziło tylko o to, żeby się nie bali, właśnie w tej chwili

chciała jakoś wyrazić, że kocha Tomáša. Zrozumiała to definitywnie, gdy

ten facet go uderzył. Ten cios zabolał ją bardziej niż jego.

– Gdy się stąd wydostaniemy, to… – Tomáš zamilkł, ponieważ drzwi

się gwałtownie otworzyły.

– Gruchacie tu sobie? – spytał kapitan. – Możemy też sobie zaśpiewać.

Na przykład pod gumą.

W ciemnym kącie znajdowała się wnęka, w której prawdopodobnie

stała szafa. Było słychać skrzypnięcie zamykanych drzwi. Kapitan wrócił


z pałką. Táňa znów zaczęła się trząść na krześle. W inny sposób nie

potrafiła wyrazić swojego sprzeciwu.

Kapitan wsunął sobie pałkę z tyłu za pasek. Wprawnymi

profesjonalnymi ruchami szpitalnego pielęgniarza rozpiął przywiązanemu

Tomášowi sweter i koszulę flanelową. Ich końce zawiązał mu z tyłu na szyi.

– Gdy pałka spada na wilgotny materiał, nie zostają siniaki – tłumaczył

kapitan z ciemnego kąta w pomieszczeniu.

Było słychać, jak moczy coś w wodzie i wykręca. Miał tam pewnie

przygotowane też wiadro. Wrócił z dużym kolorowym ręcznikiem, którego

długo nie mógł przywiązać na ciele Tomáša.

– Powinieneś docenić, że z twojego powodu wyciągnąłem własny

ręcznik – powiedział przed pierwszym uderzeniem.

Po dziesiątym czy dwunastym ciosie kapitan musiał sobie przećwiczyć

rękę. Rozbolała go w łokciu.

– Kurewska robota – zrzędził.

Wyczerpany Tomáš uniósł głowę i spojrzał na Tánię. Jej opór również

osłabł. Już nie szarpała całym ciałem, tylko gwałtownie kręciła głową

z jednej strony na drugą. Oczy miała zalane łzami.

– Pomódl się za mnie – powiedział Tomáš. Sam był zaskoczony tym, że

po tylu okrzykach, które przeszły przez jego struny głosowe, tak wyraźnie

zabrzmiał jego głos.

– Lepiej jednak nie! – zwrócił się kapitan w stronę Táni. – Nie

uwierzysz, ale mam alergię na modlitwy.

Głos kapitana wydał się Táni jasny, ale i tak jakoś nieludzki.

– Mam do tego szósty zmysł. Idę niedaleko kościoła, drzwi zamknięte,

nic nie słychać, ale ja od razu jestem niespokojny. Jakoś potrafię zauważyć,

że tam w środku się modlą. Doprowadza mnie to do szału.

Wziął pałkę w lewą rękę i machnął nią na próbę.


Referent stawał się coraz bardziej nerwowy. Chciał zatelefonować do

sutereny, że już przyjdzie po Tánię, ale zdał sobie sprawę, że nawet nie zna

nazwiska kapitana, by odnaleźć je w spisie. Obszedł kilka pomieszczeń.

Część kolegów twierdziła, że jest to Honza Novák, a inni z kolei, że Vašek

Král. Referent postanowił, że poczeka jeszcze kwadrans. Jeśli naczelnik nie

wróci, pójdzie do sutereny na własne ryzyko. Przecież ryzyko było, tak czy

inaczej.

Táňa widziała przez łzy coraz bardziej rozmazany obraz. Nie chciała się

przyglądać. Zmusiła się, by zamknąć oczy. Ojcze nasz to była jedyna

modlitwa, jaką znała. Ale nie umiała jej powiedzieć w myślach. Jęki

Tomáša, tępe uderzenia pałką i nieustanny dzwonek telefonu jej na to nie

pozwoliły. W kółko powtarzała sobie w duchu tylko jedno słowo: „Boże”.

Ale kapitan wychwycił i to. Jak drapieżnik wywęszył w głowie Táni to

wynurzające się słowo. Jednocześnie jednak wiedział, że nie może jej

nawet dotknąć. Tylko wystraszyć. Musiał znieść, że w swoim umyśle go

drażniła, obrażała i poniżała. Zdziczały uderzał i kopał.

Táni oddychało się coraz gorzej, usta miała zakneblowane, a nos zatkany od

długiego płaczu. Kręciło jej się w głowie. Czuła, że traci przytomność. Pod

powiekami krążyły niekończące się fioletowe mroczki. Potem gdzieś

z oddali przybliżały się rozmazane obrazy. Może jednak otworzyła oczy.

Choć nie miała pewności. Jej umysł miotał się gdzieś na granicy

rzeczywistości i halucynacji. Nie wiedziała, co dzieje się wokół niej ani

z nią. Nie wiedziała, kim jest ten człowiek, na którego patrzy. Nie

wiedziała, czy naprawdę patrzy, czy są to już halucynacje. Czy miała

zamknięte oczy, czy też patrzyła na jakiegoś mężczyznę. Był przywiązany,

ale nie był to Tomáš. Jego twarz była o wiele starsza, być może okolona

rzadką brodą. Ciało pod rozerwanym ubraniem było wątłe, niemal


dziecinne. Táňa powtarzała sobie, że ten człowiek to nie jest Tomáš. I nie

jest nawet rzeczywisty. Musi to być przywidzenie, wytwór jej mózgu. I był

tam też drugi mężczyzna. Ten, który go katował. Po policzkach spływał mu

pot. Zrzucił bluzę od munduru. Został w koszuli przemoczonej od potu pod

pachami i na klatce piersiowej. Jego twarz przybliżyła się do Táni. Nawet

przez łzy widziała go całkiem jasno. Uwierzyła, że wróciła jej przytomność.

Jakby błękitne oczy kata pociemniały, a jego ciemnobrązowe krótkie włosy

poczerniały. Nagle wrzasnął. Przez wyczerpany umysł Táni przebiegła

myśl, że tak dziko może wrzeszczeć tylko diabeł. Potem poczuła na twarzy

ciepło, które zmieniało się w skwar nie do wytrzymania. Szybko zamknęła

oczy, ale i tak przenikała przez nie łuna. Ogniste kręgi po wewnętrznej

stronie powiek. Przez głowę przemknęło jej znów słowo „żagiew”. To było

słowo Tomáša, ona powiedziałaby „pochodnia”. Głowa definitywnie jej

opadła.

Drzwi gwałtownie się otworzyły. Referent nawet nie spojrzał na kapitana,

doskoczył od razu do Táni. Pochylił się i poczuł, że kręci mu się w głowie.

Tym razem już naprawdę. Na chwilę przytrzymał się krzesła. Rozwiązał

bandaż wokół ust dziewczyny. Dopiero potem odwrócił się w stronę

kapitana. Chciał mu coś stanowczo powiedzieć, ale w chwili, gdy zobaczył

kapitana i wrogą osobę pod nim, już nie był w stanie się odezwać. Nagle

nie umiał zapanować nawet nad własnym językiem. Pociemniało mu przed

oczami i nieprzytomny runął u stóp Táni. Po chwili się ocknął. Przeprosił

kapitana, że to z powodu gorączki. Gdy przed chwilą mierzył ją sobie

w biurze, miał już 39,9 stopnia. Kapitan położył mu dłoń na czole i pokiwał

głową ze współczuciem.

W środę wieczorem pan Dobrotka znów denerwował się podczas dziennika

telewizyjnego. Tłumaczył żonie, że bratysławski Doprastav musiał mieć


kompletnie źle ułożony plan, skoro byli go w stanie zrealizować już na dwa

miesiące przed końcem roku. Pani Dobrotková tylko zrobiła nerwową minę.

Nie chciała jeszcze mówić o tym mężowi, ale poważnie niepokoiło ją to, że

Tomáša jeszcze nie było w domu. Rano wspominał, że wieczorem będzie

musiał się pouczyć. Pani Dobrotková próbowała tymczasem uciszyć swoje

obawy. Znajdowała wiele wytłumaczeń, dlaczego syn mógł zostać gdzieś

dłużej. Być może uczy się ze znajomymi, jak to już kilka razy się zdarzyło.

Albo poszedł do kina, na koncert lub do jakiegoś teatru studenckiego. Albo

spaceruje cichymi wieczornymi ulicami z „tą” dziewczyną. Albo siedzi

w piwiarni, co pani Dobrotkovej wprawdzie by się nie spodobało, ale

czasami jednak i to się zdarzało.

Przed północą Dobrotkowie nie mogli się porozumieć, czy już mają iść na

milicję, by zgłosić zaginięcie syna. Pan Július chciał pójść, przecież coś

takiego nie zdarzyło się nigdy wcześniej. Do tej pory zawsze, gdy Tomáš

miał zamiar gdzieś dłużej zostać, informował ich o tym. Pani Anna

wytłumaczyła sobie, że pewnie jest na jakimś koncercie. Być może

dowiedział się o nim dopiero na uczelni albo zobaczył plakat na ulicy i już

nie miał ich jak o tym poinformować. Pan Dobrotka zauważył, że Tomáš

miał przecież zajęcia tylko przed południem, zatem było dość czasu, by

wrócić. Pani Dobrotková powiedziała, że najgorsze jest to, że syn został bez

kolacji. Jej mąż machnął ręką, Tomáš przecież nie jest głupi. Na pewno

poszedł gdzieś coś zjeść, wspominał przecież, że zaglądają do Korony.

Wreszcie pani Dobrotková postanowiła – jeszcze poczekają ze zgłoszeniem

sprawy na milicję. Jej mąż najpierw się nie zgodził, potem jednak ustąpił

i poszedł się położyć. Po chwili też zasnął, był zmęczony po pracy, znów

musiał zostać dwie godziny dłużej.


Pani Dobrotková obudziła męża piętnaście po drugiej. Tomáša jeszcze nie

było w domu, więc postanowiła, że pójdą na milicję. Najbliższa komenda

nie była daleko od nich. Zanim otwarto im drzwi, chwilę to trwało. Pojawił

się opryskliwy funkcjonariusz, który pewnie spał za biurkiem, a zamiast

poduszki oparł głowę na telefonie. Na czole miał odbity cyferblat. Gdy mu

powiedzieli, ile Tomáš ma lat, nawet nie chciał ich wpuścić na komendę,

ponieważ, jak się wyraził, on zna dzisiejszą młodzież.

– Wącha rozpuszczalnik? – spytał.

– Na pewno nie! – oświadczyła pani Dobrotková.

Jako nauczycielka z liceum przynajmniej wiedziała, o czym mowa.

W odróżnieniu od męża.

– Pije?

– W ogóle – odparł pan Dobrotka i choć wiedział, że to nie jest do

końca prawda, dodał: – Ani kropli.

– Ma dziewczynę?

– Tylko koleżankę – przyznała pani Dobrotková.

– No widzicie – postanowił funkcjonariusz. – Dziś w nocy z koleżanki

stała się dziewczyną. Jeśli nie przyjdzie do rana, to wróćcie.

Zatrzasnął im drzwi przed nosem.

Wrócili na komendę dokładnie o szóstej. Znów musieli czekać pół godziny,

ponieważ zmiana dzienna właśnie przejmowała dyżur od nocnej. Dobrze

zapewne wyspany funkcjonariusz przyjął ich o wiele bardziej życzliwie.

Pochwalił, że przynieśli fotografię. Powiedział, że natychmiast ogłosi

poszukiwania. Na razie tylko w Pradze, na ogólnokrajowe jest jeszcze czas.

Zaproponował, żeby jedno z rodziców poszło do pracy, a drugie czekało

w domu. Jeśli syn przypadkiem by wrócił, należy to natychmiast zgłosić.


– Przypadkiem… Jeśli przypadkiem by wrócił – powtarzała na ulicy

pani Dobrotková i się rozpłakała.

Pan Dobrotka mocno ją objął.

– Idź do domu, proszę cię – westchnął. – Ja i tak bym tam nie

wytrzymał. Idę do pracy.

– Towarzysze, jesteście bydlakami! Totalnymi bydlakami! – złościł się

w czwartek rano naczelnik wydziału zwalczającego wrogów

wewnętrznych. Referent siedział przed nim wykończony przez chorobę

oraz rozwój wydarzeń, kapitan z sutereny wyglądał na o wiele bardziej

obojętnego i spokojnego. – Ale właściwie to najpierw powinienem was

pochwalić – mówił dalej naczelnik. – Towarzysz podpułkownik

z kontrwywiadu jest zadowolony. Pannę córkę tak wystraszyliście, że od

wieczora nawet nie pisnęła. Kto ją odwoził do domu?

– Ja – powiedział pustym głosem referent.

– Co ci powiedziała w aucie o tej sprawie?

– Ani słowa. Siedziała jak niema. W ogóle nie reagowała.

– No, a teraz o naszym prawdziwym problemie! – naczelnik powrócił

do ostrego tonu. – Kto o tym wie?

– Nas trzech, prawda? – Kapitan odwrócił się w stronę referenta, jakby

sprawdzał, czy jego kolega też potrafi milczeć.

– Ja poinformowałem o tym tylko was, towarzyszu naczelniku –

potwierdził referent.

– Wpakowaliśmy się w naprawdę niezły kanał! – stwierdził naczelnik.

Potem wyciągnął ręce w stronę zebranych, jakby im obu udzielał głosu.

– Nie widziałbym tego tak czarno – rozpoczął od razu kapitan. –

Najważniejszym zadaniem jest pozbycie się ciała. Jeśli pozwolicie, wezmę

to na siebie, ponieważ zdaję sobie sprawę ze swojej odpowiedzialności. Nie


wiem, co we mnie wstąpiło… Gdzieś, na przykład w Spolanie, załatwię

dwie – trzy beczki na chemikalia, włożę do nich ciało, dobrze je zamknę

i schowam w odpowiednim miejscu. Nie mówię o zakopaniu w lesie, ale

o ich przechowaniu. Wywiozę beczki do jakichś magazynów. Żelazna

rezerwa na wypadek wojny, tego nikt nie tknie nawet przez sto lat.

– A co z krewnymi? Będą go szukać. Już teraz wszczęto

poszukiwania – zwrócił uwagę naczelnik.

Kapitan był świadom, że naczelnik jak do tej pory jest z niego

zadowolony, więc kontynuował z przekonaniem:

– Proponuję odwrócić wszystko o sto osiemdziesiąt stopni. Będziemy

działać pod legendą. Nie będziemy niczego tłumaczyć, żadnych wyjaśnień.

To my będziemy zadawać pytania! Będziemy oskarżać: Jesteście jego

rodzicami, jak to nie wiedzieliście, że zamierza nielegalnie przekroczyć

granicę? Jesteście jego kolegami, czy pomagaliście mu w ucieczce? Po

prostu puścimy w obieg informację, że chłopakowi udało się uciec na

Zachód. Taka wiadomość szybko się rozejdzie, a większość ludzi w nią

uwierzy.

– No nie wiem – wahał się naczelnik. – Ale nie mamy zbyt wielu

innych możliwości. Zaryzykujemy. Zgadzam się!

Wskazał palcem na kapitana:

– Beczki.

Potem skierował palec wskazujący na referenta:

– Przesłuchania.

Kapitan wstał energicznie i wyszedł z pomieszczenia, podczas gdy

referent zbierał się powoli. Był przygnębiony zarówno wskutek choroby

i gorączki, jak i tego, co zobaczył wczoraj w suterenie.

Naczelnik przyglądał mu się z niesmakiem.


– Towarzyszu, nie zachowuj się jak zmokła kura. Widziałeś, jaki

pomysłowy był towarzysz starszy referent specjalista?! Ewidencję tego

obiektu masz w porządku?

– Mam zaległości – przyznał się przygnębiony referent.

– Jak to? Od kiedy tak się guzdrzesz?! – złościł się naczelnik. – Choć

w tej sytuacji twoje gapiostwo nam pomoże. Ale nie będę cię za nie

chwalić! Przejrzyj całą teczkę obiektu. Wykreśl każdą wzmiankę

o chłopaku. Zniszcz zdjęcia, na których się pojawia. Negatywy też.

W naszej ewidencji to ugrupowanie od początku tworzyły tylko pozostałe

trzy osoby. Zrób to precyzyjnie, ale szybko, proszę cię! Żadnego zwlekania!

Referent zdobył się na dziecinne pokiwanie głową, czym jeszcze

bardziej zniesmaczył naczelnika.

– Jak jesteś chory, to weź zwolnienie. Ale dopiero, gdy już przerobisz

wszystkie papiery, przesłuchasz jego rodziców, sprawdzisz kolegów. Tych

przesłuchań, naturalnie, nigdzie nie zapisuj.

– Rozkaz, towarzyszu naczelniku! – potwierdził referent i wstał.

Naczelnik przyglądał mu się z irytacją.

– Zastanawiałem się nad twoim awansem. Potrzebuję obsadzić

w wydziale stanowisko starszego referenta. Tylko jak, skoro jesteś taką

memeją?! Musisz pamiętać, że w naszej służbie zdarzają się wypadki.

Do mniejszego wypadku doszło też tego dnia podczas drążenia tunelu

metra. Źle ułożona góra odpadów, która już dawno powinna zostać

wywieziona, osunęła się pod wpływem wibracji, gdy przejeżdżał obok niej

lokotraktor. Nikomu nic się nie stało, właściwie to nawet lokotraktor i tory

nie zostały poważnie uszkodzone, ale spowodowało to pół dnia poślizgu,

który budowniczowie będą musieli nadrobić jeszcze przed Bożym

Narodzeniem wieczorami lub w soboty.


Nie pomogła żadna technika, należało wziąć do rąk łopaty i cały gruz

powyrzucać spod lokotraktora i spomiędzy podkładów. Pan Dobrotka nawet

nie wiedział, co robi. Trzymał w rękach łopatę i wykonywał jakieś ruchy,

ale myślami był nieustannie przy synu. Dopuścił już myśl, że Tomášowi

zdarzyło się coś poważnego. W duchu przestał układać zdania, jakimi

upomniałby syna, żeby już nigdy nie przyszedł tak późno do domu, już

nawet nie zastanawiał się nad tym, czy w jakiś sposób go ukarać. Teraz

miał tylko nadzieję, że zobaczy syna żywego i zdrowego. A jeśli nawet nie

zdrowego, bo może potrąciło go auto albo napadli chuligani, to chociaż

żywego. Pan Dobrotka obiecał sobie, że za cenę jakichkolwiek łapówek

załatwi, by w ich mieszkaniu zamontowano telefon, żeby następnym razem

Tomáš mógł zadzwonić, choć coraz bardziej dręczyły go wątpliwości, czy

jeszcze w ogóle będzie jakiś „następny raz”.

Tuż przed przerwą na obiad odwołano pana Dobrotkę od pracy. Potykając

się, szedł powoli przez słabo oświetlony tunel w stronę wyjścia.

Przypuszczał, że idzie przez ciemność po najgorszą wiadomość w swoim

życiu. W miejscu, gdzie w głównym tunelu znajdowała się wąska płytka

nisza, oświetlenie było bardziej intensywne. Mężczyźni tam murowali.

Jeden z nich, korpulentny pięćdziesięciolatek, przywitał się z panem

Dobrotką, ale on, pogrążony w mgle swoich obaw, nie odpowiedział. Choć

głosy w tunelu niosły się na sporą odległość, pan Dobrotka nie

zarejestrował, jak jakiś człowiek właśnie tam tłumaczył, że w razie wojny

atomowej obrona cywilna wykorzysta te beczki z bardzo skutecznym

chlorem ze Spolany Neratovice do dezynfekcji, przecież podczas takiej

wojny ulice będą pełne trupów.

Gdy pan Dobrotka wysiadł na powierzchni z windy, wskazano mu wąsatego

mężczyznę, który chciał z nim porozmawiać. Mężczyzna wyciągnął


szybkim ruchem jakąś legitymację i poprosił, żeby poszli razem do auta.

Gdy biała škoda MB ruszyła, pan Dobrotka głośno przełknął ślinę i mimo

guli w gardle spytał:

– Wieziecie mnie na… patologię?

– Nie – odparł wąsaty mężczyzna.

Zrobiło mu się żal pana Dobrotki. Przez długich dziewiętnaście lat

ojciec ma syna, który dorasta na jego oczach, bawi się z nim, uczy go kopać

piłkę, odrabia zadania domowe, prowadzi rozmowy o życiu, wyobraża

sobie jego przyszłość, a potem jednego dnia następuje koniec. Na zawsze.

Całkowity koniec. Syna już nie ma. Referenta zaszczypały oczy, miał

w nich łzy, ale to od choroby. Powiedział sobie, że naczelnik ma rację,

naprawdę jest memeją, skoro tak się rozczula nad rodzicem wrogiej osoby,

który sam z największym prawdopodobieństwem też jest wrogą osobą. Na

skrzyżowaniu otworzył szybę i wypluł gęsty śluz.

Pan Dobrotka wyraźnie się uspokoił, gdy wąsaty mężczyzna przywiózł go

przed gmach na Bartolomějskiej. Oznaczało to, że Tomáš jest zamknięty

gdzieś tam, to znaczy, że żyje, i to było najważniejsze. Zapewne zrobił coś

antypaństwowego, za co wyrzucą go ze studiów i będą mu robić problemy.

Ale żyje! Ojciec zaraz odprowadzi go do domu.

W biurze referent zażądał od pana Dobrotki dowodu osobistego. Spisał

wszystkie dane. Choć stukał w maszynę tylko dwoma palcami, szło mu to

całkiem sprawnie.

– Wiecie, gdzie jest Devín? – spytał referent i od razu napisał to pytanie

na maszynie.

– Myślę, że jest to jedna z miejscowości, które niedawno zostały

przyłączone do Bratysławy – odparł pan Dobrotka.

Referent przestał pisać i spojrzał pytająco na pana Dobrotkę.


– Nie czytaliście w gazecie? Niedawno obszar Bratysławy

zdecydowanie się powiększył, bo przyłączono do niej okoliczne wsie.

– Aha! – powiedział referent i zapisał coś na maszynie.

Potem uniósł wzrok znad kartki i zmierzył wzrokiem pana Dobrotkę.

– Mamy uzasadnione podejrzenie, że wasz syn przekroczył w nocy przy

Devínie granicę państwową na rzece Morawie w stronę Austrii.

– Nie ma go tu u was? – spytał pan Dobrotka.

Miotały nim sprzeczne uczucia. Gdyby jego syn znalazł się w Austrii,

byłoby to coś wspaniałego. Ale jednocześnie było to tak niewiarygodne,

Tomáš powiedziałby im o tym, pożegnałby się. Nie zniknąłby ot tak.

– Nie wiedzieliście, że wasz syn Tomáš Dobrotka zamierza przekroczyć

granicę państwa? – spytał referent.

– Nie tylko, że o tym nie wiedziałem, ale też w to nie wierzę –

powiedział zdecydowanie pan Dobrotka.

Referent zapisał dosłownie jego odpowiedź.

– Czy miał kolegów, którzy prowadzili działalność

antysocjalistyczną? – spytał referent.

– Nie – odparł lakonicznie pan Dobrotka.

Zauważył, że esbek nie uznał za potrzebne, by zapisać tę odpowiedź,

a nawet poprzedzające ją pytanie. Potem pan Dobrotka został pouczony, że

natychmiast, gdy tylko syn będzie się kontaktował z rodziną z zagranicy,

ma on obowiązek o tym poinformować, niewywiązanie się z tego mogłoby

zostać uznane za współsprawstwo. W końcu referent dał panu Dobrotce do

podpisania nadzwyczaj krótki protokół.

Funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa zaskoczyli Martina w piątek rano,

przychodząc z nakazem rewizji domowej. Podczas gdy dwaj mężczyźni

przeglądali płyty gramofonowe, częściowo zadowoleni z tego, że znaleźli


i zarekwirowali na miejscu Kryla, wąsaty esbek spytał, czy Martin wie,

gdzie znajduje się Devín.

– Oczywiście. Ważny wielkomorawski gród u zbiegu Dunaju

i Morawy – odparł Martin i choć nie rozumiał, czemu funkcjonariusz go

o to pyta, to gdy zobaczył jego zaskoczenie, kontynuował: – Prowadził tam

też limes romanus.

– Czy wiedzieliście, że w tym miejscu Tomáš Dobrotka zamierza

przekroczyć granicę państwa? – spytał esbek.

– Nie! – Martin wybałuszył oczy. – I udało mu się?

– Nie bądźcie bezczelni! – Funkcjonariusz wbił mu w pierś palec

wskazujący.

Na podstawie tej reakcji Martin wywnioskował, że Tomášowi się udało,

w przeciwnym razie partia i rząd pochwaliłyby się swoją skuteczną akcją

i zatrzymaniem naruszyciela granicy.

Martin poszedł do Kláry do akademika tuż po wyjściu esbeków, nawet się

nie fatygował, by po nich posprzątać. Dopiero gdy przesiadał się na

Plzeňskiej, zdał sobie sprawę, że powinien uważać, czy go nie śledzą. Ale

nie śledzili, nie było takiej potrzeby. Teraz przecież chodziło o to, by jak

najszybciej rozniosła się wieść o tym, że Tomáš Dobrotka przekroczył

granicę z Austrią.

Naturalnie, Klárę również zszokowała ta wiadomość. Gdy Martin

opisywał jej przebieg rewizji domowej, zaskoczyło ją, że spędzili tam tylko

dwie godziny. Martin dodał, że szczegółowo sprawdzali tylko pokój jego

i brata, nawet nie przyszło im do głowy, by zajrzeć do piwnicy. Klára

powiedziała, że była to zatem bardzo dziwna rewizja domowa. Martin zdał

sobie sprawę, że koleżanka ma rację. W końcu się zgodzili, że esbekom

zapewne chodziło tylko o to, by postraszyć przyjaciela Tomáša.


Klára już podczas rozmowy z Martinem powiedziała sobie, że podczas

weekendu musi odwiedzić Tánię. Gdy zadzwoniła z dołu w sobotę przed

południem, mama Táni nawet nie wpuściła jej na klatkę schodową. Jeszcze

ją obsztorcowała, że czemu ich nęka, skoro wie, jakie mają zmartwienia

z Tánią. Ich córka jest w szpitalu, a oni zdecydowanie sobie nie życzą, by

odwiedził ją ktoś z jej znajomych z uczelni. Klára odwróciła się na pięcie

i w oszołomieniu poszła zmierzyć się z kolejnym słotnym dniem. Nisko

zawieszone sine chmury odgrażały się ziemi wyniszczonej jesienią.


Nota redakcyjna

W powieści wykorzystano fragmenty następujących przekładów:

[*] Michel Foucault, Podmiot i władza, przeł. Juliusz

Zychowicz, www.ekologiasztuka.pl za: „Lewą Nogą” nr 9/1998.

[*] [**] Michel Foucault, Porządek dyskursu, Wykład inauguracyjny

wygłoszony w College de France 2 grudnia 1970, przeł. Michał

Kozłowski, Gdańsk 2002.

[*] Piosenka Zdeňka Borovca i Zdeňka Marata To se nikdo nedoví [Gdy

spotkała miłość nas], za: www.tekstowo.pl, przekład anonimowy.

[*] Człowiek średniowiecza, pod red. Jacques’a Le Goffa, przeł. Maria

Radożycka-Paoletti, Warszawa – Gdańsk 1996.

[*] Zygmunt Freud, Totem i tabu, przeł. Jerzy Prokopiuk, Warszawa 1997.

[*] Martin Nodl, Średniowiecze w nas, przeł. Elżbieta Baron, weryfikacja

przekładu i redakcja naukowa Beata Możejko, Gdańsk 2020.

[*] Zygmunt Freud, Psychopatologia życia codziennego. Marzenia senne,

Warszawa 2013. Pierwsze polskie wydanie z 1912 roku przetłumaczyli

Ludwik Jekels i Helena Ivánka, tłumaczenie uzupełnił i poprawił

Włodzimierz Szewczuk.

[*] Michel Foucault, Nadzorować i karać. Narodziny więzienia, przeł.

Tadeusz Komendant, Warszawa 2009, s. 35.


[*] List króla Wacława IV w przekładzie Andrzeja Babuchowskiego. Cyt.

za: A. Babuchowski, Jan Nepomucen, Kraków 2007.

[*] Karel Kryl, Kat, przełożył (najprawdopodobniej) Jacek Tarkowski.

[*] Władimir Majakowski, Posiedzeniarze, przeł. Jerzy Putrament [w:]

Włodzimierz Majakowski, Wiersze i poematy, Warszawa 1949.

[*] Karel Kryl, Król i klaun za: www.tekstowo.pl, przekład anonimowy.

[*] Michel Foucault, Filozofia. Historia. Polityka. Wybór pism, tłumaczenie

i wstęp: Damian Leszczyński, Lotar Rasiński, Warszawa – Wrocław

2000.

[*] Zygmunt Freud, Przyszłość pewnego złudzenia, przeł. Jerzy Prokopiuk.

Cyt. za: Z. Freud, Kultura jako źródło cierpień, Warszawa 2013.

[*] Péter Esterházy, Czasowniki posiłkowe serca, przeł. Elżbieta Sobolewska

[w:] Péter Esterházy, Wozacy. Czasowniki posiłkowe serca, Warszawa

1998.

[*] Péter Esterházy, Harmonia caelestis, przeł. Teresa Worowska, Warszawa

2007.
W serii „Słowackie Klimaty” dotychczas ukazały się:

Andrej Bán, Słoń na Zemplinie. Opowieści ze Słowacji,

przeł. Miłosz Waligórski

Peter Pišťanek, Rivers of Babylon,

przeł. Olga Stawińska

Marek Vadas, Uzdrowiciel,

przeł. Małgorzata Dambek

Ján Púček, Przez ucho igielne (sploty),

przeł. Weronika Gogola

Monika Kompaníková, Piąta łódź,

przeł. Izabela Zając

Maroš Krajňak, Informacja,

przeł. Weronika Gogola

Peter Krištúfek, Dom głuchego,

przeł. Olga Stawińska

Maroš Krajňak, Entropia,

przeł. Miłosz Waligórski

Pavol Rankov, Zdarzyło się pierwszego września

(albo kiedy indziej) – dramat, przeł. Tomasz Grabiński

Pavel Vilikovský, Opowieść o rzeczywistym człowieku,

przeł. Tomasz Grabiński


Pavol Rankov, Matki,

przeł. Tomasz Grabiński

Maroš Krajňak, Carpathia,

przeł. Weronika Gogola

Ivana Dobrakovová, Bellevue,

przeł. Izabela Zając

Pavel Vilikovský, Okrutny maszynista,

przeł. Tomasz Grabiński, Justyna Wodzisławska

Pavol Rankov, Zdarzyło się pierwszego września

(albo kiedy indziej), przeł. Tomasz Grabiński


Spis treści:

Okładka

Karta tytułowa

Z Handlovej do Pragi (1968 – 1972)

Tydzień pierwszy

Ciotunia 1

Drugi tydzień

Ciotunia 2

Tydzień trzeci

Ciotunia 3

Tydzień czwarty

Ciotunia 4

Tydzień piąty

Ciotunia 5

Tydzień szósty

Nota redakcyjna

W serii „Słowackie Klimaty” ukazały się

Karta redakcyjna
Tytuł oryginału: Legenda o jazyku

Redakcja: Maciej Robert

Opieka redakcyjna: Urszula Pieczek

Korekta: Anna Gądek, Aleksandra Marczuk

Projekt okładki: Wojtek Świerdzewski

Projekt układu typograficznego: Mimi Wasilewska

© Copyright by Pavol Rankov and Elpeka s.r.o., 2019 / 20

© Copyright for the Polish translation by Tomasz Grabiński, 2020

© Copyright for the Polish edition by Książkowe Klimaty, 2020

Książka została opublikowana dzięki finansowemu wsparciu SLOLIA –

Centrum Informacji o Literaturze w Bratysławie

ISBN 978-83-66505-18-6

Książkowe Klimaty

www.ksiazkoweklimaty.pl

Redakcja: redakcja@ksiazkoweklimaty.pl

Promocja: promocja@ksiazkoweklimaty.pl

Sprzedaż: sprzedaz@ksiazkoweklimaty.pl

Na zlecenie Woblink
woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek

You might also like