Professional Documents
Culture Documents
Ostatnich Gryza Psy
Ostatnich Gryza Psy
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Bellona proponuje
Okładka
Projekt okładki i stron tytułowych
Paweł Panczakiewicz
Zdjęcie na okładce
Kamila Szkolnik-Gołdyn
Redaktor prowadzący
Zofia Gawryś
Redaktor techniczny
Bożena Nowicka
Korekta
Ewa Grabowska
Zapraszamy na strony
www.bellona.pl, www.ksiegarnia.bellona.pl
ISBN 9788311144651
„Szczupły”
„Kaśka-Żuku”
„Diabeł”
„Ousi”
„Poziomka”
„Witek”
„Mirek”
„Krzychu”
„Gienek”
CZĘŚĆ I
Naval. Początki
Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym
1. 11 września
Maska dobrze przylega mi do twarzy. Robię przysiad, by pozbyć się jak najwięcej
powietrza z kombinezonu nurkowego. Odchylam kryzę i słyszę, jak syczy, wydostając
się szparą. Wstając, czuję, że gumowa powłoka ściska mi ciało, garby pofałdowanej
gumy wyglądają jak nadmiar skóry u jaszczurki o czarnym kamuflażu. Wkładam
automat oddechowy do ust. Patrzę na Bodka, który już na mnie czeka na skraju
betonowego nabrzeża. Lekkie skinienie głową i robimy stanowczy krok do przodu, by
po sekundowym opadaniu poczuć, jak o poranku budzi nas wrześniowa woda Bałtyku.
Robimy próbne zanurzenie. Woda w kanale portowym nie jest zbyt przejrzysta, tak
więc po wyszasowaniu się gdzieś na dwóch metrach musimy przed samym okularem
maski nurkowej pokazać sobie nawzajem, że jest okej. I jest okej. Kciuk do góry,
wypuszczamy powietrze z płuc i spotykamy się na powierzchni.
Zadanie na dziś to pływanie na dystansie. Rozciągnięta pomiędzy dwoma bojami
linka wyznacza nasz dzisiejszy stupięćdziesięciometrowy dystans, który mamy
pokonać dziesięciokrotnie, czyli, jak łatwo obliczyć, przed nami półtora kilometra. Jak
to zwykle bywa, gdy jest się młodym, a tu ja nim jestem, do mnie należy ciąganie za
sobą czerwonej boi na znak, gdzie się nasza dzielna para podziewa i w jakim tempie
przebiera płetwami, rozdzierając mroczną toń Zatoki Gdańskiej. Płynę trochę z tyłu za
Bodkiem, lubię z nim nurkować, nie przesadza z tempem, dziś to szczególnie ważne, by
się całkowicie nie spalić. Mamy na popołudnie zaplanowane zdawanie wuefu, a to
w wojsku rzecz święta. Ot, takie coroczne zawody. Ale na razie muszę równo machać
płetwami. Jest to kolejny dzień kursu nurkowego, utrzymanie się w toni nie stanowi
więc już dla mnie problemu, jedyne, nad czym muszę zapanować i nadal się tego uczę,
to to, by przez pół godziny nie zużyć całego zapasu powietrza, a pod wodą jakoś
bardziej chce się mi oddychać niż na powierzchni.
To nie tylko rytuał, ale i wymóg, by po nurkowaniu wejść pod prysznic w całym
sprzęcie i obmyć się ze słonej wody. Sprzęt obsłużony, dopiero teraz mam w głowie
zaliczenie wuefu. Z Warszawy przyjechał gość ze szkoleniówki. Nie ma ściemy
i egzamin jest w pełnej regulaminowej oprawie. Choć większość nas codziennie dozuje
sobie o wiele więcej wysiłku, to i tak naocznie musimy udowodnić, że się podciągamy,
biegamy i takie tam. No oczywiście należy to zrozumieć, bo są też tacy żołnierze co, że
tak powiem, stronią od wysiłku fizycznego. A i u nas ostatnimi czasy znaleźli się chętni
do bycia komandosami z nadania, mamy więc nie lada zabawę, chórem licząc im
podciągnięcia do trzech. Ich popisy dzieli występ na drążku Stacha, który, mając już
pięćdziesiąt wiosen, od niechcenia zalicza dwadzieścia podciągnięć. Choć na piątkę
trzeba zrobić osiemnaście, to jakoś nikt nie robi mniej. No, jak Stachu machnął
dwadzieścia, to młodsze roczniki nie mogą się oszczędzać. Na piątkę trzeba też zrobić
osiemdziesiąt brzuszków w dwie minuty i tu nikt nie przesadza z zawyżeniem normy.
Przed obiadem jeszcze biegniemy sprint w dyscyplinie wahadłowej, czyli dziesięć
metrów tam i z powrotem dziesięć razy. Ot, taka rozgrzewka przed obiadem. Dopiero
na deser będzie bieg na trzy kilometry – wisienka na torcie.
Podczas obiadu dochodzą nas słuchy, że w Stanach jakiś samolot zahaczył o jeden
z wieżowców w Nowym Jorku i jest dużo ofiar. No cóż, nikt nie wie, co przyniesie dzień,
takie życie. Nie przejadam się, choć głodny jestem jak wilk, bo woda wyciąga. Po
obiedzie, po małej drzemce, budzi się we mnie dusza sportowca. Jestem więc gotów na
zmierzenie się z chłopakami. Większość to moi dobrzy kumple z kursu podstawowego.
Teraz jako instruktorzy na kursie nurkowym mają zabawę, podtapiając mnie ponad
przydział. Dlatego obiecuję sobie, że pokażę im plecy. Taki mam zamiar. Na kursie
nurków działań bojowych nie ma niestety zbyt dużo czasu na bieganie i szlifowanie
formy. Pożegnanie na starcie biegu brzmi zaskakująco – mamy biec szybko, bo ponoć
będziemy się pakować i wracać do Warszawy. Ale o co chodzi? Nikt nic nie wie. No
i START. Nie pamiętam takiego biegu na egzaminie w firmie, by się wolno biegało lub
by ktoś nie pobił życiowego rekordu. Schemat biegu jest prosty – przód ciągnie, a tył
pcha. Dlatego na tej fali biegowi maruderzy nie wierzą na mecie w swe sportowe
osiągnięcie.
Biegnie mi się dobrze, tym bardziej że nie biegniemy bieżnią wkoło boiska, tylko na
trasie od Westerplatte w stronę Przeróbki. Tak jakoś jest, nie wiem czemu, że na
prostym odcinku, takim jak ten, tempo jest zawsze szybsze niż na bieżni. Te biegi są do
siebie bardzo podobne, do połowy dystansu biegniemy w peletonie i to mi bardzo
pasuje. Wolę, jak z początku ktoś narzuca dobre tempo, a wybitnych biegaczy wkoło
mnie sporo i niby nie ma rywalizacji i na piątkę wystarczy 11:30, ale po prędkości
widać, że nie ma miękkiej gry. Asfalt nagrzany jest popołudniowym słońcem i zaczyna
mi być sucho w gard-le. Na tyle sucho, że tuż przed metą wyprzedza mnie Edek
i wprawdzie z dobrym czasem, bo 10:22, ale jestem drugi. No nic, tłumaczę sobie
oddanie pierwszeństwa respektem przed instruktorem. W wybornych humorach
wracamy do bazy, lecz na dziś to koniec wesołości. Jest decyzja z Warszawy, że mamy
się natychmiast pakować. Całą jednostkę postawiono w stan gotowości bojowej. Obraz
przekazywany na żywo w telewizji nie wymaga komentarza, serce podchodzi do gardła
na widok walących się nowojorskich wież.
2. Epoka Gierka
Jak na trzylatka biegłem naprawdę szybko, co chwilę oglądając się, żeby zobaczyć, czy
ona wciąż jest za mną, ona – czyli starsza o cztery lata kuzynka. Od babci do naszego
nowego domu był niespełna kilometr i sam chciałem tam trafić, nie potrzebując
żadnego anioła stróża, a tym bardziej anielicy. Facet, mając trzy i pół roku, wiedział
swoje i chętnie bym jej wtedy uciekł, ale była starsza i miała przewagę szybkości. To
była dla mnie ujma, przecież to dziewczyna! Takie to już życie, że od najmłodszych lat
albo ktoś nas goni, albo my za czymś biegniemy. Słyszeliście zapewne o podziale
klasowym w równym komunistycznym społeczeństwie. Mnie zdarzyło się urodzić
w rodzinie robotniczo-chłopskiej. Inaczej tego nazwać nie można, patrząc
z perspektywy Polski lat siedemdziesiątych. Rodzice ciężko pracowali, by wybudować
dom i nakarmić naszą trójkę. W epoce Gierka udało mi się posmakować szkloków
i wyrobów czekoladopodobnych popijanych oranżadą, zanim nastał Jaruzelski i lata
osiemdziesiąte, w których już tylko z opowieści Mamy słyszałem, że kiedyś w sklepie
prócz półek były jeszcze słodycze. Życie w tamtych czasach dzieciaków nie
rozpieszczało, o tym, że gdzie indziej jest lepiej, nie wiedzieliśmy, bo i skąd. Ameryka
czy Zachód były tak samo odległe jak gwiazdy na niebie, które są, ale tak naprawdę, co
kogo one w tej oddali obchodziły. Czasami tylko jakaś gwiazda spadła z ciemnego nieba,
tak jak paczka z „rajchu” do sąsiada, i wtedy udało się posmakować inności. Na co dzień
była szarość taka jak okładka zeszytów oferowanych w sklepie papierniczym. Ale to
było jednak dzieciństwo, którego źle nie wspominam. W tym czasie ukształtował się
mój charakter, który pchał mnie do przodu, bo chciałem zobaczyć, co jest za kolejną
górką, a może nawet zajść dalej niż inni.
Ćwicząc w wojsku na wszelkich torach sprawnościowych, zacząłem się zastanawiać,
dlaczego z taką łatwością przychodzą mi różne zręcznościowe wygibasy. Tory
przeszkód są zmyślnymi budowlami, to równoważnie, ściany do wspinania się, płoty,
rowy, tunele w niedokończonych domach itd. Przebieganie po nich nigdy nie sprawiało
mi problemów, co więcej, było wręcz frajdą. Tak zapamiętałem te harce w ogrodzie
babci i na okolicznych budowach. Urodziłem się w dużym poniemieckim familoku,
dziadek z babcią po przybyciu na tak zwane ziemie odzyskane dostali go w zamian za
to, co zostawili na Kresach przedwojennej Polski. Jestem pewien, że nic im nie było
w stanie wynagrodzić tego, co pozostawili, tam była dla nich Polska, tam byli u siebie.
Dom zagospodarowali na wielomieszkaniowy blok, w którym z czasem ich dzieci
wychowywały swoje dzieci. Za domem posadzili wielki sad, a wkoło był duży kawał
pola czekającego na ciężką pracę. Gdy się urodziłem, dziadka już nie było, pozostała
cudowna babcia i ogród, który był moim pierwszym torem przeszkód. Mieszkała nas
tam spora gromadka, ogród tętnił więc życiem. Rosły w nim wielkie orzechy, rząd
czereśni, grusze i jabłonie, i choć sad był wielki, trzeba było stoczyć wiele walk, aby
dostać się na najlepsze drzewo, czyli zarazem najwyższe. Starsze siostry i kuzynostwo
bronili dostępu do najwyższych partii potężnych orzechowców, bo któż chciałby
siedzieć na niższej gałęzi. Na dodatek byłem smarkaczem, którego trzeba było
pilnować. A że z góry lepiej widać, to argument, by mnie oraz kuzyna, jeszcze
większego smarkacza, bo o rok młodszego, nie puszczać, był słuszny.
Na rękach ukochanej babci Gienii. W tyle sad, który był moim pierwszym torem przeszkód, 1977 rok
By zarobić własny grosz, robiło się wszystko. Chodziło podawać cegły na budowę czy
zbierać ziemniaki. W moim przypadku wolałem nosić worki z ziemniakami. I tak mijał
rok za rokiem, mniej nauki, więcej pracy, bo po co się uczyć, jak i tak z tego pieniędzy
nie będzie. W szkole nie uczyłem się źle, ale, jak to się mówi, zdolny, ale leń. A do tego
nauczyciele z powołaniem trafiali się rzadko. Do czwartej klasy wszyscy lubiliśmy
matematykę. Potem już nie. Za to na historii i geografii siedziałem wpatrzony w panią,
która opowiadała o królach, bitwach, morzach i odkrywcach. Siadywałam potem
w domu nad atlasem i palcem po mapie zwiedzałem kontynenty i kraje. Jak obco
i niedostępnie wyglądała Afryka i Himalaje. A ktoś, kto brał udział w powstaniu
warszawskim, był tak samo odległy, jak powstaniec listopadowy czy woje Mieszka I.
Szkoła za to dawała szanse na rozwój fizyczny, i to nie tylko na wuefie. Dyrektor
chętnie zwalniał z zajęć siódme i ósme klasy, aby zajęły się malowaniem płotu,
wrzucaniem kilkunastu ton węgla do piwnicy i przesypaniem go w miarę potrzeby
z pomieszczenia do pomieszczenia. Za to dostawaliśmy obiad w stołówce, chętnie więc
te wszystkie prace wykonywaliśmy.
Podstawówka naprawdę była dobrą szkołą. Sami swoi, wszyscy z jednej dzielnicy,
znali się rodzice, znały dzieci i nauczyciele, jeśli ktoś coś nabroił, to i ksiądz z ambony
palcem pogroził. A dyrektor nie musiał patrzeć do dziennika, by wiedzieć, kto jest kto,
bo uczył również naszych rodziców, a teraz z nami się użerał jak kilkanaście lat temu
z nimi. Powtarzano, że im klasa starsza, tym gorsza, ale nie było jakichś strasznych
przewinień, wybita szyba, bójka na przerwie, naprawdę nic wielkiego.
Moim największym przestępstwem było niewracanie do domu na czas. Ale jak
można było wrócić na czas, gdy akurat najlepsi koledzy grali w piłkę. A w piłkę grać
lubiłem, i to bardzo. Lubiłem też biegać. Biegałem czasami z uczniami z wyższych klas
i nie ustępowałem starszym kolegom. Co zaś do biegania za piłką na boisku, nie zawsze
przekładało się ono na wynik gry. To, że wszędzie mnie było pełno, nie dawało efektu,
ale tak to już jest w futbolu, że nie zawsze wygrywa ten, co przebiegnie więcej
kilometrów.
3. RAFAKO po raz pierwszy
Pochód pierwszomajowy; choć ojciec mówił, że to pierwszy krok do wstąpienia w szeregi PZPR, ja w nim
widziałem możliwość przygody, 1985 rok
Nie, nie i jeszcze raz nie! Nie widziałem siebie w tych zajęciach i każdy dzień był dla
mnie torturą. Brygada, do której trafiłem, należała do jednej z lepszych. Początki pracy
to była prawdziwa katastrofa, miałem przygotowywać rury do spawania. Każda rura,
która będzie tworzyła wężownicę, ma około dziesięciu metrów, na jej końcach stoi taki
ślusarz jak ja. Ściankom rury z obu stron trzeba nadać skośny kształt, potem szlifierką
trzpieniową oczyścić od środka i na zewnątrz, by podczas spawania nic nie
zanieczyszczało spawu, i tak całe dnie. Po kilku miesiącach dostałem wreszcie zajęcie
przy najlepszych spawaczach, by ich podglądać i z czasem zostać takim dobrym
fachowcem jak oni. Zacząłem już nawet wykonywać drobne prace spawalnicze, a pod
koniec pierwszego roku łączyłem wężownice, tworząc część konstrukcji przepływowej.
To akurat było spoko, mówiąc żargonowo, spawałem argonem, metodą TIG, czyli
spawa się w osłonie argonu elektrodą wolframową.
Ciągle jednak kusiło mnie coś innego, w weekendy pracowałem w dyskotece, mniej
się człowiek narobił, a kasa lepsza. Skończyłem już osiemnaście lat, piwo i wszelkie
trunki były więc dozwolone, a komu na kacu chce się iść do pracy, wkładać ten
śmierdzący ancugarbajt. Od pomysłów huczało mi w głowie, miałem paszport,
rozmyślałem więc, a to o wyjeździe na wieżę wiertniczą gdzieś na Morze Północne,
a może jako Schwarzarbeiter do Niemiec, hm, może odnajdę się w Legii Cudzoziemskiej
w służbie najemnej. To były codzienne marzenia, jakie ma każdy, gdy wkroczy
w dorosłość. Zresztą większość moich koleżanek i kolegów mających pochodzenie
niemieckie dawno była już w Reichu. A tu każdego ranka trzeba wstawać do roboty
i weź się tu nie napij w weekend! W tym czasie zmarł mój ojciec. Mamie na
wychowanie została moja mała siostrzyczka, inflacja galopowała, ale półki już były
pełne. Mnie zaś wierciło od środka, nie chciałem tak po prostu wstawać co rano do
pracy i tyle. Wiedziałem, czego nie chciałem, ale czego chciałem? Nie miałem pojęcia!
1 Stempel w paszporcie, który zabraniał przekraczania granicy.
4. WKU Rybnik
Często się słyszy, a przynajmniej słyszało, że wojsko niejednemu uratowało życie. Nie
wiem jak innym, ale mnie chyba tak, a jeśli tak jest, to się z tej wojskowej ścieżki życia
cieszę, choć nie zawsze było wesoło. Nadszedł taki dzień, że upomniało się o mnie WKU
w Rybniku. Jak Polska długa i szeroka w 1993 roku do wojska nikt nie chciał iść, no
prawie nikt. Szli tylko tacy, co nie mieli układów, pola, dziecka, nie pracowali w kopalni,
nie studiowali, czy po prostu w wieku nastu lat nie mieli nadwerężonego zdrowia. Moje
spotkanie z majorem w WKU było bardzo krótkie, na pytanie pana w zielonym
mundurze, czy chcę iść do wojska, odpowiedziałem bez zastanowienia: – TAK. Był
zaskoczony, ale widać też trochę zadowolony, że duch w narodzie jeszcze całkiem nie
zginął i ma ochotnika. Dostałem wezwanie na komisję lekarską, która miała zbadać
mnie pod kątem zdolności do służby w wojskach powietrznodesantowych. Werdykt
brzmiał: zdrowy jak ryba i silny jak byk, który w wojskowej skali przydatności dla armii
był oznaczony kategorią zdrowia A.
– To gdzie, poborowy, chcecie do tego wojska? – zapytał na przywitanie major.
– Do czerwonych beretów w Krakowie, panie majorze.
Jeżdżąc do dziadków w góry, zawsze widziałem ich pełno na dworcu kolejowym
w Krakowie i każdy chłopak tam chciał służyć.
– Do Krakowa, mówicie. Ale to nie nasz podokręg, niestety, tam wam biletu dać nie
możemy, ale czerwone berety są też w Lublińcu! Może tam chcecie?
Rozglądam się po sali, jestem sam, a on do mnie mówi, jakby stał za mną pluton.
Szybko łapię slang i odpowiadam:
– Niech będzie. Chcemy do Lublińca, panie majorze – powiedziałem, a pomyślałem:
Lubliniec? Cholera, a gdzie to jest?
– Jest tam 1 Samodzielny Batalion Szturmowy, też skaczą, zrobią z was komandosa.
Bardzo chciałem iść latem, ale nie mieli już biletów, pan major wpisał więc w swym
kapowniku datę dwudziesty piąty października.
– Bilet wyślemy wam pocztą. Życzę wam powodzenia, poborowy.
Bilet przyszedł, jak pan major obiecał. Dwudziestego piątego października 1993 roku
o godzinie dziesiątej miałem stawić się w 1 Samodzielnym Batalionie Szturmowym
w Lublińcu. Z domem i chłopakami żegnałem się hucznie i na sportowo. W ostatnim
zagranym przed wojskiem meczu strzeliłem cztery gole, ale o zmarnowanym rzucie
karnym może nie wspomnę.
CZĘŚĆ II
Taki marsz z pieśnią na ustach jest całkiem przyjemny, nawet jeśli inni jadą starami,
a tylko nasz pluton idzie z buta. Najgłośniej zawsze śpiewamy ostatnią zwrotkę:
Na poligonie uczymy się, jak nam powiedziano, podstaw taktyki, czyli czołgania się.
Na przemian z czołganiem się i odczołgiwaniem przyjmujemy pozycję strzelecką,
poszerzoną o naukę ładowania i rozładowania broni, leżąc. Na okrągło słyszę:
– Broń raz do roku strzela sama i nie wolno w nikogo celować.
Owocny dzień kończymy czołganiem się na czas. Ot, takie zawody, w których znów
ostatnich gryzą psy. Drogę powrotną do koszar pokonujemy biegiem. Ma to być bieg
w tym samym tempie całą kolumną, ale kończy się tak, że na spółkę z Rzeźbą niosę
plecak Scyzoryka, a Ojciec ciągnie nieszczęśnika za sobą na pasie. Nie tylko Scyzoryk
wymiękł, ale akurat jego plecak mnie przypadł w udziale.
Do wieczornych porządków już przywykliśmy. Cała kompania spływa wodą z pianą.
Zaczynamy sporządzać własne mikstury, które mają pomóc w szybszym usuwaniu
czarnych plam pozostawionych na podłodze. Te ślady, a raczej ich brak, to wyznacznik
posprzątanej podłogi, ale i tak najlepiej się je usuwa za pomocą białej podeszwy
trampka. Biegamy po korytarzu i pokoju na palcach, by w czasie dnia pozostawić jak
najmniej śladów, ale jak ich tu nie zrobić, gdy słyszysz 121, 122… Do tego podoficer
wkurzony na swój okrutny los dodaje swoje szlaczki, wieczorem nie ma więc mowy
o nudzie i niezależnie jak szybko byśmy sprzątali, ledwo wyrabiamy się na wieczorny
apel.
Wieczorem zaszczyca nas swoją obecnością oficer dyżurny, który rządzi całą
jednostką, i wygląda to tak, że nas gonią kaprale, a oni są gonieni przez niego. Wywołał
niemałą aferę o to, że wszedł na kompanię, a nikogo nie było przy biurku podoficera.
No i nikt nie krzyknął: „Kompania baczność!”, a następnie nie złożył meldunku. A to
podobno wielka obraza. Tak więc po jego wyjściu wszyscy, którzy byli na korytarzu,
doją teraz swoje. Kapral swoją porcję ponoć wydoił za drzwiami, tak by elewi nie
widzieli.
Noce są bardzo krótkie i nikt nie ma problemu z zasypianiem, tym bardziej że przed
zaśnięciem Roman co wieczór dosadnie podsumowuje dzień słowami:
– Co za pojeby.
Trafiliśmy w ręce kogoś, kto naprawdę się przykłada i chce z nas zrobić
komandosów. Chwała mu za to, ale całkowicie nie zważa na otarte stopy i na to, że
młody organizm nie jest przyzwyczajony chodzić w ciężkich wojskowych butach
i dźwigać ciężkiego sprzętu. Widać, że te metody są nie w smak chorążemu i kapralowi,
wprawdzie oni mają tylko raportówki i są bez broni, ale chodzą razem z nami, no
i porucznikowi. Inne plutony do Czarnego Lasu jeżdżą starami, a ich kadra nie wie, co
to marsz. My za to po drodze ćwiczymy ukrywanie się w lesie przed nieprzyjacielskimi
samolotami.
– Lotnik z lewej, lotnik, kryj się! – taki okrzyk co jakiś czas przerywa marsz i sadzam
tyłek w kałuży, by nie zostać ostrzelany wrzaskiem kaprala, że ukryłem się za wolno.
– Lotnik, kryj się! Szybciej, bo na obiad nie zdążycie!
Na obiad jednak zdążyliśmy, ale w kolejce nie musimy stać, bo jesteśmy ostatni.
Popołudniowy wuef to popis sprawności naszego porucznika. Wisząc na drążku,
recytuje nam konspekt sportowych zajęć. Potem pokazuje jeszcze różne ewolucje. Jest
na co popatrzeć. Kapral też mógłby coś pokazać, bo się tylko drze i każe doić. Pora na
nas, my mamy się tylko podciągnąć po dziesięć razy. Wychodzi na to, że albo ktoś
potrafi, albo nie. Końcowy werdykt to wytyczne dla kaprala:
– Pluton musi ręce wzmocnić. Ostatnich gryzą psy!
W imię solidarności ze słabszą częścią plutonu kawałek drogi na kompanię
pokonujemy tak zwanymi taczkami, czyli jeden z pary staje w podporze, przód jak do
pompki, drugi łapie go za nogi w okolicach kolan i tak maszerujemy, a raczej pędzimy
na wytyczoną odległość, pamiętając, by nie być ostatnią parą, bo wiadomo że ostatnich
gryzą psy.
W kolejnym tygodniu biegamy i robimy wszystko jak automaty. Nikt z nas nie pyta,
czy to ma sens. Lotnik, kryj się! – Leżymy. Maskę włóż! – Maska natychmiast łączy nas
z filtrem za pomocą rury, która wygląda jak słoniowa trąba. W maskach też czasami
każą nam biegać, a tu w dodatku: lotnik, kryj się i w tył na lewo. Wytchnienie daje nam
lejąca się krew z nosa u jednego z kolegów, a niesienie pół drogi Scyzoryka, to już
standard. Chłopak nie ma lekko, bo i my zaczynamy go podszczypywać. Jedyny plus, że
z dnia na dzień jest coraz lżejszy.
Wojsko hartuje elewa nie tylko samym wysiłkiem fizycznym, ale też regulaminem.
Dostajemy na weekend zadanie nauczenia się obowiązków dyżurnego kompanii
i podoficera dyżurnego. Uczę się z czerwonej książeczki, czytam i powtarzam, ale za nic
do głowy nie chcą wejść te zawile sformułowane zdania. Ale dowiaduję się tu
ciekawych rzeczy, na przykład: „Podoficer dyżurny czuwa nad przestrzeganiem przez
wszystkich żołnierzy pododdziału regulaminowych norm współżycia i zasad
koleżeństwa, sprawiedliwym i równomiernym dzieleniem prac porządkowych oraz
reaguje na wszelkie naruszenia z tym związane, melduje o nich dowódcy pododdziału
lub w drastycznych wypadkach oficerowi dyżurnemu jednostki wojskowej. Podoficer
dyżurny sprawdza wygląd zewnętrzny umundurowanych żołnierzy wychodzących
poza rejon zakwaterowania, w przypadku stwierdzenia nieprawidłowości, nakazuje ich
usunięcie”. Ale to mnie jeszcze nie dotyczy.
W poniedziałek po obiedzie porucznik odpytuje nas z regulaminów. Co za niefart,
trafia na mnie. I co? Dupa. Pomyliłem się. Zresztą każdy z zapytanych się pomylił.
Ostatnich gryzą psy, a jakże. Kompania, capstrzyk. Kompania, spać. Zgodnie
z regulaminem żołnierz musi się położyć o dwudziestej drugiej, ale to wcale nie
wyklucza, że już dwudziesta druga trzydzieści może siedzieć w świetlicy i uczyć się
regulaminu. Tak nam mija kolejny tydzień. O dwudziestej drugiej trzydzieści wpada
kapral i zabiera nas do świetlicy. O dwudziestej trzeciej trzydzieści przychodzi
porucznik i trzech z nas odpytuje na wyrywki. Wystarczy, że jeden się zająknie
i siedzimy, ucząc się, do północy. A potem do szóstej rano mamy już labę.
Wreszcie nadszedł dzień strzelania. W powietrzu czuć zapach prochu. Pierwsza
szkolna strzelała przed nami. Prócz prochu unosi się aura powagi, wręcz strachu przed
kałasznikowem, który raz do roku ponoć sam strzela. Kazano nam z maski
przeciwgazowej wyciągnąć gumowe kostki i okopcić przyrządy celownicze, by się nie
błyszczały, podobno pomaga to je zgrać. Przed oddaniem pierwszego strzału kilka razy
na sucho trenujemy wyjście na rubież otwarcia ognia, złożenie meldunku
o otrzymaniu pięciu sztuk amunicji… Przeraźliwy huk rozdziera powietrze, w chwili
gdy pocisk pchany ciśnieniem spalanych gazów prochowych opuszcza lufę. Nie
pozwolono nam zatykać sobie uszu, mamy się z dźwiękiem wystrzału oswajać.
Strzelamy na pięćdziesiąt metrów do tarczy z popiersiem żołnierza 23. Po moim strzale
świszczy mi w uszach, a tu z prawej i z lewej padają kolejne. Za nami, jak pluton
egzekucyjny, stoi kadra. Nikomu nie wolno się obrócić i wszystko robimy na tempa.
Piąty strzał. Ręka w górę na znak, że zakończyłem strzelanie.
– Rozładuj broń do przejrzenia!
– Do tarcz biegiem marsz!
– Panie poruczniku, melduję, że cel został trafiony pięcioma pociskami. Uzyskana
liczba punktów to trzydzieści dziewięć. Z wału na wał biegają ci, co nie zaliczyli
strzelania. Strzelcy wyborowi, tacy jak ja, mają chwilę luzu.
Strzelanie jest wyznacznikiem wyszkolenia plutonu, a jak pluton słabo strzela, to
czyja wina? Kaprala i chorążego. Ponieważ nam jako całości poszło nawet nieźle,
dlatego na prośbę kaprala z drugiego plutonu, aby samochód nie wracał pusty, nasze
tyłki zapoznały się z drewnianymi ławeczkami stara 266. Nie wiem, co gryzie inne
plutony za zawalenie strzelania, ale nam ta chwila jazdy daje wiele frajdy w całym
ambarasie. W wojsku podstawą jest odpowiedzialność zbiorowa. Mam mieszane
uczucia co do tej praktyki, no ale elew nie pytany…
Po strzelaniu oddajemy wypucowaną broń do magazynu. Czyszczenie broni to
wielka sztuka i jestem pewien, że żaden karabin nie wyszedł taki czysty z fabryki, jak te
nasze kałasznikowy.
Poprzeczka szkoleń taktycznych idzie bardzo szybko w górę. Czarny Las to poligon,
na którym jest wiele wymyślnych przeszkód. Kto biegał w dzieciństwie po budowach,
jest z tym środowiskiem oswojony. Na budowie nie było tylko jednej z tutejszych
przeszkód: podziemnego tunelu, który się wije jak labirynt i ma ślepe korytarze. Jego
długość wynosi około trzydziestu metrów. Jest wykopany tuż pod powierzchnią,
przykryty płytami chodnikowymi przysypanymi piaskiem. Ma podobną szerokość jak
wysokość. Przeczołganie się w nim w samym mundurze to już wyzwanie. Komu się to
udało, staje na końcu kolejki i czeka na szansę powtórzenia swego wyczynu
z zasobnikiem i bronią. W tunelu jest ciemno. Tylko gdzieniegdzie w szczelinach
pomiędzy płytami prześwituje światło. Widać wtedy, jak gęsty pył wisi w powietrzu.
Duchota straszna. Pcham przed sobą zasobnik, hełmem uderzam o płyty, trwa to długo,
zanim doczołguję się do końca. Samodzielnie wyjść jest ciężko, na końcu pomagamy
więc sobie wstać na równe nogi. Pot zalewa mi oczy, przez chwilę nic nie widzę.
Jesteśmy brudni jak cholera, ale to już norma.
Nagle słychać przeraźliwy krzyk: „Duszę się, już nie dam rady!”. Wrzask na zmianę
z płaczem: „Na pomoc!”. To jeden z nas miota się gdzieś w tunelu. Chorąży Szpilka,
olewający wszystko do tej pory, staje na wysokości zadania i odkrywa dwie sąsiadujące
ze sobą płyty, by wydostać z tunelu nieszczęśnika, który teraz łapczywie chwyta
powietrze, nie mogąc się uspokoić. Nikt z nas nie dziwi się chłopu, przeżył zapewne
dramatyczną chwilę niemocy, kiedy spanikował i nie mógł uciec w jakąkolwiek stronę.
Gdy wracamy, porucznik wpada na pomysł, by nam nieco poprawić wisielczy nastrój
i każe złożyć zasobniki i broń. Mamy pokonać przeszkodę zurbanizowaną, którą jest
mostek, ale musimy go sforsować od spodniej strony. A ponieważ pod mostkiem wody
było tyle, że wystawała tylko głowa, to przy okazji jesteśmy wykąpani i wyprani na
cacy. Wracamy jak zawsze ostatni, czeka na nas szef kompanii. Zabiera na bok
porucznika i coś mu mówi, gestykulując. Raczej nie wierzę, że chodzi o nas, a bardziej
o to, że stołówka znów czeka z wydaniem posiłku. Szef kompanii przygląda się nam
i każe przed pójściem na obiad przebrać się w dresy, okazuje się, że jednak o nas też
chodziło. Po drodze na obiad dwa razy naszą kolumnę zatrzymuje jakiś oficer, dziwiąc
się, czemu o tej godzinie wojsko idzie na obiad w dresach. A nam już było dziś wszystko
jedno, a niech te psy sobie pogryzą. Chcecie wiedzieć, jak to wieczorem skwitował
Roman?
Będą z nas spadochroniarze. Jeszcze przed przysięgą mamy zrobić kurs skoczka
spadochronowego. Cholernie się cieszymy, idąc na pierwsze zajęcia na
spadochroniarnię. Czeka nas nauka o budowie spadochronu i jego składaniu.
Przygotowanie praktyczne pozostaje w gestii naszego porucznika.
– Będziecie się szkolić, by skakać ze spadochronem D-5 – informuje nas sierżant
prowadzący zajęcia. – Zaczniemy od budowy. Ja będę wam pokazywać poszczególne
części i głośno wymieniać ich nazwę. Wy je chórem powtarzajcie:
– czasza wraz z linkami nośnymi
– uprząż
– pokrowiec
– osłona czaszy.
Powtarzamy chórem do znudzenia, aż mi się w nocy śni, że już skaczę, latam.
Składanie spadochronu po jakimś czasie nie jest już wielką filozofią. Podoba mi się,
że musi być to zrobione bardzo precyzyjnie. Tu nie ma miejsca na fuszerkę. Nagrodą za
dobre złożenie spadochronu jest bezpieczne wylądowanie, a kara? W naszym
przypadku na razie są nią bolesne klapsy linijką do układania czaszy. Pierwszy klaps
pada na mój tyłek za źle zawiązany węzeł płaski.
Porucznik Kania przykłada się do nauczenia nas bezpiecznego lądowania. Skocznia
trójstopniowa to trzy podesty, każdy kolejny wyższy, ten najwyższy ma około dwóch
i pół metra. Ląduje się na obie złączone stopy, między kolana wkłada się beret, by
przypadkiem nóg nie rozłączyć. Przy dotknięciu stopami ziemi mocny przysiad
i upadek, najlepiej w bok. Ręce blisko ciała, nie podpieramy się podczas upadku. I tak
skaczemy i skaczemy…
– Przygotowanie do skoku, skok. Następny…
Po zaznajomieniu się ze skocznią czas na wielką huśtawkę. To jest akurat frajda, bo
skacze się na piasek jak z prawdziwej huśtawki. Ręce mocno zaciśnięte na drążku
uwieszonym na dwóch dziesięciometrowych łańcuchach, no i skok. Świst w uszach od
pędu i miękkie lądowanie w piasku. Następny.
Nie zapomniano o wzmacnianiu naszych lichych przedramion. Po każdym powrocie
ze spadochroniarni ćwiczymy taczki, pędzimy w tym wypadku na połamanie rąk,
w obawie przed psem. Dziwne, że nikt nie doznał kontuzji. Tylko jeden chłopak trafił do
izby chorych po naszym pokonywaniu mostka pod mostkiem.
Kurs spadochronowy wszyscy zdajemy wzorowo i już wiem, co to kołek giętki
i zamek dwustożkowy, a skoki podobno mają być na wiosnę.
Wielkimi krokami zbliża się przysięga. Zostały rozesłane piękne zaproszenia. Ci, co
mają blisko rodziny, cieszą się w niedziele ich wizytami, które odbywają się w kantynie.
Rozrywką dla pozostałych jest niedzielny marsz do kościoła i właśnie w takich chwilach
człowiek najbardziej tęskni. W ciągu tygodnia nie ma czasu, aby zająć się sobą.
Ponieważ przysięga już za tydzień, cały czas poświęcamy na szlifowanie musztry.
Odbyły się chyba trzy próby generalne. Nam oczywiście dnia brakuje, więc pan
porucznik odwiedza nas o dwudziestej trzeciej i w nocy godzinę defilujemy po placu
apelowym. Nie omieszkał nawet wygonić nas na plac w nocy z piątku na sobotę, gdy
w sobotę przysięga.
Zresztą w noc poprzedzającą przysięgę chyba nikt nie spał. Okna zaciemnione jak
w trakcie nalotu, a my jedynym żelazkiem, które jest w plutonie, prasujemy wyjściowe
mundury. Prasowanie to coś, do czego się nie dam przekonać, dlatego ja pięknie
wypastowałem buty Ojcu, a on wyprasował mój mundur.
Rano plac apelowy jest pełen ludzi i jest bardzo kolorowo, bo cywil kolorowym
człowiekiem jest. Jak w tym tłumie wypatrzeć najbliższych. Ja z powodu regulaminu
i słusznego wzrostu stoję gdzieś daleko z tyłu. Ale niezależnie od miejsca każdy się
pręży, jakby stał na czele.
– Całość baczność! – zabrzmiało z megafonów.
Dowódca wita rodziny i zaproszonych gości, a my stoimy i tylko co chwilę komuś
cieknie z nosa… katar, bo w tłumie rozpoznał znajomą twarz… Salwa honorowa budzi
nas z letargu.
– Do przysięgi!
Komandosem być…
W nowym plutonie nikt mnie wylewnie nie witał. Może jedynie porucznik Mamoń był
zadowolony, że dostał wysportowanego żołnierza. Muszę nadgonić sporo teorii. Przede
wszystkim o ustrojstwie, którym jest sprzęt do rozpoznania środków radiolokacyjnych,
czyli, jak rozumiem, radarów. Tym właśnie urządzeniem o nazwie MRP-4 będę się
posługiwać w przyszłości. Pierwsza kompania szkolna jest podzielona na plutony.
Pierwszy pluton to szkoła podoficerska kaprali. Drugi to radiotelegrafiści, w trzecim
plutonie uczą się przyszli minerzy, a mój to właśnie operatorzy MRP-4. Taki też skład
ma sekcja szturmowa. Całość nazywa się szumnie Szkołą Podoficerów i Młodszych
Specjalistów.
Urządzenie, którego mam być w przyszłości operatorem, to skrzynka z pokrętłami,
którą żołnierz wiesza sobie na szyi i wyszukuje pożądany obiekt. W pierwszej szkolnej
jakby życie nieco zwolniło. Nie jesteśmy gonieni tak jak na unitarce. Ciąg-le oczywiście
jest 121, 122, 123, ale jakoś jest więcej czasu na ten skok z pokoju na korytarz, a może to
my jesteśmy już tak szybcy, że się wyrabiamy.
Porucznik Mamoń to trochę dziwak. Staje przed nami i, imitując ciosy karate,
pokazuje nam, jak nas poskłada, gdy nie wykonamy danego ćwiczenia. Do mojego
dobytku dokładam ogólnowojskowy płaszcz ochronny OP-1. Płaszcz pozwala na
ochronę przed skażeniami chemicznymi, biologicznymi oraz substancjami
promieniotwórczymi i promieniowaniem ciepl-nym. Wykonany jest z trudno palnej,
dwustronnie gumowanej tkaniny w kolorze khaki. Jest tak uszyty, że można go nosić
jako kombinezon, płaszcz lub narzutkę. Tak mówi definicja, a dla nas jest to ubranko,
które trzeba włożyć na czas, zapinając cholernie sztywne guziki. Całe szczęście nie
mieliśmy go na unitarce, bo porucznik Kania zrobiłby z niego użytek. Dla młodego
chłopaka już włożenie wojskowych butów i nieustające krzyki są wstrząsem
pomagającym stać się z cywila żołnierzem.
By mieć więcej czasu na szkolenie, jeździmy na poligon i strzelnicę starem. Jest to dla
mnie wygodna nowość. Na strzelnicy i podczas innych zajęć daję sobie radę, bo
dostałem dobrą szkołę u Kani, bonusem zaś jest to, że jestem po szkoleniu
spadochronowym. Popołudnia mijają na nudnych zajęciach z kapralem i na obsłudze
sprzętu. W tym plutonie nie ma jakoś chemii między chłopakami, inaczej niż
w poprzednim. Coś w tym jest, że nieszczęście czy ciężkie przeżycia jednoczą ludzi. Tu
raczej kładzie się nacisk na szkolenie, nie ma potrzeby uciekania przed psem. Ale tak
zupełnie doskonale nie jest, bo mamy kaprala Grzesia, którego wszyscy nienawidzą.
Gość jest po jakiejś szkole saperów i ma pod sobą chłopaków z trzeciego plutonu, co nie
przeszkadza mu, by nam równo sprzedawać lepy[3] na korytarzu. W drugiej szkolnej
nie pamiętam, by ktoś kogoś uderzył, a tu on łazi jak ekonom i leje nas po karkach za
byle przewinienie.
Spadł pierwszy śnieg i wreszcie możemy na poranną zaprawę wkładać dresy. Na
zaprawie tylko biegamy. Prowadzący stoi zmarznięty i mierzy czas, jaki pozostał do
powrotu na kompanię. Wydali nam bachatki i śmieszne zimowe czapki, ale można
chodzić w czarnych zakupionych u szefa kompanii, aby było jednakowo, wszyscy je
więc kupujemy.
Po przysiędze mamy już możliwość wyjazdu na przepustkę, podział jest prosty:
połowa jedzie, pozostali za tydzień. Ja, młody, nie mam w tym podziale wiele do
gadania, jadę więc w drugiej kolejności. Druga kolejność wypada dopiero za trzy
tygodnie, jednostka ćwiczyła jakąś gotowość bojową, dlatego zostały wstrzymane
wszystkie przepustki. Wyjeżdżając na pejotkę (przepustkę jednorazową), też trzeba się
nieźle nagimnastykować. Trzeba wyglądać jak do ślubu, bo na zewnątrz reprezentuje
się pułk. – No właśnie, ósmego października przekształcono nas w 1 Pułk Specjalny.
Obowiązują trzy etapy wyjścia na przepustkę. Najpierw nasz kapral sprawdza, czy
żołnierz ma mundur należycie wyprasowany i czy zabrał igielnik na wypadek utraty
guzika. Potem jest teatrzyk przy biurku podoficera. Ten skrupulatnie jeszcze raz
wszystko bada swym przenikliwym wzrokiem i odpytuje z zasad zachowania się
żołnierza poza murami koszar, czyli na przykład, jak się zachować, gdy drugą stroną
jezdni idzie porucznik po cywilnemu za rękę z żoną. Trzeci etap to biuro przepustek.
Tam jest rozpiska ze wszystkimi pociągami i autobusami, które odjeżdżają z Lublińca.
Zabawa polega na tym, że maglują młodego tak długo, aż według nich nadejdzie pora
wypuszczenia go z koszar. Odpowiednią porą jest zaś za przysłowiową minutę
dwunasta. Wtedy żołnierz, biorąc kondom w dłoń, pędzi susami na złamanie karku na
dworzec, by wręcz w biegu wsiąść do pociągu i oddalić się na siedemdziesiąt dwie
godziny.
Kondomem nazywamy nasz wyjściowy płaszcz. Jest on uszyty ze sztywnego
materiału i sięga za kolano. W pociągu zdejmuję płaszcz i marynarkę. Para ze mnie
bucha, ale co tam, szczęśliwy jestem. Przepustka to kilka piw i niespokojny sen
z obawy, że się zaśpi na pociąg powrotny. Choć chciałoby się zostać w domu jak
najdłużej, to i tak wracam wcześniejszym pociągiem, by przypadkiem się nie spóźnić.
Już nic nie przemycam, ale są tu podobni do mnie fachowcy. Ja przywiozłem swojską
kiełbasę, zapraszają mnie więc do swego towarzystwa. Jest z nami jeden elektryk, który
zamontował pod stołem zestaw herbaciany. Wygląda to tak: od spodniej strony blatu
stołu przykręcił pokrywkę od słoika, do niej dopasował blaszany kubek, który się w nią
wkręca. Na dwóch pozostałych wkrętach jest przewód elektryczny. Z jednej strony
płaska wtyczka, z drugiej dwie żyletki odizolowane od siebie zapałkami i związane do
kupy dratwą, i tym to sposobem mamy wieczorem herbatę. Bardzo jesteśmy z tego
wynalazku zadowoleni.
Okres świąteczny daje nam co nieco wytchnienia. Za to po świętach szykują część
naszego plutonu na wartę. Mam zaszczyt pełnić ją w noc sylwestrową z 1993 na 1994
rok. Musicie wiedzieć, że warta to wyróżnienie, bo jest ona działaniem bojowym
w trakcie pokoju. Każdy z nas jest dokładnie ogolony, aż prawie naskórek z twarzy
zdarty. Regulaminy wyuczone na pięć, ale mimo to jesteśmy zestresowani, ponieważ
przejmujących wartę od poprzedników musi zaprzysiąc oficer dyżurny. W tę
świąteczną noc idziemy jak na skazanie. Oficerem dyżurnym jest kapitan z drugiej
szkolnej. Ponieważ kompanie za sobą nie przepadają, idziemy jak na pogrzeb.
– Baczność! Panie kapitanie, chorąży Łoś melduje…
Staliśmy według wzrostu, więc ja na końcu naszej prężnej warty, co nie stanowiło
przeszkody, by ode mnie zaczynać przepytywanie z regulaminów.
– Wartownik ma obowiązek? – pada krótko.
– Pilnie strzec i zdecydowanie bronić powierzonego mienia i osób. Nie opuszczać
samowolnie posterunku, zanim nie zostanie zmieniony przez drugiego wartownika.
Udzielać pomocy wartownikowi na sąsiednim posterunku, nie przerywając obserwacji
i ochrony powierzonego posterunku. Nie dopuszczać na odległość mniejszą niż pięć
metrów żadnych osób z wyjątkiem tych, którym podlega. O zbliżających się obcych
osobach niezwłocznie informować swoich przełożonych, nie przerywając obserwacji
i ochrony powierzonego posterunku. Umieć posługiwać się sprzętem
przeciwpożarowym.
Kolejny wartownik zostaje odpytany z prawa wartownika i tak dalej, i tak dalej.
Przebrnęliśmy, teraz robota po stronie kaprala z chorążym. Przejmują wartownię wraz
ze sprzętem. Lecą przekleństwa, bo za długo, a tu sylwester za pasem. Na wartowni jest
też cela z dwoma osadzonym, których mamy pilnować. Trafić do niej można na
przykład za samowolkę lub powrót z przepustki w stanie wskazującym. Na wartę się
wychodzi co cztery godziny. Na dwie wartownicze zmiany jest pomiędzy nimi zmiana
odpoczywająca i czuwająca. Jestem trzeci w kolejności, przypada mi więc zmiana od
dwudziestej trzeciej do pierwszej w nocy. Mam okazję podziwiać rakietnice sygnałowe
rozjaśniające niebo nad rozbawionym Lublińcem. Kadra świętuje.
Z nowym rokiem szkolimy się bardziej pod kątem egzaminów niż nowej taktyki.
Taktykę mamy podczas przemarszów na strzelnicę i do Czarnego Lasu. To „lotnik kryj
się”, to taktycznie idziemy wzdłuż drogi tak, by przejeżdżające samochody i piesi nas
nie zauważyli. I często pewnie by tak było, ale porucznik podskakuje podekscytowany
na drodze i nici z naszej zasadzki na dziewczyny czekające na PKS w Kokotku.
Już o MRP-4 wiem wszystko, czyli że ciężka i że w razie czego możemy liczyć tylko na
siebie. Zresztą nasza doktryna nastawiona jest na atak, a nie na obronę, a tu polityka się
zmienia.
Podczas szkolenia mam wesoły przerywnik. Na piątkowym apelu pada pytanie, czy
ktoś potrafi obsługiwać kamerę? Kilka tygodni przed pójściem do wojska pomagałem
pewnemu kamerzyście na weselu. Nosiłem statyw, torbę ze sprzętem i zapalałem
światło na sali weselnej, by można było odpowiednio nagrać taniec młodej pary.
Zgłaszam się więc nieśmiało. Kapral zabiera mnie do kancelarii szefa kompanii, gdzie
na biurku stoi wielka kamera na kasety magnetowidowe. Dokładnie taka, jaką miał mój
zaprzyjaźniony operator.
– Potrafi ją szeregowy obsługiwać?
Naciskam pstryczek i otwiera się boczna szufladka z kasetą. Off-on działa. W ten
sposób zdałem test obsługi. Wesele było piękne. Dostałem nieco za duże ubranie
cywilne od pana młodego, którym okazał się kapral. Panną młodą była zaś córka
kierowniczki kasyna oficerskiego, sprawa była więc jasna – stan wyższej konieczności.
Po weselu młoda para, rodzice młodych i ja, czyli najbliższa rodzina, bo ze mną nie było
co zrobić, oglądaliśmy do rana moje dzieło uwiecznione na wideo. W tych czasach
podczas ślubu kamerzysta ważniejszy był od księdza.
Ostatni tydzień szkółki przynosi nieoczekiwane zmiany. Nasz kapral odchodzi do
cywila i jest potrzebny jego następca. Zresztą nie tylko nasz kapral odchodzi, ale jeszcze
dwóch innych też. Jesteśmy po kolei odpytywani z obsługi MRP-4, potem brani na
spytki do sali podoficerskiej. Pada wyrok – tak, wyrok, a nie werdykt! Rozkazem jestem
natychmiast przeniesiony do pierwszego plutonu i po zakończeniu szkoły
podoficerskiej zostaję kapralem w szkole, mam się opiekować czwartym plutonem. Że
co? Że ja? Prawie łzy mi popłynęły ze złości i niemocy, bo ja nie chcę! Ale nikt nie
słucha mojego protestu, postanowione. Nawet gdy pierwszego dnia zostałem
blacharzem spawaczem komandosem, tak mnie to nie zdołowało. Wtedy nie
wiedziałem, o co w tym wszystkim chodzi. Teraz już wiem i nie chcę być kapralem
w szkole! Chcę do kompanii bojowej… ale nie było odwołania.
Znów się przenoszę, trzy pokoje w lewo. Kaprali nienawidziliśmy, nawet tych
naszych falusi, którzy przez ostatni miesiąc prowadzili nas do stołówki, wydając
komendy: „Baczność, czwórki w lewo zwrot”, znielubiliśmy. A teraz mam zostać
kapralem w szkole i się do nich wprowadzić. Nawet nie myślę o tym, że nie mam
przygotowania, by nauczać, jestem wściekły. Każą mi szybko przyswoić sobie wiedzę
z trzech ostatnich miesięcy. Wieczorem kapral robi mi wykład o busoli i azymutach.
Gdy rano idę z moim czwartym plutonem na śniadanie, chce mi się wyć, a nie
wydawać komendy.
Egzamin na kaprala to wielki stres. Wiedziałem wszystko o MRP-4, ale nie o tym, jak
dowodzić sekcją i sporządzać szkice obiektów. Na egzaminie otrzymałem pytanie, co
wiem o busoli i azymucie, a za zwięzłą i wzorową odpowiedź dostałem dwie kapralskie
belki. Innych maglowali dużo bardziej i zapracowali na swoje stopnie. Tak więc bez
żadnego przygotowania w zakresie dowodzenia plutonem zostałem kapralem w szkole,
i za dwa tygodnie mam być autorytetem i nauczycielem dla nowo wcielonych elewów.
I co ja mógłbym im zaoferować? Chyba tylko to, co we mnie wpoili, czyli jebać, karać,
nie wyróżniać i wcielać maksymę, że jak elew się nudzi, to mu się w głowie pierdoli.
Trafiam na poddasze koszarowca, gdzie swój pokój podoficerski mają kaprale. Szybko
z dwoma tak jak ja nowo awansowanymi kapralami przechodzimy kurs prowadzony
przez Grzesia o tym, jak to trzeba jebać elewów i się z nimi nie spoufalać, bo albo my
ich, albo oni nas – jak mówił kapitan do kaprala w kultowym filmie Kroll – a i on nie
omieszka nam sprzedać lepy.
Bycie kapralem daje wiele przywilejów. Własna szafka, no i to ja teraz będę
sprawdzać porządki, a nie u mnie będą sprawdzane. Minusy zaś są takie, że jak
w plutonie będzie coś nie tak, to cała wina i odpowiedzialność spada na kaprala. Zresztą
system jest tak pomyślany, że cokolwiek by się działo, to zawsze trzeba się do czegoś
przyczepić. W żołnierzu ciągle wywołuje się poczucie winy oraz poczucie zagrożenia ze
strony przełożonych, a stres przed tak zwaną zjebką to codzienność. Owocuje to tym, że
im większa groza panuje w kompanii, tym bardziej żołnierz chce się z niej wyrwać na
przepustkę. To daje jeszcze większe możliwości przełożonym – bat, a zarazem
marchewka, by mieć narzędzie nacisku i posłuszeństwa. Wiele rozmów
instruktażowych przeprowadza ze mną porucznik Mamoń, daje mi wskazówki, jak
mam się zajmować swoim plutonem, aby był najlepszy. Bardzo na mnie liczy, bo
przecież sam mnie wybrał i nie mogę go zawieść.
Wszystko to, co się ze mną działo niespełna trzy miesiące temu, obserwuję teraz zza
biurka, spisując nowo przybyłych poborowych. Ten pierwsza szkolna, tamten na drugą,
a ten trafi do mnie… Tak naprawdę sztuka jest sztuka i liczy się pyszczysko i widzimisię
oficera wpisującego etat. Jedynie do pierwszego plutonu obowiązuje kryterium
posiadania średniego wykształcenia.
– Czwarty pluton baczność na korytarzu w dwuszeregu zbiórka! 121, 122, 123 – brzmi
wykrzykiwany pełną piersią rozkaz młodego kaprala.
– Wróć! Co jest?! Jak będziecie się tak pierdolić z wyjściem na korytarz, to śniadanie
zjecie z obiadem… 121…
Założyłem sobie jedno, że elewi nie będą musieli robić więcej niż potrafię ja sam.
A pamiętacie, jak biegam i podciągam się na drążku. No i jeszcze odcisnął na mnie ślad
porucznik Kania, teraz więc i w moim plutonie ostatnich gryzły psy. Szybko wyszło na
jaw, że jestem starszy falowo od moich żołnierzy tylko o trzy miesiące, a to, że sam
wciąż byłem wystraszony, spowodowało, że z plutonem miałem inne relacje, niż miał
je mój kapral z moim. Wśród nas, podoficerów, też był podział na młodych i starszego
poborem o sześć miesięcy kaprala Grzesia. Był on niezłym chamem i nie miał żadnych
skrupułów, aby okazywać innym swą wyższość. Są po prostu ludzie, którzy nawet
siebie nie lubią.
Po przysiędze chłopaków był nawet minibal powitalny i wspólne biesiadowanie przy
zaciemnionych oknach. Tydzień po przysiędze ujawniono brak zdyscyplinowania
plutonu. Porucznik Mamoń, napędzany złym humorem, sprawdził osobiście porządki,
a rezultat był dla niego szokiem. Znalazł cywilne majtki i skarpety, czekolady i orzeszki.
A na widok leżącego pomiędzy kocem a materacem „Playboya” wyzwał żołnierzy od
zboczeńców. Okupiłem to wstrzymaniem mojej przepustki.
Biegniemy na poligon w OP-1. Oczywiście ja nie. Kapral każe, a wojsko wykonuje.
Lotnik z prawej! Lotnik, kryj się, wydaję zwięzłe komendy. Ja w zamkniętej sali już
swoje wydoiłem za niedopilnowanie plutonu, słuchając wywodów Mamonia, jak mam
elewom dokręcić śrubkę, bo inaczej to on mnie z karata potraktuje. Słuchałem tego
i śmiałem się w duchu, wykonując pompki, bo zobaczyłem pod stołem przykręcony do
jego spodu kubek i zaplecioną spiralę grzałki – nie tylko my mieliśmy elektryka
w plutonie. Trzy miesiące to wystarczający czas, by z młodego lichego chłopaka zrobić
dobrze biegającego żołnierza, który komendy: padnij, kryj się! wykonuje bez
mrugnięcia okiem w sprinterskim tempie, i nawet nie wzrasta mu ciśnienie. Zawsze
biegałem i podciągałem się z moim plutonem, czuję więc, że też mam lepszą kondycję
oraz więcej siły.
Gruchnęła nowina, że część plutonu, czy nawet kompanii, zostanie po szkole
odesłana do jakiejś nowo tworzonej kompanii rozpoznawczej w Opolu. Kwit przyszedł
z góry, a wraz z nim nazwiska wybrańców. W wojsku w takich sytuacjach nie ma z kim
dyskutować. Rozkaz jest rozkazem i tyle. Ktoś tam na górze na makiecie
wyimaginowanego teatru działań bezdusznie przesuwa nasze osoby jak pionki. Sam
przeszedłem tę drogę, patrzyłem więc ze współczuciem na chłopaków, którzy po
egzaminach pakowali się, by opuścić 1 Pułk Specjalny w Lublińcu. To był dobry pluton.
Odjeżdżali z nadzieją, że kiedyś wrócą, bo przecież pułk się rozwija. Ja zaś żyłem własną
nadzieją i za każdym razem, gdy spotykałem porucznika Kanię, dopytywałem się, kiedy
mnie ściągnie do swojej kompanii specjalnej. To był mój cel, a nie bycie kapralem
w szkole.
Nadeszła wiosna, w wojsku czas mija bardzo szybko, i zaczął się wiosenny pobór.
Ponieważ jesteśmy w pułku specjalnym, to tutaj czas wręcz zapierdala. Tak więc tym
pędem pędzony zostałem wyznaczony na kaprala w pierwszym plutonie. Po drodze
były mistrzostwa pułku w koronnej dyscyplinie, czyli biegu na trzy tysiące metrów,
w których oczywiście startowałem. Ściągnąłem opinacze, włożyłem zielone skarpetki,
niebieskie trampki, BGS-y i białą koszulkę, która cięła powietrze podczas mego pędu.
Przebiegnięcie tego dystansu w czasie poniżej dziesięciu minut nie zrobiło na mnie
wrażenia, ale pięciodniowy urlop za zdobycie mistrzostwa pułku już tak. W jakimś
stopniu zaważyło to też na przeniesieniu mnie do innego plutonu, teraz będę szkolić
przyszłych kaprali. Dowódcą plutonu został nowo przybyły podporucznik Ryga. Od
jakiegoś czasu jest w kompanii równie młody młodszy chorąży Krzyś, tak więc tylko ja
miałem trzymiesięczne doświadczenie w szkoleniu plutonu w szkole podoficerskiej.
Chorąży Krzyś okazał się tak jak ja zapalonym biegaczem, często za swoimi plecami
słyszałem:
– Kapral, jak nie zwolnisz, to nici z przepustki na weekend, a i „stałki” ci nie podpiszę.
Na mecie zawsze miałem wymówkę, że szybko biegłem, i nie słyszałem, co tam
chorąży do mnie woła. Ponieważ w wojsku zawsze byłem popędzany, myślałem więc,
że krzyczy, abym biegł szybciej, a nie wolniej. Zresztą słowo wolniej ma tu inne
znaczenie.
Porucznik jest absolwentem szkoły oficerskiej we Wrocławiu, słynnego ZMECH-u,
którą ukończył z jedną z najlepszych ocen.
– Baczność! Co żołnierz tak się krzywi? – mówię donośnym głosem do
ponaddwumetrowego poborowego, któremu najdłuższe kalesony zakrywają łydkę
ledwie do połowy. A on zgina się w pasie, tak jak ja sześć miesięcy temu skręcałem się
ze wstydu w obawie, że mój klejnot wypadnie z tak starannie zaprojektowanych przez
wojskowych decydentów kalesonów.
– Kompania na korytarzu zbiórka! 121, 122, 123. Co jest z wami? W tył na lewo… –
brzmiało po kilka razy, zanim kompania czy też pluton wreszcie w odpowiednim czasie
wyrobił się na zbiórkę na korytarzu, a potem przed koszarowcem.
Szkolenie kaprali to ciągły nacisk nie tylko na ciało, ale i na głowę. Bez przerwy im
się wmawia, że kapral ma być lepszy od szeregowca, że przykład idzie z góry. Słyszałem
niejedną historyjkę o tym, jak dziecko oficera nie mogło się bawić z dzieckiem
sierżanta, bo tatuś był innej szarży. Tak więc człowiek szybko nasiąka tym, że ma się
czuć lepszy od innych. Ja na tym kursie uczyłem się, jak być kapralem, wcześniej
byłem wszak przeznaczony na zety-remonty, a potem na operatora MRP-4. Jak los
w wojsku bywa niesprawiedliwy, przekonałem się, gdy jednemu z moich nowo
przybyłych elewów, po tygodniu spędzonym w Lublińcu, kazano się spakować, gdyż
postanowiono przenieść go do Ryk. Miałem go tam odwieźć koleją i dopilnować, by nie
uciekł. W Rykach zaś odebrać innego żołnierza, który miał przyjechać do naszej
jednostki na jego miejsce. Odwożony biedak lamentował, poniekąd słusznie, że go
odsyłają, a przecież zgłosił się do wojska na ochotnika. W drodze powrotnej słuchałem
przechwałek zmiennika, który opowiadał, że to wujek pułkownik załatwił mu lepszy
przydział niż służba wartownicza w Rykach. To żeś sobie załatwił – uśmiechałem się
w duszy – nie był świadomy, jak serdecznie przywita go pluton.
Ja byłem już nieźle wybiegany, zapomniałem więc, że buty są ciężkie dla
nieprzyzwyczajonej stopy. Będziecie kapralami, musicie być najlepsi – mówiłem często.
A że ostatnich gryzą psy, to już był standard. Ten żołnierz często bywał gryziony przez
psy.
Nie zawsze biegałem z plutonem. Pewnego dnia wyszedłem z nim na popołudniowy
wuef na żużlową bieżnię za sztabem. Pluton biegał w niewielkim deszczu, zboczyłem
więc pod daszek. A co tam będę w deszczu biegać. Widzę, że na kontrolę przyszedł szef
kompanii, wciskam się więc rakiem pod sztab, a tam z tyłu zagrzmiał groźny głos:
– Panie chorąży, weźmie pan tego tu ukrywającego się żołnierza i przyjdzie z nim do
mnie, do raportu.
To bladłem, to robiłem się czerwony ze wstydu jak mój beret! Wychodzę zza węgła,
chorąży patrzy zdziwiony.
– Kapral? Przecież ty, kapral, lubisz biegać… – Wytrzeszcza na mój widok oczy.
– Panie pułkowniku, chorąży Korab melduje się z kapralem do raportu.
– Kapral! Kapral na szkole i taki daje przykład. Skąd kapral jest?
– Z Raciborza, panie pułkowniku.
– To gdzie kapral chce dokończyć służbę? Łeba czy Szczecin? Albo lepiej, panie
chorąży, stawi się pan tu jutro rano do raportu z kapralem w stroju roboczym.
Wiem, z czym się wiąże strój roboczy – jak nic idę do mamra. Rano trafiłem do
komendanta szkoły majora Słonia i nawet nie miałem jak się tłumaczyć. Dobrze
biegałem, wręcz najlepiej, a tu taka skucha. Tego dnia miałem lenia i tyle. Do szefa
sztabu w rezultacie jednak nie poszedłem, ale za to miałem służbę przez kolejne dwa
tygodnie co czterdzieści osiem godzin. Upiekło mi się, i to bardzo.
Piękna wiosna była tego roku. Tak się nagle jakoś zazieleniło nie tylko w przyrodzie,
ale i w głowie. Gdy byłem jeszcze elewem, wyczytano mnie, że na ochotnika mam
oddać krew, gdyż mam grupę 0Rh-. I na rozkaz upuszczono mi krwi. A teraz wzywa
mnie do siebie komendant szkoły i każe się zameldować u oficera wychowawczego
jednostki. Tam słyszę od kapitana kręcącego sumiastego wąsa, że kapral jako
honorowy dawca krwi wraz ze starszym szeregowym Armatą i wskazanymi przeze
mnie trzema elewami pojedzie reprezentować pułk na Ogólnopolskim Rajdzie
Honorowych Dawców Krwi w składzie HDK Częstochowa. Rozkaz.
Nasze spakowane plecaki leżą równo oparte o płot jednostki. Podjeżdża autobus
komunikacji miejskiej z Częstochowy. Pan kapitan melduje nas szefowej zarządu HDK
Częstochowa. Całując szarmancko jej dłoń, przedstawia nas i gwarantuje, że żołnierz
żołnierskim musi być, a my właśnie tacy jesteśmy, i oddaje nas do dyspozycji miłej
pani. Śliczne, ciemne kręcone włosy w zestawieniu z czerwienią beretu komandosa
nadają jej wyglądowi romantyczny odcień. Odcień ten jest w stanie rozpromienić
niejasną ścieżkę żołnierza tułacza. Gosia od tego dnia stała się dla mnie kimś bardzo
ważnym, bez jej wsparcia, wskazówek, nacisków, a przede wszystkim miłości, nie
przeszedłbym od ścieżki zamotanego żołnierza do drogi miecza.
Rajd był bardzo udany. My, tworząc drużynę z Gosią i jej koleżanką Sylwią, zajęliśmy
trzecie miejsce w organizowanym na rajdzie wieloboju sportowym. Należał się więc
urlop nagrodowy, a był mi bardzo potrzebny, by nowo poznaną dziewczynę odwiedzić
w Częstochowie.
Pluton z marszu rozpoczął szkolenie spadochronowe, ja, już przeszkolony, byłem im
bardzo przydatny. Skocznia trójstopniowa nie miała dla mnie tajemnic, a wracanie
taczkami ze spadochroniarni bardzo się porucznikowi podobało. Pamiętałem jeszcze,
jak bardzo byłem podekscytowany na zajęciach ze spadochroniarstwa, a teraz jest
okazja spełnić marzenie nas wszystkich, bo obowiązkiem każdego komandosa są skoki
spadochronowe.
Stoimy już od siódmej rano spięci taśmami spadochronu desantowego D-5. Nie jest to
wygodna uprząż. Parciane paski są tak mocno napięte, że wżynają się w ciało, ale co
tam! Podekscytowanie pierwszym skokiem zagłusza inne doznania. Pierwsza, druga
i trzecia linia kontroli powodują dreszcze emocji. Sprawdzane jest wszystko,
a instruktor patrzy głęboko w oczy, czy strach zbytnio nie paraliżuje. Raczej wszyscy
mamy taki sam lekko zszokowany wzrok. An-26 zjawia się o jedenastej. Nikt nie jest
zbytnio zdziwiony spóźnieniem, bo to piloci rozdają tu karty. O tym, kto tu jest elita,
a kto może czekać wiele godzin, nawet się nie dyskutuje. Pluton przyszłych kaprali jako
pierwszy zajmuje miejsca w samolocie. Samolot przyleciał z Krakowa na lotnisko
w Rudnikach koło Częstochowy i warczy swoimi potężnymi silnikami, witając
wchodzących na pokład. Wszyscy mamy jednakowo kwadratowe oczy, a wymuszone
uśmiechy jeszcze bardziej ujawniają nasze zaniepokojenie przyszłymi wydarzeniami.
Maszyna ruszyła, uwalniając nas nareszcie od zapachu spalanego paliwa lotniczego.
Przyśpieszenie jest tak nagłe, że lekko ściskamy się jak długa kanapka, prąc
mimowolnie na siebie. Instruktor na migi, czyli wcześniej wytrenowanymi sygnałami,
pokazuje nam, co i jak mamy robić. Każdemu wpina linę desantową w stalową linę
biegnącą pod sufitem samolotu. Wszystko się dzieje jakby w zwolnionym tempie, ale
nagle następuje przyśpieszenie. Moment, gdy stojąc w rzędzie, zaczynam się przesuwać
w przód i widzę już świecące się na końcu samolotu zielone światło, nastał znienacka.
Jestem w tym maszerującym ku przestworzom rzędzie jako jeden z ostatnich, bo
skaczemy według wagi. Ciężcy jako pierwsi, waga lekka z tyłu. Nawet nie wiem, kiedy
skończyła mi się podłoga pod nogami. Momentalnie mną szarpnęło – 121, 122, 123,
uchwyt…
Skok, 121, 122, 123… Taki widok na ziemię ma opadający na spadochronie skoczek spadochronowy, 1994
rok
Trzeciego dnia skoków następuje zmiana statku powietrznego, jak to się mówi
fachowo w wojsku. An-26 zostaje zastąpiony przez An-2, popularnie zwanego antkiem.
An-26 to średni samolot transportowy. Może zabrać na pokład trzydziestu skoczków,
a skacze się z niego, po prostu wybiegając. Gdy kończy się w pewnym momencie
podłoga pod stopami, następuje szarpnięcie i tyle. Antek zaś to egzemplarz z końca lat
czterdziestych dwudziestego wieku. Jest to dwupłatowa maszyna, która zabiera
maksymalnie dwunastu skoczków. Chcąc z niej wyskoczyć, skoczek musi stanąć
w drzwiach i mocno się wybić do przodu, jest tu więc chwila na zawahanie. Człowiek po
prostu widzi, że wyskakuje z samolotu, lecąc sześćset metrów nad ziemią. Podczas
skoku z antka czułem się tak, jakbym po raz pierwszy wsiadł do samolotu, z tą tylko
różnicą, że już wiedziałem, co się będzie ze mną działo podczas opadania.
Start An-26
Siedzimy jak na szpilkach. An-26 szybko osiągał pułap i miejsce, w którym powinien
pozbyć się balastu, czyli nas. A antek krąży i krąży, bo pierwszy nalot służy do
wyrzucenia manekina, co ma potwierdzić, że to miejsce jest odpowiednie do dokonania
desantu. Zawyła syrena sygnalizująca ustawienie się skoczków jeden za drugim.
Patrzymy na instruktora, który znakami kontaktuje się z kokpitem, pokazując im to
w lewo, to trochę w prawo, by obrać odpowiedni kurs. Jest zielone światło. Każdy ma
swoją chwilę prawdy. Staję na progu. Mówię do siebie: „Przygotowanie do skoku, skok”,
i wysiadam z samolotu jak z pędzącego tramwaju. Ta chwila wystarczyła, by zobaczyć
pod sobą pola, łąki i zadać sobie pytanie, co ja robię. Linki wyplątują się tym razem
nieco dłużej. Pęd powietrza jest po prostu wolniejszy. Słyszę szum napełniającej się
czaszy. Lekko szarpnęło, wiszę. Jedynie linki mam skręcone tuż nad taśmami,
odkręcam się więc siłą ramion, by wszystko było jak należy. Czasza spadochronu D-5
jest okrągła, nie ma linek sterowniczych, steruje się nim za pomocą taśm, ściągając je
mocno w dół, ale to udaje się wprawionym skoczkom. Ja lecę, gdzie wiatr poniesie.
Skończyło mi się lotnisko. Podkurczyłem wysoko nogi jak do przysiadu, by nie
zahaczyć o siatkę ogrodzenia. Ledwie je wyprostowałem, a tu zboże i gleba.
Przypieprzyłem w matkę ziemię z całym impetem, aż się wplątałem w linki, a splątane
linki to wielkie przestępstwo. Staram się więc jeszcze na miejscu ten węzeł gordyjski
jakoś rozwikłać. Pozostaje mi przeskoczyć płot i iść z najdalszego krańca lotniska
z nadwerężonymi torebkami stawowymi. Ale i ten etap mam już za sobą. Nikomu z nas
skok z tego samolotu się nie podobał. Na miejscu słyszymy, że wojsko nie jest od
podobania się.
By mieć tytuł skoczka spadochronowego i móc nosić odznakę skoczka, trzeba było
oddać siedem skoków, w tym skok nocny i skok na zadanie. Przygotować miał nas do
tego skok z zasobnikiem, który był czwarty z kolei. Wygląda to w ten sposób, że
podpina się nasz kwadratowy plecak pod tyłek. Plecak jest połączony taśmą desantową
z uprzężą, a na odpowiedniej wysokości, tuż przed lądowaniem, trzeba go kopniakami
zwolnić, aby się od tyłka odczepił i zawisł piętnaście metrów pod skoczkiem. Po
wylądowaniu nie można o nim zapominać. Ja zapomniałem. Gdy chciałem zabiec
napełniającą się czaszę, by się nie stać ciągniętym przez nią rydwanem, zostałem ścięty
z nóg, bo zasobnik zadziałał jak kotwica. No nic, trzeba płacić frycowe.
Nocny skok mieliśmy tuż po zachodzie słońca. Te skoki mają w sobie magię. Niebo
przecinają smugi świateł latarek, a ciszę zakłóca dobiegające z góry wołanie: „Ciągnij
w lewo, ciągnij w prawo”. To komendy skoczków, którzy lecą zbyt blisko siebie. Nie
było nam dane na tym poligonie wyskakać sobie tytułu skoczka. Pogoda pokrzyżowała
plany i z tego powodu zamiast skakać biegaliśmy wokół lotniska.
Przez ostatnie dwa tygodnie szkoły podoficerskiej chłopaki już za mnie prowadzą
pluton do stołówki i z powrotem oraz na zajęcia. Ja tylko nadzoruję z boku. Tych, co za
cicho wydają komendy, stawiam po przeciwnej stronie placu apelowego, by wyrobili
sobie gardła. Ot, taka moja innowacja w szkoleniu. Uważałem, że ma sens, ale czy
rzeczywiście miała?
Nie ustaję w nękaniu porucznika Kani. Może po tym kursie weźmie mnie pod swoje
skrzydła, choć chłopaki pod nim służący mówią mi, bym się nie pchał, bo, jak mówi
Roman… ale co tam, ja nie chcę być kapralem w szkole. Raptem zaczepia mnie sam
porucznik i pyta:
– A kapral nie chce pojechać na misję do Kosowa?
– Chcę, panie poruczniku – odpowiadam bez namysłu.
Umowa jest taka, że jak przyszli kaprale zdadzą dobrze egzaminy, to zostanę
oddelegowany do Kielc na przeszkolenie, a potem wyjadę na misję ONZ. Gdy
rozstawałem się z Lublińcem, wziął mnie na spytki młody podporucznik, który też
żegnał się z Lublińcem.
– Ty jedziesz do Kosowa, a ja dostałem się do nowo powstałej jednostki w Warszawie.
To bardzo dobra jednostka, nadawałbyś się tam, tylko pracuj nad sobą i idź do szkoły,
bo tam trzeba mieć średnie wykształcenie. Tym wlał we mnie nadzieję i zarysował
jeszcze niezbyt jasny cel.
9. Kielce
O tym, że kaprale dobrze zdali, a mnie może ktoś zastąpić, dowiedziałem się już
w Kielcach. Nie wyobrażałem sobie, by było inaczej, bo do Lublińca trafiali ochotnicy,
a więc ci, którym się chce. W Kielcach przywitano mnie z lekkim zdziwieniem, bo
Kosowo obsadzała inna jednostka i etat był zapełniony.
– Ale jak kapral chce jechać na inną misję, to tworzy się nowy kontyngent na
wrześniową zmianę do Libanu.
– Chcę – odpowiadam stanowczo bez namysłu.
I tak oto koszary na Bukówce, a dokładniej Wojskowe Centrum Szkolenia dla potrzeb
Sił Pokojowych ONZ w Kielcach stały się moją kolejną przystanią. Zebrało się nas tam
już sporo. Ulokowaliśmy się na jednym ze wskazanych pięter. Sale wielkie, a w nich po
trzydzieści piętrowych łóżek. Po południu zjawił się jakiś kapitan, ogłaszając, że jest
naszym dowódcą kompanii. Na odchodne powiedział jeszcze, że kapral z czerwonych
beretów (czyli ja) jest tu starszy i za wszystko odpowiada. Przyniósł także rozpiskę,
o której mam prowadzić wojsko na miskę. Nie wspominał, że praktycznie to ja jestem
dowódcą kompanii, a on będzie wpadać od czasu do czasu.
Pierwsze wyjście naszej nowo powstałej kompanii było dla mnie szokiem. Komenda
„czwórki w prawo zwrot” była dla części żołnierzy niezrozumiała. Baczność, spocznij
jeszcze kumali, ale w lewo zwrot było nie lada wyzwaniem, by równo wykonać tę
komendę i to nie dlatego, że mieli mnie za nic, po prostu tacy byli. Na misję nie jadą
młodzi żołnierze. Miałem tu chłopaków przeważnie z podobnym do mojego,
dziewięciomiesięcznym stażem. Było też kilku po sześciomiesięcznej służbie. Tyle że
jednostki wojskowe bardzo się różnią pod względem poziomu wyszkolenia. Oj bardzo.
W Lublińcu byli przeważnie zapaleńcy ochotnicy, a do Kielc wysyłano z jednostek
zazwyczaj kwiat migających się od wszelkiego wojskowego przymusu. No, prawdę
mówiąc, nie wszyscy tacy byli. System działa tak: gdy masz dobrego żołnierza, nigdzie
go nie puścisz, na żadne szkolenie, a tym bardziej na misję. A jak się trafił nieudacznik,
złodziej i pijak, to ślesz go w diab-ły, byleby ten kłopot był jak najdalej od kompanii. Ma
to też swoje odniesienie do kadry. Potem rosną dowódcy, którzy w życiu nie byli
w polu. A jeśli byli, to krótko, bo nie dawali rady, ale za to zaliczyli wszystkie kursy
i mieli czas na naukę języków. Tak więc kwiat żołnierskiej miernoty zawitał też do
Kielc.
System rekrutacji to wszystko potwierdza, bo zanim wysłano na misję
osiemdziesięciu żołnierzy, w kompanii znalazło się początkowo około dwustu
kandydatów, na jedno miejsce było więc trzech chętnych, w ten sposób kadra miała
z czego wybierać. Kilku było nawet przyzwoitych i z góry zapowiedzieli, że nigdzie nie
chcą jechać, byleby ich nie odsyłać do jednostki. Oni tu sobie te trzy miesiące spokojnie
bez kłopotów przesiedzą. A dokładniej mówiąc, przeleżą, bo fali nie ma. Zresztą nas już
wozy nie palą. Byli też i tacy, których dowódcy ze sobą zabrali. W tym wypadku miało
sens być żołnierzem pracowitym i zdyscyplinowanym. Były również „plecaki” pewne
swego przydziału, nie do ruszenia. Jeden taki leżał na wozie, nie krył się z tym, więc
pewnego popołudnia ktoś mu wozem wyjechał i kilka nocy spał na ziemi, zanim wrócił
pod bezpieczne skrzydła wujka pułkownika.
W pierwszym miesiącu nie było żadnego szkolenia, mnie kazano wyprowadzać
kompanię i uczyć musztry, by miał kto defilować podczas powitań i pożegnań innych
kontyngentów. Z bardziej kumatych zrobiłem więc kompanię honorową. Była
marchewka, czyli mieli pewne przepustki co weekend. Pozostali też jeździli do domów,
tyle że na lewiźnie. Podczas weekendu Kielce pustoszały, pociągi wywoziły wszystkich
do domów, aby nacieszyli się bliskimi przed sześciomiesięczną rozłąką. Wśród nich
byłem też ja. Wyjeżdżając z Lublińca, porucznik Ryga obdarował mnie nie lada
prezentem. Dostałem od niego dziesięć przepustek in blanco. Byłem panem samego
siebie. Co weekend droga do Częstochowy stała przede mną otworem.
Pewnego dnia pan kapitan wezwał mnie do swojej kancelarii i wspólnie
wypełniliśmy szary kajet, w którym do każdego stanowiska mieliśmy dopisać
ołówkiem nazwisko kandydata na misję. Ten kajet był batem dla chętnych do wyjazdu.
Duża część przypomniała sobie co to w lewo zwrot i już nie miałem problemu ze
skompletowaniem kompanii reprezentacyjnej. Ale los jak to los jest przewrotny.
W etacie byli różni specjaliści, na przykład logistycy, którzy muszą mieć uprawnienia
do obsługi wózków widłowych. Wysłano więc grupę chłopaków na stosowny kurs. Byli
pewniakami na wyjazd, ale już w trakcie trwania kursu z Libanu nadeszła informacja,
że wszyscy obecni tam operatorzy wózków przedłużają sobie misję o kolejne sześć
miesięcy. Po powrocie z kursu chłopaki ze łzami w oczach rozjechali się do
macierzystych jednostek.
Zaraz po rozpisaniu etatów zorganizowano nam zajęcia strzeleckie, by wytypować
najlepszych strzelców na kurs strzelca wyborowego. Niewiele mnie już wtedy
zaskakiwało, jeśli chodzi o poziom szkolenia w innych jednostkach. Okazało się, że są
tacy, co pierwszy raz mają strzelać z kałasznikowa, tym broni nie wydano. W Lublińcu
było to nie do pomyślenia. Strzelaliśmy regularnie. Moje strzelanie było na piątkę
i w związku z tym przydzielono mi etat strzelca wyborowego. Zostałem
zakwalifikowany na kurs strzelca wyborowego, który odbywał się na poligonie pod
Tarnobrzegiem. Tam w ciągu trzech dni wszyscy kursanci poznali karabinek SWD, czyli
Karabin Wyborowy Dragunowa o kalibrze 7,62 mm. Jest on na wyposażeniu strzelców
w Libanie. Karabin jest samopowtarzalny, ma celownik o powiększeniu x 4. Szkolenie
polegało na poznaniu karabinka, a więc mieliśmy się nauczyć, jak go rozłożyć do
czyszczenia, no i oczywiście złożyć. Dwa dni spędziliśmy na strzelaniu do celów stałych
i ruchomych, tak zwanych biegusów. Mieliśmy dwa karabiny przestrzelane na trzysta
pięćdziesiąt metrów. O pracy na bębnach lunety nie było mowy. Niejeden dostał po
paluchach, że majstruje przy bębnach. Tak więc po dwóch dniach szkolenia zostałem
strzelcem wyborowym, rozkaz.
Pozostałe wojsko praktycznie się nie szkoliło, prócz zajęć z minerstwa, które miały
dać wiedzę na temat min, na jakie możemy natrafić w Libanie. Część żołnierzy
regularnie wyznaczałem na wartę do pobliskiego poligonu w okolice Sukowa. Z czasem
było tylu ochotników, że sami musieli między sobą ustalać, kto jedzie. Któregoś
wieczora na sali żołnierskiej słyszę wielkie poruszenie. Wszedłem, by zalec na swoim
wozie, a tu stół pięknie nakryty białym obrusem, na stole kanapki, ciasteczka, no
i flaszeczka. Wszystko to dla uroczej niewiasty. Wakacje mają taką moc, że dziewczyna
za nic nie chciała iść do domu, po co, noc krótka. Chłopaki zaś nie wyobrażali sobie, aby
ją zostawić w spadku następnej warcie, przywieźli więc ze sobą, przemycając na starze.
Śmichy-chichy, ona małomówna, ale roześmiana. Wtem pada pytanie:
– A nie masz jakichś koleżanek, bo ty jedna, a nas tu tylu…
– No, mam, jest Krysia, Zosia i hm, jeszcze dwie takie…
Po tych jej słowach nawet na weekend nie było problemu z obsadą warty. Nic
dziwnego, za mundurem panny sznurem – takie tam było branie.
W sprawie naszego przydziału w Libanie zaczęło spływać coraz więcej informacji.
Okazało się, że mamy tam trafić do dwóch baz. Jedna z nich znajduje się koło
malowniczo położonego miasta o nazwie An-Nakura, sto trzy kilometry na południe od
Bejrutu, na wybrzeżu Morza Śródziemnego, blisko granicy z Izraelem. Wiosną 1994
roku powiększano Polski Kontyngent Wojskowy w Libanie do około pięciuset
pięćdziesięciu żołnierzy, a w marcu Zgrupowanie Pododdziałów Inżynieryjnych
przejęło zadania stacjonującej w Jwayya szwedzkiej kompanii saperów, i ja właśnie tam
miałem trafić. Wieści z Jwayya nie były zachęcające. Z kadry nikt tam nie chciał jechać,
bo podobno strona izraelska non stop strzela z czołgów i trzeba chodzić w kamizelkach
kuloodpornych i hełmach.
Ja odliczałem tygodnie do odlotu wizytami u Gosi w Częstochowie. Tyle akurat
miałem przepustek, że starczyło mi ich do wyjazdu. Poważnie zaczęliśmy traktować
nasz wyjazd w dniu, w którym zaczęto wydawać nam sprzęt i ćwiczyć pożegnanie. Tuż
przed wyjazdem dotarł do mnie rozkaz personalny z Lublińca, w którym mianowano
mnie na kolejny stopień, czyli starszego kaprala, i tak nasze pożegnanie zbiegło się
z gaszeniem pagonów, czyli rytuałem, w którym nowo mianowanemu podpala się pod
pagonami gazetę, a on gna przez kompanię pod prysznic, by je ugasić.
10. PKW Liban
Lot samolotem był nawet przyjemny. Do tej pory latałem wojskowymi maszynami,
w których fotele zastąpione są ławkami, a tu były nawet stewardesy. Miła odmiana. Na
lotnisku w Bejrucie przywitał nas niemiłosierny upał. Z bagażami poszło nam szybko,
bo dobytku zabraliśmy niewiele. Czekał na nas wojskowy autobus z dwoma toyotami
obstawy i tylko z oddali pomachali nam nasi poprzednicy. Na każdym siedzeniu leżała
wielka niebieska kamizelka kuloodporna i niebieski hełm z napisem UN. Jak nic mamy
ją włożyć i mocno spiąć pod brodą pasek hełmu. Tylko dlaczego kierowca jedzie
w samej koszuli? Nawet nie mieliśmy czasu, aby się pożegnać z chłopakami jadącymi
do Naqoura, tak nas popędzali, by przed zmrokiem zdążyć do Jwayya.
Kiedy jedzie się autostradą na południe Libanu, nie widać, by ten kraj był w stanie
zbrojnego konfliktu. Na drodze normalny ruch. Są posterunki, ale wojsko specjalnie nie
ingeruje w codzienne życie. Tuż za Bejrutem kierowca pokazuje nam pagórki
oblepione domkami pokrytymi blachą falistą i folią – obozy uchodźców palestyńskich.
To od czasu konfliktu Izraela z Palestyńczykami ten kraj zaczął popadać w ruinę.
W 1970 roku na terytorium Libanu utworzono siedziby Organizacji Wyzwolenia
Palestyny, a w latach 1975–1990 trwała wojna domowa pomiędzy muzułmanami
a częścią ugrupowań chrześcijańskich, wywołana napływem palestyńskich uchodźców
z Izraela. Przed wojną Liban był nazywany Szwajcarią Bliskiego Wschodu. Po „wojnie
studniowej” w 1978 roku niejaki Baszir al-Dżumajjil czasowo wyparł oddziały wojsk
syryjskich z obszarów zamieszkanych przez chrześcijan. W tym samym roku
w południowym Libanie armia izraelska i Armia Południowego Libanu zajęły wąski pas
ziemi określony jako strefa bezpieczeństwa oddzielająca Liban od Izraela. Od tego też
czasu stacjonuje w Libanie Południowym misja pokojowa ONZ, czyli UNIFIL. Tak też
niesieni zawiłą historią tego pięknego kraju jedziemy przez Tyr, w którym skręcamy
mocno na wschód, pniemy się krętą drogą w górę i dojeżdżamy do Jwayya. Jest późne
popołudnie, a my, szczelnie zamknięci w naszych kamizelkach, spod hełmów zerkamy
na eleganckiego majora, który wita nas spokojnym głosem:
– Witam panów. Za chwilę rozejdziecie się do swoich baraków, gdzie urządzicie się
według własnego uznania. Będzie to wasz dom przez sześć miesięcy, a dla niektórych
może nawet rok. Jesteśmy tu jedną misyjną rodziną i proszę się tak nawzajem
traktować. Obowiązuje tu oczywiście wiele praw, ale jedno jest najważniejsze: co się
dzieje w Jwayya, zostaje w Jwayya! Proszę o tym pamiętać.
Tak mniej więcej wyglądało zwięzłe przywitanie naszego majora. Kamizelki i hełmy
mamy zdjąć. Na co dzień nie ma potrzeby, by w nich chodzić, należy je wkładać
podczas alarmu i na patrole.
Strzelec wyborowy na posterunku, Liban 1995 rok
Pierwsza wypłata jest jak manna z nieba, a dla ówczesnego polskiego żołnierza
czterysta pięćdziesiąt dolarów to majątek. Przy każdym posterunku świetnie
prosperują sklepiki z elektroniką i miejscowymi pamiątkami. Pierwszy zakup był chyba
oczywisty: aparat fotograficzny. Nie bez powodu naprzeciwko naszej bazy wielkie
wzięcie miał zakład fotograficzny.
Po miesiącu otrzymałem pierwszy list. Poczta funkcjonowała bardzo dobrze. Wieści
z kraju przychodziły z dwutygodniowym opóźnieniem, ale tak to kiedyś wyglądało. List
napisany do domu z pytaniem „jak się masz”, szedł do Polski dwa tygodnie. Odpowiedź
o treści: „mam się dobrze”, wysłana natychmiast wracała kolejne dwa tygodnie. Tak
więc trzeba było mieć dobrą pamięć, by nie stracić wątku w korespondencji. Można
było też zadzwonić, jeśli oczywiście miało się w Polsce kogoś z telefonem. Tyle że
minuta kosztowała dwa dolary, a razem z nami w tym samym czasie na tym łączu
rozmawiała połowa Azji. W Naqoura była podobno rozwinięta polska sieć telefoniczna.
Można było zadzwonić po wojskowych łączach. Śmiano się, że jak było słabo słychać, to
w słuchawce pojawiał się głos przekazujący rozmówczyni w Polsce, co mówił żołnierz
w Libanie, na przykład: „Mąż mówi, że panią kocha”. Ale my nie narzekaliśmy, bo
rzadko się zdarzało, by poczta nie dostarczyła listów na czas.
Ważnym elementem podczas misji stał się dla mnie sport. W wojsku był on
przymusowy, ale tu umawiałem się z Wieśkiem na codzienne treningi. A każde wyjście
na wspólny posiłek było poprzedzone serią podciągnięć na drążku. Grzybek opowiadał
też o swojej przygodzie z wojskiem, o 56 Kompanii Specjalnej, gdzie wszechstronne
szkolenie było na wysokim poziomie. Skoki spadochronowe, wspinaczka, nurkowanie,
jazda na nartach i strzelanie z każdego rodzaju broni, jaka występowała w polskim
wojsku, było chlebem powszednim. Wspominał, że gdy przyszła decyzja o rozwiązaniu
56 Kompanii Specjalnej w 1994 roku, to tak, „jakby zawalił się świat”.
Porucznik nam przekazuje, że mamy stąd jak najszybciej spadać, bo założone miny
nie są przeznaczone dla żołnierzy ONZ, tylko dla patrolu izraelskiego, który miał dzisiaj
tędy przechodzić. Jak się nie zwiniemy, to któregoś dnia będą i dla nas zamontowane
takie niespodzianki. Rozkazy z centrum operacyjnego UNIFILU są jednak inne, mamy
czekać na posiłki. No ładnie, każdy z nas sprawdza nerwowo, czy kamizelka dobrze
dopięta, a czas w takich chwilach niemiłosiernie się dłuży. Przyjechała w końcu odsiecz
na transporterach SISU, lecz nikt z nich nie wysiada. Po chwili nadleciał śmigłowiec, jest
tak wysoko, że ledwo go widać, no ale jest. Szef Hezbollahu coś jeszcze pokrzyczał,
trzasnął drzwiami czarnego mercedesa i odjechał z piskiem opon na szutrowej
powierzchni, unosząc chmurę kurzu za sobą. Naszym saperom pozostało wysadzenie
znalezionego w przydrożnym murze ładunku. Tak oto przekonaliśmy się, że nie
wszyscy nas tu kochają.
Któregoś dnia nadeszło zaproszenie z Norweskiego Batalionu ONZ, NORBATT, do
udziału w organizowanych przez nich zawodach biegowych. Nasz major się zgodził
i wystawiliśmy dzielny siedmioosobowy zespół. Niestety, już na samym początku
byliśmy skreśleni z klasyfikacji zespołowej, bo drużyna powinna się składać z oficera,
sierżanta podoficera i szeregowych. A u nas na pierwszym miejscu był wakat. Wyjazd
do NORBATT-u to dla nas nie tylko wyróżnienie, ale i przygoda. Norweskie posterunki
leżą wysoko w górach, na styku granic syryjskiej, izraelskiej i libańskiej. Podróż jest
okazją, by wreszcie zobaczyć kawałek Libanu. Czasami można odnieść wrażenie, że
Liban to dwa śmietniki: po lewej jeden, drugi po prawej stronie drogi, ale tam, gdzie nie
ma cywilizacji, to naprawdę piękny kraj.
Nasza dzielna reprezentacja POL ENG COJ tuż przed startem
Norwedzy ciepło nas przywitali, oddali do dyspozycji cały barak, w którym w rogu
leżała sterta kolorowych „świerszczyków”… No, Norweżki są gorące. Szybko
poznaliśmy różnice kulturowe. Stoję sobie w łazience, myjąc zęby, a tu wchodzą dwie
śliczne dziewczyny, rozbierają się i wskakują pod prysznic. Ależ ja w tym dniu miałem
dokładnie wymyte zęby. Ale nie to mnie najbardziej poruszyło. W kantynie nie ma
podziału na szarże. Czy szeregowy, czy kapitan – wszyscy się równo traktują. W barze
nie ma barmana. Jest tylko lista, co ile kosztuje. Bierzesz piwo za dolara i tyle wkładasz
do szuflady. Stołówka otwarta dwadzieścia cztery godziny na dobę.
Zawody polegają na tym, że w trakcie biegu będziemy musieli wykonywać zadania
związane z naszą żołnierską profesją. Nie zdradzono ich nam przed startem. Bieg,
w mundurze i z bronią, odbędzie się na dystansie około dwudziestu kilometrów. Przed
startem jest bardzo wesoło, wszyscy się witamy i poznajemy. Największy ubaw jest, gdy
Ghańczycy i Fidżyjczycy dają upust swej spontaniczności. Ghańczycy, gdy tylko
zobaczyli Fidżyjczyków, zaczynają szczekać. Dokuczają im w ten sposób, bo podobno
Fidżyjczycy zjadają psy. Fidżyjczycy zaś przeraźliwie miauczą, ale czy to prawda?
Jednak obie drużyny razem tańczą.
Dostaję numer 136, a Grzybek 141 i po krótkim przedstawieniu drużyn kolejno
startujemy. Od początku biegnie mi się dobrze, tylko tantal co nieco uwiera mnie
w plecy. Podpatrując Francuzów, szybko zmontowaliśmy z naszych pasów nośnych
szelki. Tak więc biegnę z tantalem jak z plecakiem. Jest to dobry sposób, bo można
normalnie biec, równomiernie machając rękoma. Każda nacja ma własne patenty i tak
na przykład żołnierze z Ghany biegną ze swoimi karabinami jak z dzidami, opierając je
na ramionach.
Po biegu najlepsze jest wytchnienie w objęciach przyjaciela i łyk zimnej wody
Atmosfera meczu jest podniosła. Są sędziowie – główny i liniowi. Tylko boisko trochę
jakieś nie za bardzo: jedna jego część to pustynia, a druga błoto po kostki. Gwizdek
rozpoczyna pierwszą naszą akcję. Przeciwnicy mają rosłego stopera i trudno nam się
przebić środkiem pod ich bramkę. Po naszej stronie jest chorąży, który, jak widzę,
świetnie sobie radzi z piłką. Gdy ją ma, uspokaja grę i celnie podaje. Początek meczu
jest bardzo szybki. Akcja za akcją. Kibice mają co oglądać, szczególnie jak piłka trafia
w błoto i galopujący z nią wywijają salta w poślizgu. Libańczykom łatwiej jest się
bronić, bo to pod ich bramką jest bagno. W tym całym zamieszaniu bezpańska piłka
spada mi za plecami. Bez namysłu wyrzucam nogi w górę i nożycami z przewrotki
odbijam piłkę, która po koźle trafia do bramki. Bramkarz tylko klęknął bezradnie.
Ponieważ jestem już brudny, biegnę w stronę Grzybka, by ślizgiem na kolanach
dojechać po błocku w jego ramiona. Na pewno nieraz widzieliście, jak zawodowcy robią
to na stadionach świata. Nasz „stadion”, niestety, był pozbawiony w tym miejscu
murawy, okazanie radości spowodowało więc pieczenie kolan. Wstaję i patrzę, jak
z obu kolan wraz z błotem spływa mi krew. No to się nagrałem. Jeszcze chwilę biegam,
ale nie ma co, kolana tak mnie szczypią, że robimy zmianę. Doktor wodą utlenioną
przemywa ranę i okazuje się, że kolana pozbawione są skóry. No to się popisałem
i teraz już nie tylko na plecach mam dziurę. Wynik meczu to przyjacielskie 3:3
i obietnica kolejnego spotkania.
Przed świętami szykujemy się na medal-paradę, podczas której zostaniemy
odznaczeni Medalem w Służbie Pokoju UNIFIL za nienaganną służbę poza granicami
państwa i zaangażowanie w realizację zadań mandatowych misji ONZ. Nie byłem
jeszcze w Naqoura, cieszę się więc na możliwość odwiedzenia chłopaków; zobaczymy,
jak oni sobie tam radzą. Medal-parada to wielki i podniosły dzień. Wyglądamy wzorowo
z niebieskimi apaszkami pod szyją.
Kompania POL ENG COJ na galowo podczas uroczystości zwanej medal-parada w Naqoura
Selekcja
12. Legionowo
Gdy nadszedł list z Warszawy, czułem się wyróżniony, a zarazem szczęściarzem, który
obstawił na wyścigach właściwego konia. Ktoś tam jednak spojrzał przychylnym okiem
na moje wypociny wystukane na maszynie do pisania literka po literce. To, co
napisałem o moim dotychczasowym życiu, jest na tyle wartościowe, że chcą to
zweryfikować w rzeczywistości. Po chwili euforii przyszedł jednak lekki niepokój. Ten
niepokój wynikał z odpowiedzialności za samego siebie. Dostałem szansę. Wszystko
jest w moich rękach. Nie mogę tego spieprzyć, a jak spieprzę?
Dostałem zaproszenie na wstępną selekcję. Pierwszy sprawdzian polegał na
przebiegnięciu trzech kilometrów, walce wręcz, skoku do wody na nogi z wysokiej
trampoliny, brzuszkach, no i podciąganiu się na drążku. Brzmi to dla mnie dość
banalnie, tyle że to koniec zimy, a więc przygotowanie kondycyjne w klubie dopiero
przede mną. Jak nic muszę się sam zabrać za siebie. Biegam rano i wieczorem. Brzuszki
i pompki to nieodzowna codzienność. Nawet na wartowni rozstawiam krzesła i ćwiczę
seriami uginanie ramion.
Zostały mi dwa tygodnie do wyjazdu i czuję, że jestem mocny, bo też z meczu na
mecz wzrasta mi forma. Na kolejny mecz przyjeżdżam autem akurat w połowie
spotkania. Nie mogłem być od początku, bo pracowałem. Spodnie munduru szybko
zamieniam na spodenki piłkarskie, a buty wartownika na korki. Trener wpuszcza mnie
na boisko tuż po rozpoczęciu drugiej połowy. Podczas wykonywania rzutu rożnego
wbiegam nierozgrzany, ale co tam, siła drzemie w młodości. Rzut wykonany jest na
krótki słupek, wpadam pod piłkę, przecinając jej lot, ona, trącona głową, rykoszetuje
i wpada do bramki tuż pod poprzeczkę. Gooool, remisujemy jeden do jednego, a mecz
może się zacząć na nowo. Ale już, niestety, beze mnie. Po każdym strzelonym golu
wykonuję efektowny przewrót w przód, i tym razem go wykonałem, tyle że
nierozgrzane ścięgna Achillesa nie wytrzymują nagłego obciążenia i czuję gwałtowne
pieczenie od podstawy pięty aż do łydki, co oznacza ich naderwanie. Szybko wszedłem
na boisko, ale jeszcze szybciej mnie z niego znieśli.
Ból ścięgien, których nie może ukoić żadna maść, to jedno, ale ból w głowie, która
krzyczy, że za dwa tygodnie mam być na sprawdzianie w Warszawie, a dokładnie
w Legionowie koło Warszawy, jest bardziej nie do zniesienia. Oszczędzam się, jak
mogę. Nawet pompki robię z kolan, by nóg nie nadwerężać. Nic to nie daje. Nie ma
szans na nagłą naprawę. Jadę więc do Legionowa w takim stanie, w jakim jestem. Noga
boli mnie, gdy wciskam pedały hamulca czy sprzęgła, ale już prawie normalnie chodzę.
Zmarznięty budzę się rano na parkingu przed bramą Centrum Szkolenia Policji
w Legionowie. Przyjechałem gdzieś koło północy i zaparkowałem na prawie pustym
parkingu, a teraz, o poranku, parking zastawiony samochodami z całej Polski.
Wszystkie, tak jak mój, mają zaparowane od środka szyby. Jem przywiezioną z domu
bułkę, popijam zimną wodą. To moje śniadanie. Idę pod bramę, gdzie czeka już
niecierpliwa grupka chłopaków na oko w moim wieku, ale trafiają się i starsi. Policjant
wyczytuje kolejno nazwiska, jest i moje. Przechodzę przez bramę i już sporą grupą
idziemy pod wielką halę. Stoimy tak chwilę. Jest nas kilkuset, wyczuwa się napięcie
w tej grupie. Napięcie wzrosło, gdy zza zakrętu wyjechały cztery terenowe mercedesy.
Podobne do naszych toyot z Libanu, tylko te są całe czarne. Wysiadają z nich nie
żołnierze w mundurach, ale faceci w cywilkach. W większości są ubrani w czarne bluzy
na zamek. Zapraszają na zbiórkę. Dziwne to trochę, bo nikt tu nie krzyczy i nie wydaje
rozkazów. Każdy z nas ma zadbać o siebie i słuchać, bo tu się nie powtarza dwa razy.
Nie usłyszałeś, nie ma cię.
Dzielą nas na mniejsze grupy i następnie udajemy się na sprawdzian, każdy na
podpunkt swojej konkurencji. Moja grupa zaczyna od biegu na trzy kilometry. Jest
rześko, a tu trzeba przebrać się w krótkie spodenki. Dookoła sami twardziele. Nikt nie
narzeka na szron, który jest jeszcze na trawie. Rozglądam się, czy nie ma jakiejś
znajomej twarzy, wszak w Lublińcu było wielu świetnych chłopaków. Ale nie
rozpoznaję nikogo. Widzę tylko dobrze zbudowanych facetów, a mnie noga wciąż boli.
Nikt nas nie popędza, ale stoimy gotowi do startu pięć minut przed wyznaczonym
czasem. Rozciągam się i rozgrzewam ścięgna. Gdy chodzę, jest już nawet okej. Robię
krótkie przebieżki, sprawdzając, czy ciągle czuję lekkie szarpanie w obu achillesach.
Niestety, tak.
Start! Dawno nie biegłem w takim tłumie. Każdy chce być z przodu i mieć to już za
sobą, ale po jakimś kilometrze się przerzedza i to ja zaczynam wyprzedzać. To mi
dodaje wiary w siebie. Byle nie myśleć o bólu. Kolejny kilometr i biegniemy już tylko
we trzech. Zaciskam zęby, ale co tam, choćby nawet na samych piętach, ale muszę
dobiec w czołówce. Dwieście metrów przed metą nie wytrzymał tempa chłopak
biegnący za mną. A po chwili to ja widzę oddalające się ode mnie szerokie plecy
w białej wojskowej koszulce. Na metę wpadam jako drugi, a raczej zatrzymuję się jak
wmurowany, by nie musieć robić kolejnych kroków. Nie jest źle, tylko że na walkę
wręcz idę powoli, trochę jak na szczudłach. Ustawiamy się w dwuszeregu według
wzrostu. No, wreszcie trochę wojska, i wykonujemy kolejne rozkazy.
– Odstępy pomiędzy parami. Siadać plecami do siebie.
– Walczycie w parterze tak długo, aż jeden z was się podda lub będzie na łopatkach.
Gwizdek daje znak do rozpoczęcia igrzysk. Chłopak, z którym walczę, zrobił
podstawowy błąd i dał mi się złapać nad łokciem, więc już w drugiej sekundzie walki
założyłem mu duszenie. Mając klasycznie zapięty uchwyt, trzymam jego głowę i rękę.
Leży na łopatkach i się wierci. Niestety, nic nie wskóra. Dobre szkolenie w zapasach
w Unii Racibórz nie poszło na marne. Szamotaninę przerywa instruktor, każąc nam
walczyć jeszcze raz. Widzę, że koleś jest bardzo zdenerwowany. Ja też bym był, ale tu,
w parterze, raczej mu się nie dam. Po kolejnym gwizdku rzuca się na mnie bez
pomysłu. Chwila przepychanek i już leżę na nim w odwrotnej pozycji, głowami do
siebie. Zapiąłem rękę z głową i przetaczam się z nim to w lewo, to w prawo, by co nieco
go rozluźnić. Potem mocnym uściskiem unoszę go, chcąc postawić na przysłowiowych
uszach, ale instruktor przerywa nasze zapasy. Widzę wściekłość na twarzy mojego
przeciwnika. Pewnie by mi dołożył w walce stojąc, ale tu akurat były takie reguły i to ja
wychodzę zwycięsko.
Idziemy na basen. Gdyby nie to, że dobrze pobiegłem i udało mi się wygrać walkę,
pewnie bym się spakował i pojechał do domu. Na basenie nie da się ukryć, kto jest kto.
Jest kilku niezłych kulturystów i jakiś wytatuowany olbrzym. Co ja tu robię, mógłbym
zadać sobie to pytanie, ale musiałoby je też sobie zadać kilkudziesięciu chłopaków,
którzy tak jak ja wyglądają niepozornie. Już Lubliniec nieraz mi udowodnił, że nie
wygląd stanowi o sile komandosa. Basen jest wyzwaniem dla tych, co mają lęk
wysokości. Widzę, że nie każdy pewnie skacze z rozpędu. Mniej więcej jeden na
dziesięciu się łamie i schodzi w dół po drabince. Chłopak, który był przede mną, zszedł
z trampoliny, co mi nie dodało odwagi. Niektórzy nawet na nią nie wchodzą. Znalazł się
i taki odważny, który skoczył, a po skoku okazało się, że nie potrafi pływać i musiał
wyciągać go ratownik. Wchodzę. Rzeczywiście z trampoliny daleko jest do tafli wody.
W basen jakoś trafię. Krok w przód i słyszę tylko szum i świst powietrza w uszach.
W dzieciństwie, w Gołkowicach, gdzie spędzałem wakacje u dziadków, podziwiałem
chłopaków, którzy skakali z mostu do Dunajca, pod filar, gdzie była głębia. Z mostu do
rwącej rzeki było z dziesięć metrów. Jak podrosłem, też chciałem jak oni, ale wybiłem
to sobie z głowy już na wysokości pierwszej części filara. Przywaliłem łbem w kamień,
nie trafiając w szczelinę pomiędzy filarem a skałami. Świst zakończył się gdzieś
w połowie zanurzenia, cholernie głęboki ten basen, a woda od razu budzi wspomnienia.
Skok zaliczony.
Po basenie idziemy na salę gimnastyczną. Zeszło ze mnie ciśnienie i jakoś luźniej się
zrobiło. Nie ma już z nami tych, co nie przebiegli trzech kilometrów w odpowiednim
czasie, i tych, co nie skoczyli. Wynik walki wręcz chyba tak bardzo nie był brany pod
uwagę, bo mój sparingpartner dalej jest z nami. Wyrzucili za to gościa, który pięknie
skoczył z trampoliny, ale na główkę zamiast na nogi. Nie słuchał, więc już go z nami nie
ma.
Sala gimnastyczna jest duża. Lubię takie obiekty i nawet z naderwanymi achillesami
zagrałbym w piłkę. Pod ścianą stoi znana mi postać i liczy komuś brzuszki. Tak, to on,
mój podporucznik, który kilka lat temu rozbudził we mnie nadzieję, że może i ja się
nadaję do jednostki specjalnej. Podchodzę do drążka. Tu limitu powtórzeń jak w wojsku
nie ma. Możesz podciągać się, ile razy chcesz. Widocznie czas nagli i instruktor
każdemu, kto przekroczy dwadzieścia podciągnięć, mówi: „Dość”. Ja też słyszę: „Dość”.
Następny.
– Co? Zdecydowałeś się? – Słyszę za plecami znajomy głos.
– Tak, panie poruczniku. – Tyle było naszej rozmowy.
Brzuszki robione nieprzerwanie przez dwie minuty potrafią doprowadzić do skurczu
brzucha. Po zakończeniu wyginam się na materacu w tył, by jak najszybciej pozbyć się
tego niemiłego uczucia.
Stoimy na zbiórce. Jeszcze nie ma południa, a my już po wszystkim. Wyczytywana
jest lista tych, którym dziękują, zapraszając jednocześnie na jesień. Nie ma mnie wśród
nich. Nie została nas nawet połowa. Pewnie nie było tyle miejsca na sali kinowej, do
której nas prowadzą. Tam czeka na nas mężczyzna, który wygląda bardziej jak filozof
niż komandos. Mamy teraz przystąpić do testu psychologicznego. Będzie to badanie
sprawdzające, czy się nadajemy do tego rodzaju służby, jak to określił prowadzący.
Uprzedza też, że każdy ma sam wykonywać testy. Gdy zobaczy pracę zespołową, nie
będzie upominać ani dawać drugiej szansy, po prostu od razu wyprosi z sali.
Zaczynamy od testu na inteligencję. Trzeba po prostu dopasowywać do siebie
obrazki lub dobrać brakującą część z zaproponowanych puzzli. Ze strony na stronę jest
coraz weselej. Trzeba zawsze znaleźć klucz, który podpowie, co do siebie pasuje. Czas
dany na to zadanie zleciał bardzo szybko. Kolejny test to raczej zbiór pytań typu:
Wolisz być lekarzem czy inżynierem?
Wolisz spać w namiocie czy w hotelu?
Czy potrafisz zasnąć w pomieszczeniu, w którym jest wrzawa?
Czy cisza z czasem nie staje się zbyt denerwująca?
Lubisz poezję?
W głowie może się pomieszać od tych pytań, a jest ich ze cztery arkusze. Trwa to
i trwa. Panuje cisza, a do tego strach się odwrócić. Zacząłem rozwiązywać kolejny
arkusz. Duszno się robi i tyłek drętwieje mi od fotela, w którym siedzę. Gość od testów
co pewien czas wyczytuje jakieś nazwisko i wychodzi z kandydatem, chyba na
rozmowę. Jedni z niej wracają, inni nie. I tak mija godzina za godziną. Nikt nawet nie
pyta o możliwość wyjścia do toalety. A tu mija piąta godzina. Testy się nie kończą. To
cięższy etap dzisiejszej selekcji niż poranny wuef. Chyba wszyscy mamy dość. Wybija
szósta i wreszcie zbierają ostatnie arkusze testów. Przychodzi wąsaty instruktor,
którego widziałem tylko na pierwszej zbiórce o poranku, i zaprasza nas za dwa
tygodnie do Warszawy. Mamy się stawić o ósmej rano na ulicy Powstańców Śląskich,
przed bramą jednostki straży pożarnej. Mamy ze sobą zabrać sprzęt na bytowanie, taki,
jaki uważamy, że będzie nam potrzebny do przetrwania w górach. Pytań nie ma, do
widzenia.
Jestem zmęczony tym kilkugodzinnym siedzeniem. Wolałbym w tym czasie biegać,
niż siedzieć w kinowym fotelu i wypełniać testy, w których muszę odpowiedzieć na
pytanie, czy nie boję się sam spać. Na odchodnym nawet nie mówimy sobie cześć. Nie
wiem, czy jesteśmy tak zmęczeni, czy raczej przestraszeni. Jakaś dziwna magia tu
panuje. Ci goście z czarnych mercedesów mało mówią. Nie wydają rozkazów, o krzyku
nie wspominając, a wszyscy ich posłusznie słuchamy. Myślę o tym całą drogę powrotną
z Warszawy. Nie wiem, czy się cieszyć, że mam możliwość zrobienia kolejnego kroku.
Raczej czuję niepewność.
13. Na Prehybę i z powrotem
Jak tu się przygotować do selekcji i czym tak naprawdę jest selekcja? W Lublińcu byłem
raz na bytowaniu. Po górach chodziłem jako turysta podczas wakacji u dziadków, ale
tygodnia w górach nigdy nie spędziłem, no, trzy razy szedłem z pielgrzymką do
Częstochowy, ale to chyba nie to samo. W Legionowie nie było za bardzo z kim pogadać
o selekcji, jak więc mam się przygotować, skoro nic o niej nic nie wiem. Muszę zacząć
od skompletowania sprzętu. Niestety, Lubliniec nic a nic mnie na takie wyprawy nie
przygotował. Tam się dostawało zasobnik z częścią nieprzydatnych do niczego rzeczy,
bo na przykład po cholerę były mi onuce? Moja teściowa przez znajomości w Lublińcu
załatwiła mi plecak, śpiwór i busolę. Te rzeczy otrzymałem wraz z informacją, że
selekcji prawie nikt nie zalicza. Ale co tam się dzieje i jak to wygląda, nikt nie wie albo
gadać nie chcą. Mam plecak i śpiwór, wygodne buty nad kostkę ze straży
przemysłowej, a kurtka też się nadaje. Mam spodnie od munduru załatwione jeszcze
w Lublińcu, ciepły sweter z Libanu, czego jeszcze potrzebuję? Pakuję, co mi wpada
w ręce: koszulki, kalesony, skarpety, i jadę na kilka dni do dziadków.
To był rok 1998, nie miałem pojęcia, co to jest goreteks, choć ten materiał powstał już
w latach siedemdziesiątych. Membran i całego dzisiejszego wysoko technicznego
szaleństwa nie było. Każdy z nas szedł w tym, co miał. Niewygodne wojskowe buty,
trampki, jakieś spodnie bojówki, ciężka kurtka. Samo słowo selekcja też było nowością.
Żadnej literatury, żadnych czasopism opisujących selekcję, nie mówiąc już
o informacjach o GROM-ie. Szliśmy w ciemno. Vabank. Szedłem i byłem szczęśliwy, że
dano mi szansę. Szansę, która była zagadką, bo nie wiedziałem, co mnie czeka na końcu
tej drogi.
Gołkowice Dolne, w których mieszka moja babcia z wujkiem Józkiem, to urocza
wioska w kotlinie sądeckiej. Świetne miejsce na rozpoczęcie pieszej wycieczki
u podnóża Prehyby. Plecak mam ciężki nawet bez sprzętu. Jest to wojskowy plecak
z aluminiowym stelażem. Wielki śpiwór zajmuje w nim połowę miejsca. Z całym tym
dobytkiem dojeżdżam na miejsce i robię gruntowny przegląd rzeczy. Do zabrania
kwalifikuje się: śpiwór, zapasowa para skarpet, koszulka i majtki na zmianę, trampki,
menażka z łyżką, butelka na wodę. Nie biorę drugiej pary spodni. Poza tym jeszcze:
czapka, rękawiczki, kilka konserw, chleb, busola, i w drogę.
Zawziąłem się i zdobywam Prehybę dwa razy dziennie. Pierwszy raz na czas, by
wzmocnić nogi, drugi raz na azymut, przełażąc przez płoty i uciekając przed wiejskimi
psami. Podczas tych ucieczek achillesy przypominają mi, że są, ale adrenalina to
najlepszy środek przeciwbólowy. W pozostałe dni, które dzielą mnie od selekcji, robię
wycieczki wkoło rodzinnych Ocic. Tylko sąsiedzi się dziwią, co ja tak z tym plecakiem
chodzę.
Jadę do Warszawy, ale kompletnie nie wiem, czego mogę się spodziewać. Nie
zmienia to faktu, że jadę z myślą, iż prędzej zetrę nogi do kolan, niż odpuszczę. Czytając
o selekcjach, można by śmiało stwierdzić, że wszystkie są do siebie podobne, ale
zapewne każdy, kto przeszedł ten sprawdzian, ma własną niepowtarzalną historię.
Historię pełną bólu, potu, a czasami pewnie i łez, którymi odreagowuje swoje
załamanie. My, operatorzy GROM-u, uważamy, że selekcja do naszej jednostki tym się
wyróżnia, że nigdy się nie kończy. Dlatego w firmie pracujemy tak, jakby to był jeden
z jej etapów. Początkowo selekcja do GROM-u była wzorowana na standardach, jakie
obowiązują w angielskim SAS. Z czasem został wypracowany własny model doboru
kandydatów na operatorów. Jedno się jednak nie zmieniło, nie jest łatwo.
Selekcja do GROM-u odbywa się dwa razy w roku. Wczesną wiosną i późną jesienią.
Jej miejsce jest wyjątkowe. Podczas jednego ze wspólnych treningów z SAS Anglicy
polskie Bieszczady, bo to tam zazwyczaj odbywa się selekcja, ochrzcili mianem „Polish
fucking jungle”. Nie są to zbyt wysokie góry, ale jest w nich coś magicznego, co
wyróżnia je od innych w Europie. Po drugiej wojnie światowej jeszcze długo trwały tu
potyczki pomiędzy bandami UPA a nowo powstałym rządem Polski Ludowej, Aby więc
pozbawić banderowców wsparcia miejscowej ludności ukraińskiej, rząd w 1947 roku
przesiedlił ich w głąb Polski, a góry pozostawione same sobie praktycznie zdziczały. Do
dziś jest to teren bardzo słabo zaludniony. Bieszczady są położone na południowym
wschodzie Polski u styku granic Ukrainy i Słowacji. Występują tu spore opady deszczu,
co powoduje, że roślinność jest bujna jak w dżungli.
Cokolwiek by to było, zrobię to.
14. Bieszczady
W 1998 roku stanąłem przed wielką metalową bramą. Spod zielonej farby, którą była
pomalowana, przebijała gwiazda (kiedyś były to tereny jednostki radzieckiej), ale była
to już brama prowadząca do suwerennej polskiej jednostki, do GROM-u.
Już drugi tydzień nie mogę się dodzwonić do kadr w jednostce. Postanawiam więc, że
dwudziestego szóstego października, w poniedziałek, pojadę do Warszawy.
Wyszykowałem samochód na tę wyprawę, ale nic to nie pomogło. W alei Krakowskiej
nie wytrzymuje chłodnica i co chwilę muszę dolewać wody. W życiu nie stałem w tak
wielkim korku. A jak tu jeżdżą! Szaleństwo. Gosia się sprawdza jako nawigator,
trafiamy więc na właściwą ulicę. Ulica jest, ale numeru żadnego. Podjeżdżam pod jedną
bramę. Pukam. Cisza. Zamknięte. Pod inną też nikogo nie ma. Pozostała jeszcze jedna.
Podjeżdżam. Daję wartownikowi dowód osobisty, a on znajduje mnie na jakiejś liście
i dzwoni do kadr, by mnie ktoś odebrał z parkingu. Idę do tych kadr, czekam w kolejce.
Chłopak, który był ze mną na selekcji, mówi, że dzisiaj wreszcie jest pierwszy dzień
w pracy. Po chwili woła mnie kadrowiec i wita, przedstawiając dokumenty do podpisu.
– Ale o co chodzi? – pytam zmieszany.
– Jak to o co, jest pan dzisiaj przyjęty do firmy. Proszę tu podpisać. Tu jest awans na
młodszego chorążego, tu rozkaz wyznaczający pana na etat zbiorczy i dokument, na
podstawie którego przydzielą panu pokój w internacie przy ulicy Podchorążych.
Nie wierzę! Tłumaczę, że nie dostałem żadnego zawiadomienia o powołaniu. Nie
mogłem się dodzwonić od dwóch tygodni, dlatego przyjechałem. Nie jestem
przygotowany, w samochodzie czeka żona. Oczywiście dokumenty wszystkie
podpisuję, aż mi się ręce trzęsą ze szczęścia. Kadrowiec jest w stopniu majora, ale
ubrany jest w garnitur i miło, ale konkretnie ze mną rozmawia. Mówię mu co i jak.
Sprawdza pocztę, okazuje się, że rzeczywiście wysłali mi zawiadomienie w zeszły
czwartek, pewnie więc za tydzień do mnie dotrze. Jego sekretarz mówi, że dzwonił do
RAFAKO i prosił, by mi ktoś przekazał, ale tak się nie stało. Summa summarum jestem.
W tej sytuacji kadrowiec proponuje, abym wypisał kartkę na trzy dni urlopu i jechał
pozałatwiać wszystkie sprawy w domu.
– Widzimy się w czwartek.
Na koniec wypełniam jeszcze formularz, w którym wpisuję nowo przybrane
nazwisko i dostaję numer operacyjny. Numer jest zarazem znakiem rozpoznawczym
i pokazuje, który w kolejności przyszedłem do firmy.
Wracam do Raciborza. Szybko załatwiam sprawy, Gosię przeprowadzam do
rodzinnej Częstochowy i stawiam się w czwartek do pracy. Tam od bramy zabiera mnie
wielki łysy facet i oprowadza szybko po jednostce, pokazując, co gdzie jest. Mam
spędzić kilka dni z innymi chłopakami w komendzie ochrony. Za dwa tygodnie startuje
kurs podstawowy. Po jego ukończeniu trafię wraz z innymi do zespołów bojowych.
Wszystko się wydaje takie banalnie proste. Dzień mi mija na treningu siłowym lub
na grze przez pół dnia w piłkę. Siłownia znajduje się w szarym budynku. Możemy z niej
korzystać do woli, ale nie wolno wchodzić na piętro, bo tam są zespoły bojowe. Jest to
najbardziej tajemniczy budynek w całej jednostce. W piłkę gramy albo na boisku, albo
w blaszanej okrągłej hali. Nie ma tu luksusów. Obiekty są typowo wojskowe, tylko
samochody się różnią od tych w Lublińcu. Po jednostce można chodzić w cywilkach.
Nie ma oddawania honorów i nikt się nie czepia, gdy w wolnym czasie biegam.
W internacie dostaję pokój wraz z dwoma chłopakami z selekcji. Z dnia na dzień nas
przybywa, są znajome twarze. Każdy ma swoją historię oczekiwania na dzień,
w którym w końcu przekroczy tę bramę.
Dostanie się na kurs okazuje się nie taką prostą sprawą. Są tacy, co czekają
w jednostce już dwa lata. Ja idę z marszu. Znalazłem się na liście i z początkiem
listopada startujemy ze szkoleniem. Dostajemy wreszcie trochę sprzętu. Mundur znam
z Lublińca, ale buty są inne, bardzo wygodne. Do tego czarny windstopper, taki,
w jakich widzieliśmy instruktorów. Następnie dres Adidasa, plecak i czarna torba, która
nie wiem do czego ma służyć, ale jest świetna do zapakowania wszystkiego.
Wyposażenie jest bardzo wysokiej jakości. Nie mamy broni ani żadnego sprzętu
bojowego, to otrzymamy w następnej fazie kursu.
Zaczynam poznawać, czym jest GROM. Do czego został stworzony i jakie ma zadania
oraz strukturę. Idąc tu, nie zdawałem sobie z tego sprawy.
Zajęcia teoretyczne są przygotowaniem naszych głów do treningu, który będzie
równie ważny jak działania bojowe. Jak się szkolisz, tak walczysz – słyszymy. Najpierw
jednak musimy zrozumieć, co będziemy robić. W Lublińcu wydawano rozkaz i naprzód
marsz, a tu instruktor tłumaczy do skutku co, po co i jak. Analizujemy zamachy
terrorystyczne, zachowanie zakładników i terrorystów. Wszak będziemy szkoleni
właśnie do takich zadań. Tu teorię traktuje się na równi z zajęciami praktycznymi. Na
razie nasze zajęcia teoretyczne ograniczają się do powtórki wybranej ogólnowojskowej
wiedzy, tyle tylko że w innym wydaniu, tu nikt nie wykrzykuje rozkazów, tylko
tłumaczy. A gdy jesteśmy zmęczeni, nie ma problemu, by zrobić przerwę.
Część zajęć prowadzą chłopaki, którzy już są w firmie dwa lata, tyle że nie przeszli
jeszcze kursu. Jest też trochę jak w normalnym wojsku: stajemy na baczność przed
komendantem kursu i zwracamy się do niego per pan. On tu rządzi i wydaje polecenia.
By nas rozruszać po wykładach, codziennie jest wuef, i to jest prawdziwe wyzwanie. Tu
moje podciągnięcia i bieganie nie robią na nikim wrażenia. Faceci są tak samo jak ja
sprawni, a często sprawniejsi. Rozgrzewkę prowadzi instruktor ubrany tak jak my
w dres. W Lublińcu kapral stał i sprawdzał, czy dokładnie robimy ćwiczenia. Tu nikt
nikogo nie pilnuje, bo wszystko, co robisz, robisz dla siebie. Jak oszukujesz, to kogo?
Odwiedza nas szef szkolenia „Diabeł” i pyta, czy może poprowadzić rozgrzewkę. To
pułkownik Drewniak, który był trenerem reprezentacji Polski seniorów w karate i ma
stopnie mistrzowskie w karate i jujitsu. Po kilku kółkach, które przebiegliśmy dookoła
sali, zaczynamy robić brzuszki. Robimy je w rytm liczenia pana pułkownika. Robimy
i robimy. Już mnie skurcze łapią, ale się nie poddaję. Zaczynam się kręcić i opuszczać
liczone po japońsku powtórzenia. Nie ja jeden nie daję rady ćwiczyć w narzuconym
tempie. A pułkownik jeszcze głośniej odlicza kolejne ICHI – NI – SAN, nie przerywając
swoich ćwiczeń, w końcu sam zakończył tę przydługą dla nas serię. Znów biegamy
kilka kółek, a po nich przysiady. Tu też nie ma mocnych na tego prawie
pięćdziesięcioletniego faceta. No to już wiem, gdzie jest moje miejsce w szeregu i ile
przede mną pracy. Po takiej godzinnej rozgrzewce pułkownik nam podziękował, ma,
niestety, inne sprawy, a my możemy dokończyć trening. Trening zakończyliśmy
dłuższą niż normalnie przerwą.
W połowie grudnia w jednostce było, jak by to ująć, drobne zamieszanie. Oddział
bojowy za przyzwoleniem dowódcy sprawdził stan ochrony jednostki. Zrobił to na tyle
skutecznie, że rano oficer operacyjny znalazł wartę skutą kajdankami na wartowni.
Zawrzało, że trzeba wzmocnić ochronę, a do jej wzmocnienia ma być oddelegowana
dwudziestka wybrana spośród nas. Posmakowałem trochę szkolenia i jest to coś, czego
chcę się nauczyć i co chcę robić w życiu. Decyzja zapadła, że będzie egzamin i po nim
zostanie podjęta decyzja, kto ma pozostać, a kto ma wzmocnić ochronę firmy. Czuję się
skazany, zanim jeszcze rozpoczęły się igrzyska o pozostanie. Nikt mnie tu nie zna,
a w ciągu tego półtora miesiąca niczym się specjalnym nie wykazałem. Zresztą nie było
takiej potrzeby, szkolimy się i tyle.
Egzamin zaczął się od biegu na dystansie dziesięciu kilometrów. Po nocnych opadach
śniegu przed południem była już niezła plucha, wszystko się topi. Biegnę, ale często
tracę równowagę, bo adidasy na śliskiej powierzchni nie mają zbytniej przyczepności.
Biegniemy w cieniu Kopca Czerniakowskiego, który jest usypany z gruzów powstańczej
Warszawy. Czuję się wyśmienicie, nogi same mnie niosą, więc pędzę. Tuż przed metą
próbuję dogonić jedynego chłopaka, który jest przede mną, ale to nie moja liga, to
zawodowiec o potężnie zbudowanych udach. Facet wydłuża krok i wpada na metę
o sześć sekund wcześniej, ja z czasem trzydzieści sześć i dwanaście robię życiowy
wynik. Potem jest walka wręcz. Na początek dostaję tego biegacza, ale tu w parterze nie
ma co liczyć na moje względy. Teraz nie ma znaczenia wzrost i waga. Co chwilę dostaję
kogoś innego do zapasów. Wszyscy są silni, nie ma miękkiej gry. Każdy gryzie parkiet.
Dzień kończy się rozmową kwalifikacyjną. Jestem podbudowany moimi wynikami.
– Jakie ukończyłeś kursy? – pada pierwsze pytanie. Ciśnie mi się na usta, że kurs
ślusarz-spawacz, ale odpowiadam że kurs skoczka spadochronowego – i tyle mam do
zaoferowania. O kursie strzelca wyborowego nawet nie wspominam, bo już trochę
wiem, jak on powinien wyglądać.
– Czyli wszystkiego trzeba cię nauczyć. No dobra, następny.
Był dwudziesty trzeci grudnia. Następnego dnia, ze spuszczoną głową, jechałem do
domu na święta. Były to najsmutniejsze święta w moim życiu. Zabrano mi coś, o czym
marzyłem, odkąd pojechałem do WKU w Rybniku. Zostałem żołnierzem w komendzie
ochrony z największym doświadczeniem ze wszystkich, miałem bowiem trzy lata stażu
w straży przemysłowej.
Na odprawie podziękowano nam za półtora miesiąca wspólnych zajęć, na
pocieszenie dodając, że dzięki nam pozostała czterdziestka będzie mogła dalej
bezpiecznie się szkolić. Zapewniano, że dla wszystkich jest miejsce na kolejnym kursie,
który odbędzie się za rok. Prawda była jednak taka, że kurs zrobiono trochę na wyrost.
Firma nie miała odpowiedniej ilości sprzętu dla wszystkich, czyli kamizelek
kuloodpornych i taktycznych, karabinków, kabur i pistoletów. A w GROM-ie szkoli się
tak jak walczy, nie było więc wyjścia. Ale tego wtedy nie wiedziałem, a jakbym wiedział,
pewnie też bym nie zaakceptował. Rozumiałem jedno, że cokolwiek bym zrobił, to i tak
nie dostałbym się na kurs. Zostali ci z dłuższym stażem i specjaliści, którzy w wojsku
zdobyli już wysokie kwalifikacje, a ja na razie byłem czystą kartą. Często w życiu jest
tak, że trzeba zrobić krok w tył, by później móc z pewniej podniesioną głową iść do
przodu. Tak było w tym przypadku ze mną.
17. Komenda ochrony
Wita nas komendant kursu, a szczególnie serdecznie tych, którzy wrócili tu po rocznej
przerwie. Wie, że nie zmarnowaliśmy tego czasu, a usunięcie nas spowodowane było
czynnikami niezwiązanymi z naszą kondycją czy przygotowaniem. Na tym kursie ma
się to nie powtórzyć. Jest nas tylu, ilu powinno być, każdy ma zagwarantowany sprzęt.
Pierwszy tydzień zajmują jak zawsze sprawy organizacyjne. Mamy więc pojechać na
poligon, by poprawić drogę ułożoną z betonowych płyt. Naprawy potrzebują też ściany
w domku z opon, a tam będą się wykuwały nasze talenty.
Jeszcze nie wydano nam sprzętu, a już robi się małe zamieszanie.
– Całość powstać. – Na salę wchodzi kilka dziewczyn w towarzystwie komendanta.
– Te panie to wasze nowe koleżanki, po jednej dołączą do każdej sekcji. – Szok. Co
baby robią w wojsku? A tym bardziej w naszej firmie?
Generał Petelicki miał jakiś pomysł w stosunku do dziewczyn, niestety, jego
usunięcie z jednostki nie pozwoliło na ukończenie tego projektu. W ten sposób
jednostka stała się prekursorem w szkoleniu kobiet, bo nie przypominam sobie, by
przed 1999 rokiem dziewczyny były szkolone na równi z facetami w takim stopniu jak
nasze dziewczyny z nami. Po początkowych niesnaskach większość przekonała się do
nich i uznała, że są potrzebne w firmie. Choć żadna nie ukończyła w całości kursu
podstawowego, to wiedza uzyskana na częściowych zajęciach pozwoliła im realizować
inne zadania. A one w większości swą pracą i zaangażowaniem pokazały, że to był
dobry pomysł, by w firmie mieć nie tylko braci, ale i siostry.
Trening w domku z opon – kurs podstawowy
Z Michałem w parze
Pierwszym krokiem, by dostać się do GROM-u, jest selekcja, to mam już za sobą. Czas
na drugi krok, krok pozwalający z żołnierza GROM-u stać się operatorem oddziału
bojowego.
Zaczynamy wszystko od nowa, tak jakby żaden z nas nigdy nie był w wojsku ani na
żadnym kursie. Przekaz jest prosty: wszyscy macie osiągnąć ten sam poziom, wszyscy
więc startujecie od zera. Jeśli ktoś coś potrafi, niech to zachowa dla siebie. Część
instruktorów już znam. To ci sami fachowcy z kursu strzeleckiego i kursu VIP, ale są
i nowe twarze. Wszyscy z doświadczeniem szturmowym. Część była na szkoleniu
w Anglii i USA. Zaczynamy więc od podstaw, nie oznacza to, że, jak to było w Lublińcu,
od musztry. Nasza robota nie będzie polegała na musztrze i marszach. Tu zaczynamy
od tego, jak się do zajęć, ćwiczeń, czyli przede wszystkim do prawdziwej operacji
przygotować. Na zajęcia zaproszony jest jeden z operatorów Oddziału Bojowego „A”,
Wicher, który omawia krok po kroku, jak się ubrać i co gdzie umieścić. Wichra
uśmiechniętą twarz pamiętam z selekcji, jego błysk w oku sprawiał, że mimo
zmęczenia i tak miało się chęć iść dalej. Zaczyna od lekcji zawiązywania butów.
– To wcale nie jest śmieszne – mówi Wicher. – Wyobraźcie sobie, że idziecie na
robotę, macie przyśpieszyć swoje działanie, a tu dziesięciocentymetrowa sznurówka
ciągnie się za wami. Jak z taką sznurówką wejść po drabinie.
Ja już mam odpowiedź, przypominam sobie szturmowców z butami oklejonymi
czarną taśmą. Od tego dnia nie ruszam się bez czarnej taśmy, stosując ją, można
zdziałać cuda.
Szturmowiec dzieli się z nami całą swoją wiedzą: dlaczego takie rękawiczki, a nie
inne, po co w tym miejscu dodatkowy karabińczyk i czemu kieszenie na magazynki ma
tu, a nie tam. Na pytanie, czy nie ma problemu z tym, że ma trochę poprzerabiany
sprzęt i jak go później zdać, odpowiada:
– Mam to w dupie. To ja w tym walczę, a nie logistyk.
Następnie ubiera się we wszystko, co przyniósł, i wchodzi na stół, abyśmy mogli go
dokładnie obejrzeć. Ma sporo własnego sprzętu, którego firma nie kupuje. Mówi to
samo co instruktorzy na kursie strzeleckim: to ty marzniesz, a nie logistyk w gabinecie,
jak czegoś nie masz podczas walki, to napisany kwit w niczym ci nie pomoże. Po
pokazie zeskakuje w całym oprzyrządowaniu ze stołu. Niezły twardziel, myślimy. Tylko
lekko przykucnął, a waży w tym ze czterdzieści kilogramów więcej.
Tu nie ma uczenia się na własnych błędach. Doświadczeni szturmowcy dzielą się
z nami całą swoją wiedzą. Po tych zajęciach powinny odbyć się ćwiczenia z obróbki
technicznej materiałów, szycia, cerowania itd. Dostaliśmy niebieskie kamizelki
kuloodporne, takie jakich używałem w Libanie, i „kubraki”, czyli zamszowe czarne
kamizelki taktyczne. Ładownice na magazynki do MP-5, kaburę, jak ją nazywaliśmy
„sasowską”, ze sztywnej skóry, która pasuje do pistoletu USP, i hełm. Z uzbrojenia: MP-
5, niemiecki pistolet maszynowy 9x19 mm Parabellum, z tej samej firmy Heckler und
Koch pistolet HK USP 9x19 mm Parabellum i dodatkowe magazynki. Do obu rodzajów
broni mamy też latarki. Otrzymaliśmy również maski przeciwgazowe, narzędzie
wielofunkcyjne Leatherman i kilka drobiazgów. Teraz już wiem, na co te czarne torby,
otóż cały ten sprzęt, prócz broni, idealnie mieści się w torbie i jest gotowy do użycia,
jeśli byłaby taka konieczność. Jednostka jest w ciągłej gotowości półtoragodzinnej, i nie
jest to ściema. Szturmowcy praktycznie w każdej chwili powinni być gotowi, a i nam
wydano pagery, czyli bezprzewodowe urządzenia pracujące w sieciach
przywoławczych, używane do komunikowania się za pomocą krótkich informacji
tekstowych odczytywanych z wyświetlacza. Przy sprzęcie pracujemy codziennie. Po
każdych zajęciach coś poprawiam, przeszywam czy owijam czarną taśmą. Kamizelka
kuloodporna całkowicie zmieniła swój kształt i tylko gdzieniegdzie prześwituje
niebieski kolor, tak jest poowijana czarną taśmą.
Nasze zajęcia są jak marzenie, można oddać się im w całości, zapominając o bożym
świecie. Szkolimy się codziennie po dwanaście godzin. Posiłki przywożone są na
poligon, a kolacja zawsze na nas czeka. Weekendy mamy zazwyczaj wolne, ale
w soboty też trafiają się zajęcia. Upierdliwa jest tylko służba w internacie, ale wypada
na szczęście dość rzadko. Pewnego dnia, gdy miała ją Matylda, usiadłem z nią
wieczorem, omawiając zawiłości taktyczne dzisiejszych zajęć, a tu na kontrolę wpada
oficer operacyjny. Facet nie był zbytnio lubiany. Warty z nim to zawsze była mordęga.
Wparował zasapany i ogłasza, że popełniłem wielkie przestępstwo, bo siedzę w biurze
przepustek, a w biurze przepustek ma prawo przebywać podoficer dyżurny
i upoważnione do tego osoby, czyli on, dowódca jednostki, jego zastępca itd. Za to
przestępstwo postara się, by mnie usunięto z kursu. O, ja pierdolę. Gość nie na darmo
miał w jednostce przezwisko „Chuj”. Nawet nie mam co się tłumaczyć, że na drzwiach
nie ma wywieszki, kto ma prawo tu przebywać. Nazajutrz wzywa mnie komendant
i zaczyna w te słowa:
– Naval, ty jesteś „love-story-owiec”.
Mam szczęście, że komendant też znał ksywę tego oficera. Bez kary się jednak nie
obyło. Po ostatniej burzy w parku przed naszym internatem przewróciło się wielkie
drzewo. Koronę z pniem już usunięto, pozostał olbrzymi korzeń. Zadanie dla mnie to
w tydzień pozbyć się tego korzenia. Jeszcze tego samego wieczoru do późnych godzin
nocnych kilkunastu ubranych na sportowo facetów walczyło z tym ch…, znaczy się
korzeniem. Nawet nie musiałem prosić o pomoc. Selekcję, jak widać, w większości
przechodzą porządni faceci, którzy nie zostawiają swoich bez pomocy, ale jak to
w życiu bywa i matołów nigdzie nie brakuje.
To zdarzenie to jeden z nielicznych przykładów, gdy oberwało mi się za coś głupiego.
W GROM-ie w tamtym czasie dowódcami niższego i średniego szczebla byli oficerowie,
którzy swoją karierę zaczęli od szturmowców i wiedzieli, że abyśmy mogli dobrze
pracować, musimy być izolowani od wszelkich głupot, jakie spływały z góry. Można
powiedzieć, że mieliśmy taką kopułę bezpieczeństwa przed MON-em, potocznie przez
nas zwanym „monozą”. Świetnym przykładem na to była chwila, gdy odwołano ze
stanowiska generała Petelickiego. Świat nam się prawie zawalił. Prują sejf w gabinecie
dowódcy. Słychać pogłoski, że są plany przeniesienia, a nawet rozwiązania jednostki.
A nasi instruktorzy spokojnie mówią:
– Panowie, robimy swoje. Szkolenie trwa, i go nie odpuszczajcie, dowódcy i politycy
się zmieniają! Jeśli któregoś dnia będziecie musieli wykazać się swoimi
umiejętnościami podczas prawdziwej operacji, nikt nie usprawiedliwi waszych braków
w wyszkoleniu z powodu politycznej zawieruchy w jednostce.
Tych zawieruch było wiele. A my szkoliliśmy się dla Polski, dla naszych rodzin, dla
siebie nawzajem, by w chwili prawdy być gotowym do walki i zwyciężać.
Ale nie tylko ja byłem karany. W jeden z dłuższych weekendów trafiła się impreza,
bo trzech chłopaków ma urodziny, kilka dni jeden po drugim, no i jest bal. Bal
zakończyliśmy ćwiczeniem, jak najlepiej wyważyć drzwi otwierane na zewnątrz.
Ponieważ mamy już sporą wiedz®, to zawiasy nie mają szans. Rano intendentka skarży
się komendantowi i powraca hasło: regony do zrobienia, czyli mycie korytarza. Nawet
chciałem pomóc, ale nie było takiej potrzeby, bo chłopaki zalazły sposób na ekspresowe
mycie: moczą koc, na niego stawiają stolik blatem do podłogi, jeden wsiada do środka,
a dwaj pozostali ciągną go jak konie rydwan. Korytarz lśni, a i zabawa przy tym jest
przednia.
Nastają szybko zmiany i nie wszyscy już są równo traktowani. Pewnego dnia po
zajęciach taktycznych stoimy w rzędzie, by oddać wyczyszczoną broń do magazynu.
Nagle pada strzał, a ja czuje na spodniach podmuch wystrzału. Koleś stojący za mną
z shotguna strzelił w podłogę kilka centymetrów obok mojej stopy. Kafelki w posadzce
odprysnęły, nie wytrzymując ciśnienia, jakie wytwarza proszkowy nabój przewidziany
do odstrzeliwania zamków w drzwiach. Brakowało kilku centymetrów, a z mojej stopy
niewiele by zostało. Ale to oficer, nowe dowództwo ma wobec niego pewnie plany,
otrzymał więc tylko upomnienie. Tak chyba nie powinno być.
Z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień poznajemy coraz więcej tajników naszego
przyszłego fachu. Każde praktyczne zajęcia poprzedzane są teorią. Część zagadnień,
które przerabiamy, jest sprzeczna z naszymi wcześniejszymi doświadczeniami.
Zazwyczaj wychodzi na to, że ten, kto ma mniejsze doświadczenie wojskowe, ten
szybciej teraz przyswaja nową wiedzę. Tak jak na przykład z palcem na spuście.
Uczymy się też poruszać taktycznie z bronią. Są różne techniki, niektóre dość
dziwaczne, a jedyne prawidłowe poruszanie się to iść normalnie na lekko ugiętych
nogach, z kolbą karabinu ściśle i stabilnie związaną z ramieniem. Nie wykrzywiać nóg
czy też dziwnie układać stóp. Prostota to często droga do sukcesu. Podobnie jest
z postawą strzelecką. Nie możemy przyjmować postawy strzelca sportowego. Często
strzelamy w ruchu, jak więc przyjmować jakieś postawy: „żydowską” czy też
„policyjną”. Podczas walki nie ma na to czasu. Musisz strzelać w takiej pozycji, w jakiej
zastała cię sytuacja, na przykład na schodach.
Na całego trwa też nasze szkolenie z taktyki czarnej, czyli walki w pomieszczeniach,
gdzie z przeciwnikiem stajemy dosłownie twarzą w twarz. Jest ono ściśle połączone ze
szkoleniem strzeleckim, tyle że do czyszczenia pomieszczeń wchodzimy jeszcze bez
używania materiałów wybuchowych i strzelania do zidentyfikowanych celów. Zanim
będziemy na to gotowi, musimy sporo trenować na sucho. Trening na sucho to czasami
taka zabawa, kto kogo pierwszy zobaczy, kto szybszy i cwańszy. Właściwie codziennie
po zajęciach jest nam jeszcze mało ćwiczeń. Idziemy więc sekcją na strych
i przerabiamy to wszystko, czego podczas dnia uczyli nas instruktorzy. Siła tkwi
w młodości. Często jeszcze o pierwszej w nocy można kogoś zobaczyć na siłowni, jak
przerzuca żelastwo. Chwile spokoju i odpoczynku są w autobusie, który kursuje z nami
pomiędzy internatem a poligonem. Ja zwykle śpię, ale nie wszyscy tak robią. Michał na
przykład uczy się angielskiego, wertując karteczki ze słówkami. Ktoś inny czyta
fachową literaturę z zakresu balistyki. Czuję się wtedy leniem, ale sen wygrywa.
Ja z Tylutem ganiamy się z ochroną parku Łazienkowskiego, która, ku naszemu
niezadowoleniu, przed dwudziestą drugą zamyka bramy wejściowe do parku. Cierpię
strasznie na zajęciach teoretycznych, wiem, że to ważne, by poznać portret
psychologiczny terrorysty i dowiedzieć się, jak dochodzi do syndromu
sztokholmskiego, ale oczy czasami same się zamykają. Za to na zajęciach o materiałach
wybuchowych czy balistyce nikt nie śpi. Z dnia na dzień zajęć przybywa. Musimy
poznać podstawy pierwszej pomocy, a później nauczyć się sami sobie wkłuć się w żyły,
by podać sól fizjologiczną. Bardzo ważna jest także łączność. Każdy musi znać się na
wszystkim. Tak więc wszyscy przechodzimy podstawowe szkolenia ze wszystkich
specjalności, jakie są w firmie.
Przerobiliśmy pierwszy etap, po którym zaczynamy być dla siebie, jak by to
powiedzieć, nawzajem bezpieczni, i potrafimy już sobie pomóc. Bezpieczeństwo to
podstawa. Jeśli stwarzasz zagrożenie, nie ma dla ciebie miejsca na żadnym kursie, nie
mówiąc o oddziale bojowym. Gdy wchodzi się do pomieszczeń na bojowo, nie może
być mowy o żadnej hierarchii i dowodzeniu. Tu jest jak z palcem na spuście. Kilka lat
służby na kompanii przyzwyczaiło niektórych oficerów do wydawania rozkazów, a tu
słuchać muszą, co ma do powiedzenia plutonowy, niejednemu ta zniewaga wyciska łzy
z oczu. Instruktorzy dzielą się z nami także taką informacją: dlaczego po selekcji odpadł
najlepszy z nas? Był po prostu za dobry, za dobry i zbyt pewny siebie. Tu nie ma
miejsca dla Ramba i indywidualistów. W GROM-ie pracuje się w grupie. Tu o sile
stanowi zespół, musimy być jak pięść.
Często jestem pytany o tajniki szkolenia. Co jest najważniejsze, a co najtrudniejsze.
Przez jakiś czas sam sobie nie potrafiłem na to odpowiedzieć. Dziś wiem, że równie
ważne jak szkolenie taktyczne, strzeleckie i specjalistyczne jest dokonanie przemiany
mentalnej. Temperament każdego z nas trudno zmienić, ale mentalnie wszyscy się
zmieniliśmy. Na mentalność mają wpływ czynniki społeczne, kulturowe i biologiczne.
Tym wszystkim podczas kursu, w przenośni oczywiście, jest dla kursantów postawa
instruktorów. Oni wpajają nam podczas wielogodzinnych zajęć proste przesłania. Na
przykład mówią:
– Rozbierać się ze sprzętu i przerwa dwadzieścia minut.
– Na dwadzieścia minut to się nie opłaca. Postoję w sprzęcie – ktoś rzuca.
– To rozkaz. Macie się rozebrać i odpocząć. Koniec gadania. Abyśmy my was
szanowali, najpierw wy musicie się sami szanować. Szanować się nawzajem i do innych
mieć szacunek. Jest to między innymi dbanie o siebie. Jak długo będziesz twardzielem
stojącym w kamizelce? Ojczyzna nie po to w ciebie inwestuje, a podatnik płaci podatki,
byś po dwóch latach odszedł z oddziału bojowego, bo masz uraz kręgosłupa. Dlatego też
używajcie ochraniaczy na kolana, rękawiczek na dłonie, stoperów do uszu i w ogóle
dbajcie o siebie, powtarza nam jak mantrę Benek.
I jak się to ma do tego, co wpajano nam w Lublińcu? Kilka razy dziennie słyszeliśmy:
„Jebać! Karać! Nie wyróżniać!”. A tu instruktor w stopniu kapitana martwi się o mnie.
Co więcej, jest jak kolega i prosi, by używać w stosunku do niego ksywy, a nie per pan.
Poza tym instruktorzy mają olbrzymią wiedzę, nawet nie muszą brać broni w dłonie,
by demonstrować nam taktykę, tak idealnie wygląda ich imitowana postawa. Pamięć
mięśniowa powoduje, że w ciemno w ich dłonie można dopasować broń. Zmienia się
ich sylwetka i zaczynają wyglądać jak żywe precyzyjne maszyny w płynnym działaniu.
Mają też wybitne umiejętności strzeleckie i taktyczne. Zastanawiałem się, czy ja kiedyś
będę tak potrafił? Tak widzieć, tak to czuć? Z każdym kolejnym szkoleniem mamy
większą świadomość, ile musimy jeszcze trenować, a oni stają się naszymi wzorami do
naśladowania.
Czasami, wychodząc na bieganie czy też po zakupy, widzimy w oddali sylwetkę
generała Petelickiego. Nie wiem, po czym on nas rozpoznaje, ale nigdy się nie zdarzyło,
by przeszedł obojętnie. Zawsze gdy usłyszy „dzień dobry”, podchodzi do nas, nie
wypytuje o nic, tylko mocnym uściskiem dłoni się wita i życzy powodzenia. Jakoś od
pierwszej chwili spotkania z Generałem wielu z nas czuło z nim dziwną więź.
Gdy przyszedłem do GROM-u, miałem ten zaszczyt, że jednostką dowodził jeszcze
generał Petelicki. Starsi operatorzy często mówili o nim „Ojciec”, i pewnie tak byli przez
niego traktowani. Moje pokolenie już go tak nie nazywało. Nie mieliśmy śmiałości, by
się tak spoufalić, nawet pomiędzy sobą tak go nie nazywaliśmy.
W tamtym czasie jednostka bardzo się rozbudowywała. Jak to bywa w wojsku,
dowódca ma niewiele do czynienia z „szeregowymi” żołnierzami, każdy ma swoje
zajęcia. W GROM-ie zawsze ważniejsza była robota od apeli, rozprowadzań i defilad.
Dlatego Generała widzieliśmy jedynie na strzelnicy czy przechadzającego się z kimś po
firmie. Niestety, nadszedł dzień „prucia sejfu” i zakończyła się nasza służba pod tak
wybitnym oficerem (nie lubię używać słowa służba, źle mi się ono kojarzy – nie byłem
w GROM-ie służącym, z niewolnika nie ma pracownika). Pan Generał swoją postawą
sprawiał, że po prostu się go lubiło. Spotykając go, nie mówiło się „czołem”, ale „dzień
dobry”. A jego uścisk dłoni był wyzwaniem dla siłaczy. My, nowi, w tamtym czasie
mieszkaliśmy przy ulicy Podchorążych, blisko Łazienek Królewskich w Warszawie. Tuż
obok tego miejsca mieszkał też pan Generał. Nie pamiętam takiego przypadku, aby,
spotkawszy nas na ulicy, nie przystanął, by się z nami przywitać. Nie znał naszych
imion, nigdy też nie pytał, co robimy w firmie i jakie mamy stanowiska, po prostu
wiedział, że jesteśmy chłopakami z GROM-u, których przyjął do firmy, obdarowując
zaufaniem. Rozmawiał więc z nami, hm, rzeczywiście może jak ojciec! Jak nam idzie na
treningu i że jak jest ciężko, to dobrze, bo robimy to nie tylko dla siebie, ale przez ciężką
pracę stajemy się zarazem lepszymi Polakami. A Polska może się kiedyś upomnieć
o nasze umiejętności, mamy więc być wytrwali. Sam zapewniał, że choć nie jest już
dowódcą GROM-u, to nie pozwoli, by jego, a teraz nasze wspólne dzieło ktoś
zmarnował. Ktoś, kto kiedyś słyszał na żywo pana Generała, wie, jaka atmosfera panuje
na sali, gdy przemawia ktoś dostojny. My właśnie tak się czuliśmy, stojąc na chodniku
koło parku i słuchając kogoś ważnego, a zarazem kogoś, kto jest jednym z nas. Dzięki
panu Generałowi wielu z nas znalazło w tym wojskowym świecie sens. Powstanie takiej
jednostki spowodowało, że właśnie tu, w Warszawie, założyliśmy rodziny, pracujemy,
rodzą się nasze dzieci i chodzą do szkół.
Nabywamy umiejętności w taktyce czarnej. Prócz oczywistego strzelania w dzień,
uczymy się strzelania w nocy z użyciem latarek. W wojsku strzela się do
podświetlonych celów, ale nigdy nie słyszałem, by na wojnie ktoś się podświetlał.
Poprzeczka idzie w górę. Na strzelnicy zakładamy maski przeciwgazowe. Są one
oczywiście inne, niż znane mi z Lublińca. Uczymy się także strzelania nocą z maską
przeciwgazową na twarzy. Mamy też szkolenie chemiczne. Nie ma ściemy, każdy musi
pooddychać gazem CS. Działanie CS polega na silnym drażnieniu błon śluzowych oczu
oraz górnych dróg oddechowych powodującym obfite łzawienie, kaszel, ślinotok oraz
kichanie. Ten gaz stosowany jest w wielu formacjach policyjnych i wojskowych,
musimy więc oswoić się z jego mocą. Wchodzimy sekcjami do ciemnej piwnicy
z maskami przeciwgazowymi na twarzach. Instruktor wrzuca gaz, który wypycha
z pomieszczenia świeże powietrze. Ściągamy kolejno maski i po doliczeniu do
dziesięciu pełna kita na zewnątrz, by móc jak najszybciej zaczerpnąć świeżego
powietrza i przemyć oczy. Ale nie ma litowania się nad sobą, działamy dalej.
Transport z łodzi na platformę wiertniczą odbywa się za pomocą wielkich linowych koszy
Tankowiec był nie tylko naszą kwaterą, ale i miejscem treningu
Inne zadanie czeka nas na tankowcu. Nie bez przyczyny selekcja wyglądała tak, jak
wyglądała! Przypłynęły z nami suche kombinezony, jakich używa się do nurkowania.
Test na odwagę, który musieliśmy przejść na Bemowie, w postaci zjazdu z wieży
kolejką amerykańską, jest błahostką w porównaniu z tym, co nas tu czeka. Instruktorzy
zafundowali nam skok z burty tankowca do lodowatego Bałtyku. Bałtyk to pikuś, ale
odległość do tafli wody spora. Na dole czeka na nas łódź z ekipą zabezpieczającą.
Kombinezon dobrze zapięty na plecach jest całkowicie wodoszczelny i dlatego nazywa
się go potocznie suchym. Nie ma możliwości, aby pójść pod wodę, ponieważ
zgromadzone w nim powietrze trzyma na powierzchni jak gumową żółtą kaczuszkę
pływającą w wannie. Podczas skoku trzeba mieć nogi razem i trzymać w garści
„klejnoty”, by podczas uderzenia w wodę nic się nie oderwało. Gdy zaczynasz słyszeć
w uszach świst powietrza, oznacza to, że lecisz naprawdę z wysoka. Po uderzeniu
o wodę chwilę trwało, nim wyporność kombinezonu wyrzuciła mnie na powierzchnię.
Potem hop wymykiem i już jestem w łodzi. Podnoszę wzrok w górę i dopiero z tej
perspektywy widzę, jak cholernie wysoka jest burta tankowca. Adrenalina i jod
w powietrzu powodują, że nie chce się spać. Dopiero w drodze powrotnej puszczają
emocje. Nawet nie pamiętam, kiedy zawinęliśmy do portu.
Po sześciu miesiącach kursu przyszedł czas pożegnać się z dziewczynami. Muszą
odejść. Podczas boju nie ma możliwości pomagać komuś w czynnościach, które dla
sprawnego, silnego faceta są proste. Nie ma czasu na zwłokę, trzeba od razu walczyć.
Dopóki dziewczyny były z nami w sekcji, przy naszej pomocy jakoś sobie radziły.
Sekcja kobieca nie była w stanie utrzymywać naszego tempa, nie mówiąc
o standardach GROM-u. Ale jeszcze raz powtórzę: zapracowały na szacunek
i wielokrotnie udowodniły swoją wartość.
Do końca kursu zostało już niewiele czasu, a więc stawiane są nam coraz większe
wymagania. Podczas taktyki czy strzelania musimy we wszystkim działać bezbłędnie
i sumiennie. Do tej pracy trzeba iść skoncentrowanym. Czasami bywa tak, że jeśli ktoś
jest zmęczony, nie ma siły, nie jest w formie albo pokłócił się z żoną i myślami jest
gdzieś indziej, to pomaga rozstawiać tarcze.
Idąc do szturmu, musisz być całkowicie oddany temu zadaniu, tu nie może być
przypadkowości. Nie ma, że się może udać lub nie. Albo że się coś zrobi niechcący.
„Niechcący to można dziewkę z czworaków zbrzuchacić” – to cytat z jednego z moich
ulubionych kabaretów. To nam, Polakom, coś się udaje lub nie. Udało mi się zdać
egzamin. Udało mi się dostać pracę. Amerykanie mówią „I did it”, czyli „zrobiłem to”.
My traktujemy kogoś, kto zna swoją wartość i mówi: zdałem egzamin, bo się
nauczyłem, jak zarozumialca. Pomyślcie, idę do szturmu, mając nadzieję, że może uda
mi się odbić zakładnika i przy okazji uda mi się przeżyć. Nie! W GROM-ie tak się nie
szkolimy, by nam się udawało. Robimy to, bo potrafimy. Jesteśmy do tego szkoleni.
Może to tylko gra słów, ale bardzo ważna, by młodzi szturmowcy uwierzyli w siebie
i swoje umiejętności. Każdy strzał jest precyzyjny, u nas pan Bóg kul nie nosi, nie musi.
Zajęcia strzeleckie poprzez ciągłe podwyższanie wymagań zaczynają być stresujące,
ale jesteśmy już do tego przygotowani. Zagadką jest, co w danym dniu wymyślili
instruktorzy. Od razu, bez rozgrzewki strzeleckiej, przebieramy się w sprzęt na bojowo.
Tarcze już rozstawione. Mamy się załadować, magazynki powkładać do ładownic
i zbiórka. Strzelnica jest piaszczysta i ciężko się chodzi w całym sprzęcie. Sto
kilogramów, które teraz ważę, wbija mnie głębiej w piach. Przechodzimy na strzelnicę,
a obok niej widzimy, że kijem na piasku Benek narysował boisko, a torbami zaznaczył
bramki. Na środku tego improwizowanego boiska leży nowiutka piłka.
– Dwie pierwsze sekcje w prawo, reszta na lewo!
My dołączamy do każdej z drużyn, tak by było po równo, i gramy mecz. Jedna
połowa trwa piętnaście minut.
– Drużyna przegrana niesie na plecach zwycięzców aż do strzelnicy, a tam czeka na
was strzelanie, które jest zarazem egzaminem strzeleckim. – Instruktor z uśmiechem
na twarzy i dumny ze swojego pomysłu przedstawia nam plan na dzisiejsze zajęcia.
Nie ma miękkiej gry. Nikt przed egzaminem nie chce nieść na barana
stukilogramowego faceta. Walka w tym piachu jest wyrównana. Po pięciu minutach
wszyscy mamy dosyć, ale biegamy za piłką do upadłego. Złota bramka kończy nasz
mundial. Niestety, nie strzeliła jej moja drużyna. Biorę pierwszego z brzegu kabana na
plecy, trafia mi się Ważka. Bez sprzętu ważył z dziewięć dych. Teraz wbijam się z nim
w piach po kolana, starając się iść w stronę tarcz. Po dotarciu na miejsce nie ma
znaczenia, że to ja go niosłem, obaj jesteśmy tak samo zdyszani. Pomagał mi, bo
w życiu bym bez jego pomocy nie doszedł.
– Lewe górne kółko, cały magazynek, ciąg futerałowy, strzelajcie na gwizdek – pada
głośno komenda.
Ja i wielu innych wyciągnęliśmy odruchowo pistolety z kabury i skierowaliśmy się
w stronę tarczy, ale żaden strzał nie padł. Nauczono już nas słuchać, nie było gwizdka,
a więc nikt nie strzelił.
Wiemy, że na koniec kursu czeka nas egzamin, ale nie możemy spokojnie pracować.
W firmie następuje kolejna zmiana, dowódcą zostaje pułkownik Roman Polko.
Przedstawia go pan Generał, dając mu, tak jak nam, kredyt zaufania. Dla nas oznacza to,
że mamy dla nowego dowództwa przygotować pokaz naszych umiejętności. Generał po
prostu przyjeżdżał na zajęcia, a teraz mamy się wykazać i zaprezentować, jak jesteśmy
szkoleni. Musimy coś wymyśleć, przekazuje nam El Comandante. Siedzimy na sali
gimnastycznej, a raczej drzemiemy, gdy wchodzi komendant i każe nam
zaprezentować, czym możemy pochwalić się dowództwu. Chwyta mnie za ręce dwóch
osiłków, robię przy ich pomocy salto w tył, po wylądowaniu na moje głośne bu! padają
powaleni. Komendantowi ten popis chyba się nie spodobał, choć reszta chłopaków
klaskała z podziwem.
– To wszystko?
– Jeszcze ja, jeszcze ja – zgłasza się Barszcz. Rozkłada na podłodze gazetę, staje przed
nią na głowie i się chwali, że w takiej pozycji może ją nawet przeczytać na głos.
Komendant czasami nie miał z nami lekko. Jednak znów zadziałał parasol ochronny,
odbyło się bez pokazu, tym razem jeszcze pozwolono nam dalej się szkolić. Ale
zostaliśmy przywiezieni na poniedziałkowe rozprowadzenie. Na ostatnim byłem
w Lublińcu kilka lat temu. Słyszymy z ambony fukanie, że nierówno stoimy,
a maszerować to już zupełnie nie potrafimy. Za to nowy dowódca wspaniale się
prezentuje w naszym szarym berecie.
Siedzimy w autobusie przed zejściem do metra na stację Wilanowska. Szyby
w autobusie pozasłaniane. Jest już późno, bo po dwudziestej trzeciej. Czekamy, by
z podziemi wyszli ostatni pasażerowie metra. Nagle widzimy, jak koło betonowego
wentylatora kręci się dwóch gości gotowych zapewne popisać się pięknym graffiti na
świeżo pomalowanej ścianie. Dawno nie widziałem tak szybko uciekających facetów,
gdy otworzyły się drzwi naszego autobusu.
Podczas ćwiczeń w metrze moim zadaniem jest jednym uderzeniem wybić szybę
w wagonie metra. Nie jest to proste, nawet gdy używa się naszego ulubionego
narzędzia. Tu też trzeba mieć technikę. Zaczynam się specjalizować we wszelkiego
rodzaju demolkach. To wysadzam drzwi i okna, by umożliwić sekcji wejście do
pomieszczenia, to znowu strzelam ze strzelby typu shotgun w szybę pociągu, to
rozbijam szybę w samochodzie. Szkolimy się w zdobywaniu wszystkiego, a im bardziej
zagmatwany ciąg pomieszczeń, tym większe wyzwanie, by dobrze wykonać zadanie
i zdać meldunek.
Na dwudziestą przewidziano natychmiastowy atak, bo tak wynika z ultimatum
terrorystów. Po tej godzinie zaczną kolejno co godzinę rozstrzeliwać zakładników. Od
rana siedzimy w sali odpraw. Spływają do nas meldunki o sytuacji w obiekcie,
dowiadujemy się coraz więcej o terrorystach, a rodziny dostarczają rysopisy i fotografie
przetrzymywanych zakładników. Ze wstępnych danych wynika, że para
zdesperowanych bojowników walczących o wolność Milandii żąda od polskiego rządu,
by oddał zarekwirowany w polskim porcie sprzęt przeznaczony dla ich partyzantki.
Mamy czas do dwudziestej, po tej godzinie…
Punktualność jest cechą równie ważną jak umiejętność słuchania. Wyobraźcie sobie
spóźnienie. Zakładników rozstrzeliwują o dwudziestej, a szturm rozpoczyna się
o dwudziestej pięć, bo koś się spóźnił. Czy trzeba coś więcej pisać?
Pracujemy na zdwojonych obrotach. Trzeba zacząć od przyszykowania własnego
sprzętu i zadbać o sprzęt zespołowy. Wpadamy co chwilę na salę odpraw, by zobaczyć,
czy nie spłynęły nowe dane. Musimy przede wszystkim uzgodnić najdogodniejsze
miejsce, aby wejść do pomieszczenia. To od nas zależy, czy będą to drzwi, czy okno,
a może lepiej wysadzić ścianę? Planujemy w sekcji. Potem Michał z planem idzie wyżej.
Kończy się na dowódcy operacji, który wszystko zatwierdza, a potem już tylko
prezydent.
Eksplozja wysadza drzwi, a my rozlewamy się po poszczególnych pomieszczeniach,
wybuchają granaty hukowo-błyskowe, padają strzały. Przez radio idą komunikaty:
– Czysto…
– Mam kontrolę.
– Do czwartej sekcji potrzebny paramedyk.
Spływają liczby mówiące o wyeliminowanych terrorystach i uwolnionych
zakładnikach. Następuje reorganizacja i gotowość do desantu. Przygotowanie do takiej
operacji trwa czasami wiele dni, a nawet miesięcy, a szturm to w naszym wypadku
parę minut.
– Przerwać ćwiczenie, przerwać ćwiczenie. Przed budynkiem zbiórka – słyszymy
w słuchawkach głos dowódcy operacji, którym jest jeden z instruktorów.
– Wszyscy zdali egzamin. Widzimy się jutro na uroczystej zbiórce.
Gdy przyszedłem do GROM-u dwa lata temu, dostałem zielony beret, bo szary był
zarezerwowany na ten właśnie dzień. Zaszczytem jest móc stanąć z oddziałem
bojowym. Oni wiedzą, jak ciężko jest zapracować na beret tego koloru. Otrzymanie
szarego beretu to jak inicjacja, jak namaszczenie. Ale nowo przyjmowani dostają go już
bez ciężkiej pracy. Zaczęło się rozdawnictwo naszych barw, to taka łyżka dziegciu
w beczce miodu, którym było prawie roczne szkolenie.
Nastały czasy, że wielu, przychodząc do GROM-u, pierwszego dnia zakłada szary
beret, czując się od razu GROM-owcem. Potem się człowiek za nich wstydzi, słysząc na
przykład, że na strzelnicy starali się podpiąć magazynek w rękojeść MP-5. Odznaki to
przynależność i zobowiązanie. Trzeba pamiętać o tym, zakładając coś na siebie czy też
naszywając na ramię, by potem na strzelnicy się nie okazywało, że beret ma się
z magazynu, a nie za kurs. Nasza świetnie zgrana sekcja rozeszła się po jednostce.
Michał poszedł drogą snajpera, ja trafiłem do Oddziału Bojowego „A”, a Tyluta na
Oddział Wodny do Gdańska wywiało.
W 2009 roku wyróżniono nas najlepiej, jak to było możliwe. Cichociemni, żołnierze
Armii Krajowej, zgodzili się, abyśmy mogli nosić na ramieniu naszywkę z napisem
CICHOCIEMNY. Każdy, kto ukończył kurs podstawowy, jest uhonorowany naszywką
CICHOCIEMNY i ma prawo ją nosić. My idziemy krok dalej, wielu z nas ten napis,
kotwicę Polski Walczącej, a przede wszystkim wartości idące za tymi symbolami ma
nie tylko na ramieniu, ale i w sercu.
Kurs podstawowy to wielka sprawa, tyle się z niego wyniesie, ile instruktorzy
przekażą. Nam przekazali całą swoją wiedzę, którą zostali obdarowani przez swoich
instruktorów, i każą się nią dzielić z następnymi pokoleniami. Ten łańcuszek powoduje,
że uczestnicy każdego nowego kursu są mądrzejsi od swoich poprzedników o ich
doświadczenia. Chylę głowę przed naszymi instruktorami, świetnie nas przygotowali
do tego, z czym musieliśmy się zmierzyć w przyszłości.
19. Szkól się tak, jak będziesz walczyć
Każdy zna to uczucie, kiedy się idzie pierwszy raz do nowej pracy. Ja byłem już
w firmie drugi rok, ale tego dnia czułem się jak nowicjusz. Do tej pory z chłopakami
z oddziału bojowego nie miałem zbyt wiele do czynienia. Czasami podczas pokazów dla
VIP-ów pomagaliśmy jako podgrywka, a podczas kursu podstawowego zdarzyły się też
pokazy dla nas. Rozpoczynaliśmy zajęcia od szturmu na samolot. Przed nami kończył
swój cykl szkoleniowy oddział szturmowy. Mogliśmy więc zobaczyć, jak na pełnej
prędkości pod samolot podjeżdżają czarne mercedesy. Kierowcą prowadzącym jeden
z samochodów jest Szyszak, który ukończył kurs przed nami, a na selekcji przemycał
nam wieści. Teraz prezentuje swoje wspaniałe umiejętności. Pędzi mercedesem, a skręt
za skrzydłem ma obliczony co do centymetra, w zakręt wchodzi, odrywając koła od
asfaltu, a następnie płynnie hamuje i zatrzymuje się tak, że postawiona na podłodze
samochodu drabina trafia dokładnie w miejsce, gdzie kadłub naszego antonowa ma
drzwi. Ekipa sprawnie wchodzi po drabinie, otwiera drzwi wejściowe w kadłubie
i momentalnie wlewa się do środka. Co się w środku dzieje, nie pozostawia złudzeń.
Terroryści nie mają szans. Nie każdy z jednostki może oglądać zajęcia oddziału
bojowego, chyba że jest pozorantem. Będąc w komendzie ochrony, czasami brałem
udział w zabezpieczaniu zajęć zespołu bojowego, ale musiałem stać tyłem. Po pierwsze
dlatego, aby patrzeć, czy ktoś niepowołany nie obserwuje ćwiczeń, a po drugie,
ponieważ ta wiedza nie była jeszcze przeznaczona dla mnie. Oddział bojowy to bardzo
hermetyczna struktura. My o nich nie wiedzieliśmy prawie nic, a oni o nas prawie
wszystko. Tak więc idę z duszą na ramieniu w miejsce, o którym nawet nie marzyłem.
Operator GROM-u ubrany w kombinezon z Nomeksu i kamizelkę taktyczną Eagle. Uzbrojenie stanowi
pistolet maszynowy H&K MP5 i pistolet H&K USP 9 mm. Na twarzy maska przeciwgazowa MP 4
Już właśnie kładłem się spać, a tu ciąg cyfr na pagerze sygnalizuje alarm. Po ogłoszeniu
alarmu bojowego mam półtorej godziny, by się stawić w jednostce. Dotarcie do firmy
zajmuje mi dziesięć minut. Gośka robi mi kilka kanapek i już jestem w zespole.
Operacyjni też już są i przygotowują dla nas wstępne informacje. Zabieram się za sprzęt
zespołowy. Dociera Piotrek, przyjechał samochodem. Pakujemy sprzęt. Jest i reszta.
Odprawa to zarazem wstęp do przedstawienia natychmiastowego ataku na obiekt.
W jednej miejscowości za Radomiem, tuż przed zakończeniem wieczornych zajęć dla
dorosłych, nieznani sprawcy zamknęli się z nimi w sali. Woźnego, który chciał ich
przegonić miotłą, zastrzelili i żądają, by podstawić dla nich samolot. W trakcie odprawy
nadchodzą kolejne informacje. Są to prawdopodobnie obywatele Osetii, uciekinierzy
z pobliskiego ośrodka dla uchodźców. My zajmujemy się sobą, a w operacyjnej
chłopaki uwijają się, by nadążyć z planowaniem wszystkiego. Bogusław z jednej
odprawy idzie na następną. Pobieramy broń, amunicję i materiały wybuchowe. Krótko
po północy zapada decyzja wyjazdu. Przed bramą czeka już na nas Żandarmeria
Wojskowa i w takiej kolumnie pędzimy ulicami Warszawy w kierunku Radomia.
Na miejscu wita nas kordon policji. Nasza logistyka już wcześniej rozbiła namioty.
Gdzieś z boku mruczą agregaty. Staramy się, na ile to możliwe, być samowystarczalni.
Policyjni negocjatorzy przedstawiają sytuację. Terroryści są zdesperowani i jak za
dwadzieścia minut nie zostanie podstawiony autobus, to zastrzelą następną osobę.
Zapada decyzja, że mamy być gotowi do natychmiastowego ataku. Sprawdzam jeszcze
raz magazynki. Podpinam mój ulubiony i przeładowuję broń, w latarce mam nowe
baterie. Jest decyzja, by uzbrajać ładunki, a naszym wejściem głównym jest okno do
sali, w której prawdopodobnie są przetrzymywani zakładnicy. Jeszcze pięć minut do
terminu, jaki postawili w ultimatum terroryści, a mnie już pot zalewa oczy, parują
gogle i lata jakiś cholernie upierdliwy komar, pieprzyć gogle… i komara też.
– Pełna gotowość – słyszę przez radio. Idziemy zająć punkt wyjścia do ataku.
Skradamy się pod obiekt… policja jeździ na sygnale, wyją syreny straży pożarnej
i karetek pogotowia…
– Jedna minuta – odzywa się głos w radiu i słychać, jak kolejni dowódcy sekcji
meldują gotowość do uderzenia.
Do tej pory serce waliło mi jak młot kowalski, a teraz czuję w nogach moc, że to ta
chwila, do tego byłem szkolony. Zaciskam dłoń na tyczce z ładunkiem, druga gotowa
do odpalenia ładunku. Obok mnie klęczy Piotrek z drabiną gotowy, by po wysadzeniu
okna podstawić ją pod parapet. Zapada cisza, która wydaje się trwać nieco za długo,
wreszcie odliczanie.
– Pięć, cztery, trzy. Przerwij ćwiczenie! Przerwij ćwiczenie! Odbój. – To jeszcze nie był
na nas czas.
Nie jest nam jednak dane długo tak płynnie pracować. Ochronna kopuła, która jest
nad nami dzięki naszym dowódcom, trzęsie się w posadach. Zaczynają przyjeżdżać
wycieczki gości z zewnątrz, którzy wizytują oddział. Oznajmiają, że u nas bałagan,
jakieś prywatne meble w pokojach, no i jak to może być, że nie ma podoficera
dyżurnego i trzeba stać pod drzwiami, zanim łaskawie ktoś otworzy. Bogusław przynosi
bombową wiadomości z odprawy: pułkownik Polko rozkazał, że mamy się przenieść na
piętro, tam gdzie jest świetlica. A parter, który teraz zajmujemy, będzie zaadaptowany
na potrzeby żołnierzy służby zasadniczej. Po prostu nie wierzę. To ja po przyjściu do
firmy, mając zaliczoną selekcję, stałem plecami do szkolącego się oddziału, by czasem
nie podpatrzeć technik ich działania, a żołnierze służby zasadniczej będą z nami dzielić
najtajniejszy budynek w jednostce.
Rzeczywiście warunki dla żołnierzy są, że tak powiem, żołnierskie, ale to nasze
pomieszczenie, w którym się gnieździliśmy, też nie było luksusowe. Mieliśmy jeden
pokoik na sześciu, w nim sześć szaf i kupa sprzętu. Teraz lądujemy w świetlicy. Sekcja
od sekcji oddzielona szafami. Potraktowano nas na zasadzie: mamy się wynosić, a jak
się komuś nie podoba, to oczywiście droga wolna… Rysiek to honorowy facet, nie
zgadza się na takie traktowanie oddziału. Podejmuje jedyną słuszną decyzję i albo
oddział zostaje po staremu, albo się zwalnia. To zapewne jest na rękę pułkownikowi
Polko, bo w ten sposób odchodzą najbardziej doświadczeni oficerowie i nie będzie miał
kto się odezwać, gdy nadejdą jakieś głupie decyzje z dowództwa, a i dowódcy nikt nie
wytknie, że nie zna się na naszej robocie, bo niby skąd ma się na niej znać.
Z dnia na dzień widać zmiany. Nasz parter to teraz plac budowy, by wojsko miało
godne warunki do służby. Ja zaś jestem amunicyjnym i po strzelaniu idę zdać łuski.
Odbiera je nowy magazynier, choć rano jeszcze ktoś inny wydawał amunicję. Nowy
magazynier chwali się, że w końcu załatwił sobie tu posadę, bo dodatki są wyższe, no
i Warszawa. Pobrałem rano trzy tysiące sztuk amunicji i oddaję mu worek zebranych
łusek. Biedak się za głowę łapie. Sprawdza jeszcze raz kwity i mówi:
– Jak my to wszystko policzymy? Przecież do nocy nie wyjdziemy.
Żal mi się gościa zrobiło jak cholera, więc mówię:
– Podpisuj pan i jest okej.
– Ale tak nie można! W poprzedniej jednostce, jak żołnierz dostał pięć sztuk amunicji,
to pięć sztuk łusek musiał oddać. A tu przy takiej ilości, to na pewno może czegoś
brakować.
Patrzę na niego i nie wierzę. Panie, ratuj! Trep jak beton i tyle. Sytuacja dla mnie
patowa. On zaczyna mieć jednak rozterki i ze łzami w oczach kwit mi podpisał. Musiał
internat sobie załatwiać, miał więc inny priorytet niż liczenie łusek.
Następnego dnia idę pobrać amunicję. Najpierw magazynier dzwoni do logistyki, czy
się wszystko zgadza, bo ma do wydania pięć tysięcy sztuk. Komentuje, że tyle to u nich
kompania przez rok nie wystrzelała. A potem z zadowoleniem oznajmia, że znalazł
sposób na liczenie łusek. Będzie je ważyć po sto. Spodobał mi się ten jego sposób. Od
teraz nie czyszczę łusek z piasku, a zimą ze śniegu, w ten sposób mam nawet nadwagę.
Nie ma możliwości zebrać wszystkich łusek po strzelaniu dynamicznym, gdy się strzela
w ruchu i biega po wałach. Łuski się mieszają z piachem i zostają tam na amen.
Mamy też nowego gościa od materiałów wybuchowych. Musimy go wszystkiego
nauczyć, bo do tej pory wiedział tylko, co to są kostki trotylu i zapalnik elektryczny.
Tacy są nasi nowi specjaliści przestrzegający nieżyciowych ministerialnych przepisów,
ale za to szare berety noszą elegancko.
Żołnierz jednostek specjalnych musi umieć przemieszczać się w każdych
warunkach. Wprawdzie pilotażu śmigłowca jeszcze w planie szkolenia nie mamy, ale
spadł śnieg i czas na narty. Wyruszamy na Czarną Górę, gdzie będziemy uprawiać białe
szaleństwo. Jedziemy na dwa tygodnie, a więc ci, co posmakowali już jazdy na nartach,
mówią, że po takim turnusie przez kolejne tygodnie śni się tylko o zjazdach.
Nie wszyscy, którzy do nas przyszli z nowego rozdania, to gapy. Szefem szkolenia jest
niejaki major Gorzki. Gorzki jest ponoć świetnym narciarzem i instruktorem
narciarstwa zarazem, tak więc nas, stawiających pierwsze kroki na deskach, bierze pod
swe skrzydła. Ja wprawdzie kiedyś na deskach już stałem, bo w dzieciństwie tata zrobił
mi z desek od beczek narty, a wiązaniami były paski od starego tornistra. Zresztą wtedy
i tak preferowaliśmy zjazdy na worku foliowym wypchanym sianem, ten pojazd to
dopiero nabierał prędkości. Gorzki mówi do nas normalnie, bez akcentu, jaki lubią
mieć oficerowie po „Zmechu”. Okazuje się normalnym facetem. Zawdzięcza to
zapewne ukończeniu studiów cywilnych, a nie wojskowych. Zaczynamy od rozgrzewki,
a potem przechodzimy do ratrakowania jodełką oślej łączki. Całe szczęście dość szybko
zaczynamy korzystać z wyciągu i jesteśmy panami tej łączki przez dwa pierwsze dni,
żaden dzieciak nam nie podskoczył. Gorzki chce nas dobrze nauczyć jeździć na nartach
i nie zniechęcają go nasze częste upadki i stokowa głupawka z tym związana. Tłumaczy
i pokazuje do skutku. Trzeciego dnia pozwala nam wyjść spod swych skrzydeł
i wyciągiem krzesełkowym wjechać nieco wyżej. Ale po zjeździe na tyłku ze szczytu
Czarnej Góry nabieramy pokory i wracamy na zajęcia dla początkujących.
W weekend mamy czas dla siebie, ale ponieważ czujemy niedosyt sportu, jedziemy
pograć w piłkę w hali. I tu Gorzki, choć dwadzieścia lat od nas starszy, nie odstaje,
wieczorem nic więc nie stoi na przeszkodzie, by się z nim napić piwa. Nieetatowo jest
zastępcą szefa szkolenia, trochę więc wie, co w trawie piszczy. Nie braliśmy go
specjalnie na spytki, ale zaczął opowiadać o swoich odczuciach w sprawie firmy i jak
jest ona postrzegana na zewnątrz. Powiedział, że chyba wie, skąd się bierze opinia, że
jesteśmy zarozumiali i niedostępni. Po prostu w firmie jest zapieprz. Przychodząc tu,
nie ma się czasu na podtrzymywanie kontaktów z tymi co na zewnątrz. W firmie jest
też zupełnie inaczej niż w innych jednostkach. Żołnierze nie noszą mundurów, nie ma
afer, że ktoś komuś honoru nie oddał. Codzienność w każdej jednostce wygląda
następująco: a to żołnierz był pijany, inny nie wrócił z przepustki itp., czyli od aferki do
aferki. W firmie nikt nikogo nie oszukuje. Gdy żołnierz zrobił swoje, może sobie pójść
biegać i nikt się go nie czepia, że w południe jest na bieżni. Tylko szturmowcy ciągle
marudzą, że chcą nowe obiekty do szkolenia i wiecznie im mało drzwi i okien do
wysadzania – śmieje się major Gorzki. Opowiada też, że przed naszym wyjazdem na
narty odwiedził swoich kolegów z 6 Brygady Powietrznodesantowej w Krakowie i już
na progu usłyszał, że się zmienił, że się nie odzywa. Każą mu gadać, czym to ten GROM
tak się różni od innych jednostek. Mówi, że go na chwilę zatkało. No właśnie, czym ten
GROM się różni? Mam! – mówi – ich nie trzeba kontrolować na zajęciach.
Oniemieliśmy trochę, ale to fakt. Każdy z nas potwierdził, że kiedyś podczas zajęć
chował się po lasach, a wystawiona czujka obserwowała przedpole, czy nie nadjeżdża
czasem jakaś kontrola. A byli i tacy dowódcy, którzy kazali zakopać amunicję, aby się
wojsko podczas kontaktów nie powystrzelało. Nam zawsze amunicji jest za mało,
a z zajęć rzadko przyjeżdżamy o wyznaczonym czasie. I rzeczywiście nie pamiętam, by
ktoś przyjechał na kontrolę, bo po co?
Z każdego szkolenia wyniesiesz tyle, ile przekaże ci instruktor. W drugim tygodniu
osiągnęliśmy takie narciarskie umiejętności, że potrafimy zjechać z Czarnej Góry.
Szkolenie kończymy zaś slalomem gigantem z nieodzownym skokiem z buli. Ja
wprawdzie skoczyłem najdalej, ale trzech chłopaków musiało wyciągać mnie z zaspy.
Od tamtej pory mam zjazdowe sny i tęsknię za białym szaleństwem.
21. Taktyka zielona
Zima szybko minęła i nadszedł czas na zieloną taktykę. Część chłopaków jest na
Bałkanach, my także się szykujemy w tamten rejon. Ich zadaniem jest praca na
granicy, w terenie górzystym i zalesionym. My także przedzieramy się wytrwale po
okolicznych lasach. Rozkaz jest następujący: cały sprzęt na plecy, pełne załadowanie
amunicji, zapasy żywności na trzy dni i dwadzieścia kilometrów od Warszawy,
w okolicach Karczewa, robimy desant z wozu. Zadanie jest proste: nawigując na mapie
pomiędzy wioskami, dotrzeć jeszcze tej samej nocy w okolice Sulejówka. Psy ujadają
jak cholera, zwijamy się jak najszybciej w zakryte, czyli w miejsce, w którym możemy
się schować. Nasz szyk to zwykły patrol z ubezpieczeniem. Ja na szpicy, za mną
nawigator i reszta i idziemy we wskazanym kierunku. Jest ciepło, na niebie gwiazdy,
tylko komarów od cholery, ale mimo to maszeruje się przyjemnie. Zbytnio się nie
skradamy, tylko idziemy normalnym tempem, przekazując sobie sektory i znaki. Znaki
to świetny sposób komunikacji, są ogólnie rozpoznawalne, na przykład zaciśnięta pięść
oznacza: zatrzymaj się. Ale z czasem każda sekcja ma własny sposób komunikowania
się bez słów. Zatrzymujemy się przed torami. Głowy do szyny jak na filmie nie
przykładam, ale patrzę w lewo, w prawo, czy nie jedzie pociąg. Cisza, więc naprzód.
Przechodzi ostatni z nas, a tu w krzakach szamotanina… ktoś się przewrócił, a po chwili
charakterystyczny zgrzyt przeładowywanej broni i okrzyk:
– Straż ochrony kolei! Ręce do góry!
Co to, kurde, ma być!? My gleba w linii. Nawet nie wiem, kiedy karabin
przeładowałem… Automatycznie świecimy latarkami w stronę zagrożenia. A tam stoi
dwóch gości z brzuszkami, jeden się jeszcze zbiera, bo chyba zaliczył wywrotkę, i teraz
w amoku czyści kolana oraz majstruje przy latarce, która mu przygasa. Drą się, że
mamy się poddać. Trochę śmiać mi się chce, bo to komicznie wygląda, ale sytuacja
może być poważna. Oni oślepieni naszymi światłami kompletnie nie wiedzą, z kim
mają do czynienia. Piotrek już odczołgał się do boku i mamy ich w klasycznej L-ce.
– Panowie, jesteśmy polskimi żołnierzami – odzywa się Bogusław. Chcąc
dyplomatycznie rozwiązać sytuację.
– Nie wierzę!
Ten ze sprawną latarką świeci nerwowo to w prawo, to w lewo, biedak nic nie widzi
oślepiany naszym światłem. Nie odpuszcza i uparł się, że musi nas odprowadzić na
odwach. Bogusław dyplomatycznie negocjuje, ale staje na tym, że jak opuszczą broń, to
wstaniemy, aby się im pokazać, i razem pójdziemy na ich wartownię uwiarygodnić, że
jesteśmy polskie wojsko, a nie kolejowi złodzieje. Opuścili broń. Latarka wreszcie
zaświeciła i drugiemu zuchowi, ale chyba niepotrzebnie, bo gdy oświetliła Piotrka,
ukazał im się chłop metr dziewięćdziesiąt z barami jak niedźwiedź. Gość z ochrony
kolei aż przyklęknął na widok wycelowanego w siebie karabinka M4.
– Kurwa, Rambo – powiedział z niedowierzaniem. – To wy naprawdę jesteście
żołnierze – dodał ciszej.
Nie, kurde, tragarze. Puściliśmy przodem naszych dzielnych strażników. Wszak są
u siebie, wiedzą, jak dojść na wartownię. Mówią, że to teren kolei i wojsko, gdy chce tu
ćwiczyć, powinno o tym poinformować PKP. Oni idą coraz szybciej, my zaś zwalniamy.
Dochodzimy do rozwidlenia dróg. Panowie skręcili w prawo, my w lewo i tak się nasze
drogi rozeszły. Przez to zajście musimy nadrobić trochę strat. Nawigator sprawdza,
gdzie jesteśmy. Orientuje mapę i naprzód. Pędzimy przez pola na skróty, przez jakieś
szerokie kartoflisko, bardzo źle się po takim polu w poprzek chodzi. Jest wreszcie droga.
Nawigator szuka mapy, ale jej nie ma, gdzieś wypadła po drodze. No i gdzie się mamy
teraz kierować? Jedyna słuszna decyzja to latarka w dłoń, w tył na lewo i mapy szukać
marsz. Pół godziny później wraca zziajany. Mapa została na drodze w miejscu, skąd
startowaliśmy w kartoflisko. Jest już około drugiej w nocy i nie ma szans, abyśmy na
czas przybyli do punktu podebrania. Porzucamy więc wszelkie zasady zachowania
taktycznego i zasuwamy poboczem drogi. Nadjeżdża samochód. Bogusław mówi, że go
smolimy i nie ma sensu chować się po krzakach, bo szkoda czasu. Dla hecy wyciągam
w bok wystawiony do góry kciuk, jakbym był autostopowiczem. Ku memu zaskoczeniu
samochód się zatrzymuje, a kierowca służy pomocą. Jest nas sześciu, mamy
wyładowane plecaki i broń, a to duży fiat. Gość się nie bał w środku nocy zatrzymać
w szczerym polu, chwała mu za to. Nie po to go nam pan Bóg zesłał, byśmy z jego
pomocy nie skorzystali. Plecaki do bagażnika. Piotrek wielki chłop na przód, a my kupą
z tyłu. W takich chwilach chwalę sobie moje gabaryty. Panu ślicznie podziękowaliśmy
i podarowaliśmy kilka wojskowych konserw. Żołnierz jednostek specjalnych musi być
cwany i sobie radzić, oczywiście w pozytywnym tego słowa znaczeniu. I tym sposobem
byliśmy pierwszą ekipą na podebraniu. Pełen sukces. Mission completed.
Cykl szkoleń z zielonej taktyki kończymy zadaniem sprawdzającym. Sytuacja jest
taka: gdzieś na Bałkanach ukrywa się zbrodniarz wojenny, niejaki Krawić. Nasz wywiad
ustalił miejsce, w którym będzie spędzał ze swoją ochroną najbliższą noc. Facet nie jest
w ciemię bity, ma zabezpieczone drogi ucieczki, a w pobliskiej wiosce dużą rodzinę,
która, gdy usłyszy strzały, z pewnością przyjdzie mu z odsieczą. I to jest zadanie dla
naszej sekcji. Mamy zabezpieczyć drogę dojazdu, by nikt podczas szturmu naszych
sekcji na obiekt, w którym przebywa zbrodniarz, nie przyszedł mu z odsieczą.
Operator GROM-u przed wyjściem na zajęcia z taktyki zielonej. W tamtym czasie karabinem wsparcia
był ręczny karabin maszynowy RKM PK
Z takiego poligonu nie chce się wyjeżdżać. Umawiamy się na spotkanie za rok. Całość
kończymy skonsumowaniem wielkiego prosiaka upieczonego w chlebie i jakoś po
zjedzeniu tej świni ich angielski był dla mnie bardziej zrozumiały.
Wracamy do naszej warszawskiej codzienności. Nie jest nam dane spokojnie
pracować. W mediach słyszymy, że naszym poprzednikom, którzy już są w cywilu,
mafia płaci kolosalne pieniądze za szkolenie, co za bzdury. To znowu jakiś polityk się
wypowiada, że nie ma nad nami kontroli. Pewnego dnia nawet żandarm przyjechał, by
nas przejąć. Każdy gra nazwą naszej firmy, jakby to był poker. Tylko że jeden z drugim
ją sobie ot tak na stół rzuci i wychodzi po przegranej, a my zapierdalamy ze sprzętem
po schodach w górę i w dół, niszcząc sobie kręgosłupy, a w robocie nie oszczędzamy się,
szkolimy się tak, jakby to nie był trening, ale walka. Mam ciągle w głowie słowa Benka
i innych: „Robimy to dla siebie”, „Góra się zmienia i nawet nie mówią do widzenia”.
Nadejdzie czas, że się nikt nie będzie nas pytał, jak czuliśmy się na zajęciach. Słychać
pogłoski, że mają nas przenieść do jednostki w Łasku, a Oddział Wodny wcielić do
Formozy. Kto może, mając wypracowane procenty i lata, odchodzi na emeryturę.
Z dnia na dzień jest nas coraz mniej. Dowódca, jak nas dorwie na jakiejś zbiórce, gada
od rzeczy. Radzi, by pisać kwity o wszystko i na wszystko, by mieć tak zwany
bezpiecznik. A jak się komuś nie podoba, to droga wiadoma.
Do kogo ta gadka? Jestem trzy lata w firmie, gdzie mam pójść? Tu robię to, co
kocham. Dajcie, do cholery, pracować, ciśnie się na usta. Potrzebujemy dowódcy, który
chce tu pracować i o nas walczyć, a nie doradzać nam, kiedy mamy się zwalniać.
Postanawiam powalczyć z biurokracją. Pytam więc dowódcę, czy nie mógłby
zlikwidować dzienniczka obecności, który prowadzę od dnia, w którym znalazłem się
w oddziale. W dzienniczku jest lista obecności, są tabelki przeznaczone na oceny z zajęć
i zachowania. Jak w podstawówce. Tyle tylko, że to wszystko jest dublowane w rozkazie
dziennym, a oceny? Hm, same piątki. Wszyscy się zgadzają, że ten dokument to totalna
bzdura. Używasz sprzętu za miliony, masz umiejętności strzeleckie jak akrobata
w cyrku, ale po zajęciach musisz wpisać w dzienniczek stopień z wybijania szyby
w oknie, by raz w miesiącu podejść z nim do pani, która właśnie awansowała na
oficera, niech sprawdzi, czy go dobrze prowadzisz i nie wyjeżdżasz pismem poza linijkę.
Pułkownik za krótki był, by zlikwidować ten ważny dla bezpieczeństwa państwa szary
dzienniczek. Wypełniam więc go w dalszym ciągu.
W Lublińcu nie naskakałem się zbytnio, a tu, pomimo otrzymania przydziału do
sekcji nurkowej, też będę skakać. Mam wiedzę podstawową, ale skaczemy z innymi
spadochronami. Na spadochroniarni jest spora grupa instruktorów z Lublińca. Też
przeszli mentalną przemianę i przekonują nas, że prócz bojowego zastosowania
skoków, spadochroniarstwo to także przyjemny i bezpieczny sport.
Cały nasz spadochronowy kurs zaczyna się jak zawsze od podstaw. Kurs jest dla tych
wszystkich, którzy tak jak ja nie mają tytułu skoczka. Moje papiery są gdzieś
w Lublińcu, nie do odzyskania, ale co tam, zaliczę skocznię trójstopniową raz jeszcze.
Szybko się jednak okazuje, że skoro potrafię to robić i mam już podstawowe szkolenie
za sobą, nie ma sensu, abym nadwerężał stawy. W tym czasie mogę iść pobiegać,
w moim przypadku znaczy to nic innego, tylko ganiać za piłką.
Z nowości zapoznaję się ze spadochronem L-2 Kadet. Nie jest takim glebotłukiem jak
ten, z którym się skakało w Lublińcu. Teraz dopiero dowiedziałem się, że tamten to był
glebotłuk. Wcześniej myślałem, że tak trzeba i tak ma być. Szkolenie zakończy się
egzaminami z teorii i praktyki. Od razu jedziemy na skoki. Zanim oddałem swój
pierwszy skok, obserwuję, co na niebie i podczas lądowania wyprawiają nasze asy.
Żaden nie ląduje poza wyznaczonym kwadratem. Teraz kolej na nas, skaczą koziki, tak
nasze umiejętności ocenił instruktor. Skaczemy z An-2, znam tę maszynę. Czeka mnie
wysiadka jak z tramwaju. Nie skaczę na linę desantową, tylko na uchwyt, los trzymam
więc w swoich rękach, tak jak lubię.
121, 122, 123, uchwyt – szarpnęło, linki się wyplatają, tak jak powinny… czasza. Tu,
w powietrzu człowiek się czuje wolny i spełniony. Operuję linkami sterowniczymi.
W tym spadochronie to działa i mam jakąś kontrolę nad szybowaniem. Ląduję, tak jak
chcę, pod wiatr i w miarę blisko układki, czyli miejsca, gdzie się zbieramy po skoku. Od
razu układam spadochron do kolejnego skoku. Oddaję piąty skok i jestem w siódmym
niebie! Zmieniły się przepisy i teraz po pięciu skokach otrzymuję tytuł skoczka
spadochronowego i odznakę popularnie zwaną gapą!
22. Taktyka niebieska
Sprzęt nurkowy pobrałem już kilka miesięcy temu, ale nic się nie dzieje. Kurs był już
raz odwołany. Podczas zajęć na basenie w Legionowie mogę tylko kibicować sekcji
w jej podwodnych wyczynach. Wreszcie jest decyzja i razem z Bogusławem jedziemy
się szkolić do Oddziału Wodnego do Gdańska. Z Bogusławem jest proceduralna
zawiłość. Gdy firma podlegała MSW, jego papiery były okej i miał uprawnienia, by
wszystko w sferze nurkowej robić. Teraz według MON jego uprawnienia nie są ważne,
czyli tak jak ja jest czystą kartą i musi przejść przeszkolenie. U chłopaków w Gdańsku
warunki bytowe są opłakane. Nawet na posiłki musimy jeździć do stołówki w Porcie
Północnym. Chłopaki z Wody nas pocieszają, że i tak cały dzień będziemy w wodzie, to
gdy w nocy będzie na nas kapać, nie zrobi nam wielkiej różnicy. Sprzęt indywidualny
za to mamy wypasiony, a i instruktorzy to mocna paka. Część chłopaków do pomocy
przy kursie to moi koledzy z kursu podstawowego, jest i Andrzej, z którym znam się od
selekcji, okazuje się, że jest świetnym nurkiem z dużym doświadczeniem. Na mój
widok jakoś dziwnie zacierają ręce.
Kurs, który rozpoczynamy, nosi bojową nazwę Kurs Płet-wonurka Morskich Działań
Specjalnych i jest abecadłem niezbędnym do szkolenia się z zakresu taktyki niebieskiej.
Szefem całego szkolenia jest zarazem dowódca Wodnego Oddziału Bojowego major
Mig. Krążą plotki, że niezbyt miły z niego gość, i z tego też powodu nie ma wielu
chętnych do tego oddziału. Za to podobno jest świetnym fachowcem od nurkowania.
Wita nas nie po wojskowemu, ale też się nie spoufala i mówimy sobie per pan. Na
kursie jest nas kilku z Warszawy i nowe chłopaki z Wody, a przy okazji szkolą się ci, co
już mają trzecią klasę specjalisty, aby podnieść kwalifikacje na wyższy stopień.
Początek to jak zawsze teoria. Trochę wiedzy już zdobyłem. Tylut mnie próbował
nastraszyć, opowiadając, ile zagrożeń czyha pod wodą. A tu na zajęciach to się
potwierdza, i to w skomasowanej ilości. Nie każdy może być nurkiem, i to nie tylko ze
względu na stan zdrowia. To nas akurat nie dotyczy, bo wszyscy jesteśmy zdrowi i silni.
Pod wodą korzystanie z naszych zmysłów jest częściowo ograniczone. Można się
nabawić fobii oraz lęków i dotyczy to nawet doświadczonych nurków. Następnie lekarz
omawia urazy, jakie mogą nas spotkać. Najpierw pełna gama urazów ciśnieniowych –
płuc, ucha, zatok, zębów, twarzy. Potem choroba dekompresyjna, zatrucie gazami,
toksyczne zatrucie tlenem oraz przegrzanie i przechłodzenie, ale to akurat znam już
z autopsji. Do tej pory myślałem, że to spadochroniarstwo jest najbardziej
niebezpieczne, a tu się dowiaduję, że prawdziwe zagrożenie jest pod wodą. Na końcu
prowadzący lekarz wspomniał jeszcze od niechcenia o utonięciu.
Kurs nurkowy
Kurs nurkowy
Potem uczymy się znaków obowiązujących pod wodą, bo podczas nurkowania nie da
się gadać, trzeba sobie pokazy-wać – kciuk w górę, kciuk w dół itd. Po południu nie
gram w piłkę z chłopakami z Wody, bo muszę poczytać podręcznik do nurkowania, aby
poznać tajniki tej dyscypliny. Zapoznaję się ze sprzętem i stwierdzam, że nabyte
umiejętności techniczne przydają mi się prawie we wszystkim, co robię w firmie.
Nurek musi zadbać o swój sprzęt do nurkowania na powierzchni. Składa się on z wielu
zaworów i przejściówek, a do tego dochodzi jeszcze nabijanie butli powietrzem.
Szkolenie z tego zakresu miałem w RAFAKO. Nabijałem butle acetylenem, więc łatwo
mi przychodzi także powietrzem.
Zajęcia praktyczne rozpoczynamy w Gdyni. Jedziemy na tak zwane spluwaczki, czyli
do Ośrodka Szkolenia Nurków i Płetwonurków Wojska Polskiego w Gdyni, to tam ma
się zacząć pierwsza część kursu. Spluwaczki wybudowali jeszcze Niemcy. Podczas
wojny szkolili się tu marynarze z U-Bootów. Po wojnie obiekt przejęło wojsko i przez
kilkadziesiąt lat wykorzystywało go w podobnym celu. Teraz w ośrodku szkolą się
nurkowie jednostek specjalnych, czyli również my.
Pierwsze zetknięcie się z wodą sprawia mi miłą niespodziankę, woda jest ciepła. Ale
Tylut mnie stopuje, bym nie chwalił dnia przed zachodem słońca. Jesteśmy w samych
kąpielówkach i zaczynamy szkolenie od nauki nurkowania z ABC, czyli z maską, fajką
i płetwami. Choć my płetw nie mamy. Basen jest cylindrem głębokości ośmiu metrów
z przeszklonymi bulajami. Z teorii wiem, o co chodzi z przedmuchem, więc zanim
nadejdzie Mig, Tylut zabiera mnie na wycieczkę dwa metry pod wodę w okolice bulaja.
Wynurzamy się, przedmuch mam, bębenki w uszach prawidłowo zapracowały.
Przychodzi Mig i na widok naszych wyczynów ostro nas sztorcuje. Bez jego wiedzy nic,
ale to nic, nie może się tu dziać. Ma rację. Teraz już oficjalnie robię przedmuch. Kolejny
nasz krok w tej wodnej toni mam przećwiczony w Legionowie, czyli pod wodą pozbycie
się wody z zalanej maski. Gdy jakimś trafem pod wodą spadnie nam maska, musimy
umieć pozbyć się z niej wody. Sposób jest następujący: przykłada się górną krawędź
maski do czoła, nosem wypuszcza powietrze, które, wypierając wodę, robi w masce
poduszkę powietrzną, dociskamy maskę do twarzy i możemy działać dalej. Szybko się
przekonuję, na czym ma polegać pomoc chłopaków podczas kursu. Mają nam po
prostu przeszkadzać we wszystkim, co robimy pod wodą. Otrzymuję proste zadanie
mam wyłowić wrzucony na dno ołowiany ciężarek.
– Panie Tylut, pan asekuruje – mówi Mig.
No, dla mnie to banał, płynę na dno, wypuszczam trochę powietrza, by zmniejszyć
swą wyporność, a tu jakiś dziad zdejmuje mi maskę z twarzy. Co jest? Wypływam na
powierzchnię. Mig nie daje mi dojść do słowa i nakazuje natychmiast ponowić próbę
uratowania ołowianego ciężarka. Patrzę wkoło, a tu same roześmiane gęby. Robię
drugie podejście. Maska znów spada mi z oczu. Zostaję w toni, wydmuchuję powietrze
z maski i naprzód po ciężarek. Mam go, odbijam się od dna byle szybciej ku górze, a tu
w drodze powrotnej maska znów zjeżdża mi z oczu. Już nie mam czym zrobić
przedmuchu, więc zakładam maskę tak jak jest i wypływam, ołów uratowany. Oczy
mam w akwarium, maska pełna wody, ale śmieszne. Od tej chwili, choćbym nie wiem
jaką czujność zachował, zawsze się ktoś znalazł, by mi pod wodą „pomóc”. Podczas
zabawy zaczyna być mi gorąco, ktoś mówił wczoraj na zajęciach o przegrzewaniu się
nurka? Lubię te dni, kiedy szkolenie mija tak szybko, że aż żal je kończyć.
Kolejnego dnia chłopaki pozakładali sprzęt do nurkowania, no to ładnie, będą nam
przeszkadzać, nie wynurzając się. Rozsiedli się na dnie jak paniska, a ja, pływając od
jednego do drugiego, proszę o choć jeden mały oddech z automatu. Co chwila któryś
każe mi spadać albo pozwala tylko na jeden mały oddech. Tylut puszcza powietrze
i kciukiem nakazuje mi, że mam się wynurzać z prędkością bąbelków, opróżniając przy
okazji płuca. Co chwilę ktoś zrywa mi maskę albo dusi od tyłu, lub ciągnie za nogę, gdy
chcę się wynurzyć. Oni mają przerwę, a ja razem z Bogusławem siedzimy na
pieprzonym dnie. Czekała tam na nas butla, ale jedynie z zaworem i tak bezpośrednio
z jej zaworu możemy na dnie oddychać przez dziesięć minut. Przekazujemy sobie
zawór z ust do ust, jakoś tak pod wodą bardziej się chce oddychać niż na powierzchni.
Tylut nie wytrzymał podczas przerwy, odwiedza nas, a przy okazji zdejmuje nam maski
z twarzy i już siedzimy przy butli bez masek. Zawsze może być jeszcze gorzej, przecież
mogą dokooptować nam tu jeszcze jednego chętnego do oddychania.
Wracam po treningu wypluty, a tu jeszcze czeka mnie nauka teorii. Rozpoczął się też
cykl zajęć z pierwszej pomocy. W każdej sytuacji musimy umieć sobie nawzajem
pomóc, również w wodzie musimy być na to przygotowani. Teoria była przygrywką do
kolejnego dnia. Po rozgrzewce, czyli prawie utopieniu każdego z kursantów, dostajemy
butlę na trzech z wytycznymi, że tylko jeden pod wodą może korzystać z zaworu. Do
mnie i Bogusława dokooptowano Matyldę, z którą byłem w sekcji na kursie
podstawowym, mam więc miłą odmianę, a nie tylko usta w usta z Bogusławem. Ale to
Bogusław ma dostęp do zaworu, więc na dnie na zmianę to mnie, to Matyldę
obdarowuje całusem życia. O, w mordę! Mógłby się ogolić. Na powierzchni pytam
Matyldę, czy nie przeszkadza jej, gdy facet ma zarost? Słyszę w odpowiedzi, że można
się przyzwyczaić. Kolejne ćwiczenie to reanimacja na powierzchni wody i znowu
obcałowuję Bogusława. Całe usta mam podrapane od tego nurkowania. Całuśni dziś
jesteśmy. Zajęcia kończymy tym, że jeden z nas siedzi na dnie basenu, a drugi mu
w płucach dostarcza na dno powietrze, oczywiście nie zawsze dopływam z maską, po
oczach Bogusława widzę, jak mu się chce oddychać.
Nie, już nie widzę, bo i on, i ja znów jesteśmy bez masek. Tylut tłumaczy, że to
wszystko ważne, im ciężej tu, tym łatwiej nam będzie w sprzęcie i podczas sytuacji
kryzysowych. Jak tak Tylut mówi, to znaczy, że tak musi być.
Nadeszła wreszcie chwila, że my także zakładamy sprzęt, choć jeszcze bez
kombinezonu, ale cały. Zanim zejdziemy do wody, musimy wszystko sprawdzić
i skompletować, jest cała litania ułożona w kolejności, co po czym należy robić:
– mocujemy butlę do kamizelki
– wkręcamy automat do gniazda
– podłączamy wąż do inflatora
– manometr odwracamy tarczą do podłoża
– sprawdzamy zawór butli
– sprawdzamy wartość ciśnienia.
Tak krok po kroku uczymy się nawyków, bo morze nie wybacza, woda nie wybacza –
słyszę wciąż, a chłopaki wiedzą, co mówią. Podczas pierwszego zanurzenia pozwolili
nam się nacieszyć swobodnym unoszeniem się w toni. Co nie jest dla początkujących
płetwonurków proste, bo to lecę w dół, to mnie niebezpiecznie unosi w stronę
powierzchni. Przez chwilę było miło, ale dziś Mig ma w planie sprawdzenie naszych
charakterów. Przenosimy się na pięciometrową spluwaczkę. Podobnie jak tamta, ta też
ma trzy metry średnicy. Mig pokazuje nam, że jest możliwe to, co się czasami wydaje
niemożliwe. Zakłada na siebie z dziesięć kilogramów ołowiu na parcianym pasie
i pionowo przepływa z jednej strony spluwaczki na drugą, trzymając go w rękach.
Zaczyna Bogusław. Woda się gotuje, ale w połowie jest już bez szans. Lecimy tak
w kółko, przekazując sobie balast. Pora na mnie. Zakładając pas na ręce, już czuję dno.
I tak też jest. Walczę, miotając się, i kopię wodę jak śruba motorówki, ale mnie też
potrzebna jest tyczka, by dostać się na drugi brzeg. Potwierdza się to, co mówią o Migu,
jest niezły w te klocki. W kwestii nurkowania jest dobry, ma wiedzę, a całą resztę
przemilczam, nie jest moim dowódcą. Kolejna próba to dopiero zabawa. Ręce
trzymamy z tyłu za plecami, nogi mamy w kostkach związane czarną taśmą i każdy
z nas musi wypłynąć dziesięć razy, odbijając się od dna, po czym z powrotem się
zanurzyć, by znów opaść na dno. Na powierzchni szybko zaczerpnąć powietrza, jeszcze
szybciej pozbyć się go z płuc, by opaść swobodnie, i tak dziesięć razy. Do tej pory
widziałem to na filmach z komandosami SEAL w roli głównej. Teraz mam okazję
obserwować na żywo, jak chłopaki z Oddziału Wodnego demonstrują nam tę technikę.
Widać, że wkładają ogromny wysiłek, ale nie wszystkim to jeszcze wychodzi.
Teraz ja? Powtarzam sobie w głowie: jak najszybciej wypuścić całe powietrze z płuc!
Opadam na dno bardzo powoli. Ile to trwa?! Na dnie nie można od razu się odbić, bo
wybicie może być za słabe i trzeba będzie się namachać związanymi nogami, by
dopłynąć do powierzchni. Robię więc przysiad i jak torpeda mknę w górę. Wreszcie
powietrze, wdech, wydech i już płuca puste. Robię to podręcznikowo, tylko jakoś
cholernie wolno opadam. Czy to tak ma być, czy ze mną coś jest nie tak? Kolejne
odbicie się od dna jest chyba za słabe, trzepię nogami, ale udało mi się tylko usta
wystawić nad powierzchnię. Za mało zaczerpnąłem powietrza, a jak go nie
wydmucham, to stanę jak spławik. Gdzie to pieprzone dno? Zaczynam się nerwowo
szamotać, ale jest. Tym razem robię głębszy przysiad, co pozwala mi po wypłynięciu na
pełny oddech. Co ja tu robię? Nie mam już siły i kręci mi się w głowie, to początek
paniki, ale już za późno. W połowie głębokości zaczynam się szamotać. Muszę sobie
pomóc rękoma, na co zresztą już też nie mam siły. Wyciągają mnie na brzeg.
Pierwszego dnia nikt z nas nie zrobił tego ćwiczenia. Do tej pory nigdy się nie
poddałem, zawsze walczyłem do końca. Nie brałem pod uwagę, że mogę nie dać rady.
A tu pokonała mnie woda. Widocznie jeszcze nie nadszedł mój czas na wodne
akrobacje.
Szkolenie zaczyna się rozkręcać. Mig oświadcza, że teraz trzeba nauczyć się
skompletować sprzęt pod wodą. Cały mój sprzęt ląduje więc na dnie, wszystko, co dało
się rozkręcić, jest rozkręcone. Dopływam do dna. Najpierw zakładam maskę, by
wszystko pod wodą dokładnie widzieć, ale krótko miałem szansę na dobrą widoczność,
bo już maski nie mam i gumka jest odpięta. Gdzie butla? Chce się oddychać, łapię za
zawór. Co za cholera go tak mocno zakręciła. Dobra, zawór puścił, oddycham. Muszę
teraz zreperować maskę. Pod wodą bez maski widoczność jest kiepska. Ręce mam
jakieś mniej zgrabne, trochę mi się zeszło. Szybko przykręcam automat, zanim znowu
ktoś pozbawi mnie maski. Maskę mam, ale zawór w butli ktoś znów na maksa dokręcił.
I zabawa trwa na całego. Dwa kroki do przodu, jeden wstecz i od nowa. Już cały sprzęt
skompletowałem. Zakładam butlę na plecy, a tu znów jakiś życzliwy zakręca zawór
i zabiera maskę. Zużyłem całe powietrze, wskazówka już jest na czerwonym polu. Po
tym szkoleniu wiem, że na spluwaczkach nie ma potrzeby dolewać wody, tyle tam
spływa naszego potu w trakcie treningu.
Mig robi nam mały test. Kto ile wytrzyma pod wodą na bezdechu. Mamy się tylko
zanurzyć pod powierzchnię i w bezruchu wytrwać jak najdłużej bez oddychania.
W dzieciństwie lubiłem te zabawy. Zanurzałem nawet twarz w misce i mierzyłem czas.
Co piętnaście sekund będzie uderzenie w zbiornik, abyśmy mieli pojęcie
o upływającym czasie. Kurs już trochę trwa, więc płuca lekko się przyzwyczaiły do
powstrzymywania oddechu. Wentyluję się, jak zawodowcy każą, nie za bardzo. Wdech
i znikam w ciemności, zamykając oczy pod wodą. W takiej samotności czas mija bardzo
wolno. Pierwsze stuknięcie uświadamia mi, że mam nie myśleć o niebieskich
migdałach, tylko zliczać upływający czas. Im mniej się poruszamy pod wodą, tym
dłużej mamy we krwi tak potrzebny do naszego funkcjonowania tlen. Ruch, a tym
bardziej panika, powodują, że chce nam się oddychać i oddychać, a tlen się szybko
zużywa. Trzeba umieć zapanować nad paniką, płynnie się poruszać, mieć spokojną
głowę, to z niejednej opresji wyjdziemy cało. Tak zwane zachowanie zimnej krwi to
wielka zaleta. Minęła minuta. Każdy z nas jest ambitny i na bank przed minutą nikt się
nie wynurzy. Minęła minuta trzydzieści i druga. No, jest okej, choć zaczynam mleć
nerwowo przeponą. Wpuszczam powietrze w policzek, by, oszukując płuca,
z powrotem je tam wtłoczyć. Dwie minuty trzydzieści. Uderzenia w spluwaczkę są
jakoś donośniejsze. Muszę wytrzymać trzy minuty – postanawiam. Potem trzy
piętnaście, trzy trzydzieści i wychodzę na trzy czterdzieści pięć. Jak zassałem powietrze,
to z przeciągu aż mnie zęby zabolały. Mig coś pomlaskał z uśmiechem pod nosem.
Podobno przede mną jeszcze nikt tyle nie wytrzymał.
Wkładamy suche kombinezony, cały sprzęt i do wody. Czuję, jak we wnętrzu
kombinezonu jest gorąco i pot mi płynie po klatce piersiowej, a stopy są w wodzie jak
w przemoczonych kaloszach, ale to nie kombinezon puszcza, tylko ja. Tak, Tylut miał
rację co do gorąca w basenie, ale mylił się co do tego, że w sprzęcie będzie mi trudniej
się odnaleźć pod wodą. Tak mi koledzy dokuczyli podczas pierwszych zajęć, że teraz już
na mnie nie robią wrażenia te ich zabawy, nawet sam się odgryzam, zakręcam zawór
w butli, jak któryś się nawinie.
Dostajemy z Bogusławem piłkę do metalu i stalowy pręt. Mamy go przepiłować pod
wodą. No tak, gram pierwsze skrzypce, przecież to ja jestem ślusarzem. Bogusław
dzielnie trzyma pręt, a ja piłuję do pełnego sukcesu, czyli przecięcia. Ukoronowaniem
zajęć na spluwaczce jest nauka picia pod wodą. Trudne? Przechyla się butelkę do góry
dnem, wpuszcza do butelki pęcherzyki powietrza, które wypychają z naczynia płyn,
a my go najnormalniej połykamy.
Spluwaczki dały nam nieźle popalić, ale to były fajne ćwiczenia. Teraz czekają nas
lekcje na Zatoce Gdańskiej. Podobno to tu zacznie się prawdziwa szkoła nurkowania.
Bałtyk nie należy do ciepłych wód i niestety, też nie do najczystszych. Woda w naszym
portowym kanale jest ciemnozielona. Co tu robią wędkarze? Jak są ryby, to i tak nie
zobaczą żadnego robala, połów na błysk saperski bym zrozumiał. Wchodzę pierwszy
raz do wody. Dziwne uczucie, gdy ogarnia mnie szybko ciemnozielony mrok. Gdzie
fauna, gdzie flora, gdzie obrazki z filmów przyrodniczych ukazujących piękno mórz
i oceanów? Nie ma tu nic takiego. Jest tylko Bogusław z wielkimi oczyma, pewnie moje
są nie mniejsze. Jestem panem boi sygnałowej, która będzie świadczyć o naszej
niezatapialności. Ma się cały czas poruszać. Mamy sobie tak popływać w okolicy, by się
oswoić z morską wodą. Płyniemy na dno, może uda nam się coś tam dostrzec. I to był
błąd. Dno to muł o „pylistej” konsystencji. Machnięcie w pobliżu dna płetwami
powoduje całkowite zaciemnienie, nawet własnej dłoni nie widzę, tak się nagle ciemno
zrobiło, gdzie góra, gdzie dół? Musimy się z tego wodnego miału jak najszybciej
wynurzyć.
– Długo wam to nurkowanie nie zajęło – woła z nabrzeża Mig. – Wracać mi pod wodę
natychmiast – sapie.
Pływamy po okręgu bez celu, trochę jeszcze trudno mi utrzymać się w toni, szybko
zużywam swój zapas powietrza. Bogusław już sporo w życiu nurkował, dlatego zużywa
mniej powietrza ode mnie. Ja nadal zasysam je jak dmuchawa, ale tak naprawdę
jeszcze nigdy spokojnie nie miałem okazji ponurkować, nacieszyć się poczuciem
odkrywcy pod wodą. Rozmawiam po południu z Tylutem, a on potwierdza, że będąc
rok w Oddziale Wodnym, też jeszcze nie miał czasu spokojnie ponurkować.
Nie ponurkowałem za wiele, obsługujemy sprzęt w pośpiechu i pakujemy go do
toreb. Telewizor gra cały wieczór, bez przerwy słuchamy wiadomości z Nowego Jorku.
Momentalnie trzeba się przestawić, szybko zapominam więc o powtórce materiału na
egzamin, dziś są inne priorytety. Cały świat wstrzymał oddech, co będzie następnym
celem… Fachowcy teoretycy się przelicytowują, gdzie mamy uderzyć, by nie dopuścić
do kolejnych ataków, by pomścić…
Tak zapamiętałem datę jedenastego września 2001 roku. Po niej zmieniło się
wszystko, dosłownie wszystko. Ten wrześniowy wstrząs sprawił, że staliśmy się nagle
potrzebni generałom i politykom.
Książkę dedykuje wszystkim tym, którzy przekazali nam swą wiedzę, a ta sprawiła,
że po 11 września 2001 roku ja i moje pokolenie żołnierzy GROM-u do boju poszło,
wiedząc, jak walczyć, by zwyciężać.