Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 202

Spis treści

Karta tytułowa

Karta redakcyjna

CZĘŚĆ I. Naval. Początki


1. 11 września
2. Epoka Gierka
3. RAFAKO po raz pierwszy
4. WKU Rybnik

CZĘŚĆ II. Lubliniec – 1 Pułk Specjalny


5. Szeregowy elew
6. Ostatnich gryzą psy
7. Pierwsza szkolna
8. Kapral
9. Kielce
10. PKW Liban
11. RAFAKO po raz drugi

CZĘŚĆ III. Selekcja


12. Legionowo
13. Na Prehybę i z powrotem
14. Bieszczady
15. Wojskowa komisja lekarska

CZĘŚĆ IV. Grupa reagowania operacyjno-mobilnego


16. Falstart
17. Komenda ochrony
18. Kurs podstawowy
19. Szkól się tak, jak będziesz walczyć
20. Taktyka czarna
21. Taktyka zielona
22. Taktyka niebieska

Bellona proponuje

Okładka
Projekt okładki i stron tytułowych
Paweł Panczakiewicz

Zdjęcie na okładce
Kamila Szkolnik-Gołdyn

Redaktor prowadzący
Zofia Gawryś

Redaktor techniczny
Bożena Nowicka

Korekta
Ewa Grabowska

Copyright © by Naval, Warszawa 2017


Copyright © by Bellona Spółka Akcyjna, Warszawa 2017

Dołącz do nas na Facebooku


www.facebook.com/Wydawnictwo.Bellona

Zapraszamy na strony
www.bellona.pl, www.ksiegarnia.bellona.pl

Nasz adres: Bellona SA


ul. Bema 87, 01-233 Warszawa
tel. 22 457 03 02, 22 457 03 06, 22 457 03 78
faks 22 652 27 01
biuro@bellona.pl

ISBN 9788311144651

Skład wersji elektronicznej


pan@drewnianyrower.com
„Chcąc pracować w jednej z najlepszych jednostek na świecie, trzeba się godzić
z najcięższym treningiem i liczyć się z najbardziej bolesnym poświęceniem”.
Mój przyjaciel Tylut
Pamięci chłopaków, którzy oddali swoje życie, abyście mogli żyć bezpiecznie i czytać
takie książki jak ta.

„Szczupły”
„Kaśka-Żuku”
„Diabeł”
„Ousi”
„Poziomka”
„Witek”
„Mirek”
„Krzychu”
„Gienek”
CZĘŚĆ I

Naval. Początki
Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym
1. 11 września

Maska dobrze przylega mi do twarzy. Robię przysiad, by pozbyć się jak najwięcej
powietrza z kombinezonu nurkowego. Odchylam kryzę i słyszę, jak syczy, wydostając
się szparą. Wstając, czuję, że gumowa powłoka ściska mi ciało, garby pofałdowanej
gumy wyglądają jak nadmiar skóry u jaszczurki o czarnym kamuflażu. Wkładam
automat oddechowy do ust. Patrzę na Bodka, który już na mnie czeka na skraju
betonowego nabrzeża. Lekkie skinienie głową i robimy stanowczy krok do przodu, by
po sekundowym opadaniu poczuć, jak o poranku budzi nas wrześniowa woda Bałtyku.
Robimy próbne zanurzenie. Woda w kanale portowym nie jest zbyt przejrzysta, tak
więc po wyszasowaniu się gdzieś na dwóch metrach musimy przed samym okularem
maski nurkowej pokazać sobie nawzajem, że jest okej. I jest okej. Kciuk do góry,
wypuszczamy powietrze z płuc i spotykamy się na powierzchni.
Zadanie na dziś to pływanie na dystansie. Rozciągnięta pomiędzy dwoma bojami
linka wyznacza nasz dzisiejszy stupięćdziesięciometrowy dystans, który mamy
pokonać dziesięciokrotnie, czyli, jak łatwo obliczyć, przed nami półtora kilometra. Jak
to zwykle bywa, gdy jest się młodym, a tu ja nim jestem, do mnie należy ciąganie za
sobą czerwonej boi na znak, gdzie się nasza dzielna para podziewa i w jakim tempie
przebiera płetwami, rozdzierając mroczną toń Zatoki Gdańskiej. Płynę trochę z tyłu za
Bodkiem, lubię z nim nurkować, nie przesadza z tempem, dziś to szczególnie ważne, by
się całkowicie nie spalić. Mamy na popołudnie zaplanowane zdawanie wuefu, a to
w wojsku rzecz święta. Ot, takie coroczne zawody. Ale na razie muszę równo machać
płetwami. Jest to kolejny dzień kursu nurkowego, utrzymanie się w toni nie stanowi
więc już dla mnie problemu, jedyne, nad czym muszę zapanować i nadal się tego uczę,
to to, by przez pół godziny nie zużyć całego zapasu powietrza, a pod wodą jakoś
bardziej chce się mi oddychać niż na powierzchni.
To nie tylko rytuał, ale i wymóg, by po nurkowaniu wejść pod prysznic w całym
sprzęcie i obmyć się ze słonej wody. Sprzęt obsłużony, dopiero teraz mam w głowie
zaliczenie wuefu. Z Warszawy przyjechał gość ze szkoleniówki. Nie ma ściemy
i egzamin jest w pełnej regulaminowej oprawie. Choć większość nas codziennie dozuje
sobie o wiele więcej wysiłku, to i tak naocznie musimy udowodnić, że się podciągamy,
biegamy i takie tam. No oczywiście należy to zrozumieć, bo są też tacy żołnierze co, że
tak powiem, stronią od wysiłku fizycznego. A i u nas ostatnimi czasy znaleźli się chętni
do bycia komandosami z nadania, mamy więc nie lada zabawę, chórem licząc im
podciągnięcia do trzech. Ich popisy dzieli występ na drążku Stacha, który, mając już
pięćdziesiąt wiosen, od niechcenia zalicza dwadzieścia podciągnięć. Choć na piątkę
trzeba zrobić osiemnaście, to jakoś nikt nie robi mniej. No, jak Stachu machnął
dwadzieścia, to młodsze roczniki nie mogą się oszczędzać. Na piątkę trzeba też zrobić
osiemdziesiąt brzuszków w dwie minuty i tu nikt nie przesadza z zawyżeniem normy.
Przed obiadem jeszcze biegniemy sprint w dyscyplinie wahadłowej, czyli dziesięć
metrów tam i z powrotem dziesięć razy. Ot, taka rozgrzewka przed obiadem. Dopiero
na deser będzie bieg na trzy kilometry – wisienka na torcie.
Podczas obiadu dochodzą nas słuchy, że w Stanach jakiś samolot zahaczył o jeden
z wieżowców w Nowym Jorku i jest dużo ofiar. No cóż, nikt nie wie, co przyniesie dzień,
takie życie. Nie przejadam się, choć głodny jestem jak wilk, bo woda wyciąga. Po
obiedzie, po małej drzemce, budzi się we mnie dusza sportowca. Jestem więc gotów na
zmierzenie się z chłopakami. Większość to moi dobrzy kumple z kursu podstawowego.
Teraz jako instruktorzy na kursie nurkowym mają zabawę, podtapiając mnie ponad
przydział. Dlatego obiecuję sobie, że pokażę im plecy. Taki mam zamiar. Na kursie
nurków działań bojowych nie ma niestety zbyt dużo czasu na bieganie i szlifowanie
formy. Pożegnanie na starcie biegu brzmi zaskakująco – mamy biec szybko, bo ponoć
będziemy się pakować i wracać do Warszawy. Ale o co chodzi? Nikt nic nie wie. No
i START. Nie pamiętam takiego biegu na egzaminie w firmie, by się wolno biegało lub
by ktoś nie pobił życiowego rekordu. Schemat biegu jest prosty – przód ciągnie, a tył
pcha. Dlatego na tej fali biegowi maruderzy nie wierzą na mecie w swe sportowe
osiągnięcie.
Biegnie mi się dobrze, tym bardziej że nie biegniemy bieżnią wkoło boiska, tylko na
trasie od Westerplatte w stronę Przeróbki. Tak jakoś jest, nie wiem czemu, że na
prostym odcinku, takim jak ten, tempo jest zawsze szybsze niż na bieżni. Te biegi są do
siebie bardzo podobne, do połowy dystansu biegniemy w peletonie i to mi bardzo
pasuje. Wolę, jak z początku ktoś narzuca dobre tempo, a wybitnych biegaczy wkoło
mnie sporo i niby nie ma rywalizacji i na piątkę wystarczy 11:30, ale po prędkości
widać, że nie ma miękkiej gry. Asfalt nagrzany jest popołudniowym słońcem i zaczyna
mi być sucho w gard-le. Na tyle sucho, że tuż przed metą wyprzedza mnie Edek
i wprawdzie z dobrym czasem, bo 10:22, ale jestem drugi. No nic, tłumaczę sobie
oddanie pierwszeństwa respektem przed instruktorem. W wybornych humorach
wracamy do bazy, lecz na dziś to koniec wesołości. Jest decyzja z Warszawy, że mamy
się natychmiast pakować. Całą jednostkę postawiono w stan gotowości bojowej. Obraz
przekazywany na żywo w telewizji nie wymaga komentarza, serce podchodzi do gardła
na widok walących się nowojorskich wież.
2. Epoka Gierka

Jak na trzylatka biegłem naprawdę szybko, co chwilę oglądając się, żeby zobaczyć, czy
ona wciąż jest za mną, ona – czyli starsza o cztery lata kuzynka. Od babci do naszego
nowego domu był niespełna kilometr i sam chciałem tam trafić, nie potrzebując
żadnego anioła stróża, a tym bardziej anielicy. Facet, mając trzy i pół roku, wiedział
swoje i chętnie bym jej wtedy uciekł, ale była starsza i miała przewagę szybkości. To
była dla mnie ujma, przecież to dziewczyna! Takie to już życie, że od najmłodszych lat
albo ktoś nas goni, albo my za czymś biegniemy. Słyszeliście zapewne o podziale
klasowym w równym komunistycznym społeczeństwie. Mnie zdarzyło się urodzić
w rodzinie robotniczo-chłopskiej. Inaczej tego nazwać nie można, patrząc
z perspektywy Polski lat siedemdziesiątych. Rodzice ciężko pracowali, by wybudować
dom i nakarmić naszą trójkę. W epoce Gierka udało mi się posmakować szkloków
i wyrobów czekoladopodobnych popijanych oranżadą, zanim nastał Jaruzelski i lata
osiemdziesiąte, w których już tylko z opowieści Mamy słyszałem, że kiedyś w sklepie
prócz półek były jeszcze słodycze. Życie w tamtych czasach dzieciaków nie
rozpieszczało, o tym, że gdzie indziej jest lepiej, nie wiedzieliśmy, bo i skąd. Ameryka
czy Zachód były tak samo odległe jak gwiazdy na niebie, które są, ale tak naprawdę, co
kogo one w tej oddali obchodziły. Czasami tylko jakaś gwiazda spadła z ciemnego nieba,
tak jak paczka z „rajchu” do sąsiada, i wtedy udało się posmakować inności. Na co dzień
była szarość taka jak okładka zeszytów oferowanych w sklepie papierniczym. Ale to
było jednak dzieciństwo, którego źle nie wspominam. W tym czasie ukształtował się
mój charakter, który pchał mnie do przodu, bo chciałem zobaczyć, co jest za kolejną
górką, a może nawet zajść dalej niż inni.
Ćwicząc w wojsku na wszelkich torach sprawnościowych, zacząłem się zastanawiać,
dlaczego z taką łatwością przychodzą mi różne zręcznościowe wygibasy. Tory
przeszkód są zmyślnymi budowlami, to równoważnie, ściany do wspinania się, płoty,
rowy, tunele w niedokończonych domach itd. Przebieganie po nich nigdy nie sprawiało
mi problemów, co więcej, było wręcz frajdą. Tak zapamiętałem te harce w ogrodzie
babci i na okolicznych budowach. Urodziłem się w dużym poniemieckim familoku,
dziadek z babcią po przybyciu na tak zwane ziemie odzyskane dostali go w zamian za
to, co zostawili na Kresach przedwojennej Polski. Jestem pewien, że nic im nie było
w stanie wynagrodzić tego, co pozostawili, tam była dla nich Polska, tam byli u siebie.
Dom zagospodarowali na wielomieszkaniowy blok, w którym z czasem ich dzieci
wychowywały swoje dzieci. Za domem posadzili wielki sad, a wkoło był duży kawał
pola czekającego na ciężką pracę. Gdy się urodziłem, dziadka już nie było, pozostała
cudowna babcia i ogród, który był moim pierwszym torem przeszkód. Mieszkała nas
tam spora gromadka, ogród tętnił więc życiem. Rosły w nim wielkie orzechy, rząd
czereśni, grusze i jabłonie, i choć sad był wielki, trzeba było stoczyć wiele walk, aby
dostać się na najlepsze drzewo, czyli zarazem najwyższe. Starsze siostry i kuzynostwo
bronili dostępu do najwyższych partii potężnych orzechowców, bo któż chciałby
siedzieć na niższej gałęzi. Na dodatek byłem smarkaczem, którego trzeba było
pilnować. A że z góry lepiej widać, to argument, by mnie oraz kuzyna, jeszcze
większego smarkacza, bo o rok młodszego, nie puszczać, był słuszny.

Na rękach ukochanej babci Gienii. W tyle sad, który był moim pierwszym torem przeszkód, 1977 rok

Oczywiście nie jestem wyjątkiem, całe nasze pokolenie urodzone w latach


siedemdziesiątych ma podobne wspomnienia z dzieciństwa. To była jedyna rozrywka,
my, dzieci z przedmieść i wiosek, mieliśmy sady, ogrody, lasy, a dzieciaki z miast
trzepaki i mizerne łańcuchowe huśtawki w blokowiskach, place zabaw wtedy były
jeszcze rzadkością. Na swoim terenie znałem każde drzewo. Oczywiście im wyższe, tym
wspanialszy był widok na okolicę. To wspinając się po nich, mój młody organizm
nabierał sprawności i siły, a odwaga, hm, po prostu nie czuło się strachu i tyle, o lęku
wysokości nikt wtedy nie słyszał.
Kiedyś jednak trochę się bałem, mimo że wiele razy spadłem z drzewa, ale raz dość
nieszczęśliwie, bo akurat na kawałek szkła i przeciąłem w poprzek stopę. Byłem
w strachu, że jeszcze w tyłek dostanę za rozwalenie nogi. Ale co tam, i tyłek, i stopa
zagoiły się jak na psie. Tak jak już wspomniałem, gdy miałem trzy lata,
przeprowadziliśmy się z ojcowizny mojego taty do własnego, nowo wybudowanego
domu. Gierek pozwolił się budować, dlatego na polach okalających nie tylko Racibórz,
ale wszystkie polskie miasta powstawały przedmieścia złożone z kwadratowych
domków, najlepiej bliźniaków, by o koszt jednej ściany było taniej. Pierwszego okresu
po przeprowadzce nie wspominam zbyt dobrze. Wybudowaliśmy się na ulicy jako
pierwsi, nie było więc w pobliżu żadnych dzieci. Siostry, starsza o pięć lat Ewa i o cztery
lata Jola, nie chciały mieć ze mną za wiele wspólnego. A do kuzyna, który pozostał
w dawnym domu, nie wiadomo dlaczego było dla czterolatka za daleko, by go samego
puszczać.
Oddaliłem się od ogrodu tylko o kilometr, to tam skakaliśmy po drzewach jak małpy,
tam byłem wolny, tam była ukochana babcia czuwająca nad naszym bezpieczeństwem.
Teraz dostałem pokój, w którym byłem sam, po sąsiedzku były, co prawda, siostry, ale
co to oznacza, wie tylko ten, kto miał starsze rodzeństwo. Wojna domowa była na
porządku dziennym. Pokój nastawał z chwilą powrotu rodziców z pracy. Panował
wtedy niepisany pakt o nieagresji i nie pamiętam, by któreś z nas się skarżyło.
Z czasem jednak zacząłem dostrzegać zalety mojego nowego miejsca. Po mroźnej
zimie w 1978 roku, którą pamiętam jako coś wspaniałego, bo były tak wielkie zaspy, że
wydrążone tunele stanowiły ciąg labiryntów, w których nie trzeba się było nawet
schylać, nastała wiosna. Wyobraźcie sobie ulicę, na której po obu stronach rozpoczęto
budowy domów jednorodzinnych, rosłem razem z tymi budowami. Nie to, żebym
zapomniał o sadzie, ale tu powstał prawdziwy tor przeszkód. Na przełomie lat
siedemdziesiątych i osiemdziesiątych budowało się własnym sumptem i z tego, co było
pod ręką. Budowanie domu mogło trwać kilka lat. Ludzie nie byli leniwi, ale po prostu
gospodarka planowa zapomniała o indywidualnym odbiorcy i nie było z czego
budować. Niejeden dom stał niedokończony długi czas i stanowił, wraz z kupą piasku
obok, wspaniałe miejsce do zabaw. Na ulicy zaczęło przybywać dzieciaków. Jedne się
wprowadzały, inne przyjeżdżały z rodzicami, którzy każde popołudnie spędzali na
budowie, by jak najszybciej przeprowadzić się na swoje. Tak więc gromada dzieciaków
bawiła się na ulicy lub na pobliskiej budowie, na której akurat nie trwały prace.
Mnie wolno było oddalać się tylko do drugiego sąsiada, ale co tam, ciekawość świata
powodowała pewną niesubordynację. Na jednej z wolno stojących posesji zrobiliśmy
boisko, które było taką pokusą, że nie liczył się strach przed burą za spóźniony powrót
do domu. Zawsze słyszałem, że nie ma zgody na to, by wychowała mnie ulica. Ale nie
chciałem sam siedzieć w pokoju, wolałem grać z Przemkiem, Krzyśkiem i innymi
chłopakami w piłkę i palanta. Dzielnica, w której mieszkałem, nazywała się Ocice i była
podzielona na poddzielnice: Ocice Górne, Ocice Dolne i Ocice Wieś. Ocice były
przedwojennymi peryferiami Raciborza. Na potrzeby komunalne i zakładu
przetwórstwa warzywno-owocowego wybudowano tam szeregowe domki, w których
mieszkały po cztery rodziny. Były ponoć też miejscem, w którym w oddaleniu od
miasta lokowała się miejscowa elita, dlatego Ocice szybko zasłużyły sobie na drugą
nazwę – klaine Moskau, czyli mała Moskwa. W nazewnictwie potocznym funkcjonował
przedwojenny podział dzielnicy, czyli był: Sztatrand, Noiland, Zyglunki i Zajdel. Zajdel
był fabryką produkującą markowe wina i dżemy mniej sławne.
Po szkole, w domu, nigdy się nie nudziłem. Można powiedzieć, że samo życie dbało
o naszą krzepę. Mam na myśli to, że czyi rodzice mieli większe pole, ten był silniejszy,
bo od najmłodszych lat trzeba było po prostu pomagać rodzicom. Zrozumie to ten, kto
miał do obrobienia hektar truskawek lub inne obowiązki. My hektara pewnie nie
mieliśmy, ale swoje ary trzeba było obrobić. Dla mnie każdy rządek to była męka.
Zbierania truskawek szczerze nie lubiłem, ale zawsze byłem chętny do noszenia
koszyczków. Farmerstwo dla początkujących. Dla sześcio- czy siedmiolatka po dwa
koszyczki w dłoni, a z czasem na zakładkę po cztery, to prawdziwy marsz farmera.
Kończyły się truskawki, zaczynały czereśnie. Czereśnie uwielbiałem zrywać. Wysoko
na drzewie, mając piękny widok na rolnicze tereny, czułem się wolny. Wujek Józek
miał w okolicy chyba największy sad czereśniowy. Dobrze wspominam tamte lata. Za
sumienną pracę zawsze był godziwy zarobek. Zrywałem czereśnie od świtu do zmroku.
Podziwiałem facetów, którzy przestawiali od drzewa do drzewa sięgające do nieba
drabiny. Sam się nieraz nieźle nagimnastykowałem, by taką drabinę dobrze postawić.
Nie chciałem pomocy starszych, bo, co tam, dam sobie radę. Mając dziesięć lat,
tańczyłem z drabinami po sadzie jak baletnica, a z czasem one już nie były takie ciężkie.
W przerwach z kuzynem Piotrkiem skutecznie z wiatrówki zwalczaliśmy szpaki, potem
w wojsku nie miałem problemu z celnym strzelaniem.

Konno przez Dunajec z wujkiem Jankiem, bratem mamy, 1982 rok

By zarobić własny grosz, robiło się wszystko. Chodziło podawać cegły na budowę czy
zbierać ziemniaki. W moim przypadku wolałem nosić worki z ziemniakami. I tak mijał
rok za rokiem, mniej nauki, więcej pracy, bo po co się uczyć, jak i tak z tego pieniędzy
nie będzie. W szkole nie uczyłem się źle, ale, jak to się mówi, zdolny, ale leń. A do tego
nauczyciele z powołaniem trafiali się rzadko. Do czwartej klasy wszyscy lubiliśmy
matematykę. Potem już nie. Za to na historii i geografii siedziałem wpatrzony w panią,
która opowiadała o królach, bitwach, morzach i odkrywcach. Siadywałam potem
w domu nad atlasem i palcem po mapie zwiedzałem kontynenty i kraje. Jak obco
i niedostępnie wyglądała Afryka i Himalaje. A ktoś, kto brał udział w powstaniu
warszawskim, był tak samo odległy, jak powstaniec listopadowy czy woje Mieszka I.
Szkoła za to dawała szanse na rozwój fizyczny, i to nie tylko na wuefie. Dyrektor
chętnie zwalniał z zajęć siódme i ósme klasy, aby zajęły się malowaniem płotu,
wrzucaniem kilkunastu ton węgla do piwnicy i przesypaniem go w miarę potrzeby
z pomieszczenia do pomieszczenia. Za to dostawaliśmy obiad w stołówce, chętnie więc
te wszystkie prace wykonywaliśmy.
Podstawówka naprawdę była dobrą szkołą. Sami swoi, wszyscy z jednej dzielnicy,
znali się rodzice, znały dzieci i nauczyciele, jeśli ktoś coś nabroił, to i ksiądz z ambony
palcem pogroził. A dyrektor nie musiał patrzeć do dziennika, by wiedzieć, kto jest kto,
bo uczył również naszych rodziców, a teraz z nami się użerał jak kilkanaście lat temu
z nimi. Powtarzano, że im klasa starsza, tym gorsza, ale nie było jakichś strasznych
przewinień, wybita szyba, bójka na przerwie, naprawdę nic wielkiego.
Moim największym przestępstwem było niewracanie do domu na czas. Ale jak
można było wrócić na czas, gdy akurat najlepsi koledzy grali w piłkę. A w piłkę grać
lubiłem, i to bardzo. Lubiłem też biegać. Biegałem czasami z uczniami z wyższych klas
i nie ustępowałem starszym kolegom. Co zaś do biegania za piłką na boisku, nie zawsze
przekładało się ono na wynik gry. To, że wszędzie mnie było pełno, nie dawało efektu,
ale tak to już jest w futbolu, że nie zawsze wygrywa ten, co przebiegnie więcej
kilometrów.
3. RAFAKO po raz pierwszy

Na zakończenie szkoły podstawowej dyrektor, drąc mój zeszyt do historii na strzępy,


spytał, dlaczego idę do zawodówki, a nie do jakiegoś technikum? Dwója za zeszyt na
koniec roku nie przeszkodziła, bym z tego przedmiotu dostał piątkę. Zeszyt trafił do
kosza, a ja… Co tu ze sobą zrobić, prawie wszystkie chłopaki szły do zawodówki.
Marzeniem było dostać się do szkoły potocznie zwanej „mechanikiem”, aby wyuczyć
się zawodu mechanika samochodowego. Dziewczyny to w większości były przyszłe
krawcowe i fryzjerki. Tylko nieliczni szli do szkół, które kończyły się maturą. Ja, trochę
pozostawiony samemu sobie w tej decyzji i z braku innych propozycji, złożyłem
dokumenty do szkoły przyzakładowej RAFAKO, by wyuczyć się zawodu ślusarz-
spawacz, czyli robotnik wykwalifikowany. Plusy były dość znaczące: fach w rękach,
fabryka niedaleko i duża, może nie zamkną, no i prąd w domu za darmo. Dla
czternastolatka to po prostu wymarzony start w dorosłość, tak wtedy było i nikt nie
pomyślał, że może być inaczej. Słowo aspiracja funkcjonowało tylko w słowniku
wyrazów obcych, kariera była zarezerwowana dla piosenkarzy, a ja śpiewałem tak
sobie.
Dzisiaj patrzę na to trochę inaczej. Taki etap życia. Teraz wykształcenie zawodowe
najbardziej sobie cenię ze wszystkich ukończonych fakultetów. Każdy młody chłopak
chce mieć swoją kasę. Ja pierwsze pieniądze zarobiłem w wieku czterech lat,
pomagając u cioci obrywać pędy truskawek. Ucząc się ślusarstwa, stałem się bardziej
przydatny na budowach i prócz sezonowego zbierania czereśni miałem stałą fuchę
u kolegi taty, pana Jurka, u którego razem z Przemkiem byliśmy pomocnikami
dekarza. A że podczas robienia dachów nie może być fuszerki, prócz kasy dostałem
w pakiecie naukę bycia solidnym.
To były dobre czasy. Pan Jurek był po szkole marynarki śródlądowej, często więc
opowiadał nam swoje przeżycia z podróży po Odrze barkami wypełnionymi wszelkimi
towarami. Wypływał też często za zachodnią granicę, dziś to brzmi prozaicznie, ale na
przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych zagranica kojarzyła się z jednym:
z lepszym życiem. My, mieszkając siedem kilometrów od Czechosłowacji, nigdy tam
nie byliśmy.
Miałem szczęście do dobrych rzemieślników. Wspólnikiem pana Jurka był pan Alek.
Imponował mi tym, że pracował na wysokości, malował kominy i wysokie konstrukcje,
a jakie przy okazji miał widoki! W tej pracy też nie mogło być bylejakości. Praca na
dachach wymaga precyzyjnego rzemiosła, nie pamiętam, abyśmy musieli poprawiać
dachy przez siebie robione, za to zdarzało nam się robić poprawki po innych. Bycia
sumiennym uczono też na warsztatach RAFAKO. Dokładność mierzono suwmiarką,
prześwity kątomierzem, a z czasem z wykonywanego spawu robiono zdjęcie
rentgenowskie, aby sprawdzić, czy aby nie ma w nim za dużo żużlowej przestrzeni
powodującej osłabienie łączenia stali. Czemu o tym piszę? Sumienność i dokładność
wykonywania zadań w GROM-ie jest czymś naturalnym, bezdyskusyjnym.
Ale nie samym chlebem człowiek żyje. Sport to zdrowie, każdy to wie, nie liczę
skręceń czy potłuczeń. Piłka nożna to nie tylko zdrowie, ale także sport, który łączył
i pewnie łączy do dziś wielu chłopaków. W piłkę z chłopakami grało się zawsze
i dosłownie wszędzie, na takich boiskach, z których przed meczem trzeba było wygonić
krowy, bo nie na swoim się pasły. Z czasem w klubie już półprofesjonalnie, z obstawą
sędziowską, na dobrych stadionach. Jakoś się wszystko godziło ze sobą. Czterech
pancernych puszczali tylko w sobotni poranek podczas wakacji, Kloss był raz
w tygodniu, a westerny w sobotę wieczorem, telewizja nie stanowiła więc żadnej
konkurencji dla łobuzowania na dworze. Łobuzowanie z czasem przybrało na sile, bo
byliśmy coraz sprawniejsi, celniej strzelaliśmy z procy i nogi dalej niosły. Trzeba więc
było brać dodatkowe fuchy na dachu, żeby zapłacić za szyby powybijane w stojącym
autobusie – kto nas wtedy zakablował, do dziś zachodzę w głowę.
Myślę, że bycie nastolatkiem to ciągła gonitwa za aspiracjami lub jak kto woli za
idolami. Idole mają kasę, coś więcej potrafią lub znaczą coś więcej. Moje horyzonty się
poszerzały, zacząłem pracować jako kelner w dyskotece „Doro” albo pomagałem na
straganie sprzedawać ubrania z Turcji. Zainteresowałem się też nowym sportem –
zapasami – poznałem nowych chłopaków w Unii Racibórz. Zaczęły nam wpadać do
głowy ciekawe pomysły, jak tu pokombinować, by się nie napracować, ale zarobić.
Upadła komuna, codzienność się szybko zmieniała. Bardzo żałowałem, że jestem dwa
lata młodszy od kumpli, którzy mogli jeździć do Turcji po ciuchy, opowiadali, że
w Berlinie Zachodnim też można zarobić, sprzedając papierosy. Dla przedsiębiorczej
młodzieży mieszkanie blisko granicy zaczęło mieć swoje plusy – odkryliśmy
Czechosłowację. Przepisy celne zmieniały się szybciej niż nasze wędrówki do
Bohumina po piwo i wódkę. Czasami celnik wieczorem puszczał to, czego rano jeszcze
nie było wolno przenieść. Zachowanie zimnej krwi i przechytrzenie celnika, który
głęboko patrzył w oczy, pytając: „Macie coś więcej niż można…”, to kolejna życiowa
nauka, wszak żołnierz jednostek specjalnych musi być opanowany, no i przebiegły.
Jedną taką sytuację bardzo dobrze pamiętam. Trzydziestego grudnia pojechałem
z Przemkiem wcześnie rano do Bohumina, bo sylwester blisko, pić się chce, a przy
okazji można było zarobić. Popyt na czeską wódkę był duży. Już gdy przechodziliśmy
granicę, dotarła do nas wieść, że dziś sprawdzać będą dokładniej niż normalnie, ale co
tam. Jeszcze wtedy nie znałem hasła „śmiały zwycięża”, ale widać miałem już coś
takiego we krwi, że się ku niemu skłaniałem. Ubrany byłem w nową kurtkę, taką dwie
w jednej, po bokach spięte zamkiem, torba, którą zabraliśmy ze sobą, miała podwójne
dno. Policzyliśmy, że możemy schować dwanaście butelek gorbaczowa – ta wóda
wtedy najlepiej schodziła. Jak to zrobiliśmy? Butelka gorbaczowa 0,7 litra była wysoka
i wąska, idealnie pasowała do rękawa kurtki, każdy z nas miał więc już po dwie, ja
kolejne cztery ukryłem w środku kurtki pomiędzy warstwami. Cztery wylądowały
w torbie pod powłoką podwójnego dna. Kupiliśmy butelkę szampana, pomarańcze,
słodycze, to wszystko w Czechach było sporo tańsze, a więc każdy się tam w te towary
zaopatrywał.
Idąc do granicy, widzieliśmy, że ludzie są zawracani i kombinują, jak tu się
prześlizgnąć. Może zmiana celników się trafi i nowi będą łaskawsi? A może ci, co teraz
pracują zmiękną, bo to ostatni dzień roku? Z celnikami była taka niepisana umowa, że
jak się przyznałeś, że masz więcej towaru, niż można przenieść, to zawracał bez
konsekwencji. A jeśli go oszukałeś, a znalazł dobra ponad normę, to miś w paszport[1]
i po zawodach. Celnicy nie zawsze sprawdzali, a straż graniczna to chłopaki z Raciborza,
przymykali więc na nas oko. Podjęliśmy śmiałą decyzję: idziemy na pewniaka
i twierdzimy, że prócz szampana, który był na wierzchu w torbie, owoców i słodyczy
nic nie mamy. Przemek szedł pierwszy, kurtki mamy rozpięte, bo celnik na bank
będzie macał po brzuchu i plecach. Serce wali jak szalone, torbę trzymamy na spółkę
już otwartą do kontroli, na przejściu nikogo nie ma prócz dwóch celników. Na pytanie:
„Ile wódki, chłopaki, macie?”, odpowiadamy krótko z uśmiechem: „Jesteśmy
sportowcami i nie pijemy, mamy tylko szampana, owoce i słodycze”.

Pochód pierwszomajowy; choć ojciec mówił, że to pierwszy krok do wstąpienia w szeregi PZPR, ja w nim
widziałem możliwość przygody, 1985 rok

Celnik spojrzał bystrym wzrokiem spod daszka czapki. Wytrzymałem spojrzenie.


Pomacał Przemka po brzuchu i plecach, zerknął tylko na szampana w torbie, życzył
udanego sylwestra i ustąpił z drogi, puszczając nas do ukochanej ojczyzny. Jak mi się
wtedy ręce spociły, torba bardzo ciążyła, a jej uchwyty były napięte. Co tam więcej
gadać, śmiały zwycięża, potem dopiero się dowiedziałem, że śmiałość musi być poparta
dobrym planem, świetnym wyszkoleniem, niezawodnym sprzętem i oparciem
w kolegach, ale to akurat miałem. Wracając do przekraczania granicy, tego dnia wielu
wracało zalanych w trupa, ponieważ musieli skonsumować towar po czeskiej stronie.
O wojsku myślałem zawsze. Żołnierzyki stały u mnie w rzędach na półce. Najbardziej
ceniłem figurkę Indianina, świetnie sobie radził podczas zasadzek, ale to już inna bajka.
Skończyłem zawodówkę i nadszedł czas pracy w fabryce. Tu nie ma nic
romantycznego. Jest po prostu ciężka fizyczna robota w śmierdzącym stroju,
niebieskim ancugarbajcie.

5:00 pobudka, szybkie śniadanie,


5:30 autobus pracowniczy,
6:00 rozdzielenie roboty brygadzie,
9:00 piętnaście minut na drugie śniadanie,
14:00 fajrant.

Nie, nie i jeszcze raz nie! Nie widziałem siebie w tych zajęciach i każdy dzień był dla
mnie torturą. Brygada, do której trafiłem, należała do jednej z lepszych. Początki pracy
to była prawdziwa katastrofa, miałem przygotowywać rury do spawania. Każda rura,
która będzie tworzyła wężownicę, ma około dziesięciu metrów, na jej końcach stoi taki
ślusarz jak ja. Ściankom rury z obu stron trzeba nadać skośny kształt, potem szlifierką
trzpieniową oczyścić od środka i na zewnątrz, by podczas spawania nic nie
zanieczyszczało spawu, i tak całe dnie. Po kilku miesiącach dostałem wreszcie zajęcie
przy najlepszych spawaczach, by ich podglądać i z czasem zostać takim dobrym
fachowcem jak oni. Zacząłem już nawet wykonywać drobne prace spawalnicze, a pod
koniec pierwszego roku łączyłem wężownice, tworząc część konstrukcji przepływowej.
To akurat było spoko, mówiąc żargonowo, spawałem argonem, metodą TIG, czyli
spawa się w osłonie argonu elektrodą wolframową.
Ciągle jednak kusiło mnie coś innego, w weekendy pracowałem w dyskotece, mniej
się człowiek narobił, a kasa lepsza. Skończyłem już osiemnaście lat, piwo i wszelkie
trunki były więc dozwolone, a komu na kacu chce się iść do pracy, wkładać ten
śmierdzący ancugarbajt. Od pomysłów huczało mi w głowie, miałem paszport,
rozmyślałem więc, a to o wyjeździe na wieżę wiertniczą gdzieś na Morze Północne,
a może jako Schwarzarbeiter do Niemiec, hm, może odnajdę się w Legii Cudzoziemskiej
w służbie najemnej. To były codzienne marzenia, jakie ma każdy, gdy wkroczy
w dorosłość. Zresztą większość moich koleżanek i kolegów mających pochodzenie
niemieckie dawno była już w Reichu. A tu każdego ranka trzeba wstawać do roboty
i weź się tu nie napij w weekend! W tym czasie zmarł mój ojciec. Mamie na
wychowanie została moja mała siostrzyczka, inflacja galopowała, ale półki już były
pełne. Mnie zaś wierciło od środka, nie chciałem tak po prostu wstawać co rano do
pracy i tyle. Wiedziałem, czego nie chciałem, ale czego chciałem? Nie miałem pojęcia!
1 Stempel w paszporcie, który zabraniał przekraczania granicy.
4. WKU Rybnik

Często się słyszy, a przynajmniej słyszało, że wojsko niejednemu uratowało życie. Nie
wiem jak innym, ale mnie chyba tak, a jeśli tak jest, to się z tej wojskowej ścieżki życia
cieszę, choć nie zawsze było wesoło. Nadszedł taki dzień, że upomniało się o mnie WKU
w Rybniku. Jak Polska długa i szeroka w 1993 roku do wojska nikt nie chciał iść, no
prawie nikt. Szli tylko tacy, co nie mieli układów, pola, dziecka, nie pracowali w kopalni,
nie studiowali, czy po prostu w wieku nastu lat nie mieli nadwerężonego zdrowia. Moje
spotkanie z majorem w WKU było bardzo krótkie, na pytanie pana w zielonym
mundurze, czy chcę iść do wojska, odpowiedziałem bez zastanowienia: – TAK. Był
zaskoczony, ale widać też trochę zadowolony, że duch w narodzie jeszcze całkiem nie
zginął i ma ochotnika. Dostałem wezwanie na komisję lekarską, która miała zbadać
mnie pod kątem zdolności do służby w wojskach powietrznodesantowych. Werdykt
brzmiał: zdrowy jak ryba i silny jak byk, który w wojskowej skali przydatności dla armii
był oznaczony kategorią zdrowia A.
– To gdzie, poborowy, chcecie do tego wojska? – zapytał na przywitanie major.
– Do czerwonych beretów w Krakowie, panie majorze.
Jeżdżąc do dziadków w góry, zawsze widziałem ich pełno na dworcu kolejowym
w Krakowie i każdy chłopak tam chciał służyć.
– Do Krakowa, mówicie. Ale to nie nasz podokręg, niestety, tam wam biletu dać nie
możemy, ale czerwone berety są też w Lublińcu! Może tam chcecie?
Rozglądam się po sali, jestem sam, a on do mnie mówi, jakby stał za mną pluton.
Szybko łapię slang i odpowiadam:
– Niech będzie. Chcemy do Lublińca, panie majorze – powiedziałem, a pomyślałem:
Lubliniec? Cholera, a gdzie to jest?
– Jest tam 1 Samodzielny Batalion Szturmowy, też skaczą, zrobią z was komandosa.
Bardzo chciałem iść latem, ale nie mieli już biletów, pan major wpisał więc w swym
kapowniku datę dwudziesty piąty października.
– Bilet wyślemy wam pocztą. Życzę wam powodzenia, poborowy.
Bilet przyszedł, jak pan major obiecał. Dwudziestego piątego października 1993 roku
o godzinie dziesiątej miałem stawić się w 1 Samodzielnym Batalionie Szturmowym
w Lublińcu. Z domem i chłopakami żegnałem się hucznie i na sportowo. W ostatnim
zagranym przed wojskiem meczu strzeliłem cztery gole, ale o zmarnowanym rzucie
karnym może nie wspomnę.
CZĘŚĆ II

Lubliniec – 1 Pułk Specjalny


5. Szeregowy elew

Poranek jest rześki, a po wczorajszym pożegnaniu, jakie urządzono mi w klubie, chce


się pić. W pociągu, którym mam się dostać do Katowic, nietrudno dostrzec chłopaków
tak jak ja przygotowanych na nową drogę życia. Jest nas już trzech. Spod krótko
obciętych włosów nieopalona jeszcze skóra głowy świeci swą bladością. Tak więc trzech
zuchów, ja z Raciborza i nowo poznani koledzy z Czerwionki i Orzesza, przesiadamy się
w Katowicach na osobowy do Lublińca. Ja, nauczony, że w gości nie idzie się z pustymi
rękoma, wyciągam wspaniały trunek Polmosu Racibórz. Zapraszamy też do siebie
starszego szeregowego w czerwonym berecie z emblematem spadochronu na
ramieniu. Opowiada nam co nieco o Lublińcu i poucza, że nie ma co się pchać do
koszar na dziesiątą, bo jako pierwszych rzucą na rejon. O co chodzi z tym rejonem,
jeszcze nie wiemy, ale nikt nie pyta, a na godzinę nie zważamy, bo wszyscy mają taką
samą. Posiedzieliśmy więc trochę w poczekalni, jak nam poradził starszy kolega. Przed
dworcem czekał star, który zbierał wszystkich ochotników i wiózł za bramę koszar.
Lubliniec to niewielkie miasto, ale na trunkach się znają. Wchodzimy do pierwszego
napotkanego sklepiku, bo chcemy uzupełnić zaopatrzenie, by jakoś dojść do koszar,
i cóż ja widzę? Polmos Racibórz, no i jak tu nie wspomóc regionalnego przysmaku. Tak
jakoś nam zeszło do piętnastej i w wyśmienitych humorach ruszyliśmy do bramy
koszar.
– Co? Nie kwapiliście się zbytnio, nauczymy was tu punktualności – brzmi
przywitanie przy bramie. Prowadzą nas na salę gimnastyczną, gdzie następuje
przeobrażenie młodego chłopaka w elewa. Najpierw obróbka dokumentów.
– Poborowy posiada wyksztalcenie zawodowe, a wyuczony zawód to ślusarz-
spawacz. Przydział „zety-remonty”, etat spawacz blacharz, druga szkolna unitarna.
Nic z tego nie rozumiem, ale ten wpis mi się nie podoba. Nie po to poszedłem do
wojska na ochotnika, by zostać spawaczem czołgów czy też tego, co oni tu mają! Ale nie
było komu mnie wysłuchać. W pośpiechu jestem pchany kolejnymi rozkazami, każą
iść dalej, do następnej kolejki.
– Wzrost…, waga…, rozmiar stopy…, obwód głowy… następny.
– Poborowy się rozbierze, wszystkie rzeczy spakuje do torby i zaadresuje do domu.
Kurde, zero indywidualności. Nie mam już nic swojego, a za to dostałem białe
kalesony wiązane w pasie sznurkiem. Rozporek taki uchylny, że nieważne, jak byś je
związał, to i tak ptaszek patrzy na świat. A tu każą stać na baczność, to tak stoimy
z nieciekawymi minami, a za stolikiem mają, widzę, niezły z nas ubaw. Lekarz szybko
bada, całe szczęście wypinać się nie każą. Czy jądra są w porządku, sprawdzili na
badaniach w Gliwicach.
– Zdrowy.
Zebrano nas dziesięciu i prowadzą do pomieszczenia, w którym oddajemy swój
cywilny dobytek. Kolejny pokój to magazyn. Tu dostaję mundur, pas, białą koszulkę,
zielone skarpetki i czerwony beret, to już jestem komandosem, tak?
– Resztę dostaniecie na kompanii – mówi zdecydowanie niezadowolony, że ciągle tu
tkwi, jakiś ważny starszy szeregowy.

Czwarty pluton drugiej kompanii szkolnej, 1993 rok

Teraz prowadzą nas do czteropiętrowego budynku koszarowca. Kompania druga


szkolna, wysiadać! Ale to nie sen, tylko rzeczywistość i nie da się już zawrócić tego
pociągu. Pokój, a raczej już sala żołnierska, jest prawie pełna. Nie ma wielkiego wyboru
co do łóżka, a raczej już „wozu”, będę więc spać na piętrze, czyli na gałęzi, jak się szybko
dowiaduję. Wozy są piętrowo ułożone po obu stronach sali. Przez środek biegnie wąski
korytarz. Bardzo wąski, bo przed każdą parą łóżek stoją cztery taborety, a na nich
z rękoma na kolanach siedzą wygoleni chłopcy, tak samo wystraszeni jak my… albo
jeszcze bardziej, bo trzeźwi. Nikt się do nikogo nie odzywa. Siadam na pierwszym
wolnym krześle, jestem głodny. Ale nie czas jeszcze na sławną wojskową grochówkę.
– Ci, co przyszli ostatni i nie mają jeszcze sprzętu, na korytarzu w dwuszeregu
zbiórka! 121, 122, 123! – Brzmi przeraźliwy wrzask odbijany echem przez puste ściany
korytarza.
– Co jest, kurwa! Nie ma chętnych? – Zachrypnięty głos rzuca obelgami na czym
świat stoi i obiecuje, czego to nam nie zrobi, jak nie wyjdziemy. Chłopak z krzesełka
obok podpowiada, że to o nas chodzi i pewnie mamy wyjść po resztę sprzętu. No to
idziemy, na korytarzu czeka nas kolejna soczysta mowa z obietnicą, że jutro to
będziemy jak pershingi latać na wysokości lamperii.
– A teraz w prawo zwrot, w prawo, kurwa! Co, nie wiecie, gdzie jest w prawo?!
I biegiem, mówię! Biegiem do magazynu marsz!
Stoję przed tym magazynem i słyszę straszny raban. Coś gdzieś niezłapanego tłucze
się po ziemi. Ostatnio tak się bałem przed wejściem do dentysty. Chłopaki wychodzą
z magazynu z oczami jak spodki.
– Następny!
– Rozłoży sobie elew koc na podłodze. – Usłyszałem w trakcie lotu koca w moją
stronę.
– Skąd elew jest? – Słyszę w głosie pytającego lekką góralską gwarę.
– Z Raciborza. A ty?
– Ej, młody! We łbie ci się pojebało! Jakie ty?! Pan starszy szeregowy dla ciebie! Jebnij
to sobie pięćdziesiąt na cycu na orzeźwienie. No co się gapisz, na cyc i doisz!
O co mu chodzi? Stoję jak mój poprzednik z kwadratowymi oczami.
– Pompki robisz, i to na kościach!
No to doję, choć wcale wesoło mi nie jest. Robię i liczę w myślach.
– Nie słyszę, że robisz! – drze się wniebogłosy.
– Cztery, pięć…
– A gdzie pierwsza, druga? Nie słyszałem ich.
– Pierwsza, druga…
– Jakie pierwsza, druga? Zaczyna się liczyć od raz, dwa…
Zrobiłem już z dziesięć, ale zaczynam od nowa.
– Raz, dwa, trzy… czterdzieści osiem, czterdzieści dziewięć, pięćdziesiąt.
Staję zadowolony ślicznie na baczność, a tu…
– Kurwa, młody! Było wstać?!
Wcina się na szczęście kapral, co nas przyprowadził.
– Dobry jest, zostaw już go. Nie ma czasu. Miska czeka.
– To łap, młody.
I tak zostałem zasypany gradem wojskowego dobytku. Pierwsze poleciały buty
z instrukcją, że jak nie będą pasowały, to się na kompanii z kimś na pewno wymienię
na takie, co będą pasować. Zasobnik, niezbędnik, hełm, onuce, maska przeciwgazowa…
Nazbierała się cała pałatka wszelakiego dobra.
– Wolny! Następny!
Prowadzą nas wreszcie na kolację. Głodny jestem jak wilk, a że wytrzeźwiałem, to
mam małego kaca. Do łazienki nie udało mi się dostać, by się napić wody z kranu, bo
nie potrafiłem dobrze się zameldować. Zresztą samo słowo elew ciężko przez gardło mi
przechodzi, a tu jednym tchem trzeba wyrecytować:
– Panie kapralu, szeregowy elew iksiński z zapytaniem. – Jeśli jest zgoda na
zapytanie, to można zapytać i przejść w tej słownej przepychance dalej.
– Panie kapralu, szeregowy elew iksiński prosi o pozwolenie pójścia do ubikacji.
Na to padała odpowiedź, że… prosi to się świnia!
Wielu więc z nas trzyma do czasu, gdy będzie można pójść do wychodka stadem.
Mamy zakaz wychodzenia z sali, a jak już wyjdziemy, to tylko właśnie po to, by
sprintem podbiec do podoficera, który siedzi za biurkiem, i tam, stojąc na baczność,
zwrócić się z prośbą o możliwość zadania pytania, dlatego chętnych było niewielu.
Po odstaniu swego w długim ogonku wreszcie przyszła moja kolej. Kolacja wydała mi
się nawet przyzwoita. Na plastikowym talerzu dwie duże parówki, plastry sera, masło,
musztarda i do tego słodzona herbata. Ja w zawodówce nauczyłem się pić gorzką lub
słodzoną sokiem, bo cukier znikał z szafek ekspresowo. Chleba za to dają do oporu. No,
głodny tu chodzić nie będę. Dziś ponoć mamy jeszcze luz, ale jutro, jak się będziemy
tak guzdrać, to będziemy jeść na tempo, oznajmia krzykacz z korytarza. Już bez
przygód wracamy do swojej żołnierskiej sali. Przed snem jakiś ważny kapral uczy nas,
jak rano mamy pościelić łóżko, czyli wóz. Myjemy się plutonami. Dwudziestu chłopów
ma dziesięć minut na wyszorowanie zębów. Nie, szczoteczek jeszcze nie mamy,
prysznic więc i spać. Jest dziesiąta. Wrzask: „Kompania, capstrzyk!” – niesiony jest
z taką siłą, że świetlówki wręcz same się gaszą. Można wejść do wozu i zasnąć. Leżę
jednak na dolnym piętrze, bo nowo poznany kolega wolał spać wysoko, a mnie bez
różnicy. Mam więc okazję w blasku światła wpadającego z korytarza podziwiać
sprężyny wozu. Patrzę, jak poprowadzone są spawy w miejscu łączeń kątowników.
Niezła fuszerka, nawet otulina nie całkiem ostukana, tylko przykryta farbą.
A o porządnym ogradowaniu nie wspomnę.
– Co za pojeby! – dobiega z łóżka obok. To piękne zdanie wywołuje śmiech i upuszcza
z nas napięcie dnia. Bez dodatkowego komentarza zasypiamy – dwudziestu w jednej
sali.
Dla mnie wstawanie o szóstej to godzinny bonus, czuję się więc wyspany. Zresztą
wszyscy wstajemy trochę wcześniej i nawzajem pomagamy sobie odtworzyć wzór
zaścielonego łóżka zaprezentowany przez pana kaprala. Tak się do tego wczoraj
przyłożył, jakby to była główna umiejętność, jaką mamy tu nabyć, a on ma w niej kilka
danów.
– Powstań, baczność! – drze się ktoś stojący obok drzwi. – Taką komendę ma wydać
ten, kto pierwszy zobaczy, że do sali wchodzi starszy stopniem. Zrozumiano? Nie
słyszę!
– Zrozumiano – odpowiadamy chórem.
– Nie zrozumiano, ale: „Tak jest, panie kapralu”!
– Tak jest, panie kapralu! – chórem odpowiadamy już całkowicie obudzeni.
Kapral szybko sprawdza posłane łóżka. Dwa z dołu i dwa z góry wywraca, jak to
mówi, dla przykładu. Aby nabyć wprawy w ścieleniu, rozkazuje każdemu jeszcze raz
pościelić swój wóz i to „szybkusiem”, bo za dziesięć minut zbiórka i wychodzimy na
śniadanie, ciągnie dalej swą soczystą gadkę.
– A że w desancie czas płynie szybko, to wam zostało już tylko pięć minut.
– Kompania na korytarzu w dwuszeregu zbiórka! 121, 122, 123. – Kończąc swoje
ścielenie, słyszę wrzask dochodzący z korytarza.
Wybiegamy, by się ustawić w dwuszeregu.
– Co tak wolno?! Wróć, biegiem do pokoju marsz!
– Kompania na korytarzu w dwuszeregu zbiórka! 121, 122, 123.
– Co jest, kurwa!? Jeść wam się nie chce! Jeszcze raz!
Teraz już stoimy blisko drzwi gotowi do wylania się na korytarz w ekspresowym
tempie, ale chwila się wydłuża.
– Biorą nas na wstrzymanie – komentuje chłopak, który wczoraj przed zaśnięciem
wyzwał ich od pojebów.
– Kompania na korytarzu w dwuszeregu zbiórka! 121, 122, 123. No – brzmi
zadowolony głos starszego szeregowego, który mi wczoraj kazał doić.
– Baczność! W lewo zwrot! Wróć! W lewo, matoły. Co, nie wiecie, gdzie jest w lewo?
Jeszcze raz. W lewo zwrot i przed blok koszarowca biegiem! Powtarzam! Biegiem
marsz!
Pędzimy więc jak stado po schodach w dół na oślep, mając w pamięci kilkukrotne
wywoływanie nas z sali. Na dole czeka na nas szef kompanii. Trzygwiazdkowy chorąży,
który łagodnym głosem wita nas w drugiej kompanii szkolnej. Mamy tu spędzić ze sobą
okres unitarny, który trwać będzie sześć tygodni. Po nim złożymy przysięgę,
a następnie trafimy zgodnie z przydziałem do swoich pododdziałów. Mamy pilnować
swoich rzeczy. Każdy brak w stanie będzie potrącany z żołdu. A w wojsku „amba”[2] –
jak to nazwał – jest wielka i wieczna, mamy więc pilnować swoich rzeczy.
– Czwarty pluton na korytarzu w dwuszeregu zbiórka! 121, 122, 123! Wróć, za wolno!
Czwarty pluton na korytarzu w dwuszeregu zbiórka! 121, 122, 123! Wróć, za wolno,
jeszcze raz!
I tak jak poprzednio skupiamy się w progu, by wylać się jak woda z nagle pękniętej
tamy.
– Czwarty pluton na korytarzu w dwuszeregu zbiórka! 121, 122, 123! Baczność! Panie
poruczniku, kapral Nowak melduje czwarty pluton na porannej zbiórce. Pluton,
baczność! Pluton, spocznij!
– Nazywam się porucznik Kania i będę waszym dowódcą podczas okresu unitarnego.
Jesteście przewidziani do pododdziałów pomocniczych naszego batalionu. Jednakże
w okresie unitarnym przejdziecie całe szkolenie, łącznie ze szkoleniem
spadochronowym, tak byście dumnie mogli nosić czerwony beret. W moim plutonie
OSTATNICH GRYZĄ PSY! Warto więc być zawsze z przodu!
Tymi słowami przywitał nas wysoki, szczupły, dobrze się prezentujący porucznik.
Podobno właśnie wrócił ze szkolenia francuskich komandosów. Czwarty pluton to
ostatni w hierarchii kompanii szkolnych i trafili tu w większości maruderzy tacy jak ja,
tak więc dzięki radzie naszego kolegi z pociągu już na wstępie ugryzł mnie ten pies.
Będzie ze mnie komandos-spawacz. Nasza kadra to wspomniany porucznik Kania,
chorąży Szpilka i kapral Nowak. Nam nie kazano się przedstawiać, a zresztą po co,
skoro dokoła słychać, że w wojsku nie ma kolegów.
Szybko zaczęto wpajać nam podstawową wojskową wiedzę. Z pasją maniaka kapral
Nowak uczył nas ścielenia łóżka, a po obowiązkowym zakupie przyborów toaletowych
z tą samą pasją uczył jednakowego układania wszystkiego w przyłóżkowej szafce, bo
w wojsku jest „chujowo, ale jednakowo”, powtarzał. Metalowa szafka przypada na
dwóch, dla każdego jedna półka, a szuflada dzielona jest na połowę. Dobytku nie mam
za wiele. Mundur polowy us wzór 93 wszedł właśnie na wyposażenie i my jako pierwsi
mamy zaszczyt go nosić. Mam też śmieszne kalesony, które mają zastąpić majtki.
Majtek nie dostaliśmy, są za to BGS-y, czyli Bojowe Gacie Sportowe w paskudnym
niebieskawym kolorze, a noszenie ich poza wuefem będzie karane. Dwie białe koszulki
i tyle samo par zielonych skarpet. Każdy dostał też po dwa małe ręczniczki, jeden
z paskiem, drugi bez. W nich to wspomniana już wcześniej amba szalenie się
rozkochała. Nie wiem, jak to jest możliwe, ale każdego wieczora wszyscy na poręczach
swego wozu rozwieszali dwa ręczniki. Często było tak, że budzisz się rano, a jest tylko
jeden. Wtedy bez skrupułów przewieszasz sobie ręcznik śpiącego obok, i tak
łańcuszkiem leci przez pluton i kompanię. Na pytanie, co zrobić, jak nie ma skąd
załatwić sobie zabranej przez ambę rzeczy, pada odpowiedź, że trzeba zapłacić lub
sobie naruchać. Już bez pytania dowiadujesz się, jak brzmi definicja naruchania sobie
danego przedmiotu. Oto ona: bierzesz taboret, przykrywasz go kocem, po chwili
podnosisz i patrzysz, czy jest naruchane, jeśli nie ma, to powtarzasz czynność do
skutku, ot wojskowa mądrość.
Dostajemy też zasobnik z wojskowym sprzętem. Kwadratowy plecak, w którym są
rzeczy na czas „W”, czyli wojnę, i nie możemy z nich korzystać. Wydają nam także
mundur wyjściowy i tu niespodzianka, przymierzamy go, by pasował na nas tak,
jakbyśmy mieli w nim iść do ślubu, dostajemy też nowe buty. Co do tych pierwszych,
starszy szeregowy miał rację i ku uciesze chłopaka z trzeciego plutonu wymieniłem
moje o rozmiarze czterdzieści dwa na jego numer czterdzieści. Nadszedł czas na
poznanie kilku pojęć wojskowego savoir vivre’u. Tak więc w pokoju możemy tylko
siedzieć na taboretach lub stać – na wozie nie wolno się kłaść przed dwudziestą drugą,
bo nas popali. Po korytarzu poruszamy się tylko biegiem z głową poniżej lamperii, ale
do kibelka możemy wybiegać samowolnie. Kolejne to stanowczy zakaz opuszczania
kompanii. Do wszystkich starszych stopniem mamy meldować się per pan, stojąc
oczywiście na baczność. Szeregowy elew niepytany nie zabiera głosu. Nie wolno mieć
żadnych swoich cywilnych rzeczy – kapral lub starszy szeregowy będzie nam robić
zakupy w kantynie, ale do rana wszystko ma zniknąć. Nasz rejon do sprzątania to
schody, część łazienki i oczywiście pokój.
Co piątek jest grupowe wyjście do łaźni na kąpiel. Nie wiem po co, bo przecież tu
mamy łaźnię, ale ponoć tam, gdzie zaczyna się wojsko, kończy się logika. Każdego
piątkowego popołudnia będziemy też trzepać koce, by nam się wszy w futrze nie
zapleniły, w końcu jesteśmy koty. Karmią nas mnóstwem prawd, które z miejsca
wprowadzane są w życie. Tak więc elew, gdy się nudzi, to mu się w głowie pierdoli,
i w związku z tym ma nie mieć na nic czasu. Do znudzenia ścielę łóżko i układam
wszystko w szafce. Doszedł nam do przećwiczenia element obrony przeciwlotniczej,
i tak chłopaki, którzy śpią przy oknach, zakrywają je swoimi kocami, dopinając
zaciemnienie budynku, a pozostali biegną zrobić to samo w kibelku lub szykują się do
boju. Śmiesznie jest, gdy ćwiczymy to za dnia, improwizując noc. Tak więc rozbieramy
się do snu i kładziemy do łóżek – tak, tak, wiem – do wozów. Sygnał syreny
przeciwlotniczej budzi nas po niespełna minucie od ogłoszenia capstrzyku! Cała
kompania zrywa się ze snu… spodnie, buty… kurde, nie moje… Nie tylko moich nie ma.
Musicie wiedzieć, że przed położeniem się spać buty wystawiane są na korytarz. Ktoś
sobie z nas zakpił i pozamieniał nasze buty z butami plutonu trzeciego. Jakby nie było
dość chaosu. Za którymś razem wreszcie się wyrabiamy.
– 121, 122, 123, czwarty pluton na korytarzu w dwuszeregu zbiórka! Co jest?! Koryta
wam się nie chce? Wróć. 121, 122, 123, czwarty pluton na korytarzu w dwuszeregu
zbiórka! W prawo zwrot! Wróć! Nierówno! W prawo zwrot. Od czoła przed
koszarooowiec bieeegiem marsz!
I tak od czoła w owczym pędzie zbiegamy na złamanie karku, by odbudować
dwuszereg na dole. Tam czeka na nas chorąży Szpilka, który wysyła nas w drogę
powrotną, bo ponoć za wolno zbiegaliśmy i pierdolimy się ospale. Przegonili nas tak
jeszcze dwa razy, aby obiad nam lepiej smakował, bo gdybyśmy przyszli zbyt wcześnie
i stali w długiej kolejce, z nudów mogłoby nam się w głowach popierdolić.
Prócz porządków, a raczej umiejętności poukładania w sposób identyczny
wszystkich swoich rzeczy, nastał czas na naukę musztry pojedynczego żołnierza,
musztry w parach i musztry całym plutonem. W każdym zakątku wielkiego placu
apelowego słychać: baczność, spocznij, w lewo zwrot, w tył zwrot, na wprost marsz,
w tył na lewo… rączka, sprzączka, nogi wyżej, do przysięgi coraz bliżej. Musztra służy
opanowaniu niełatwej umiejętności poruszania się i nie jest przyjemną nauką. Ja nie
mam problemów z koordynacją ruchową i dość szybko łapię w lewo zwrot itd., ale
funkcjonuje tu odpowiedzialność zbiorowa i nauka trwa do momentu opanowania
zagadnień przez całość stanu osobowego. Po takim treningu zelówki w butach się topią,
a stopy palą od przybijania w marszu defiladowym. W kółko słyszymy:
– Wróć, nierówno. – Zachrypnięty głos kaprala się załamuje. Z odsieczą przychodzi
mu chorąży Szpilka, a raczej, dla ścisłości, młodszy chorąży. I zabawa zaczyna się od
nowa, tylko nam nie ma kto dać zmiany.
121, 122, 123 – rozszyfrowano nam to liczbowe hasło. Jest to odliczanie czasu przez
skoczka, po którym po wyskoczeniu z samolotu ma pociągnąć za uchwyt wyzwalający
główny spadochron. I tak wszystko, co robimy, robimy w tempie trzech sekund,
a czasami nawet szybciej, w końcu jesteśmy w batalionie szturmowym, czyż nie?!
Czas na kolację. To co kilka dni temu wydawało mi się obfitym posiłkiem, dziś już nie
wystarcza. Praktycznie cały dzień chodzimy głodni. Podczas kolacji wkładam do
kieszeni kilka kromek chleba i zabieram ze sobą. Przed wejściem na kompanię kapral
trzepie kieszenie. Ja moje kromki zdążyłem przełożyć na plecy pod pas i przykryć
bluzą, teraz w łóżku mlaskam więc miło przed snem, dzieląc się tym, co przemyciłem,
z sąsiadami. Zawiązują się między nami nici koleżeństwa i twierdzenie, że w wojsku nie
ma kolegów, okazuje się nieprawdziwe. Pomagamy sobie nawzajem, a wspólny wróg,
czyli kaprale i starsi szeregowi, tylko nas jednoczy. Może wróg to za duże słowo, ale
jakoś tak nie dbają o to, abyśmy mogli ich polubić.
Nade mną śpi Rzeźba. Dostał taką ksywę w łaźni. Przed wojskiem ćwiczył
kulturystykę i rzeczywiście ma wyrzeźbione ciało. Jest też Roman, który już nie tylko
wieczorem mówi, że wszystko tu jest pojebane. I Ojciec, który jest starszy nawet od
chorążego. Ma dwadzieścia pięć lat i do tej pory udawało mu się uchronić przed armią.
Prawie wszyscy tak jak ja przyszli na ochotnika i nie w smak nam, że zostaniemy
robotnikami wśród komandosów. Wieczory to nieustanna zabawa z nami w zgaduj-
zgadulę i odróżnianie pojęcia „czysto” od „posprzątane”. Cokolwiek byśmy zrobili,
nasza sala nigdy nie była czysta, lecz tylko posprzątana.

Na kompanii musi lśnić, 1994 rok

Od popołudnia hierarchia na kompanii jest następująca: rządzi podoficer dyżurny,


który ma do pomocy dyżurnego kompanii. Są oczywiście pozostali kaprale i starszy
szeregowy. To podoficer dyżurny sprawdza porządki i ustala prawo. Dziś moja kolej na
sprzątanie schodów. Leję po nich hektolitry wody z pianą. W plastikowej butelce
robimy specjalną miksturę, którą wylewamy na najwyższym stopniu, by, spływając
w dół z siłą wodospadu, zmywała nasz rejon. Nawet się udało. Rejon odebrany, ale żeby
nam się z nudów w głowie nie pojebało, mamy przynieść buty w celu sprawdzenia ich
czystości. Do stolika podoficera dosiadł się jakiś ważny gość i pyta nas:
– Jaka woda w kiblu płynie?
– Hm.
– To wypad, młodzi, na półpiętro i po kolei schodzić, gdy buty będą czyste, a nie
wyczyszczone.
I tak kolejno schodzimy, by po chwili wracać. Zabawa polega na tym, że stary falowy
żołnierz pyta nas na okrągło, jaka woda płynie w kiblu. Nasze poniekąd słuszne
odpowiedzi, że mokra, czysta, śmierdząca, płynie jak wodospad – są
niesatysfakcjonujące. Poza tym za każdym razem szpilką wyciąga brud z podeszwy czy
zszycia buta i każe doić dziesięć. Zabawa się znudziła, bo pora capstrzyku, a my, matoły,
wciąż nie wiemy, jaka woda płynie w kiblu. Starszy szeregowy przychodzi z niby-
odsieczą i przechodząc, po cichu szepce o żółtoczerwonej wodzie. Ale coś poszło nie tak,
bo pierwszy, który zszedł, to wręcz na kopach do nas wrócił, a za nim niósł się wrzask,
że w każdym innym kolorze tylko nie w czerwonożółtym. Tak tego wieczora
dowiedzieliśmy się o istnieniu fali. Byłem z poboru jesiennego, więc już na zawsze
świętymi dla mnie kolorami powinny być kolory jesieni – czerwony i żółty, a znakiem
dzik. Wyrwało mi się do rymu, że taka fala, a bucik mi się rozwala. Podnoszę głowę
i oczom nie wierzę, bo właśnie stoi nade mną nasz kapral.
– Co jest, młody? Taki dowcipniś z ciebie? To dawaj tu do góry, do sali podoficerów.
Panie ratuj, wchodzę jak na egzekucję. Tam na wozach leży całe nasze ciało
pedagogiczne od ścielenia łóżek i musztry. Wśród nich najstarszy kapral, który od
niechcenia ogłasza wyrok za moje przewinienie.
– Sto na cyc i doisz.
Znając zasady, liczę głośno i wyraźnie: raz, dwa, trzy… Tak przy siedemdziesięciu
lekko przygasły ich dyskusje i zaczęli się bacznie przyglądać, czy nie oszukuję i każdą
pompkę robię dokładnie.
– Sto! Panie kapralu, szeregowy elew melduje, że powierzone zadanie wykonałem.
Proszę o pozwolenie wstania – zameldowałem.
– No, dobry jest, wstawaj młody i wypad!
Upiekło mi się, ale spocony byłem bardziej ze strachu niż od pompek.
Gdy mieliśmy już opanowane ścielenie łóżka i zasłanianie okien kocami, nadszedł
czas, by nas uzbroić! Żołnierz bez karabinu, jak by to wyglądało. Każdemu z nas
przydzielono kbk AK 47 ze składaną kolbą. Szkolenie rozpoczynamy od nauki składania
i rozkładania broni. Przy okazji też czyścimy karabin. W tym wypadku też należy
odróżnić, co jest czyste, a co wyczyszczone? W zestawie z kałasznikowem dostajemy
ładownicę z czterema magazynkami i mały przybornik do czyszczenia. Rozkładanie
i składanie kałacha nie stanowi skomplikowanej czynności i za radą kaprala w pokoju
trwają zawody, kto szybciej rozłoży i złoży ten karabin. Niestety, zabierają nam broń do
magazynu i będzie nam wydawana dopiero na zajęcia i wartę, bardzo nad tym
bolejemy.
Dzień rozpoczynamy od porannej zaprawy, zawsze przed jej rozpoczęciem jest
informacja o ubraniu, a ponieważ jesień jest ciepła, obowiązuje koszulka, BGS-y
i trampki. Wprawdzie poranki są chłodne, ale mamy się hartować. Poranny rytuał jest
zależny od humoru prowadzącego. Mnie odpowiada samo bieganie, ale są kaprale,
którzy aplikują nam pompki, skakanie w kucki i inne wymyślne wygibasy. Ciekawe jest
ćwiczenie, które nazywają kopaniem konia. Podpierasz się rękoma o ziemię, a nogami
jednocześnie wybijasz ku górze, w czasie jego wykonywania człowiek bezwiednie
wydaje odgłos podobny do rżenia. Po zaprawie jest czas na szybkie mycie, o wzięciu
prysznica nie ma mowy. I już czekamy w gotowości na…
– Czwarty pluton na korytarzu zbiórka! 121, 122, 123.
Rzadko nam się zdarza usatysfakcjonować naszego kaprala za pierwszym razem,
zrobić w prawo zwrot i pędem kota Jinksa zbiec przed budynek. A to za wolno, a to
nierówno, a to… bo tak to. Bieganie po schodach jest nawet fajne, choć dziwię się, że
jeszcze nikt nóg nie połamał.
Nadszedł wreszcie weekend. Co on oznacza? Więcej czasu na porządki. Stoimy
w szeregu jak na targu niewolników i wybierają spośród nas chętnych do dodatkowych
prac. A to liście trzeba zgrabić wokół koszar, a to węgiel przerzucić w kotłowni. Mnie też
się trafiło dodatkowe zajęcie. Wypatrzył mnie starszy szeregowy Gerard.
– Ty, młody, dobierz sobie jednego do pomocy i ze mną!
No to biorę Rzeźbę i maszerujemy na swoją fuchę. Starszy szeregowy Gerard jest
pomocnikiem szefa kompanii i ma pod sobą kilka magazynów. Dziś trafiamy więc do
magazynu mundurów wyjściowych i mamy go ogarnąć. Nie jest źle, a szeregowy
zaczyna nawet mówić do nas po ludzku co i jak, abyśmy skumali cza-czę. Do tej pory
myślałem, że cza-czę się tańczy, a nie kuma, czyli jednak nie kumałem. Zeszło nam
trochę. Pot się lał, bo w tych piwnicznych magazynach nie ma okien i jest duszno. Ale
robota z przewieszaniem mundurów poszła nam sprawnie. Naszym bonusem było to,
że starszy szeregowy się otworzył i opowiadał, jak tu jest. Do tej pory nikt z nami
normalnie nie rozmawiał, tylko krzyki popędzanie i rozkazy. Starszy szeregowy ma
jednak serce, a wiedza jest przydatna, by znów za niewiedzę nie podpaść. Nasza
pracowita para tak mu się spodobała, że obiecuje występować o nas, gdy znowu będzie
potrzebował pracowników. Wieczorem sobie w pokoju opowiadamy, kto co robił
i wychodzi na to, że ci od liści i my trafiliśmy najlepiej. Chłopaki od kotłowni dostali
w kość nie tylko z powodu machania łopatami, ale i kurzu.
W niedzielę mamy czas wolny. Leżymy na ziemi i odpoczywamy. W tym tygodniu
nie ma jeszcze wyjścia do kościoła ani odwiedzin. Boją się pewnie, że po pierwszym
tygodniu połowa się ulotni. Niedziela jest fajna. Na śniadanie było kakao i kawał
słodkiego ciasta. Dostarczył też zakupy kapral, zajadam bez opamiętania czekoladę. Ten
tydzień dał nam w kość. Choć na kompanii jest około stu chłopa, panuje cisza jak
makiem zasiał, tylko Roman czasami się odezwie:
– Co za pojeby.

2 Amba – kradzież w wojsku.


6. Ostatnich gryzą psy

Gdy nastał poniedziałkowy poranek i już z lekka ochłonęliśmy po zeszłotygodniowym


pędzie, można powiedzieć, że zaczęło się wojsko. Cały ubiegły tydzień nikt z nas nie
myślał o szkoleniu bojowym, strzelaniu, skokach spadochronowych i tym wszystkim,
z czym się kojarzy zwykle wojsko. Nie to, że już nie musieliśmy sprzątać czy wybiegać
po dziesięć razy z sali na 121, 122… lub maszerować wokół placu apelowego, ucząc się,
jak sobie nawzajem oddawać honory, po prostu do tego wszystkiego dołożono nam
szkolenie.
Pierwszemu wyjściu na strzelnicę towarzyszył dreszczyk emocji, bo to też pierwsze
wyjście poza mury koszar. Ale już w połowie drogi na strzelnicę, która jest oddalona od
Lublińca trzy kilometry, zaczęło być nieciekawie. Nie maszerowaliśmy jeszcze tak
długo, dlatego niektórym kolegom zaczęły dawać się we znaki buty. Zabraliśmy też ze
sobą nasze zasobniki, więc także paski plecaków wżynały się w nieprzyzwyczajone do
obciążenia ramiona.
Na strzelnicy podzielono nas na mniejsze grupki i zaczęła się praktyczna nauka
żołnierskiego rzemiosła. Składanie się do strzelania w pozycji leżącej nie jest wcale taką
prostą sprawą. Trzeba ściągnąć z ramienia broń, przełożyć ją do prawej ręki, podeprzeć
się lewym przedramieniem na ziemi, przekręcając delikatnie na bok, i wyrzucić nogi
w tył do leżenia. Gdy już leży się na brzuchu, jedna z nóg jest przedłużeniem karabinu
czy jakoś tak.
– A nie można się tak po prostu położyć? – pyta Roman.
– Elew niepytany nie gada. Dziesięć na cyc i doisz – pada natychmiastowy werdykt
chorążego. A my już mamy odpowiedź, że nie.
Kolejny element szkolenia, który prowadzi porucznik, to celowanie. Tu filozofii jest
trochę więcej, poznajemy, co to jest muszka i szczerbinka. Ja niby wiedziałem
wcześniej, bo w RAFAKO mieliśmy zajęcia z przysposobienie obronnego i strzelnicę, na
którą czasami zabierał nas nauczyciel, abyśmy postrzelali z kbks-u. A i u wujka
myśliwego razem z kuzynem czasami z sukcesami tępiliśmy z wiatrówki szpaki
w sadzie czereśniowym. Tak więc celowanie w kałasznikowie polega na dopasowaniu
muszki w szczerbinkę, a następnie ustawieniu tak, aby przyrządy celownicze
pokrywały się z celem. Trzeba jeszcze wybrać moment strzału, wstrzymać na chwilę
oddech i powoli nacisnąć spust, a sam strzał ma być dla nas zaskoczeniem. I tak
powtarzamy czynności aż do ich wzorowego opanowania.
Droga powrotna do jednostki okazuje się wyśmienitą okazją do sprawdzenia naszej
kondycji. Dystans trzy kilometry, metą jednostka. Pada głośne: czwarty pluton do
jednostki bieeeeeeegiem marsz!
Powrót biegiem ze strzelnicy, 1994 rok

Biegniemy z całym naszym sprzętem, ja jak zawsze w głowie mam to samo: im


prędzej osiągnę cel, tym prędzej moje cztery litery spotkają się z podłożem. Wszystko
podczas biegu się chybocze, a blaszany hełm spada na oczy, tak że czasami muszę go
trzymać, by widzieć drogę. Biegnie się przez las. Jeszcze przez chwilę słyszę z tyłu
kaprala pokrzykującego na maruderów. Potem cisza. Jestem sam, słyszę tylko stukot
trzęsącego się na mnie zasobnika. Buty mnie nie ocierają, gnam więc przed siebie, a co
tam. Tak też samotnie osiągnąłem koniec lasu, gdzie na jezdni, przed murem jednostki,
widniał napis META. Siadam i odpoczywam. O, jak miło. Miło nie trwało długo, bo
przybiegł chorąży i jak tylko złapał oddech, kazał mi doić dziesięć, bo nie było
komendy, by na mecie siadać. Na moją odzywkę, że nie było też, by stać, dokłada mi
kolejne dziesięć. Wielu chłopaków po przebiegnięciu tego dystansu trudno nazwać
komandosami, a czerwone berety przecież już mamy… teraz to właściwie hełmy. Na
samym końcu niesiony pokrzykiwaniem, że na kopach dobiegnie, ale dobiegnie,
przybywa, słaniając się, jedyny wśród nas chłopak lekko przy tuszy. Jest gdzieś spod
Kielc, toteż od razu dostał ksywę Scyzoryk.
– Zbiórka 121, 122, 123. Jak już mówiłem, u mnie w plutonie ostatnich gryzą psy, tak
więc ostatnia piątka wystąp. Do drugiego słupa, tam i z powrotem biegiem! Marsz!
Chłopaki, które ledwo co złapały oddech, znów biegną, tym razem gryzieni… Pan
porucznik z uśmiechem na twarzy wydał po raz pierwszy nam, ale pewnie nie pierwszy
raz w ogóle, werdykt. Bo, jak wspominałem, dopiero co wrócił ze szkolenia
z francuskimi komandosami.
Po południu dowiadujemy się, do czego służy maska przeciwgazowa. Według mnie
służy do zakładania jej na czas. W następnych dniach zdobywamy kolejne żołnierskie
szlify. Bardzo szybko wydłużają nam dystans do pokonania. Dziś idziemy na poligon
w Czarnym Lesie. Wczoraj po południu zdążyliśmy się jeszcze nauczyć wojskowej
piosenki, więc kapral zapodaje, a my dodajemy głośno od serca:

„Kalina Malina w lesie zakwitała


Kalina Malina w lesie zakwitała
Niejedna panienka chłopaka kochała
Niejedna panienka chłopaka kochała
Chłopaka kochała chłopaka lubiła
Chłopaka kochała chłopaka lubiła
I miłe liściki do niego kreśliła
I miłe liściki do niego kreśliła…”.

Taki marsz z pieśnią na ustach jest całkiem przyjemny, nawet jeśli inni jadą starami,
a tylko nasz pluton idzie z buta. Najgłośniej zawsze śpiewamy ostatnią zwrotkę:

„A dzisiejszy żołnierz lata samolotem


A dzisiejszy żołnierz lata samolotem
Najpierw robi chrzciny, a wesele potem
Najpierw robi chrzciny, a wesele potem”.

Na poligonie uczymy się, jak nam powiedziano, podstaw taktyki, czyli czołgania się.
Na przemian z czołganiem się i odczołgiwaniem przyjmujemy pozycję strzelecką,
poszerzoną o naukę ładowania i rozładowania broni, leżąc. Na okrągło słyszę:
– Broń raz do roku strzela sama i nie wolno w nikogo celować.
Owocny dzień kończymy czołganiem się na czas. Ot, takie zawody, w których znów
ostatnich gryzą psy. Drogę powrotną do koszar pokonujemy biegiem. Ma to być bieg
w tym samym tempie całą kolumną, ale kończy się tak, że na spółkę z Rzeźbą niosę
plecak Scyzoryka, a Ojciec ciągnie nieszczęśnika za sobą na pasie. Nie tylko Scyzoryk
wymiękł, ale akurat jego plecak mnie przypadł w udziale.
Do wieczornych porządków już przywykliśmy. Cała kompania spływa wodą z pianą.
Zaczynamy sporządzać własne mikstury, które mają pomóc w szybszym usuwaniu
czarnych plam pozostawionych na podłodze. Te ślady, a raczej ich brak, to wyznacznik
posprzątanej podłogi, ale i tak najlepiej się je usuwa za pomocą białej podeszwy
trampka. Biegamy po korytarzu i pokoju na palcach, by w czasie dnia pozostawić jak
najmniej śladów, ale jak ich tu nie zrobić, gdy słyszysz 121, 122… Do tego podoficer
wkurzony na swój okrutny los dodaje swoje szlaczki, wieczorem nie ma więc mowy
o nudzie i niezależnie jak szybko byśmy sprzątali, ledwo wyrabiamy się na wieczorny
apel.
Wieczorem zaszczyca nas swoją obecnością oficer dyżurny, który rządzi całą
jednostką, i wygląda to tak, że nas gonią kaprale, a oni są gonieni przez niego. Wywołał
niemałą aferę o to, że wszedł na kompanię, a nikogo nie było przy biurku podoficera.
No i nikt nie krzyknął: „Kompania baczność!”, a następnie nie złożył meldunku. A to
podobno wielka obraza. Tak więc po jego wyjściu wszyscy, którzy byli na korytarzu,
doją teraz swoje. Kapral swoją porcję ponoć wydoił za drzwiami, tak by elewi nie
widzieli.
Noce są bardzo krótkie i nikt nie ma problemu z zasypianiem, tym bardziej że przed
zaśnięciem Roman co wieczór dosadnie podsumowuje dzień słowami:
– Co za pojeby.
Trafiliśmy w ręce kogoś, kto naprawdę się przykłada i chce z nas zrobić
komandosów. Chwała mu za to, ale całkowicie nie zważa na otarte stopy i na to, że
młody organizm nie jest przyzwyczajony chodzić w ciężkich wojskowych butach
i dźwigać ciężkiego sprzętu. Widać, że te metody są nie w smak chorążemu i kapralowi,
wprawdzie oni mają tylko raportówki i są bez broni, ale chodzą razem z nami, no
i porucznikowi. Inne plutony do Czarnego Lasu jeżdżą starami, a ich kadra nie wie, co
to marsz. My za to po drodze ćwiczymy ukrywanie się w lesie przed nieprzyjacielskimi
samolotami.
– Lotnik z lewej, lotnik, kryj się! – taki okrzyk co jakiś czas przerywa marsz i sadzam
tyłek w kałuży, by nie zostać ostrzelany wrzaskiem kaprala, że ukryłem się za wolno.
– Lotnik, kryj się! Szybciej, bo na obiad nie zdążycie!
Na obiad jednak zdążyliśmy, ale w kolejce nie musimy stać, bo jesteśmy ostatni.
Popołudniowy wuef to popis sprawności naszego porucznika. Wisząc na drążku,
recytuje nam konspekt sportowych zajęć. Potem pokazuje jeszcze różne ewolucje. Jest
na co popatrzeć. Kapral też mógłby coś pokazać, bo się tylko drze i każe doić. Pora na
nas, my mamy się tylko podciągnąć po dziesięć razy. Wychodzi na to, że albo ktoś
potrafi, albo nie. Końcowy werdykt to wytyczne dla kaprala:
– Pluton musi ręce wzmocnić. Ostatnich gryzą psy!
W imię solidarności ze słabszą częścią plutonu kawałek drogi na kompanię
pokonujemy tak zwanymi taczkami, czyli jeden z pary staje w podporze, przód jak do
pompki, drugi łapie go za nogi w okolicach kolan i tak maszerujemy, a raczej pędzimy
na wytyczoną odległość, pamiętając, by nie być ostatnią parą, bo wiadomo że ostatnich
gryzą psy.
W kolejnym tygodniu biegamy i robimy wszystko jak automaty. Nikt z nas nie pyta,
czy to ma sens. Lotnik, kryj się! – Leżymy. Maskę włóż! – Maska natychmiast łączy nas
z filtrem za pomocą rury, która wygląda jak słoniowa trąba. W maskach też czasami
każą nam biegać, a tu w dodatku: lotnik, kryj się i w tył na lewo. Wytchnienie daje nam
lejąca się krew z nosa u jednego z kolegów, a niesienie pół drogi Scyzoryka, to już
standard. Chłopak nie ma lekko, bo i my zaczynamy go podszczypywać. Jedyny plus, że
z dnia na dzień jest coraz lżejszy.
Wojsko hartuje elewa nie tylko samym wysiłkiem fizycznym, ale też regulaminem.
Dostajemy na weekend zadanie nauczenia się obowiązków dyżurnego kompanii
i podoficera dyżurnego. Uczę się z czerwonej książeczki, czytam i powtarzam, ale za nic
do głowy nie chcą wejść te zawile sformułowane zdania. Ale dowiaduję się tu
ciekawych rzeczy, na przykład: „Podoficer dyżurny czuwa nad przestrzeganiem przez
wszystkich żołnierzy pododdziału regulaminowych norm współżycia i zasad
koleżeństwa, sprawiedliwym i równomiernym dzieleniem prac porządkowych oraz
reaguje na wszelkie naruszenia z tym związane, melduje o nich dowódcy pododdziału
lub w drastycznych wypadkach oficerowi dyżurnemu jednostki wojskowej. Podoficer
dyżurny sprawdza wygląd zewnętrzny umundurowanych żołnierzy wychodzących
poza rejon zakwaterowania, w przypadku stwierdzenia nieprawidłowości, nakazuje ich
usunięcie”. Ale to mnie jeszcze nie dotyczy.
W poniedziałek po obiedzie porucznik odpytuje nas z regulaminów. Co za niefart,
trafia na mnie. I co? Dupa. Pomyliłem się. Zresztą każdy z zapytanych się pomylił.
Ostatnich gryzą psy, a jakże. Kompania, capstrzyk. Kompania, spać. Zgodnie
z regulaminem żołnierz musi się położyć o dwudziestej drugiej, ale to wcale nie
wyklucza, że już dwudziesta druga trzydzieści może siedzieć w świetlicy i uczyć się
regulaminu. Tak nam mija kolejny tydzień. O dwudziestej drugiej trzydzieści wpada
kapral i zabiera nas do świetlicy. O dwudziestej trzeciej trzydzieści przychodzi
porucznik i trzech z nas odpytuje na wyrywki. Wystarczy, że jeden się zająknie
i siedzimy, ucząc się, do północy. A potem do szóstej rano mamy już labę.
Wreszcie nadszedł dzień strzelania. W powietrzu czuć zapach prochu. Pierwsza
szkolna strzelała przed nami. Prócz prochu unosi się aura powagi, wręcz strachu przed
kałasznikowem, który raz do roku ponoć sam strzela. Kazano nam z maski
przeciwgazowej wyciągnąć gumowe kostki i okopcić przyrządy celownicze, by się nie
błyszczały, podobno pomaga to je zgrać. Przed oddaniem pierwszego strzału kilka razy
na sucho trenujemy wyjście na rubież otwarcia ognia, złożenie meldunku
o otrzymaniu pięciu sztuk amunicji… Przeraźliwy huk rozdziera powietrze, w chwili
gdy pocisk pchany ciśnieniem spalanych gazów prochowych opuszcza lufę. Nie
pozwolono nam zatykać sobie uszu, mamy się z dźwiękiem wystrzału oswajać.
Strzelamy na pięćdziesiąt metrów do tarczy z popiersiem żołnierza 23. Po moim strzale
świszczy mi w uszach, a tu z prawej i z lewej padają kolejne. Za nami, jak pluton
egzekucyjny, stoi kadra. Nikomu nie wolno się obrócić i wszystko robimy na tempa.
Piąty strzał. Ręka w górę na znak, że zakończyłem strzelanie.
– Rozładuj broń do przejrzenia!
– Do tarcz biegiem marsz!
– Panie poruczniku, melduję, że cel został trafiony pięcioma pociskami. Uzyskana
liczba punktów to trzydzieści dziewięć. Z wału na wał biegają ci, co nie zaliczyli
strzelania. Strzelcy wyborowi, tacy jak ja, mają chwilę luzu.
Strzelanie jest wyznacznikiem wyszkolenia plutonu, a jak pluton słabo strzela, to
czyja wina? Kaprala i chorążego. Ponieważ nam jako całości poszło nawet nieźle,
dlatego na prośbę kaprala z drugiego plutonu, aby samochód nie wracał pusty, nasze
tyłki zapoznały się z drewnianymi ławeczkami stara 266. Nie wiem, co gryzie inne
plutony za zawalenie strzelania, ale nam ta chwila jazdy daje wiele frajdy w całym
ambarasie. W wojsku podstawą jest odpowiedzialność zbiorowa. Mam mieszane
uczucia co do tej praktyki, no ale elew nie pytany…
Po strzelaniu oddajemy wypucowaną broń do magazynu. Czyszczenie broni to
wielka sztuka i jestem pewien, że żaden karabin nie wyszedł taki czysty z fabryki, jak te
nasze kałasznikowy.
Poprzeczka szkoleń taktycznych idzie bardzo szybko w górę. Czarny Las to poligon,
na którym jest wiele wymyślnych przeszkód. Kto biegał w dzieciństwie po budowach,
jest z tym środowiskiem oswojony. Na budowie nie było tylko jednej z tutejszych
przeszkód: podziemnego tunelu, który się wije jak labirynt i ma ślepe korytarze. Jego
długość wynosi około trzydziestu metrów. Jest wykopany tuż pod powierzchnią,
przykryty płytami chodnikowymi przysypanymi piaskiem. Ma podobną szerokość jak
wysokość. Przeczołganie się w nim w samym mundurze to już wyzwanie. Komu się to
udało, staje na końcu kolejki i czeka na szansę powtórzenia swego wyczynu
z zasobnikiem i bronią. W tunelu jest ciemno. Tylko gdzieniegdzie w szczelinach
pomiędzy płytami prześwituje światło. Widać wtedy, jak gęsty pył wisi w powietrzu.
Duchota straszna. Pcham przed sobą zasobnik, hełmem uderzam o płyty, trwa to długo,
zanim doczołguję się do końca. Samodzielnie wyjść jest ciężko, na końcu pomagamy
więc sobie wstać na równe nogi. Pot zalewa mi oczy, przez chwilę nic nie widzę.
Jesteśmy brudni jak cholera, ale to już norma.
Nagle słychać przeraźliwy krzyk: „Duszę się, już nie dam rady!”. Wrzask na zmianę
z płaczem: „Na pomoc!”. To jeden z nas miota się gdzieś w tunelu. Chorąży Szpilka,
olewający wszystko do tej pory, staje na wysokości zadania i odkrywa dwie sąsiadujące
ze sobą płyty, by wydostać z tunelu nieszczęśnika, który teraz łapczywie chwyta
powietrze, nie mogąc się uspokoić. Nikt z nas nie dziwi się chłopu, przeżył zapewne
dramatyczną chwilę niemocy, kiedy spanikował i nie mógł uciec w jakąkolwiek stronę.
Gdy wracamy, porucznik wpada na pomysł, by nam nieco poprawić wisielczy nastrój
i każe złożyć zasobniki i broń. Mamy pokonać przeszkodę zurbanizowaną, którą jest
mostek, ale musimy go sforsować od spodniej strony. A ponieważ pod mostkiem wody
było tyle, że wystawała tylko głowa, to przy okazji jesteśmy wykąpani i wyprani na
cacy. Wracamy jak zawsze ostatni, czeka na nas szef kompanii. Zabiera na bok
porucznika i coś mu mówi, gestykulując. Raczej nie wierzę, że chodzi o nas, a bardziej
o to, że stołówka znów czeka z wydaniem posiłku. Szef kompanii przygląda się nam
i każe przed pójściem na obiad przebrać się w dresy, okazuje się, że jednak o nas też
chodziło. Po drodze na obiad dwa razy naszą kolumnę zatrzymuje jakiś oficer, dziwiąc
się, czemu o tej godzinie wojsko idzie na obiad w dresach. A nam już było dziś wszystko
jedno, a niech te psy sobie pogryzą. Chcecie wiedzieć, jak to wieczorem skwitował
Roman?
Będą z nas spadochroniarze. Jeszcze przed przysięgą mamy zrobić kurs skoczka
spadochronowego. Cholernie się cieszymy, idąc na pierwsze zajęcia na
spadochroniarnię. Czeka nas nauka o budowie spadochronu i jego składaniu.
Przygotowanie praktyczne pozostaje w gestii naszego porucznika.
– Będziecie się szkolić, by skakać ze spadochronem D-5 – informuje nas sierżant
prowadzący zajęcia. – Zaczniemy od budowy. Ja będę wam pokazywać poszczególne
części i głośno wymieniać ich nazwę. Wy je chórem powtarzajcie:
– czasza wraz z linkami nośnymi
– uprząż
– pokrowiec
– osłona czaszy.
Powtarzamy chórem do znudzenia, aż mi się w nocy śni, że już skaczę, latam.
Składanie spadochronu po jakimś czasie nie jest już wielką filozofią. Podoba mi się,
że musi być to zrobione bardzo precyzyjnie. Tu nie ma miejsca na fuszerkę. Nagrodą za
dobre złożenie spadochronu jest bezpieczne wylądowanie, a kara? W naszym
przypadku na razie są nią bolesne klapsy linijką do układania czaszy. Pierwszy klaps
pada na mój tyłek za źle zawiązany węzeł płaski.
Porucznik Kania przykłada się do nauczenia nas bezpiecznego lądowania. Skocznia
trójstopniowa to trzy podesty, każdy kolejny wyższy, ten najwyższy ma około dwóch
i pół metra. Ląduje się na obie złączone stopy, między kolana wkłada się beret, by
przypadkiem nóg nie rozłączyć. Przy dotknięciu stopami ziemi mocny przysiad
i upadek, najlepiej w bok. Ręce blisko ciała, nie podpieramy się podczas upadku. I tak
skaczemy i skaczemy…
– Przygotowanie do skoku, skok. Następny…
Po zaznajomieniu się ze skocznią czas na wielką huśtawkę. To jest akurat frajda, bo
skacze się na piasek jak z prawdziwej huśtawki. Ręce mocno zaciśnięte na drążku
uwieszonym na dwóch dziesięciometrowych łańcuchach, no i skok. Świst w uszach od
pędu i miękkie lądowanie w piasku. Następny.
Nie zapomniano o wzmacnianiu naszych lichych przedramion. Po każdym powrocie
ze spadochroniarni ćwiczymy taczki, pędzimy w tym wypadku na połamanie rąk,
w obawie przed psem. Dziwne, że nikt nie doznał kontuzji. Tylko jeden chłopak trafił do
izby chorych po naszym pokonywaniu mostka pod mostkiem.
Kurs spadochronowy wszyscy zdajemy wzorowo i już wiem, co to kołek giętki
i zamek dwustożkowy, a skoki podobno mają być na wiosnę.
Wielkimi krokami zbliża się przysięga. Zostały rozesłane piękne zaproszenia. Ci, co
mają blisko rodziny, cieszą się w niedziele ich wizytami, które odbywają się w kantynie.
Rozrywką dla pozostałych jest niedzielny marsz do kościoła i właśnie w takich chwilach
człowiek najbardziej tęskni. W ciągu tygodnia nie ma czasu, aby zająć się sobą.
Ponieważ przysięga już za tydzień, cały czas poświęcamy na szlifowanie musztry.
Odbyły się chyba trzy próby generalne. Nam oczywiście dnia brakuje, więc pan
porucznik odwiedza nas o dwudziestej trzeciej i w nocy godzinę defilujemy po placu
apelowym. Nie omieszkał nawet wygonić nas na plac w nocy z piątku na sobotę, gdy
w sobotę przysięga.
Zresztą w noc poprzedzającą przysięgę chyba nikt nie spał. Okna zaciemnione jak
w trakcie nalotu, a my jedynym żelazkiem, które jest w plutonie, prasujemy wyjściowe
mundury. Prasowanie to coś, do czego się nie dam przekonać, dlatego ja pięknie
wypastowałem buty Ojcu, a on wyprasował mój mundur.
Rano plac apelowy jest pełen ludzi i jest bardzo kolorowo, bo cywil kolorowym
człowiekiem jest. Jak w tym tłumie wypatrzeć najbliższych. Ja z powodu regulaminu
i słusznego wzrostu stoję gdzieś daleko z tyłu. Ale niezależnie od miejsca każdy się
pręży, jakby stał na czele.
– Całość baczność! – zabrzmiało z megafonów.
Dowódca wita rodziny i zaproszonych gości, a my stoimy i tylko co chwilę komuś
cieknie z nosa… katar, bo w tłumie rozpoznał znajomą twarz… Salwa honorowa budzi
nas z letargu.
– Do przysięgi!

„Ja, żołnierz Wojska Polskiego, przysięgam


służyć wiernie Rzeczypospolitej Polskiej,
bronić jej niepodległości i granic.
Stać na straży Konstytucji,
strzec honoru żołnierza polskiego,
sztandaru wojskowego bronić.
Za sprawę mojej Ojczyzny w potrzebie
krwi własnej ani życia nie szczędzić.
Tak mi dopomóż Bóg”.

Nazwisko mojej mamy zostało wyczytane wśród osób zaproszonych na obiad


z dowódcą jednostki. Moje dwadzieścia osiem razy na drążku sprawiły, że porucznik
wyróżnił mnie spośród żołnierzy plutonu, zapraszając na uroczysty obiad rodzin
z dowódcą. Ja ten cały obiad miałem gdzieś, chciałem do mamy i do przyjaciół, o tym
marzyłem, trzymając moją młodszą siostrzyczkę Beatkę za dłoń pod stołem, ale
wielkiego jak patelnia schabowego trzeba było zjeść.
Na przysięgę przyjechał do mnie cały autobus znajomych. A że koledzy to wesołe
chłopaki, nie wszystkich wpuszczono na teren koszar. Wyściskali mnie po wyjściu za
bramę, jakbym jakąś wojnę wygrał, i każą opowiadać. Ale co tu opowiadać, skoro po
pięciu tygodniach boję się w autobusie usiąść bez zgody. Jedyny, który może mnie
rozumie, to mój ojciec chrzestny, który też był w wojsku. Całe szczęście, że są
odpowiednie mikstury, które pozwalają na otrząśnięcie się z tego, co mnie spotkało za
murami koszar. Wiem natomiast, co na pewno Roman opowiadał swoim…
W domu jakoś dziwnie nie mogłem znaleźć sobie miejsca, nikt nie krzyczy i talerz
jest z porcelany. Siostrzyczka nie schodziła mi z kolan, przyglądała się, czy na pewno to
jej brat, bo wypuścili na przepustkę kogoś o kilka kilogramów lżejszego. Ubrania na
mnie wiszą. No i jakoś mniej rozmowny się stałem.
Siedemdziesiąt dwie godziny w cywilu szybko mijają. Teraz już wiem, że nie warto
się spóźniać. Nie wszystko się we mnie zmieniło. Sobie znanym sposobem
przemyciłem do koszar buteleczkę Polmosu Racibórz i już mieliśmy ją degustować, gdy
do pokoju wszedł jakiś nieznany nam wojak. Leżymy potulnie na wozach, a ten się
rządzi, że to niby fala i zaraz nas ustawi. Na jego nieszczęście nachylił się nad wozem
Romana. Ten, nie namyślając się wiele, zdejmuje mu z czubka głowy beret i wyrzuca za
drzwi. No i się zaczęło. Nas jest w pokoju dwudziestu, trzymamy w rękach taborety,
a ten sam i w dodatku narąbany. Mimo to wyzywa nas od zawszonych kotów
i obiecuje, czego to z nami nie zrobi, jak zejdziemy na zety. Podoficer, młody kapral,
nawet nie dyskutuje, tylko ślicznie prosi, by pan fala sobie poszedł. Ojciec każe mi
oddać flaszkę, którą składa w ofierze fali. Dziwiąc się, jaka ta młodzież domyślna, fala
daje się udobruchać i odchodzi z łupem. No i tyle napiliśmy się na przywitanie.

Komandosem być…

Ale to nie koniec naszego poprzysięgowego przywitania. Abyśmy wrócili do


rzeczywistości, po powrocie ze śniadania zastajemy w pokoju stertę wykonaną z łóżek,
czyli wozów z powywracanymi do góry kołami, i szafki na jednej wielkiej kupie. Mamy
pięć minut na zrobienie porządku.
– Czwarty pluton na korytarzu zbiórka 121, 122, 123! Czy wiadome wam było, że
w pokoju jest całkowity zakaz przetrzymywania produktów żywnościowych?
Nikt nie odpowiada.
– Tak więc wszystkie trafiły do kosza, a za wzorowe szkolenie naszego plutonu kapral
Nowak dostaje cztery czekolady, chorąży Szpilka pięć, a mnie się należy ta jedna duża.
Dziękuję, że o nas pamiętaliście – podsumował swój poranny występ porucznik Kania.
Został nam ostatni tydzień szkolenia unitarnego. Dla całej szkoły to taki półmetek
z egzaminami. Podpytujemy porucznika, co z nami będzie. Mało kto chce iść na zety
remonty, a i renomę mamy już tam wyrobioną. Oczywiście o nocnym zajściu nikt
z kadry nie wie. Porucznik wiele nie obiecuje, bo podobno nie jest w zwyczaju
zmienianie nadanego etatu. Za dużo kwitów do obrobienia, podsumował chorąży. Jest
jednak jakaś nadzieja i doping dla nas, by dobrze zdać egzaminy. Patrzymy na
chłopaków z pierwszej szkolnej trochę z zazdrością, dla nas są szczęściarzami. Szkolą
się na komandosów, a nie spawaczy blacharzy, jak jest w moim przypadku, czy też na
strażaków, kierowców, kucharzy, czyli do służby na zapleczu, która dba
o funkcjonowanie batalionu. Oni zawsze pierwsi strzelali, my czekaliśmy, ale i tak ich
potem na piechotę przeganialiśmy, gdy im się w połowie drogi star popsuł.
Egzamin był dwudniowy. Biegamy z podpunktu na podpunkt. Maskę włóż… padnij,
powstań… Na drążku bujam się bez opamiętania, pobijając swój dotychczasowy rekord,
ale ważąc pięćdziesiąt osiem kilogramów, nie mam wiele do podnoszenia. Na strzelnicy
mamy jak zawsze stres związany z przekonaniem, że kałasznikow w końcu kiedyś sam
wystrzeli. Oby nie dziś. Zameldowałem, że cel trafiony pięcioma strzałami, a mój wynik
to czterdzieści pięć, pierwszy raz mam piątkę. Poprzednio też zawsze trafiałem, ale nie
tak celnie. Pozostał jeszcze bieg na trzy kilometry, w mundurze i z bronią. Nogi same
mnie niosą. Nie mam się z kim ścigać, pędzę więc do mety dla samego siebie. Pokonuję
ten dystans w dwanaście minut, co jest nie lada wyzwaniem nawet dla biegnących
tylko w stroju sportowym.
Wieczorem gruchnęła wieść, że chłopaki z pierwszej szkolnej są na nas wściekli, bo
podobno niektórzy z nich, ci co słabo zaliczyli egzamin, mają nas zastąpić, a niektórzy
z nas wskoczyć na ich miejsce.
Rano z uśmiechniętą miną – 121, 122, 123 – wita nas porucznik. Nadszedł dzień
rozstania, odczytuje więc nam rozkaz, gdzie kto ma trafić. Ku naszej uciesze,
potwierdzają się wczorajsze plotki. Kilku z nas ma się spakować i przenieść do
pierwszej szkolnej. Kilku innym zmieniono etaty i nie trafiają na okryte złą sławą zety
remonty. Mój przydział to czwarty pluton na pierwszej szkolnej ze specjalnością
operator MRP-4. Cokolwiek by to było, lepsze będzie niż spawacz blacharz komandos.
Porucznika żegnamy z mieszanymi uczuciami. Dał nam w kość i niejeden się
z wysiłku porzygał. Z jednej strony, on sam jest sprawny, biegał z nami i ćwiczył, co nie
było wśród oficerów normą. Z drugiej zaś, jak to mówił Roman, miał pojebane
pomysły. Z kolejnej strony, doprowadził do tego, że kilku z nas się wyrwało, by jednak
zostać komandosami, z jeszcze innej strony… i tak można wyliczać. Życie nie jest ani
białe, ani czarne. Trzeba się nauczyć wybierać z niego dobre rzeczy.
7. Pierwsza szkolna

W nowym plutonie nikt mnie wylewnie nie witał. Może jedynie porucznik Mamoń był
zadowolony, że dostał wysportowanego żołnierza. Muszę nadgonić sporo teorii. Przede
wszystkim o ustrojstwie, którym jest sprzęt do rozpoznania środków radiolokacyjnych,
czyli, jak rozumiem, radarów. Tym właśnie urządzeniem o nazwie MRP-4 będę się
posługiwać w przyszłości. Pierwsza kompania szkolna jest podzielona na plutony.
Pierwszy pluton to szkoła podoficerska kaprali. Drugi to radiotelegrafiści, w trzecim
plutonie uczą się przyszli minerzy, a mój to właśnie operatorzy MRP-4. Taki też skład
ma sekcja szturmowa. Całość nazywa się szumnie Szkołą Podoficerów i Młodszych
Specjalistów.
Urządzenie, którego mam być w przyszłości operatorem, to skrzynka z pokrętłami,
którą żołnierz wiesza sobie na szyi i wyszukuje pożądany obiekt. W pierwszej szkolnej
jakby życie nieco zwolniło. Nie jesteśmy gonieni tak jak na unitarce. Ciąg-le oczywiście
jest 121, 122, 123, ale jakoś jest więcej czasu na ten skok z pokoju na korytarz, a może to
my jesteśmy już tak szybcy, że się wyrabiamy.
Porucznik Mamoń to trochę dziwak. Staje przed nami i, imitując ciosy karate,
pokazuje nam, jak nas poskłada, gdy nie wykonamy danego ćwiczenia. Do mojego
dobytku dokładam ogólnowojskowy płaszcz ochronny OP-1. Płaszcz pozwala na
ochronę przed skażeniami chemicznymi, biologicznymi oraz substancjami
promieniotwórczymi i promieniowaniem ciepl-nym. Wykonany jest z trudno palnej,
dwustronnie gumowanej tkaniny w kolorze khaki. Jest tak uszyty, że można go nosić
jako kombinezon, płaszcz lub narzutkę. Tak mówi definicja, a dla nas jest to ubranko,
które trzeba włożyć na czas, zapinając cholernie sztywne guziki. Całe szczęście nie
mieliśmy go na unitarce, bo porucznik Kania zrobiłby z niego użytek. Dla młodego
chłopaka już włożenie wojskowych butów i nieustające krzyki są wstrząsem
pomagającym stać się z cywila żołnierzem.
By mieć więcej czasu na szkolenie, jeździmy na poligon i strzelnicę starem. Jest to dla
mnie wygodna nowość. Na strzelnicy i podczas innych zajęć daję sobie radę, bo
dostałem dobrą szkołę u Kani, bonusem zaś jest to, że jestem po szkoleniu
spadochronowym. Popołudnia mijają na nudnych zajęciach z kapralem i na obsłudze
sprzętu. W tym plutonie nie ma jakoś chemii między chłopakami, inaczej niż
w poprzednim. Coś w tym jest, że nieszczęście czy ciężkie przeżycia jednoczą ludzi. Tu
raczej kładzie się nacisk na szkolenie, nie ma potrzeby uciekania przed psem. Ale tak
zupełnie doskonale nie jest, bo mamy kaprala Grzesia, którego wszyscy nienawidzą.
Gość jest po jakiejś szkole saperów i ma pod sobą chłopaków z trzeciego plutonu, co nie
przeszkadza mu, by nam równo sprzedawać lepy[3] na korytarzu. W drugiej szkolnej
nie pamiętam, by ktoś kogoś uderzył, a tu on łazi jak ekonom i leje nas po karkach za
byle przewinienie.
Spadł pierwszy śnieg i wreszcie możemy na poranną zaprawę wkładać dresy. Na
zaprawie tylko biegamy. Prowadzący stoi zmarznięty i mierzy czas, jaki pozostał do
powrotu na kompanię. Wydali nam bachatki i śmieszne zimowe czapki, ale można
chodzić w czarnych zakupionych u szefa kompanii, aby było jednakowo, wszyscy je
więc kupujemy.
Po przysiędze mamy już możliwość wyjazdu na przepustkę, podział jest prosty:
połowa jedzie, pozostali za tydzień. Ja, młody, nie mam w tym podziale wiele do
gadania, jadę więc w drugiej kolejności. Druga kolejność wypada dopiero za trzy
tygodnie, jednostka ćwiczyła jakąś gotowość bojową, dlatego zostały wstrzymane
wszystkie przepustki. Wyjeżdżając na pejotkę (przepustkę jednorazową), też trzeba się
nieźle nagimnastykować. Trzeba wyglądać jak do ślubu, bo na zewnątrz reprezentuje
się pułk. – No właśnie, ósmego października przekształcono nas w 1 Pułk Specjalny.
Obowiązują trzy etapy wyjścia na przepustkę. Najpierw nasz kapral sprawdza, czy
żołnierz ma mundur należycie wyprasowany i czy zabrał igielnik na wypadek utraty
guzika. Potem jest teatrzyk przy biurku podoficera. Ten skrupulatnie jeszcze raz
wszystko bada swym przenikliwym wzrokiem i odpytuje z zasad zachowania się
żołnierza poza murami koszar, czyli na przykład, jak się zachować, gdy drugą stroną
jezdni idzie porucznik po cywilnemu za rękę z żoną. Trzeci etap to biuro przepustek.
Tam jest rozpiska ze wszystkimi pociągami i autobusami, które odjeżdżają z Lublińca.
Zabawa polega na tym, że maglują młodego tak długo, aż według nich nadejdzie pora
wypuszczenia go z koszar. Odpowiednią porą jest zaś za przysłowiową minutę
dwunasta. Wtedy żołnierz, biorąc kondom w dłoń, pędzi susami na złamanie karku na
dworzec, by wręcz w biegu wsiąść do pociągu i oddalić się na siedemdziesiąt dwie
godziny.
Kondomem nazywamy nasz wyjściowy płaszcz. Jest on uszyty ze sztywnego
materiału i sięga za kolano. W pociągu zdejmuję płaszcz i marynarkę. Para ze mnie
bucha, ale co tam, szczęśliwy jestem. Przepustka to kilka piw i niespokojny sen
z obawy, że się zaśpi na pociąg powrotny. Choć chciałoby się zostać w domu jak
najdłużej, to i tak wracam wcześniejszym pociągiem, by przypadkiem się nie spóźnić.
Już nic nie przemycam, ale są tu podobni do mnie fachowcy. Ja przywiozłem swojską
kiełbasę, zapraszają mnie więc do swego towarzystwa. Jest z nami jeden elektryk, który
zamontował pod stołem zestaw herbaciany. Wygląda to tak: od spodniej strony blatu
stołu przykręcił pokrywkę od słoika, do niej dopasował blaszany kubek, który się w nią
wkręca. Na dwóch pozostałych wkrętach jest przewód elektryczny. Z jednej strony
płaska wtyczka, z drugiej dwie żyletki odizolowane od siebie zapałkami i związane do
kupy dratwą, i tym to sposobem mamy wieczorem herbatę. Bardzo jesteśmy z tego
wynalazku zadowoleni.
Okres świąteczny daje nam co nieco wytchnienia. Za to po świętach szykują część
naszego plutonu na wartę. Mam zaszczyt pełnić ją w noc sylwestrową z 1993 na 1994
rok. Musicie wiedzieć, że warta to wyróżnienie, bo jest ona działaniem bojowym
w trakcie pokoju. Każdy z nas jest dokładnie ogolony, aż prawie naskórek z twarzy
zdarty. Regulaminy wyuczone na pięć, ale mimo to jesteśmy zestresowani, ponieważ
przejmujących wartę od poprzedników musi zaprzysiąc oficer dyżurny. W tę
świąteczną noc idziemy jak na skazanie. Oficerem dyżurnym jest kapitan z drugiej
szkolnej. Ponieważ kompanie za sobą nie przepadają, idziemy jak na pogrzeb.
– Baczność! Panie kapitanie, chorąży Łoś melduje…
Staliśmy według wzrostu, więc ja na końcu naszej prężnej warty, co nie stanowiło
przeszkody, by ode mnie zaczynać przepytywanie z regulaminów.
– Wartownik ma obowiązek? – pada krótko.
– Pilnie strzec i zdecydowanie bronić powierzonego mienia i osób. Nie opuszczać
samowolnie posterunku, zanim nie zostanie zmieniony przez drugiego wartownika.
Udzielać pomocy wartownikowi na sąsiednim posterunku, nie przerywając obserwacji
i ochrony powierzonego posterunku. Nie dopuszczać na odległość mniejszą niż pięć
metrów żadnych osób z wyjątkiem tych, którym podlega. O zbliżających się obcych
osobach niezwłocznie informować swoich przełożonych, nie przerywając obserwacji
i ochrony powierzonego posterunku. Umieć posługiwać się sprzętem
przeciwpożarowym.
Kolejny wartownik zostaje odpytany z prawa wartownika i tak dalej, i tak dalej.
Przebrnęliśmy, teraz robota po stronie kaprala z chorążym. Przejmują wartownię wraz
ze sprzętem. Lecą przekleństwa, bo za długo, a tu sylwester za pasem. Na wartowni jest
też cela z dwoma osadzonym, których mamy pilnować. Trafić do niej można na
przykład za samowolkę lub powrót z przepustki w stanie wskazującym. Na wartę się
wychodzi co cztery godziny. Na dwie wartownicze zmiany jest pomiędzy nimi zmiana
odpoczywająca i czuwająca. Jestem trzeci w kolejności, przypada mi więc zmiana od
dwudziestej trzeciej do pierwszej w nocy. Mam okazję podziwiać rakietnice sygnałowe
rozjaśniające niebo nad rozbawionym Lublińcem. Kadra świętuje.
Z nowym rokiem szkolimy się bardziej pod kątem egzaminów niż nowej taktyki.
Taktykę mamy podczas przemarszów na strzelnicę i do Czarnego Lasu. To „lotnik kryj
się”, to taktycznie idziemy wzdłuż drogi tak, by przejeżdżające samochody i piesi nas
nie zauważyli. I często pewnie by tak było, ale porucznik podskakuje podekscytowany
na drodze i nici z naszej zasadzki na dziewczyny czekające na PKS w Kokotku.
Już o MRP-4 wiem wszystko, czyli że ciężka i że w razie czego możemy liczyć tylko na
siebie. Zresztą nasza doktryna nastawiona jest na atak, a nie na obronę, a tu polityka się
zmienia.
Podczas szkolenia mam wesoły przerywnik. Na piątkowym apelu pada pytanie, czy
ktoś potrafi obsługiwać kamerę? Kilka tygodni przed pójściem do wojska pomagałem
pewnemu kamerzyście na weselu. Nosiłem statyw, torbę ze sprzętem i zapalałem
światło na sali weselnej, by można było odpowiednio nagrać taniec młodej pary.
Zgłaszam się więc nieśmiało. Kapral zabiera mnie do kancelarii szefa kompanii, gdzie
na biurku stoi wielka kamera na kasety magnetowidowe. Dokładnie taka, jaką miał mój
zaprzyjaźniony operator.
– Potrafi ją szeregowy obsługiwać?
Naciskam pstryczek i otwiera się boczna szufladka z kasetą. Off-on działa. W ten
sposób zdałem test obsługi. Wesele było piękne. Dostałem nieco za duże ubranie
cywilne od pana młodego, którym okazał się kapral. Panną młodą była zaś córka
kierowniczki kasyna oficerskiego, sprawa była więc jasna – stan wyższej konieczności.
Po weselu młoda para, rodzice młodych i ja, czyli najbliższa rodzina, bo ze mną nie było
co zrobić, oglądaliśmy do rana moje dzieło uwiecznione na wideo. W tych czasach
podczas ślubu kamerzysta ważniejszy był od księdza.
Ostatni tydzień szkółki przynosi nieoczekiwane zmiany. Nasz kapral odchodzi do
cywila i jest potrzebny jego następca. Zresztą nie tylko nasz kapral odchodzi, ale jeszcze
dwóch innych też. Jesteśmy po kolei odpytywani z obsługi MRP-4, potem brani na
spytki do sali podoficerskiej. Pada wyrok – tak, wyrok, a nie werdykt! Rozkazem jestem
natychmiast przeniesiony do pierwszego plutonu i po zakończeniu szkoły
podoficerskiej zostaję kapralem w szkole, mam się opiekować czwartym plutonem. Że
co? Że ja? Prawie łzy mi popłynęły ze złości i niemocy, bo ja nie chcę! Ale nikt nie
słucha mojego protestu, postanowione. Nawet gdy pierwszego dnia zostałem
blacharzem spawaczem komandosem, tak mnie to nie zdołowało. Wtedy nie
wiedziałem, o co w tym wszystkim chodzi. Teraz już wiem i nie chcę być kapralem
w szkole! Chcę do kompanii bojowej… ale nie było odwołania.
Znów się przenoszę, trzy pokoje w lewo. Kaprali nienawidziliśmy, nawet tych
naszych falusi, którzy przez ostatni miesiąc prowadzili nas do stołówki, wydając
komendy: „Baczność, czwórki w lewo zwrot”, znielubiliśmy. A teraz mam zostać
kapralem w szkole i się do nich wprowadzić. Nawet nie myślę o tym, że nie mam
przygotowania, by nauczać, jestem wściekły. Każą mi szybko przyswoić sobie wiedzę
z trzech ostatnich miesięcy. Wieczorem kapral robi mi wykład o busoli i azymutach.
Gdy rano idę z moim czwartym plutonem na śniadanie, chce mi się wyć, a nie
wydawać komendy.

3 Sprzedać lepę – uderzyć kogoś otwartą dłonią.


8. Kapral

Egzamin na kaprala to wielki stres. Wiedziałem wszystko o MRP-4, ale nie o tym, jak
dowodzić sekcją i sporządzać szkice obiektów. Na egzaminie otrzymałem pytanie, co
wiem o busoli i azymucie, a za zwięzłą i wzorową odpowiedź dostałem dwie kapralskie
belki. Innych maglowali dużo bardziej i zapracowali na swoje stopnie. Tak więc bez
żadnego przygotowania w zakresie dowodzenia plutonem zostałem kapralem w szkole,
i za dwa tygodnie mam być autorytetem i nauczycielem dla nowo wcielonych elewów.
I co ja mógłbym im zaoferować? Chyba tylko to, co we mnie wpoili, czyli jebać, karać,
nie wyróżniać i wcielać maksymę, że jak elew się nudzi, to mu się w głowie pierdoli.
Trafiam na poddasze koszarowca, gdzie swój pokój podoficerski mają kaprale. Szybko
z dwoma tak jak ja nowo awansowanymi kapralami przechodzimy kurs prowadzony
przez Grzesia o tym, jak to trzeba jebać elewów i się z nimi nie spoufalać, bo albo my
ich, albo oni nas – jak mówił kapitan do kaprala w kultowym filmie Kroll – a i on nie
omieszka nam sprzedać lepy.
Bycie kapralem daje wiele przywilejów. Własna szafka, no i to ja teraz będę
sprawdzać porządki, a nie u mnie będą sprawdzane. Minusy zaś są takie, że jak
w plutonie będzie coś nie tak, to cała wina i odpowiedzialność spada na kaprala. Zresztą
system jest tak pomyślany, że cokolwiek by się działo, to zawsze trzeba się do czegoś
przyczepić. W żołnierzu ciągle wywołuje się poczucie winy oraz poczucie zagrożenia ze
strony przełożonych, a stres przed tak zwaną zjebką to codzienność. Owocuje to tym, że
im większa groza panuje w kompanii, tym bardziej żołnierz chce się z niej wyrwać na
przepustkę. To daje jeszcze większe możliwości przełożonym – bat, a zarazem
marchewka, by mieć narzędzie nacisku i posłuszeństwa. Wiele rozmów
instruktażowych przeprowadza ze mną porucznik Mamoń, daje mi wskazówki, jak
mam się zajmować swoim plutonem, aby był najlepszy. Bardzo na mnie liczy, bo
przecież sam mnie wybrał i nie mogę go zawieść.
Wszystko to, co się ze mną działo niespełna trzy miesiące temu, obserwuję teraz zza
biurka, spisując nowo przybyłych poborowych. Ten pierwsza szkolna, tamten na drugą,
a ten trafi do mnie… Tak naprawdę sztuka jest sztuka i liczy się pyszczysko i widzimisię
oficera wpisującego etat. Jedynie do pierwszego plutonu obowiązuje kryterium
posiadania średniego wykształcenia.
– Czwarty pluton baczność na korytarzu w dwuszeregu zbiórka! 121, 122, 123 – brzmi
wykrzykiwany pełną piersią rozkaz młodego kaprala.
– Wróć! Co jest?! Jak będziecie się tak pierdolić z wyjściem na korytarz, to śniadanie
zjecie z obiadem… 121…
Założyłem sobie jedno, że elewi nie będą musieli robić więcej niż potrafię ja sam.
A pamiętacie, jak biegam i podciągam się na drążku. No i jeszcze odcisnął na mnie ślad
porucznik Kania, teraz więc i w moim plutonie ostatnich gryzły psy. Szybko wyszło na
jaw, że jestem starszy falowo od moich żołnierzy tylko o trzy miesiące, a to, że sam
wciąż byłem wystraszony, spowodowało, że z plutonem miałem inne relacje, niż miał
je mój kapral z moim. Wśród nas, podoficerów, też był podział na młodych i starszego
poborem o sześć miesięcy kaprala Grzesia. Był on niezłym chamem i nie miał żadnych
skrupułów, aby okazywać innym swą wyższość. Są po prostu ludzie, którzy nawet
siebie nie lubią.
Po przysiędze chłopaków był nawet minibal powitalny i wspólne biesiadowanie przy
zaciemnionych oknach. Tydzień po przysiędze ujawniono brak zdyscyplinowania
plutonu. Porucznik Mamoń, napędzany złym humorem, sprawdził osobiście porządki,
a rezultat był dla niego szokiem. Znalazł cywilne majtki i skarpety, czekolady i orzeszki.
A na widok leżącego pomiędzy kocem a materacem „Playboya” wyzwał żołnierzy od
zboczeńców. Okupiłem to wstrzymaniem mojej przepustki.
Biegniemy na poligon w OP-1. Oczywiście ja nie. Kapral każe, a wojsko wykonuje.
Lotnik z prawej! Lotnik, kryj się, wydaję zwięzłe komendy. Ja w zamkniętej sali już
swoje wydoiłem za niedopilnowanie plutonu, słuchając wywodów Mamonia, jak mam
elewom dokręcić śrubkę, bo inaczej to on mnie z karata potraktuje. Słuchałem tego
i śmiałem się w duchu, wykonując pompki, bo zobaczyłem pod stołem przykręcony do
jego spodu kubek i zaplecioną spiralę grzałki – nie tylko my mieliśmy elektryka
w plutonie. Trzy miesiące to wystarczający czas, by z młodego lichego chłopaka zrobić
dobrze biegającego żołnierza, który komendy: padnij, kryj się! wykonuje bez
mrugnięcia okiem w sprinterskim tempie, i nawet nie wzrasta mu ciśnienie. Zawsze
biegałem i podciągałem się z moim plutonem, czuję więc, że też mam lepszą kondycję
oraz więcej siły.
Gruchnęła nowina, że część plutonu, czy nawet kompanii, zostanie po szkole
odesłana do jakiejś nowo tworzonej kompanii rozpoznawczej w Opolu. Kwit przyszedł
z góry, a wraz z nim nazwiska wybrańców. W wojsku w takich sytuacjach nie ma z kim
dyskutować. Rozkaz jest rozkazem i tyle. Ktoś tam na górze na makiecie
wyimaginowanego teatru działań bezdusznie przesuwa nasze osoby jak pionki. Sam
przeszedłem tę drogę, patrzyłem więc ze współczuciem na chłopaków, którzy po
egzaminach pakowali się, by opuścić 1 Pułk Specjalny w Lublińcu. To był dobry pluton.
Odjeżdżali z nadzieją, że kiedyś wrócą, bo przecież pułk się rozwija. Ja zaś żyłem własną
nadzieją i za każdym razem, gdy spotykałem porucznika Kanię, dopytywałem się, kiedy
mnie ściągnie do swojej kompanii specjalnej. To był mój cel, a nie bycie kapralem
w szkole.
Nadeszła wiosna, w wojsku czas mija bardzo szybko, i zaczął się wiosenny pobór.
Ponieważ jesteśmy w pułku specjalnym, to tutaj czas wręcz zapierdala. Tak więc tym
pędem pędzony zostałem wyznaczony na kaprala w pierwszym plutonie. Po drodze
były mistrzostwa pułku w koronnej dyscyplinie, czyli biegu na trzy tysiące metrów,
w których oczywiście startowałem. Ściągnąłem opinacze, włożyłem zielone skarpetki,
niebieskie trampki, BGS-y i białą koszulkę, która cięła powietrze podczas mego pędu.
Przebiegnięcie tego dystansu w czasie poniżej dziesięciu minut nie zrobiło na mnie
wrażenia, ale pięciodniowy urlop za zdobycie mistrzostwa pułku już tak. W jakimś
stopniu zaważyło to też na przeniesieniu mnie do innego plutonu, teraz będę szkolić
przyszłych kaprali. Dowódcą plutonu został nowo przybyły podporucznik Ryga. Od
jakiegoś czasu jest w kompanii równie młody młodszy chorąży Krzyś, tak więc tylko ja
miałem trzymiesięczne doświadczenie w szkoleniu plutonu w szkole podoficerskiej.
Chorąży Krzyś okazał się tak jak ja zapalonym biegaczem, często za swoimi plecami
słyszałem:
– Kapral, jak nie zwolnisz, to nici z przepustki na weekend, a i „stałki” ci nie podpiszę.
Na mecie zawsze miałem wymówkę, że szybko biegłem, i nie słyszałem, co tam
chorąży do mnie woła. Ponieważ w wojsku zawsze byłem popędzany, myślałem więc,
że krzyczy, abym biegł szybciej, a nie wolniej. Zresztą słowo wolniej ma tu inne
znaczenie.
Porucznik jest absolwentem szkoły oficerskiej we Wrocławiu, słynnego ZMECH-u,
którą ukończył z jedną z najlepszych ocen.
– Baczność! Co żołnierz tak się krzywi? – mówię donośnym głosem do
ponaddwumetrowego poborowego, któremu najdłuższe kalesony zakrywają łydkę
ledwie do połowy. A on zgina się w pasie, tak jak ja sześć miesięcy temu skręcałem się
ze wstydu w obawie, że mój klejnot wypadnie z tak starannie zaprojektowanych przez
wojskowych decydentów kalesonów.
– Kompania na korytarzu zbiórka! 121, 122, 123. Co jest z wami? W tył na lewo… –
brzmiało po kilka razy, zanim kompania czy też pluton wreszcie w odpowiednim czasie
wyrobił się na zbiórkę na korytarzu, a potem przed koszarowcem.
Szkolenie kaprali to ciągły nacisk nie tylko na ciało, ale i na głowę. Bez przerwy im
się wmawia, że kapral ma być lepszy od szeregowca, że przykład idzie z góry. Słyszałem
niejedną historyjkę o tym, jak dziecko oficera nie mogło się bawić z dzieckiem
sierżanta, bo tatuś był innej szarży. Tak więc człowiek szybko nasiąka tym, że ma się
czuć lepszy od innych. Ja na tym kursie uczyłem się, jak być kapralem, wcześniej
byłem wszak przeznaczony na zety-remonty, a potem na operatora MRP-4. Jak los
w wojsku bywa niesprawiedliwy, przekonałem się, gdy jednemu z moich nowo
przybyłych elewów, po tygodniu spędzonym w Lublińcu, kazano się spakować, gdyż
postanowiono przenieść go do Ryk. Miałem go tam odwieźć koleją i dopilnować, by nie
uciekł. W Rykach zaś odebrać innego żołnierza, który miał przyjechać do naszej
jednostki na jego miejsce. Odwożony biedak lamentował, poniekąd słusznie, że go
odsyłają, a przecież zgłosił się do wojska na ochotnika. W drodze powrotnej słuchałem
przechwałek zmiennika, który opowiadał, że to wujek pułkownik załatwił mu lepszy
przydział niż służba wartownicza w Rykach. To żeś sobie załatwił – uśmiechałem się
w duszy – nie był świadomy, jak serdecznie przywita go pluton.
Ja byłem już nieźle wybiegany, zapomniałem więc, że buty są ciężkie dla
nieprzyzwyczajonej stopy. Będziecie kapralami, musicie być najlepsi – mówiłem często.
A że ostatnich gryzą psy, to już był standard. Ten żołnierz często bywał gryziony przez
psy.
Nie zawsze biegałem z plutonem. Pewnego dnia wyszedłem z nim na popołudniowy
wuef na żużlową bieżnię za sztabem. Pluton biegał w niewielkim deszczu, zboczyłem
więc pod daszek. A co tam będę w deszczu biegać. Widzę, że na kontrolę przyszedł szef
kompanii, wciskam się więc rakiem pod sztab, a tam z tyłu zagrzmiał groźny głos:
– Panie chorąży, weźmie pan tego tu ukrywającego się żołnierza i przyjdzie z nim do
mnie, do raportu.
To bladłem, to robiłem się czerwony ze wstydu jak mój beret! Wychodzę zza węgła,
chorąży patrzy zdziwiony.
– Kapral? Przecież ty, kapral, lubisz biegać… – Wytrzeszcza na mój widok oczy.
– Panie pułkowniku, chorąży Korab melduje się z kapralem do raportu.
– Kapral! Kapral na szkole i taki daje przykład. Skąd kapral jest?
– Z Raciborza, panie pułkowniku.
– To gdzie kapral chce dokończyć służbę? Łeba czy Szczecin? Albo lepiej, panie
chorąży, stawi się pan tu jutro rano do raportu z kapralem w stroju roboczym.
Wiem, z czym się wiąże strój roboczy – jak nic idę do mamra. Rano trafiłem do
komendanta szkoły majora Słonia i nawet nie miałem jak się tłumaczyć. Dobrze
biegałem, wręcz najlepiej, a tu taka skucha. Tego dnia miałem lenia i tyle. Do szefa
sztabu w rezultacie jednak nie poszedłem, ale za to miałem służbę przez kolejne dwa
tygodnie co czterdzieści osiem godzin. Upiekło mi się, i to bardzo.
Piękna wiosna była tego roku. Tak się nagle jakoś zazieleniło nie tylko w przyrodzie,
ale i w głowie. Gdy byłem jeszcze elewem, wyczytano mnie, że na ochotnika mam
oddać krew, gdyż mam grupę 0Rh-. I na rozkaz upuszczono mi krwi. A teraz wzywa
mnie do siebie komendant szkoły i każe się zameldować u oficera wychowawczego
jednostki. Tam słyszę od kapitana kręcącego sumiastego wąsa, że kapral jako
honorowy dawca krwi wraz ze starszym szeregowym Armatą i wskazanymi przeze
mnie trzema elewami pojedzie reprezentować pułk na Ogólnopolskim Rajdzie
Honorowych Dawców Krwi w składzie HDK Częstochowa. Rozkaz.
Nasze spakowane plecaki leżą równo oparte o płot jednostki. Podjeżdża autobus
komunikacji miejskiej z Częstochowy. Pan kapitan melduje nas szefowej zarządu HDK
Częstochowa. Całując szarmancko jej dłoń, przedstawia nas i gwarantuje, że żołnierz
żołnierskim musi być, a my właśnie tacy jesteśmy, i oddaje nas do dyspozycji miłej
pani. Śliczne, ciemne kręcone włosy w zestawieniu z czerwienią beretu komandosa
nadają jej wyglądowi romantyczny odcień. Odcień ten jest w stanie rozpromienić
niejasną ścieżkę żołnierza tułacza. Gosia od tego dnia stała się dla mnie kimś bardzo
ważnym, bez jej wsparcia, wskazówek, nacisków, a przede wszystkim miłości, nie
przeszedłbym od ścieżki zamotanego żołnierza do drogi miecza.
Rajd był bardzo udany. My, tworząc drużynę z Gosią i jej koleżanką Sylwią, zajęliśmy
trzecie miejsce w organizowanym na rajdzie wieloboju sportowym. Należał się więc
urlop nagrodowy, a był mi bardzo potrzebny, by nowo poznaną dziewczynę odwiedzić
w Częstochowie.
Pluton z marszu rozpoczął szkolenie spadochronowe, ja, już przeszkolony, byłem im
bardzo przydatny. Skocznia trójstopniowa nie miała dla mnie tajemnic, a wracanie
taczkami ze spadochroniarni bardzo się porucznikowi podobało. Pamiętałem jeszcze,
jak bardzo byłem podekscytowany na zajęciach ze spadochroniarstwa, a teraz jest
okazja spełnić marzenie nas wszystkich, bo obowiązkiem każdego komandosa są skoki
spadochronowe.

Lotnisko Raków pod Częstochową, przygotowanie spadochronu do skoku, 1994 rok

Stoimy już od siódmej rano spięci taśmami spadochronu desantowego D-5. Nie jest to
wygodna uprząż. Parciane paski są tak mocno napięte, że wżynają się w ciało, ale co
tam! Podekscytowanie pierwszym skokiem zagłusza inne doznania. Pierwsza, druga
i trzecia linia kontroli powodują dreszcze emocji. Sprawdzane jest wszystko,
a instruktor patrzy głęboko w oczy, czy strach zbytnio nie paraliżuje. Raczej wszyscy
mamy taki sam lekko zszokowany wzrok. An-26 zjawia się o jedenastej. Nikt nie jest
zbytnio zdziwiony spóźnieniem, bo to piloci rozdają tu karty. O tym, kto tu jest elita,
a kto może czekać wiele godzin, nawet się nie dyskutuje. Pluton przyszłych kaprali jako
pierwszy zajmuje miejsca w samolocie. Samolot przyleciał z Krakowa na lotnisko
w Rudnikach koło Częstochowy i warczy swoimi potężnymi silnikami, witając
wchodzących na pokład. Wszyscy mamy jednakowo kwadratowe oczy, a wymuszone
uśmiechy jeszcze bardziej ujawniają nasze zaniepokojenie przyszłymi wydarzeniami.
Maszyna ruszyła, uwalniając nas nareszcie od zapachu spalanego paliwa lotniczego.
Przyśpieszenie jest tak nagłe, że lekko ściskamy się jak długa kanapka, prąc
mimowolnie na siebie. Instruktor na migi, czyli wcześniej wytrenowanymi sygnałami,
pokazuje nam, co i jak mamy robić. Każdemu wpina linę desantową w stalową linę
biegnącą pod sufitem samolotu. Wszystko się dzieje jakby w zwolnionym tempie, ale
nagle następuje przyśpieszenie. Moment, gdy stojąc w rzędzie, zaczynam się przesuwać
w przód i widzę już świecące się na końcu samolotu zielone światło, nastał znienacka.
Jestem w tym maszerującym ku przestworzom rzędzie jako jeden z ostatnich, bo
skaczemy według wagi. Ciężcy jako pierwsi, waga lekka z tyłu. Nawet nie wiem, kiedy
skończyła mi się podłoga pod nogami. Momentalnie mną szarpnęło – 121, 122, 123,
uchwyt…

Skok, 121, 122, 123… Taki widok na ziemię ma opadający na spadochronie skoczek spadochronowy, 1994
rok

Gdzieś tam w oddali cichnie warkot silników samolotu, a ja słyszę szelest


rozkładającej się okrągłej czaszy spadochronu. Zgodnie z instrukcją patrzę w górę.
Spadochron jest pięknie napełniony, linki równo schodzą się u podstawy taśm nośnych,
czuję, jak taśmy udowe mocno wrzynają się w uda, poprawiam się więc, by było mi
wygodniej. Rozglądam się, patrzę w prawo, nikogo. W lewo też tylko niebo. Co jest?
Czemu jestem taki samotny? Odwracam się i widzę, że i inni z pięknie rozłożonymi
spadochronami szybują nad zielonymi polami Jury Krakowsko-Częstochowskiej.
Chwile zadumy były krótkie, bo ziemia coraz bliżej. Stopy razem, kolana aż bolą, tak są
do siebie mocno przytulone. Mówię sobie przed samym lądowaniem definicję skoków
ze skoczni trójstopniowej: „przygotowanie do skoku – skok”. Ląduję w miękkiej trawie,
ale i tak czuję, jak od pięt idzie mrowienie i przechodzi przez całe ciało, docierając
w mgnieniu oka do podstawy czaszki. Pierwszy skok powoduje oszołomienie i niewiele
się z niego pamięta. W podnieceniu, w jakim jeszcze jestem, zbieram czaszę
spadochronu. Pakuję ją w polowy sposób do torby desantowej i wymieniam wrażenia
z innymi chłopakami. Mówiąc, że było fajnie i chcemy jeszcze, wracamy w grupie do
strefy. Po układce, czyli złożeniu spadochronu do jutrzejszego skoku, wiemy już, że
jesteśmy twardzielami i nadajemy się na komandosów.
Kolejny dzień i już od rana emocje. Jeden z chłopaków z trzeciego plutonu nie
wytrzymał napięcia i pociągnął za uchwyt otwierający spadochron już w monecie
skoku z włazu samolotu, jego 121, 122, 123 było cholernie szybkie. Szarpnięcie
otwieranego spadochronu było tak mocne, że musiał zemdleć, bo widzimy, jak jego
bezwładne ciało swobodnie opada w dół. Spadochron na szczęście prawidłowo mu się
otworzył, a on ocknął się na ziemi. Nie doznał żadnych poważnych obrażeń prócz
podłużnych siniaków, które dokładnie pokazały, gdzie pasy uprzęży spadochronu
oplatały jego ciało. Ale spadochron nadaje się jedynie do muzeum. Siła tarcia, gdy się
otwierał, była tak duża, że materiał czaszy jest miejscami popalony. My już z bagażem
doświadczenia z jednego skoku skaczemy z marszu.

Załadunek na pokład An-26

Trzeciego dnia skoków następuje zmiana statku powietrznego, jak to się mówi
fachowo w wojsku. An-26 zostaje zastąpiony przez An-2, popularnie zwanego antkiem.
An-26 to średni samolot transportowy. Może zabrać na pokład trzydziestu skoczków,
a skacze się z niego, po prostu wybiegając. Gdy kończy się w pewnym momencie
podłoga pod stopami, następuje szarpnięcie i tyle. Antek zaś to egzemplarz z końca lat
czterdziestych dwudziestego wieku. Jest to dwupłatowa maszyna, która zabiera
maksymalnie dwunastu skoczków. Chcąc z niej wyskoczyć, skoczek musi stanąć
w drzwiach i mocno się wybić do przodu, jest tu więc chwila na zawahanie. Człowiek po
prostu widzi, że wyskakuje z samolotu, lecąc sześćset metrów nad ziemią. Podczas
skoku z antka czułem się tak, jakbym po raz pierwszy wsiadł do samolotu, z tą tylko
różnicą, że już wiedziałem, co się będzie ze mną działo podczas opadania.

Start An-26

Siedzimy jak na szpilkach. An-26 szybko osiągał pułap i miejsce, w którym powinien
pozbyć się balastu, czyli nas. A antek krąży i krąży, bo pierwszy nalot służy do
wyrzucenia manekina, co ma potwierdzić, że to miejsce jest odpowiednie do dokonania
desantu. Zawyła syrena sygnalizująca ustawienie się skoczków jeden za drugim.
Patrzymy na instruktora, który znakami kontaktuje się z kokpitem, pokazując im to
w lewo, to trochę w prawo, by obrać odpowiedni kurs. Jest zielone światło. Każdy ma
swoją chwilę prawdy. Staję na progu. Mówię do siebie: „Przygotowanie do skoku, skok”,
i wysiadam z samolotu jak z pędzącego tramwaju. Ta chwila wystarczyła, by zobaczyć
pod sobą pola, łąki i zadać sobie pytanie, co ja robię. Linki wyplątują się tym razem
nieco dłużej. Pęd powietrza jest po prostu wolniejszy. Słyszę szum napełniającej się
czaszy. Lekko szarpnęło, wiszę. Jedynie linki mam skręcone tuż nad taśmami,
odkręcam się więc siłą ramion, by wszystko było jak należy. Czasza spadochronu D-5
jest okrągła, nie ma linek sterowniczych, steruje się nim za pomocą taśm, ściągając je
mocno w dół, ale to udaje się wprawionym skoczkom. Ja lecę, gdzie wiatr poniesie.
Skończyło mi się lotnisko. Podkurczyłem wysoko nogi jak do przysiadu, by nie
zahaczyć o siatkę ogrodzenia. Ledwie je wyprostowałem, a tu zboże i gleba.
Przypieprzyłem w matkę ziemię z całym impetem, aż się wplątałem w linki, a splątane
linki to wielkie przestępstwo. Staram się więc jeszcze na miejscu ten węzeł gordyjski
jakoś rozwikłać. Pozostaje mi przeskoczyć płot i iść z najdalszego krańca lotniska
z nadwerężonymi torebkami stawowymi. Ale i ten etap mam już za sobą. Nikomu z nas
skok z tego samolotu się nie podobał. Na miejscu słyszymy, że wojsko nie jest od
podobania się.
By mieć tytuł skoczka spadochronowego i móc nosić odznakę skoczka, trzeba było
oddać siedem skoków, w tym skok nocny i skok na zadanie. Przygotować miał nas do
tego skok z zasobnikiem, który był czwarty z kolei. Wygląda to w ten sposób, że
podpina się nasz kwadratowy plecak pod tyłek. Plecak jest połączony taśmą desantową
z uprzężą, a na odpowiedniej wysokości, tuż przed lądowaniem, trzeba go kopniakami
zwolnić, aby się od tyłka odczepił i zawisł piętnaście metrów pod skoczkiem. Po
wylądowaniu nie można o nim zapominać. Ja zapomniałem. Gdy chciałem zabiec
napełniającą się czaszę, by się nie stać ciągniętym przez nią rydwanem, zostałem ścięty
z nóg, bo zasobnik zadziałał jak kotwica. No nic, trzeba płacić frycowe.
Nocny skok mieliśmy tuż po zachodzie słońca. Te skoki mają w sobie magię. Niebo
przecinają smugi świateł latarek, a ciszę zakłóca dobiegające z góry wołanie: „Ciągnij
w lewo, ciągnij w prawo”. To komendy skoczków, którzy lecą zbyt blisko siebie. Nie
było nam dane na tym poligonie wyskakać sobie tytułu skoczka. Pogoda pokrzyżowała
plany i z tego powodu zamiast skakać biegaliśmy wokół lotniska.
Przez ostatnie dwa tygodnie szkoły podoficerskiej chłopaki już za mnie prowadzą
pluton do stołówki i z powrotem oraz na zajęcia. Ja tylko nadzoruję z boku. Tych, co za
cicho wydają komendy, stawiam po przeciwnej stronie placu apelowego, by wyrobili
sobie gardła. Ot, taka moja innowacja w szkoleniu. Uważałem, że ma sens, ale czy
rzeczywiście miała?
Nie ustaję w nękaniu porucznika Kani. Może po tym kursie weźmie mnie pod swoje
skrzydła, choć chłopaki pod nim służący mówią mi, bym się nie pchał, bo, jak mówi
Roman… ale co tam, ja nie chcę być kapralem w szkole. Raptem zaczepia mnie sam
porucznik i pyta:
– A kapral nie chce pojechać na misję do Kosowa?
– Chcę, panie poruczniku – odpowiadam bez namysłu.
Umowa jest taka, że jak przyszli kaprale zdadzą dobrze egzaminy, to zostanę
oddelegowany do Kielc na przeszkolenie, a potem wyjadę na misję ONZ. Gdy
rozstawałem się z Lublińcem, wziął mnie na spytki młody podporucznik, który też
żegnał się z Lublińcem.
– Ty jedziesz do Kosowa, a ja dostałem się do nowo powstałej jednostki w Warszawie.
To bardzo dobra jednostka, nadawałbyś się tam, tylko pracuj nad sobą i idź do szkoły,
bo tam trzeba mieć średnie wykształcenie. Tym wlał we mnie nadzieję i zarysował
jeszcze niezbyt jasny cel.
9. Kielce

O tym, że kaprale dobrze zdali, a mnie może ktoś zastąpić, dowiedziałem się już
w Kielcach. Nie wyobrażałem sobie, by było inaczej, bo do Lublińca trafiali ochotnicy,
a więc ci, którym się chce. W Kielcach przywitano mnie z lekkim zdziwieniem, bo
Kosowo obsadzała inna jednostka i etat był zapełniony.
– Ale jak kapral chce jechać na inną misję, to tworzy się nowy kontyngent na
wrześniową zmianę do Libanu.
– Chcę – odpowiadam stanowczo bez namysłu.
I tak oto koszary na Bukówce, a dokładniej Wojskowe Centrum Szkolenia dla potrzeb
Sił Pokojowych ONZ w Kielcach stały się moją kolejną przystanią. Zebrało się nas tam
już sporo. Ulokowaliśmy się na jednym ze wskazanych pięter. Sale wielkie, a w nich po
trzydzieści piętrowych łóżek. Po południu zjawił się jakiś kapitan, ogłaszając, że jest
naszym dowódcą kompanii. Na odchodne powiedział jeszcze, że kapral z czerwonych
beretów (czyli ja) jest tu starszy i za wszystko odpowiada. Przyniósł także rozpiskę,
o której mam prowadzić wojsko na miskę. Nie wspominał, że praktycznie to ja jestem
dowódcą kompanii, a on będzie wpadać od czasu do czasu.
Pierwsze wyjście naszej nowo powstałej kompanii było dla mnie szokiem. Komenda
„czwórki w prawo zwrot” była dla części żołnierzy niezrozumiała. Baczność, spocznij
jeszcze kumali, ale w lewo zwrot było nie lada wyzwaniem, by równo wykonać tę
komendę i to nie dlatego, że mieli mnie za nic, po prostu tacy byli. Na misję nie jadą
młodzi żołnierze. Miałem tu chłopaków przeważnie z podobnym do mojego,
dziewięciomiesięcznym stażem. Było też kilku po sześciomiesięcznej służbie. Tyle że
jednostki wojskowe bardzo się różnią pod względem poziomu wyszkolenia. Oj bardzo.
W Lublińcu byli przeważnie zapaleńcy ochotnicy, a do Kielc wysyłano z jednostek
zazwyczaj kwiat migających się od wszelkiego wojskowego przymusu. No, prawdę
mówiąc, nie wszyscy tacy byli. System działa tak: gdy masz dobrego żołnierza, nigdzie
go nie puścisz, na żadne szkolenie, a tym bardziej na misję. A jak się trafił nieudacznik,
złodziej i pijak, to ślesz go w diab-ły, byleby ten kłopot był jak najdalej od kompanii. Ma
to też swoje odniesienie do kadry. Potem rosną dowódcy, którzy w życiu nie byli
w polu. A jeśli byli, to krótko, bo nie dawali rady, ale za to zaliczyli wszystkie kursy
i mieli czas na naukę języków. Tak więc kwiat żołnierskiej miernoty zawitał też do
Kielc.
System rekrutacji to wszystko potwierdza, bo zanim wysłano na misję
osiemdziesięciu żołnierzy, w kompanii znalazło się początkowo około dwustu
kandydatów, na jedno miejsce było więc trzech chętnych, w ten sposób kadra miała
z czego wybierać. Kilku było nawet przyzwoitych i z góry zapowiedzieli, że nigdzie nie
chcą jechać, byleby ich nie odsyłać do jednostki. Oni tu sobie te trzy miesiące spokojnie
bez kłopotów przesiedzą. A dokładniej mówiąc, przeleżą, bo fali nie ma. Zresztą nas już
wozy nie palą. Byli też i tacy, których dowódcy ze sobą zabrali. W tym wypadku miało
sens być żołnierzem pracowitym i zdyscyplinowanym. Były również „plecaki” pewne
swego przydziału, nie do ruszenia. Jeden taki leżał na wozie, nie krył się z tym, więc
pewnego popołudnia ktoś mu wozem wyjechał i kilka nocy spał na ziemi, zanim wrócił
pod bezpieczne skrzydła wujka pułkownika.
W pierwszym miesiącu nie było żadnego szkolenia, mnie kazano wyprowadzać
kompanię i uczyć musztry, by miał kto defilować podczas powitań i pożegnań innych
kontyngentów. Z bardziej kumatych zrobiłem więc kompanię honorową. Była
marchewka, czyli mieli pewne przepustki co weekend. Pozostali też jeździli do domów,
tyle że na lewiźnie. Podczas weekendu Kielce pustoszały, pociągi wywoziły wszystkich
do domów, aby nacieszyli się bliskimi przed sześciomiesięczną rozłąką. Wśród nich
byłem też ja. Wyjeżdżając z Lublińca, porucznik Ryga obdarował mnie nie lada
prezentem. Dostałem od niego dziesięć przepustek in blanco. Byłem panem samego
siebie. Co weekend droga do Częstochowy stała przede mną otworem.
Pewnego dnia pan kapitan wezwał mnie do swojej kancelarii i wspólnie
wypełniliśmy szary kajet, w którym do każdego stanowiska mieliśmy dopisać
ołówkiem nazwisko kandydata na misję. Ten kajet był batem dla chętnych do wyjazdu.
Duża część przypomniała sobie co to w lewo zwrot i już nie miałem problemu ze
skompletowaniem kompanii reprezentacyjnej. Ale los jak to los jest przewrotny.
W etacie byli różni specjaliści, na przykład logistycy, którzy muszą mieć uprawnienia
do obsługi wózków widłowych. Wysłano więc grupę chłopaków na stosowny kurs. Byli
pewniakami na wyjazd, ale już w trakcie trwania kursu z Libanu nadeszła informacja,
że wszyscy obecni tam operatorzy wózków przedłużają sobie misję o kolejne sześć
miesięcy. Po powrocie z kursu chłopaki ze łzami w oczach rozjechali się do
macierzystych jednostek.
Zaraz po rozpisaniu etatów zorganizowano nam zajęcia strzeleckie, by wytypować
najlepszych strzelców na kurs strzelca wyborowego. Niewiele mnie już wtedy
zaskakiwało, jeśli chodzi o poziom szkolenia w innych jednostkach. Okazało się, że są
tacy, co pierwszy raz mają strzelać z kałasznikowa, tym broni nie wydano. W Lublińcu
było to nie do pomyślenia. Strzelaliśmy regularnie. Moje strzelanie było na piątkę
i w związku z tym przydzielono mi etat strzelca wyborowego. Zostałem
zakwalifikowany na kurs strzelca wyborowego, który odbywał się na poligonie pod
Tarnobrzegiem. Tam w ciągu trzech dni wszyscy kursanci poznali karabinek SWD, czyli
Karabin Wyborowy Dragunowa o kalibrze 7,62 mm. Jest on na wyposażeniu strzelców
w Libanie. Karabin jest samopowtarzalny, ma celownik o powiększeniu x 4. Szkolenie
polegało na poznaniu karabinka, a więc mieliśmy się nauczyć, jak go rozłożyć do
czyszczenia, no i oczywiście złożyć. Dwa dni spędziliśmy na strzelaniu do celów stałych
i ruchomych, tak zwanych biegusów. Mieliśmy dwa karabiny przestrzelane na trzysta
pięćdziesiąt metrów. O pracy na bębnach lunety nie było mowy. Niejeden dostał po
paluchach, że majstruje przy bębnach. Tak więc po dwóch dniach szkolenia zostałem
strzelcem wyborowym, rozkaz.
Pozostałe wojsko praktycznie się nie szkoliło, prócz zajęć z minerstwa, które miały
dać wiedzę na temat min, na jakie możemy natrafić w Libanie. Część żołnierzy
regularnie wyznaczałem na wartę do pobliskiego poligonu w okolice Sukowa. Z czasem
było tylu ochotników, że sami musieli między sobą ustalać, kto jedzie. Któregoś
wieczora na sali żołnierskiej słyszę wielkie poruszenie. Wszedłem, by zalec na swoim
wozie, a tu stół pięknie nakryty białym obrusem, na stole kanapki, ciasteczka, no
i flaszeczka. Wszystko to dla uroczej niewiasty. Wakacje mają taką moc, że dziewczyna
za nic nie chciała iść do domu, po co, noc krótka. Chłopaki zaś nie wyobrażali sobie, aby
ją zostawić w spadku następnej warcie, przywieźli więc ze sobą, przemycając na starze.
Śmichy-chichy, ona małomówna, ale roześmiana. Wtem pada pytanie:
– A nie masz jakichś koleżanek, bo ty jedna, a nas tu tylu…
– No, mam, jest Krysia, Zosia i hm, jeszcze dwie takie…
Po tych jej słowach nawet na weekend nie było problemu z obsadą warty. Nic
dziwnego, za mundurem panny sznurem – takie tam było branie.
W sprawie naszego przydziału w Libanie zaczęło spływać coraz więcej informacji.
Okazało się, że mamy tam trafić do dwóch baz. Jedna z nich znajduje się koło
malowniczo położonego miasta o nazwie An-Nakura, sto trzy kilometry na południe od
Bejrutu, na wybrzeżu Morza Śródziemnego, blisko granicy z Izraelem. Wiosną 1994
roku powiększano Polski Kontyngent Wojskowy w Libanie do około pięciuset
pięćdziesięciu żołnierzy, a w marcu Zgrupowanie Pododdziałów Inżynieryjnych
przejęło zadania stacjonującej w Jwayya szwedzkiej kompanii saperów, i ja właśnie tam
miałem trafić. Wieści z Jwayya nie były zachęcające. Z kadry nikt tam nie chciał jechać,
bo podobno strona izraelska non stop strzela z czołgów i trzeba chodzić w kamizelkach
kuloodpornych i hełmach.
Ja odliczałem tygodnie do odlotu wizytami u Gosi w Częstochowie. Tyle akurat
miałem przepustek, że starczyło mi ich do wyjazdu. Poważnie zaczęliśmy traktować
nasz wyjazd w dniu, w którym zaczęto wydawać nam sprzęt i ćwiczyć pożegnanie. Tuż
przed wyjazdem dotarł do mnie rozkaz personalny z Lublińca, w którym mianowano
mnie na kolejny stopień, czyli starszego kaprala, i tak nasze pożegnanie zbiegło się
z gaszeniem pagonów, czyli rytuałem, w którym nowo mianowanemu podpala się pod
pagonami gazetę, a on gna przez kompanię pod prysznic, by je ugasić.
10. PKW Liban

Lot samolotem był nawet przyjemny. Do tej pory latałem wojskowymi maszynami,
w których fotele zastąpione są ławkami, a tu były nawet stewardesy. Miła odmiana. Na
lotnisku w Bejrucie przywitał nas niemiłosierny upał. Z bagażami poszło nam szybko,
bo dobytku zabraliśmy niewiele. Czekał na nas wojskowy autobus z dwoma toyotami
obstawy i tylko z oddali pomachali nam nasi poprzednicy. Na każdym siedzeniu leżała
wielka niebieska kamizelka kuloodporna i niebieski hełm z napisem UN. Jak nic mamy
ją włożyć i mocno spiąć pod brodą pasek hełmu. Tylko dlaczego kierowca jedzie
w samej koszuli? Nawet nie mieliśmy czasu, aby się pożegnać z chłopakami jadącymi
do Naqoura, tak nas popędzali, by przed zmrokiem zdążyć do Jwayya.
Kiedy jedzie się autostradą na południe Libanu, nie widać, by ten kraj był w stanie
zbrojnego konfliktu. Na drodze normalny ruch. Są posterunki, ale wojsko specjalnie nie
ingeruje w codzienne życie. Tuż za Bejrutem kierowca pokazuje nam pagórki
oblepione domkami pokrytymi blachą falistą i folią – obozy uchodźców palestyńskich.
To od czasu konfliktu Izraela z Palestyńczykami ten kraj zaczął popadać w ruinę.
W 1970 roku na terytorium Libanu utworzono siedziby Organizacji Wyzwolenia
Palestyny, a w latach 1975–1990 trwała wojna domowa pomiędzy muzułmanami
a częścią ugrupowań chrześcijańskich, wywołana napływem palestyńskich uchodźców
z Izraela. Przed wojną Liban był nazywany Szwajcarią Bliskiego Wschodu. Po „wojnie
studniowej” w 1978 roku niejaki Baszir al-Dżumajjil czasowo wyparł oddziały wojsk
syryjskich z obszarów zamieszkanych przez chrześcijan. W tym samym roku
w południowym Libanie armia izraelska i Armia Południowego Libanu zajęły wąski pas
ziemi określony jako strefa bezpieczeństwa oddzielająca Liban od Izraela. Od tego też
czasu stacjonuje w Libanie Południowym misja pokojowa ONZ, czyli UNIFIL. Tak też
niesieni zawiłą historią tego pięknego kraju jedziemy przez Tyr, w którym skręcamy
mocno na wschód, pniemy się krętą drogą w górę i dojeżdżamy do Jwayya. Jest późne
popołudnie, a my, szczelnie zamknięci w naszych kamizelkach, spod hełmów zerkamy
na eleganckiego majora, który wita nas spokojnym głosem:
– Witam panów. Za chwilę rozejdziecie się do swoich baraków, gdzie urządzicie się
według własnego uznania. Będzie to wasz dom przez sześć miesięcy, a dla niektórych
może nawet rok. Jesteśmy tu jedną misyjną rodziną i proszę się tak nawzajem
traktować. Obowiązuje tu oczywiście wiele praw, ale jedno jest najważniejsze: co się
dzieje w Jwayya, zostaje w Jwayya! Proszę o tym pamiętać.
Tak mniej więcej wyglądało zwięzłe przywitanie naszego majora. Kamizelki i hełmy
mamy zdjąć. Na co dzień nie ma potrzeby, by w nich chodzić, należy je wkładać
podczas alarmu i na patrole.
Strzelec wyborowy na posterunku, Liban 1995 rok

Pol-Eng-Coy (Polish Engineering Company) to polskie Zgrupowanie Pododdziałów


Inżynieryjnych, które 15 marca 1994 roku przejęło zadania stacjonującej w Jwayya
szwedzkiej kompanii saperów. Nasze zadania polegają na rozminowaniu i odbudowie
struktury terenowej zniszczonego wojną obszaru. Zostałem przydzielony do trzeciej
sekcji w plutonie ochrony jako strzelec wyborowy. Plutonem dowodzi sierżant Orzeł.
Z poprzedniej misji został też kapral i starszy szeregowy, razem ze mną dołączyli
jeszcze dwaj szeregowi, tak więc sekcja ma sześcioosobowy skład, jesteśmy
w komplecie.
Wieczorem idziemy do magazynu i pobieramy mundury, które idealnie nadają się
do miejscowego klimatu. Dostajemy też niebieskie berety.
Głównym budynkiem naszej bazy jest ogromna willa, w której znajduje się sztab
i stołówka. Tam też ma swoje pomieszczenia dowództwo. Większość nas jest
rozlokowana w mieszkalnych kontenerach. W bazie jest potężny warsztat naprawczy,
stoi tam kilka maszyn, takich jak koparki i spychy. Bazę dzielimy z żołnierzami
z Ghany, którzy mają wydzielony własny teren trochę powyżej naszej willi. Praktycznie
całość bazy góruje nad Jwayya, ale słabym punktem naszego bezpieczeństwa jest
stojący na równi z bazą blok, co prawda, niezamieszkany, ale jest z niego wgląd na nasz
teren. Nad bazą góruje wieża obserwacyjna. Warty na niej są rozdzielane między nas
a Ghańczyków. Ghańczycy trzymają wartę za dnia, my nocą. Powód takiego podziału
jest prozaiczny: im w nocy na wieży jest zimno, a dla nas upał w ciągu dnia jest nie do
zniesienia.
Wieża wartownicza w Jawyya górowała nad całą okolicą, dając nam dobry wgląd w teren
Gościnnie na pojeździe SISU z Ghańczykami

Śniadanie stanowi miłe zaskoczenie. Stołówka schludna, kucharze uśmiechnięci


i nikt nikomu nie wylicza jedzenia, a owoców i warzyw jest cały wachlarz. Nie
pozostawiono nas samych sobie, tak jak w Kielcach, od rana mamy zajęcia.
Zapoznajemy się z całą bazą, w szczególności musimy zapamiętać, gdzie są schrony
i bunkry, do których mamy się schować lub obsadzić je, gdyby przyszło nam się bronić.
Kolejne zajęcia to popis umiejętności naszych saperów. Pokazują nam sprzęt, czyli
wykrywacze metali, a potem podstawowe metody usuwania min. Przykazanie zaś jest
jedno, że sami niczego mamy nie ruszać. Widać, że to fachowcy, a na koniec możemy
pochodzić z wykrywaczami i pobawić się w saperów. Dla nas to dziś zabawa, ale ich
praca polega na wykrywaniu prawdziwego zagrożenia, dzieje się to w upalny dzień,
a oni muszą być ubrani w kamizelki kuloodporne i hełmy. To ciężki kawałek
żołnierskiego chleba. Idziemy też do warsztatu ciężkiego sprzętu, jakim dysponuje
nasza kompania. Tam sierżant omawia, czym tak naprawdę zajmują się żołnierze na
misji. Miejscowa infrastruktura jest w wielu miejscach zniszczona przez wojnę. Nasi
saperzy rozminowują drogi, a ciężki sprzęt służy do ich naprawy. W Libanie w porze
deszczowej są potężne ulewy, dlatego wiosną niejednokrotnie trzeba pomagać
miejscowym w udrażnianiu dróg.
Przychodzi pora na podstawowe szkolenie w plutonie ochrony. Dostajemy opaski
z napisem GUARD PLATOON i zapoznajemy się z naszymi zadaniami. Na teren bazy
można wjechać dwoma bramami. Jedna jest u nas, tuż przed willą, druga po stronie
ghańskiej. Dwie osoby obstawiają posterunek przy naszej bramie, a w nocy jest
dodatkowo obserwator na wieży. Na posterunku przy bramie jest radiostacja, mamy
więc kontakt z innymi posterunkami, i system alarmowy. Oczywiście prowadzimy też
patrole wzdłuż wysokiego płotu z drutem kolczastym. Naszym zadaniem jest również
zabezpieczenie prac saperskich w terenie i ochrona naszych konwojów.
Wieczorem mój pluton ma pierwszą wartę. Sierżant Orzeł wydaje nam broń, czyli
karabinek tantal 5,45 mm wz. 88. Jest to polski karabinek automatyczny, różni się on od
kałasznikowa przede wszystkim kalibrem, bo konstrukcja jest podobna. Lekko
wystraszeni idziemy na odprawę, ale oficer dyżurny normalnym głosem pyta nas, czy
wiemy, co do nas należy, i dodaje, że musimy pamiętać, iż kompania za dnia ciężko
pracuje i to na naszych barkach spoczywa odpowiedzialność, by bezpiecznie i spokojnie
spali, bo jutro czeka ich kolejny pracowity dzień. Oficer nic więcej nie musiał mówić, by
wlać w nasze serca poczucie odpowiedzialności za cały obóz i wystarczyło to na całe
sześć miesięcy.

Po sąsiedzku z wizytą na posterunku ghańskim

Wartownia jest schludnie urządzona. Na stalowych stojakach są dwa wygodne fotele


samochodowe. Pomiędzy nimi na obrotowej nodze karabin maszynowy PK/PKS 7,62
mm. Cała wartownia jest przykryta metalową siatką, która chroni obiekt przed
wrzuceniem do środka granatu, mamy też dodatkową amunicję, latarki i lodówkę
z napojami. Wartę trzymamy po cztery godziny. Następne cztery odpoczywamy,
a kolejne to zmiana czuwająca – dobrze pomyślany system. Warta minęła mi bardzo
szybko. Po zakończeniu okazuje się, że broń zostaje przy nas. Jesteśmy na terenie
działań wojennych, nikt więc nam jej nie zabiera do magazynu. W magazynie zaś
dodatkowo otrzymuję mojego SWD wraz z całym osprzętowaniem. Będzie mi
towarzyszył w terenie podczas zabezpieczania pracujących saperów.
Szybko musimy nauczyć się życia w bazie i zapoznać ze wszystkim, co nas otacza. Tu
nie ma czasu na tak zwaną stop--klatkę. Mamy też zajęcia sztabowe, podczas których
oficer dyżurny omawia nasze położenie, rozkład innych baz i posterunków oraz
sytuację w rejonie. Wszystkie posterunki mają swoje nazwy zapisane kodem
cyfrowym, na przykład posterunek „pięć jedenaście”. Oficer przedstawia nam
tygodniowe podsumowanie sytuacji, informuje, gdzie nastąpił atak i jak przebiegał, ile
zneutralizowano min, ilu było rannych i zabitych – tych całe szczęście w zeszłym
tygodniu nie było. Jeszcze nikt w wojsku nie mówił do mnie normalnym ludzkim
głosem. Przyzwyczaiłem się do wydawania mi rozkazów i krzyku, a tu po prostu się do
nas mówi jak do rozumnych ludzi. Zaczynamy pojmować słowa pana majora
o misyjnej rodzinie.
Kolejnego wolnego dnia jedziemy na strzelnicę, aby zapoznać się z naszą bronią.
Strzelnica to długi kanion zakończony wyrobiskiem po jakimś nieczynnym już
kamieniołomie. W tym regionie strzelanie nie jest takie proste: trzeba powiadomić
wszystkie strony, że będą ćwiczenia strzeleckie. W przeciwnym razie można się
spodziewać odwetu jak w filmie Sami swoi, gdy Pawlak oczyszczał pole z min. Pierwsze
strzały z tantala wywołują świst w uszach. Strasznie dziwny pogłos generuje ten
karabinek. Mniejszy kaliber powoduje, że jest mniejszy odrzut niż w kałasznikowie,
dlatego jest on celniejszy. Strzelam też z SWD. Gdy z sierżantem podchodzę do tarczy,
nie ma wielkiego zaskoczenia, moi poprzednicy podobno też strzelali panu Bogu
w okno. Strzelamy do wielkiej paździerzowej płyty, a i tak z pięciu wystrzelonych
pocisków tylko dwa trafiły gdzieś w sam jej skraj. Nie zrażam się, odkręcam lunetę
i staram się trafić, posługując się przyrządami mechanicznymi. Po kolejnym podejściu
do tarczy już wiemy, w czym tkwi szkopuł. Luneta jest tak rozregulowana, że nie ma
szans, bym trafił, celując przez nią. Niestety, nie nauczono nas pracy na bębnach, coś
tam sami majstrujemy i wychodzi na to, że jak chcę trafić w środek z odległości stu
metrów, muszę strzelać powyżej celu.
Z czasem zaczyna się proza życia na misji. Baza nie jest na szczęście jak więzienie.
Możemy wychodzić na zewnątrz do pobliskiego sklepiku. Jest też fotograf i budka
z telefonem. Mamy za to zakaz jakiegokolwiek spoufalania się z miejscowymi. Mamy
być mili, ale nie za mili. Na początku poprzedniej zmiany pewien chorąży zaczął być
miły, wręcz bardzo miły w stosunku do jednej z miejscowych pań. Jego bycie miłym
zmobilizowało pół wioski, która zbiegła się pod bramę, by kamieniami wybić mu
z głowy amory. Po tym został zrotowany.
Na terenie bazy mamy siłownię. Znajduje się ona w dużym gumowym namiocie. Jest
też kantyna. Kantyna jest otwarta codziennie, ale alkohol można w niej pić od
piątkowego wieczoru do niedzielnego południa. Co więcej, w czwartki jest podawane
wino do obiadu. Czwartek to w kuchni dzień włoski, jakżeby zatem mogło obyć się bez
lampki wina.
Wszystkiego, czego się człowiek uczy, uczy się od starszych lub poprzedników. My na
razie nasiąkamy samymi dobrymi przykładami. Na siłowni spotykam sierżanta, który
tłumaczy nam, czym tak naprawdę zajmuje się nasza kompania. Wiesław G. „Grzybek”
jest cholernie wysportowanym sierżantem i z miejsca przechodzi ze mną na ty;
w wojsku jest nie do pomyślenia, by się tak spoufalać. Opowiadamy sobie, jak tu kto
trafił. On był żołnierzem 56 Kompanii Specjalnej ze Szczecina. Po jej rozwiązaniu dostał
propozycję wyjazdu na misję. W Kielcach doczytano się, że służył w kompanii
specjalnej, na misji dostał więc także specjalny etat: obsługę specjalnego sprzętu. Tym
sprzętem jest tu sprężarka zamontowana na samochodzie ciężarowym wraz z młotem
pneumatycznym i wiertarką do otworów strzałowych pod ładunki wybuchowe.

Z Grzybkiem w służbie pokoju

Codziennie o osiemnastej jest organizowany bieg na dystansie sześciu kilometrów.


Trasa prowadzi poza wioskę, do oddalonego trzy kilometry posterunku. Obstawą
biegnących jest nasza toyota ochrony z paramedykiem na pokładzie. Tak to można
pracować, szkolić się i służyć. Gdy zrobiłeś swoje, nikt się nie czepia, że idziesz na
siłownię lub śpisz w ciągu dnia. Przykład idzie z góry: jak górze w głowach się pierdoli,
to nie należy się dziwić, że ci na dole mają siano we łbie.
Idąc za przykładem poprzedników, zrobiłem sobie w kontenerze własny pokój.
Kupiłem moskitierę i już komary mi nie zagrażają. Na szkolenie zaprosił nas też lekarz.
Do tej pory nikt mnie nie uczył pierwszej pomocy, a tu się uczymy bandażowania ran
i reanimacji poszkodowanego. Są też zajęcia informujące o zagrożeniach ze strony
miejscowej gadziny, bo żyją tu jadowite węże i skorpiony, trzeba więc uważać, gdzie się
stąpa i siada.

Prężymy mięśnie, był czas i na to

Nastała nasza kolej na wyjazd, by ubezpieczać pracujących saperów. Po dojechaniu


na miejsce jeden z saperów prowadzi mnie na okoliczne wzniesienie. Idąc przede mną,
bada drogę wykrywaczem metalu, stąpam za nim krok w krok, a raczej ślad w ślad. Po
dojściu na szczyt sprawdza teren dwa metry w prawo i lewo – jest bezpiecznie.
Zakładam tu stanowisko obserwacyjne i nawiązuję łączność z sierżantem Orłem. Jest
okej. Nasze zadanie to zabezpieczyć ze wszystkich czterech stron świata pracujących
saperów. Okolica jest pusta, nie ma żywej duszy, no prawie, bo na przeciwległym
zboczu pasą się kozy. Jest mi gorąco jak diabli, choć siedzę w samym mundurze, bo
kamizelka służy mi za siedzisko, a tam na dole saperzy pracują w całym sprzęcie.
W Kielcach się śmiano, że jedziemy na wakacje do Wojskowego Domu
Wypoczynkowego (WDW) Liban, teraz w myślach zapraszam tych prześmiewców.
Saperzy zakończyli swoją robotę. Teraz czas na ciężki sprzęt. Ryk maszyn zakłóca
swojskie pobekiwanie kóz.
Niepozorny punkt obserwacyjny, z którego zabezpieczam pracę saperów

Pierwsza wypłata jest jak manna z nieba, a dla ówczesnego polskiego żołnierza
czterysta pięćdziesiąt dolarów to majątek. Przy każdym posterunku świetnie
prosperują sklepiki z elektroniką i miejscowymi pamiątkami. Pierwszy zakup był chyba
oczywisty: aparat fotograficzny. Nie bez powodu naprzeciwko naszej bazy wielkie
wzięcie miał zakład fotograficzny.
Po miesiącu otrzymałem pierwszy list. Poczta funkcjonowała bardzo dobrze. Wieści
z kraju przychodziły z dwutygodniowym opóźnieniem, ale tak to kiedyś wyglądało. List
napisany do domu z pytaniem „jak się masz”, szedł do Polski dwa tygodnie. Odpowiedź
o treści: „mam się dobrze”, wysłana natychmiast wracała kolejne dwa tygodnie. Tak
więc trzeba było mieć dobrą pamięć, by nie stracić wątku w korespondencji. Można
było też zadzwonić, jeśli oczywiście miało się w Polsce kogoś z telefonem. Tyle że
minuta kosztowała dwa dolary, a razem z nami w tym samym czasie na tym łączu
rozmawiała połowa Azji. W Naqoura była podobno rozwinięta polska sieć telefoniczna.
Można było zadzwonić po wojskowych łączach. Śmiano się, że jak było słabo słychać, to
w słuchawce pojawiał się głos przekazujący rozmówczyni w Polsce, co mówił żołnierz
w Libanie, na przykład: „Mąż mówi, że panią kocha”. Ale my nie narzekaliśmy, bo
rzadko się zdarzało, by poczta nie dostarczyła listów na czas.
Ważnym elementem podczas misji stał się dla mnie sport. W wojsku był on
przymusowy, ale tu umawiałem się z Wieśkiem na codzienne treningi. A każde wyjście
na wspólny posiłek było poprzedzone serią podciągnięć na drążku. Grzybek opowiadał
też o swojej przygodzie z wojskiem, o 56 Kompanii Specjalnej, gdzie wszechstronne
szkolenie było na wysokim poziomie. Skoki spadochronowe, wspinaczka, nurkowanie,
jazda na nartach i strzelanie z każdego rodzaju broni, jaka występowała w polskim
wojsku, było chlebem powszednim. Wspominał, że gdy przyszła decyzja o rozwiązaniu
56 Kompanii Specjalnej w 1994 roku, to tak, „jakby zawalił się świat”.

Jwayya, na horyzoncie widać błękitny zarys Morza Śródziemnego

W Libanie przebywali żołnierze z wielu krajów. Byli wspomniani Ghańczycy oraz


Włosi, Francuzi, Nepalczycy, mieszkańcy Fidżi, Szwedzi i Finowie. Prawie każde
państwo miało swoją strefę odpowiedzialności i wiele posterunków. Świetnym
pretekstem do odwiedzania się były święta narodowe poszczególnych państw. Przy tej
okazji organizowano zawody sportowe – siatkówka, ping-pong, badminton i oczywiście
biegi. Poprzednia zmiana świetnie radziła sobie w siatkówce, wśród nas także zebrano
mocną ekipę, ale ja w tym sporcie mogłem robić najwyżej za kibica.
Jwayya była muzułmańską wioską, ale życie w niej nie różniło się specjalnie od życia
w typowej polskiej miejscowości. Dzieci, idąc rano do szkoły, machały nam przyjaźnie.
Co środę w wyznaczonych godzinach nasz lekarz przyjmował miejscowych chorych,
a w nagłych sytuacjach nikogo nie odsyłaliśmy z kwitkiem. W Libanie przyjęło się
jeżdżenie na tak zwany zimny łokieć, czyli z ręką wystawioną za okno. Pewnego dnia
podjechał z piskiem opon mercedes, z którego wyskoczył, lamentując, jakiś facet.
Okazało się, że gość, mijając się z innym pojazdem, odciął sobie o niego trzy palce.
Pozbierał je w chusteczkę i przyjechał, by nasz doktor mu je przyszył. Doktor nie był
cudotwórcą, ale zabezpieczył mu dłoń i odesłał do chirurga.
Nasz sierżant Orzeł uczył się namiętnie języka arabskiego. Lekcje pobierał podczas
zakupów u okolicznych sklepikarzy. Byli oni do nas przychylnie nastawieni, w końcu
prowadzili biz-nes. Z czasem zaczęliśmy chodzić na patrole po Jwayya. Zazwyczaj
kończyły się zaproszeniem nas przez miejscowych na herbatę i wymianą uprzejmości.
Ludzie byli dla nas mili i nie czuliśmy zagrożenia z ich strony. Pewnego dnia poderwał
nas alarm. Otrzymaliśmy komunikat, że obok jednego z ghańskich posterunków, na
drodze, która prowadzi do strefy zdemilitaryzowanej, kręcili się w nocy jacyś ludzie.
Pojechaliśmy kolumną na ten posterunek i jeszcze nasi saperzy nie zdążyli się rozłożyć,
a tu zajeżdża nam drogę kilka mercedesów. Ghańczycy w mig zatrzasnęli od środka
bramę swego niedużego posterunku. A my, stojąc plecami do swoich toyot, dopinamy
jak najszczelniej kamizelki kuloodporne i stawiamy w nich niewygodne kołnierze. Do
porucznika podchodzi brodacz w czarnej skórzanej kurtce, wymachując mu przed
nosem pistoletem. Na ghańskiej wieży wartowniczej kręci się nerwowo lufa MG 42,
którą nie sposób pomylić z inną bronią – ten niemiecki karabin maszynowy, używany
w drugiej wojnie światowej, nazywany był „organami Hitlera”. Ten widok nie zrobił
jednak wrażenia na ludziach z Hezbollahu.

W odwiedzinach u rodzin w Jwayya


W odwiedzinach u rodzin w Jwayya

Porucznik nam przekazuje, że mamy stąd jak najszybciej spadać, bo założone miny
nie są przeznaczone dla żołnierzy ONZ, tylko dla patrolu izraelskiego, który miał dzisiaj
tędy przechodzić. Jak się nie zwiniemy, to któregoś dnia będą i dla nas zamontowane
takie niespodzianki. Rozkazy z centrum operacyjnego UNIFILU są jednak inne, mamy
czekać na posiłki. No ładnie, każdy z nas sprawdza nerwowo, czy kamizelka dobrze
dopięta, a czas w takich chwilach niemiłosiernie się dłuży. Przyjechała w końcu odsiecz
na transporterach SISU, lecz nikt z nich nie wysiada. Po chwili nadleciał śmigłowiec, jest
tak wysoko, że ledwo go widać, no ale jest. Szef Hezbollahu coś jeszcze pokrzyczał,
trzasnął drzwiami czarnego mercedesa i odjechał z piskiem opon na szutrowej
powierzchni, unosząc chmurę kurzu za sobą. Naszym saperom pozostało wysadzenie
znalezionego w przydrożnym murze ładunku. Tak oto przekonaliśmy się, że nie
wszyscy nas tu kochają.
Któregoś dnia nadeszło zaproszenie z Norweskiego Batalionu ONZ, NORBATT, do
udziału w organizowanych przez nich zawodach biegowych. Nasz major się zgodził
i wystawiliśmy dzielny siedmioosobowy zespół. Niestety, już na samym początku
byliśmy skreśleni z klasyfikacji zespołowej, bo drużyna powinna się składać z oficera,
sierżanta podoficera i szeregowych. A u nas na pierwszym miejscu był wakat. Wyjazd
do NORBATT-u to dla nas nie tylko wyróżnienie, ale i przygoda. Norweskie posterunki
leżą wysoko w górach, na styku granic syryjskiej, izraelskiej i libańskiej. Podróż jest
okazją, by wreszcie zobaczyć kawałek Libanu. Czasami można odnieść wrażenie, że
Liban to dwa śmietniki: po lewej jeden, drugi po prawej stronie drogi, ale tam, gdzie nie
ma cywilizacji, to naprawdę piękny kraj.
Nasza dzielna reprezentacja POL ENG COJ tuż przed startem

Norwedzy ciepło nas przywitali, oddali do dyspozycji cały barak, w którym w rogu
leżała sterta kolorowych „świerszczyków”… No, Norweżki są gorące. Szybko
poznaliśmy różnice kulturowe. Stoję sobie w łazience, myjąc zęby, a tu wchodzą dwie
śliczne dziewczyny, rozbierają się i wskakują pod prysznic. Ależ ja w tym dniu miałem
dokładnie wymyte zęby. Ale nie to mnie najbardziej poruszyło. W kantynie nie ma
podziału na szarże. Czy szeregowy, czy kapitan – wszyscy się równo traktują. W barze
nie ma barmana. Jest tylko lista, co ile kosztuje. Bierzesz piwo za dolara i tyle wkładasz
do szuflady. Stołówka otwarta dwadzieścia cztery godziny na dobę.
Zawody polegają na tym, że w trakcie biegu będziemy musieli wykonywać zadania
związane z naszą żołnierską profesją. Nie zdradzono ich nam przed startem. Bieg,
w mundurze i z bronią, odbędzie się na dystansie około dwudziestu kilometrów. Przed
startem jest bardzo wesoło, wszyscy się witamy i poznajemy. Największy ubaw jest, gdy
Ghańczycy i Fidżyjczycy dają upust swej spontaniczności. Ghańczycy, gdy tylko
zobaczyli Fidżyjczyków, zaczynają szczekać. Dokuczają im w ten sposób, bo podobno
Fidżyjczycy zjadają psy. Fidżyjczycy zaś przeraźliwie miauczą, ale czy to prawda?
Jednak obie drużyny razem tańczą.
Dostaję numer 136, a Grzybek 141 i po krótkim przedstawieniu drużyn kolejno
startujemy. Od początku biegnie mi się dobrze, tylko tantal co nieco uwiera mnie
w plecy. Podpatrując Francuzów, szybko zmontowaliśmy z naszych pasów nośnych
szelki. Tak więc biegnę z tantalem jak z plecakiem. Jest to dobry sposób, bo można
normalnie biec, równomiernie machając rękoma. Każda nacja ma własne patenty i tak
na przykład żołnierze z Ghany biegną ze swoimi karabinami jak z dzidami, opierając je
na ramionach.
Po biegu najlepsze jest wytchnienie w objęciach przyjaciela i łyk zimnej wody

Pierwszy punkt, do którego dobiegłem, okazał się namiotem, a w nim kartka, na


której po angielsku jest napisany rozkaz wraz ze współrzędnymi, do zapamiętania.
Ponieważ mój angielski jest na etapie poprawnego wymawiania marlboro i coca-cola,
daruję sobie treść rozkazu, staram się zapamiętać choć współrzędne. Biegnę dalej. Nie
wiem, jakie mam utrzymać tempo, ale górzysty teren nie pozwala na osiąganie
zawrotnych prędkości. Kolejny podpunkt to zmierzenie odległości do pojazdu, postaci
i budynku. W Lublińcu uczono nas mierzenia za pomocą kciuka; mając wysokość albo
szerokość obiektu, można na tej podstawie określić w tysięcznych odległość. Na
pierwszy rzut oka wydaje się skomplikowane, ale to dla żołnierza przydatna
umiejętność.
Biegnę dalej, wyrasta przede mną wysoka góra. Chwilę wcześniej skończył swój
pomiar Francuz. Biegnę tuż za nim. Jest tak stromo, że na wysokości wzroku mam jego
umięśnione łydki. Dlaczego nie włożyłem krótkich spodenek jak on. Widzę też, że
Francuz pomiędzy swoje plecy a karabinek FAMAS włożył kawałek karimaty. Jest coraz
ciężej. Próbuję biec w jego rytmie, zapominając o zmęczeniu. Mięśnie jego nóg
wyglądają imponująco i napinają się rytmicznie przy każdym kroku. Wtem robi krok
w bok, aby ustąpić mi miejsca, i staje, ze zmęczenia opierając ręce na kolanach. Ten
widok dodaje mi sił i wiary w moje możliwości.
Na szczycie czeka kolejna konkurencja, czyli określenie stron świata. I wcale nie jest
to takie proste, gdy promienie słońca padają prawie pionowo, ale tu także mech rośnie
od północnej strony kamienia, po chwili więc znów jestem na trasie. W dół zbiegam
prawie sprintersko. A co tam, z górki na pazurki, byle pozbyć się balastu z pleców, który
wwierca mi się okrutnie w okolice kręgosłupa. Przybiegam na strzelnicę. Czeka na
mnie załadowany magazynek z dziesięcioma nabojami i cel oddalony o pięćdziesiąt
metrów. Tu nie ma jak okopcić przyrządów celowniczych. Trzeba strzelać z marszu.
Przy każdym strzale wstrzymuję lekko oddech, słyszę wtedy, że serce wali mi jak
szalone. Wręcz widzę, jak w żyłach na przedramionach buzuje mi krew. Zakładając
ponownie tantala na plecy, czuję jakbym miał w miejscu styku broni z plecami wielką
dziurę wypaloną rozgrzanym metalem, ale co tam, trzeba dalej biec. W głowie słyszę:
„ostatnich gryzą psy”.
Ostatni podpunkt to miejsce, gdzie mam przekazać informację, którą otrzymałem
w namiocie. Nie mam zbyt wiele do przekazania, zapisuję tylko szereg zapamiętanych
cyfr, i tyle mnie widziano. Wreszcie meta. Ściągam ten pieprzony karabin. Niestety, nic
się nie pomyliłem co do stanu moich pleców. Mam na nich dwa placki głęboko obdarte
ze skóry. Dolny obnażył mięso na kręgosłupie. Gdy przybiega Grzybek, okazuje się, że
jego plecy wcale nie są w lepszym stanie.
Sędziowie po zliczeniu punktów karnych podają wynik. Jestem mocno zaskoczony,
bo pomimo braku angielskiego języka w gębie, zajmuję piąte miejsce. A czas mojego
biegu był trzecim rezultatem. Po takich zawodach jest zawsze przyjęcie, podano
specjały norweskiej kuchni, zajadamy się jagnięciną. Można powiedzieć, że do naszej
Jwayya wracamy z tarczą.
Przez miesiąc lekarz musiał mi regularnie zmieniać opatrunki, bo w tak ciepłym
klimacie rany trudno się goją. A od pana majora w ramach wyróżnienia otrzymałem
urlop nagrodowy.
Nasze patrole z sierżantem Orłem skutkują zacieśnianiem przyjaźni z Libańczykami.
Któregoś dnia przechodziliśmy blisko boiska, na którym trenowała miejscowa drużyna
piłkarska. Wymieniliśmy kilka słów na przywitanie, marhaba już każdy z nas zna.
Mamy zaproszenie na kolejne zawody. Pan major przychylnie patrzy na zaproszenie
nas na mecz. Grzybek podejmuje się więc zorganizowania drużyny. Mamy śliczne
biało-czerwone stroje i zapał do gry. Nasz trening polegał na kilku podaniach między
sobą i żonglerce, ale to wystarczyło, by wystawić nas na boisko. Miejscowi to ponoć
trzecioligowa drużyna, ale my łatwo skóry nie oddamy. Na naszym meczu zjawia się
sporo miejscowych kibiców. Nam zaś kibicują wszyscy, którzy nie musieli zostać
w bazie. Nawet kilku Ghańczyków przyjechało.
Po zawodach tak wyglądały nasze plecy

Atmosfera meczu jest podniosła. Są sędziowie – główny i liniowi. Tylko boisko trochę
jakieś nie za bardzo: jedna jego część to pustynia, a druga błoto po kostki. Gwizdek
rozpoczyna pierwszą naszą akcję. Przeciwnicy mają rosłego stopera i trudno nam się
przebić środkiem pod ich bramkę. Po naszej stronie jest chorąży, który, jak widzę,
świetnie sobie radzi z piłką. Gdy ją ma, uspokaja grę i celnie podaje. Początek meczu
jest bardzo szybki. Akcja za akcją. Kibice mają co oglądać, szczególnie jak piłka trafia
w błoto i galopujący z nią wywijają salta w poślizgu. Libańczykom łatwiej jest się
bronić, bo to pod ich bramką jest bagno. W tym całym zamieszaniu bezpańska piłka
spada mi za plecami. Bez namysłu wyrzucam nogi w górę i nożycami z przewrotki
odbijam piłkę, która po koźle trafia do bramki. Bramkarz tylko klęknął bezradnie.
Ponieważ jestem już brudny, biegnę w stronę Grzybka, by ślizgiem na kolanach
dojechać po błocku w jego ramiona. Na pewno nieraz widzieliście, jak zawodowcy robią
to na stadionach świata. Nasz „stadion”, niestety, był pozbawiony w tym miejscu
murawy, okazanie radości spowodowało więc pieczenie kolan. Wstaję i patrzę, jak
z obu kolan wraz z błotem spływa mi krew. No to się nagrałem. Jeszcze chwilę biegam,
ale nie ma co, kolana tak mnie szczypią, że robimy zmianę. Doktor wodą utlenioną
przemywa ranę i okazuje się, że kolana pozbawione są skóry. No to się popisałem
i teraz już nie tylko na plecach mam dziurę. Wynik meczu to przyjacielskie 3:3
i obietnica kolejnego spotkania.
Przed świętami szykujemy się na medal-paradę, podczas której zostaniemy
odznaczeni Medalem w Służbie Pokoju UNIFIL za nienaganną służbę poza granicami
państwa i zaangażowanie w realizację zadań mandatowych misji ONZ. Nie byłem
jeszcze w Naqoura, cieszę się więc na możliwość odwiedzenia chłopaków; zobaczymy,
jak oni sobie tam radzą. Medal-parada to wielki i podniosły dzień. Wyglądamy wzorowo
z niebieskimi apaszkami pod szyją.

Kompania POL ENG COJ na galowo podczas uroczystości zwanej medal-parada w Naqoura

– Całość baczność! – pada komenda z ust prowadzącego uroczystość.


Gdy biało-czerwona flaga jest wciągana na maszt, na placu apelowym rozbrzmiewa
Mazurek Dąbrowskiego. Chyba wszyscy mieliśmy łzy w oczach. Uroczyście wręczono
nam medale. By tradycji stało się zadość, w Naqoura spisali się pięknie polscy kucharze.
Niestety, nie było czasu na zbyt długą gościnę. Jeszcze tylko wybraliśmy się na
ekspresową kąpiel w Morzu Śródziemnym i wróciliśmy do swojej bazy.
Odznaczanie Medalem w Służbie Pokoju UNIFIL

Przed świętami Bożego Narodzenia zaprosiliśmy do siebie dzieci z pobliskiej szkoły.


Mamy dla nich prezenty, nucimy polskie kolędy. Nie ma co ukrywać, w święta chce się
być w domu z bliskimi, i nic tego nie zastąpi. Święta na misji też mają jednak swój urok.
Stoły są pięknie przystrojone, a na nich potrawy z całej Polski. Kucharz otworzył
podwoje swego królestwa i każdy, kto chciał przygotować swoją regionalną potrawę,
mógł to uczynić. Kolacja była bardzo uroczysta, a kolędy długo brzmiały w naszych
barakach.
Do gotowania świątecznych dań przyłożyli się też Ghańczycy. W pierwszy dzień
świąt zaprosili nas do siebie, aby poczęstować swymi specjałami. Był bardzo smaczny
gulasz i pieczony baran. I może byłoby wszystko okej, ale po tej imprezie nasz kucharz
nie mógł znaleźć swego kota. Czy ja tu wspominałem o gulaszu?
Zaczęło lać, nasi drogowcy mieli więc pełne ręce roboty. Codziennie wyjeżdżamy
w teren po rozmokłych drogach. Zrobiło się niebezpiecznie, bo wraz z błotnymi
lawinami przemieszczały się też miny. Zazwyczaj tak jest, że jak się nic nie dzieje, to się
nie dzieje. A jak się zacznie dziać, to na całego. Siedemnastego stycznia zaczęły
dobiegać do nas z oddali odgłosy eksplozji. Do tej pory z naszego posterunku
obserwowaliśmy nocne potyczki z użyciem karabinów maszynowych, serie pocisków
smugowych przecinały niebo. A tu słychać, że na sąsiadujących z naszym zboczem
pagórkach jest w użyciu duży kaliber. Ogłoszono alarm, w trymiga obstawiliśmy
wszystkie posterunki. A kto nie miał przydzielonego sektora, siedział w schronie.
Niestety, mamy jednego poszkodowanego. Pech polegał na tym, że za kołnierz
wbiegającego do schronu chłopaka wpadł skorpion i go ukąsił. Oglądaliśmy potem
wgnieciony hełm, którym skorpion został potraktowany w ramach rewanżu. Niestety,
nie można było wezwać medevacu i chłopak na środkach przeciwbólowych i pod
kroplówką przeleżał trzy dni.
Hezbollah miał taką metodę, że podciągał swoje wyrzutnie pod jakiś posterunek ONZ
i stamtąd odpalał rakiety w stronę Izraela. Żydzi natomiast się nie cackali i odpowiadali
w kierunku, skąd padały strzały, nie przejmując się posterunkami ONZ. Tak więc,
dmuchając na zimne, dwa dni przesiedzieliśmy w schronach.
Jadąc na patrol, nigdy się nie wie, co może się wydarzyć. Raporty są do siebie
podobne, a zagrożenie stałe, z czasem więc człowiek do niego przywyka. Jednym
z zadań, które mieliśmy wykonać, było unicestwienie jakichś starych granatów
moździerzowych. To robota dla naszych saperów. My pojechaliśmy z nimi przygotować
teren, by mogli je bezpiecznie wysadzić. Ale by wjechać tam ciężkim sprzętem
i ciężarówką z ładunkiem, trzeba było to miejsce sprawdzić i oczyścić z min. Cały
czwartek zszedł nam na przygotowaniu terenu do wysadzenia min, dzień się jednak
skończył i wróciliśmy do bazy. Ponownie na przygotowany teren pojechaliśmy dopiero
w poniedziałek, bo w piątek mają swoją „niedzielę” muzułmanie, nie można zatem
zakłócać eksplozjami ich święta. W sobotę „niedzielę” mają Żydzi i na ten dzień nie
wydają zgody na żadne strzelania czy też eksplozje. A w niedzielę to my mamy
niedzielę, i też trzeba dzień święty święcić.
Tak więc do nieukończonej pracy przystąpiliśmy w poniedziałek. Jako obstawa tym
razem pojechała pierwsza sekcja. W samo południe nadeszła informacja, że pod
ciężarówką z granatami moździerzowymi nastąpiła eksplozja. Szybko uruchomiono
medevac i wysłano QRF (ang. Quick Reaction Forces), czyli siły szybkiego reagowania.
Na miejscu się okazało, że pod ciężarówką, jadącą zgodnie ze sztuką po tych samych
śladach, eksplodowała mina. Sierżant, który był kierowcą, na szczęście miał otwarty luk
w dachu kabiny, więc wywiało go w górę jak z katapulty. Miał tylko złamaną rękę
i ogólne potłuczenia. Nasz chłopak z ochrony, który stał niedaleko, trochę przygłuchł od
eksplozji i wykonał kilka salt. Eksplozja była spora, bo nie udało się znaleźć felgi z koła,
pod którym wybuchła mina. Na szczęście, prócz dużej straty w mieniu, wszyscy byli
żywi, a to najważniejsze. Zastanawialiśmy się, czy to czasem nie pokłosie naszego
jesiennego spotkania z Hezbollahem, ale takie są reguły tej wojny, a niebezpieczeństwo
jest wpisane w zawód żołnierza. Po tym incydencie zredukowaliśmy nasze
przyjacielskie patrole w Jwayya.
Góry Libanu kryją między szczytami bogactwo w postaci lasów cedrowych

Za to nadszedł czas mojego urlopu. Tak, urlopu. Urlopy są organizowane w grupach,


mam więc okazję zwiedzić Bejrut. W planie także Las Bożych Cedrów, czyli las na
zboczach góry Makmal na wysokości ponad dwóch tysięcy metrów nad poziomem
morza, w rejonie miasta Baszarri. Jest to najpiękniejsze miejsce, jakie w życiu
widziałem. Nawet przyćmiło kilkudniową wycieczkę po Izraelu. Miejscowa ludność to
chrześcijanie i czujemy się tu jak u siebie. Są nawet tańce z mieszkającymi w tym
samym hotelu co my kadetami szkoły oficerskiej z Bejrutu, którzy są tu akurat na
szkoleniu narciarskim. Liban jest krajem niesamowitych skrajności, i to nie tylko
kulturowych, ale też geograficznych. Wybrzeże Morza Śródziemnego jest miejscem na
letni wypoczynek, a po przejechaniu stu pięćdziesięciu kilometrów na wschód w głąb
kraju można tego samego dnia jeździć na nartach, podziwiając okazałe cedry.
Czas wracać nie tylko do Jwayya, ale i do kraju. Szef naszej kompanii zaproponował
mi, abym został tu na kolejne sześć miesięcy. Gdybym na to przystał, oznaczałoby, że
wyrażam zgodę na bycie żołnierzem nadterminowym. Kusząca propozycja, ale nijak
się ma do obietnic dziewczyny, która stęskniona czeka w Polsce na swojego żołnierza.
A nadterminowym żołnierzem zamierzam zostać w Lublińcu. Ten czas spędzony
w Libanie rozpalił moje serce i już wiem, że pilnik ślusarza chcę zamienić na karabin.
Wiesiek i kadra w Jwayya pokazali, że można w środowisku wojskowym mieć
przyjaciół i czerpać satysfakcje z bycia żołnierzem. A Grzybek swoimi opowieściami
o 56 Kompanii Specjalnej ze Szczecina wywołał we mnie zapał, by zostać żołnierzem
wojsk specjalnych.
Szykujemy się do powrotu do Polski i z kadrą z Naqoura wykłócamy się o każde pół
kilograma bagażu, ale oni nie wiedzieli, z kim tańczą. Czterdzieści pięć kilogramów to
sporo, ale dobytek każdego z nas podczas tych sześciu miesięcy znacznie się rozrósł.
We trzech z chłopakami z mojej sekcji zrzuciliśmy się na dużą torbę, do której
zapakowaliśmy najmniej wartościowe rzeczy. Każdy z nas miał jeden bagaż główny,
a nasz dodatkowy bagaż popychaliśmy na zmianę po dziesięć centymetrów, by go
przytulić do bagaży już zważonych i gotowych do załadowania. Fortel się udał. Do kraju
przywiozły nas polskie skrzydła LOT-u. Rozczarowaniem byli stewardzi zamiast
stewardes na pokładzie.
W Kielcach przez te pół roku nic się nie zmieniło. Znowu zaczął obowiązywać podział
na kadrę i wojsko, a nawet powiem dosadniej, na trepów i szwei. By wyjechać z Kielc,
trzeba było dostać rozkaz wyjazdu, by go dostać, trzeba było się ze wszystkiego
rozliczyć, czyli munduru wyjściowego i paru drobiazgów. Wieść gminna głosiła, że za
dwadzieścia dolarów logistyk podbija obiegówkę w ciemno. Tak więc do Raciborza
dotarłem na galowo o dwadzieścia dolarów biedniejszy.
11. RAFAKO po raz drugi

Rozkaz wyjazdu przewidywał, że mam wykorzystać cały urlop, jaki przysługiwał mi


przed stawieniem się do JW 4101. Wychodziło na to, że do Lublińca musiałem się stawić
na 48 godzin przed wyjściem do cywila. I tak też postąpiłem. Tyle że przybyłem do
jednostki z myślą o pozostaniu w niej jako żołnierz nadterminowy. Pobyt w Libanie
stępił moją czujność. Rzeczywistość, jaka na mnie czekała, nie była czerwona jak maki
porastające wzgórza Jwayya. Była raczej jak brudnozielone pokrzywy w poligonowych
rowach.
Pierwszego kopa dostałem w pokoju podoficerskim. Nic tam na mnie nie czekało.
Szef kompanii oświecił mnie, że przed wyjazdem powinienem wszystkie swoje rzeczy
zdać do magazynu, łącznie z wozem i szafką. Posunął się trochę za daleko. Byłem
kapralem i potrafiłem już się trochę odszczeknąć, poprosiłem więc, by mi pokazał
dokumenty, że mam ten dobytek na stanie. Skończyło się na tym, że za skrzynkę piwa
po południu wszystko czekało na mnie w piwnicznym magazynie. Choć właściwie nie
wszystko, bo po rzeczach z mojej szafki pozostało tylko wspomnienie. Ogólne
nastawienie do mnie było takie, że na misji zarobiłem fortunę, stać mnie więc na
wszystko. W tym wypadku powiedzenie, że w wojsku nie ma kolegów, sprawdziło się
w stu procentach.
Poszedłem pogadać z chłopakami, chciałem się dowiedzieć, czy ktoś pozostaje na
nadterminowego i ku mojemu zdziwieniu nie było chętnych. Przyczyn było wiele.
Mnie bardzo zależało na ukończeniu szkoły średniej. W Lublińcu była możliwość
uczenia się w weekendy, ale kadra wykorzystywała to, że są nadterminowi, i nadzór
nad jednostką spadał w weekendy właśnie na nadterminowych kaprali. Odżyły we
mnie słowa podporucznika, który, żegnając się ze mną, wspominał o nowo powstałej
jednostce. Pytałem o niego, ale dowiedziałem się tyle, że nikt nie ma z nim kontaktu, bo
on podobno jest w GROM-ie. GROM? Brzmiało to bardzo tajemniczo i nieosiągalnie, ale
skoro on mówił, że nadawałbym się do tej jednostki, to może warto spróbować?
O GROM-ie nikt nic nie wiedział. Jedyny przekaz był taki, że tajni faceci
w przeciwsłonecznych okularach, na czele z panem pułkownikiem Petelickim,
wyjechali na misję do Haiti, i cisza. Dla mnie na razie wyzwaniem była szkoła średnia.
Brak średniego wykształcenia był też potwierdzeniem dla mamy Gosi, że do wojska idą
same nieuki, i że ja nie jestem dobrą partią dla córki profesora. Mundur komandosa to
jednak za mało, aby traktować mnie poważnie. Tak więc priorytetem stała się dla mnie
nauka, a nie służba. Co więcej, nadterminowi czy korzystali z wojskowej stołówki, czy
nie, musieli płacić za żołnierskie jadło, a ja z Libanu, jak już wspomniałem, fortuny nie
przywiozłem. A dla żołnierza micha to rzecz święta. To wszystko spowodowało, że nie
mając nic do spakowania, z rękoma w kieszeniach, tak jak przyszedłem, opuściłem
Lubliniec, głośno śpiewając:

„Godzina piąta minut czterdzieści,


kiedy pobudka zagrała,
grupa rezerwy szła do cywila,
niejedna panna płakała…”.

Według cywilnych przepisów miałem miesiąc, by podjąć pracę na ostatnio


zajmowanym stanowisku w RAFAKO. Już z odległości kilometra czułem odrażający
zapach spawanego metalu. Nie i jeszcze raz nie. Nie będę spawaczem i basta. Ale coś
trzeba robić, z czegoś trzeba żyć przez te trzy lata, które miałem zamiar poświęcić na
naukę. Zacząłem szukać zajęcia we wszystkich możliwych wojskowych formacjach.
Byłem skazany na siebie, bo nie miałem żadnych znajomości. Ruszyłem w miasto. Pani
w kadrach na policji była bardzo miła, ale oznajmiła mi, że do służby są przyjmowani
tylko kandydaci z maturą. W straży granicznej usłyszałem to samo. Nawet straż
pożarna mnie nie chciała. Miałem świetne referencje z Libanu, ocenę celującą za służbę
na misji, w międzyczasie w Lublińcu ukończyłem kurs agenta ochrony, ukończyłem
szkołę podoficerską, no i w końcu miałem stopień starszego kaprala. To wszystko było
jednak za mało, bo brakowało mi wykształcenia. Nawet jeśli celnie rzucam nożem
z dziesięciu metrów, to wciąż za mało. Przedostatniego dnia pojechałem do RAFAKO.
Tam poszedłem na rozmowę do komendanta straży przemysłowej. On się na mnie
poznał, ze starszego szeregowego zostałem przemianowany na starszego wartownika.
Komendant wierzył, że będę filarem ochrony zakładu. Pilnik i spawarkę miałem więc
pod ręką.
W cywilu czas tak szybko nie mija jak w wojsku, o każdy dzień trzeba walczyć
i wydzierać to, co kiedyś może się okazać sukcesem. Oczywiście pewności sukcesu się
nie ma i tak naprawdę brnie się w nieznane. Ale po to są przecież marzenia, które
pchają nas do przodu, by nie ulec pokusie bierności. Pojechałem do Wodzisławia
Śląskiego i tam złożyłem dokumenty w liceum dla dorosłych. Od tej chwili czekała
mnie jazda trzy razy w tygodniu do miasta oddalonego dwadzieścia pięć kilometrów od
Raciborza. Czemu Wodzisław Śląski? W Raciborzu jeszcze liceów eksternistycznych nie
było, miałem więc trochę pod górkę. Zanim dostałem nowo skrojony na miarę mundur
strażnika, otrzymałem pierwsze bardzo ważne zadanie, które z pewnością miało
bezpośredni wpływ na RAFAKO i produkcję kotłów. Przez półtora miesiąca siedziałem
przed jednym z wejść do fabryki i pilnowałem, by samochody nie stawały poza
wyznaczoną strefą. Była wiosna. Było miło.
– Dzień dobry. Straż przemysłowa RAFAKO, proszę stąd odjechać na wyznaczony
parking.
Po otrzymaniu munduru wreszcie trafiłem na zmianę do Heńka. Nie był to najgorszy
traf, bo pracował tam mój kolega i szybko wprowadził mnie w tajniki ochrony fabryki.
Układ był prosty, kraść nie pozwalamy, ale jak czasami ktoś chce zrobić fuchę, to
czemu nie. Zresztą kto z nas nie potrzebuje czegoś w domu pospawać. Z tą zasadą wiąże
się też historia wzięcia przeze mnie jedynej w moim życiu łapówki. Pewnego letniego
dnia drzemałem sobie na najbardziej oddalonym posterunku, gdy usłyszałem ciche
pukanie do drzwi wartowni.
– Proszę.
– Dobry, jo żech chcił sobie pospawać taki kawałek wichajstra od brony, żniwa są i sie
złamoł, a musza go mieć na dzisiej.
– Nie ma problemu, niech pan to pokaże i idzie, ale wyjść proszę najdalej za godzinę,
dopóki tu jestem.
– Ale jo żech go już pospawoł i tysz żech zanies do auta, a tu mosz synek pięć zetków
na piwo.
Nie chciałem brać, ale chłop się uparł, że to by było nieuczciwe. No i miałem na dwa
piwa.
W RAFAKO pracowałem z połową swoich wszystkich znajomych, a wiadomo jak się
patrzy na strażnika w takim zakładzie. Przełożeni zerkają, czy coś nie kręcisz na boku.
A koledzy zaczynają podejrzewać, że coś węszysz, gdy wpadasz ich odwiedzić.
– Poproszę przepustkę.
– Torba do kontroli.
Torby sprawdzałem sumiennie, wszystkim równo. Nigdy nikogo nie przyłapałem,
tak się mnie bali, wiedząc, że sprawdzam torby. Tak, praca strażnika, wbrew pozorom,
niesie ze sobą wiele niebezpieczeństw. Kiedyś kolega poprosił wychodzącego
o pokazanie torby. Mężczyzna wyprostował przedramię, a z rękawa z impetem
wysunęła się paczka elektrod spawalniczych. Paczka tak niefortunnie upadła, że trafiła
strażnika w stopę, łamiąc mu kość śródstopia. Ten to miał wynik.
Ja natomiast miałem takie oto zdarzenie. Wody w Odrze to przybywa, to znowu stan
jest w normie. Ponieważ ostatni posterunek fabryki graniczy z Odrą, idę sprawdzić stan
wałów. Podchodzę do rzeki i widzę, że na przeciwległym brzegu na gałęzi wisi jakaś
kukła. Kukła to czy nie kukła? Przechodzę po kładce, która jest w tym miejscu na śluzie,
na drugą stronę rzeki. Zbliżam się do tego rozłożystego drzewa, obchodząc je sporym
łukiem, nie, to nie żadna kukła ani manekin… To biedny chłopak, który nie chciał
zasmakować życia.
Pracowałem w następującym systemie: dwunastogodzinna zmiana, dwadzieścia
cztery godziny przerwy, dwanaście godzin pracy i czterdzieści osiem godzin wolnego.
Pasowało mi to, bo bez problemu zdążałem zawsze do szkoły. Mogłem też z kimś się
zamienić, gdy miałem ważne zajęcia.
Prozę codzienności rozpraszałem grą w piłkę w LZS, który z czasem został zmieniony
w LKS Ocice. To był mój główny motor napędowy do sportu. Wróciłem też do zajęć
sprzed wojska. Praca na dachach była moją siłownią i torem przeszkód. By pracować
jako dekarz, trzeba mieć w sobie coś z cyrkowca i kaskadera. To jedno z tych zajęć,
w których nie ma czasu na strach. Po prostu robi się swoją robotę na wysokości. W tym
czasie przyszedł mi do głowy jeszcze jeden pomysł w związku z planami na przyszłość.
Jeśli po liceum nie dostanę się do GROM-u, pojadę do Legii Cudzoziemskiej. Klamka
w moich postanowieniach zapadła. Słyszało się i czytało o wielu chłopakach, którzy
właśnie tam odnaleźli swoją żołnierską dolę i niedolę.
Z Gosią wszystko się ułożyło na poważnie i po skromnym, ale pięknym ślubie miał
mi kto pomagać w odrabianiu zadań domowych, by wypracowania nie wracały do
wiecznego poprawiania. Języka polskiego w życiu bym nie zaliczył bez jej pomocy.
– Straż przemysłowa RAFAKO. Dokąd pan idzie w takim stanie? – pytamy
narąbanego jak szkop gościa z rowerem o dwunastej w południe w pierwszy dzień
świąt Bożego Narodzenia.
– Jak to gdzie? Do kotłowni. Muszę zmienić palacza – odpowiada nam, bełkocząc,
zmiennik palacza. Zima była sroga, śniegu sporo, a on ten swój składak to ciągnie, to
pcha jak pług po zaśnieżonym asfalcie.
Heniek wysłał nas na patrol, by sprawdzić kotłownię i dać znać palaczowi, że
zmiennika nie będzie. W kotłowni okej, ale palacz zmartwiony. No, ale cóż zrobić.
Wracamy, a tu z przeciwka idzie, zataczając się, zmiennik z rowerem. Zobaczył nas
i w nogi. Idziemy spokojnie za nim, zwijając się ze śmiechu, bo facet co dwa kroki leży
w zaspie i nie może się podnieść. Próbuje znów jechać, ale próby kończą się w kolejnej
zaspie. W końcu dopadł płotu i walczy, by przerzucić rower i wrócić, skąd przylazł. Nas
bolą już brzuchy ze śmiechu, więc z litości dla naszych trzewi przerzucamy i rower,
i zmiennika. Nie mam pojęcia, jak ten człowiek dał radę przejść za pierwszym razem
przez płot i przerzucić rower.
Latem nad Racibórz nadciągnęły wielkie deszczowe chmury i dosłownie w jednej
chwili zalało całe RAFAKO i połowę miasta. Moja dzielnica, Ocice, leży na górce, dzięki
czemu uchroniła się przed zalaniem, w tej brei pływałem więc tylko po fabryce. My,
straż przemysłowa, ratowaliśmy, co się dało, ale powódź, która przyszła w lipcu 1997
roku, przerosła wszystkich. Powódź to niesamowity widok, gdy w letni dzień pływa się
skombinowanym gdzieś na szybko kajakiem po opuszczonym zakładzie. Jest cicho,
bardzo cicho, nawet ptaki nie śpiewają. Ale to, co pozostawiła po sobie fala
powodziowa, stanowi rozpaczliwy widok. W powietrzu unosi się smród nie do opisania.
Ten zapach ma zapewne w pamięci każdy, kto tam był. Praktycznie nie nocowaliśmy
w domach. Nasze samochody, w tym mój maluch, pełniły teraz funkcję mobilnych
posterunków, pilnujących, by się nie rozeszło to, czego woda nie zabrała. RAFAKO
powoli podnosiło się z ruiny, dzięki wielkiemu zaangażowaniu swych pracowników.
Musiałem myślenie o sobie i wszelkie planowanie zacząć przekształcać w czyn.
W jednym z numerów miesięcznika „Komandos” na ostatniej stronie była wielka
reklama Jednostki Wojskowej GROM, w której zapraszano do przysyłania podań
o przyjęcie do niej. Obowiązujące kryteria prawie spełniałem. Matura wprawdzie
dopiero na wiosnę, ale koniec trzeciej klasy i średnie wykształcenie będzie już wczesną
wiosną, a w reklamie była mowa o takim właśnie wykształceniu. Wszystko mi mówiło,
że czas na mnie. Od szwagra Jasia dostałem wielką zieloną maszynę do pisania i tak jak
informowano w ogłoszeniu, literka po literce wystukałem na klawiaturze dwa pisma.
Trochę mi to czasu zajęło, by bezbłędnie zapełnić czyste strony tekstem opisującym
moją chęć służenia ojczyźnie. Gosia sprawdziła pisma. Koperta zaadresowana,
zaklejona, znaczek, poczta, pieczątka i poszło do Warszawy.
Czeka się na zwrotny list z wielką niecierpliwością i obawą, że nie przyjdzie. Im tam
w Warszawie się nie śpieszy. Uczą nas cierpliwości, no i mają wielu kandydatów do
wyboru, tak sobie tłumaczyłem codzienne poczucie rozczarowania, gdy stałem nad
pustą skrzynką na listy.
CZĘŚĆ III

Selekcja
12. Legionowo

Gdy nadszedł list z Warszawy, czułem się wyróżniony, a zarazem szczęściarzem, który
obstawił na wyścigach właściwego konia. Ktoś tam jednak spojrzał przychylnym okiem
na moje wypociny wystukane na maszynie do pisania literka po literce. To, co
napisałem o moim dotychczasowym życiu, jest na tyle wartościowe, że chcą to
zweryfikować w rzeczywistości. Po chwili euforii przyszedł jednak lekki niepokój. Ten
niepokój wynikał z odpowiedzialności za samego siebie. Dostałem szansę. Wszystko
jest w moich rękach. Nie mogę tego spieprzyć, a jak spieprzę?
Dostałem zaproszenie na wstępną selekcję. Pierwszy sprawdzian polegał na
przebiegnięciu trzech kilometrów, walce wręcz, skoku do wody na nogi z wysokiej
trampoliny, brzuszkach, no i podciąganiu się na drążku. Brzmi to dla mnie dość
banalnie, tyle że to koniec zimy, a więc przygotowanie kondycyjne w klubie dopiero
przede mną. Jak nic muszę się sam zabrać za siebie. Biegam rano i wieczorem. Brzuszki
i pompki to nieodzowna codzienność. Nawet na wartowni rozstawiam krzesła i ćwiczę
seriami uginanie ramion.
Zostały mi dwa tygodnie do wyjazdu i czuję, że jestem mocny, bo też z meczu na
mecz wzrasta mi forma. Na kolejny mecz przyjeżdżam autem akurat w połowie
spotkania. Nie mogłem być od początku, bo pracowałem. Spodnie munduru szybko
zamieniam na spodenki piłkarskie, a buty wartownika na korki. Trener wpuszcza mnie
na boisko tuż po rozpoczęciu drugiej połowy. Podczas wykonywania rzutu rożnego
wbiegam nierozgrzany, ale co tam, siła drzemie w młodości. Rzut wykonany jest na
krótki słupek, wpadam pod piłkę, przecinając jej lot, ona, trącona głową, rykoszetuje
i wpada do bramki tuż pod poprzeczkę. Gooool, remisujemy jeden do jednego, a mecz
może się zacząć na nowo. Ale już, niestety, beze mnie. Po każdym strzelonym golu
wykonuję efektowny przewrót w przód, i tym razem go wykonałem, tyle że
nierozgrzane ścięgna Achillesa nie wytrzymują nagłego obciążenia i czuję gwałtowne
pieczenie od podstawy pięty aż do łydki, co oznacza ich naderwanie. Szybko wszedłem
na boisko, ale jeszcze szybciej mnie z niego znieśli.
Ból ścięgien, których nie może ukoić żadna maść, to jedno, ale ból w głowie, która
krzyczy, że za dwa tygodnie mam być na sprawdzianie w Warszawie, a dokładnie
w Legionowie koło Warszawy, jest bardziej nie do zniesienia. Oszczędzam się, jak
mogę. Nawet pompki robię z kolan, by nóg nie nadwerężać. Nic to nie daje. Nie ma
szans na nagłą naprawę. Jadę więc do Legionowa w takim stanie, w jakim jestem. Noga
boli mnie, gdy wciskam pedały hamulca czy sprzęgła, ale już prawie normalnie chodzę.
Zmarznięty budzę się rano na parkingu przed bramą Centrum Szkolenia Policji
w Legionowie. Przyjechałem gdzieś koło północy i zaparkowałem na prawie pustym
parkingu, a teraz, o poranku, parking zastawiony samochodami z całej Polski.
Wszystkie, tak jak mój, mają zaparowane od środka szyby. Jem przywiezioną z domu
bułkę, popijam zimną wodą. To moje śniadanie. Idę pod bramę, gdzie czeka już
niecierpliwa grupka chłopaków na oko w moim wieku, ale trafiają się i starsi. Policjant
wyczytuje kolejno nazwiska, jest i moje. Przechodzę przez bramę i już sporą grupą
idziemy pod wielką halę. Stoimy tak chwilę. Jest nas kilkuset, wyczuwa się napięcie
w tej grupie. Napięcie wzrosło, gdy zza zakrętu wyjechały cztery terenowe mercedesy.
Podobne do naszych toyot z Libanu, tylko te są całe czarne. Wysiadają z nich nie
żołnierze w mundurach, ale faceci w cywilkach. W większości są ubrani w czarne bluzy
na zamek. Zapraszają na zbiórkę. Dziwne to trochę, bo nikt tu nie krzyczy i nie wydaje
rozkazów. Każdy z nas ma zadbać o siebie i słuchać, bo tu się nie powtarza dwa razy.
Nie usłyszałeś, nie ma cię.
Dzielą nas na mniejsze grupy i następnie udajemy się na sprawdzian, każdy na
podpunkt swojej konkurencji. Moja grupa zaczyna od biegu na trzy kilometry. Jest
rześko, a tu trzeba przebrać się w krótkie spodenki. Dookoła sami twardziele. Nikt nie
narzeka na szron, który jest jeszcze na trawie. Rozglądam się, czy nie ma jakiejś
znajomej twarzy, wszak w Lublińcu było wielu świetnych chłopaków. Ale nie
rozpoznaję nikogo. Widzę tylko dobrze zbudowanych facetów, a mnie noga wciąż boli.
Nikt nas nie popędza, ale stoimy gotowi do startu pięć minut przed wyznaczonym
czasem. Rozciągam się i rozgrzewam ścięgna. Gdy chodzę, jest już nawet okej. Robię
krótkie przebieżki, sprawdzając, czy ciągle czuję lekkie szarpanie w obu achillesach.
Niestety, tak.
Start! Dawno nie biegłem w takim tłumie. Każdy chce być z przodu i mieć to już za
sobą, ale po jakimś kilometrze się przerzedza i to ja zaczynam wyprzedzać. To mi
dodaje wiary w siebie. Byle nie myśleć o bólu. Kolejny kilometr i biegniemy już tylko
we trzech. Zaciskam zęby, ale co tam, choćby nawet na samych piętach, ale muszę
dobiec w czołówce. Dwieście metrów przed metą nie wytrzymał tempa chłopak
biegnący za mną. A po chwili to ja widzę oddalające się ode mnie szerokie plecy
w białej wojskowej koszulce. Na metę wpadam jako drugi, a raczej zatrzymuję się jak
wmurowany, by nie musieć robić kolejnych kroków. Nie jest źle, tylko że na walkę
wręcz idę powoli, trochę jak na szczudłach. Ustawiamy się w dwuszeregu według
wzrostu. No, wreszcie trochę wojska, i wykonujemy kolejne rozkazy.
– Odstępy pomiędzy parami. Siadać plecami do siebie.
– Walczycie w parterze tak długo, aż jeden z was się podda lub będzie na łopatkach.
Gwizdek daje znak do rozpoczęcia igrzysk. Chłopak, z którym walczę, zrobił
podstawowy błąd i dał mi się złapać nad łokciem, więc już w drugiej sekundzie walki
założyłem mu duszenie. Mając klasycznie zapięty uchwyt, trzymam jego głowę i rękę.
Leży na łopatkach i się wierci. Niestety, nic nie wskóra. Dobre szkolenie w zapasach
w Unii Racibórz nie poszło na marne. Szamotaninę przerywa instruktor, każąc nam
walczyć jeszcze raz. Widzę, że koleś jest bardzo zdenerwowany. Ja też bym był, ale tu,
w parterze, raczej mu się nie dam. Po kolejnym gwizdku rzuca się na mnie bez
pomysłu. Chwila przepychanek i już leżę na nim w odwrotnej pozycji, głowami do
siebie. Zapiąłem rękę z głową i przetaczam się z nim to w lewo, to w prawo, by co nieco
go rozluźnić. Potem mocnym uściskiem unoszę go, chcąc postawić na przysłowiowych
uszach, ale instruktor przerywa nasze zapasy. Widzę wściekłość na twarzy mojego
przeciwnika. Pewnie by mi dołożył w walce stojąc, ale tu akurat były takie reguły i to ja
wychodzę zwycięsko.
Idziemy na basen. Gdyby nie to, że dobrze pobiegłem i udało mi się wygrać walkę,
pewnie bym się spakował i pojechał do domu. Na basenie nie da się ukryć, kto jest kto.
Jest kilku niezłych kulturystów i jakiś wytatuowany olbrzym. Co ja tu robię, mógłbym
zadać sobie to pytanie, ale musiałoby je też sobie zadać kilkudziesięciu chłopaków,
którzy tak jak ja wyglądają niepozornie. Już Lubliniec nieraz mi udowodnił, że nie
wygląd stanowi o sile komandosa. Basen jest wyzwaniem dla tych, co mają lęk
wysokości. Widzę, że nie każdy pewnie skacze z rozpędu. Mniej więcej jeden na
dziesięciu się łamie i schodzi w dół po drabince. Chłopak, który był przede mną, zszedł
z trampoliny, co mi nie dodało odwagi. Niektórzy nawet na nią nie wchodzą. Znalazł się
i taki odważny, który skoczył, a po skoku okazało się, że nie potrafi pływać i musiał
wyciągać go ratownik. Wchodzę. Rzeczywiście z trampoliny daleko jest do tafli wody.
W basen jakoś trafię. Krok w przód i słyszę tylko szum i świst powietrza w uszach.
W dzieciństwie, w Gołkowicach, gdzie spędzałem wakacje u dziadków, podziwiałem
chłopaków, którzy skakali z mostu do Dunajca, pod filar, gdzie była głębia. Z mostu do
rwącej rzeki było z dziesięć metrów. Jak podrosłem, też chciałem jak oni, ale wybiłem
to sobie z głowy już na wysokości pierwszej części filara. Przywaliłem łbem w kamień,
nie trafiając w szczelinę pomiędzy filarem a skałami. Świst zakończył się gdzieś
w połowie zanurzenia, cholernie głęboki ten basen, a woda od razu budzi wspomnienia.
Skok zaliczony.
Po basenie idziemy na salę gimnastyczną. Zeszło ze mnie ciśnienie i jakoś luźniej się
zrobiło. Nie ma już z nami tych, co nie przebiegli trzech kilometrów w odpowiednim
czasie, i tych, co nie skoczyli. Wynik walki wręcz chyba tak bardzo nie był brany pod
uwagę, bo mój sparingpartner dalej jest z nami. Wyrzucili za to gościa, który pięknie
skoczył z trampoliny, ale na główkę zamiast na nogi. Nie słuchał, więc już go z nami nie
ma.
Sala gimnastyczna jest duża. Lubię takie obiekty i nawet z naderwanymi achillesami
zagrałbym w piłkę. Pod ścianą stoi znana mi postać i liczy komuś brzuszki. Tak, to on,
mój podporucznik, który kilka lat temu rozbudził we mnie nadzieję, że może i ja się
nadaję do jednostki specjalnej. Podchodzę do drążka. Tu limitu powtórzeń jak w wojsku
nie ma. Możesz podciągać się, ile razy chcesz. Widocznie czas nagli i instruktor
każdemu, kto przekroczy dwadzieścia podciągnięć, mówi: „Dość”. Ja też słyszę: „Dość”.
Następny.
– Co? Zdecydowałeś się? – Słyszę za plecami znajomy głos.
– Tak, panie poruczniku. – Tyle było naszej rozmowy.
Brzuszki robione nieprzerwanie przez dwie minuty potrafią doprowadzić do skurczu
brzucha. Po zakończeniu wyginam się na materacu w tył, by jak najszybciej pozbyć się
tego niemiłego uczucia.
Stoimy na zbiórce. Jeszcze nie ma południa, a my już po wszystkim. Wyczytywana
jest lista tych, którym dziękują, zapraszając jednocześnie na jesień. Nie ma mnie wśród
nich. Nie została nas nawet połowa. Pewnie nie było tyle miejsca na sali kinowej, do
której nas prowadzą. Tam czeka na nas mężczyzna, który wygląda bardziej jak filozof
niż komandos. Mamy teraz przystąpić do testu psychologicznego. Będzie to badanie
sprawdzające, czy się nadajemy do tego rodzaju służby, jak to określił prowadzący.
Uprzedza też, że każdy ma sam wykonywać testy. Gdy zobaczy pracę zespołową, nie
będzie upominać ani dawać drugiej szansy, po prostu od razu wyprosi z sali.
Zaczynamy od testu na inteligencję. Trzeba po prostu dopasowywać do siebie
obrazki lub dobrać brakującą część z zaproponowanych puzzli. Ze strony na stronę jest
coraz weselej. Trzeba zawsze znaleźć klucz, który podpowie, co do siebie pasuje. Czas
dany na to zadanie zleciał bardzo szybko. Kolejny test to raczej zbiór pytań typu:
Wolisz być lekarzem czy inżynierem?
Wolisz spać w namiocie czy w hotelu?
Czy potrafisz zasnąć w pomieszczeniu, w którym jest wrzawa?
Czy cisza z czasem nie staje się zbyt denerwująca?
Lubisz poezję?
W głowie może się pomieszać od tych pytań, a jest ich ze cztery arkusze. Trwa to
i trwa. Panuje cisza, a do tego strach się odwrócić. Zacząłem rozwiązywać kolejny
arkusz. Duszno się robi i tyłek drętwieje mi od fotela, w którym siedzę. Gość od testów
co pewien czas wyczytuje jakieś nazwisko i wychodzi z kandydatem, chyba na
rozmowę. Jedni z niej wracają, inni nie. I tak mija godzina za godziną. Nikt nawet nie
pyta o możliwość wyjścia do toalety. A tu mija piąta godzina. Testy się nie kończą. To
cięższy etap dzisiejszej selekcji niż poranny wuef. Chyba wszyscy mamy dość. Wybija
szósta i wreszcie zbierają ostatnie arkusze testów. Przychodzi wąsaty instruktor,
którego widziałem tylko na pierwszej zbiórce o poranku, i zaprasza nas za dwa
tygodnie do Warszawy. Mamy się stawić o ósmej rano na ulicy Powstańców Śląskich,
przed bramą jednostki straży pożarnej. Mamy ze sobą zabrać sprzęt na bytowanie, taki,
jaki uważamy, że będzie nam potrzebny do przetrwania w górach. Pytań nie ma, do
widzenia.
Jestem zmęczony tym kilkugodzinnym siedzeniem. Wolałbym w tym czasie biegać,
niż siedzieć w kinowym fotelu i wypełniać testy, w których muszę odpowiedzieć na
pytanie, czy nie boję się sam spać. Na odchodnym nawet nie mówimy sobie cześć. Nie
wiem, czy jesteśmy tak zmęczeni, czy raczej przestraszeni. Jakaś dziwna magia tu
panuje. Ci goście z czarnych mercedesów mało mówią. Nie wydają rozkazów, o krzyku
nie wspominając, a wszyscy ich posłusznie słuchamy. Myślę o tym całą drogę powrotną
z Warszawy. Nie wiem, czy się cieszyć, że mam możliwość zrobienia kolejnego kroku.
Raczej czuję niepewność.
13. Na Prehybę i z powrotem

Jak tu się przygotować do selekcji i czym tak naprawdę jest selekcja? W Lublińcu byłem
raz na bytowaniu. Po górach chodziłem jako turysta podczas wakacji u dziadków, ale
tygodnia w górach nigdy nie spędziłem, no, trzy razy szedłem z pielgrzymką do
Częstochowy, ale to chyba nie to samo. W Legionowie nie było za bardzo z kim pogadać
o selekcji, jak więc mam się przygotować, skoro nic o niej nic nie wiem. Muszę zacząć
od skompletowania sprzętu. Niestety, Lubliniec nic a nic mnie na takie wyprawy nie
przygotował. Tam się dostawało zasobnik z częścią nieprzydatnych do niczego rzeczy,
bo na przykład po cholerę były mi onuce? Moja teściowa przez znajomości w Lublińcu
załatwiła mi plecak, śpiwór i busolę. Te rzeczy otrzymałem wraz z informacją, że
selekcji prawie nikt nie zalicza. Ale co tam się dzieje i jak to wygląda, nikt nie wie albo
gadać nie chcą. Mam plecak i śpiwór, wygodne buty nad kostkę ze straży
przemysłowej, a kurtka też się nadaje. Mam spodnie od munduru załatwione jeszcze
w Lublińcu, ciepły sweter z Libanu, czego jeszcze potrzebuję? Pakuję, co mi wpada
w ręce: koszulki, kalesony, skarpety, i jadę na kilka dni do dziadków.
To był rok 1998, nie miałem pojęcia, co to jest goreteks, choć ten materiał powstał już
w latach siedemdziesiątych. Membran i całego dzisiejszego wysoko technicznego
szaleństwa nie było. Każdy z nas szedł w tym, co miał. Niewygodne wojskowe buty,
trampki, jakieś spodnie bojówki, ciężka kurtka. Samo słowo selekcja też było nowością.
Żadnej literatury, żadnych czasopism opisujących selekcję, nie mówiąc już
o informacjach o GROM-ie. Szliśmy w ciemno. Vabank. Szedłem i byłem szczęśliwy, że
dano mi szansę. Szansę, która była zagadką, bo nie wiedziałem, co mnie czeka na końcu
tej drogi.
Gołkowice Dolne, w których mieszka moja babcia z wujkiem Józkiem, to urocza
wioska w kotlinie sądeckiej. Świetne miejsce na rozpoczęcie pieszej wycieczki
u podnóża Prehyby. Plecak mam ciężki nawet bez sprzętu. Jest to wojskowy plecak
z aluminiowym stelażem. Wielki śpiwór zajmuje w nim połowę miejsca. Z całym tym
dobytkiem dojeżdżam na miejsce i robię gruntowny przegląd rzeczy. Do zabrania
kwalifikuje się: śpiwór, zapasowa para skarpet, koszulka i majtki na zmianę, trampki,
menażka z łyżką, butelka na wodę. Nie biorę drugiej pary spodni. Poza tym jeszcze:
czapka, rękawiczki, kilka konserw, chleb, busola, i w drogę.
Zawziąłem się i zdobywam Prehybę dwa razy dziennie. Pierwszy raz na czas, by
wzmocnić nogi, drugi raz na azymut, przełażąc przez płoty i uciekając przed wiejskimi
psami. Podczas tych ucieczek achillesy przypominają mi, że są, ale adrenalina to
najlepszy środek przeciwbólowy. W pozostałe dni, które dzielą mnie od selekcji, robię
wycieczki wkoło rodzinnych Ocic. Tylko sąsiedzi się dziwią, co ja tak z tym plecakiem
chodzę.
Jadę do Warszawy, ale kompletnie nie wiem, czego mogę się spodziewać. Nie
zmienia to faktu, że jadę z myślą, iż prędzej zetrę nogi do kolan, niż odpuszczę. Czytając
o selekcjach, można by śmiało stwierdzić, że wszystkie są do siebie podobne, ale
zapewne każdy, kto przeszedł ten sprawdzian, ma własną niepowtarzalną historię.
Historię pełną bólu, potu, a czasami pewnie i łez, którymi odreagowuje swoje
załamanie. My, operatorzy GROM-u, uważamy, że selekcja do naszej jednostki tym się
wyróżnia, że nigdy się nie kończy. Dlatego w firmie pracujemy tak, jakby to był jeden
z jej etapów. Początkowo selekcja do GROM-u była wzorowana na standardach, jakie
obowiązują w angielskim SAS. Z czasem został wypracowany własny model doboru
kandydatów na operatorów. Jedno się jednak nie zmieniło, nie jest łatwo.
Selekcja do GROM-u odbywa się dwa razy w roku. Wczesną wiosną i późną jesienią.
Jej miejsce jest wyjątkowe. Podczas jednego ze wspólnych treningów z SAS Anglicy
polskie Bieszczady, bo to tam zazwyczaj odbywa się selekcja, ochrzcili mianem „Polish
fucking jungle”. Nie są to zbyt wysokie góry, ale jest w nich coś magicznego, co
wyróżnia je od innych w Europie. Po drugiej wojnie światowej jeszcze długo trwały tu
potyczki pomiędzy bandami UPA a nowo powstałym rządem Polski Ludowej, Aby więc
pozbawić banderowców wsparcia miejscowej ludności ukraińskiej, rząd w 1947 roku
przesiedlił ich w głąb Polski, a góry pozostawione same sobie praktycznie zdziczały. Do
dziś jest to teren bardzo słabo zaludniony. Bieszczady są położone na południowym
wschodzie Polski u styku granic Ukrainy i Słowacji. Występują tu spore opady deszczu,
co powoduje, że roślinność jest bujna jak w dżungli.
Cokolwiek by to było, zrobię to.
14. Bieszczady

Punktualnie o ósmej rano otwiera się brama wjazdowa i kolejno po wyczytaniu


nazwiska jesteśmy wpuszczani na dziedziniec. Stoją już tam znane nam czarne
mercedesy oraz karetka pogotowia. Nikt nas wylewnie nie wita. Padają suche
komendy: mamy ustawić się według listy. Instruktor przedstawia nam kolejny etap
selekcji, którym jest sprawdzian wysokościowy. To nie jest zbyt wielkie wyzwanie.
Trzeba wejść po metalowej drabince na dwudziestopięciometrową wieżę i skoczyć
z niej w dół na tak zwanej kolejce amerykańskiej. Ot, taki test na odwagę. Czekając na
swoją kolej, podziwiam kolegów skaczących przede mną. Wszyscy wykonali to zadanie.
Razem ze mną czeka też porucznik, a raczej już kapitan, Kania. Jestem tym nieźle
zaskoczony, ale każdy, kto chce się dostać do GROM-u, musi przejść selekcję, nawet on.
Jakoś nagle wszyscy są tu równi.
Zakładam uprząż wspinaczkową. Nigdy wcześniej czegoś takiego na sobie nie
miałem. Jest bardzo podobna do uprzęży spadochronu. Przypinają mi karabińczykiem
linę asekuracyjną. Instruktor omawia krok po kroku wszystko, co robi, i po co to robi.
Po czym pokazuje, że mam się wspinać po metalowej drabince na czubek wieży. Po
tych wyjaśnieniach czuję się dziwnie bezpiecznie, choć idąc, chwieję się niestabilnie
i muszę co chwilę łapać pion. Mam silne ręce, więc nogami tylko się asekuruję.
Wszedłem tak do połowy i czuję jak mi bicepsy buzują od nadmiaru w nich krwi. No
nic, trzeba sobie pomóc nogami. I tak szczebel po szczeblu dochodzę na szczyt.
W porównaniu z tą wieżą wejście na najwyższą czereśnię u wujka było jednak
spacerkiem. U góry kolejny instruktor podpina mnie do dwóch lin za pomocą wielkiego
karabińczyka. Jedna lina jest przymocowana na stałe do stara, drugą trzyma instruktor
stojący na dole. To on wyhamowuje pęd zjeżdżającego śmiałka. Słucham uważnie
tłumaczenia, na czym polega ten sposób zjazdu. Nie zastanawiam się długo. Skok i po
dwóch sekundach szoruję już tyłkiem po betonowym parkingu, na który zjechałem. Na
tym etapie kilku chłopaków dało sobie spokój z myślą o GROM-ie. Ci, co zjechali,
uważają, że było to niezła frajda.
Pozostało nas około dziewięćdziesięciu. Mamy się stawić jutro o jedenastej
w Krynicy. Po tym komunikacie zatrzasnęły się drzwi mercedesów, a my znowu
zostaliśmy sami. Ktoś zapytał, w której Krynicy? Na chwilę zapanował niepokój, gdzie
jechać, ale ponieważ wspominali o górach, chyba więc raczej nie do Morskiej.
Wiedziałem, gdzie jest Krynica, bo to blisko dziadków. Za to nie wiem, jak się z tego
Bemowa dostać na dworzec PKP czy też PKS. W zamian za moją wiedzę o Krynicy jeden
chłopak, warszawiak, zaproponował, że zaopiekuje się mną w stolicy, a ja dowiozę go
na miejsce w górach. Podsłuchał naszą rozmowę jeszcze chłopak z Gdańska o imieniu
Andrzej, połączywszy więc siły, pojedziemy na miejsce razem. Omawiamy też sprzęt,
kto co ma, i widzę, że zapomniałem o jednym ważnym elemencie. Mianowicie nie
mam namiotu ani żadnej pałatki, pod czym więc będę spał? Jeden z chłopaków, który
nie zjechał z wieży, daje mi dwa duże niebieskie worki na śmieci. Wymyślił, że będzie
w nich spać, to w razie deszczu nie zmoknie. Biorę to za pewnik i pięknie dziękuję.
Z Warszawy mamy połączenie do Nowego Sącza z przesiadką w Krakowie. Tam na
dworcu widzimy kilku brudnych i kulejących kolesi, którzy tajemniczo się uśmiechają.
Zapytani, skąd wracają, mówią tylko: sami zobaczycie, i odchodzą, kulejąc, z niedbale
zarzuconymi plecakami. W Nowym Sączu jesteśmy wieczorem, zapraszam więc nowo
poznanych kompanów do Gołkowic. Wieczorem wujek Józek wzmacnia nas nalewką,
a rano podwozi na przystanek, z którego odjeżdża autobus do Krynicy. Jesteśmy
z siebie dumni, trafiamy na miejsce, i to wyspani. Pierwsi z naszej grupy mają już
nieprzespaną noc z powodu braku ławek na dworcu PKP.
W wojsku byłem przyzwyczajony do ciągłego pośpiechu, krzyku i wymuszania
posłuszeństwa. Faceci, którzy na nas czekali w Krynicy, mówili spokojnie, ale nie
powtarzali niczego dwa razy. Kto nie usłyszał czy się spóźnił… został skreślony z listy.
Pierwszymi i tak naprawdę jedynymi ich słowami na przywitanie był prosty przekaz:
To wy musicie chcieć!
Potem już tylko słyszę: Nic na siłę. A tak naprawdę, chłopaki, to po co się tak męczyć,
możemy w każdej chwili odwieźć was na przystanek.
Pierwszego dnia jeszcze nie było chętnych na podwózkę. Od instruktorów emanował
jakiś dziwny spokój i opanowanie, ale jednocześnie ogromna siła. Niczego nie musieli
na nas wymuszać ani nas straszyć. Dla mnie niespodzianką było też to, że nie kazali
nam brać ze sobą dodatkowych kilogramów. Zastosowali prostą zasadę: bierz to, co
uważasz za potrzebne, chcesz spać na ziemi bez karimaty i śpiwora, to twoja sprawa.
Masz przetrwać noc i być gotowy na kolejny dzień maszerowania. Za to przeszukali nas
dokładnie, zabierając wszelkie witaminy i racje żywnościowe. Był zakaz posiadania
dodatkowego jedzenia pod jakąkolwiek postacią. Dokładnie przyjrzał nam się lekarz,
każdemu zbadał puls. Po tym badaniu jest już pierwszy kandydat na podwózkę, bo nie
został dopuszczony przez lekarza. Jeden ze starszych facetów, podobno jakiś znany
oficer. Rozdają nam zawieszki z numerem przypisanym indywidualnie do każdego, od
tej chwili po tym numerze będą nas rozpoznawać. Mamy się nim posługiwać na
kolejnych podpunktach. Kategorycznie zabraniają chodzenia parami. Selekcję każdy
musi przejść sam. Start jest początkiem jakiegoś szlaku, trzymając się go, mamy po
prostu iść, nie powiedzieli dokąd.
Czas na mnie. Numer trzydzieści sześć, naprzód! Chciałbym od razu biec, ale za
zakrętem wyrasta przede mną stroma góra z powalonymi drzewami. Wspinaczka na
nią wydaje się być bez końca. Często zmuszony jestem wdrapywać się dosłownie na
kolanach. Ale lepiej tak niż ciągle się ślizgać. Buty mam wygodne, ale podeszwa słabo
trzyma się podłoża. Jak to bywa podczas marszu, plecak wkrótce zaczyna ciążyć.
Niektórzy szeptali, że gdy plecak będzie zbyt lekki, to dodadzą kilogramów. W moim
przypadku dodatkowe kilogramy nie byłyby potrzebne. Czego ja tam, do cholery,
nabrałem?! Ale szedłem i byłem szczęśliwy, że dano mi tę szansę. Cały czas mam
w głowie, że będę popędzany, tego mnie nauczyło wojsko, ale tu nikt się mną nie
interesował, to bardzo zniechęca do wysiłku!
Na punkcie kontrolnym siedzi znudzony instruktor, który patrzy tylko na mój
numer i spisuje go od niechcenia. Przypomina, że nie wolno iść w parze, każdy ma iść
sam. Zgodnie z obowiązującymi regułami możliwe są dwa upomnienia, trzecia skucha
i nie ma cię, bracie! W grupie kolportowane są różne plotki, jeden z moich
współpodróżnych przed startem podzielił się wiadomością, że wśród nas są podstawieni
kandydaci, dlatego, być może, nikt z nikim w trakcie marszu nie rozmawia. Ja też
każdego mijam bez słowa, nawet cześć nie mówię, i jak najszybciej się oddalam.
Po zdobyciu tej pieprzonej góry jest już łagodniej i tam, gdzie jest to możliwe, biegnę,
a ze stromizn zbiegam wręcz w szaleńczym tempie. Plecak pcha mnie w dół. Chodzenia
po szlakach turystycznych nauczyłem się w harcerstwie, a tu był on wymalowany co
kilkadziesiąt metrów na pniach drzew, proste. Wystartowałem trzydziesty szósty, a na
mecie tego dnia jestem piąty. Nie pamiętam, by mnie ktoś wyminął, jest więc dobrze
i noga nawet mi jakoś za bardzo nie dokucza.
Komitet powitalny na mnie nie czeka. Słyszę tyko suchy komunikat, że za złożonymi
belami na polanie jest nasze obozowisko, na którym mam się rozbić, a woda jest
w wielkim baniaku. Moje rozbicie się polegało na wyciągnięciu z plecaka dwóch
wielkich worków na śmieci. A co z jedzeniem? Nikt nas na miskę nie woła. Pozwolono
nam spać, a raczej nikt tego nie zabronił. Jest nas już wielu, ale nadal cisza o jedzeniu,
no nic. Wchodzę do tych moich worków ze śpiworem, nawet się nie rozbieram, prócz
ściągnięcia butów. System wykombinowałem taki: do jednego wchodzę nogami, drugi
zakładam sobie na głowę i ramiona, leżę jak w termosie. Szybko robi się duszno. Robię
szparę, by mieć dostęp świeżego powietrza. Jest idealnie. Nawet polana wydaje się
miękka i da się spać bez karimaty.
Budzę się po północy mokry i zmarznięty. Obudziły mnie dreszcze przeszywające
całe ciało. Worek nie przepuszcza powietrza, a więc wszystko, co ze mnie wyparowało,
się skropliło. Jestem doszczętnie mokry. Nie ma co tak leżeć i się trząść. Muszę wstać,
by się rozgrzać. Nie byłem jedynym tak słabo przygotowanym pionierem. Niektórzy
śpią na siedząco w tym co przyszli, ktoś się kręci, trzęsąc się z zimna jak ja. Siadam
w kucki. Może tak zasnę. Sen jednak nie przychodzi. Minuty ciągną się w nocnej ciszy.
Przybywa zmarzluchów. Chodzimy w kółko, robiąc przysiady i podskakując. Nie wolno
nam rozpalić ognia, to by pewnie rozwiązało nasz nocny zmarznięty problem. Poranna
mgiełka budzi pozostałych. Marzę, by już kazano nam iść.
Tak jak wtedy zmarzłem, nie zmarzłem już nigdy więcej. Nawet kiedy marzłem,
miałem coś, co pozwalało się rozgrzać. W wojsku marznięcie lub przegrzanie jest
czymś oczywistym. Ze skrajności w skrajność. Pewnej lipcowej nocy na treningu
w podwarszawskich lasach zastał nas przymrozek. Potem jeszcze w górach Afganistanu
nagła zmiana pogody dała nam nieźle w kość. Ratowały mnie wtedy ogrzewacze
chemiczne. Za to podczas abordaży w Zatoce Perskiej od temperatury ścinało nam się
białko we krwi, i to nie na żarty. Ale ten pierwszy raz w tyłek od losu dostałem właśnie
na selekcji. Nie mogłem się wręcz doczekać poranka i rozkazu, by maszerować. Niezbyt
dobrze pamiętam, co się działo rano, tak byłem otępiały i zmarznięty. Jeden
z instruktorów, widząc, w jakim jestem stanie, powiedział, bym dał sobie spokój, i kazał
mi iść do lekarza, aby mnie zbadał. To mnie obudziło z odrętwienia i postawiło na nogi.
Nie poszedłem. Sam nie zrezygnuję!
Wreszcie nastał wyczekiwany przez wszystkich poranek. Stojąc na zbiórce, unikam
wzroku lekarza. Facet szuka kolejnej ofiary. Instruktor od niechcenia, ziewając,
wskazuje nam dzisiejszy kierunek. Zachęca do zrezygnowania z selekcji, bo będzie
tylko gorzej, a po co się męczyć, tłumaczy. Są pierwsi chętni, którzy zostają na starcie.
Po zbiórce dostajemy po dwie konserwy, jakieś wafle i czekoladę, ale nie ma czasu na
śniadanie. Zjecie po drodze – słyszymy. Kolejny dzień to kolejne kilometry
w samotności. Cieszę się, że wreszcie mogę iść. Szukam w prześwitach słońca, by choć
przez chwilę poczuć moc jego promieni. Śpiwór rozłożyłem sobie na plecaku, aby
wysechł. Był tak mokry, że musiałem go wyżymać, a woda spływała z niego ciurkiem.
Szedłem więc, ciągnąc za sobą zielony welon. Na śniadanie była woda i konserwa.
Wciąż było mi tak zimno, że nawet o jedzeniu zbytnio nie myślałem. Koło południa
doszedłem do jakiejś polany. Tu dopiero osiągnąłem normalną temperaturę i przez
chwilę dałem odetchnąć nogom. Szedłem tak otępiały, że nawet nie wiedziałem, czy
mnie ktoś wyprzedził. Ja na pewno nikogo. Polana to przystań nie tylko dla mnie.
Siedzimy osobno co kilka metrów, by nas ktoś nie posądził o bratanie się. Jesteśmy, ale
tak naprawdę to nas nie ma. Czy jakoś tak. Plączą mi się myśli, żuję wafel. Odżyłem,
śpiwór lekko przesechł, czuję głód, znaczy żyję.
To był długi dzień. Gdy szlak prowadził z górki, zbiegałem delikatnie. Idąc pod górkę,
cieszyłem się, że jest mi gorąco i sapałem. Dzień się stał upalny – ze skrajności
w skrajność. Bardziej obawiałem się nocy i zimna niż tego, że się ugotuję, wchodząc na
kolejny szczyt. Poczułem zapach ogniska, a po chwili usłyszałem stukanie manierkami,
byłem w obozie.
– Numer?
– Trzydzieści sześć.
– Na starze są rozdawane posiłki, potem możesz iść się rozbić.
Posiłek jest okej, ale rozbić się? Co to dla mnie oznacza? Uśmiechnięty koleś wydaje
z samochodu suche racje. Dostaję wafle ryżowe, wojskowe konserwy, czekoladę
i mleko skondensowane w tubce. Są w życiu piechura takie chwile jak ta, gdy
znienawidzona wojskowa konserwa, zwana psiną, smakuje wyśmienicie.
Wieczorem idę na układ z moim byłym dowódcą. Kania mówi, że mogę spać z nim
w jego wielkiej brezentowej płachcie, takiej, jaką się zawiesza nad straganami, ale będę
musiał ją nieść. Ma ją na spółkę z innym oficerem, będziemy więc spędzali noce we
trzech. Następnego dnia miałem zapewnione dodatkowe trzy kilogramy, ale też
żywiłem nadzieję, że tej nocy się wyśpię. Wieczór był pogodny, a nam tym razem
pozwolono rozpalić ognisko i wysuszyć ubrania.
W nocy niespodzianka, gdy już prawie usmażyliśmy ślimaki, spadł na nas deszcz
wojskowych petard, wkoło słychać było strzelaninę, grzmiały ciężkie działa. Dano nam
dwie minuty, by stanąć w gotowości do nocnego wymarszu. Zadanie brzmiało
następująco: przebiec na czas trzy kilometry. Zaczynać od sforsowania rzeki i biec
w stronę świateł. A następnie zadano pytanie: czy ktoś rezygnuje? Chwiejnym krokiem
wystąpiło dwóch chłopaków.
Nasz obóz był w zakolu jakiejś rzeczki, która po opadach zrobiła się w tym miejscu
szeroka. Puszczono nas wszystkich razem i rzeczywiście bieg się zaczął od sforsowania
dziesięciometrowej przeszkody wodnej. Nie było głęboko, woda sięgała nieco powyżej
kolan. Przeskoczyłem ją jako jeden z pierwszych. Ale okazało się, że rzeczka nie była
czymś najgorszym. Zaraz po jej przekroczeniu wpadłem w jakieś grzęzawisko.
Miotałem się w nim jak w ruchomych piaskach, nie mogąc uwolnić lewej nogi. Błoto
zassało mi ją aż do biodra. W końcu, na czworakach, jakoś się wygramoliłem. Zły na
cały świat biegnę jak szalony w stronę świateł samochodów, czyli naszej mety. Ze złości
mknąłem naprawdę szybko, miałem wrażenie, że nikt mnie nie wyprzedził, pędziłem.
Naładowany złością te trzy kilometry przebiegłem jak sprinter i myślałem, że będę
jednym z pierwszych lub nawet pierwszy, bo nikogo przed sobą nie widziałem.
Minąłem oślepiające światła samochodów i osłupiałem. Jak długo musiałem się
gramolić w tym bagnie, skoro jestem siedemnasty, kolejnemu mam przekazać liczbę
osiemnaście, podaje mi szesnasty. W założonym czasie, którego nikt wcześniej nie znał,
jednak się zmieściłem. Ci, co się nie zmieścili, dostali ostrzeżenie. Położyliśmy się spać,
tak jak staliśmy, mokrzy i ubłoceni. Zasypialiśmy w jednej wielkiej kupie, blisko siebie.
Czułem, że jest mi ciepło i chwaliłem sobie możliwość niesienia pałatki. Już prawie
zasypiałem, gdy z lewej flanki dobiegło mnie mocne chrapanie. W mordę, no to
pospałem!
Na porannym apelu prezentujemy się w opłakanym stanie. Wszyscy ubłoceni
z podkrążonymi od niewyspania oczami. Ale są dobre wieści: będzie wydawany
posiłek. Zawsze lubię mieć jakiś zapas, a tu zjadam wszystko na bieżąco. Mój nowy
kolega z Gdańska Andrzej jest wegetarianinem i u mojego wujka w Gołkowicach wcinał
chleb z miodem, zamiast rozkoszować się smakiem swojskiego boczku. Ale tu pałaszuje
pasztet, aż mu się uszy trzęsą.
Wytyczne przed wyjściem na trasę są standardowe: mamy trzymać się szlaku i tyle.
Szedłem bardzo uważnie, ale zaczyna mi już brakować sił na zbieganie i podkręcanie
tempa. Dochodzę do wielkiej polany, z której prowadzi kilka dróg. Czekam chwilkę, by
z kimś skonsultować się cichaczem, gdzie tu dalej iść. Ale nikt nie nadchodzi, idę więc,
gdzie nogi niosą. Trafiam na jakąś ścieżkę, która z czasem przechodzi w błotną dróżkę
ze śladami bieżnika kół traktora. W dół się schodzi jakoś łatwiej, dlatego tę drogę
wybrałem. Widzę jakieś domostwa. W ten sposób doszedłem beztrosko do, na pierwszy
rzut oka, wyludnionej wioski. Mieliśmy zakaz kontaktowania się z kimkolwiek.
Zacząłem lekko panikować, zgubiłem się, gdzie jestem? Na polu kobieta doi krowę,
pytam, czy nie widziała jakiegoś wojska?
– Tak, widziałam, wojsko jest tam, w górach. Mają jakieś ćwiczenia, ale niech pan do
nich nie idzie, bo jest tej wiosny sporo wilków – odpowiada.
Obracam się i patrzę, skąd przyszedłem. Stoję u podnóża wielkiego zbocza, które
mieni się jasnozielonymi kolorami wiosny. Jest cicho, żadnych ptaków. Gdzie ja, do
licha, jestem? Wiem, że na południu jest szlak, który jednocześnie stanowi granicę
pomiędzy Polską a Słowacją. Na busoli wyznaczam sobie kierunek marszu na południe,
nie mam mapy, ale w tym gąszczu i tak na nic by się nie przydała. Idę prosto na
południe, z myślą, by nie przegapić granicy.
Z górki szło się fajnie, była nawet ścieżka, ale teraz postanowiłem iść na przełaj, tak
jak ćwiczyłem, wchodząc na Prehybę. Plecak zaczyna mi ciążyć, wręcz przygniata mnie
do ziemi, gdy muszę przechodzić na czworaka pod zwalonymi konarami. Na moim
podejściu leżą powalone wielkie drzewa jak w parku jurajskim. Jedne biorę górą, inne
spodem. Po górach nie chodzi się w linii prostej, ale ja nie mam innego wyjścia. Brnę
przez gęste krzaki i pokrzywy, to znów schodzę w dół w jakiś jar, by po chwili w błocie
po kolana dojść pod kolejne wzniesienia. Idę już tak ze trzy godziny. Nie poddaję się,
nie mam wyjścia. Nagle wdepnąłem w wielkie gówno, to już mnie kompletnie dobiło.
Mamusiu, gdzie ja jestem?! Do oczu cisną mi się łzy. To nie wilk, ale z pewnością
niedźwiedź tu nasrał. W głowie zaczynam snuć katastroficzne wyobrażenia.
W pośpiechu uszedłem jeszcze kilkadziesiąt metrów, byle jak najdalej od tamtego
miejsca. Zaczynam się drzeć: Hej, czy ktoś mnie słyszy!? Gdzie ja jestem? Nie ma nic
gorszego od paniki, głos mi słabnie, a tu wkoło cisza i tylko ja. Po kolejnym
nawoływaniu usłyszałem wreszcie.
– Czego się, kurwa, tak drzesz, tu jest szlak. – Co za ulga usłyszeć to soczyste polskie
przekleństwo. Byłem uratowany. Odpowiedział mi jeden z kandydatów takich jak ja.
Idę więc dalej jak gdyby nigdy nic. Brudny, śmierdzący, wycieńczony, z plamą na
honorze, że się zgubiłem, i zapaćkaną odchodami podeszwą buta, ale ze świadomością,
że wracam do gry. Trzymam się dwadzieścia metrów za jego plecami, jak się nie zgubił
do tej pory, to mu ufam. Mam na dzisiaj dosyć.
Ale to nie wszystkie moje dzisiejsze kłopoty. Gdzieś w tej szamotaninie z leśnymi
paprotkami zerwałem plakietkę z numerem trzydzieści sześć. Tuż przed siedemnastą
dochodzimy na metę i ku mojemu zdziwieniu wcale nie jesteśmy ostatni, a nawet
gdzieś w połowie stawki. Przyznaję się od razu do straty, pokazując sznurek, który mi
pozostał po plakietce. Na szybko zwołana rada starszych instruktorów w swej mądrości
ustala, że to nie moja wina, daruje mi jej brak i wystawia duplikat. Idę szukać kapitana,
by móc rozbić się na zasłużony odpoczynek.
Nie wszyscy mieli tyle szczęścia co ja i sami się odnaleźli. Do późnego wieczora
mercedes jeździł, trąbiąc i wyciągając niedobitków z lasu, a nie wszystkich znaleziono.
Tym, którzy mieli w poprzednich dwóch dniach dobre czasy, pozwolono wykazać się
w marszu na dziesięciokilometrowej trasie. Jeśli zmieszczą się w jednej godzinie, będą
mogli zostać. Jeśli oczywiście zechcą, bo nikt tu nikogo na siłę nie trzyma. Gdy
spóźnialscy maszerują, nas zrywa się na zbiórkę, by się z nimi jednoczyć. Kilka pompek
i możemy się kłaść. Po chwili znowu zbiórka w szeregu z całym sprzętem, tym razem
przysiady. Same pompki i przysiady są okej, ale wkurza to ciągłe rozpakowywanie się
i pakowanie, i ta niepewność, co jeszcze nas czeka.
Ten dzień i noc pewnie wielu z nas dobrze zapamiętało. Przybiegł ostatni zawodnik
z wyścigu na dziesięć kilometrów, to jest okazja do następnej zbiórki. Kolejno odlicz,
została nas połowa. Komenda: bieg na czas, dystans trzy kilometry. Najczęstsze, a raczej
jedyne pytanie, jakie słyszę kilka razy dziennie, brzmi: czy ktoś rezygnuje, pada ono
i tym razem.
– Chętni na podwiezienie wystąp. – Następnych kilku chłopaków robi krok w przód,
nie wytrzymując tych ciężkich dni. Po ich wystąpieniu słyszymy słowo odbój, czyli bieg
na trzy kilometry był blefem. A z chłopakami, którzy wystąpili, jeszcze w nocy
mercedes pojechał na pobliski przystanek. Nam pozwolono iść spać bez biegania.
Niektórzy dopiero późno w nocy się odnaleźli, ale to już nie miało dla nich znaczenia,
wracali do domów. Według mnie ci, co dotarli i przetrwali ten dzień, zasłużyli na miano
twardzieli.
Nie dane nam było długo pospać, zerwano nas skoro świt. Zbiórka przerywana jest
pompkami, kto chce, może nie robić, słyszymy. Jest jeden ochotnik, który występuje.
Ponieważ już cały czas jestem mokry, rozgrzewam się wręcz z przyjemnością. Dziś
czeka nas marsz na azymut, nikt jednak nie informuje, ile jest do zaliczenia. Nie zostało
już nas zbyt wielu. Zastanawia mnie to, że ktoś, kto przetrwał ciężki dzień
i nieprzespaną noc, rano decyduje się odejść. Tak było i tego poranka. Instruktor pyta
ponownie, czy ktoś rezygnuje, ale już nikt nie dołącza do chłopaka, który wyszedł
chwiejnym krokiem przed pompkami.
Często jestem pytany, czy taki sprawdzian wytrzymałości jest potrzebny. Po co tak
fizycznie, a przede wszystkim psychicznie, męczyć młodych ludzi. Czwartego dnia ten
chłopak był ostatnim, który wystąpił z prośbą, by go podwieziono na przystanek
autobusowy. Od tej chwili, jeśli ktoś odpadał, to ze łzami w oczach, bo ból
spowodowany kontuzją nie pozwala mu iść. Czasem lekarz komuś zabraniał dalszego
marszu z obawy o jego stan zdrowia lub ktoś odpadał z powodu drastycznie
przekroczonego czasu i instruktorzy ściągali go z trasy. Ale z własnej woli już nikt nie
zrezygnował. To jest właśnie klucz, którym otwiera się drzwi do jednostki takiej jak
GROM. Potrzebni są tam ludzie, którzy, jak to się mówi, nie wymiękają. W Afganistanie
podczas operacji marsze były nieporównywalnie cięższe od tych, które musieliśmy
wykonać podczas selekcji. I nie było możliwości podwiezienia do bazy. Aby
wykonywać takie zadania, potrzebne jest sito selekcji. Żołnierz musi być pewien siebie,
bo walczy w grupie facetów, którzy nie wiedzą, co to znaczy się poddać. Selekcja jest dla
nas samych, to my mamy chcieć! Dlatego podczas selekcji do GROM-u nikt nas nie
popędzał ani niczego nie kazał, bo na to podczas walki po prostu nie ma czasu!
Kolejno podchodzimy do stolika instruktorskiego. Dostajemy mapę z zaznaczonymi
dwoma punktami. Pierwszy to ten, w którym się znajdujemy, drugi – do którego mamy
dotrzeć. Do tego zadania Lubliniec mnie dobrze przygotował, marsz na azymut mam
w małym palcu. Ale nie każdy był w Lublińcu. Koleś przede mną poszedł w całkiem
inną stronę. Instruktorzy poczekali chwilę, aż się przejdzie, po czym gwizdami zawołali
go z powrotem. Dostaje pierwsze ostrzeżenie oraz bonus – wskazówkę, w którą stronę
ma iść.
Dla mnie to jest proste. Orientuję mapę z terenem, góra mapy to północ, azymutu
nie muszę wyznaczać, bo szutrowa droga na południowy wschód doprowadzi mnie do
celu. To było łatwe, ale to taka przystawka przed głównym daniem. Kolejne namiary,
jakie dostaję od instruktora, to zejście ze wzniesienia, na którym jesteśmy, i wejście na
pobliską górę. To też nie wydaje się trudne, tyle że marsz jest przez gęste zarośla.
Wczoraj miałem, niestety, okazję poczuć, czym są Bieszczady. Z góry marsz wydawał
się dość prosty, ale brnąc w chaszczach, można łatwo stracić orientację, pilnuję więc
wskazówki busoli, by zbytnio nie zboczyć. W dół, jak to w dół, prawie zawsze łatwiej,
ale po zejściu jest zawsze wspinaczka. Idę w takim terenie, że wszystko, czego się
dotknę, jest zbutwiałe, albo przedzieram się przez jakieś pnącza, które nie chcą mnie
puścić. Tracę dużo sił, aby wyrwać się z tej matni.
Wreszcie dochodzę na punkt, a tam instruktor piecze sobie nad ogniskiem kiełbaskę.
Kiełbaska dobrze ponacinana na skos, ładnie już przypieczona, smakowicie ścieka z niej
tłuszczyk i jest gotowa, by ją włożyć w kanapkę i zjeść ze smakiem. Czuję, że mu
przeszkadzam w tej chwili, na którą czekał przez całe opiekanie. Mnie aż ściska
w brzuchu. Dostaję kolejne współrzędne i siadam dziesięć metrów dalej, by zjeść swoją
konserwę z waflem.
– Chcesz? – rzuca zachęcająco.
– Za co? – pytam.
– Za podwiezienie na przystanek.
Ale mnie wykurzył. Nic nie odpowiadam, wstaję i idę gdzieś w krzaki, byleby nie
nęciły mnie zapachy śląskiej. Zapach kiełbasy trochę zaburzył mi zmysły, bo nie mogę
znaleźć trzeciego punktu. Chodzę wkoło polany, na którą wyszedłem, i nic mi się nie
zgadza. Robię jeszcze jedno koło, ale nie ma żywej duszy. Co jest nie tak? Już wiem.
Dwie polany rozdziela wąski pas lasu i trafiłem na niewłaściwą. Przedzieram się
w pośpiechu i po przejściu lasu widzę wylegującego się na stanowisku kolejnego
instruktora. Uff, jestem. Współrzędne pokazują mi kolejny punkt, a trasa wygląda tak,
jakbym zatoczył koło, więc pewnie to ostatnia prosta do obozu. Zbiegając z góry, mijam
chłopaka, który, kulejąc, chce dotrzymać mi kroku. Niestety, nogi mu na to nie
pozwalają. Po chwili mnie dubluje wysoki, dobrze zbudowany koleś. Na jego jeden krok
muszę zrobić dwa i by dorównać w marszu, teraz ja muszę podbiegać.
Z dala widać obóz. Jest piętnasta. Mam, o dziwo, pobrać racje żywnościowe, rozbić się
i czekać. W samą porę, bo zaczynam odczuwać ból spowodowany głodem. Karmią nas
bardzo sprytnie. Dostajemy na dzień dwie wojskowe konserwy, paczkę wafli WAZA
i czekoladę. Wody w strumyku jest zaś do woli. Myk karmienia polega na tym, że
jednego dnia posiłek dostajemy rano, kolejny następnego dnia wieczorem. Tak więc
prawdą jest, że otrzymujemy żarełko codziennie.
Wreszcie mam czas, by zadbać o swoje stopy. Nie jest z nimi dobrze. Połowa palców
jest czarna od krwi, która podeszła pod paznokcie. Na piętach mam zdarty naskórek
i pęcherze, ale mimo to chodzę, nie kulejąc, co nie zmienia faktu, że martwię się
stanem nóg. Buty stały się jakoś jakby ciaśniejsze, czy nagle urosła mi stopa? Duża
część chłopaków prostuje się tylko na widok instruktorów, o widoku lekarza nie
wspomnę. Chodzą jak po rozżarzonych węglach. Obserwuję i podziwiam jednego
chłopaka, który nie potrafi usiedzieć na miejscu. Wciąż się krząta, robi w strumieniu
pranie. Ja mam to w nosie. Leżę na kamieniach i czerpię siłę z matki ziemi i słońca.
Popołudnie i wieczór to wręcz sielanka. Jak zwykle zostaliśmy pozostawieni samym
sobie. Kto wcześniej przyszedł, miał więcej czasu dla siebie. Krążą plotki, że w nocy
czeka nas start do maratonu i tym marszem selekcja się skończy. Zostało nas już
naprawdę niewielu, więc zaczynamy się poznawać. Zniknęła trochę obawa o śpiochów
wśród nas, kto by to wszystko przechodził, aby sprawdzić, o czym szepczemy. Jest
wprawdzie jeden chłopak, wołają na niego Szyszak, który zna instruktorów, ale to
raczej on przynosi nam wieści. Opowiada, że był w GROM-ie w zasadniczej służbie jako
kierowca.
Maraton zaczął się o pierwszej w nocy. Jest jakaś taka pieprzona tradycja, aby
zaczynać od sforsowania rzeki, w której tym razem wody jest po pas. Instruktor ogłasza
start i dodaje: „Do zobaczenia na mecie”. To jest krzepiące stwierdzenie, raczej
spodziewałem się zachęty do rezygnacji – bo po co się tak męczyć.
Każdy ma swój sposób, aby przejść na drugą stronę. Jedni idą na bosaka z butami
w rękach, inni się nie patyczkują i ruszają z marszu wpław. Ja, nie mogąc włożyć
butów, bo tak mi spuchła stopa, wybrałem na maraton trampki. Tak zrobiło też kilku
chłopaków. Wymyśliłem, że do przeprawy użyję moich niebieskich worków. Są długie
ponad krocze. Na dziurawym zawiązuję węzeł, następnie wkładam w nie nogi
i naprzód, trzymając za brzegi, by nie nalało się wody od góry. No i od góry nic się nie
nalało. Za to po kilku krokach przedarły się spody i już nie muszę omijać kałuż. Idąc,
czuję za to pod podeszwą każdy ostrzejszy kamień. Kostek nic sztywno nie trzyma. Już
wiem, że zmiana butów to był błąd. Idę i tak naprawdę uświadamiam sobie, że idziemy
jak jakieś stado baranów. Nikt nam nie powiedział, czy to ostatni dzień, czy nie. Już nie
wspomnę o podaniu odległości, jaką mamy przebyć. Jedyne co wiem, to to, że mamy
nie schodzić z szutrowej drogi. Z tyłu jedzie mercedes, aby zbierać tych, co nie mieszczą
się w czasie. Zresztą po co się tak męczyć, brzmi mi cały czas w głowie. Po co i po co?
Nastał szary poranek. Z daleka widać światła. To mercedes, a na drzwiach kartka:
„Nie budzić, biec prosto szutrową drogą”. No to biegnę, a przynajmniej staram się
podbiegać co jakiś czas. Już dawno nie ma peletonu, którym ruszyliśmy. To ja kogoś
wyprzedzam, to znowu mnie mijają. Nie mam pojęcia, kiedy zrobić sobie przerwę. Jem
w czasie marszu, to co mi zostało. Znowu chwilę biegnę. Moim przysmakiem staje się
gorzka czekolada. Nie jem jej od razu. Wkładam kostkę pod język i się delektuję. Niech
coś choć na chwilę zagłuszy ból nóg i ramion. Chociaż ramion już wcale nie czuję.
Słońce zaczyna mocno przypiekać. Dochodzę do kolejnego punktu kontrolnego.
Pytam, czy jeszcze daleko, i słyszę:
– Idź prosto tą drogą, na jej końcu będzie instruktor w mercedesie, tam możesz
zrezygnować.
– A jak nie chcę zrezygnować, to którą drogą?
– Tą samą – słyszę odpowiedź.
Gdy dochodziłem do stojącego mercedesa, gość mówi niepytany:
– Masz i tak słaby czas, nie ma sensu, byś szedł dalej, a w ogóle po co się męczyć.
– Możesz tu zrezygnować – wtóruje mu drugi.
Nie chcę tego słuchać. Wiem, że umyślnie mnie zniechęcają. Pobiegłem, byle dalej od
takich słów, ale dręczy mnie niepewność: może faktycznie mam słaby czas, chociaż
przecież za mną jeszcze idą inni. Nie ma nic gorszego, niż w być takich chwilach
pozostawionym samemu sobie, no i ta niewiedza.
Jestem tak zmęczony, że nie wytrzymuję i na kolejnym punkcie znów pytam, czy
daleko jeszcze. A tu słyszę, że za górką. Biegnę więc truchtem. Za górką słyszę, że za
zakrętem już koniec. Za zakrętem długa prosta i las. Jeszcze wiele razy słyszałem, że za
górką lub za zakrętem jest koniec maratonu, nawet gdy nie pytałem. Szedłem już wiele
godzin. Szedłem i szedłem. Słońce paliło mi ciało, a może to nie było słońce, lecz moje
stopy się dopalały. Kolejny punkt i bez mojego pytania, czy daleko jeszcze, słyszę:
– Dasz radę, chłopie, to już niedaleko.
Nie miałem już wody, nie miałem czekolady. Moje trampki pękły po obu stronach.
Miałem stopy o trzy numery większe niż kilka dni temu. Paski plecaka dokładnie
odciśnięte na barkach, ale tego bólu już nie czułem. Dopiero po chwili dotarło do mnie,
co usłyszałem, że niby co? „Dasz chłopie radę, to już niedaleko”. Nie mogłem uwierzyć.
Za zakrętem zobaczyłem zaparkowane czarne mercedesy i rozstawioną kuchnię
polową, z której unosił się dym. Wyobraźnia podpowiada zapach grochówki.
Podchodząc bliżej, widzę więcej szczegółów: zastawione stoły i skrzynki z piwem. Nikt
mnie nie wita, instruktor każe wejść na skarpę i usiąść na końcu kolejki. Tam mam
doprowadzić się do porządku. Do porządku, jakieś żarty, wyglądam jak obdartus,
ledwie powłóczę nogami, a na twarzy… nieważne. Jestem gdzieś w połowie stawki
z czasem w granicach ośmiu godzin po przejściu pięćdziesięciu dwóch kilometrów. Już
jawnie rozmawiamy i dowiaduję się, że ze względu na dobrą pogodę dołożono nam
dyszkę.
Czekała nas teraz rozmowa z pułkownikiem Petelickim. Pan pułkownik był dowódcą,
a zarazem założycielem jednostki GROM. Już wtedy był chodzącą legendą. Wszyscy
czekamy podnieceni.
Pierwszy idzie na rozmowę chłopak, który przyszedł jako pierwszy, można więc
powiedzieć, że jest najsilniejszy z nas. Po chwili wraca, bierze swój plecak, obraca się na
pięcie i bez słowa odchodzi. Pada na nas blady strach, nikt nie wie, co się wydarzyło.
Idzie następny. Ten wraca z uśmiechem na twarzy, ale też nic nie mówi, zabiera plecak
i idzie w stronę rozstawionych stołów. Kolejni, wracając, idą w jego ślady, ale
niepewność jest oGROMna. Czas na mnie. Idę za wał. Tam w półotwartym namiocie stoi
stół, za którym siedzi trzech dobrze zbudowanych facetów w nienagannych czystych
mundurach. Jeden to nasz wąsaty instruktor, teraz widzę, że jest kapitanem. Pośrodku
siedzi pułkownik, a na trzeciego już nie mam siły zwracać uwagi.
– Panie pułkowniku, starszy kapral rezerwy melduje się. – Stoję na baczność przed
siedzącymi oficerami.
– Dlaczego chcesz wstąpić do GROM-u? – spytał pan pułkownik.
Język mi stanął kołkiem w gardle. Chyba nie znam odpowiedzi na to pytanie, bo
czym jest GROM?
– Chcę być prawdziwym żołnierzem – odpowiadam krótko.
– Co to dla ciebie znaczy? – pyta pułkownik.
– Byłem na misji w Libanie i wykonywałem prawdziwe zadania, a nie tylko musztra
i warty… – urywam w pół zdania. Nie wiem, co mam dalej mówić. Pułkownik patrzy na
moje dokumenty i na szefa selekcji, który siedzi obok i przytakuje, podkręcając
sumiaste wąsy
– To dobry chłopak, ma dobre czasy…
Wstali.
– Witam w GROM-ie! – powiedział pułkownik, podając mi dłoń, której uścisk byłby
wyzwaniem dla niejednego kowala. Z uśmiechem na twarzach uścisnęli mi dłoń także
pozostali panowie zza stołu.
Zabieram plecak bez słowa jak poprzednicy i schodzę na dół w stronę stołów.
W jednej chwili stało się coś niesamowitego – ci wszyscy faceci, którzy do tej pory byli
jak za jakąś niewidzialną, ale nie do przejścia barierą, ściskali moją dłoń, gratulując
i mówiąc, że odwaliliśmy kawał dobrej roboty. Witali nas w GROM-ie jak nowych
przyjaciół, na których od lat z niecierpliwością czekali. Przedstawili się pseudonimami,
poznaje Magdę, Wichra, Rotmistrza… Dostaję miskę grochówki, bułkę i piwo, którego
moc czuję we krwi. Nie miałem już na nic siły. Usiadłem na trawie z myślą, że złapałem
pana Boga za nogi. Czuję się jak zwycięzca najważniejszego w życiu wyścigu.
Lekko kręciło mi się w głowie ze zmęczenia, a może i od piwa, dzięki czemu wcale
nie czułem bólu, w tym dniu ból już dla mnie nie istniał! Szczerze omawiamy
z chłopakami, to co spotkało nas w ostatnich dniach, razem z Andrzejem przeżywamy
na gorąco selekcję. Ten wysiłek został nagrodzony niesamowitym poczuciem własnej
wartości. Ukoronowaniem jej było to, co robił pan generał Petelicki, wówczas
pułkownik. Witał nas dowódca GROM-u jak swoich synów, do tej pory, może prócz
majora w Libanie, na widok dowódcy wojsko rozpierzchało się po kątach. Tu ktoś taki
uścisnął nam dłonie, zapraszając do tej tajemniczej formacji.
15. Wojskowa komisja lekarska

Po piwie i grochówce nikt już nie oferował nam podwiezienia na przystanek.


A przystanek był oddalony o osiem kilometrów. Piwo szybko ze mnie wywietrzało.
Ciało zaczęło odreagowywać zmęczenie po przebytych kilometrach. Stopy spuchły mi
tak, że skóra o mało mi nie pękła. Zastanawiałem się, kiedy eksplodują. Już nawet
w trampkach się nie mieściły.
Po dotarciu na przystanek kładziemy się na ziemi. Ludzie wysiadający
z podjeżdżających autobusów muszą przez nas przechodzić. Nie ma szans, bym cofnął
nogę. Gdzie my jesteśmy? Jakiś Smolnik, Komańcza… Łapię autobus – Gorlice, Nowy
Sącz i późnym wieczorem trafiam pod skrzydła babci i wujka w Gołkowicach. Wujek
zna się na rzeczy… po dobrej nalewce zasypiam snem sprawiedliwego.
Poranek to istna gehenna. Ciężko mi zwlec się z łóżka. Podeszwa stopy to jeden
wielki balon. Nie mam pięty ani śródstopia. Palce zbite w jedną całość.
Z Nowego Sącza mam bezpośredni autobus do Raciborza. Zajmuję dwa miejsca.
Z powodu mojego wyglądu kierowca nie zwraca mi uwagi, że położyłem nogi na fotelu.
Wreszcie Ocice. Wychodzę z autobusu, ciągnąc za sobą plecak. Podchodzi do mnie
starsza pani i pyta, czy mi nie pomóc. Teraz dociera do mnie, jak muszę wyglądać. Jeśli
wygląd jest porównywalny z moim samopoczuciem, to widok jest opłakany. Niesie
mnie jednak jak na skrzydłach myśl, że zrobiłem TO, że padły słowa: „Witam w GROM-
ie”.
Gosia wybiega mi naprzeciw. Wierzyła we mnie. Wierzyła, że nie wrócę wcześniej
niż za tydzień. Siadam przed domem na schodach. Nie mam siły wejść na górę. Chłodzę
stopy o granitowy stopień. Nawet gadać mi się nie chce, taki jestem zmęczony.
W następne dni oczekuję z niecierpliwością dokumentów z Warszawy. Ciągle zadaję
sobie pytanie: kiedy? kiedy? Ale w końcu są, gruba koperta z Warszawy. W niej
informacja, że mam się zgłosić na badania lekarskie w szpitalach MSW. Jeden jest
w Katowicach, a drugi w Częstochowie. I tak też krążę pomiędzy tymi miastami.
Jestem zdrowy jak koń. No, prawie. Mam krzywą przegrodę nosową i coś jakbym
jakiegoś wysokiego dźwięku nie słyszał. Laryngolog pyta, czy w wojsku dużo
strzelałem. Oczywiście, że strzelałem, kazali się z hukiem wystrzału oswajać, toteż czuję
się oswojony.
Jadę do Warszawy, aby stanąć na komisji, szczęśliwy jak diabli, że w miesiąc się ze
wszystkim uwinąłem. A tam lekarz oświadcza mi:
– Jak pan chce się dostać do tak dobrej jednostki, to niech pan lepiej powtórzy
badania laryngologiczne, bo nie jestem pewien, czy się pan kwalifikuje z tymi
wysokimi tonami.
Po tych słowach jakby mi się świat zawalił. Z RAFAKO się zwolniłem. Co teraz ze mną
będzie? Dzwonię pod podany numer w kadrach, tłumaczę co i jak. Mówią mi, że to nic
wielkiego, że przyślą drugi komplet dokumentów, mam wszystkie badania przepisać,
a do laryngologa pójść jeszcze raz z wyczyszczonymi uszami.
Kolejny tydzień czekam na listonosza jak na wybawcę, to w tym czasie najbardziej
oczekiwany gość. Wreszcie przychodzą nowe dokumenty. Znowu odbywam rajd po
szpitalach MSW. Czeka mnie wystawanie pod gabinetami i tłumaczenie wszystkiego od
początku. Drżenie przed laryngologiem, by było dobrze, i jest, na granicy, ale jest.
Wsiadam w najbliższy pociąg do Warszawy, by w końcu złożyć komplet dokumentów
do komisji lekarskiej. Inny lekarz, tym razem jakiś straszny służbista, przyjmując moje
dokumenty, mówi beznamiętnie:
– Do trzech tygodni powinna być wysłana decyzja, którą jednocześnie otrzyma też
jednostka. A czy będzie pozytywna, to określi komisja lekarska.
No ładnie, znów muszę czekać.
Nie nudzę się, pracuję na dachach, marząc już o karabinie.
Nareszcie jest decyzja, pozytywna. Tak więc od selekcji, która była w kwietniu, zeszło
się do sierpnia. Teraz znowu czekam, tym razem na powołanie. Dzwonię do jednostki
i albo nikt nie podnosi słuchawki, albo słyszę, że już, już prawie, ale jeszcze dokumenty
nie są obrobione. Mam numery kilku chłopaków, Andrzej z Gdańska też czeka. Inny
z Wrocławia już przyjęty i teraz czeka na kurs podstawowy, który ma się rozpocząć
jesienią, ale przez telefon rozmowa się nie klei. Tak mija wrzesień i październik. Nie
wytrzymuję i dwudziestego szóstego października jadę do Warszawy.
CZĘŚĆ IV

Grupa reagowania operacyjno-mobilnego


16. Falstart

W 1998 roku stanąłem przed wielką metalową bramą. Spod zielonej farby, którą była
pomalowana, przebijała gwiazda (kiedyś były to tereny jednostki radzieckiej), ale była
to już brama prowadząca do suwerennej polskiej jednostki, do GROM-u.
Już drugi tydzień nie mogę się dodzwonić do kadr w jednostce. Postanawiam więc, że
dwudziestego szóstego października, w poniedziałek, pojadę do Warszawy.
Wyszykowałem samochód na tę wyprawę, ale nic to nie pomogło. W alei Krakowskiej
nie wytrzymuje chłodnica i co chwilę muszę dolewać wody. W życiu nie stałem w tak
wielkim korku. A jak tu jeżdżą! Szaleństwo. Gosia się sprawdza jako nawigator,
trafiamy więc na właściwą ulicę. Ulica jest, ale numeru żadnego. Podjeżdżam pod jedną
bramę. Pukam. Cisza. Zamknięte. Pod inną też nikogo nie ma. Pozostała jeszcze jedna.
Podjeżdżam. Daję wartownikowi dowód osobisty, a on znajduje mnie na jakiejś liście
i dzwoni do kadr, by mnie ktoś odebrał z parkingu. Idę do tych kadr, czekam w kolejce.
Chłopak, który był ze mną na selekcji, mówi, że dzisiaj wreszcie jest pierwszy dzień
w pracy. Po chwili woła mnie kadrowiec i wita, przedstawiając dokumenty do podpisu.
– Ale o co chodzi? – pytam zmieszany.
– Jak to o co, jest pan dzisiaj przyjęty do firmy. Proszę tu podpisać. Tu jest awans na
młodszego chorążego, tu rozkaz wyznaczający pana na etat zbiorczy i dokument, na
podstawie którego przydzielą panu pokój w internacie przy ulicy Podchorążych.
Nie wierzę! Tłumaczę, że nie dostałem żadnego zawiadomienia o powołaniu. Nie
mogłem się dodzwonić od dwóch tygodni, dlatego przyjechałem. Nie jestem
przygotowany, w samochodzie czeka żona. Oczywiście dokumenty wszystkie
podpisuję, aż mi się ręce trzęsą ze szczęścia. Kadrowiec jest w stopniu majora, ale
ubrany jest w garnitur i miło, ale konkretnie ze mną rozmawia. Mówię mu co i jak.
Sprawdza pocztę, okazuje się, że rzeczywiście wysłali mi zawiadomienie w zeszły
czwartek, pewnie więc za tydzień do mnie dotrze. Jego sekretarz mówi, że dzwonił do
RAFAKO i prosił, by mi ktoś przekazał, ale tak się nie stało. Summa summarum jestem.
W tej sytuacji kadrowiec proponuje, abym wypisał kartkę na trzy dni urlopu i jechał
pozałatwiać wszystkie sprawy w domu.
– Widzimy się w czwartek.
Na koniec wypełniam jeszcze formularz, w którym wpisuję nowo przybrane
nazwisko i dostaję numer operacyjny. Numer jest zarazem znakiem rozpoznawczym
i pokazuje, który w kolejności przyszedłem do firmy.
Wracam do Raciborza. Szybko załatwiam sprawy, Gosię przeprowadzam do
rodzinnej Częstochowy i stawiam się w czwartek do pracy. Tam od bramy zabiera mnie
wielki łysy facet i oprowadza szybko po jednostce, pokazując, co gdzie jest. Mam
spędzić kilka dni z innymi chłopakami w komendzie ochrony. Za dwa tygodnie startuje
kurs podstawowy. Po jego ukończeniu trafię wraz z innymi do zespołów bojowych.
Wszystko się wydaje takie banalnie proste. Dzień mi mija na treningu siłowym lub
na grze przez pół dnia w piłkę. Siłownia znajduje się w szarym budynku. Możemy z niej
korzystać do woli, ale nie wolno wchodzić na piętro, bo tam są zespoły bojowe. Jest to
najbardziej tajemniczy budynek w całej jednostce. W piłkę gramy albo na boisku, albo
w blaszanej okrągłej hali. Nie ma tu luksusów. Obiekty są typowo wojskowe, tylko
samochody się różnią od tych w Lublińcu. Po jednostce można chodzić w cywilkach.
Nie ma oddawania honorów i nikt się nie czepia, gdy w wolnym czasie biegam.
W internacie dostaję pokój wraz z dwoma chłopakami z selekcji. Z dnia na dzień nas
przybywa, są znajome twarze. Każdy ma swoją historię oczekiwania na dzień,
w którym w końcu przekroczy tę bramę.
Dostanie się na kurs okazuje się nie taką prostą sprawą. Są tacy, co czekają
w jednostce już dwa lata. Ja idę z marszu. Znalazłem się na liście i z początkiem
listopada startujemy ze szkoleniem. Dostajemy wreszcie trochę sprzętu. Mundur znam
z Lublińca, ale buty są inne, bardzo wygodne. Do tego czarny windstopper, taki,
w jakich widzieliśmy instruktorów. Następnie dres Adidasa, plecak i czarna torba, która
nie wiem do czego ma służyć, ale jest świetna do zapakowania wszystkiego.
Wyposażenie jest bardzo wysokiej jakości. Nie mamy broni ani żadnego sprzętu
bojowego, to otrzymamy w następnej fazie kursu.
Zaczynam poznawać, czym jest GROM. Do czego został stworzony i jakie ma zadania
oraz strukturę. Idąc tu, nie zdawałem sobie z tego sprawy.
Zajęcia teoretyczne są przygotowaniem naszych głów do treningu, który będzie
równie ważny jak działania bojowe. Jak się szkolisz, tak walczysz – słyszymy. Najpierw
jednak musimy zrozumieć, co będziemy robić. W Lublińcu wydawano rozkaz i naprzód
marsz, a tu instruktor tłumaczy do skutku co, po co i jak. Analizujemy zamachy
terrorystyczne, zachowanie zakładników i terrorystów. Wszak będziemy szkoleni
właśnie do takich zadań. Tu teorię traktuje się na równi z zajęciami praktycznymi. Na
razie nasze zajęcia teoretyczne ograniczają się do powtórki wybranej ogólnowojskowej
wiedzy, tyle tylko że w innym wydaniu, tu nikt nie wykrzykuje rozkazów, tylko
tłumaczy. A gdy jesteśmy zmęczeni, nie ma problemu, by zrobić przerwę.
Część zajęć prowadzą chłopaki, którzy już są w firmie dwa lata, tyle że nie przeszli
jeszcze kursu. Jest też trochę jak w normalnym wojsku: stajemy na baczność przed
komendantem kursu i zwracamy się do niego per pan. On tu rządzi i wydaje polecenia.
By nas rozruszać po wykładach, codziennie jest wuef, i to jest prawdziwe wyzwanie. Tu
moje podciągnięcia i bieganie nie robią na nikim wrażenia. Faceci są tak samo jak ja
sprawni, a często sprawniejsi. Rozgrzewkę prowadzi instruktor ubrany tak jak my
w dres. W Lublińcu kapral stał i sprawdzał, czy dokładnie robimy ćwiczenia. Tu nikt
nikogo nie pilnuje, bo wszystko, co robisz, robisz dla siebie. Jak oszukujesz, to kogo?
Odwiedza nas szef szkolenia „Diabeł” i pyta, czy może poprowadzić rozgrzewkę. To
pułkownik Drewniak, który był trenerem reprezentacji Polski seniorów w karate i ma
stopnie mistrzowskie w karate i jujitsu. Po kilku kółkach, które przebiegliśmy dookoła
sali, zaczynamy robić brzuszki. Robimy je w rytm liczenia pana pułkownika. Robimy
i robimy. Już mnie skurcze łapią, ale się nie poddaję. Zaczynam się kręcić i opuszczać
liczone po japońsku powtórzenia. Nie ja jeden nie daję rady ćwiczyć w narzuconym
tempie. A pułkownik jeszcze głośniej odlicza kolejne ICHI – NI – SAN, nie przerywając
swoich ćwiczeń, w końcu sam zakończył tę przydługą dla nas serię. Znów biegamy
kilka kółek, a po nich przysiady. Tu też nie ma mocnych na tego prawie
pięćdziesięcioletniego faceta. No to już wiem, gdzie jest moje miejsce w szeregu i ile
przede mną pracy. Po takiej godzinnej rozgrzewce pułkownik nam podziękował, ma,
niestety, inne sprawy, a my możemy dokończyć trening. Trening zakończyliśmy
dłuższą niż normalnie przerwą.
W połowie grudnia w jednostce było, jak by to ująć, drobne zamieszanie. Oddział
bojowy za przyzwoleniem dowódcy sprawdził stan ochrony jednostki. Zrobił to na tyle
skutecznie, że rano oficer operacyjny znalazł wartę skutą kajdankami na wartowni.
Zawrzało, że trzeba wzmocnić ochronę, a do jej wzmocnienia ma być oddelegowana
dwudziestka wybrana spośród nas. Posmakowałem trochę szkolenia i jest to coś, czego
chcę się nauczyć i co chcę robić w życiu. Decyzja zapadła, że będzie egzamin i po nim
zostanie podjęta decyzja, kto ma pozostać, a kto ma wzmocnić ochronę firmy. Czuję się
skazany, zanim jeszcze rozpoczęły się igrzyska o pozostanie. Nikt mnie tu nie zna,
a w ciągu tego półtora miesiąca niczym się specjalnym nie wykazałem. Zresztą nie było
takiej potrzeby, szkolimy się i tyle.
Egzamin zaczął się od biegu na dystansie dziesięciu kilometrów. Po nocnych opadach
śniegu przed południem była już niezła plucha, wszystko się topi. Biegnę, ale często
tracę równowagę, bo adidasy na śliskiej powierzchni nie mają zbytniej przyczepności.
Biegniemy w cieniu Kopca Czerniakowskiego, który jest usypany z gruzów powstańczej
Warszawy. Czuję się wyśmienicie, nogi same mnie niosą, więc pędzę. Tuż przed metą
próbuję dogonić jedynego chłopaka, który jest przede mną, ale to nie moja liga, to
zawodowiec o potężnie zbudowanych udach. Facet wydłuża krok i wpada na metę
o sześć sekund wcześniej, ja z czasem trzydzieści sześć i dwanaście robię życiowy
wynik. Potem jest walka wręcz. Na początek dostaję tego biegacza, ale tu w parterze nie
ma co liczyć na moje względy. Teraz nie ma znaczenia wzrost i waga. Co chwilę dostaję
kogoś innego do zapasów. Wszyscy są silni, nie ma miękkiej gry. Każdy gryzie parkiet.
Dzień kończy się rozmową kwalifikacyjną. Jestem podbudowany moimi wynikami.
– Jakie ukończyłeś kursy? – pada pierwsze pytanie. Ciśnie mi się na usta, że kurs
ślusarz-spawacz, ale odpowiadam że kurs skoczka spadochronowego – i tyle mam do
zaoferowania. O kursie strzelca wyborowego nawet nie wspominam, bo już trochę
wiem, jak on powinien wyglądać.
– Czyli wszystkiego trzeba cię nauczyć. No dobra, następny.
Był dwudziesty trzeci grudnia. Następnego dnia, ze spuszczoną głową, jechałem do
domu na święta. Były to najsmutniejsze święta w moim życiu. Zabrano mi coś, o czym
marzyłem, odkąd pojechałem do WKU w Rybniku. Zostałem żołnierzem w komendzie
ochrony z największym doświadczeniem ze wszystkich, miałem bowiem trzy lata stażu
w straży przemysłowej.
Na odprawie podziękowano nam za półtora miesiąca wspólnych zajęć, na
pocieszenie dodając, że dzięki nam pozostała czterdziestka będzie mogła dalej
bezpiecznie się szkolić. Zapewniano, że dla wszystkich jest miejsce na kolejnym kursie,
który odbędzie się za rok. Prawda była jednak taka, że kurs zrobiono trochę na wyrost.
Firma nie miała odpowiedniej ilości sprzętu dla wszystkich, czyli kamizelek
kuloodpornych i taktycznych, karabinków, kabur i pistoletów. A w GROM-ie szkoli się
tak jak walczy, nie było więc wyjścia. Ale tego wtedy nie wiedziałem, a jakbym wiedział,
pewnie też bym nie zaakceptował. Rozumiałem jedno, że cokolwiek bym zrobił, to i tak
nie dostałbym się na kurs. Zostali ci z dłuższym stażem i specjaliści, którzy w wojsku
zdobyli już wysokie kwalifikacje, a ja na razie byłem czystą kartą. Często w życiu jest
tak, że trzeba zrobić krok w tył, by później móc z pewniej podniesioną głową iść do
przodu. Tak było w tym przypadku ze mną.
17. Komenda ochrony

Wróciłem po świętach i w sylwestra rozpocząłem swoją karierę od warty w komendzie


ochrony. Zatoczyłem ładne koło, wszak historia kołem się toczy. Pierwszą wartę
w Lublińcu też miałem w sylwestra, to było pięć lat temu. Tu warta wygląda nieco
inaczej. Tylko kadra plus służbowe psy. Ochronę jednostki stanowimy my, nowi,
i etatowi wartownicy z psami i bez. Żaden z nich nie ma zaliczonej selekcji, oni tu
pracują, bo to ich zawód. Nasza usunięta dwudziestka to sama młodzież taka jak ja.
Czujemy się trochę oszukani, ale niepozostawieni sami sobie. Dostajemy pistolety
Browning HP 9x19 mm Parabellum i z miejsca zaproponowano nam kurs strzelecki.
Nie było przymusu, kto chciał, mógł w nim uczestniczyć. Pracowaliśmy w systemie
zmianowym, a więc nikt nikogo nie mógł przymusić, by po warcie brał udział
w szkoleniu. Prawie całej naszej dwudziestce nie trzeba było dwa razy powtarzać, gdzie
i o której są zajęcia.
Zanim pojechaliśmy pierwszy raz na strzelnicę, tydzień spędziliśmy na sali
gimnastycznej, ucząc się nawyków związanych z obchodzeniem się z bronią
i zachowania na strzelnicy. I co ja tu słyszę:
– żadna broń nie strzela sama raz do roku,
– to nasz zawód, by celować do ludzi,
– strzał nie jest zaskoczeniem, pocisk opuszcza lufę wtedy, kiedy tego chcemy!
Czego uczą nas na kursie? Przede wszystkim bezpiecznej obsługi broni i podstaw
celnego strzelania do rozpoznanych celów.
Tu, na sali, zaczynamy wszystko robić tak, jak będzie to wyglądało na strzelnicy.
Czemu na sali? Bo jest zimno i nie ma potrzeby marznąć na zewnątrz, jeśli nie
strzelamy na ostro. Mamy się skupić na prawidłowych nawykach przy obchodzeniu się
z bronią, a nie na tym, że nam zimno. Trenujemy strzelanie na sucho, ale nie
z dwudziestu pięciu metrów jak w wojsku, trzymając pistolet w jednej ręce, ale z pięciu
metrów, trzymając broń oburącz, celując do czarnych kółek. Warunki bezpieczeństwa
nakazują zabezpieczyć uszy przed utratą słuchu oraz kolana nakolannikami, by
podczas klęku nie zrobić sobie krzywdy, a palec kładziemy na spuście w momencie
oddawania strzału.
Po pierwszych zajęciach zabrakło w pobliskim sklepie sportowym ochraniaczy na
kolana, jakich używają siatkarze. Zresztą nie tylko nakolanników nam brakowało.
Zaczynamy zdobywać wiedzę na temat sprzętu, jaki jest potrzebny operatorowi GROM-
u. Wojskowe kurtki bechatki chłopakom ze szturmu wymienili na goreteksy. Ja
również udałem się do demobilu, by podobną, tyle że brytyjską, zakupić. Kosztowało
mnie to dużo kasy, ale nasi instruktorzy postępowali podobnie. Przykład idzie z góry.
Jak zmarzniesz, przemokniesz w złym wojskowym sprzęcie, to komu będzie zimno?
Logistykowi w jego kancelarii? Tu nie ma takiej filozofii jak w wojsku: „chujowo, ale
jednakowo”. Każdy chodzi w tym, co ma, tylko na warty ubieramy się regulaminowo.
Szkolą nas byli szturmowcy, teraz są w zespole szkolenia i często poświęcają nam swój
wolny czas, bez nich gnilibyśmy na kanapach wartowni.
Na każdych zajęciach Manki wlewa w nas nadzieję, że jeszcze wszystko przed nami.
Warty przestały być nudne. Mając do dyspozycji pistolet, każdą wolną chwilę spędzam
na manualnej nauce szybkiego celowania. Z czasem robimy nawet zawody, kto
szybciej wymieni magazynek i ponownie wyceluje.
Pierwszy wyjazd na strzelnicę był szokiem. Tydzień treningów na sucho jakby
poszedł na marne. Oddałem pięć strzałów z pięciu metrów w tarczę z kółkami
o średnicy dziesięciu centymetrów, i co. Tarcza dziewicza. Co jest? Podchodzi Manki,
poprawia mi chwyt dłoni na pistolecie. Cierpliwie tłumaczy, abym nie był taki spięty
i strzelił spokojnie, bez pośpiechu. Stres przeszedł mi jak ręką odjął. Nikt mnie nie
ocenia, lecz daje mi konkretną podpowiedź, co poprawić. Oddaję pierwszy strzał i już
widzę przestrzelinę w czarnym kółku. Trafiłem. Na pięć strzałów trzy są w kółku.
Dziś strzelaliśmy tak po prostu, by oswoić się z bronią. Odbywało się to w całkowicie
innej atmosferze niż ta, którą pamiętam z wojska. Zaczyna do nas docierać, że tu, aby
się czegoś dobrze nauczyć, musimy najpierw pozbyć się nieprawidłowych nawyków
wpojonych nam przez wojsko. Największy problem stwarza nawyk trzymania palca na
języku spustowym. Im ktoś dłużej był w wojsku, tym bardziej ma to utrwalone. Sami
nawzajem się upominamy, gdy widzimy, że ktoś jeszcze to robi. Zajęcia merytoryczne
są prowadzone bardzo metodycznie, posuwamy się krok po kroku, nie otrzymujemy
kolejnej dawki wiedzy, dopóki nie opanujemy wcześniejszych umiejętności. Jest też
element stresowy, czyli strzał niekontrolowany, który wyklucza delikwenta z dalszych
zajęć. Po dwóch tygodniach na strzelnicy wreszcie zaczynam dobrze trzymać broń
i trafiać. Strzelamy na wprost, z obrotami, w ruchu, ćwiczymy ciąg futerałowy, który
przypomina pojedynek rewolwerowca wyciągającego szybko broń z kabury, i dublety,
czyli podwójny szybki strzał. Za każdym razem nam mało i mało. Czujemy niedosyt
treningu.
Pod koniec zimy zmienił się komendant ochrony. Przyszedł jakiś krzykliwy major
o nazwisku Krzew. Jest od nas sporo starszy, bo pewnie po czterdziestce, i rządzi się na
maksa. Nie za bardzo go chcemy słuchać, bo każdy z nas wierzy, że jesteśmy tu tylko
przejściowo, tym bardziej że znamy tutejszą hierarchię, a gość nie przechodził selekcji.
Jest strasznie głośny, wydziera się, nie zważając na nikogo. Ma za to konika, którym jest
gra w piłkę.
Nadszedł czas kolejnej wiosennej selekcji dla tych, co chcą się dostać do jednostki.
Major Krzak pojechał się sprawdzić. Pojechał i przeszedł. Okupił to tygodniowym
zwolnieniem lekarskim, ale niesamowicie się zmienił. Nas, chłopaków po selekcji,
traktuje z szacunkiem, a pozostałych goni do roboty. Ma też receptę na dobrego
szturmowca.
– Kto nie umie grać w piłkę – wykrzykuje – ten się do szturmu nie nadaje.
Mając służbę w niedziele, często dzwoni i pyta:
– Panie Naval, ilu ma pan tam do gry w piłkę?
– No, z panem, panie majorze, będzie ósemka.
– To za pół godziny na sali się pan z nimi meldujesz!
– Ale, panie majorze, chłopaki są na wartach.
– Co mi pan tutaj… tych bez selekcji na warty, a reszta z panem i idziemy grać.
I gramy tak dwie, a czasami i trzy godziny bez ustanku. Nie miało znaczenia, czy
grasz z nim, czy przeciwko niemu.
– Panie Naval, jak pan mnie jeszcze raz kopniesz, to panu tak zapierdolę… – słyszę
nieraz.
– Co się pan śmiejesz? Graj pan.
To znów się wydziera, że mu nie podali, a mogli. Bardzo lubiliśmy te długie mecze.
Mimo to warta była czujna, a firma dobrze chroniona. Po nauczce, jaką dali
szturmowcy ze skuciem wartowników, nie można było drugi raz do tego dopuścić.
Była jeszcze jedna niezwykła w wojsku sytuacja. Zaczęli pojawiać się nowi kandydaci
na kurs, tak samo jak my po selekcji. Powoli kadry kompletowały nową ekipę. Ja
regularnie jestem wyznaczany na dowódcę warty. Doświadczenie ze straży
przemysłowej i z Lublińca nie poszło na marne. Z czasem mam w składzie warty dwóch
podporuczników, a dowodzę ja, młodszy chorąży. Jeden podporucznik to prokurator,
drugi architekt. Przepisy tak stanowią, że należał im się stopień oficerski. Przeszkalamy
ich więc szybko we własnym zakresie w obsłudze broni i całym tym wojskowym
wartowniczym drylu, by czuli się pewni.
Któregoś dnia mijam się w drzwiach z nowym, podobnym do mnie chłopakiem,
jakbym miał brata. W GROM-ie więzy, które powstają podczas treningu i walki, są jak
więzy krwi. Łączą nas podobne nieustępliwe charaktery, jesteśmy silnymi i sprawnymi
facetami i nikt nie patrzy krzywo, gdy ktoś więcej chce zrobić i jest ambitny.
Po kursie strzeleckim organizują nam kolejne szkolenie. Będą zajęcia z ochrony VIP-
ów. Najpierw na sali wykładowej oglądamy filmy poglądowe, na których
rozrysowywane są szyki piesze, na pojazdach i przydzielona rola dla każdego
z ochroniarzy. Do praktycznych zajęć dopuszczeni są tylko ci po kursie strzeleckim.
Podczas tego kursu nie ma już miejsca na ściąganie komuś palca ze spustu. Zaczynamy
pracować ze sobą w parach i w grupie. Te zajęcia bardzo zespalają. Często zamieniamy
się funkcjami. Trzeba wiedzieć, jak się zachować, będąc na szpicy, a jak, będąc
adiutantem, czyli najbliżej VIP-a. Chodzimy po firmie i trenujemy wszystkie możliwe
warianty. Potem zaczynamy poruszać się na pojazdach. Po treningu na sucho nadszedł
czas na zajęcia z ostrą amunicją. I tu dopiero dociera do mnie, czemu w GROM-ie tak
restrykcyjnie przestrzega się zasad bezpieczeństwa podczas posługiwania się bronią.
Nikt nie zostaje dopuszczony do zajęć, kto nie przeszedł szkolenia, w którym
udowodnił, że opanował posługiwanie się nią. Atak na VIP-a to w pierwszej fazie spore
zamieszanie. Ochrona musi rozpoznać zagrożenie, a następnie jak najszybciej je
zneutralizować. Nie może strzelać na oślep, w tłum. Zagrożenie może nastąpić
z każdego kierunku, a nie tylko od strony kulochwytu, gdzie są rozstawione tarcze, tak
jak to jest podczas treningu. Trening na sucho przeplata się z treningiem na ostro.
Wszystko, co robimy w trakcie treningu, trzeba wykonywać zawsze tak, jakby to była
prawdziwa walka. Podczas walki nie ma stopklatki i przerwy, bo mi się but rozwiązał.
Nasze szkolenie dobiega końca i chyba całkiem nieźle nam poszło. Dobrze czujemy
się w swoim towarzystwie i zaczynamy się rozumieć bez słów. Na egzamin
zapowiedział się sam „Diabeł”, czyli pułkownik Drewniak. Jesteśmy podzieleni na
ekipy, ale co tam.
– Wszyscy po takim kursie macie potrafić to samo – mówi na dzień dobry „Diabeł”. –
Pan będzie adiutantem, pan VIP-em, a panowie do ochrony.
Przypadła mi rola na prawym skrzydle. Idziemy więc na wprost w stronę wału. Po
dojściu na odległość dziesięciu metrów skręcamy w lewo, wał mam więc po prawej.
Robię jeszcze kilka kroków i wybucha rzucona przez instruktora petarda.
– Kontakt z prawej! – krzyczę, wydobywając automatycznie broń z kabury. Strzelam
w ruchu, cofając się, by chronić VIP-a. Stoją trzy tarcze, to znaczy, że jest spore
zagrożenie. Środkowa tarcza to sylwetka – chłopak z ręką w torebce. On nie stanowi
zagrożenia. Pozostałe dwie to zbiry z klamami[4] w łapach, celują w naszą stronę.
Odskakujemy w tył, prowadząc ciągły ostrzał. Im dalej, tym celniej i wolniej się strzela,
koniec amunicji, szybka wymiana magazynka… Gwizdek przerywa nasz test. Dysząc,
podchodzimy do tarcz lekko spięci. I nie wierzę, żadnej muchy[5], wszystko w celu, i to
w strefie śmierci, a chłopak z torebką nietknięty. Instruktorzy nie są zaskoczeni
naszym wynikiem, tak było już na treningu. Jak się wyszkolisz, tak będzie i na
egzaminie, i w boju.
Czas na kolejne wyzwania. Na naszym poligonie jest kilkupiętrowa wieża
obserwacyjna. Czasami widzieliśmy, jak szturm tam ćwiczy zjazdy. To my też chcemy.
Jeden chłopak ma o tym pojęcie i nas zabiera. Zakłada stanowisko zjazdowe, liny
sięgają ziemi. Zakładam uprząż i już czuję się zawodowcem. Pierwszy mój zjazd na
przyrządzie zjazdowym, który się zwie ósemką, wygląda jak złażenie pająka po ścianie,
a oni trzy odbicia i już na ziemi. Nasz samozwańczy instruktor też trzy odbicia od
ściany i ziemia. To ja nie dam rady!? Pierwsze odbicie ekstra, jadę, drugie odbicie
jeszcze bardziej ekstra, przy trzecim miałem wylądować na ziemi, ale zabrakło mi
dziesięć centymetrów. Spanikowałem i jak wahadło z całym impetem przywaliłem
piszczelami o metalowe schody okalające wieżę. Wieża się zatrzęsła, ale stoi. Po moim
ciele zaś rozchodzi się rezonans fali uderzeniowej, aż mnie zęby zaszczypały. Chłopaki
wprowadzają mnie do środka. Ściągam spodnie, a na piszczelach dwa śliczne cięcia
odsłaniające biel kości piszczelowych. Nawet krew zbytnio nie leci.
Lekarz założył po dwa szwy na nogę, ale czuję, jak z każdym krokiem robi się gorzej.
A tu wieczorem warta. Jako jej dowódca trzymam ją dzielnie. Chłopaki robią za mnie
robotę. Dobrze, że Krzaka nie ma na służbie, jeszcze musiałbym w piłę grać. Nawet
wolno nie mogłem chodzić, musiałem wziąć kilka dni urlopu. Chodziłem sztywno jak
na szczudłach. Wszystko mnie po tym rezonansie bolało. Dwa tygodnie minęły i znów
biegam. Dostałem jednak lekcję, że w tej firmie nie da się przyśpieszyć lub pominąć
jakiegoś etapu szkolenia, nie da się też iść na skróty, i jeszcze jedno: żeby być
instruktorem, trzeba mieć do tego kwalifikacje.
W wojsku czerwiec to miesiąc zawodów sportowych. Ponieważ każdego dnia robimy
sobie bardziej wymagający wuef, to egzamin jest tylko rozgrzewką przed resztą dnia.
Ale tym razem słyszymy, że oceny będą brane pod uwagę podczas ustalania listy
kandydatów na kurs podstawowy. Zresztą zaczyna być trochę tak, że jeśli coś trzeba
w firmie zrobić, wyznaczają nas, kandydatów na kurs, niech się wykażą, bo przecież
jest to dalszy ciąg selekcji. Tak już się przyjęło, że selekcja nigdy się nie kończy. Myślę,
że poniekąd ma to sens. Rozwalamy więc jakieś porosyjskie baraki, naprawiamy wały
na strzelnicy, ale to akurat jest okej. Są też fuchy, do których każdy się garnie. Czasami
szturm potrzebuje pozorantów lub kierowców do jakichś zajęć czy pokazów. Jest to
cholerne wyróżnienie, nawet jeśli w trakcie pokazu skują cię i sponiewierają. Cały czas
coś się dzieje, tym bardziej że to czerwiec.
Trzynastego czerwca przypada święto jednostki. Idąc do GROM-u, nie wiedziałem
prawie nic o tej jednostce, a o cichociemnych tyle co w szkole podstawowej i z paru
prasowych artykułów. Gdy nadszedł trzynasty czerwca 1999 roku, a wraz z nim święto
naszej firmy, gośćmi honorowymi byli cichociemni, spadochroniarze Armii Krajowej,
patroni naszej jednostki. Generał Petelicki, dowódca jednostki, zawsze dbał o szczegóły.
W tym wypadku każdemu VIP-owi przydzielono jednego żołnierza, aby żaden gość nie
czuł się pozostawiony samemu sobie, my opiekowaliśmy się cichociemnymi. Tak też
stanąłem twarzą w twarz z ludźmi, o których uczyłem się w szkole. Miałem zaszczyt
spotkać tych, których życiorysy przyćmiewały filmowe przygody Jamesa Bonda i jemu
podobnych. Wielkim zaskoczeniem było dla mnie ich wesołe usposobienie. Mogłoby
się wydawać, że osoby, które mają tak duży bagaż wojennego doświadczenia, będą
zamknięte w sobie i pozbawione poczucia humoru. Oni zaś okazali się wesołymi
starszymi panami, którzy swoje bojowe historie opowiadali nam jak swoim młodszym
kolegom, popijając z nami piwo. Chcieli nam przekazać, że choć ich pokolenie tyle
wycierpiało, walcząc podczas wojny i po jej zakończeniu, żaden z nich ani ich poległych
kolegów nie chciałby, abyśmy żyli w smutnym kraju, dlatego cieszmy się życiem, bo
mieszkamy w wolnej Polsce. Ale zarazem pamiętajmy o tych, którym zawdzięczamy
suwerenność. A żołnierze GROM-u muszą ponadto mieć świadomość, że pokój nie jest
dany raz na zawsze, szkólmy się więc tak, jakby dzień naszego bojowego sprawdzianu
miał nadejść jutro.
Co innego jest czytać książki, a co innego siedzieć przy jednym stole z żywą historią
i słuchać osobistych wspomnień. Miałem szczęście poznać od bezpośrednich
uczestników ich bojowe wspomnienia. Przytoczę jedno z tych, które usłyszałem
tamtego popołudnia.
Skok mojego rozmówcy odbył się z dwudziestego siódmego na dwudziestego
ósmego grudnia 1941 roku. Cichociemnymi byli „Kotwicz” i „Wania”, skakali z nimi
jeszcze dwaj inni kurierzy. W chwili gdy już szli razem przez las, zatrzymał ich
niemiecki patrol żandarmerii z psem. „Jak to w nocy w lesie – opowiada – szliśmy
razem po cichu, a tu nagle słyszymy głośne »hände hoch«, i co było robić, byliśmy
w kożuchach, udając więc wieśniaków, potulnie poszliśmy na odwach. Niemcy w lesie
nas nie rewidowali, tylko pod bronią zaprowadzili na posterunek żandarmerii. Po
wejściu na posterunek postawiono nas pod ścianą tak, że Niemców mieliśmy za sobą.
Do »Wani« podszedł żandarm, aby go przeszukać, ale gdy się zbliżył, »Wania« złożył
ręce i jak młotem, mocnym uderzeniem w szyję, powalił Niemca na podłogę. Niemcy
zamarli, to pozwoliło nam wydobyć broń spod kożuchów, a dzięki dobremu
wyszkoleniu zdobytemu na strzelnicy celnie ostrzelaliśmy blisko stojących Niemców,
prawie bez celowania. Wszystko zaczęło się dziać bardzo szybko, rozeszliśmy się po
budynku, zabijając każdego napotkanego Niemca. Było to dla nich niesamowite
zaskoczenie. Wartownik stojący przed budynkiem porzucił broń i zaczął uciekać
w stronę lasu. Został zastrzelony z własnego porzuconego karabinu”.
Mija lato. Kurs, z którego nas usunięto, się zakończył. Czekamy teraz na swoją kolej.
W zapomnienie poszły wyniki wuefu z czerwca, przyszło sporo nowych chłopaków.
Tak więc na starcie znowu zaczynamy od początku. Sprawdzani jesteśmy ze
wszystkiego, co jest standardem w armii, tyle że nie mamy limitów, możemy bić
rekordy świata. Na dokładkę jest pływanie na dystansie pięćdziesięciu metrów
i nurkowanie.
Zaczynamy od brzuszków. Jestem w parze z Tylutem – to gdy jego mijałem pierwszy
raz, zastanawiałem się, czy mam brata. Teraz będę mu na głos liczyć brzuszki,
trzymając jego stopy na materacu. I jest to dla mnie nie lada test. Wiem, co ten facet
potrafi. Utrzymać go to jedno, a policzyć jego powtórzenia to wyzwanie dla logopedy,
by nie dostać ślinotoku. Brzuszki się robi dwie minuty, a na piątkę trzeba ich zrobić
osiemdziesiąt.
Start. Jeden, dwa, trzy… przy sto trzydziestym dostałem wspomnianego ślinotoku.
Nie potrafię tak szybko liczyć, jak on robi. Zamknął się w stu sześćdziesięciu
powtórzeniach, a pewnie zrobiłby i więcej. Po dwóch minutach trzymania go na
bezdechu jestem zmęczony przed swoją próbą. Mój wynik – sto dwadzieścia – przy jego
wyczynie nie robi wrażenia. Na drążku nie ma nikogo, kto by nie zrobił dwudziestu
powtórzeń. Makabryczny bieg pomiędzy pachołkami na dystansie dziesięć razy
dziesięć, to wyzwanie dla kilku muskularnych osiłków, ale daję radę. No i trzy
kilometry. Uwielbiam bieg na tym dystansie. Pogoda jest dobra, godzina popołudniowa.
Start. Początek biegu mam zawsze słabszy i lubię się trzymać kogoś, kto narzuci
dobre tempo. A tu jest Artur, którego na selekcji nie mogłem dogonić, idąc, i musiałem
podbiegać, by widzieć jego plecy. To on prowadzi kilka pierwszych kółek wkoło
stadionu. Potem to był już mój finisz. Musiał być długi, bo wpadłem na metę z czasem
dziewięć minut, czterdzieści sześć sekund. Wprawdzie nie pobiłem swego rezultatu
z Lublińca, ale to był naprawdę dobry czas. Tego dnia chyba wszyscy mieli wybiegane
życiówki. Byliśmy w takiej formie, jakby to była kadra przed wyjazdem na olimpiadę.
Oczywiście nie każdy we wszystkim był orłem. Na basenie chętnie pozostałbym
w szatni. Okazało się, że nie potrafię pływać. Oczywiście nie tonę, ale patrząc na to, co
niektórzy wyrabiają w wodzie, to mojego machania rękami pływaniem bym nie
nazwał. Są tacy mistrzowie, którzy pięćdziesiąt metrów przepływają w trzydzieści
sekund, ja wtedy jestem na półmetku. Za to pod wodą… Po przepłynięciu dwudziestu
pięciu metrów robię nawrót i płynę z powrotem. Dziś mogę przepłynąć pod wodą około
czterdziestu metrów.
Nie wszyscy z naszej dwudziestki wrócili na kurs. Niektórzy, nie chcąc służyć na
komendzie, znaleźli sobie etaty na przykład w łączności, ktoś zajął się logistyką. Ja
szedłem na kurs świadomy tego, co chcę robić. Wiedziałem już, czym się zajmuje
jednostka, do jakich zadań będziemy szkoleni. Co więcej, wiedziałem, że czeka mnie
długi i mozolny okres szkolenia, do którego nie wszyscy się nadają. Selekcję można
powtórzyć, ale na kursie podstawowym, jeśli nie odpadniesz z powodu kontuzji, tylko
instruktor stwierdzi, że się do tej roboty nie nadajesz, to już powrotu nie ma. Nie
wszyscy się do niej nadają, tak jak nie każdy może być chirurgiem.

4 Klama – w slangu pistolet.

5 Strzał nietrafiony w cel.


18. Kurs podstawowy

Wita nas komendant kursu, a szczególnie serdecznie tych, którzy wrócili tu po rocznej
przerwie. Wie, że nie zmarnowaliśmy tego czasu, a usunięcie nas spowodowane było
czynnikami niezwiązanymi z naszą kondycją czy przygotowaniem. Na tym kursie ma
się to nie powtórzyć. Jest nas tylu, ilu powinno być, każdy ma zagwarantowany sprzęt.
Pierwszy tydzień zajmują jak zawsze sprawy organizacyjne. Mamy więc pojechać na
poligon, by poprawić drogę ułożoną z betonowych płyt. Naprawy potrzebują też ściany
w domku z opon, a tam będą się wykuwały nasze talenty.
Jeszcze nie wydano nam sprzętu, a już robi się małe zamieszanie.
– Całość powstać. – Na salę wchodzi kilka dziewczyn w towarzystwie komendanta.
– Te panie to wasze nowe koleżanki, po jednej dołączą do każdej sekcji. – Szok. Co
baby robią w wojsku? A tym bardziej w naszej firmie?
Generał Petelicki miał jakiś pomysł w stosunku do dziewczyn, niestety, jego
usunięcie z jednostki nie pozwoliło na ukończenie tego projektu. W ten sposób
jednostka stała się prekursorem w szkoleniu kobiet, bo nie przypominam sobie, by
przed 1999 rokiem dziewczyny były szkolone na równi z facetami w takim stopniu jak
nasze dziewczyny z nami. Po początkowych niesnaskach większość przekonała się do
nich i uznała, że są potrzebne w firmie. Choć żadna nie ukończyła w całości kursu
podstawowego, to wiedza uzyskana na częściowych zajęciach pozwoliła im realizować
inne zadania. A one w większości swą pracą i zaangażowaniem pokazały, że to był
dobry pomysł, by w firmie mieć nie tylko braci, ale i siostry.
Trening w domku z opon – kurs podstawowy

Do naszej sekcji trafiła Matylda. Byliśmy więc w sześcioosobowym składzie.


Dowodził Michał, który po ukończeniu szkoły wojskowej we Wrocławiu trafił do
Żandarmerii Wojskowej. Bystry chłopak. Pamiętałem go z selekcji, mijałem go,
zbiegając z góry podczas marszu na azymut. Nie miał wtedy szans mnie dogonić, bo był
jednym z tych, którzy poprzedniej nocy mieli bonus w postaci dziesięciu kilometrów
marszobiegu. Arek – były antyterrorysta z Białegostoku. Miał z racji swej poprzedniej
pracy największe doświadczenie, którym się nieraz z nami dzielił. Paweł przyszedł
z Kawalerii Powietrznej, Stachu gdzieś ze zwykłego wojska, no i ja z Lublińca. My –
czyste karty do zapisania.
Patrząc na naszą sekcję pod względem zawodów, jakie reprezentowaliśmy, można
się było za głowę złapać. Co za miszmasz, i to ma być w przyszłości elita, która wygra
niejedną bitwę? Inżynier pola walki, jak to brzmi. Jest prokurator, architekt, stolarz,
mechanik samochodowy, kelner, anestezjolog, technik uprawy roślin, o filozofie nie
wspomnę, no i ja – ślusarz-spawacz. Tak naprawdę do GROM-u nadaje się każdy, kto
przejdzie selekcję, ma dużo szczęścia, by go po niej przyjęli, i czuje, że to jest jego droga.
Są, oczywiście, zawiłości proceduralne, ktoś tam u góry wymyśla co jakiś czas nowe
kryteria. Teraz mogą się dostać tylko żołnierze, a innym razem pozwólmy jeszcze
policjantom. A to kapitanów mamy mało, za to podoficerów od groma. Ja miałem to
szczęście, że liczyło się tylko przejście selekcji. Ten miks, który wprowadziliśmy do
GROM-u, powodował, że w czasie misji, podczas planowania operacji, mieliśmy różne
koncepcje wykonania tego samego zadania. Było z czego wybrać najlepszy wariant
działania. Gdyby byli sami żołnierze, wyuczeni na zapewne znakomitych studiach
wojskowych, mieliby ten sam punkt widzenia. A tu u nas podczas planowania nagle
włącza się filozof: „Ja, panowie, mam inny punkt widzenia, by rozwiązać tę strategiczną
zawiłość…”. To wiele razy pomogło nam zaplanować operację tak, że przeciwnik był
zaskoczony naszym niestandardowym działaniem.

Z Michałem w parze

Pierwszym krokiem, by dostać się do GROM-u, jest selekcja, to mam już za sobą. Czas
na drugi krok, krok pozwalający z żołnierza GROM-u stać się operatorem oddziału
bojowego.
Zaczynamy wszystko od nowa, tak jakby żaden z nas nigdy nie był w wojsku ani na
żadnym kursie. Przekaz jest prosty: wszyscy macie osiągnąć ten sam poziom, wszyscy
więc startujecie od zera. Jeśli ktoś coś potrafi, niech to zachowa dla siebie. Część
instruktorów już znam. To ci sami fachowcy z kursu strzeleckiego i kursu VIP, ale są
i nowe twarze. Wszyscy z doświadczeniem szturmowym. Część była na szkoleniu
w Anglii i USA. Zaczynamy więc od podstaw, nie oznacza to, że, jak to było w Lublińcu,
od musztry. Nasza robota nie będzie polegała na musztrze i marszach. Tu zaczynamy
od tego, jak się do zajęć, ćwiczeń, czyli przede wszystkim do prawdziwej operacji
przygotować. Na zajęcia zaproszony jest jeden z operatorów Oddziału Bojowego „A”,
Wicher, który omawia krok po kroku, jak się ubrać i co gdzie umieścić. Wichra
uśmiechniętą twarz pamiętam z selekcji, jego błysk w oku sprawiał, że mimo
zmęczenia i tak miało się chęć iść dalej. Zaczyna od lekcji zawiązywania butów.
– To wcale nie jest śmieszne – mówi Wicher. – Wyobraźcie sobie, że idziecie na
robotę, macie przyśpieszyć swoje działanie, a tu dziesięciocentymetrowa sznurówka
ciągnie się za wami. Jak z taką sznurówką wejść po drabinie.
Ja już mam odpowiedź, przypominam sobie szturmowców z butami oklejonymi
czarną taśmą. Od tego dnia nie ruszam się bez czarnej taśmy, stosując ją, można
zdziałać cuda.
Szturmowiec dzieli się z nami całą swoją wiedzą: dlaczego takie rękawiczki, a nie
inne, po co w tym miejscu dodatkowy karabińczyk i czemu kieszenie na magazynki ma
tu, a nie tam. Na pytanie, czy nie ma problemu z tym, że ma trochę poprzerabiany
sprzęt i jak go później zdać, odpowiada:
– Mam to w dupie. To ja w tym walczę, a nie logistyk.
Następnie ubiera się we wszystko, co przyniósł, i wchodzi na stół, abyśmy mogli go
dokładnie obejrzeć. Ma sporo własnego sprzętu, którego firma nie kupuje. Mówi to
samo co instruktorzy na kursie strzeleckim: to ty marzniesz, a nie logistyk w gabinecie,
jak czegoś nie masz podczas walki, to napisany kwit w niczym ci nie pomoże. Po
pokazie zeskakuje w całym oprzyrządowaniu ze stołu. Niezły twardziel, myślimy. Tylko
lekko przykucnął, a waży w tym ze czterdzieści kilogramów więcej.
Tu nie ma uczenia się na własnych błędach. Doświadczeni szturmowcy dzielą się
z nami całą swoją wiedzą. Po tych zajęciach powinny odbyć się ćwiczenia z obróbki
technicznej materiałów, szycia, cerowania itd. Dostaliśmy niebieskie kamizelki
kuloodporne, takie jakich używałem w Libanie, i „kubraki”, czyli zamszowe czarne
kamizelki taktyczne. Ładownice na magazynki do MP-5, kaburę, jak ją nazywaliśmy
„sasowską”, ze sztywnej skóry, która pasuje do pistoletu USP, i hełm. Z uzbrojenia: MP-
5, niemiecki pistolet maszynowy 9x19 mm Parabellum, z tej samej firmy Heckler und
Koch pistolet HK USP 9x19 mm Parabellum i dodatkowe magazynki. Do obu rodzajów
broni mamy też latarki. Otrzymaliśmy również maski przeciwgazowe, narzędzie
wielofunkcyjne Leatherman i kilka drobiazgów. Teraz już wiem, na co te czarne torby,
otóż cały ten sprzęt, prócz broni, idealnie mieści się w torbie i jest gotowy do użycia,
jeśli byłaby taka konieczność. Jednostka jest w ciągłej gotowości półtoragodzinnej, i nie
jest to ściema. Szturmowcy praktycznie w każdej chwili powinni być gotowi, a i nam
wydano pagery, czyli bezprzewodowe urządzenia pracujące w sieciach
przywoławczych, używane do komunikowania się za pomocą krótkich informacji
tekstowych odczytywanych z wyświetlacza. Przy sprzęcie pracujemy codziennie. Po
każdych zajęciach coś poprawiam, przeszywam czy owijam czarną taśmą. Kamizelka
kuloodporna całkowicie zmieniła swój kształt i tylko gdzieniegdzie prześwituje
niebieski kolor, tak jest poowijana czarną taśmą.
Nasze zajęcia są jak marzenie, można oddać się im w całości, zapominając o bożym
świecie. Szkolimy się codziennie po dwanaście godzin. Posiłki przywożone są na
poligon, a kolacja zawsze na nas czeka. Weekendy mamy zazwyczaj wolne, ale
w soboty też trafiają się zajęcia. Upierdliwa jest tylko służba w internacie, ale wypada
na szczęście dość rzadko. Pewnego dnia, gdy miała ją Matylda, usiadłem z nią
wieczorem, omawiając zawiłości taktyczne dzisiejszych zajęć, a tu na kontrolę wpada
oficer operacyjny. Facet nie był zbytnio lubiany. Warty z nim to zawsze była mordęga.
Wparował zasapany i ogłasza, że popełniłem wielkie przestępstwo, bo siedzę w biurze
przepustek, a w biurze przepustek ma prawo przebywać podoficer dyżurny
i upoważnione do tego osoby, czyli on, dowódca jednostki, jego zastępca itd. Za to
przestępstwo postara się, by mnie usunięto z kursu. O, ja pierdolę. Gość nie na darmo
miał w jednostce przezwisko „Chuj”. Nawet nie mam co się tłumaczyć, że na drzwiach
nie ma wywieszki, kto ma prawo tu przebywać. Nazajutrz wzywa mnie komendant
i zaczyna w te słowa:
– Naval, ty jesteś „love-story-owiec”.
Mam szczęście, że komendant też znał ksywę tego oficera. Bez kary się jednak nie
obyło. Po ostatniej burzy w parku przed naszym internatem przewróciło się wielkie
drzewo. Koronę z pniem już usunięto, pozostał olbrzymi korzeń. Zadanie dla mnie to
w tydzień pozbyć się tego korzenia. Jeszcze tego samego wieczoru do późnych godzin
nocnych kilkunastu ubranych na sportowo facetów walczyło z tym ch…, znaczy się
korzeniem. Nawet nie musiałem prosić o pomoc. Selekcję, jak widać, w większości
przechodzą porządni faceci, którzy nie zostawiają swoich bez pomocy, ale jak to
w życiu bywa i matołów nigdzie nie brakuje.
To zdarzenie to jeden z nielicznych przykładów, gdy oberwało mi się za coś głupiego.
W GROM-ie w tamtym czasie dowódcami niższego i średniego szczebla byli oficerowie,
którzy swoją karierę zaczęli od szturmowców i wiedzieli, że abyśmy mogli dobrze
pracować, musimy być izolowani od wszelkich głupot, jakie spływały z góry. Można
powiedzieć, że mieliśmy taką kopułę bezpieczeństwa przed MON-em, potocznie przez
nas zwanym „monozą”. Świetnym przykładem na to była chwila, gdy odwołano ze
stanowiska generała Petelickiego. Świat nam się prawie zawalił. Prują sejf w gabinecie
dowódcy. Słychać pogłoski, że są plany przeniesienia, a nawet rozwiązania jednostki.
A nasi instruktorzy spokojnie mówią:
– Panowie, robimy swoje. Szkolenie trwa, i go nie odpuszczajcie, dowódcy i politycy
się zmieniają! Jeśli któregoś dnia będziecie musieli wykazać się swoimi
umiejętnościami podczas prawdziwej operacji, nikt nie usprawiedliwi waszych braków
w wyszkoleniu z powodu politycznej zawieruchy w jednostce.
Tych zawieruch było wiele. A my szkoliliśmy się dla Polski, dla naszych rodzin, dla
siebie nawzajem, by w chwili prawdy być gotowym do walki i zwyciężać.
Ale nie tylko ja byłem karany. W jeden z dłuższych weekendów trafiła się impreza,
bo trzech chłopaków ma urodziny, kilka dni jeden po drugim, no i jest bal. Bal
zakończyliśmy ćwiczeniem, jak najlepiej wyważyć drzwi otwierane na zewnątrz.
Ponieważ mamy już sporą wiedz®, to zawiasy nie mają szans. Rano intendentka skarży
się komendantowi i powraca hasło: regony do zrobienia, czyli mycie korytarza. Nawet
chciałem pomóc, ale nie było takiej potrzeby, bo chłopaki zalazły sposób na ekspresowe
mycie: moczą koc, na niego stawiają stolik blatem do podłogi, jeden wsiada do środka,
a dwaj pozostali ciągną go jak konie rydwan. Korytarz lśni, a i zabawa przy tym jest
przednia.
Nastają szybko zmiany i nie wszyscy już są równo traktowani. Pewnego dnia po
zajęciach taktycznych stoimy w rzędzie, by oddać wyczyszczoną broń do magazynu.
Nagle pada strzał, a ja czuje na spodniach podmuch wystrzału. Koleś stojący za mną
z shotguna strzelił w podłogę kilka centymetrów obok mojej stopy. Kafelki w posadzce
odprysnęły, nie wytrzymując ciśnienia, jakie wytwarza proszkowy nabój przewidziany
do odstrzeliwania zamków w drzwiach. Brakowało kilku centymetrów, a z mojej stopy
niewiele by zostało. Ale to oficer, nowe dowództwo ma wobec niego pewnie plany,
otrzymał więc tylko upomnienie. Tak chyba nie powinno być.
Z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień poznajemy coraz więcej tajników naszego
przyszłego fachu. Każde praktyczne zajęcia poprzedzane są teorią. Część zagadnień,
które przerabiamy, jest sprzeczna z naszymi wcześniejszymi doświadczeniami.
Zazwyczaj wychodzi na to, że ten, kto ma mniejsze doświadczenie wojskowe, ten
szybciej teraz przyswaja nową wiedzę. Tak jak na przykład z palcem na spuście.
Uczymy się też poruszać taktycznie z bronią. Są różne techniki, niektóre dość
dziwaczne, a jedyne prawidłowe poruszanie się to iść normalnie na lekko ugiętych
nogach, z kolbą karabinu ściśle i stabilnie związaną z ramieniem. Nie wykrzywiać nóg
czy też dziwnie układać stóp. Prostota to często droga do sukcesu. Podobnie jest
z postawą strzelecką. Nie możemy przyjmować postawy strzelca sportowego. Często
strzelamy w ruchu, jak więc przyjmować jakieś postawy: „żydowską” czy też
„policyjną”. Podczas walki nie ma na to czasu. Musisz strzelać w takiej pozycji, w jakiej
zastała cię sytuacja, na przykład na schodach.
Na całego trwa też nasze szkolenie z taktyki czarnej, czyli walki w pomieszczeniach,
gdzie z przeciwnikiem stajemy dosłownie twarzą w twarz. Jest ono ściśle połączone ze
szkoleniem strzeleckim, tyle że do czyszczenia pomieszczeń wchodzimy jeszcze bez
używania materiałów wybuchowych i strzelania do zidentyfikowanych celów. Zanim
będziemy na to gotowi, musimy sporo trenować na sucho. Trening na sucho to czasami
taka zabawa, kto kogo pierwszy zobaczy, kto szybszy i cwańszy. Właściwie codziennie
po zajęciach jest nam jeszcze mało ćwiczeń. Idziemy więc sekcją na strych
i przerabiamy to wszystko, czego podczas dnia uczyli nas instruktorzy. Siła tkwi
w młodości. Często jeszcze o pierwszej w nocy można kogoś zobaczyć na siłowni, jak
przerzuca żelastwo. Chwile spokoju i odpoczynku są w autobusie, który kursuje z nami
pomiędzy internatem a poligonem. Ja zwykle śpię, ale nie wszyscy tak robią. Michał na
przykład uczy się angielskiego, wertując karteczki ze słówkami. Ktoś inny czyta
fachową literaturę z zakresu balistyki. Czuję się wtedy leniem, ale sen wygrywa.
Ja z Tylutem ganiamy się z ochroną parku Łazienkowskiego, która, ku naszemu
niezadowoleniu, przed dwudziestą drugą zamyka bramy wejściowe do parku. Cierpię
strasznie na zajęciach teoretycznych, wiem, że to ważne, by poznać portret
psychologiczny terrorysty i dowiedzieć się, jak dochodzi do syndromu
sztokholmskiego, ale oczy czasami same się zamykają. Za to na zajęciach o materiałach
wybuchowych czy balistyce nikt nie śpi. Z dnia na dzień zajęć przybywa. Musimy
poznać podstawy pierwszej pomocy, a później nauczyć się sami sobie wkłuć się w żyły,
by podać sól fizjologiczną. Bardzo ważna jest także łączność. Każdy musi znać się na
wszystkim. Tak więc wszyscy przechodzimy podstawowe szkolenia ze wszystkich
specjalności, jakie są w firmie.
Przerobiliśmy pierwszy etap, po którym zaczynamy być dla siebie, jak by to
powiedzieć, nawzajem bezpieczni, i potrafimy już sobie pomóc. Bezpieczeństwo to
podstawa. Jeśli stwarzasz zagrożenie, nie ma dla ciebie miejsca na żadnym kursie, nie
mówiąc o oddziale bojowym. Gdy wchodzi się do pomieszczeń na bojowo, nie może
być mowy o żadnej hierarchii i dowodzeniu. Tu jest jak z palcem na spuście. Kilka lat
służby na kompanii przyzwyczaiło niektórych oficerów do wydawania rozkazów, a tu
słuchać muszą, co ma do powiedzenia plutonowy, niejednemu ta zniewaga wyciska łzy
z oczu. Instruktorzy dzielą się z nami także taką informacją: dlaczego po selekcji odpadł
najlepszy z nas? Był po prostu za dobry, za dobry i zbyt pewny siebie. Tu nie ma
miejsca dla Ramba i indywidualistów. W GROM-ie pracuje się w grupie. Tu o sile
stanowi zespół, musimy być jak pięść.
Często jestem pytany o tajniki szkolenia. Co jest najważniejsze, a co najtrudniejsze.
Przez jakiś czas sam sobie nie potrafiłem na to odpowiedzieć. Dziś wiem, że równie
ważne jak szkolenie taktyczne, strzeleckie i specjalistyczne jest dokonanie przemiany
mentalnej. Temperament każdego z nas trudno zmienić, ale mentalnie wszyscy się
zmieniliśmy. Na mentalność mają wpływ czynniki społeczne, kulturowe i biologiczne.
Tym wszystkim podczas kursu, w przenośni oczywiście, jest dla kursantów postawa
instruktorów. Oni wpajają nam podczas wielogodzinnych zajęć proste przesłania. Na
przykład mówią:
– Rozbierać się ze sprzętu i przerwa dwadzieścia minut.
– Na dwadzieścia minut to się nie opłaca. Postoję w sprzęcie – ktoś rzuca.
– To rozkaz. Macie się rozebrać i odpocząć. Koniec gadania. Abyśmy my was
szanowali, najpierw wy musicie się sami szanować. Szanować się nawzajem i do innych
mieć szacunek. Jest to między innymi dbanie o siebie. Jak długo będziesz twardzielem
stojącym w kamizelce? Ojczyzna nie po to w ciebie inwestuje, a podatnik płaci podatki,
byś po dwóch latach odszedł z oddziału bojowego, bo masz uraz kręgosłupa. Dlatego też
używajcie ochraniaczy na kolana, rękawiczek na dłonie, stoperów do uszu i w ogóle
dbajcie o siebie, powtarza nam jak mantrę Benek.
I jak się to ma do tego, co wpajano nam w Lublińcu? Kilka razy dziennie słyszeliśmy:
„Jebać! Karać! Nie wyróżniać!”. A tu instruktor w stopniu kapitana martwi się o mnie.
Co więcej, jest jak kolega i prosi, by używać w stosunku do niego ksywy, a nie per pan.
Poza tym instruktorzy mają olbrzymią wiedzę, nawet nie muszą brać broni w dłonie,
by demonstrować nam taktykę, tak idealnie wygląda ich imitowana postawa. Pamięć
mięśniowa powoduje, że w ciemno w ich dłonie można dopasować broń. Zmienia się
ich sylwetka i zaczynają wyglądać jak żywe precyzyjne maszyny w płynnym działaniu.
Mają też wybitne umiejętności strzeleckie i taktyczne. Zastanawiałem się, czy ja kiedyś
będę tak potrafił? Tak widzieć, tak to czuć? Z każdym kolejnym szkoleniem mamy
większą świadomość, ile musimy jeszcze trenować, a oni stają się naszymi wzorami do
naśladowania.
Czasami, wychodząc na bieganie czy też po zakupy, widzimy w oddali sylwetkę
generała Petelickiego. Nie wiem, po czym on nas rozpoznaje, ale nigdy się nie zdarzyło,
by przeszedł obojętnie. Zawsze gdy usłyszy „dzień dobry”, podchodzi do nas, nie
wypytuje o nic, tylko mocnym uściskiem dłoni się wita i życzy powodzenia. Jakoś od
pierwszej chwili spotkania z Generałem wielu z nas czuło z nim dziwną więź.
Gdy przyszedłem do GROM-u, miałem ten zaszczyt, że jednostką dowodził jeszcze
generał Petelicki. Starsi operatorzy często mówili o nim „Ojciec”, i pewnie tak byli przez
niego traktowani. Moje pokolenie już go tak nie nazywało. Nie mieliśmy śmiałości, by
się tak spoufalić, nawet pomiędzy sobą tak go nie nazywaliśmy.
W tamtym czasie jednostka bardzo się rozbudowywała. Jak to bywa w wojsku,
dowódca ma niewiele do czynienia z „szeregowymi” żołnierzami, każdy ma swoje
zajęcia. W GROM-ie zawsze ważniejsza była robota od apeli, rozprowadzań i defilad.
Dlatego Generała widzieliśmy jedynie na strzelnicy czy przechadzającego się z kimś po
firmie. Niestety, nadszedł dzień „prucia sejfu” i zakończyła się nasza służba pod tak
wybitnym oficerem (nie lubię używać słowa służba, źle mi się ono kojarzy – nie byłem
w GROM-ie służącym, z niewolnika nie ma pracownika). Pan Generał swoją postawą
sprawiał, że po prostu się go lubiło. Spotykając go, nie mówiło się „czołem”, ale „dzień
dobry”. A jego uścisk dłoni był wyzwaniem dla siłaczy. My, nowi, w tamtym czasie
mieszkaliśmy przy ulicy Podchorążych, blisko Łazienek Królewskich w Warszawie. Tuż
obok tego miejsca mieszkał też pan Generał. Nie pamiętam takiego przypadku, aby,
spotkawszy nas na ulicy, nie przystanął, by się z nami przywitać. Nie znał naszych
imion, nigdy też nie pytał, co robimy w firmie i jakie mamy stanowiska, po prostu
wiedział, że jesteśmy chłopakami z GROM-u, których przyjął do firmy, obdarowując
zaufaniem. Rozmawiał więc z nami, hm, rzeczywiście może jak ojciec! Jak nam idzie na
treningu i że jak jest ciężko, to dobrze, bo robimy to nie tylko dla siebie, ale przez ciężką
pracę stajemy się zarazem lepszymi Polakami. A Polska może się kiedyś upomnieć
o nasze umiejętności, mamy więc być wytrwali. Sam zapewniał, że choć nie jest już
dowódcą GROM-u, to nie pozwoli, by jego, a teraz nasze wspólne dzieło ktoś
zmarnował. Ktoś, kto kiedyś słyszał na żywo pana Generała, wie, jaka atmosfera panuje
na sali, gdy przemawia ktoś dostojny. My właśnie tak się czuliśmy, stojąc na chodniku
koło parku i słuchając kogoś ważnego, a zarazem kogoś, kto jest jednym z nas. Dzięki
panu Generałowi wielu z nas znalazło w tym wojskowym świecie sens. Powstanie takiej
jednostki spowodowało, że właśnie tu, w Warszawie, założyliśmy rodziny, pracujemy,
rodzą się nasze dzieci i chodzą do szkół.
Nabywamy umiejętności w taktyce czarnej. Prócz oczywistego strzelania w dzień,
uczymy się strzelania w nocy z użyciem latarek. W wojsku strzela się do
podświetlonych celów, ale nigdy nie słyszałem, by na wojnie ktoś się podświetlał.
Poprzeczka idzie w górę. Na strzelnicy zakładamy maski przeciwgazowe. Są one
oczywiście inne, niż znane mi z Lublińca. Uczymy się także strzelania nocą z maską
przeciwgazową na twarzy. Mamy też szkolenie chemiczne. Nie ma ściemy, każdy musi
pooddychać gazem CS. Działanie CS polega na silnym drażnieniu błon śluzowych oczu
oraz górnych dróg oddechowych powodującym obfite łzawienie, kaszel, ślinotok oraz
kichanie. Ten gaz stosowany jest w wielu formacjach policyjnych i wojskowych,
musimy więc oswoić się z jego mocą. Wchodzimy sekcjami do ciemnej piwnicy
z maskami przeciwgazowymi na twarzach. Instruktor wrzuca gaz, który wypycha
z pomieszczenia świeże powietrze. Ściągamy kolejno maski i po doliczeniu do
dziesięciu pełna kita na zewnątrz, by móc jak najszybciej zaczerpnąć świeżego
powietrza i przemyć oczy. Ale nie ma litowania się nad sobą, działamy dalej.

Trening zjazdu na grubej linie – kurs podstawowy


Gdy w miarę radzimy już sobie ze zdobywaniem pomieszczeń, zaczynamy
przyśpieszać. Kolejnymi zajęciami jesteśmy sprowadzani na ziemię, jeszcze nie
wszystko potrafimy! Jak widzę uprząż, liny i ten cały sprzęt do prac na wysokości, to
szwy na piszczelach mi się prostują. Całe szczęście, że nasi instruktorzy wiedzą, jak nas
oswoić z tym wysokościowym zagadnieniem. Pomału przełamuję się i zaczynam łapać,
o co chodzi, a nawet odczuwać frajdę ze spacerowania po ścianie budynku. Benior to
prawdziwy pozytywny wariat w tym zakresie. Pokazuje, jak można wjechać przez okno
do pomieszczenia pod nami na tak zwanego żyda. Na linie robi luz, wybierając jej zapas
poza ósemkę, tak z półtora metra. Skacze z dachu twarzą w przód, napinająca się lina
obraca go w powietrzu, a on jak wahadło powraca, trafiając w okno, i ląduje
w pomieszczeniu na podłodze. Nie mamy pytań. Jest to najcięższy trening, jaki do tej
pory mieliśmy. Załapaliśmy podstawy zjazdu na linie, będąc tylko w mundurach, teraz
trzeba założyć sprzęt i powtórzyć to wszystko na bojowo. Nie było łatwo wisieć na linie
w samym mundurze, a teraz w sprzęcie ważymy po trzydzieści kilogramów więcej.
Przed nami jeszcze długa droga, by stać się mistrzem taktyki czarnej, a szturm
z użyciem technik wysokościowych to właśnie jest mistrzostwo.

Trening zjazdu na cienkiej linie – kurs podstawowy


By móc atakować poszczególne piętra budynku z góry, trzeba najpierw znaleźć się
jakoś na dachu. W Lublińcu star 266 zastępował nam śmigłowiec, tu jedziemy do
Tomaszowa Mazowieckiego, by korzystając z uprzejmości Kawalerii Powietrznej,
oswoić się z innego rodzaju wysokością. Ale ta uprzejmość jest jakaś względna,
wyglądało to tak, jakby piloci robili wszystko, abyśmy jak najmniej poćwiczyli. Bo jeśli
śmig-łowiec jest do pełna zatankowany, to nie może wziąć całej sześcioosobowej sekcji
ze sprzętem, a po jednym zjeździe już paliwo mu się kończy i musi lecieć zatankować,
oj wojsko.
Byśmy się mogli dostać na dach zdobywanego budynku, śmigłowiec musi nad nim
nieruchomo zawisnąć. Wyrzuca się wtedy długą, grubą linę. Obejmuje ją dwoma
rękoma, zaciska pomiędzy kolanami i stopami, i zjeżdża w dół, kontrolując prędkość
zjazdu. Czasami trzeba zjechać nawet z dwudziestu metrów, jeśli na dachu są wysokie
anteny lub maszty. Ale podczas pierwszych zjazdów to nawet pięć metrów powoduje
wzrost adrenaliny. Mamy możliwość zjechania po ciężkiej linie z zawieszonego
w przestrzeni śmigłowca, używając uprzęży i ósemek. Tu wykazują się kunsztem piloci,
którzy muszą stać nieruchomo w powietrzu na tej samej wysokości, abyśmy mogli
bezpiecznie zjechać w dół. Kończymy zajęcia lotem w sznurowym koszu, wisimy we
czterech pod śmigłowcem jak złapane ryby. Mam straszny niedosyt, chcę latać.
Na kursie nie wszyscy wytrzymują intensywność zajęć. Zawierucha wokół jednostki
powoduje, że kilku chłopaków już na początku kursu odchodzi do cywila. Oczywiste
jest, że w trakcie kursu instruktorzy pilnie nam się przyglądają, by poznać nasze
charaktery i umiejętności. Wiedzą o nas wszystko, muszą wyłapać nasze
niedoskonałości. Na kursie nic się nie ukryje, ale też swych lęków czy tego, że się czegoś
nie rozumie, nie wolno zatajać. Jeśli ktoś ma fobie, które nie pozwalają mu wykonać
jakiegoś zadania na treningu, to tym bardziej nie zrobi tego podczas operacji bojowej,
bo wtedy działa jeszcze stres i zmęczenie. Wreszcie nadchodzi dzień, w którym kolejno
idziemy na rozmowę, by dowiedzieć się, czy nadajemy się do tej roboty. Do mnie nie
ma zbyt wielu uwag. Słyszę:
– Naval, czasami jesteś za szybki, zwolnij trochę, siła jest w całej sekcji, sam nic nie
zdziałasz.
Werdykt jest następujący: odchodzi dwóch chłopaków, choć są to wspaniali faceci,
ale po prostu tej roboty nie będą mogli robić, nie każdy się do niej nadaje. Zawsze
pójdziemy z nimi na piwo, ale nie do boju. A jednostka ich dobrze zagospodaruje.
Rozpoczynamy cykl zajęć z zielonej taktyki. Nasi instruktorzy od czarnej mają od nas
chwilę wolnego, a nami zajmuje się instruktor, który jest świeżo po kursie Rangersów
w USA. Zielona taktyka kojarzyła mi się z walką w lesie, naoglądał się człowiek filmów
typu Rambo. Ale jak sam musi godzinami się skradać, przenikać i wychodzić
z zasadzek, to nie jest już film, tylko ciężka, często wielodniowa robota. Sporo czasu
zajmuje nam planowanie. Zajęcia z planowania odbywają się oczywiście na sali. To jest
bardzo ważny element szkolenia. I tu musimy przejść metamorfozę: żołnierze
jednostek specjalnych sami sobie planują operację, nikt nie wydaje rozkazu, którego
trzeba wysłuchać, stojąc na baczność, i wykonać! Za wysoka stawka. W wojsku
uczyłem się tylko atakować przeciwnika, a tu zmiana strategii. Trenujemy, jak
wychodzić z zastawionych na nas zasadzek. Uczymy się obserwacji, rozpoznania,
przenikania. W szkoleniu instruktorzy wykorzystują doświadczenia z misji na Haiti i na
Bałkanach. Zmieniamy też sprzęt. Nie ma sprzętu uniwersalnego. W ciężkich
kamizelkach kuloodpornych nie da się długo walczyć w lesie, każdy ma swój limit
wytrzymałości. Przygoda z igłą i nitką zaczyna się od nowa. Po każdych zajęciach
znowu szyję i zszywam. Tym razem dopracowuję szelki taktyczne z pasem nośnym,
muszę mieć miejsce na magazynki i pokrowiec na bidon z wodą. W zielonej taktyce nie
możemy zapominać o naszych czterech porach roku. Zimą i latem różne są warunki
bytowania, potrzebny jest zatem zupełnie inny ubiór. Właśnie skończyła się zima, jest
więc trochę błota i nawet zbytnio nie trzeba się maskować.
By się z tego błota odmoczyć, jedziemy do Gdańska. Tam, nad polskim morzem,
zapoznamy się z taktyką niebieską. Wiozę ze sobą cały zestaw do szycia. Ale nie jest on
przydatny, bo na morzu nie da się nic sztukować. Będziemy się szkolić bez broni,
imitując tylko jej trzymanie w dłoniach. Morze nie wybacza błędów, od pierwszego
dnia musimy o tym pamiętać. Wracają nasi instruktorzy od czarnej taktyki –
stęskniliśmy się za ich podejściem do szkolenia.
Zaczynamy od wyjścia do miasta. Mamy pozwolenie na wypicie dwóch piw, tak
zwanych sasowskich, i tego się trzymamy. Tę tradycję z wypiciem nie więcej niż dwóch
piw przywieźliśmy z Anglii po wspólnym szkoleniu z SAS. Ale zabawa trwa do białego
rana, mamy kondycję, gdy muzyka gra, nogi same rwą się do tańca. Nie ma czasu na
spanie i już o szóstej rano komendant prowadzi z nami poranny rozruch. W Warszawie
nie było na to czasu i warunków, a tu piękna plaża i rześki poranek, podczas którego
płynnie przechodzimy z nastroju tanecznego w stan bojowy. Biegnę ciężko po
piaszczystej plaży, a tu leży tyczka z czerwoną chorągiewką wyrzucona przez morze.
Takich tyczek używa się do znakowania miejsc, gdzie są sieci rybackie. Nie było mi aż
tak ciężko, by jej nie unieść. Biegnę więc z nią jak bohaterski średniowieczny chorąży
do ataku…
– Naval, rzuć to! – słyszę zachrypnięty głos, który powoduje, że resztki alkoholu
błyskawicznie ze mnie wyparowują. Komendant kursu ma siłę przekonywania,
używając minimalnej liczby słów.
Przed wypłynięciem w morze omawiamy warunki bezpieczeństwa na łodziach
i statkach. Z morzem nie ma żartów. Morze nie wybacza błędów, no i morze nie oddaje.
Jak coś ci, bracie, wpadnie w toń, to już zostaje w Neptunowym magazynie na amen.
Pierwsze pływanie łodziami jest wręcz rekreacyjne, tyle że sternicy biorą sobie za cel
sprawdzenie wytrzymałości naszych żołądków. Trzęsie na tych sztywnych łodziach
strasznie. To uczucie jest porównywalne do jazdy po wyboistej drodze samochodem
pozbawionym amortyzatorów.
Mamy też niezapowiedzianą wizytę, a raczej wizytację. Odwiedza nas nowe
dowództwo z pułkownikiem Żurawskim na czele. Nastała inna klasa oficerów. Pływają
po Zatoce Gdańskiej w nowych goreteksach, robiąc niepotrzebne zamieszanie. A dla
nas goreteksów nie starczyło, większość używa prywatnych.
Głównym celem pobytu w oddziale wodnym jest wypłynięcie na pełne morze, by
odbyć zajęcia na polskiej platformie wiertniczej. We Władysławowie czeka na nas
statek, którym udajemy się w prawie stukilometrowy rejs. Mamy trochę czasu na
odsapnięcie, bo w gdańskiej bazie każdą chwilę zajmowało nam szkolenie. Zajęcia
teoretyczne przeplatały się ze szturmowaniem tamtejszych baraków.
Płyniemy statkiem, leżąc na kojach, a ci, dla których nie starczyło miejsc, na naszych
czarnych torbach. Wzięło nam się na wspominki. Okazuje się, że nie tylko ja marzyłem
o robocie na Morzu Północnym. Chciałem zostać spawaczem na norweskiej platformie
wiertniczej. Życie pisze niesamowite scenariusze, bo idąc do GROM-u, nie
przypuszczałem, że będę się szkolić na platformie wiertniczej gdzieś na pełnym morzu.
To taki dzień, który jest jak nagroda za każdy bolesny krok podczas selekcji, za każdy
odcisk i stracony paznokieć w palcu u nogi.

Trening na platformie wiertniczej – kurs podstawowy

Zostajemy zaokrętowani na potężnym tankowcu, który teraz będzie naszym


domem. Przyjmują nas z najwyższymi honorami, a kucharz jest prawdziwym artystą
i dba o nasze podniebienia. Na pierwszych zajęciach omawiamy oczywiście warunki
bezpieczeństwa i poznajemy tankowiec. Tankowiec to taki olbrzymi kanister na ropę
z dobudowanym mostkiem i maszynownią. Na górze znajduje się pokład opleciony
wężownicą z rur. Sprawdzam spawy. Są okej. Na platformę jak taksówki podrzucają nas
łodzie, a z nich, oblepionych wkoło linowego kosza, wielkim dźwigiem wciągają nas na
lądowisko dla śmigłowców. Platforma wiertnicza jest skomplikowaną konstrukcją,
jedną wielką plątaniną rur, ceowników, metalowych schodów, drabin. Z każdej strony
znajduje się dźwig i jest też wieża podobna do tej w Paryżu. Jak tu walczyć? Jeszcze tego
nie wiemy, ale krok po kroku dowiadujemy się, co trzeba zdobyć, by przejąć kontrolę
nad platformą. Które miejsca są strategiczne dla jej funkcjonowania i gdzie lepiej nie
używać broni.

Transport z łodzi na platformę wiertniczą odbywa się za pomocą wielkich linowych koszy
Tankowiec był nie tylko naszą kwaterą, ale i miejscem treningu

Inne zadanie czeka nas na tankowcu. Nie bez przyczyny selekcja wyglądała tak, jak
wyglądała! Przypłynęły z nami suche kombinezony, jakich używa się do nurkowania.
Test na odwagę, który musieliśmy przejść na Bemowie, w postaci zjazdu z wieży
kolejką amerykańską, jest błahostką w porównaniu z tym, co nas tu czeka. Instruktorzy
zafundowali nam skok z burty tankowca do lodowatego Bałtyku. Bałtyk to pikuś, ale
odległość do tafli wody spora. Na dole czeka na nas łódź z ekipą zabezpieczającą.
Kombinezon dobrze zapięty na plecach jest całkowicie wodoszczelny i dlatego nazywa
się go potocznie suchym. Nie ma możliwości, aby pójść pod wodę, ponieważ
zgromadzone w nim powietrze trzyma na powierzchni jak gumową żółtą kaczuszkę
pływającą w wannie. Podczas skoku trzeba mieć nogi razem i trzymać w garści
„klejnoty”, by podczas uderzenia w wodę nic się nie oderwało. Gdy zaczynasz słyszeć
w uszach świst powietrza, oznacza to, że lecisz naprawdę z wysoka. Po uderzeniu
o wodę chwilę trwało, nim wyporność kombinezonu wyrzuciła mnie na powierzchnię.
Potem hop wymykiem i już jestem w łodzi. Podnoszę wzrok w górę i dopiero z tej
perspektywy widzę, jak cholernie wysoka jest burta tankowca. Adrenalina i jod
w powietrzu powodują, że nie chce się spać. Dopiero w drodze powrotnej puszczają
emocje. Nawet nie pamiętam, kiedy zawinęliśmy do portu.
Po sześciu miesiącach kursu przyszedł czas pożegnać się z dziewczynami. Muszą
odejść. Podczas boju nie ma możliwości pomagać komuś w czynnościach, które dla
sprawnego, silnego faceta są proste. Nie ma czasu na zwłokę, trzeba od razu walczyć.
Dopóki dziewczyny były z nami w sekcji, przy naszej pomocy jakoś sobie radziły.
Sekcja kobieca nie była w stanie utrzymywać naszego tempa, nie mówiąc
o standardach GROM-u. Ale jeszcze raz powtórzę: zapracowały na szacunek
i wielokrotnie udowodniły swoją wartość.
Do końca kursu zostało już niewiele czasu, a więc stawiane są nam coraz większe
wymagania. Podczas taktyki czy strzelania musimy we wszystkim działać bezbłędnie
i sumiennie. Do tej pracy trzeba iść skoncentrowanym. Czasami bywa tak, że jeśli ktoś
jest zmęczony, nie ma siły, nie jest w formie albo pokłócił się z żoną i myślami jest
gdzieś indziej, to pomaga rozstawiać tarcze.
Idąc do szturmu, musisz być całkowicie oddany temu zadaniu, tu nie może być
przypadkowości. Nie ma, że się może udać lub nie. Albo że się coś zrobi niechcący.
„Niechcący to można dziewkę z czworaków zbrzuchacić” – to cytat z jednego z moich
ulubionych kabaretów. To nam, Polakom, coś się udaje lub nie. Udało mi się zdać
egzamin. Udało mi się dostać pracę. Amerykanie mówią „I did it”, czyli „zrobiłem to”.
My traktujemy kogoś, kto zna swoją wartość i mówi: zdałem egzamin, bo się
nauczyłem, jak zarozumialca. Pomyślcie, idę do szturmu, mając nadzieję, że może uda
mi się odbić zakładnika i przy okazji uda mi się przeżyć. Nie! W GROM-ie tak się nie
szkolimy, by nam się udawało. Robimy to, bo potrafimy. Jesteśmy do tego szkoleni.
Może to tylko gra słów, ale bardzo ważna, by młodzi szturmowcy uwierzyli w siebie
i swoje umiejętności. Każdy strzał jest precyzyjny, u nas pan Bóg kul nie nosi, nie musi.
Zajęcia strzeleckie poprzez ciągłe podwyższanie wymagań zaczynają być stresujące,
ale jesteśmy już do tego przygotowani. Zagadką jest, co w danym dniu wymyślili
instruktorzy. Od razu, bez rozgrzewki strzeleckiej, przebieramy się w sprzęt na bojowo.
Tarcze już rozstawione. Mamy się załadować, magazynki powkładać do ładownic
i zbiórka. Strzelnica jest piaszczysta i ciężko się chodzi w całym sprzęcie. Sto
kilogramów, które teraz ważę, wbija mnie głębiej w piach. Przechodzimy na strzelnicę,
a obok niej widzimy, że kijem na piasku Benek narysował boisko, a torbami zaznaczył
bramki. Na środku tego improwizowanego boiska leży nowiutka piłka.
– Dwie pierwsze sekcje w prawo, reszta na lewo!
My dołączamy do każdej z drużyn, tak by było po równo, i gramy mecz. Jedna
połowa trwa piętnaście minut.
– Drużyna przegrana niesie na plecach zwycięzców aż do strzelnicy, a tam czeka na
was strzelanie, które jest zarazem egzaminem strzeleckim. – Instruktor z uśmiechem
na twarzy i dumny ze swojego pomysłu przedstawia nam plan na dzisiejsze zajęcia.
Nie ma miękkiej gry. Nikt przed egzaminem nie chce nieść na barana
stukilogramowego faceta. Walka w tym piachu jest wyrównana. Po pięciu minutach
wszyscy mamy dosyć, ale biegamy za piłką do upadłego. Złota bramka kończy nasz
mundial. Niestety, nie strzeliła jej moja drużyna. Biorę pierwszego z brzegu kabana na
plecy, trafia mi się Ważka. Bez sprzętu ważył z dziewięć dych. Teraz wbijam się z nim
w piach po kolana, starając się iść w stronę tarcz. Po dotarciu na miejsce nie ma
znaczenia, że to ja go niosłem, obaj jesteśmy tak samo zdyszani. Pomagał mi, bo
w życiu bym bez jego pomocy nie doszedł.
– Lewe górne kółko, cały magazynek, ciąg futerałowy, strzelajcie na gwizdek – pada
głośno komenda.
Ja i wielu innych wyciągnęliśmy odruchowo pistolety z kabury i skierowaliśmy się
w stronę tarczy, ale żaden strzał nie padł. Nauczono już nas słuchać, nie było gwizdka,
a więc nikt nie strzelił.

Sekcja podczas treningu w warszawskim metrze – kurs podstawowy


Sekcja podczas treningu w warszawskim metrze – kurs podstawowy

Wiemy, że na koniec kursu czeka nas egzamin, ale nie możemy spokojnie pracować.
W firmie następuje kolejna zmiana, dowódcą zostaje pułkownik Roman Polko.
Przedstawia go pan Generał, dając mu, tak jak nam, kredyt zaufania. Dla nas oznacza to,
że mamy dla nowego dowództwa przygotować pokaz naszych umiejętności. Generał po
prostu przyjeżdżał na zajęcia, a teraz mamy się wykazać i zaprezentować, jak jesteśmy
szkoleni. Musimy coś wymyśleć, przekazuje nam El Comandante. Siedzimy na sali
gimnastycznej, a raczej drzemiemy, gdy wchodzi komendant i każe nam
zaprezentować, czym możemy pochwalić się dowództwu. Chwyta mnie za ręce dwóch
osiłków, robię przy ich pomocy salto w tył, po wylądowaniu na moje głośne bu! padają
powaleni. Komendantowi ten popis chyba się nie spodobał, choć reszta chłopaków
klaskała z podziwem.
– To wszystko?
– Jeszcze ja, jeszcze ja – zgłasza się Barszcz. Rozkłada na podłodze gazetę, staje przed
nią na głowie i się chwali, że w takiej pozycji może ją nawet przeczytać na głos.
Komendant czasami nie miał z nami lekko. Jednak znów zadziałał parasol ochronny,
odbyło się bez pokazu, tym razem jeszcze pozwolono nam dalej się szkolić. Ale
zostaliśmy przywiezieni na poniedziałkowe rozprowadzenie. Na ostatnim byłem
w Lublińcu kilka lat temu. Słyszymy z ambony fukanie, że nierówno stoimy,
a maszerować to już zupełnie nie potrafimy. Za to nowy dowódca wspaniale się
prezentuje w naszym szarym berecie.
Siedzimy w autobusie przed zejściem do metra na stację Wilanowska. Szyby
w autobusie pozasłaniane. Jest już późno, bo po dwudziestej trzeciej. Czekamy, by
z podziemi wyszli ostatni pasażerowie metra. Nagle widzimy, jak koło betonowego
wentylatora kręci się dwóch gości gotowych zapewne popisać się pięknym graffiti na
świeżo pomalowanej ścianie. Dawno nie widziałem tak szybko uciekających facetów,
gdy otworzyły się drzwi naszego autobusu.
Podczas ćwiczeń w metrze moim zadaniem jest jednym uderzeniem wybić szybę
w wagonie metra. Nie jest to proste, nawet gdy używa się naszego ulubionego
narzędzia. Tu też trzeba mieć technikę. Zaczynam się specjalizować we wszelkiego
rodzaju demolkach. To wysadzam drzwi i okna, by umożliwić sekcji wejście do
pomieszczenia, to znowu strzelam ze strzelby typu shotgun w szybę pociągu, to
rozbijam szybę w samochodzie. Szkolimy się w zdobywaniu wszystkiego, a im bardziej
zagmatwany ciąg pomieszczeń, tym większe wyzwanie, by dobrze wykonać zadanie
i zdać meldunek.
Na dwudziestą przewidziano natychmiastowy atak, bo tak wynika z ultimatum
terrorystów. Po tej godzinie zaczną kolejno co godzinę rozstrzeliwać zakładników. Od
rana siedzimy w sali odpraw. Spływają do nas meldunki o sytuacji w obiekcie,
dowiadujemy się coraz więcej o terrorystach, a rodziny dostarczają rysopisy i fotografie
przetrzymywanych zakładników. Ze wstępnych danych wynika, że para
zdesperowanych bojowników walczących o wolność Milandii żąda od polskiego rządu,
by oddał zarekwirowany w polskim porcie sprzęt przeznaczony dla ich partyzantki.
Mamy czas do dwudziestej, po tej godzinie…
Punktualność jest cechą równie ważną jak umiejętność słuchania. Wyobraźcie sobie
spóźnienie. Zakładników rozstrzeliwują o dwudziestej, a szturm rozpoczyna się
o dwudziestej pięć, bo koś się spóźnił. Czy trzeba coś więcej pisać?
Pracujemy na zdwojonych obrotach. Trzeba zacząć od przyszykowania własnego
sprzętu i zadbać o sprzęt zespołowy. Wpadamy co chwilę na salę odpraw, by zobaczyć,
czy nie spłynęły nowe dane. Musimy przede wszystkim uzgodnić najdogodniejsze
miejsce, aby wejść do pomieszczenia. To od nas zależy, czy będą to drzwi, czy okno,
a może lepiej wysadzić ścianę? Planujemy w sekcji. Potem Michał z planem idzie wyżej.
Kończy się na dowódcy operacji, który wszystko zatwierdza, a potem już tylko
prezydent.
Eksplozja wysadza drzwi, a my rozlewamy się po poszczególnych pomieszczeniach,
wybuchają granaty hukowo-błyskowe, padają strzały. Przez radio idą komunikaty:
– Czysto…
– Mam kontrolę.
– Do czwartej sekcji potrzebny paramedyk.
Spływają liczby mówiące o wyeliminowanych terrorystach i uwolnionych
zakładnikach. Następuje reorganizacja i gotowość do desantu. Przygotowanie do takiej
operacji trwa czasami wiele dni, a nawet miesięcy, a szturm to w naszym wypadku
parę minut.
– Przerwać ćwiczenie, przerwać ćwiczenie. Przed budynkiem zbiórka – słyszymy
w słuchawkach głos dowódcy operacji, którym jest jeden z instruktorów.
– Wszyscy zdali egzamin. Widzimy się jutro na uroczystej zbiórce.
Gdy przyszedłem do GROM-u dwa lata temu, dostałem zielony beret, bo szary był
zarezerwowany na ten właśnie dzień. Zaszczytem jest móc stanąć z oddziałem
bojowym. Oni wiedzą, jak ciężko jest zapracować na beret tego koloru. Otrzymanie
szarego beretu to jak inicjacja, jak namaszczenie. Ale nowo przyjmowani dostają go już
bez ciężkiej pracy. Zaczęło się rozdawnictwo naszych barw, to taka łyżka dziegciu
w beczce miodu, którym było prawie roczne szkolenie.
Nastały czasy, że wielu, przychodząc do GROM-u, pierwszego dnia zakłada szary
beret, czując się od razu GROM-owcem. Potem się człowiek za nich wstydzi, słysząc na
przykład, że na strzelnicy starali się podpiąć magazynek w rękojeść MP-5. Odznaki to
przynależność i zobowiązanie. Trzeba pamiętać o tym, zakładając coś na siebie czy też
naszywając na ramię, by potem na strzelnicy się nie okazywało, że beret ma się
z magazynu, a nie za kurs. Nasza świetnie zgrana sekcja rozeszła się po jednostce.
Michał poszedł drogą snajpera, ja trafiłem do Oddziału Bojowego „A”, a Tyluta na
Oddział Wodny do Gdańska wywiało.
W 2009 roku wyróżniono nas najlepiej, jak to było możliwe. Cichociemni, żołnierze
Armii Krajowej, zgodzili się, abyśmy mogli nosić na ramieniu naszywkę z napisem
CICHOCIEMNY. Każdy, kto ukończył kurs podstawowy, jest uhonorowany naszywką
CICHOCIEMNY i ma prawo ją nosić. My idziemy krok dalej, wielu z nas ten napis,
kotwicę Polski Walczącej, a przede wszystkim wartości idące za tymi symbolami ma
nie tylko na ramieniu, ale i w sercu.
Kurs podstawowy to wielka sprawa, tyle się z niego wyniesie, ile instruktorzy
przekażą. Nam przekazali całą swoją wiedzę, którą zostali obdarowani przez swoich
instruktorów, i każą się nią dzielić z następnymi pokoleniami. Ten łańcuszek powoduje,
że uczestnicy każdego nowego kursu są mądrzejsi od swoich poprzedników o ich
doświadczenia. Chylę głowę przed naszymi instruktorami, świetnie nas przygotowali
do tego, z czym musieliśmy się zmierzyć w przyszłości.
19. Szkól się tak, jak będziesz walczyć

Każdy zna to uczucie, kiedy się idzie pierwszy raz do nowej pracy. Ja byłem już
w firmie drugi rok, ale tego dnia czułem się jak nowicjusz. Do tej pory z chłopakami
z oddziału bojowego nie miałem zbyt wiele do czynienia. Czasami podczas pokazów dla
VIP-ów pomagaliśmy jako podgrywka, a podczas kursu podstawowego zdarzyły się też
pokazy dla nas. Rozpoczynaliśmy zajęcia od szturmu na samolot. Przed nami kończył
swój cykl szkoleniowy oddział szturmowy. Mogliśmy więc zobaczyć, jak na pełnej
prędkości pod samolot podjeżdżają czarne mercedesy. Kierowcą prowadzącym jeden
z samochodów jest Szyszak, który ukończył kurs przed nami, a na selekcji przemycał
nam wieści. Teraz prezentuje swoje wspaniałe umiejętności. Pędzi mercedesem, a skręt
za skrzydłem ma obliczony co do centymetra, w zakręt wchodzi, odrywając koła od
asfaltu, a następnie płynnie hamuje i zatrzymuje się tak, że postawiona na podłodze
samochodu drabina trafia dokładnie w miejsce, gdzie kadłub naszego antonowa ma
drzwi. Ekipa sprawnie wchodzi po drabinie, otwiera drzwi wejściowe w kadłubie
i momentalnie wlewa się do środka. Co się w środku dzieje, nie pozostawia złudzeń.
Terroryści nie mają szans. Nie każdy z jednostki może oglądać zajęcia oddziału
bojowego, chyba że jest pozorantem. Będąc w komendzie ochrony, czasami brałem
udział w zabezpieczaniu zajęć zespołu bojowego, ale musiałem stać tyłem. Po pierwsze
dlatego, aby patrzeć, czy ktoś niepowołany nie obserwuje ćwiczeń, a po drugie,
ponieważ ta wiedza nie była jeszcze przeznaczona dla mnie. Oddział bojowy to bardzo
hermetyczna struktura. My o nich nie wiedzieliśmy prawie nic, a oni o nas prawie
wszystko. Tak więc idę z duszą na ramieniu w miejsce, o którym nawet nie marzyłem.
Operator GROM-u ubrany w kombinezon z Nomeksu i kamizelkę taktyczną Eagle. Uzbrojenie stanowi
pistolet maszynowy H&K MP5 i pistolet H&K USP 9 mm. Na twarzy maska przeciwgazowa MP 4

– Naval, na ciebie kolej. Dowódca czeka.


– Panie majorze, młodszy chorąży…
– Daj spokój, Naval, siadaj – słyszę.
To mówi Rysiek, dowódca Oddziału Bojowego „A”, a następnie przedstawia mi
zastępcę Darka i dowódców zespołów.
– Podobno nieźle sobie radzisz z materiałami wybuchowymi i świetnie pod wodą.
– No, radzę sobie…
– Co powiesz na to, abyś został pirotechnikiem w sekcji nurkowej?
– Ale ja nigdy nie nurkowałem. Skakałem i myślałem, że tam trafię.
– Mamy dla ciebie miejsce w tej sekcji. Wszystkiego cię nauczymy. To jak?
– Chcę.
Trafiam więc do sekcji, w której prócz normalnego szkolenia z taktyki czarnej są też
cykliczne szkolenia z taktyki niebieskiej. Mam się nauczyć nurkowania i zostać
nurkiem bojowym! Dowódcą sekcji jest Bogusław w stopniu starszego chorążego.
Większość członków sekcji to chorążowie. Jedynie wielki jak dąb Piotr jest
podoficerem. Przed moim przyjściem do oddziału stopnie nie miały znaczenia.
Doświadczeni podoficerowie dowodzili sekcjami, a młody porucznik był
paramedykiem czy też kierowcą. Nowemu dowództwu i ministerstwu to
przeszkadzało, bo jak to możliwe, by oficer słuchał poleceń podoficera, hańba, panie!
Tak więc trafiłem do sekcji świeżo zrestrukturyzowanej. Bogusław był jednym
z bardziej doświadczonych szturmowców, brał już udział w misjach zagranicznych.
Zastępcą był chłopak młodszy ode mnie, ale już z trzyletnim stażem w szturmie, no
i trzech szczęśliwców z poprzedniego kursu. Zajęcia mieliśmy tak ustawione, że
każdego dnia krok po kroku poprzeczka idzie w górę, tak bym płynnie zgrał się z sekcją.
Od podstawowego strzelania po „wysokościówkę”, czyli zdobywanie pomieszczeń
znajdujących się poniżej nas.
Wnieśliśmy nasze graty na dach. Jak zawsze najpierw omawiamy warunki
bezpieczeństwa, dowiaduję się, że ten budynek ma już swoje ofiary.
– O tamten róg zahaczył śmigłowiec. Tam później leżał. A z tej strony spadł chłopak,
który po robocie wpiął się w odpiętą od stanowiska linę i poszedł na wolne, jak to się
mawia u spadochroniarzy, machając na pożegnanie patrzącym w osłupieniu kolegom,
i dodał, że spotkamy się na dole.
W tej firmie nie ma zajęć, w których możesz pozwolić sobie na luz. Selekcja trwa
ciągle. Stanowiska zjazdowe założone i każdy z sekcji ma dwa zjazdy na sucho. Po tej
rozgrzewce zakładamy sprzęt i szykujemy się, by wjechać do pomieszczenia już sekcją,
imitując szturm. Jestem wchodzącą jedynką. Jako pierwszy mam zlokalizować
i zlikwidować zagrożenie.
W radiu słyszę: gotowość, gotowość, naprzód. Odbijam się mocno od ściany, by
wjechać dynamicznie w okno. Wiem, że jestem obserwowany, patrzą, co młody potrafi.
Pięknie centralnie wjeżdżam w okno, ląduję na podłodze, robię krok w bok, by zrobić
miejsce następnym. Dobywam broń, szukam zagrożenia… Kurde, nic tu na mnie nie
czeka, za to piętro wyżej słyszę znane mi komendy: „sprawdź”, „czysto”, „idź”. Szybko
wypinam się z liny i biegnę po schodach, dając znać, że swój, ale robota zrobiona już
beze mnie. No to miałem piękną premierę.
Tego dnia byłem bardzo zakręcony. Po zajęciach czyszczę buty, przychodzi kumpel
i mówi, ale fajnie, że mi buty czyścisz. Po chwili kolejny podrzuca mi swoje. Dopiero za
trzecim razem trafiłem na własne. Na drugi dzień miałem pod szafką pięć par
czekających na wyczyszczenie. Tak zwany łach to nieodzowny element zespołu, trzeba
jakoś upuścić napięcie spowodowane ciągłym szkoleniem, łatwo to zrobić, śmiejąc się
ze wszystkiego dokoła. A trzeba czasami również z siebie.
Jestem po kursie podstawowym, jako grupa byliśmy na nim dobrze oceniani, ale
mimo tego, że jestem szybki, a nawet bardzo szybki, często widzę zagrożenie później
niż reszta zgranej sekcji. Doświadczeni szturmowcy widzą jakoś szerzej i mają lepszą
intuicję. Liczba powtórzeń tych samych ruchów powoduje, że choć idą wolniej, ale
jakoś płynniej i zawsze są przede mną. Tu oczywiście nie ma sportu, tu jest gra
o stawkę, jaką jest życie. Dlatego trzeba być i szybkim, i precyzyjnym. Po wielu
treningach zaczynamy się rozpoznawać po sylwetkach. Wiem, jak się porusza każdy
członek sekcji, którą stronę preferuje po wejściu do pomieszczenia, by je wyczyścić. Ja
także staję się dla nich czytelny.
Jestem na etacie pirotechnika, jeden dzień w tygodniu spędzam więc na szkoleniu
z pirotechniki. To zaskakujące, że moje techniczne wykształcenie jest nagle takie
przydatne. Sami robimy atrapy do ładunków i makiety. Trzeba umieć sprawdzić, czy
nie ma prądów błądzących w magistrali, czyli w sieci do odpalania ładunków, oraz
radzić sobie w manualnych pracach. Tego samego dnia teoria jest poparta praktyką.
Uczenie się od kogoś takiego, jak nasz pirotechnik, to jak dorwanie się do encyklopedii.
Nie dość, że wie wszystko, to jeszcze eksperymentuje i nam pozwala wdrażać własne
pomysły. Nie ma podręczników, jak wysadzić drzwi, by z futryną nie wpadły do środka,
burząc przy okazji połowę budynku. Albo jak pozbyć się szyby w oknie na tyle
bezpiecznie, aby osoby będące w środku nie musiały jechać od razu do chirurga. Praca
pirotechnika to też ciężka harówka, zresztą jak każdego szturmowca, no może tylko
snajpy ciągle leżą.
Mam na stanie pięciokilogramowy młot i „chuligana”, czyli taki stalowy trójząb, ale
Bogusław wyręcza mnie w jego noszeniu i choć jest dowódcą, często na jego barkach
spoczywa zrobienie wyłomu. Ja mam wtedy okazję potrenować wejścia. Zresztą
w sekcji wszyscy wymieniają się funkcjami. Każdy musi umieć się znaleźć
w kryzysowej sytuacji. Trzeba potrafić zastąpić kolegę. Jestem bardzo przejęty pracą,
czasem wieczorem nie mogę zasnąć, bo wiem, co mnie jutro czeka. Zaczyna się dziać
coś takiego, że ma się poczucie, że nie chodzi się do pracy, ale do domu; nasze rodziny
muszą być i są bardzo wyrozumiałe. Dziś było strzelanie, jutro jedziemy na
„wysokościówkę”, a pojutrze jazda operacyjna samochodami. Rzadko pracujemy po
osiem godzin. Po zajęciach trzeba zawsze zająć się sprzętem. Tu nie ma ściemy. Nigdy
się nie wie, kiedy będzie trzeba go użyć na bojowo, przed wyjściem do domu graty
muszą być obsłużone. Nie ma dyskusji, ale wszyscy to rozumieją i dowódca nie ma się
do czego przyczepić.
Dowodzenie wygląda następująco: dowodzi nami Bogusław i on wydaje polecenia.
Wyżsi dowódcy w zespole to wręcz kumple, spotykamy się na siłowni i podczas gry
w piłkę. Tam się nie porusza spraw bojowych. Patrzę na tych starszych ode mnie
facetów, trzydziestopięcio-, czterdziestolatków, i wiem, że jeszcze muszę sporo
poćwiczyć, by im dorównać. Pokazał nam już „Diabeł”, co potrafi żołnierz GROM-u,
mając pięćdziesiąt lat. Jest jednak inna, mniej wesoła kwestia. GROM-owcy może
prezentują się młodo i sprawnie, ale ich kręgosłupy na zdjęciach rentgenowskich
wyglądają fatalnie. „Pan to stary chłop”, usłyszałem od lekarza po którymś badaniu.
Znam przyczynę tego zjawiska.
Na którychś zajęciach wysokościowych jedziemy na nieznany nam obiekt. Trenować
na nieznanym budynku to zawsze fajne wyzwanie. Najpierw jak zwykle krótka
rozgrzewka, omówienie i postawienie zadania. Celem naszej sekcji jest szturm na okno
nieco węższe niż pozostałe, mamy przez nie wjechać i zająć swoją strefę
odpowiedzialności. Dziś moja kolej, by zjeżdżać z młotem. Ląduję na parapecie
i z rozpędu zeskakuję na podłogę, robiąc miejsce kolejnym z ekipy. Aż przykucnąłem
i czuję, jak stawy skrzypią z nadmiernego obciążenia ścięgien. Okno okazało się oknem
do ubikacji, miało nieco wyżej umiejscowiony parapet niż w standardowej zabudowie.
Tak mnie wbiło w ziemię, że po tych zajęciach ubyło mi ze dwa centymetry, a to dla
mnie duża strata.
20. Taktyka czarna

Już właśnie kładłem się spać, a tu ciąg cyfr na pagerze sygnalizuje alarm. Po ogłoszeniu
alarmu bojowego mam półtorej godziny, by się stawić w jednostce. Dotarcie do firmy
zajmuje mi dziesięć minut. Gośka robi mi kilka kanapek i już jestem w zespole.
Operacyjni też już są i przygotowują dla nas wstępne informacje. Zabieram się za sprzęt
zespołowy. Dociera Piotrek, przyjechał samochodem. Pakujemy sprzęt. Jest i reszta.
Odprawa to zarazem wstęp do przedstawienia natychmiastowego ataku na obiekt.
W jednej miejscowości za Radomiem, tuż przed zakończeniem wieczornych zajęć dla
dorosłych, nieznani sprawcy zamknęli się z nimi w sali. Woźnego, który chciał ich
przegonić miotłą, zastrzelili i żądają, by podstawić dla nich samolot. W trakcie odprawy
nadchodzą kolejne informacje. Są to prawdopodobnie obywatele Osetii, uciekinierzy
z pobliskiego ośrodka dla uchodźców. My zajmujemy się sobą, a w operacyjnej
chłopaki uwijają się, by nadążyć z planowaniem wszystkiego. Bogusław z jednej
odprawy idzie na następną. Pobieramy broń, amunicję i materiały wybuchowe. Krótko
po północy zapada decyzja wyjazdu. Przed bramą czeka już na nas Żandarmeria
Wojskowa i w takiej kolumnie pędzimy ulicami Warszawy w kierunku Radomia.
Na miejscu wita nas kordon policji. Nasza logistyka już wcześniej rozbiła namioty.
Gdzieś z boku mruczą agregaty. Staramy się, na ile to możliwe, być samowystarczalni.
Policyjni negocjatorzy przedstawiają sytuację. Terroryści są zdesperowani i jak za
dwadzieścia minut nie zostanie podstawiony autobus, to zastrzelą następną osobę.
Zapada decyzja, że mamy być gotowi do natychmiastowego ataku. Sprawdzam jeszcze
raz magazynki. Podpinam mój ulubiony i przeładowuję broń, w latarce mam nowe
baterie. Jest decyzja, by uzbrajać ładunki, a naszym wejściem głównym jest okno do
sali, w której prawdopodobnie są przetrzymywani zakładnicy. Jeszcze pięć minut do
terminu, jaki postawili w ultimatum terroryści, a mnie już pot zalewa oczy, parują
gogle i lata jakiś cholernie upierdliwy komar, pieprzyć gogle… i komara też.
– Pełna gotowość – słyszę przez radio. Idziemy zająć punkt wyjścia do ataku.
Skradamy się pod obiekt… policja jeździ na sygnale, wyją syreny straży pożarnej
i karetek pogotowia…
– Jedna minuta – odzywa się głos w radiu i słychać, jak kolejni dowódcy sekcji
meldują gotowość do uderzenia.
Do tej pory serce waliło mi jak młot kowalski, a teraz czuję w nogach moc, że to ta
chwila, do tego byłem szkolony. Zaciskam dłoń na tyczce z ładunkiem, druga gotowa
do odpalenia ładunku. Obok mnie klęczy Piotrek z drabiną gotowy, by po wysadzeniu
okna podstawić ją pod parapet. Zapada cisza, która wydaje się trwać nieco za długo,
wreszcie odliczanie.
– Pięć, cztery, trzy. Przerwij ćwiczenie! Przerwij ćwiczenie! Odbój. – To jeszcze nie był
na nas czas.
Nie jest nam jednak dane długo tak płynnie pracować. Ochronna kopuła, która jest
nad nami dzięki naszym dowódcom, trzęsie się w posadach. Zaczynają przyjeżdżać
wycieczki gości z zewnątrz, którzy wizytują oddział. Oznajmiają, że u nas bałagan,
jakieś prywatne meble w pokojach, no i jak to może być, że nie ma podoficera
dyżurnego i trzeba stać pod drzwiami, zanim łaskawie ktoś otworzy. Bogusław przynosi
bombową wiadomości z odprawy: pułkownik Polko rozkazał, że mamy się przenieść na
piętro, tam gdzie jest świetlica. A parter, który teraz zajmujemy, będzie zaadaptowany
na potrzeby żołnierzy służby zasadniczej. Po prostu nie wierzę. To ja po przyjściu do
firmy, mając zaliczoną selekcję, stałem plecami do szkolącego się oddziału, by czasem
nie podpatrzeć technik ich działania, a żołnierze służby zasadniczej będą z nami dzielić
najtajniejszy budynek w jednostce.
Rzeczywiście warunki dla żołnierzy są, że tak powiem, żołnierskie, ale to nasze
pomieszczenie, w którym się gnieździliśmy, też nie było luksusowe. Mieliśmy jeden
pokoik na sześciu, w nim sześć szaf i kupa sprzętu. Teraz lądujemy w świetlicy. Sekcja
od sekcji oddzielona szafami. Potraktowano nas na zasadzie: mamy się wynosić, a jak
się komuś nie podoba, to oczywiście droga wolna… Rysiek to honorowy facet, nie
zgadza się na takie traktowanie oddziału. Podejmuje jedyną słuszną decyzję i albo
oddział zostaje po staremu, albo się zwalnia. To zapewne jest na rękę pułkownikowi
Polko, bo w ten sposób odchodzą najbardziej doświadczeni oficerowie i nie będzie miał
kto się odezwać, gdy nadejdą jakieś głupie decyzje z dowództwa, a i dowódcy nikt nie
wytknie, że nie zna się na naszej robocie, bo niby skąd ma się na niej znać.
Z dnia na dzień widać zmiany. Nasz parter to teraz plac budowy, by wojsko miało
godne warunki do służby. Ja zaś jestem amunicyjnym i po strzelaniu idę zdać łuski.
Odbiera je nowy magazynier, choć rano jeszcze ktoś inny wydawał amunicję. Nowy
magazynier chwali się, że w końcu załatwił sobie tu posadę, bo dodatki są wyższe, no
i Warszawa. Pobrałem rano trzy tysiące sztuk amunicji i oddaję mu worek zebranych
łusek. Biedak się za głowę łapie. Sprawdza jeszcze raz kwity i mówi:
– Jak my to wszystko policzymy? Przecież do nocy nie wyjdziemy.
Żal mi się gościa zrobiło jak cholera, więc mówię:
– Podpisuj pan i jest okej.
– Ale tak nie można! W poprzedniej jednostce, jak żołnierz dostał pięć sztuk amunicji,
to pięć sztuk łusek musiał oddać. A tu przy takiej ilości, to na pewno może czegoś
brakować.
Patrzę na niego i nie wierzę. Panie, ratuj! Trep jak beton i tyle. Sytuacja dla mnie
patowa. On zaczyna mieć jednak rozterki i ze łzami w oczach kwit mi podpisał. Musiał
internat sobie załatwiać, miał więc inny priorytet niż liczenie łusek.
Następnego dnia idę pobrać amunicję. Najpierw magazynier dzwoni do logistyki, czy
się wszystko zgadza, bo ma do wydania pięć tysięcy sztuk. Komentuje, że tyle to u nich
kompania przez rok nie wystrzelała. A potem z zadowoleniem oznajmia, że znalazł
sposób na liczenie łusek. Będzie je ważyć po sto. Spodobał mi się ten jego sposób. Od
teraz nie czyszczę łusek z piasku, a zimą ze śniegu, w ten sposób mam nawet nadwagę.
Nie ma możliwości zebrać wszystkich łusek po strzelaniu dynamicznym, gdy się strzela
w ruchu i biega po wałach. Łuski się mieszają z piachem i zostają tam na amen.
Mamy też nowego gościa od materiałów wybuchowych. Musimy go wszystkiego
nauczyć, bo do tej pory wiedział tylko, co to są kostki trotylu i zapalnik elektryczny.
Tacy są nasi nowi specjaliści przestrzegający nieżyciowych ministerialnych przepisów,
ale za to szare berety noszą elegancko.
Żołnierz jednostek specjalnych musi umieć przemieszczać się w każdych
warunkach. Wprawdzie pilotażu śmigłowca jeszcze w planie szkolenia nie mamy, ale
spadł śnieg i czas na narty. Wyruszamy na Czarną Górę, gdzie będziemy uprawiać białe
szaleństwo. Jedziemy na dwa tygodnie, a więc ci, co posmakowali już jazdy na nartach,
mówią, że po takim turnusie przez kolejne tygodnie śni się tylko o zjazdach.
Nie wszyscy, którzy do nas przyszli z nowego rozdania, to gapy. Szefem szkolenia jest
niejaki major Gorzki. Gorzki jest ponoć świetnym narciarzem i instruktorem
narciarstwa zarazem, tak więc nas, stawiających pierwsze kroki na deskach, bierze pod
swe skrzydła. Ja wprawdzie kiedyś na deskach już stałem, bo w dzieciństwie tata zrobił
mi z desek od beczek narty, a wiązaniami były paski od starego tornistra. Zresztą wtedy
i tak preferowaliśmy zjazdy na worku foliowym wypchanym sianem, ten pojazd to
dopiero nabierał prędkości. Gorzki mówi do nas normalnie, bez akcentu, jaki lubią
mieć oficerowie po „Zmechu”. Okazuje się normalnym facetem. Zawdzięcza to
zapewne ukończeniu studiów cywilnych, a nie wojskowych. Zaczynamy od rozgrzewki,
a potem przechodzimy do ratrakowania jodełką oślej łączki. Całe szczęście dość szybko
zaczynamy korzystać z wyciągu i jesteśmy panami tej łączki przez dwa pierwsze dni,
żaden dzieciak nam nie podskoczył. Gorzki chce nas dobrze nauczyć jeździć na nartach
i nie zniechęcają go nasze częste upadki i stokowa głupawka z tym związana. Tłumaczy
i pokazuje do skutku. Trzeciego dnia pozwala nam wyjść spod swych skrzydeł
i wyciągiem krzesełkowym wjechać nieco wyżej. Ale po zjeździe na tyłku ze szczytu
Czarnej Góry nabieramy pokory i wracamy na zajęcia dla początkujących.
W weekend mamy czas dla siebie, ale ponieważ czujemy niedosyt sportu, jedziemy
pograć w piłkę w hali. I tu Gorzki, choć dwadzieścia lat od nas starszy, nie odstaje,
wieczorem nic więc nie stoi na przeszkodzie, by się z nim napić piwa. Nieetatowo jest
zastępcą szefa szkolenia, trochę więc wie, co w trawie piszczy. Nie braliśmy go
specjalnie na spytki, ale zaczął opowiadać o swoich odczuciach w sprawie firmy i jak
jest ona postrzegana na zewnątrz. Powiedział, że chyba wie, skąd się bierze opinia, że
jesteśmy zarozumiali i niedostępni. Po prostu w firmie jest zapieprz. Przychodząc tu,
nie ma się czasu na podtrzymywanie kontaktów z tymi co na zewnątrz. W firmie jest
też zupełnie inaczej niż w innych jednostkach. Żołnierze nie noszą mundurów, nie ma
afer, że ktoś komuś honoru nie oddał. Codzienność w każdej jednostce wygląda
następująco: a to żołnierz był pijany, inny nie wrócił z przepustki itp., czyli od aferki do
aferki. W firmie nikt nikogo nie oszukuje. Gdy żołnierz zrobił swoje, może sobie pójść
biegać i nikt się go nie czepia, że w południe jest na bieżni. Tylko szturmowcy ciągle
marudzą, że chcą nowe obiekty do szkolenia i wiecznie im mało drzwi i okien do
wysadzania – śmieje się major Gorzki. Opowiada też, że przed naszym wyjazdem na
narty odwiedził swoich kolegów z 6 Brygady Powietrznodesantowej w Krakowie i już
na progu usłyszał, że się zmienił, że się nie odzywa. Każą mu gadać, czym to ten GROM
tak się różni od innych jednostek. Mówi, że go na chwilę zatkało. No właśnie, czym ten
GROM się różni? Mam! – mówi – ich nie trzeba kontrolować na zajęciach.
Oniemieliśmy trochę, ale to fakt. Każdy z nas potwierdził, że kiedyś podczas zajęć
chował się po lasach, a wystawiona czujka obserwowała przedpole, czy nie nadjeżdża
czasem jakaś kontrola. A byli i tacy dowódcy, którzy kazali zakopać amunicję, aby się
wojsko podczas kontaktów nie powystrzelało. Nam zawsze amunicji jest za mało,
a z zajęć rzadko przyjeżdżamy o wyznaczonym czasie. I rzeczywiście nie pamiętam, by
ktoś przyjechał na kontrolę, bo po co?
Z każdego szkolenia wyniesiesz tyle, ile przekaże ci instruktor. W drugim tygodniu
osiągnęliśmy takie narciarskie umiejętności, że potrafimy zjechać z Czarnej Góry.
Szkolenie kończymy zaś slalomem gigantem z nieodzownym skokiem z buli. Ja
wprawdzie skoczyłem najdalej, ale trzech chłopaków musiało wyciągać mnie z zaspy.
Od tamtej pory mam zjazdowe sny i tęsknię za białym szaleństwem.
21. Taktyka zielona

Zima szybko minęła i nadszedł czas na zieloną taktykę. Część chłopaków jest na
Bałkanach, my także się szykujemy w tamten rejon. Ich zadaniem jest praca na
granicy, w terenie górzystym i zalesionym. My także przedzieramy się wytrwale po
okolicznych lasach. Rozkaz jest następujący: cały sprzęt na plecy, pełne załadowanie
amunicji, zapasy żywności na trzy dni i dwadzieścia kilometrów od Warszawy,
w okolicach Karczewa, robimy desant z wozu. Zadanie jest proste: nawigując na mapie
pomiędzy wioskami, dotrzeć jeszcze tej samej nocy w okolice Sulejówka. Psy ujadają
jak cholera, zwijamy się jak najszybciej w zakryte, czyli w miejsce, w którym możemy
się schować. Nasz szyk to zwykły patrol z ubezpieczeniem. Ja na szpicy, za mną
nawigator i reszta i idziemy we wskazanym kierunku. Jest ciepło, na niebie gwiazdy,
tylko komarów od cholery, ale mimo to maszeruje się przyjemnie. Zbytnio się nie
skradamy, tylko idziemy normalnym tempem, przekazując sobie sektory i znaki. Znaki
to świetny sposób komunikacji, są ogólnie rozpoznawalne, na przykład zaciśnięta pięść
oznacza: zatrzymaj się. Ale z czasem każda sekcja ma własny sposób komunikowania
się bez słów. Zatrzymujemy się przed torami. Głowy do szyny jak na filmie nie
przykładam, ale patrzę w lewo, w prawo, czy nie jedzie pociąg. Cisza, więc naprzód.
Przechodzi ostatni z nas, a tu w krzakach szamotanina… ktoś się przewrócił, a po chwili
charakterystyczny zgrzyt przeładowywanej broni i okrzyk:
– Straż ochrony kolei! Ręce do góry!
Co to, kurde, ma być!? My gleba w linii. Nawet nie wiem, kiedy karabin
przeładowałem… Automatycznie świecimy latarkami w stronę zagrożenia. A tam stoi
dwóch gości z brzuszkami, jeden się jeszcze zbiera, bo chyba zaliczył wywrotkę, i teraz
w amoku czyści kolana oraz majstruje przy latarce, która mu przygasa. Drą się, że
mamy się poddać. Trochę śmiać mi się chce, bo to komicznie wygląda, ale sytuacja
może być poważna. Oni oślepieni naszymi światłami kompletnie nie wiedzą, z kim
mają do czynienia. Piotrek już odczołgał się do boku i mamy ich w klasycznej L-ce.
– Panowie, jesteśmy polskimi żołnierzami – odzywa się Bogusław. Chcąc
dyplomatycznie rozwiązać sytuację.
– Nie wierzę!
Ten ze sprawną latarką świeci nerwowo to w prawo, to w lewo, biedak nic nie widzi
oślepiany naszym światłem. Nie odpuszcza i uparł się, że musi nas odprowadzić na
odwach. Bogusław dyplomatycznie negocjuje, ale staje na tym, że jak opuszczą broń, to
wstaniemy, aby się im pokazać, i razem pójdziemy na ich wartownię uwiarygodnić, że
jesteśmy polskie wojsko, a nie kolejowi złodzieje. Opuścili broń. Latarka wreszcie
zaświeciła i drugiemu zuchowi, ale chyba niepotrzebnie, bo gdy oświetliła Piotrka,
ukazał im się chłop metr dziewięćdziesiąt z barami jak niedźwiedź. Gość z ochrony
kolei aż przyklęknął na widok wycelowanego w siebie karabinka M4.
– Kurwa, Rambo – powiedział z niedowierzaniem. – To wy naprawdę jesteście
żołnierze – dodał ciszej.
Nie, kurde, tragarze. Puściliśmy przodem naszych dzielnych strażników. Wszak są
u siebie, wiedzą, jak dojść na wartownię. Mówią, że to teren kolei i wojsko, gdy chce tu
ćwiczyć, powinno o tym poinformować PKP. Oni idą coraz szybciej, my zaś zwalniamy.
Dochodzimy do rozwidlenia dróg. Panowie skręcili w prawo, my w lewo i tak się nasze
drogi rozeszły. Przez to zajście musimy nadrobić trochę strat. Nawigator sprawdza,
gdzie jesteśmy. Orientuje mapę i naprzód. Pędzimy przez pola na skróty, przez jakieś
szerokie kartoflisko, bardzo źle się po takim polu w poprzek chodzi. Jest wreszcie droga.
Nawigator szuka mapy, ale jej nie ma, gdzieś wypadła po drodze. No i gdzie się mamy
teraz kierować? Jedyna słuszna decyzja to latarka w dłoń, w tył na lewo i mapy szukać
marsz. Pół godziny później wraca zziajany. Mapa została na drodze w miejscu, skąd
startowaliśmy w kartoflisko. Jest już około drugiej w nocy i nie ma szans, abyśmy na
czas przybyli do punktu podebrania. Porzucamy więc wszelkie zasady zachowania
taktycznego i zasuwamy poboczem drogi. Nadjeżdża samochód. Bogusław mówi, że go
smolimy i nie ma sensu chować się po krzakach, bo szkoda czasu. Dla hecy wyciągam
w bok wystawiony do góry kciuk, jakbym był autostopowiczem. Ku memu zaskoczeniu
samochód się zatrzymuje, a kierowca służy pomocą. Jest nas sześciu, mamy
wyładowane plecaki i broń, a to duży fiat. Gość się nie bał w środku nocy zatrzymać
w szczerym polu, chwała mu za to. Nie po to go nam pan Bóg zesłał, byśmy z jego
pomocy nie skorzystali. Plecaki do bagażnika. Piotrek wielki chłop na przód, a my kupą
z tyłu. W takich chwilach chwalę sobie moje gabaryty. Panu ślicznie podziękowaliśmy
i podarowaliśmy kilka wojskowych konserw. Żołnierz jednostek specjalnych musi być
cwany i sobie radzić, oczywiście w pozytywnym tego słowa znaczeniu. I tym sposobem
byliśmy pierwszą ekipą na podebraniu. Pełen sukces. Mission completed.
Cykl szkoleń z zielonej taktyki kończymy zadaniem sprawdzającym. Sytuacja jest
taka: gdzieś na Bałkanach ukrywa się zbrodniarz wojenny, niejaki Krawić. Nasz wywiad
ustalił miejsce, w którym będzie spędzał ze swoją ochroną najbliższą noc. Facet nie jest
w ciemię bity, ma zabezpieczone drogi ucieczki, a w pobliskiej wiosce dużą rodzinę,
która, gdy usłyszy strzały, z pewnością przyjdzie mu z odsieczą. I to jest zadanie dla
naszej sekcji. Mamy zabezpieczyć drogę dojazdu, by nikt podczas szturmu naszych
sekcji na obiekt, w którym przebywa zbrodniarz, nie przyszedł mu z odsieczą.
Operator GROM-u przed wyjściem na zajęcia z taktyki zielonej. W tamtym czasie karabinem wsparcia
był ręczny karabin maszynowy RKM PK

Podjeżdżamy w rejon działania. Pełne zachowanie taktyczne. Wszystko robimy przy


użyciu noktowizorów, również kierowcy jechali jedynie w świetle księżyca, używając
noktowizora. Od miejsca desantu w rejon naszej zasadzki mamy tylko, a raczej aż, pięć
kilometrów. Wywiad nam doniósł, że w rejonie przebiegają trasy przemytników
i możemy się natknąć na taką ekipę. Przemytnicy walczą jak regularne wojsko,
zachowanie taktyczne jest więc jak najbardziej uzasadnione. Jestem obładowany. Mam
PK, karabin maszynowy, taki jaki był na wartowni w Libanie, tyle że tam stał na
stojaku, a ja go muszę nieść. Sam karabin waży dziewięć kilogramów, a podwieszona
taśma amunicji dodatkowe cztery, czyli samo moje uzbrojenie na dzisiejszą noc to
trzynaście kilogramów. Zamiast pasa nośnego używam kupionych w demobilu
amerykańskich szelek taktycznych, mogę więc z niego strzelać nawet z biodra, jak
z rozpylacza. Patent na strzelnicy się sprawdził, stanowię więc niezłą siłę ognia.
Jest drugi lipca. Dzień był słoneczny, a noc jest bezchmurna. Misja przewidziana jest
na jedną noc, nie mamy więc zbyt wiele sprzętu. Zabieram tak raczej dla hecy koc
maskujący, a nuż się przyda, gdy będę maskować swą strzelecką pozycję. Jak to jest
zwykle w wojsku, pierwszy kilometr idziemy zgodnie ze sztuką, taktycznie. Niestety,
czas goni i musimy nieco przyśpieszyć. Jest mi strasznie gorąco i po kolejnym
kilometrze spływam potem. Teren na naszym poligonie jest piaszczysty, dlatego marsz
do najprzyjemniejszych nie należy. Wchodzimy na sporą górkę, a raczej wał i idziemy
jego szczytem. Pod nogami trzeszczą suche patyki i liście, każdy krok generuje
przeraźliwe szuranie. Dochodzimy do miejsca, w którym w zielonym świetle
noktowizora widzę po prawej stronie szeroki i długi pas czarnego koloru. Przez chwilę
się zastanawiam, czemu prowadzący na szpicy nie idzie tym pasem, przecież na bank
to taka czarna, szeroka guma, jaką często można zastać na strzelnicach, a pozyskana
jest z jakichś starych taśmociągów. Robię stanowczy krok w bok, by iść po tej gumie.
Zdołałem jeszcze poczuć, że brakuje mi pod stopami podłoża i spadłem bezwładnie
całym ciałem w przód. Impet uderzenia o betonową krawędź transzei przyjmuję
uwieszoną pod PK skrzynką z amunicją. Jakimś cudem robię salto w przód i spadam na
dno transzei równo na obie nogi i tylko lekko przykucam. Natychmiast na górze
zapalają się latarki skierowane w dół.
– Naval, na Boga, żyjesz? – odzywa się Bogusław.
– Chyba nic mi nie jest.
– Ale wywinąłeś orła, chłopie!
Transzeja jest głęboka, nie wystaje z niej nawet czubek mojego hełmu. Sekcja idzie
górą, ja transzeją. Po dziesięciu metrach dochodzę do schodów i wychodzę jakby nigdy
nic. Nie wiem, jak to się stało, ale nie odniosłem żadnego uszczerbku i dzielnie
maszeruję dalej, tyle że już krok w krok, ślad w ślad za idącym przede mną.
Dochodzimy do zakrętu, gdzie mamy zrobić zasadzkę. Sprawnie się rozstawiamy,
zgodnie z tym, co ustaliliśmy podczas planowania operacji. Miny kierunkowe
rozstawione, moje PK gotowe do zalania przeciwnika gradem ołowiu. Tylko jakoś
zaczyna być nam zimno. Zerwał się chłodny wiatr, niebo jest gwiaździste, a im bliżej
poranka, tym większe dreszcze przechodzą mi przez ciało. Mokra bluza munduru
sztywnieje. Szturm ma być około piątej rano. Siedzimy w kupie owinięci moim
kocykiem. Każdy marzy o jak największym jego kawałku. Nie możemy rozpalić ognia.
Jest zimno, diabelnie zimno. Przy każdym wydechu para wydobywa się z ust, ręce
mamy zgrabiałe i tylko tam, gdzie stykają się nasze plecy, czuć dodatnią temperaturę.
Gdy wstaje dzień, widzimy na liściach szron, a trawa jest lekko biała. Drugi lipca, a tu
przymrozek. Myśl o tej anomalii przerywa głuchy odgłos eksplozji. Wyrwani z letargu
zajmujemy swoje pozycje. Jestem przy moim PK, odbezpieczam go zgrabiałymi
palcami, moja robota to zlikwidować wszystkich, którzy przeżyją spotkanie samochodu
z miną kierunkową, no i rozgrzać lufę. Z przeciwka pędzi w naszą stronę biały
mercedes. Eksplozja wzbija przed nim chmurę piasku. Rozpoczynam grę na moim
instrumencie. Ślę w stronę przeciwnika krótkie serie, a kończę kanonadą nieco dłuższą,
niż nakazuje rozsądek. Chłopaki wyskakują z krzaków, by sprawdzić pojazd, zabierają
dokumenty. Ja ubezpieczam ich, ogrzewając sobie dłonie o gorącą lufę. Lepiej nosić niż
się prosić, a raczej marznąć, taką naukę wyciągam z dzisiejszego szkolenia.
Nadszedł długo oczekiwany dzień. Od dwóch tygodni wszystkie nasze zajęcia
podporządkowane są przygotowaniom do wspólnego treningu z 10th SFGA (Special
Force Group Airborne) z USA. Chłopaki stacjonują na stałe w Niemczech, jesteśmy więc
po sąsiedzku. A spotykamy się w połowie drogi, bo na poligonie koło Bolesławca.
Czasami czuję się w GROM-ie jak tragarz, jakbym pracował w jakiejś firmie
przeprowadzkowej. Codziennie tachamy po schodach torby ze sprzętem
indywidualnym i zespołowym – wyłomy, młoty itp. Wyjazd na poligon to jak
przeprowadzka, bo zabieramy wszystko. Samochody zapakowane, a my podzieleni na
kilka kolumn wyruszamy w kilkugodzinną podróż ku zachodniej granicy Polski.
Docieramy wieczorem. Sprzęt Amerykanów już rozstawiony. Widzimy potężną
ciężarówkę z naczepą, a na niej jeszcze dwa Humvee (High Mobility Multi-Purpose
Wheeled Vehicle), wielozadaniowy pojazd kołowy o wysokiej mobilności. Zresztą co tu
gadać, czegóż to nie mają Jankesi.
Ale my mamy poligon, i to taki, na którego nie stać chyba żadnej armii na świecie.
Naszym poligonem jest posowiec-ka baza wraz z osiedlem mieszkaniowym. Kompleks
składa się z kilkudziesięciu budynków, kilkunastu czteropiętrowych bloków, szpitala,
szkoły i wszelkiej innej miejskiej zabudowy. Zapoznajemy się z tym miejscem i mam
dziwne uczucia. Pierwsze to radocha, że już nie ma tu Ruskich! Drugie to chyba złość,
jak się oni tu u nas panoszyli, przecież to było ruskie miasto w naszym kraju. No
i jeszcze żal, że to wszystko tak niszczeje. Miejscowi rozgrabili, co się dało. Na
poniemieckich budynkach nie ma dachówek. Płot z cegły do połowy rozebrany
i pewnie z każdym dniem go ubywa, a w mieszkalnych budynkach pełna dewastacja.
Tylko niektóre są jeszcze w takim stanie, że wystarczyłby mały remont i można by się
było wprowadzać.
Zapoznajemy się z naszymi kolegami zza wielkiej wody, a raczej zza Odry. Można by
się śmiać, że są u Niemców taką samą spuścizną wojny, jaką Ruscy byli u nas. Tyle że
Wuj Sam za wszystko tam płaci, a u nas przez pięćdziesiąt lat żarli nasze świniaki za
darmo. Amerykanie to takie same chłopaki jak my, są wśród nich doświadczeni
szturmowcy, ale i sporo młodzieży chętnej do nauki, takich jak ja. Z pierwszych
rozmów wynika, że bardziej specjalizują się w taktyce miejskiej. Naszą domeną jest zaś
walka w pomieszczeniach, wymienimy się więc doświadczeniami. Przywieźli ze sobą
sprytne wkładki do karabinów M4, do takich, których i my używamy. Te wkładki
umożliwiają strzelanie amunicją, której pociskiem jest plastik. Można strzelać celnie
nawet do pięćdziesięciu metrów, a siła pocisku nie przebija drewnianej sklejki. Pozwoli
to nam trenować pomiędzy budynkami prawie na ostro. My natomiast mamy pistolety
maszynowe MP5 z wkładkami na nabój typu FX. Tu pociski wypełnione są farbą
i zostawiają na ciele ślady trafień oraz małego siniaka. Amunicja ta pozwala na
realistyczne zajęcia w pomieszczeniach, bo przeciwnik może się odgryźć kąśliwą serią.
Oj, będzie się działo.
Zaczynamy od miejskiej taktyki. Amerykanie pokazują nam wszystko warsztatowo,
krok po kroku. Jaki jest podział sektorów i kto w sekcji za co powinien być
odpowiedzialny. Dla nich instruktorami są natomiast nasi starsi operatorzy, omawiają,
jak zdobywać poszczególne pomieszczenia.
Wychodzimy na ulicę. Nasze sekcje po obu stronach. Idąc, przekazujemy sobie
sektory odpowiedzialności. Bardzo ważna jest komunikacja, bez łączności radiowej
trwałoby to dwa razy dłużej. Przejście ulicy długości trzystu metrów, na której są dwa
skrzyżowania, to mozolna praca okupiona godzinnym poruszaniem się ze spiętymi na
maksa pośladkami. Nie wolno się spieszyć, wyjdziesz zza niesprawdzonego węgła
i dostaniesz w łeb, a drugiego życia, jak w grze komputerowej, na wojnie nie ma –
tłumaczą Jankesi. Pierwsze przejście to był marsz bez zasadzki, a teraz będą się
ukazywać w oknach cele. Cały trening zaczyna się od nowa.
Po chwili marszu gdzieś zza moich pleców słyszę: „Cel w oknie na drugim piętrze”.
Padł strzał, ale cel zdążył się schować. Zaczynam mieć oczy dookoła głowy, ale na nic to
się zdało, bo odzywa się seria nie wiadomo skąd. Przyśpieszamy, by się dostać jak
najszybciej do jakiegoś pomieszczenia. Teraz z okien możemy rozpocząć obserwację
i wyszukiwać zagrożenia. Mamy komunikację radiową z sekcją z przeciwnej strony
ulicy. Podają nam, że przeciwnik jest w naszym budynku na drugim piętrze.
Zaczynamy robić to, co potrafimy najlepiej. Czyścimy pomieszczenie po
pomieszczeniu, nie dając szans przeciwnikowi, który, zapędzony w najdalej
usytuowane pomieszczenie, poddaje się, odkładając broń. Nawet nie wiem, kiedy
zleciał dzień. Jestem wykończony, a na mundurze są słone zacieki od potu. Prysznic
i spać.
Kolejny dzień to powtórka wczorajszych zajęć, tyle że się mieszamy z Jankesami.
Jedną stroną ulicy idziemy my, drugą oni. Za każdym powtórzeniem ćwiczenia idzie
nam coraz lepiej i nie tylko taktyka, ale i porozumiewanie się. Jest coś takiego, że
żołnierz nie musi używać słów, by zrozumieć innego żołnierza, i to właśnie zaczyna się
dziać pomiędzy nami. Jak w naszej sekcji po szuraniu nóg poznaję, kto za mną wszedł
do pomieszczenia, tak teraz oni na nas, a my na nich patrzymy i rozumiemy się,
rozpoznając gesty.
Ten dzień minął bardzo szybko. Wspólna kolacja pozwala nam bliżej się poznać.
Czemu mnie w szkole nie uczyli angielskiego. Po pobycie w Libanie znam kilka
zwrotów, ale są one bardziej przydatne w targowaniu się na bazarze niż w rozmowie
o taktyce. Ale ta umiejętność pewnie pomogła w handlu wymiennym i za wojskową
czapeczkę dostałem prawdziwy zielony beret z odznaką.
Na tutejszym poligonie są też miejsca, nad którymi ciągłą kontrolę sprawuje wojsko.
Jedziemy tam, gdzie bez noktowizorów walka byłaby niemożliwa, a latarki tylko by
zdradzały naszą obecność. Po przebyciu kilku kilometrów leśnymi drogami wjeżdżamy
przez bramę, którą otwiera żołnierz. Docieramy na jakieś pole, na którym stoi samotnie
jeden budynek. Czeka na nas już nasz operacyjny i prowadzi schodami w dół. Za bardzo
nie wiadomo, co tu Ruscy ukrywali, ale w podziemiach jest ciąg korytarzy i sporo
pustych pomieszczeń, czyli idealne miejsce na trening z użyciem noktowizorów.
Zakładamy sprzęt i montujemy na hełmy noktowizyjne światła chemiczne. Światło
chemiczne to taka plastikowa rurka, która zaczyna świecić po złamaniu. Dla hecy
montuję swoje światło pionowo i wyglądam w hełmie jak pruski żołnierz ze szpicą.
Bogusław każe mi się nie wygłupiać, ale nie ma już czasu na przeklejenie mojej szpicy.
Gasną wszystkie światła, zapada cisza. Dwoma sekcjami mamy wyczyścić ciąg
pomieszczeń. To jest proste zadanie, ale ponieważ panuje absolutna ciemność
i noktowizory nie mają skąd wyłapać światła, zaczynamy działać po omacku. Zapalamy
latarki, które są uzbrojone w filtr noktowizyjny, ale i to mało. O dziwo, dzięki mojemu
wygłupowi nasze sekcje nie mieszają się ze sobą. Moi wiedzą, że mają się trzymać
mnie. Chłopaki z drugiej sekcji zaś trzymają się ode mnie na dystans i w ten sposób
przez żart zdobywamy doświadczenie, jak ważne jest w trakcie szturmu czytelne
oznakowanie sekcji. Bardzo to pomaga, by w totalnej ciemności czy też wojennym
chaosie odnaleźć swoich.
Nadleciały nasze śmigłowce. Amerykanie jakoś zbytnio nie są do nich przekonani
i latamy na nich tylko my. Dla mnie to frajda. Mam straszny niedosyt wszelkiego
latania. Lubię wysokość. Już nie zjeżdżamy tak jak na kursie podstawowym pionowo
jak windą, kiedy śmigłowiec podnosił nas w górę, a potem po linie zsuwaliśmy się
w dół. Teraz robimy spore kręgi, by potem desantować się na pobliskiej łące. Jest to
przedsmak tego, co czeka nas jutro. Jutro mamy wykonać kompleksowy szturm na
blok. Okazało się, że zaszczyci nas swą obecnością szef Sztabu Generalnego Wojska
Polskiego generał Henryk Szumski. Tak to bywa, że trening na poligonie przestaje być
najważniejszy, a priorytetem jest pokaz dla VIP-ów. Czy oni naprawdę w to wierzą, że
dla żołnierza jest czymś wyjątkowym stać kilka godzin ze sprzętem na placu, bo jakiś
pryncypał przyjeżdża? To jest VIP-om potrzebne, by mogli się później w telewizji
licytować, ile razy gdzie kto był i żołnierzy odwiedzał. A biedaki trawę i krawężniki
malują. U nas, na szczęście, to się nie zdarza, ale są za to pokazy. Mamy jednak do tego
dobre podejście, robimy swoje, a pokaz traktujemy jak prawdziwą robotę, nie ma
znaczenia, że będzie ktoś patrzył i klaskał.
Budynek został podzielony na strefy odpowiedzialności. My atakujemy od góry.
Desant ze śmigłowca i czyścimy dwa górne piętra, one są nasze. Amerykanie
podjeżdżają na Humvee i szturmują obiekt w górę i w dół, bo piwnicę też mają do
zaliczenia.
Od rana kolejno sekcjami desantujemy się na dach za pomocą grubej liny. Tu nie ma
ściemy, nasze życie jest w rękach pilotów i zależy od sprawności śmigłowca. Piloci
wyciskają z tej maszyny całą moc, by utrzymać ją w zawisie nad blokiem. Słyszymy, jak
Sokół pracuje na pełnych obrotach. Po obiedzie jest próba generalna. Próba będzie się
tym różnić od treningu, że śmigłowiec po szturmie podbierze naszą sekcję na tak
zwanego papieża. By to zrobić, do śmigłowca montowana jest taśma z pętlą, w którą
możemy się wpinać. Śmigłowiec się unosi, a my jesteśmy kolejno zabierani i zwisamy
pod nim w trakcie lotu jak kiść winogron.
Moje zadanie podczas szturmu ma też inny wymiar. Zastanawiam się, jak wzmocnić
tyczkę z ładunkiem, którym z dachu, wychylając się, wysadzę okno, czyszcząc je
i robiąc tym samym miejsce do szturmu.
W ubraniach do treningu i z ciężkim sprzętem wyglądamy jak nowocześni
gladiatorzy, a ja z trzymetrową tyczką wcielam się w postać średniowiecznego rycerza
z dziwną kopią. Wsiadamy do śmigłowca. Ja jako ostatni siedzę z nogami na zewnątrz
jak na ławeczce w parku. Tyczkę przyciskam mocno pod ogon śmigłowca, by mi jej
podmuch wiatru nie wyrwał lub nie złamał. Tyczka jest zakończona kwadratową ramą
uzbrojoną w materiał wybuchowy. Przed startem gadam z pilotem i pytam, czy da radę
nas posadzić, jeśli mu tyłek maszyny odetnę. Śmieje się, że tak, ale ani mnie, ani jemu
wcale nie jest do śmiechu.
Wznosimy się. Trzymam tyczkę, dociskając ją do poszycia ogona, a mnie chłopaki
trzymają za kamizelkę. Żartowali, że jak zacznę kombinować z tyczką, to mnie na
wolne wyrzucą. Jestem bardzo skupiony, każdy boczny podmuch wygina tarczę.
Marzę, aby ten lot jak najszybciej się skończył. Ale nie jest to takie proste, bo wszystkie
ekipy w jednym czasie muszą być gotowe do ataku, robimy więc dodatkowe koło.
Wreszcie lądujemy na dachu. Łapię linę, ekspresowy zjazd i już biegnę do krawędzi
dachu szukać punktu wejścia. Najpierw wychodzi za obręb dachu ubezpieczenie,
potem ja przesuwam się lekko w bok. Dam radę, daję znak Bogusławowi.
Odpowiedzialny za przypięcie mojej osobistej liny sygnalizuje mi, że jestem już wpięty
w stanowisko. Bogusław kiwa, że mogę wysadzać. Ładunek wędruje w światło okna,
naciskam zapalarkę… eksplozja tłucze szyby, możemy bezpiecznie wjechać i zabrać się
do naszej roboty w budynku. Kolejne komendy, kolejne pomieszczenia. Czysto… Jest
kontrola… Desant, Desant, Desant. Wychodzimy na dach, gdzie momentalnie nad
naszymi głowami zawisa śmigłowiec. Technik pokładowy zrzuca pętlę, wpinamy się
odwrotnie niż zjeżdżaliśmy. Dwie pary już wiszą. Śmigłowiec zaczyna powoli nabierać
wysokości. Na dachu zostałem ja i Piotr. Wtem jakiś podmuch i śmigłowiec zaczyna się
przesuwać w osi budynku. Łopaty inaczej pracują niż normalnie. Podnosimy z Piotrem
taśmę i przeskakujemy kominy jeden po drugim, by nie zaczepiła się o żaden z nich, bo
to skończyłoby się katastrofą. Zaczynamy przesuwać się wraz ze śmigłowcem. Jeszcze
chwila i skończy nam się dach. Robię krok w przód, ale tam już nie ma podłoża z papy…
Śmigłowiec wreszcie załapał i mnie lekko szarpnęło w górę. Sokół poniósł nas
wszystkich ku niebu, nie było nawet czasu, aby się bać.
Uwielbiam wojskowe bezpieczniki czasowe, bezpiecznik to taki dodatkowy czas
oczekiwania, na przykład pokaz ma się zacząć o ósmej, a my już stoimy gotowi siódma
trzydzieści i czekamy. U nas niezbyt często się je stosuje, ale tym razem z zapasem
musimy czekać na swój występ. Zapakowaliśmy się do „śmigła” i czeka nas powtórka
z poprzedniego dnia. Idziemy w górę, tyle że z pilotem jestem umówiony, by przysiadł
gdzieś w zawisie nad polem, a nie latał po kręgu, wyczekując rozkazu do ataku.
Ładunek może nie wytrzymać, a gdyby się uszkodził, musielibyśmy z buta tłuc okno.
My jesteśmy na czas, ale na panów ze sztabu trzeba czekać, nie mają we krwi
punktualności, jak taki jeden z drugim generał miałby prowadzić wojnę? Wisimy
i wisimy. Tylko pilot co jakiś czas podaje, ile mu jeszcze paliwa zostało. Jest wreszcie
decyzja, naprzód, naprzód, naprzód… Jest dach. Jest okno. Jest zgoda – wysadzaj! Zjazd
przez okno. Jest kontrola. Desant, desant, desant. Na szczęście nie ma powtórki
z wczoraj i śmigłowiec płynnie nas podbiera. Taka praca.
Przywieźliśmy od czorta amunicji. Jankesi mają jej tak dużo, jakby mieli nas odbijać
z rąk Ruskich, tyle że pięćdziesiąt lat za późno. I my jej mamy sporo, a to nie honor, by
ją zdać z powrotem do magazynu. No i magazynier by osiwiał. Wykonamy więc
strzelanie sytuacyjne. Jest tak: zajmujemy jeden blok, w bloku naprzeciwko w oknach
i drzwiach stawiamy tarcze i do boju. Każdy ma określony cel, nikt nie strzela na pałę.
Można wreszcie postrzelać pod kątami i z ukosa. W kilku pomieszczeniach jest
urządzona strzelnica i kto chce, może strzelić z każdego rodzaju broni. Wreszcie
mogłem dorwać się do karabinu maszynowego, który ze sobą przywieźli Jankesi. Jest
nim FN Minimi. Ja oczywiście dałem postrzelać z PK.

Pamiątkowe zgięcie po ćwiczeniach na poligonie

Z takiego poligonu nie chce się wyjeżdżać. Umawiamy się na spotkanie za rok. Całość
kończymy skonsumowaniem wielkiego prosiaka upieczonego w chlebie i jakoś po
zjedzeniu tej świni ich angielski był dla mnie bardziej zrozumiały.
Wracamy do naszej warszawskiej codzienności. Nie jest nam dane spokojnie
pracować. W mediach słyszymy, że naszym poprzednikom, którzy już są w cywilu,
mafia płaci kolosalne pieniądze za szkolenie, co za bzdury. To znowu jakiś polityk się
wypowiada, że nie ma nad nami kontroli. Pewnego dnia nawet żandarm przyjechał, by
nas przejąć. Każdy gra nazwą naszej firmy, jakby to był poker. Tylko że jeden z drugim
ją sobie ot tak na stół rzuci i wychodzi po przegranej, a my zapierdalamy ze sprzętem
po schodach w górę i w dół, niszcząc sobie kręgosłupy, a w robocie nie oszczędzamy się,
szkolimy się tak, jakby to nie był trening, ale walka. Mam ciągle w głowie słowa Benka
i innych: „Robimy to dla siebie”, „Góra się zmienia i nawet nie mówią do widzenia”.
Nadejdzie czas, że się nikt nie będzie nas pytał, jak czuliśmy się na zajęciach. Słychać
pogłoski, że mają nas przenieść do jednostki w Łasku, a Oddział Wodny wcielić do
Formozy. Kto może, mając wypracowane procenty i lata, odchodzi na emeryturę.
Z dnia na dzień jest nas coraz mniej. Dowódca, jak nas dorwie na jakiejś zbiórce, gada
od rzeczy. Radzi, by pisać kwity o wszystko i na wszystko, by mieć tak zwany
bezpiecznik. A jak się komuś nie podoba, to droga wiadoma.
Do kogo ta gadka? Jestem trzy lata w firmie, gdzie mam pójść? Tu robię to, co
kocham. Dajcie, do cholery, pracować, ciśnie się na usta. Potrzebujemy dowódcy, który
chce tu pracować i o nas walczyć, a nie doradzać nam, kiedy mamy się zwalniać.
Postanawiam powalczyć z biurokracją. Pytam więc dowódcę, czy nie mógłby
zlikwidować dzienniczka obecności, który prowadzę od dnia, w którym znalazłem się
w oddziale. W dzienniczku jest lista obecności, są tabelki przeznaczone na oceny z zajęć
i zachowania. Jak w podstawówce. Tyle tylko, że to wszystko jest dublowane w rozkazie
dziennym, a oceny? Hm, same piątki. Wszyscy się zgadzają, że ten dokument to totalna
bzdura. Używasz sprzętu za miliony, masz umiejętności strzeleckie jak akrobata
w cyrku, ale po zajęciach musisz wpisać w dzienniczek stopień z wybijania szyby
w oknie, by raz w miesiącu podejść z nim do pani, która właśnie awansowała na
oficera, niech sprawdzi, czy go dobrze prowadzisz i nie wyjeżdżasz pismem poza linijkę.
Pułkownik za krótki był, by zlikwidować ten ważny dla bezpieczeństwa państwa szary
dzienniczek. Wypełniam więc go w dalszym ciągu.
W Lublińcu nie naskakałem się zbytnio, a tu, pomimo otrzymania przydziału do
sekcji nurkowej, też będę skakać. Mam wiedzę podstawową, ale skaczemy z innymi
spadochronami. Na spadochroniarni jest spora grupa instruktorów z Lublińca. Też
przeszli mentalną przemianę i przekonują nas, że prócz bojowego zastosowania
skoków, spadochroniarstwo to także przyjemny i bezpieczny sport.
Cały nasz spadochronowy kurs zaczyna się jak zawsze od podstaw. Kurs jest dla tych
wszystkich, którzy tak jak ja nie mają tytułu skoczka. Moje papiery są gdzieś
w Lublińcu, nie do odzyskania, ale co tam, zaliczę skocznię trójstopniową raz jeszcze.
Szybko się jednak okazuje, że skoro potrafię to robić i mam już podstawowe szkolenie
za sobą, nie ma sensu, abym nadwerężał stawy. W tym czasie mogę iść pobiegać,
w moim przypadku znaczy to nic innego, tylko ganiać za piłką.
Z nowości zapoznaję się ze spadochronem L-2 Kadet. Nie jest takim glebotłukiem jak
ten, z którym się skakało w Lublińcu. Teraz dopiero dowiedziałem się, że tamten to był
glebotłuk. Wcześniej myślałem, że tak trzeba i tak ma być. Szkolenie zakończy się
egzaminami z teorii i praktyki. Od razu jedziemy na skoki. Zanim oddałem swój
pierwszy skok, obserwuję, co na niebie i podczas lądowania wyprawiają nasze asy.
Żaden nie ląduje poza wyznaczonym kwadratem. Teraz kolej na nas, skaczą koziki, tak
nasze umiejętności ocenił instruktor. Skaczemy z An-2, znam tę maszynę. Czeka mnie
wysiadka jak z tramwaju. Nie skaczę na linę desantową, tylko na uchwyt, los trzymam
więc w swoich rękach, tak jak lubię.
121, 122, 123, uchwyt – szarpnęło, linki się wyplatają, tak jak powinny… czasza. Tu,
w powietrzu człowiek się czuje wolny i spełniony. Operuję linkami sterowniczymi.
W tym spadochronie to działa i mam jakąś kontrolę nad szybowaniem. Ląduję, tak jak
chcę, pod wiatr i w miarę blisko układki, czyli miejsca, gdzie się zbieramy po skoku. Od
razu układam spadochron do kolejnego skoku. Oddaję piąty skok i jestem w siódmym
niebie! Zmieniły się przepisy i teraz po pięciu skokach otrzymuję tytuł skoczka
spadochronowego i odznakę popularnie zwaną gapą!
22. Taktyka niebieska

Sprzęt nurkowy pobrałem już kilka miesięcy temu, ale nic się nie dzieje. Kurs był już
raz odwołany. Podczas zajęć na basenie w Legionowie mogę tylko kibicować sekcji
w jej podwodnych wyczynach. Wreszcie jest decyzja i razem z Bogusławem jedziemy
się szkolić do Oddziału Wodnego do Gdańska. Z Bogusławem jest proceduralna
zawiłość. Gdy firma podlegała MSW, jego papiery były okej i miał uprawnienia, by
wszystko w sferze nurkowej robić. Teraz według MON jego uprawnienia nie są ważne,
czyli tak jak ja jest czystą kartą i musi przejść przeszkolenie. U chłopaków w Gdańsku
warunki bytowe są opłakane. Nawet na posiłki musimy jeździć do stołówki w Porcie
Północnym. Chłopaki z Wody nas pocieszają, że i tak cały dzień będziemy w wodzie, to
gdy w nocy będzie na nas kapać, nie zrobi nam wielkiej różnicy. Sprzęt indywidualny
za to mamy wypasiony, a i instruktorzy to mocna paka. Część chłopaków do pomocy
przy kursie to moi koledzy z kursu podstawowego, jest i Andrzej, z którym znam się od
selekcji, okazuje się, że jest świetnym nurkiem z dużym doświadczeniem. Na mój
widok jakoś dziwnie zacierają ręce.
Kurs, który rozpoczynamy, nosi bojową nazwę Kurs Płet-wonurka Morskich Działań
Specjalnych i jest abecadłem niezbędnym do szkolenia się z zakresu taktyki niebieskiej.
Szefem całego szkolenia jest zarazem dowódca Wodnego Oddziału Bojowego major
Mig. Krążą plotki, że niezbyt miły z niego gość, i z tego też powodu nie ma wielu
chętnych do tego oddziału. Za to podobno jest świetnym fachowcem od nurkowania.
Wita nas nie po wojskowemu, ale też się nie spoufala i mówimy sobie per pan. Na
kursie jest nas kilku z Warszawy i nowe chłopaki z Wody, a przy okazji szkolą się ci, co
już mają trzecią klasę specjalisty, aby podnieść kwalifikacje na wyższy stopień.
Początek to jak zawsze teoria. Trochę wiedzy już zdobyłem. Tylut mnie próbował
nastraszyć, opowiadając, ile zagrożeń czyha pod wodą. A tu na zajęciach to się
potwierdza, i to w skomasowanej ilości. Nie każdy może być nurkiem, i to nie tylko ze
względu na stan zdrowia. To nas akurat nie dotyczy, bo wszyscy jesteśmy zdrowi i silni.
Pod wodą korzystanie z naszych zmysłów jest częściowo ograniczone. Można się
nabawić fobii oraz lęków i dotyczy to nawet doświadczonych nurków. Następnie lekarz
omawia urazy, jakie mogą nas spotkać. Najpierw pełna gama urazów ciśnieniowych –
płuc, ucha, zatok, zębów, twarzy. Potem choroba dekompresyjna, zatrucie gazami,
toksyczne zatrucie tlenem oraz przegrzanie i przechłodzenie, ale to akurat znam już
z autopsji. Do tej pory myślałem, że to spadochroniarstwo jest najbardziej
niebezpieczne, a tu się dowiaduję, że prawdziwe zagrożenie jest pod wodą. Na końcu
prowadzący lekarz wspomniał jeszcze od niechcenia o utonięciu.
Kurs nurkowy

Kurs nurkowy

Potem uczymy się znaków obowiązujących pod wodą, bo podczas nurkowania nie da
się gadać, trzeba sobie pokazy-wać – kciuk w górę, kciuk w dół itd. Po południu nie
gram w piłkę z chłopakami z Wody, bo muszę poczytać podręcznik do nurkowania, aby
poznać tajniki tej dyscypliny. Zapoznaję się ze sprzętem i stwierdzam, że nabyte
umiejętności techniczne przydają mi się prawie we wszystkim, co robię w firmie.
Nurek musi zadbać o swój sprzęt do nurkowania na powierzchni. Składa się on z wielu
zaworów i przejściówek, a do tego dochodzi jeszcze nabijanie butli powietrzem.
Szkolenie z tego zakresu miałem w RAFAKO. Nabijałem butle acetylenem, więc łatwo
mi przychodzi także powietrzem.
Zajęcia praktyczne rozpoczynamy w Gdyni. Jedziemy na tak zwane spluwaczki, czyli
do Ośrodka Szkolenia Nurków i Płetwonurków Wojska Polskiego w Gdyni, to tam ma
się zacząć pierwsza część kursu. Spluwaczki wybudowali jeszcze Niemcy. Podczas
wojny szkolili się tu marynarze z U-Bootów. Po wojnie obiekt przejęło wojsko i przez
kilkadziesiąt lat wykorzystywało go w podobnym celu. Teraz w ośrodku szkolą się
nurkowie jednostek specjalnych, czyli również my.
Pierwsze zetknięcie się z wodą sprawia mi miłą niespodziankę, woda jest ciepła. Ale
Tylut mnie stopuje, bym nie chwalił dnia przed zachodem słońca. Jesteśmy w samych
kąpielówkach i zaczynamy szkolenie od nauki nurkowania z ABC, czyli z maską, fajką
i płetwami. Choć my płetw nie mamy. Basen jest cylindrem głębokości ośmiu metrów
z przeszklonymi bulajami. Z teorii wiem, o co chodzi z przedmuchem, więc zanim
nadejdzie Mig, Tylut zabiera mnie na wycieczkę dwa metry pod wodę w okolice bulaja.
Wynurzamy się, przedmuch mam, bębenki w uszach prawidłowo zapracowały.
Przychodzi Mig i na widok naszych wyczynów ostro nas sztorcuje. Bez jego wiedzy nic,
ale to nic, nie może się tu dziać. Ma rację. Teraz już oficjalnie robię przedmuch. Kolejny
nasz krok w tej wodnej toni mam przećwiczony w Legionowie, czyli pod wodą pozbycie
się wody z zalanej maski. Gdy jakimś trafem pod wodą spadnie nam maska, musimy
umieć pozbyć się z niej wody. Sposób jest następujący: przykłada się górną krawędź
maski do czoła, nosem wypuszcza powietrze, które, wypierając wodę, robi w masce
poduszkę powietrzną, dociskamy maskę do twarzy i możemy działać dalej. Szybko się
przekonuję, na czym ma polegać pomoc chłopaków podczas kursu. Mają nam po
prostu przeszkadzać we wszystkim, co robimy pod wodą. Otrzymuję proste zadanie
mam wyłowić wrzucony na dno ołowiany ciężarek.
– Panie Tylut, pan asekuruje – mówi Mig.
No, dla mnie to banał, płynę na dno, wypuszczam trochę powietrza, by zmniejszyć
swą wyporność, a tu jakiś dziad zdejmuje mi maskę z twarzy. Co jest? Wypływam na
powierzchnię. Mig nie daje mi dojść do słowa i nakazuje natychmiast ponowić próbę
uratowania ołowianego ciężarka. Patrzę wkoło, a tu same roześmiane gęby. Robię
drugie podejście. Maska znów spada mi z oczu. Zostaję w toni, wydmuchuję powietrze
z maski i naprzód po ciężarek. Mam go, odbijam się od dna byle szybciej ku górze, a tu
w drodze powrotnej maska znów zjeżdża mi z oczu. Już nie mam czym zrobić
przedmuchu, więc zakładam maskę tak jak jest i wypływam, ołów uratowany. Oczy
mam w akwarium, maska pełna wody, ale śmieszne. Od tej chwili, choćbym nie wiem
jaką czujność zachował, zawsze się ktoś znalazł, by mi pod wodą „pomóc”. Podczas
zabawy zaczyna być mi gorąco, ktoś mówił wczoraj na zajęciach o przegrzewaniu się
nurka? Lubię te dni, kiedy szkolenie mija tak szybko, że aż żal je kończyć.
Kolejnego dnia chłopaki pozakładali sprzęt do nurkowania, no to ładnie, będą nam
przeszkadzać, nie wynurzając się. Rozsiedli się na dnie jak paniska, a ja, pływając od
jednego do drugiego, proszę o choć jeden mały oddech z automatu. Co chwila któryś
każe mi spadać albo pozwala tylko na jeden mały oddech. Tylut puszcza powietrze
i kciukiem nakazuje mi, że mam się wynurzać z prędkością bąbelków, opróżniając przy
okazji płuca. Co chwilę ktoś zrywa mi maskę albo dusi od tyłu, lub ciągnie za nogę, gdy
chcę się wynurzyć. Oni mają przerwę, a ja razem z Bogusławem siedzimy na
pieprzonym dnie. Czekała tam na nas butla, ale jedynie z zaworem i tak bezpośrednio
z jej zaworu możemy na dnie oddychać przez dziesięć minut. Przekazujemy sobie
zawór z ust do ust, jakoś tak pod wodą bardziej się chce oddychać niż na powierzchni.
Tylut nie wytrzymał podczas przerwy, odwiedza nas, a przy okazji zdejmuje nam maski
z twarzy i już siedzimy przy butli bez masek. Zawsze może być jeszcze gorzej, przecież
mogą dokooptować nam tu jeszcze jednego chętnego do oddychania.
Wracam po treningu wypluty, a tu jeszcze czeka mnie nauka teorii. Rozpoczął się też
cykl zajęć z pierwszej pomocy. W każdej sytuacji musimy umieć sobie nawzajem
pomóc, również w wodzie musimy być na to przygotowani. Teoria była przygrywką do
kolejnego dnia. Po rozgrzewce, czyli prawie utopieniu każdego z kursantów, dostajemy
butlę na trzech z wytycznymi, że tylko jeden pod wodą może korzystać z zaworu. Do
mnie i Bogusława dokooptowano Matyldę, z którą byłem w sekcji na kursie
podstawowym, mam więc miłą odmianę, a nie tylko usta w usta z Bogusławem. Ale to
Bogusław ma dostęp do zaworu, więc na dnie na zmianę to mnie, to Matyldę
obdarowuje całusem życia. O, w mordę! Mógłby się ogolić. Na powierzchni pytam
Matyldę, czy nie przeszkadza jej, gdy facet ma zarost? Słyszę w odpowiedzi, że można
się przyzwyczaić. Kolejne ćwiczenie to reanimacja na powierzchni wody i znowu
obcałowuję Bogusława. Całe usta mam podrapane od tego nurkowania. Całuśni dziś
jesteśmy. Zajęcia kończymy tym, że jeden z nas siedzi na dnie basenu, a drugi mu
w płucach dostarcza na dno powietrze, oczywiście nie zawsze dopływam z maską, po
oczach Bogusława widzę, jak mu się chce oddychać.
Nie, już nie widzę, bo i on, i ja znów jesteśmy bez masek. Tylut tłumaczy, że to
wszystko ważne, im ciężej tu, tym łatwiej nam będzie w sprzęcie i podczas sytuacji
kryzysowych. Jak tak Tylut mówi, to znaczy, że tak musi być.
Nadeszła wreszcie chwila, że my także zakładamy sprzęt, choć jeszcze bez
kombinezonu, ale cały. Zanim zejdziemy do wody, musimy wszystko sprawdzić
i skompletować, jest cała litania ułożona w kolejności, co po czym należy robić:
– mocujemy butlę do kamizelki
– wkręcamy automat do gniazda
– podłączamy wąż do inflatora
– manometr odwracamy tarczą do podłoża
– sprawdzamy zawór butli
– sprawdzamy wartość ciśnienia.
Tak krok po kroku uczymy się nawyków, bo morze nie wybacza, woda nie wybacza –
słyszę wciąż, a chłopaki wiedzą, co mówią. Podczas pierwszego zanurzenia pozwolili
nam się nacieszyć swobodnym unoszeniem się w toni. Co nie jest dla początkujących
płetwonurków proste, bo to lecę w dół, to mnie niebezpiecznie unosi w stronę
powierzchni. Przez chwilę było miło, ale dziś Mig ma w planie sprawdzenie naszych
charakterów. Przenosimy się na pięciometrową spluwaczkę. Podobnie jak tamta, ta też
ma trzy metry średnicy. Mig pokazuje nam, że jest możliwe to, co się czasami wydaje
niemożliwe. Zakłada na siebie z dziesięć kilogramów ołowiu na parcianym pasie
i pionowo przepływa z jednej strony spluwaczki na drugą, trzymając go w rękach.
Zaczyna Bogusław. Woda się gotuje, ale w połowie jest już bez szans. Lecimy tak
w kółko, przekazując sobie balast. Pora na mnie. Zakładając pas na ręce, już czuję dno.
I tak też jest. Walczę, miotając się, i kopię wodę jak śruba motorówki, ale mnie też
potrzebna jest tyczka, by dostać się na drugi brzeg. Potwierdza się to, co mówią o Migu,
jest niezły w te klocki. W kwestii nurkowania jest dobry, ma wiedzę, a całą resztę
przemilczam, nie jest moim dowódcą. Kolejna próba to dopiero zabawa. Ręce
trzymamy z tyłu za plecami, nogi mamy w kostkach związane czarną taśmą i każdy
z nas musi wypłynąć dziesięć razy, odbijając się od dna, po czym z powrotem się
zanurzyć, by znów opaść na dno. Na powierzchni szybko zaczerpnąć powietrza, jeszcze
szybciej pozbyć się go z płuc, by opaść swobodnie, i tak dziesięć razy. Do tej pory
widziałem to na filmach z komandosami SEAL w roli głównej. Teraz mam okazję
obserwować na żywo, jak chłopaki z Oddziału Wodnego demonstrują nam tę technikę.
Widać, że wkładają ogromny wysiłek, ale nie wszystkim to jeszcze wychodzi.
Teraz ja? Powtarzam sobie w głowie: jak najszybciej wypuścić całe powietrze z płuc!
Opadam na dno bardzo powoli. Ile to trwa?! Na dnie nie można od razu się odbić, bo
wybicie może być za słabe i trzeba będzie się namachać związanymi nogami, by
dopłynąć do powierzchni. Robię więc przysiad i jak torpeda mknę w górę. Wreszcie
powietrze, wdech, wydech i już płuca puste. Robię to podręcznikowo, tylko jakoś
cholernie wolno opadam. Czy to tak ma być, czy ze mną coś jest nie tak? Kolejne
odbicie się od dna jest chyba za słabe, trzepię nogami, ale udało mi się tylko usta
wystawić nad powierzchnię. Za mało zaczerpnąłem powietrza, a jak go nie
wydmucham, to stanę jak spławik. Gdzie to pieprzone dno? Zaczynam się nerwowo
szamotać, ale jest. Tym razem robię głębszy przysiad, co pozwala mi po wypłynięciu na
pełny oddech. Co ja tu robię? Nie mam już siły i kręci mi się w głowie, to początek
paniki, ale już za późno. W połowie głębokości zaczynam się szamotać. Muszę sobie
pomóc rękoma, na co zresztą już też nie mam siły. Wyciągają mnie na brzeg.
Pierwszego dnia nikt z nas nie zrobił tego ćwiczenia. Do tej pory nigdy się nie
poddałem, zawsze walczyłem do końca. Nie brałem pod uwagę, że mogę nie dać rady.
A tu pokonała mnie woda. Widocznie jeszcze nie nadszedł mój czas na wodne
akrobacje.
Szkolenie zaczyna się rozkręcać. Mig oświadcza, że teraz trzeba nauczyć się
skompletować sprzęt pod wodą. Cały mój sprzęt ląduje więc na dnie, wszystko, co dało
się rozkręcić, jest rozkręcone. Dopływam do dna. Najpierw zakładam maskę, by
wszystko pod wodą dokładnie widzieć, ale krótko miałem szansę na dobrą widoczność,
bo już maski nie mam i gumka jest odpięta. Gdzie butla? Chce się oddychać, łapię za
zawór. Co za cholera go tak mocno zakręciła. Dobra, zawór puścił, oddycham. Muszę
teraz zreperować maskę. Pod wodą bez maski widoczność jest kiepska. Ręce mam
jakieś mniej zgrabne, trochę mi się zeszło. Szybko przykręcam automat, zanim znowu
ktoś pozbawi mnie maski. Maskę mam, ale zawór w butli ktoś znów na maksa dokręcił.
I zabawa trwa na całego. Dwa kroki do przodu, jeden wstecz i od nowa. Już cały sprzęt
skompletowałem. Zakładam butlę na plecy, a tu znów jakiś życzliwy zakręca zawór
i zabiera maskę. Zużyłem całe powietrze, wskazówka już jest na czerwonym polu. Po
tym szkoleniu wiem, że na spluwaczkach nie ma potrzeby dolewać wody, tyle tam
spływa naszego potu w trakcie treningu.
Mig robi nam mały test. Kto ile wytrzyma pod wodą na bezdechu. Mamy się tylko
zanurzyć pod powierzchnię i w bezruchu wytrwać jak najdłużej bez oddychania.
W dzieciństwie lubiłem te zabawy. Zanurzałem nawet twarz w misce i mierzyłem czas.
Co piętnaście sekund będzie uderzenie w zbiornik, abyśmy mieli pojęcie
o upływającym czasie. Kurs już trochę trwa, więc płuca lekko się przyzwyczaiły do
powstrzymywania oddechu. Wentyluję się, jak zawodowcy każą, nie za bardzo. Wdech
i znikam w ciemności, zamykając oczy pod wodą. W takiej samotności czas mija bardzo
wolno. Pierwsze stuknięcie uświadamia mi, że mam nie myśleć o niebieskich
migdałach, tylko zliczać upływający czas. Im mniej się poruszamy pod wodą, tym
dłużej mamy we krwi tak potrzebny do naszego funkcjonowania tlen. Ruch, a tym
bardziej panika, powodują, że chce nam się oddychać i oddychać, a tlen się szybko
zużywa. Trzeba umieć zapanować nad paniką, płynnie się poruszać, mieć spokojną
głowę, to z niejednej opresji wyjdziemy cało. Tak zwane zachowanie zimnej krwi to
wielka zaleta. Minęła minuta. Każdy z nas jest ambitny i na bank przed minutą nikt się
nie wynurzy. Minęła minuta trzydzieści i druga. No, jest okej, choć zaczynam mleć
nerwowo przeponą. Wpuszczam powietrze w policzek, by, oszukując płuca,
z powrotem je tam wtłoczyć. Dwie minuty trzydzieści. Uderzenia w spluwaczkę są
jakoś donośniejsze. Muszę wytrzymać trzy minuty – postanawiam. Potem trzy
piętnaście, trzy trzydzieści i wychodzę na trzy czterdzieści pięć. Jak zassałem powietrze,
to z przeciągu aż mnie zęby zabolały. Mig coś pomlaskał z uśmiechem pod nosem.
Podobno przede mną jeszcze nikt tyle nie wytrzymał.
Wkładamy suche kombinezony, cały sprzęt i do wody. Czuję, jak we wnętrzu
kombinezonu jest gorąco i pot mi płynie po klatce piersiowej, a stopy są w wodzie jak
w przemoczonych kaloszach, ale to nie kombinezon puszcza, tylko ja. Tak, Tylut miał
rację co do gorąca w basenie, ale mylił się co do tego, że w sprzęcie będzie mi trudniej
się odnaleźć pod wodą. Tak mi koledzy dokuczyli podczas pierwszych zajęć, że teraz już
na mnie nie robią wrażenia te ich zabawy, nawet sam się odgryzam, zakręcam zawór
w butli, jak któryś się nawinie.
Dostajemy z Bogusławem piłkę do metalu i stalowy pręt. Mamy go przepiłować pod
wodą. No tak, gram pierwsze skrzypce, przecież to ja jestem ślusarzem. Bogusław
dzielnie trzyma pręt, a ja piłuję do pełnego sukcesu, czyli przecięcia. Ukoronowaniem
zajęć na spluwaczce jest nauka picia pod wodą. Trudne? Przechyla się butelkę do góry
dnem, wpuszcza do butelki pęcherzyki powietrza, które wypychają z naczynia płyn,
a my go najnormalniej połykamy.
Spluwaczki dały nam nieźle popalić, ale to były fajne ćwiczenia. Teraz czekają nas
lekcje na Zatoce Gdańskiej. Podobno to tu zacznie się prawdziwa szkoła nurkowania.
Bałtyk nie należy do ciepłych wód i niestety, też nie do najczystszych. Woda w naszym
portowym kanale jest ciemnozielona. Co tu robią wędkarze? Jak są ryby, to i tak nie
zobaczą żadnego robala, połów na błysk saperski bym zrozumiał. Wchodzę pierwszy
raz do wody. Dziwne uczucie, gdy ogarnia mnie szybko ciemnozielony mrok. Gdzie
fauna, gdzie flora, gdzie obrazki z filmów przyrodniczych ukazujących piękno mórz
i oceanów? Nie ma tu nic takiego. Jest tylko Bogusław z wielkimi oczyma, pewnie moje
są nie mniejsze. Jestem panem boi sygnałowej, która będzie świadczyć o naszej
niezatapialności. Ma się cały czas poruszać. Mamy sobie tak popływać w okolicy, by się
oswoić z morską wodą. Płyniemy na dno, może uda nam się coś tam dostrzec. I to był
błąd. Dno to muł o „pylistej” konsystencji. Machnięcie w pobliżu dna płetwami
powoduje całkowite zaciemnienie, nawet własnej dłoni nie widzę, tak się nagle ciemno
zrobiło, gdzie góra, gdzie dół? Musimy się z tego wodnego miału jak najszybciej
wynurzyć.
– Długo wam to nurkowanie nie zajęło – woła z nabrzeża Mig. – Wracać mi pod wodę
natychmiast – sapie.
Pływamy po okręgu bez celu, trochę jeszcze trudno mi utrzymać się w toni, szybko
zużywam swój zapas powietrza. Bogusław już sporo w życiu nurkował, dlatego zużywa
mniej powietrza ode mnie. Ja nadal zasysam je jak dmuchawa, ale tak naprawdę
jeszcze nigdy spokojnie nie miałem okazji ponurkować, nacieszyć się poczuciem
odkrywcy pod wodą. Rozmawiam po południu z Tylutem, a on potwierdza, że będąc
rok w Oddziale Wodnym, też jeszcze nie miał czasu spokojnie ponurkować.
Nie ponurkowałem za wiele, obsługujemy sprzęt w pośpiechu i pakujemy go do
toreb. Telewizor gra cały wieczór, bez przerwy słuchamy wiadomości z Nowego Jorku.
Momentalnie trzeba się przestawić, szybko zapominam więc o powtórce materiału na
egzamin, dziś są inne priorytety. Cały świat wstrzymał oddech, co będzie następnym
celem… Fachowcy teoretycy się przelicytowują, gdzie mamy uderzyć, by nie dopuścić
do kolejnych ataków, by pomścić…
Tak zapamiętałem datę jedenastego września 2001 roku. Po niej zmieniło się
wszystko, dosłownie wszystko. Ten wrześniowy wstrząs sprawił, że staliśmy się nagle
potrzebni generałom i politykom.

Książkę dedykuje wszystkim tym, którzy przekazali nam swą wiedzę, a ta sprawiła,
że po 11 września 2001 roku ja i moje pokolenie żołnierzy GROM-u do boju poszło,
wiedząc, jak walczyć, by zwyciężać.

You might also like