Fijewska Marianna - Policjantki. Kobiece Oblicze Polskich Służb

You might also like

Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 218

Marianna Fijewska

POLICJANTKI
Kobiece oblicze polskich służb
Redakcja: Hanna Trubicka
Korekta: Małgorzata Denys, Milena Domańska

Skład i łamanie: TYPO Marek Ugorowski


Projekt okładki: Joanna Strękowska
Ilustracja na okładce: Joanna Strękowska

Copyright © by Marianna Fijewska

Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXXI

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp


upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo
dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim,
nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie,
upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub
podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Wydanie I
Warszawa MMXXI

ISBN: 978-83-280-8969-3

Skład wersji elektronicznej: Michał Olewnik / Grupa Wydawnicza Foksal Sp. z


o.o.
i Michał Latusek / Virtualo Sp. z o.o.
Spis treści

Motto
Wstęp
1. Nawet z narażeniem życia
2. O gram mniej zła na świecie
3. Droga do munduru
4. Aktywizm z policyjnej gleby
5. Samobóje strzelają codziennie
6. W psie buty trzeba wejść. I znosić je na ulicy
7. Pasterki chujowej nowiny
8. Rachunek za służbę opłacasz w pojedynkę
9. Mama, żona, policjantka
9. Na interwencje w sam środek obywatelskiej prywatności
11. Mówią: Zośka, świata nie zmienisz. A Zośka zmienia
12. Z kalendarza sierżant sztabowej
13. Nieumiarkowanie w prędkości i piciu
14. Kartka z PRL-u
15. Dezubekizacja. Operacja na otwartym sercu
16. Najlepsza o ara chodzi w mundurze
17. Biała księga
17. Ziutka z Włocławka
19. (O)polska sekstaśma
20. Cieniem na służbie
21. „Spoczywaj w pokoju, niebieska siostro”
22. Byłe policjantki mówią stop
23. Policja. CZy ochroni też prawa człowieka?
24. „Zdejmij mundur!”, krzyczą.
25. Koniec
Przypisy
Siostrom
Wstęp

Przed lokalną knajpką, której szyld obiecuje babciny posiłek, stoi


kobieta. Wesoła, o delikatnej urodzie, w kwiecistej sukience. Nie
wygląda, jakby właśnie skończyła służbę. Przedstawiam się:
– Dzień dobry! Miło mi. Marianna.
– Ja panią znam! – śmieje się policjantka. – Pani redaktor była
naszą zdemoralizowaną nieletnią.
Kobieta, z którą umówiłam się na wywiad, pracowała dawniej
w mojej rodzinnej miejscowości. A ja miałam dawniej literę prawa
między swoimi czterema. Choć nie wpadałam w duże kłopoty,
robiłam to z imponującą konsekwencją, która doprowadziła mnie na
salę rozpraw. Wyszłam z niej pod nadzorem kuratora. Od tamtej
pory każde wagary i każde piwo niosły ze sobą groźbę poprawczaka.
Do osiemnastego roku życia na widok munduru serce podchodziło
mi do gardła, a bardziej niż policjantów bałam się tylko policjantek.
Dlaczego? W ich oczach widziałam żelazną determinację. Tę, którą
dostrzegam i teraz w spojrzeniu mojej rozmówczyni.
1. Nawet z narażeniem życia

W Policji zatrudnionych jest 95 755 pracowników mundurowych.


16 190 to kobiety. Ponad połowa z nich (8335) służy na pierwszej
linii frontu w wydziałach prewencji. Do ich obowiązków należy
przede wszystkim realizacja zadań patrolowych i interwencyjnych,
co oznacza, że są ciągle narażone na niebezpieczeństwa.

Po skończonej interwencji przychodzi ból


Aneta w prewencji przepracowała ponad dekadę. Od jakiegoś czasu
liczy lata do emerytury. Na otarcia i stłuczenia dawno już przestała
zwracać uwagę. Pamięta tylko najpoważniejsze kontuzje. Te, które
cały czas dają o sobie znać.

– Miałam wybity bark, zwichniętą kostkę, zwichnięty nadgarstek


i wybite biodro – wylicza.

Dodaje, że biodro to całkiem świeża sprawa. Uszkodziła je


niedawno, podczas interwencji.
Mężczyzna będący pod wpływem alkoholu i narkotyków straszył
tasakiem rodziców. Głównie matkę. Mówił, że ją zabije, wypatroszy
jak rybę i że nic z niej nie zostanie. Wcześniej nie chciała dać mu
kluczyków do samochodu. „Synu, w takim stanie nie możesz jeździć”
– mówiła. I syn się zezłościł.

Na 112 zadzwonili sąsiedzi. Zza ściany słyszą, że młody Nowak


znów w furii.

Justyna i jej partner wchodzą do mieszkania. „Rzuć to!” – krzyczą.


Nowak się śmieje. Mówi, że mógłby ją zabić tu i teraz, gołymi
rękami. Nawet tasaka nie potrzebuje. „Ma rację” – myśli Justyna.
Jest od niego jakieś cztery razy mniejsza, a po broń woli nie sięgać.
Z bronią są same problemy. Policjanci mówią, że lepiej, jak cię jeden
sądzi, niż dwóch wynosi. A najlepiej, jak ani jedno, ani drugie.

Nowak rzuca tasak, wyskakuje z okna. Mieszkanie znajduje się na


parterze. Policjanci skaczą za nim. „Stój, kurwa, stój!” – krzyczą. Po
pięciu minutach biegu brakuje mu tchu. Nagle wyrasta przed nim
siatka. Nowak, mimo wielkiego cielska, szybko radzi sobie
z przeszkodą. Justyna stara się ją przeskoczyć. Sznurówką zaczepia
o drut, pada na twarz, wyszarpuje nogę z uwięzi, dogania partnera.
Biegną dalej, ramię w ramię. „Albo jesteśmy razem, albo nie ma nas
wcale” – myśli Justyna. Nowak z galopu przechodzi w kłus. Wreszcie
policjantom udaje się go obezwładnić. Kajdanki, powrót. Przy
radiowozie czekają państwo Nowakowie. „Jezu, co pani synowi
zrobiła?!” – krzyczy kobieta. Wtedy Justyna zauważa swoje
zakrwawione ręce i spodnie. To jednak nie krew Nowaka.
Przechodząc przez siatkę, nabiła się na druty. Cała jest poharatana.
O tym, że podczas upadku wybiła sobie biodro, jeszcze nie wie.
W związku z organizowaną tego dnia imprezą masową w okolicy
nie ma żadnego wolnego patrolu. A Nowaka trzeba zawieźć do izby
wytrzeźwień, która znajduje się pięćdziesiąt kilometrów dalej.
Radiowóz, pasy, jazda. Partner prowadzi, Justyna siedzi z tyłu,
pilnuje Nowaka. Nie patrzy na niego. On na nią cały czas. Lustruje
naćpanymi oczami. W pierwszej połowie drogi wyzywa Justynę.
W drugiej mówi, co zrobiłby jej matce, ojcu, mężowi i dzieciom.
„Mam nadzieję, że przypomnisz sobie, co wygadywałeś, gdy
będziesz trzeźwy”– to jedyne zdanie, które Justyna kieruje do
Nowaka. To groźny bandzior, a ona nie chce się bać każdego
wieczoru w drodze z komendy do auta. Nie ma pojęcia, że kiedy za
miesiąc zatrzyma go za jazdę samochodem bez uprawnień, on
przeprosi ją za wszystko, co powiedział tego dnia.

Policjanci lokują Nowaka w wytrzeźwiałce, wracają na komendę.


W związku z interwencją mają masę papierów do wypełnienia. Mija
siedemnasta godzina służby i siódma od upadku, gdy Justyna
zaczyna czuć ból w biodrze.
– Kontuzje, pulsujące rany, ból mięśni, zmęczenie, to wszystko
dociera do ciebie dopiero po skończonej interwencji – mówi dziś
policjantka. – Wcześniej mózg blokuje sygnały, które mogą cię
osłabić. To dobrze, bo biegnąc za przestępcą, nie możesz myśleć
o tym, że ci coś doskwiera. Musisz działać tak, jak ślubowałaś.
Nawet z narażeniem życia.

Policjantkę łatwiej zapamiętać


Policjantkę łatwiej zapamiętać. Zwłaszcza gdy, jak Kamila, jest
jedyną umundurowaną kobietą w całym mieście. Dlatego
trzydziestolatka cieszy się, że uprawia sporty walki. I że nie mieszka
tam, gdzie pracuje. Jest pewna, że w cywilu rozpoznałoby ją wielu
przestępców. A na pewno przestępczyń. Ze względu na brak innych
policjantek w plutonie Kamila regularnie przeszukuje zatrzymane
kobiety.

– Nikt nigdy nie był wobec mnie tak agresywny jak druga kobieta –
mówi. – Najgorsze są te, które wieziemy do wytrzeźwiałki. Pijane.
Wulgarne. Bez zahamowań komentują mój wygląd: „Jaką ty masz
grubą dupę w tym mundurze, nie wstyd ci?”, „Ile ty ważysz, że masz
tyle siły?!”. To wszystko nic. Później przychodzi czas przeszukania.
Chłopaki wychodzą, ja zostaję sama. Niektóre z nich za wszelką
cenę chcą mnie sprowokować i wywołać moją agresję. Inne cała
sytuacja wyraźnie podnieca – zaczynają się wdzięczyć, rzucają
podteksty seksualne i chcą mnie nakłonić do zbliżenia. Robią striptiz
i rzucają swoją garderobą. Stanik – we mnie, majtki – we mnie, buty
– we mnie. Jak raz odwróciłam wzrok od tego cyrku, to po chwili
dostałam podpaską w twarz.

Najgroźniejsza sytuacja przydarzyła się Kamili przed kilkoma


miesiącami. Wezwanie na interwencję – pijana kobieta robiła dziką
awanturę swojemu mężowi. Ledwo trzymała się na nogach, gdy
policjantka razem z partnerem prowadzili ją do radiowozu. Bełkotała
pod nosem, wyrzucała z siebie opary alkoholu i najgorsze
z możliwych obelg. Nagle cap, złapała za broń Kamili.
– Założyłam jej chwyt obezwładniający. Z jednej strony ja,
z drugiej partner. Po chwili leżała skuta na ziemi. Dostała zarzut
czynnej napaści na funkcjonariusza – relacjonuje policjantka.

Na całej komendzie to właśnie Kamila najczęściej zgłasza


znieważenie, naruszenie nietykalności cielesnej lub wywieranie
wpływu na czynności służbowe. Wśród kolegów słynie z tego, że nie
odpuszcza.
– Kumple dziwią się, że chce mi się chodzić do sądu, a mnie się
wcale nie chce. Nie zgadzam się jednak, by ktoś bezkarnie
znieważył mundur – kwituje.

Oskarżeni

Dzielnicowa Katarzyna śmieje się, że najczęściej przypadki


naruszenia nietykalności cielesnej zgłaszają przestępcy, nie
policjanci.

– Pojechaliśmy na domówkę, facet w furii rzucał krzesłami w żonę.


Musieliśmy go obezwładnić, założyć mu bransolety. Partner
rozmawiał jeszcze z pobitą kobietą, a ja prowadziłam jej męża do
radiowozu. Otworzyłam drzwi. On odwrócił w moją stronę głowę
i paskudnie się uśmiechnął, po czym z całej siły przypierdzielił głową
w dach auta. Rozciął łuk brwiowy i zalał się krwią. Był dumny z tego,
co zrobił. „Upierdolę cię, będziesz miała przejebane, w więzieniu
skończysz” – powtarzał mi całą drogę. I oskarżył, że go pobiłam.
Postępowanie szybko umorzono, bo wszystko świadczyło na moją
korzyść. Jakieś dwa lata później mój mąż, który też jest policjantem,
objął nowe stanowisko. Facet musiał przeczytać o tym w lokalnych
mediach i skojarzyć nazwisko. Zadzwonił do męża na telefon
biurowy. Zapytał, czy może przysłać mi w ramach przeprosin za
tamtą sytuację kwiaty, bo od dwóch lat bardzo mu ona ciąży. Mąż
kategorycznie odmówił, powiedział tylko, że przekaże przeprosiny.
„Dobrze, ale jakby pani Monika jednak chciała kwiaty, to proszę
zadzwonić” – upierał się tamten. A ja pomyślałam, że jedyne, czego
bym chciała, to tego, żeby nie tłukł więcej żony.

Policjantko, wykaż się


Alicja, która w drogówce przepracowała osiem lat, nie ma
wątpliwości, że kobieta, by dowieść swojej wartości jako
policjantka, na służbie musi starać się kilka razy bardziej niż
mężczyzna.

– Chodzi o to, by pokazać jaja, mimo że się ich nie ma – tłumaczy.


– Gdy zaczynałam pracę, wielokrotnie słyszałam, że nie podołam.
Kumple bombardowali mnie złośliwościami. „Już takie tu były, co
kozaczyły, a później zamykały się w radiowozie i bały wyjść” –
mówili. Musiałam się nieźle postarać, żeby zdobyć ich zaufanie.
Pamiętam sytuację, jak zatrzymaliśmy nietrzeźwego kierowcę.
Pijanego i naćpanego musieliśmy zawieźć na badanie krwi. Było mi
przykro, gdy w drodze kolega poprosił drugi patrol o przyjazd do
szpitala. Trzymaliśmy go w trójkę, dwóch chłopaków i ja. Czułam się
strasznie z tym, że nie jestem w stanie utrzymać jego nóg. Starałam
się nawet na nim siadać. Efekt był taki, że całą mnie skopał. Do
domu wróciłam z poczuciem totalnej porażki. Na drugi dzień koledzy
bili mi brawo. „Ale ty jesteś dzielna! Właziłaś na niego, jakbyś się
w ogóle nie bała oberwać”. Mówię: „Co wy, jaja sobie robicie?
Przecież nie utrzymałam jego nóg”. A oni, że facet był
nafaszerowany dopalaczami. „Po tym gównie ma się
nadprzyrodzone siły, a ty sobie poradziłaś” – powiedzieli. Nawet nie
wiesz, jaka to była dla mnie nagroda – kończy.

Dzielnicowa Agnieszka podobnie wspomina swoje początki


w prewencji.

– Dostaliśmy wezwanie do bójki pod dyskoteką. Facet potraktował


drugiego nożem. Nie zabił, ale poharatał. Bracia rannego
zawiadomili nas o sytuacji. Przyjechałam z kolegą na miejsce,
czekamy na karetkę, rozmawiamy ze świadkami, a ten kretyn,
nożownik, wraca. Tamci, jak go zobaczyli, dostali białej gorączki.
Zaczęli go tak bić, że by zabili. Musieliśmy wejść w sam środek
burdy. Kolega osłaniał nożownika, a ja kolegę. I takiego kopa
dostałam w rękę, że mi momentalnie trzy paznokcie zeszły. Zalałam
się krwią. Towarzystwo zobaczyło, trochę spokorniało. Przyjechało
wsparcie, a mnie kolega opatrzył i mówi: „Paskudnie wygląda,
musisz koniecznie to zgłosić”. Rana się babrała, ale nie zgłosiłam
tego, nie chciałam wyjść na słabą. Nie dalej jak miesiąc później inny
kolega podczas szarpaniny na służbie złamał płytkę paznokcia przy
samej skórze. Zgłosił. I nikt się słowem nie odezwał. Nikt nie
skomentował, że „biedaczek paznokcia złamał i już się leci
poskarżyć”. Gdybym to była ja, jestem pewna, że koledzy mieliby
ubaw po pachy.

W Pastuchowie
Jesienią 2020 roku brutalny atak na funkcjonariuszy policji mogła
zobaczyć cała Polska.
Sobota, 12 września, wieś Pastuchów na Dolnym Śląsku. Patrol
policji został wezwany na interwencję w związku z pobiciem. Na
miejscu dwóch nietrzeźwych agresorów – dwudziestopięcioletni syn
i czterdziestosiedmioletni ojciec. To właśnie ojciec jako pierwszy
atakuje policjanta. Ten pada na ziemię. Zaczyna się brutalna
szarpanina. Na pomoc koledze rusza funkcjonariuszka. W tym
momencie rozpędzony dwudziestopięciolatek wpada na kobietę
i z całej siły wali ją pięścią w twarz. Policjantka przewraca się,
koziołkuje, podnosi i biegnie do partnera. Pomaga mu zrzucić
siedzącego na nim napastnika.

Mężczyźni zostają rozdzieleni.

Film tra a do sieci, wywołując publiczną debatę na temat


bezpieczeństwa policjantów. Cztery dni później MSWiA organizuje
konferencję, która jest jednocześnie zapowiedzią nowelizacji
przepisów podwyższających kary za przestępstwa wobec
funkcjonariuszy oraz wprowadzających (w wypadku stwierdzenia
przestępstwa) obligatoryjną dodatkową karę nansową dla
agresorów.

Podczas konferencji pojawiają się też niepublikowane wcześniej


statystyki. Wynika z nich, że od początku 2015 roku do sierpnia
2020 roku Policja odnotowała ponad 20 tysięcy stwierdzonych
przestępstw naruszenia nietykalności i około 1500 czynnych napaści
na policjantów. W tym samym okresie zgłoszono ponad 50 tysięcy
przypadków znieważenia funkcjonariuszy publicznych.

A to tylko statystyka. W 2018 roku rzecznik prasowy Komendy


Głównej Policji Mariusz Ciarka w rozmowie z „Rzeczpospolitą”
przyznał, że policjanci są notorycznie szarpani, popychani
i wyzywani. „Na 90 procent takich zdarzeń machają ręką i ich nie
zgłaszają” – stwierdził.

Podobny wniosek podczas konferencji związanej z wydarzeniami


w Pastuchowie przedstawił szef MSWiA Mariusz Kamiński.

– Brutalnych ataków, podczas których policjanci doznają obrażeń


czy ran, jest więcej. Często funkcjonariusz wychodzi na z pozoru
spokojną interwencję i spotyka się z niesłychaną agresją, z atakiem
siekierą, nożem. O tych sprawach trzeba dziś głośno mówić.
2. O gram mniej zła na świecie

Bo chce pomagać ludziom. Bo podoba jej się mundur. Bo ma wujka


policjanta. Bo mieszkała naprzeciwko komisariatu. Bo zawsze o tym
marzyła. Bo chciała zmiany. Bo mąż też policjant. Bo wierzy
w sprawiedliwość. Bo kocha dzieci. Bo nienawidzi skurwieli.
To powody, dla których dziewczyny decydują się wstąpić do
służby. Najczęstsze.
Powód Oli jest inny. Narodził się jeszcze przed nią. Wychowywał
się razem z nią. Przez wiele lat był słodkim chłopczykiem. Do
szesnastki. Później wpadł w złe towarzystwo. Zaczął pić. Wkrótce do
alkoholu doszły narkotyki. Coraz więcej i więcej. Siostra mówi, że
szybko przestał być dawnym sobą.

Typ
Ola i jej partner zaczynają służbę. Są w cywilu. On: dżinsy i szara
bluza. Ona: sportowe legginsy i koszulka z krótkim rękawkiem. Kia
też nieoznakowana. W patrolowym tempie suną autem przez
centrum miasta. Zahaczają o przydrożne parkingi, obserwują
samochody. Typują. Na poboczu stoi toyota ze zbitą lampą,
zarejestrowana jako uber. W środku siedzi czterech obcokrajowców.
Nie wyglądają jak klienci. „My spokojni, my spokojni” – zapewnia
jeden z nich, a oczy im błyszczą jak bożonarodzeniowe światełka.
Policjant uważnie okrąża samochód, Ola obserwuje twarze
pasażerów. Szuka oznak niepokoju, napięcia i rozdrażnienia.

– Jeśli wodzą wzrokiem za kolegą, są nerwowi i niespokojni,


prosisz o opróżnienie kieszeni. Jeśli wyjmą fifkę lub samarę
(plastikowa torebeczka, w której przechowuje się narkotyki – przyp.
red.), to już wiesz, że jest jeden zero. Mówisz im, że masz
przesłankę do dalszej kontroli osobistej, ponieważ istnieje
podejrzenie posiadania zabronionych substancji psychoaktywnych.
Dzwonisz po dyżurnego. Prosisz o przewodnika z psem, który
wywęszy, czy w wozie są narkotyki. Sami ich nie znajdziemy. Mogą
być ukryte wszędzie: w nadmuchach, wywietrznikach, przyklejone do
podwozia albo wepchnięte pod obicie.
– Często typujecie niewłaściwe osoby?
– Właściwie nigdy.

Granica
Pod wiaduktem w kałuży własnych wymiocin leży dziewczyna. Ma
przy sobie heroinę. Gdy Ola i partner każą jej wstać, z ust
dziewczyny wydobywa się cichy protest. Prowadzą do auta. Tam
sprawdzają dane. Niekarana, nieposzukiwana.

– Co robisz pod wiaduktem? – pyta Ola. – Chowam się przed


tatusiem – odpowiada znużona heroinistka. On, wzięty prawnik, chce
zatrudnić się w innym kraju, zabrać ją ze sobą, dać nowy start. Ona
tego nie chce. Mówi, że jest tuż przed metą.
– I ma rację – kwituje opowieść Ola.
– To da się poznać? Że kogoś już nie da się uratować? – pytam.
– Pewnie. Oczy, sposób mówienia, rodzaj zażywanych
narkotyków, to wszystko sygnały, które mówią, czy ten człowiek
przekroczył już granicę. A granicę każdy ma gdzie indziej. Dla
jednego będzie nią danie dupy za prochy, dla drugiego pierwszy
strzał w żyłę, dla trzeciego obrabowanie własnych rodziców. Jak się
tę granicę przekroczy, to szanse na powrót do zdrowia są marne.

Powód
Gdy brat Oli zaczął ćpać, cała rodzina starała się mu pomóc. On
jednak odrzucał każde wsparcie. Później zachorował na schizofrenię
paranoidalną, do której przyczyniły się substancje psychoaktywne.
Tatę próbował zadźgać nożem, mamę przejechać autem. Rodzice,
zmuszeni przez sytuację materialną, wyjechali szukać pracy za
granicą. W domu została tylko Ola z bratem, który właściwie nie
trzeźwiał. Dziewczyna każdej nocy zamykała drzwi sypialni na
klucz. Raz zapomniała.
O trzeciej brat wtargnął do pokoju i zaatakował.
W schizofrenicznej wizji zobaczył Olę jako policjantkę, która chce
go zamknąć. Zaczął walić głową siostry o ścianę. Raz, drugi, piąty.
Później dusił. Przed oczami zrobiło jej się ciemno, ale chęć przeżycia
była ogromna. Wyrwała się, pobiegła do sąsiadów. Zimno mokrych
liści pod bosymi stopami pamięta do dziś.
Z telefonu sąsiadów zadzwoniła pod 112. Na interwencji pojawiło
się dwóch funkcjonariuszy.

Pierwszy: – Pani jest pobita? Ja nie widzę żadnych siniaków na


twarzy.
Ola (krzyczy): – Brat walił moją głową o ścianę! Prawie mnie zabił!
Pierwszy: – Trochę zaczerwienione. Do wesela się zagoi.
Ola (płacze): – Ale brat mnie prawie zabił! Dusił mnie!
Drugi: – Spokojnie, strasznie pani krzyczy.
Pierwszy: – Pani coś piła?
Ola (wybucha): – Że, kurwa, co?! Że niby piłam?! Ja nie piję
alkoholu, jestem abstynentką, alkohol mnie brzydzi!
Drugi: – Bo strasznie się pani dziwnie zachowuje…
Ola tej nocy nie wróciła do domu. Kolejnej także. Zatrzymała się
u przyjaciółki i zorganizowała wyjazd za granicę. Miała dołączyć do
rodziców jako trzecia niedoszła ofiara brata. Przed przeprowadzką
musiała jeszcze złożyć zeznania związane z nocnym dramatem.
Spotkała się z dzielnicowym. Rozmawiali w samochodzie. Był miły,
empatyczny. Miał zawiadomić brata o możliwych konsekwencjach
przemocy wobec siostry. Ola wsiadła w samolot. Gdy doleciała na
miejsce, okazało się, że brat bezpośrednio po rozmowie
z policjantem popełnił samobójstwo.
– Mój brat śmiertelnie bał się policji i więzienia – mówi. – Ciągle
wydawało mu się, że ktoś go śledzi. Często wyrzucał i niszczył
telefony, myśląc, że są w nich podsłuchy. Sądzę, że po rozmowie
z dzielnicowym tak wystraszył się więzienia, że odebrał sobie życie.
Był już po kilku próbach samobójczych.
Nigdy cię nie przyjmą
Ola powoli staje na nogi. Trwa nabór do policji, postanawia się
zgłosić. Znajomi kręcą głowami. „Jesteś świetna, wysportowana,
inteligentna… ale Olcia, po takiej historii wywiadu środowiskowego
to ty nigdy nie przejdziesz” – mówią. Ona nie słucha i pomyślnie
przechodzi wszystkie etapy rekrutacji.

– Gdy jeszcze zmagałam się z zespołem stresu pourazowego,


mój brat często mi się śnił – mówi Ola. – To były sny, w których
usiłował mnie skrzywdzić. Jeden z nich był bardzo realny.
Rozmawialiśmy, wiedziałam, że nie żyje. Zaczęliśmy wzajemnie się
przepraszać. On za to, że mnie zaatakował, ja za to, że nie
wiedziałam, jak mu pomóc. Wybaczyliśmy sobie. Zapytałam, gdzie
jest jego dusza. Powiedział, że w domu. Mówił, że to jego czyściec
i jeszcze jakiś czas będzie musiał tu zaczekać. Później pójdzie do
nieba. Po tym śnie zamknęłam w życiu pewien rozdział. Mimo to za
każdym razem gdy na służbie jadę do domu, w którym jest przemoc,
alkohol czy narkotyki, przypomina mi się tamta interwencja.
– I pewnie nie chcesz być taka, jak ci policjanci, którzy wtedy się
zjawili? – pytam.
– Koniec końców wcale nie oceniam ich pracy źle. Po rozmowie
ze mną poszli zatrzymać brata. W domu zobaczyli butelki, nóż,
siekierę, wybitą szybę i zmienili do mnie nastawienie. Gdy brat
siedział w radiowozie, podeszłam do jednego z nich i przeprosiłam
za krzyki. Wtedy on mnie po prostu przytulił. Czasem nie trzeba
wiele, żeby pomóc. Wystarczy odrobina zrozumienia.

Kilka miesięcy po spotkaniu z Olą dostaję od niej wiadomość. Pisze,


że chce dodać coś do swojej opowieści i że to dla niej bardzo ważne.
„Chodzi mi o kandydatów do policji. Nie mogą słuchać ludzi,
którzy chcą im podciąć skrzydła. Mówi się, że policja to beton, że
wykształcenie się nie liczy, że karierę to można tylko przez dupę
albo znajomości robić, ale to nieprawda. Ja jestem tego przykładem.
Nie mając żadnych pleców, dostałam się do wymarzonego wydziału.
Jeśli ktoś ciężko pracuje, jest lojalny, empatyczny, otacza się
wartościowymi ludźmi, to naprawdę może zajść daleko. Napisz,
proszę, ode mnie, że dobro zawsze wraca”.
3. Droga do munduru

Pięć kroków
Tyle musi przejść cywil, by stać się mundurowym.
Oczywiście nie każdy. Tylko zdrowy, niekarany posiadacz
polskiego obywatelstwa o co najmniej średnim wykształceniu
i nieposzlakowanej opinii. Taki cywil może nieśmiało postawić krok
pierwszy i złożyć dokumenty rekrutacyjne do wybranej jednostki.
Jeśli nie zostanie zdyskwali kowany, czekają go trzy kolejne,
punktowane etapy, trudniejsze od poprzednich.
Krok drugi – sprawdzian wiedzy o Policji. Zawiera m.in. pytania
o strukturę władzy wykonawczej, uprawnienia poszczególnych jej
organów, administrację państwową czy Konstytucję.
Przeprowadzany jest w formie testu – do każdego pytania pasuje
jedna z czterech podanych odpowiedzi.
Krok trzeci trwa zaledwie 1 minutę i 41 sekund. W tym czasie
trzeba pokonać tor przeszkód (m.in. rzut piłką lekarską, bieg przez
płotki czy przenoszenie manekina). Test sprawności zycznej jest
identyczny dla kobiet i mężczyzn.
Krok czwarty nosi nazwę „Multiselect”. To test psychologiczny,
który na próbę można wykonać w internecie. Ja go oblewam.
Między innymi dlatego, że „zdarza mi się odkładać różne rzeczy na
jutro”, „nie czuję się szczęśliwa prawie zawsze” i „dotkliwie
przejmuję się krytyką”. Celem „Multiselectu” jest zbadanie cech
osobowości i wykluczenie tych kandydatów, którzy do policji nie
pasują charakterologicznie.
Krok piąty to rozmowa z komisją rekrutacyjną. Zasiada w niej co
najmniej jeden policjant i jeden psycholog. Pytania dotyczą
motywacji (np. „Dlaczego chce pani pracować w policji?”),
współdziałania w grupie (np. „Czy woli pani współpracować
z mężczyznami czy kobietami?”) i autoprezentacji (np. „Jakie są
pani największe zalety?”). Ostatnia grupa pytań – zwana pytaniami
ogólnymi – jest najbardziej „podstępna”. Choć cała rozmowa nie ma
na celu sprawdzenia teoretycznej wiedzy kandydata (to już było), to
na tym etapie może pojawić się wszystko. „Komisja będzie chciała
wytrącić cię z równowagi pytaniami, na które nie będziesz
1
znał/znała odpowiedzi” – można przeczytać na stronie poświęconej
rekrutacji. Jeśli kandydat jest komunikatywny, potra się
zaprezentować i radzi sobie w sytuacjach stresowych, zatrudnienie
ma już w zasadzie w kieszeni.
Chyba że skłamał. Po przejściu pięciu kroków rozpoczyna się
postępowanie sprawdzające, potwierdza się m.in. niekaralność
kandydata i przeprowadza wywiad środowiskowy. Po pomyślnej
wery kacji chętny zostaje skierowany na badania lekarskie.
Psycholog, internista, okulista, laryngolog, dermatolog, neurolog,
chirurg, stomatolog – jeśli żaden z nich nie zaobserwuje niczego
niepokojącego, czas szykować się do szkoły.

Szkoła
– Znów się odpierdoliłaś, madame? – Julita robi minę pełną
obrzydzenia i nachyla się nade mną. – Puder, szmineczka, ile nad
tym makijażem siedziałaś? Co się, kurwa, uśmiechasz? Tak ci
wesoło? No co się, kurwa, śmiejesz?
Zaniepokojony kelner zerka na nas zza lady. Julita ciągnie dalej: –
Widać, że się nie wyspałaś, myślałaś, że ci ta szpachla pomoże?
No?
Nie odpowiadam, bo nie mówi tego do mnie. Cytuje
prowadzącego zajęcia o nazwie „Musztra policyjna”. Uczestniczyła
w nich na kursie dziesięć lat temu.
– Do „musztry” zebraliśmy się na boisku – wspomina. – Staliśmy
w równiutkim szeregu, ćwiczyliśmy wystąpienia i stanie na baczność.
Każdy po sto razy. Miało być perfekcyjnie. Prowadzący zwracał się
do dziewczyn madame, ale potem nie mówił już ani jednej miłej
rzeczy. Wręcz przeciwnie. „Madame, ale sobie fryz odpierdoliłaś”,
„Madame, ale masz usta”, a jak się któraś z nas uśmiechnęła, od
razu słyszała od niego: „Co ci tak, kurwa, śmiesznie?”. Za odzywanie
się był wrzask: „Czy ja ci pozwoliłem cokolwiek powiedzieć?!”.
Dziewczyny nieraz na zajęciach płakały. Stały na baczność
i zalewały się łzami, a wtedy on jeszcze mocniej, jeszcze bardziej je
cisnął. W głowie powtarzałam sobie: „Stój tak, jak ci, co stoją przy
Grobie Nieznanego Żołnierza. Na baczność, z żelazną twarzą.
I cokolwiek by się działo, milcz”. To był dobry sposób, tak samo jak
to, żeby się nie malować, nie upinać włosów w zwracający uwagę
sposób i generalnie przyciągać jak najmniej uwagi prowadzących.
Tępili wypindrzone dziewczyny i chłopaków, którzy wyglądali na
delikatnych. Początkowo myślałam: „Co za chamy!”.
– A później?
– Po trzech miesiącach przyszli nowi i nastąpiła zmiana obiektów
gnojenia. Wyzywanie nas dobiegło końca. Dziś myślę, że to było
potrzebne.
– Potrzebne do czego?
– Gdy młoda policjantka wyjdzie na ulicę, może nie za pierwszym,
ale za drugim, trzecim czy czwartym razem na pewno usłyszy, że
chuj jej w dupę, że jebać psy i że jest policyjną szmatą. Musi umieć
sobie z tym radzić. Gdy mnie wyzwano pierwszy raz, przypomniałam
sobie szkołę. „Już przez to przeszłaś” – pomyślałam. Jeśli po takiej
„musztrze” laska wróci do internatu i będzie przez całą noc płakać, to
wiadomo, że nie będzie z niej żadnej policjantki. Bo jak? Przy
pierwszej interwencji zostanie zwyzywana przez menela i też się
pobeczy? Musi być twarda. Musi wiedzieć: niech se gadają, ja będę
robić swoje. Tak trzeba!

Zapach rygoru
Zapach rygoru – to pierwsze skojarzenie Karoliny ze szkołą
policyjną.

– Ten zapach czuło się od wejścia – wspomina policjantka


z trzyletnim stażem. – Pierwsza zbiórka, dowódca krzyczy:
„Będziecie sprzątać, harować, nauczycie się dyscypliny!”. Powtarza,
że to nie miejsce dla mięczaków i płaczek. Po apelu dwóch
chłopaków składa raport. Mówią, że się rozmyślili, wracają do domu.
Ja zostaję. Jestem harda i wysportowana, mam doświadczenie
w sztukach walki, a mimo to zajęcia z technik i taktyk interwencji są
dla mnie koszmarem. Nie ma ulg dla delikatniejszych. Mieliśmy
wrażenie, że instruktorzy wręcz specjalnie wybierają do
agresywnych pokazówek drobne kobiety. Chcą im dokopać,
udowodnić, że policja nie jest dla nich. A nie daj Boże, żeby którejś
się oczy zaszkliły. Okazanie słabości było zapalnikiem. Moja
koleżanka złamała stopę po trzech tygodniach od rozpoczęcia kursu.
Zabrała ją karetka. Ja też wylądowałam w szpitalu. Podczas zajęć
z technik i taktyk interwencji skręciłam nadgarstek. Znałam swoje
ciało, wiedziałam, że taki rodzaj bólu nie jest oznaką zwykłego
obicia, ale czegoś poważniejszego. Zgłosiłam niedyspozycję.
Usłyszałam, że jestem słaba i „skąd w ogóle pomysł, że nadaję się
do policji?”. Instruktor kategorycznie kazał mi brać udział
w ćwiczeniach. Zaprotestowałam, doszło do ostrej wymiany zdań.
Pojechałam do szpitala, gdzie mnie zdiagnozowano. Dostałam
zakaz ćwiczeń. Ubłagałam lekarza, żeby skrócił czas
rekonwalescencji, i na trzy dni pojechałam do domu, doszłam do
siebie. Jeśli kogoś nie ma przez dwa tygodnie, zostaje przeniesiony
na kolejny rok, bo nie nadrobi materiału. Wróciłam na kurs po
czterech dniach. To się nazywa determinacja. Tylu moich znajomych
powtarzało, że się nie nadaję: „Gdzie ty do policji?!”. Miałam im coś
do udowodnienia.

Ewelina jest policjantką dochodzeniowo-śledczą. Kurs skończyła


ponad dziesięć lat temu.

– Dyscyplina była duża – wspomina. – Wcześniej mieszkałam


u rodziców. Zawsze było ugotowane, posprzątane, a tu szok.
Pobudka o szóstej, ścielenie łóżek, zamiatanie. Potem apel, zajęcia
i przez cały dzień kondycyjna wyrypa. Podobało mi się! Traktowałam
to jak szybki kurs dojrzewania. Problemem było nastawienie
wykładowców, głównie tych starszych, przekonanych, że kobieta to
antonim policjanta. Wkładali całą swoją energię nie tyle w naukę, ile
w próby udowodnienia nam, że nie nadajemy się na mundurowe, że
nic nie umiemy i będą z nas mizerne policjantki. Czasem gnojenie
dotyczyło wyłącznie dziewcząt, czasem całego rocznika. Pamiętam
przedmioty, które wszyscy bez wyjątku oblewali w pierwszym
terminie. Tak po prostu, dla zasady. Nie podobało mi się to. Żadna
krzywda mnie na kursie nie spotkała, ale pamiętam, że poszłam tam
silna, pewna swego, a wyszłam zmarnowana i smutna. Jakby ktoś
pozbawił mnie motywacji i odebrał cały zapał do pracy.

Beata zajmuje się przestępczością gospodarczą. Kurs, podobnie jak


Ewelina, skończyła niemal dekadę temu.

– Na szkole człowiek się uodparnia – mówi policjantka. –


Z perspektywy czasu myślę, że to dobre dla psychiki. Czy nie chodzi
o to, żeby być zdyscyplinowanym? Zgodnie z tym, czego nas
uczono, do komendanta powinno się zwracać, stojąc na baczność.
Przed przekroczeniem progu gabinetu trzeba natomiast recytować:
„Proszę o pozwolenie na wejście do pomieszczenia!”. Czy dziś ktoś
to robi? Młodzi mają dużo luźniejszy stosunek do tradycji
policyjnych. Boję się, że to pójdzie za daleko i za kilka lat cała
formacja będzie znacznie mniej zdyscyplinowana. Cieszę się, że
chociaż na szkole jest jeszcze prawdziwy dryl.

Dorota służy od czterech lat. Choć stażem różni się od Beaty, myśli
podobnie.

– Dobrze, że na szkole gnoją – mówi. – Testy możesz przejść


takie i śmakie, ale wytrzymałość sprawdza się w praktyce. Do policji
dostałam się bez problemów. Wszystko zaliczone za pierwszym
razem, żadnych potknięć. Kurs przeszłam lekko, w przeciwieństwie
do wielu innych osób. Instruktorzy ganili damulki, które myślały tylko
o swoim wyglądzie, i tych, którzy wykręcali się z harówy i nie byli
nastawieni na wycisk. Dobrze robili! Praca w policji to praca
w strukturze hierarchicznej. Trzeba być posłusznym,
zdyscyplinowanym, twardym, zawziętym i silnym. Do tego albo jest
się stworzonym, albo nie. Jeśli nie – trzeba odejść, choćby ze łzami
w oczach. Inaczej człowiek sam sobie wyrządzi krzywdę.

Byłam manekinem
Monice, policjantce z czteroletnim stażem, szkoła kojarzy się
głównie z panem Tomkiem. I nie jest to dobre skojarzenie.

– Prowadził zajęcia z taktyk i technik interwencji – opowiada. –


Miał ze mną dużo fizycznego kontaktu. Wszystkie ćwiczenia
pokazywał na mnie. Byłam jego manekinem. Później zaczęły się
wiadomości. Pisał, że jeśli się z nim nie spotkam, nie zaliczę. Wstyd
mi było. Myślałam, że poluje tylko na mnie, ale myliłam się.
Koleżanka pokazała mi wiadomości, które jej też wysyłał. Pisał, że
jak danego dnia nie przyjdzie do niego „zaliczyć”, to nie zda. Pan
Tomek potrafił czekać na mnie przy bramie, gdy wiedział, że
wychodzę na przepustkę. Dosłownie wybiegałam ze szkoły, żeby nie
zamienić z nim choćby słowa. Bardzo się bałam. Przecież
demonstrował na mnie każde ćwiczenie, jakby ludzie zobaczyli nas
razem, to byłby koniec. Poszłaby obrzydliwa plotka, że mamy
romans. Raz po zajęciach powiedziałam mu, że zachowuje się
wobec mnie nieodpowiednio. Usłyszałam: „I tak się ze mną
spotkasz”. Z koleżanką, do której pan Tomek też pisał, rozmawiałam
o podjęciu jakiejś interwencji, zaalarmowaniu góry. Obie
kumplowałyśmy się z dyżurnym, poinformowałyśmy go o wszystkim,
ale powiedział nam, że ta sprawa i tak zostanie ukręcona. „Taka jest
szkoła” – stwierdził i zapewnił nas, że ani dowódca kompanii, ani
psycholog nie potraktują nas poważnie. Przecież z panem Tomkiem
znają się wiele lat. Dlaczego mieliby wziąć nas w obronę? A nawet
gdyby byli mili i powiedzieli, że się tym zajmą, to po naszym wyjściu
wybuchliby śmiechem. Taki tam jest klimat. Dla mnie pan Tomek był
jak kula u nogi, którą musiałam ciągnąć przez całą szkołę. Odebrał
mi strasznie dużo radości. Dziś myślę, że szkoła to znacznie
większe wyzwanie psychiczne niż fizyczne. Dwudziestolatki wpadają
w zupełnie inną rzeczywistość i muszą się w niej sprawdzić.

Asia jest w tym samym wieku, co Monika. Służy od czterech lat.


Szkołę wspomina dobrze, prócz jednego incydentu.

– Jeden z wykładowców, który mógłby być moim ojcem, albo


nawet i dziadkiem, wystawiał mi same dzidy – mówi. – Początkowo
myślałam, że widocznie to trudniejszy przedmiot, niż zakładałam,
i za mało czasu poświęcam na naukę. Później przyszedł sprawdzian,
na którym udało mi się wyjąć notatki. Każde zadanie zerżnęłam,
a ode mnie zerżnął kumpel. Co się okazało? On zaliczył, a ja nie.
Sprawa mocno śmierdziała. Prócz mnie zagrożona była połowa
plutonu. Od starszego rocznika dowiedzieliśmy się, że z tym
wykładowcą poprawki załatwia się flachą. Koledzy kupili wódkę,
wcisnęli mi ją i kazali iść jako reprezentantce całej grupy. „No weź,
dziewczyna jesteś, będzie ci łatwiej go przekonać!” – mówili.
Zgodziłam się, choć byłam tym bardzo zestresowana. Weszłam do
jego kanciapy. Powiedziałam, że przychodzę w sprawie zaliczenia
przedmiotu i że z kolegami chcielibyśmy dać mu drobny upominek.
Rozsunęłam plecak, pokazałam wódkę, a on: „Ja tego nie chcę”.
Ugięły się pode mną nogi. Już widziałam, jak mnie wywalają za
próbę przekupienia nauczyciela. Alkoholem! Zapewniłam go, że
w takim razie będziemy się bardzo mocno uczyć, przepraszam i do
widzenia. „To nie tak, że nic nie chcę, tylko wódki nie chcę” – wypalił.
Dreszcz mi przeszedł po plecach. Udaję Greka, a on, że jestem
dorosła i powinnam się domyślić, o czym mówi. Oświadczyłam
stanowczym tonem, że to nie wchodzi w grę. Posmutniał: „Nie
rozumiem, dlaczego kolegom się ciągle udaje, a mnie w ogóle”.
Wyszłam prędko z kanciapy. Chłopakom powiedziałam, że nie
zdamy. Dzień później, kwadrans przed porannym apelem, w czasie
wyznaczonym na poprawki i konsultacje, zadzwonił do mnie. Byłam
dowódcą plutonu, więc każdy wykładowca miał mój numer. „Czekam
na panią u siebie. Przecież chce pani poprawić ocenę” – powiedział.
„Absolutnie nie przyjdę” – odparłam. I się rozłączyłam. Byłam pewna,
że nie zdam. Całe szczęście okazało się, że jeden z kolegów, który
również był zagrożony, zna się prywatnie z innym wykładowcą tego
samego przedmiotu. Opowiedziałam mu całą sytuację i facet zrobił
nam normalny test. Zaliczyłam.

Kamila, trzy lata w służbie, wspomina z kolei zdarzenie, które mogło


się odbić nie tylko na jej ocenach.
– Jeden z wykładowców, a był to pan w sędziwym wieku, po
prostu mnie wybrał. Komentował wszystko, co robię, zadawał mi
pytania, żartował, ale przede wszystkim patrzył. Przyglądał mi się na
każdych zajęciach, co, rzecz jasna, było bardzo krępujące. Pewnego
dnia zapytał o mój pierścionek. Odpowiedziałam, że to pierścionek
zaręczynowy. Zapytał, jaki zawód wykonuje mój przyszły mąż.
Odpowiedziałam, a on dociekał: „Czemu nie jest policjantem?!
Policjanci to wspaniali mężczyźni. Nie chciałaby pani policjanta?”.
Mruknęłam pod nosem: „Ma pan do mnie więcej pytań?”. I piekło się
zaczęło. Obraził się. „Ja sobie nie pozwolę na takie karygodne
zachowanie! Ja oczekuję przeprosin!”. Zasugerował, że jeśli nie
okażę pokory, cały pluton go popamięta. Wszyscy się bali, że będzie
robił nam pod górę. „Kamila, weź, idź go przeproś” – mówili.
Definitywnie odmówiłam, uważając, że nie zrobiłam niczego złego.
Skończyło się na tym, że dowódca plutonu poszedł do niego na
dyżur, przekazał, że nie widzę swojej winy w całej sytuacji
i odmawiam przeproszenia go. Facet ochłonął, sprawa rozeszła się
po kościach. Wiedziałam jednak doskonale, że niewiele brakowało,
a przez taką głupotę przerąbane miałby cały pluton.

Asia szkołę skończyła cztery lata temu. Młoda policjantka wydziału


kryminalnego nigdy nie spotkała się z propozycjami seksualnymi ze
strony kadry wychowawczej.

– Na szkole mieliśmy grupę ateków (antyterrorystów – przyp. red.)


– mówi. – Robili akurat jakiś kurs. Wysportowani, wielcy, męscy.
Dziewczyny szalały. Znajoma przespała się z jednym i chodziła
potem dumna jak paw. To był dla niej wielki prestiż, a dla mnie stało
się oczywiste, że kontekst seksualny między policjantkami
a policjantami będzie istniał zawsze. Pod koniec szkoły wszystkie
kursantki zostały zaproszone na zebranie dotyczące relacji damsko-
męskich w pracy. „Pamiętajcie, by nie podkreślać nadmiernie urody.
Będziecie otoczone mężczyznami. Będą was podrywać, składać
propozycje. Nie ulegajcie kolegom, nie dajcie się ponieść emocjom
i pamiętajcie o skromnym wizerunku” – mówiła prowadząca
spotkanie policjantka. Była bardzo zadbaną kobietą. Śmiałyśmy się,
że miała pełny make-up, długaśne rzęsy i machała przed nami
kolorowym paznokciem, mówiąc: „Nie, nie dziewczynki, nie wolno
się stroić ani prowokować!”.
4. Aktywizm z policyjnej gleby

Dziś Alicja Szczepańska jest radną miasta Krakowa, założycielką


fundacji „Twoja Widzialna Ręka”, obrończynią praw kobiet.
Działaczką na rzecz osób starszych, niepełnosprawnych, ubogich
i wykluczonych. Koordynatorką zbiórek dobroczynnych.
Organizatorką warsztatów na temat praworządności. Żoną, matką,
właścicielką dwóch psów.
Trzydzieści lat temu była małą dziewczynką marzącą o pracy
w strukturach mundurowych. Dlatego w 1990 roku napisała list do
redakcji tygodnika „W Służbie Narodu” z prośbą o radę, jak może
stać się policjantką i w ten sposób czynić świat lepszym.

Odpowiedzieli coś pani na ten list?


Nie. Pewnie dlatego, że system polityczny dopiero się zmieniał.
Policja utożsamiana była z milicją, czyli kojarzyła się nie najlepiej.
Nic dziwnego, że nie chcieli o tym pisać.

Skoro nie najlepiej, to dlaczego pani chciała tam iść?


Prasa ciągle pisała o zorganizowanych grupach przestępczych,
napadach, rozbojach, morderstwach. W głowie mi się nie mieściło,
że każdego dnia na ulicach dzieje się tyle zła, a ludzie są na to
zupełnie obojętni. Wkurzała mnie społeczna znieczulica wobec
przemocy. Chciałam z tym walczyć. Skończyłam studium na
Uniwersytecie Jagiellońskim, a później zaczęłam starać się
o przyjęcie do policji. Jak wykładowcy się dowiedzieli, załamali ręce.
„Zmarnuje się pani” – mówili, a ja nie słuchałam. Chciałam
naprawiać świat.

Brzmi to bardzo idealistycznie.


Bo to było bardzo idealistyczne. I naiwne.
Wiele policjantek podobnie mówi o swoich motywacjach.
A później, po przyjęciu do policji, o brutalnym zderzeniu
z rzeczywistością.
Zacznijmy od tego, że mnie w ogóle nie chciano do policji przyjąć.
Byłam kobietą, to stanowiło największy problem – wtedy mówiono,
że baba to nie policjant. Poza tym byłam za bardzo wykształcona.
Uratowała mnie tylko znajomość angielskiego. Polska zaczęła gonić
Zachód, a policja miała stać się przyjazna dla cudzoziemców. Dzięki
znajomości języka zostałam przyjęta. I wtedy nastąpiło zderzenie
z rzeczywistością.

Na czym polegało to zderzenie?


Rozpoczęłam pracę w krakowskim śródmieściu, na posterunku na
Rynku Głównym. Byłam jedyną kobietą w mundurze. Panowie nie
wylewali za kołnierz. Wielu z nich wysuwało wobec mnie propozycje
seksualne albo obrzucało mnie obrzydliwymi seksistowskimi
komentarzami. Czułam się jak mysz, która wpadła do klatki
z wygłodniałymi kotami. Poza tym sądziłam, że czeka mnie ciężka
nauka. Tymczasem miałam tylko szybkie przeszkolenie i od razu
rozpoczęłam normalną służbę. Gdy wysłano mnie na pierwsze
zdarzenie, byłam całkowicie zielona.

Co to było za zdarzenie?
Zabójstwo noworodka.

Boże…
Zmarł na pogotowiu na Łazarza w Krakowie. Kazano mi tam
pojechać i przesłuchać funkcjonariuszy, którzy dostali wezwanie do
domu, gdzie rodzice mieli znęcać się nad dzieckiem. Pojechałam,
pokazałam im legitymację, powiedziałam, że jestem policjantką
i chciałabym porozmawiać, a oni – pamiętam, dwóch ich było –
wybuchnęli śmiechem. Powiedzieli, że chyba sobie żarty stroję. Bo
ja – 50 kilogramów wagi, 160 centymetrów wzrostu, bluzeczka,
dżinsy, trampki – wyglądałam jak dziecko.
I co pani zrobiła? Przecież nie mogła pani wrócić na komendę
z pustymi rękami.
Towarzyszył mi wtedy doświadczony funkcjonariusz
z dziesięcioletnim stażem. Ostatecznie to on porozmawiał
z policjantami. Mnie tam nikt, zupełnie nikt, poważnie nie traktował.

I jak się pani z tym czuła?


Jakbym musiała od nowa nauczyć się oddychać. To była zupełnie
nowa rzeczywistość, w której ktoś nieustannie czynił mi poniżające
uwagi. Wyrobienie się w tej rzeczywistości wymagało bardzo dużo
dystansu i opanowania. A u mnie z opanowaniem bywało różnie.
Pamiętam, jak trzasnęłam drzwiami podczas obchodów pierwszego
Dnia Kobiet. Mój komendant powiedział: „Życzę paniom wszystkiego
najlepszego, choć kobiety w policji nie pomagają, to przynajmniej
łagodzą obyczaje i miło na nie popatrzeć”. Wściekłam się.
Ostentacyjnie wyszłam z sali. Byłam jedyną kobietą w mundurze.
Reszta pań piastowała stanowiska urzędnicze, ale żadna z nich nie
okazała żadnego zażenowania ani nie zaprotestowała, słysząc te
słowa.

Kiedy ktoś ciągle powtarza „jesteś gorsza”, można wreszcie


w to uwierzyć. Pani nie miała w pewnym momencie, jak by to
nazwać, „kobiecego kompleksu”?
W tak zwanych mordowniach zatrzymywałam przestępców
poszukiwanych listem gończym. Sama, bo koledzy zostawali na
zewnątrz. „Alka, dziewczyna jesteś, na ciebie się nie rzucą, a na
mnie tak” – mówili i ja wchodziłam bez żadnego wsparcia. Podczas
interwencji, gdy ktoś chciał się bić, koledzy stawali za mną, bo
sądzili, że kobiety nikt nie uderzy. Dlatego kompleksu ze względu na
płeć pozbyłam się dość szybko, choć presję zawodową czułam cały
czas. Jako kobieta musiałam starać się kilka razy bardziej niż
mężczyzna, i to tylko żeby w ogóle przetrwać. Gdy coś mi się
udawało, zaraz huczało od pomówień, że ktoś mi pomógł, a ja
„zapłaciłam w naturze” albo że donoszę przełożonym na kolegów
i w zamian za informacje otrzymuję pochwały. Strasznie to było
raniące. Moja znajoma, policjantka z Małopolski, popełniła
samobójstwo. Niby z powodów rodzinnych, ale w kuluarach krążyły
plotki, że nie wytrzymała ciśnienia związanego z pracą. Jestem
w stanie w to uwierzyć, bo policja była całkowicie męskim terytorium.

Czym najbardziej objawiała się ta maskulinizacja? Oprócz


plotek o niezasłużonych sukcesach?
Było to widać choćby w tym, jak traktowano mnie, gdy zaszłam
w ciążę. Wie pani, ja będąc w trakcie każdej z moich dwóch ciąż,
normalnie pracowałam. A jeśli chodzi o ulgowe traktowanie, to
pamiętam pojedyncze sytuacje, gdy ktoś jednak szedł mi na rękę.
Pierwsza – wyłączono mnie z działań na terenie, na którym
Gumiś2 podłożył cztery bomby w centrum Krakowa. Pamiętam, że
szef na ewakuację strefy zero wysłał moich kolegów, mimo że wielu
z nich miało dzieci, a tymczasem mnie kazał ewakuować obrzeża.
Powiedział: „Jak coś się stanie, to lepiej, żeby dzieci miały mamę niż
ojca”. A gdy byłam w drugiej ciąży, rozpracowywaliśmy grupę
Jugosłowian, bardzo groźnych przestępców. Handel żywym
towarem, bronią i narkotykami, kradzież luksusowych aut, napady,
rozboje, gwałty, porachunki… Kierowałam wówczas tą sprawą, a oni
chcieli mnie zastraszyć. Ostentacyjnie jeździli za mną samochodem.
Wszędzie. A ja w ciąży. Wtedy przełożony wydał nakaz, żeby
koledzy odwozili mnie do domu radiowozem; z domu do pracy też
miałam jeździć radiowozem.

Przestępcy często panią obrażali albo pani grozili?


Zostałam obrażona przez mężczyznę, który kierował grupą
przestępczą. Zdjął spodnie, mówiąc, żebym mu, za przeproszeniem,
obciągnęła. Odpowiedziałam, że bez szkła powiększającego i tak nic
nie widzę. Miał prawo być na mnie zły – doprowadziłam do jego
zatrzymania, a on dostał piętnaście lat. Inny przestępca chciał mnie
zabić. Zatrzymywałam go, nie mając przy sobie broni i sądząc, że on
nie jest uzbrojony. A był. Wściekły i uzbrojony. Później podczas
przesłuchania wyznał, że chciał mnie zabić nożem i że niewiele
brakowało, a by to zrobił. Najbardziej bałam się jednak wtedy, gdy
otrzymywałam groźby od członków rozpracowywanej przeze mnie
akurat grupy przestępczej. Mówili, że mnie zabiją, a moją córkę
zgwałcą. Była malutka. Komendant zarządził, by na czas sprawy
w moim domu przebywał przynajmniej jeden funkcjonariusz.
Tłumaczyłam córce, że to wujkowie, ale ona i tak się bała. Nie
kolegów z pracy, ale całej tej sytuacji. Dzieci czują niepokój
rodziców, dlatego trzeba z nimi rozmawiać i oswajać ich lęk.

A swój lęk jak pani oswajała?


Jeśli przez kilka lat prowadzisz życie pełne adrenaliny, w końcu
się na tę adrenalinę uodparniasz. W momentach największego
zagrożenia przestawałam się bać. Czułam się, jakbym wychodziła
z siebie i stawała obok. Unosiłam się ponad swoimi emocjami.
I dobrze, bo gdybym reagowała emocjonalnie, wylądowałabym
w trumnie lub w psychiatryku, a nie na stanowisku kierowniczym.

No właśnie, bo pani w strukturach policyjnych zaszła bardzo


wysoko.
Kobiety za awanse w policji też muszą płacić. Gdy otrzymałam
stanowisko kierownika sekcji do zwalczania przestępstw przeciwko
życiu i zdrowiu, przepłakałam tydzień. Panowie byli przekonani, że to
jakiś kiepski żart. Przecież kobieta nie może nimi rządzić!

Czy w końcu zmienili podejście?


Tak, ale dopiero gdy ówczesny przełożony zażądał, by moja
sekcja bezprawnie zatrzymała pana Kowalskiego, który to Kowalski
miał poważnie pobić innego mężczyznę na dyskotece. Nie było
jednak żadnych dowodów świadczących o tym, że to właśnie on
dopuścił się pobicia. Jedyna przesłanka do zatrzymania Kowalskiego
była taka, że wcześniej miał już kłopoty z prawem, a tego wieczoru
bawił się na tej samej dyskotece, co pobity mężczyzna. Szef chciał,
żeby szybko rozwiązać tę sprawę i żeby słupki się zgadzały.
Napisałam wtedy raport dotyczący odmówienia wykonania polecenia
służbowego. Przyznano mi ostatecznie rację, a moi ludzie nie
musieli ryzykować bezprawnego zatrzymania.

Czyli pokazała pani, za przeproszeniem, jaja.


Można tak powiedzieć. Druga sprawa, dzięki której na pewno
zyskałam szacunek w oczach przełożonych, dotyczyła kooperacji
zielonogórskich policjantów z grupami przestępczymi. Zaczęło się od
rozwiązania grupy kierowanej przez braci Chowańców3. Następnie
wpadłam na trop grupy przestępczej o charakterze zbrojnym,
działającej w kilku województwach przygranicznych. Stworzone
przez nich przestępcze imperium okazało się wierzchołkiem góry
lodowej. Im bardziej drążyłam, tym więcej brudów wychodziło na jaw.
Część policjantów była opłacana przez lokalnych bandziorów.
Kooperowali, tuszowali sprawy, dawali cynki. Współpraca
funkcjonariuszy z grupami była bardzo ciężka do udowodnienia. Nie
powiem, że nie miałam szczęścia, bo miałam, ale szczęście zwykle
sprzyja lepszym. Zaparłam się. Korzystałam ze wszystkich
dostępnych możliwości operacyjnych. Słuchałam policyjnych
meldunków, nie spałam całymi nocami, przez dwa miesiące
pracowałam non stop. W końcu, dzięki zorganizowanej przeze mnie
ustawce, udało się złapać sprawców na gorącym uczynku.
W konsekwencji kilkunastu policjantów zostało skazanych,
a prokurator wystąpił o nagrodę pieniężną dla mnie.

To była najtrudniejsza sprawa w pani karierze?


Pod względem taktycznym tak, pod względem emocjonalnym nie.
Pracując w pionie kryminalnym, byłam posyłana na zgony i gwałty
dzieci. Nigdy nie zapomnę matki, która przyjechała na pogotowie
z córeczką. Dziewczynka miała zostać zgwałcona przez ojca. To były
wczesne lata dwutysięczne, nikt nie uwierzył, że ojciec może wejść
w relację seksualną z własną córką. Dlatego dziecku nie zrobiono
pełnej obdukcji i nie pobrano materiału genetycznego do badania.
Nie mieliśmy żadnych dowodów przeciw ojcu. Długo
zastanawialiśmy się, co zrobić. Ta sprawa pozostawała otwarta.
W końcu prokurator, któremu przedstawiłam szczegóły sprawy,
wpadł na pomysł, że możemy zwolnić lekarza z tajemnicy służbowej,
i tak też zrobiliśmy. To był bardzo dobry krok, bo dziecko w czasie
obdukcji opowiedziało mu całą historię o tym, jak było molestowane.
Dzięki zeznaniom lekarza ojciec trafił do aresztu. Wtedy matce
dziewczynki zrobiło się żal męża. Wycofała swoje zaznania, co było
tym bardziej szokujące, że w toku sprawy na jaw wyszły nowe fakty.
Okazało się, że facet kilka lat wcześniej dopuścił się gwałtu na
nieletniej wówczas siostrze swojej żony. Był agresywnym pedofilem,
a mimo to żona stanęła za nim, nie za córeczką i młodszą siostrą.
Emocjonalnie dużo mnie to kosztowało, tym bardziej że w tym czasie
miałam jeszcze jedną, podobną sprawę, w której matka zgłosiła, że
jej córka została zgwałcona przez sąsiada. Mężczyzna był
„przyjacielem rodziny”. Często wpadał do domu, czasem zostawał
sam na sam z dziewczynką. Kobieta w końcu przejrzała na oczy, ale
nie miała żadnych dowodów. Umówiłyśmy się, że będę przychodzić
do ich domu i rozmawiać z dziewczynką nie jak policjantka, ale jak
ciocia. Kilka godzin dziennie spędzałyśmy na zabawie. Dziewczynka
czuła się przy mnie coraz bardziej swobodnie, zaczynała mi ufać.
I w końcu po siedmiu dniach odważyła się powiedzieć, co zrobił jej
„wujek”. To było dramatyczne, bo nie potrafiła jeszcze nazwać wielu
rzeczy, dlatego te czynności pokazywała na swojej mamie. Dla
każdej matki patrzenie na coś takiego jest potworne. Na szczęście
pani sędzia okazała wielkie serce i zdecydowała, że posiedzenia
będą organizowane w domu u małej, a nie na sali rozpraw. To miało
zapewnić dziecku komfort i poczucie bezpieczeństwa.

Udało się skazać tego człowieka?


Szczęśliwie tak. Oczywiście po wszystkim chciał się na mnie
zemścić. Złożył skargę, że kazałam jego współwięźniom się nad nim
znęcać. To oczywiście bzdura, ale każdy wie, jak traktuje się
pedofilów w więzieniu. Dla mnie cała ta sprawa była dewastująca
psychicznie. Miałam już wtedy córeczkę i nie potrafiłam przestać
myśleć, co by było, gdyby tak wielkie nieszczęście spotkało moje
dziecko. Nie spałam nocami, brałam leki uspokajające, a jak raz na
ulicy pękła opona, to rzuciłam się na ziemię w przerażeniu… Później
doszłam do wniosku, że nie mogę i nie mam prawa przeżywać
w pracy matczynych uczuć. Bo te uczucia mogą wyrządzić komuś
krzywdę.

W jakim sensie?
W takim, że mogą odrzeć mnie z profesjonalizmu i zaciemnić
realny obraz sytuacji. A niestety pod koniec lat dziewięćdziesiątych
i na początku dwutysięcznych mieliśmy falę fałszywych zgłoszeń
o złym dotyku. Gdybym patrzyła na te zgłoszenia z perspektywy
matki, to… pamiętam taką sprawę: dziewczynka oskarżyła
mężczyznę pracującego w sanatorium o molestowanie. Nie
podobało jej się tam i chciała szybciej wrócić do domu, dlatego
wyssała z palca historię o napastowaniu seksualnym. Wtedy dużo
się o tym mówiło. Na końcu wyszło na jaw, że oskarżenie było
fałszywe, ale wcześniej mężczyzna zdążył odebrać sobie życie.

Rozumiem, czym mogły grozić osobiste silne emocje… Czy


właśnie ze względu na obciążenie psychiczne odeszła pani
z policji?
Nie. Po dwudziestu dwóch latach służby uznano, że mam wiedzę
i doświadczenie, by szkolić nowych policjantów i nadzorować
prowadzone czynności prawne w jednostkach podległych
Komendzie Wojewódzkiej Policji w Krakowie. Kochałam szkolić –
robiłam to interaktywnie, żeby angażować słuchaczy, mniej
natomiast lubiłam nadzór nad jednostkami. Brakowało mi ulicy,
kontaktu z pokrzywdzonymi i sprawcami. Brakowało mi adrenaliny.
Czułam frustrację. Dodatkowo straciłam w ciągu dwóch miesięcy
dwie bliskie mi osoby – mamę i kolegę z pracy. Ten ostatni zmarł na
zawał, czyli tzw. chorobę policyjną. Doszłam do wniosku, że mój
czas w policji już się skończył. Nie będzie już wyzwań, tylko stres. To
nie było warte mojego zdrowia. Odeszłam. Po dwóch tygodniach na
emeryturze zaczęłam pracować dla fundacji „Twoja Widzialna Ręka”
jako doradca. Mogłam rozwijać swoją pasję i zacząć działać na
rzecz praw kobiet.

Pedo le, zabójcy, członkowie grup przestępczych… tak sobie


myślę, że przez te wszystkie lata służby miała pani do czynienia
z bardzo dużym złem.
Ale nie ze złymi ludźmi. Bo człowiek nie rodzi się zły, co do tego
nie mam wątpliwości. Człowiek może się urodzić chory albo
wychować w chorym środowisku. Ci wszyscy przestępcy, których
w życiu zatrzymałam… tam zawsze było jakieś drugie dno. Albo
syndrom DDA (Dorosłych Dzieci Alkoholików – przyp. red.), albo
przemoc w rodzinie, albo ogromne ubóstwo… To były wyzwalacze
agresji, a agresja rodzi agresję. Gdybym nie wierzyła, że człowiek
jest z natury dobry, nie pracowałabym dwadzieścia pięć lat w tym
zawodzie, często harując po piętnaście godzin dziennie, a dziś nie
angażowałabym się w działania na rzecz wykluczonych. To policja
nauczyła mnie odpowiedzialności społecznej. Uczyniła ze mnie
aktywistkę. Dlatego nie żałuję ani jednego dnia spędzonego
w mundurze.
5. Samobóje strzelają codziennie

– Wyobraź sobie, że on – policjantka Kaśka wskazuje ukradkiem


na stojącego za barem młodego kelnera – postanawia się zabić.
Bierze linę z zaplecza, idzie na zewnątrz i zawisa zaraz za drzwiami.
My, niczego nieświadome, wychodzimy i natykamy się na dyndające
ciało. Co byś zrobiła? Pewnie byś krzyczała. Na pewno byś
krzyczała. Może zwróciłabyś latte na chodnik i roztrzęsiona
zadzwoniła na 112.
– A ty?
– Ja bym mogła w ogóle go nie zauważyć.

Zgodnie ze statystykami udostępnionymi przez Komendę Główną


Policji w 2017 roku popełniono 5276 samobójstw, rok później 5182,
a w 2019 – 5255. W Polsce średnio 15 osób dziennie odbiera sobie
życie. Biletami na drugą stronę są najczęściej sznury albo kable. 80
procent samobójców wybiera powieszenie. Przy jednym
samobójstwie pracuje zwykle dwóch policjantów z wydziału
prewencyjnego i dwóch z grupy dochodzeniowo- śledczej. Oznacza
to, że każdego dnia około 60 policjantów zaangażowanych jest
w czynności związane z samobójstwem obywatela.

Gdzie diabeł nie może, tam babę pośle


Zegar na desce rozdzielczej policyjnej skody wskazuje 6.42.
Osiemnaście minut i można zjeżdżać do bazy. Anka odwija kanapkę
ze sreberka. Ser i pomidor, który – podobnie jak powietrze w furze –
ze świeżością nie ma już nic wspólnego. Policjantka uchyla okno.
– Weź je, kurwa, zamknij, burza idzie – mówi Tomek, partner na
służbie. Mierzy prawie dwa metry, trenuje krav magę, a do kobiet
w policji ma tylko jedno pytanie: „Na chuj tu przyszłyście?”.
6.45. Anka myśli o tym, że za pół godziny wślizgnie się do łóżka
i przytuli do ciepłych pleców męża. W jednej sekundzie dźwięk
policyjnego radia brutalnie tę wizję niszczy.
Dyżurny: Sąsiedzi boją się o faceta z domu obok, kilka dni go nie
widzieli. Dobijali się, ale drzwi zamknięte, nikt nie odpowiada, trzeba
jechać, sprawdzić, co się stało.
Adres: Zawiejewo. Koniec świata. Zadupie. Tam, gdzie kruki
zawracają, a psy dupami szczekają. Już teraz wiadomo, że służba
wydłuży się co najmniej o godzinę. Anka zjada kanapkę w drodze.
Dwadzieścia minut później są na miejscu. Niewielki jednorodzinny
domek. Płot, furtka, pod furtką sąsiedzi. Starsze małżeństwo. Na
szlafrokach mają kurtki przeciwdeszczowe, bo z nieba leje się już
konkretnie. Tłumaczą, że sąsiad nie daje znaku życia. Dzwonili,
pukali, walili, ale bez skutku. Mówią, że mieszka sam, choć jakaś
kobitka czasem się u niego kręci. I że o żadnych wyjazdach nie
wspominał. Anka wskakuje na parapet, wsadza rękę w szczelinę
między ścianą a uchylonym oknem i na oścież otwiera drugie.
Zaczyna grzmieć, szarówa taka, że ledwo cokolwiek widać.
– Pójdziesz? – pyta Tomek.
– A ty nie pójdziesz?
– Anka, ja tydzień temu widziałem, jak faceta szczury żarły. Weź,
idź. No kurwa, proszę.
– Gdzie diabeł nie może, tam babę pośle! – komentuje sąsiad,
wszyscy zaczynają chichotać. Anka włącza latarkę, wskakuje przez
okno i ląduje na dywanie. Przeklina w myśli, choć wiszącego ciała
jeszcze nie widzi. Zobaczy je dopiero w drugim pokoju. I choć nie
zdarza się to często, będzie też list pożegnalny („Już dłużej nie
mogę znieść tego bez ciebie”). Przeklina, bo charakterystyczny
zapach, który uderza w jej nozdrza, nie pozostawia wątpliwości, że
ta służba jeszcze się przedłuży.

Pamiątka po pierwszym wisiorku


Do samobójstw wzywani są policjanci z ogniwa prewencji, do
którego zwykle tra a się zaraz po szkole. Nierzadko człowiek, który
odebrał sobie życie, jest pierwszym zmarłym, z jakim mają do
czynienia. Dlatego pięć lat temu, gdy Magda zaczynała pracę
w policji, na „wisielca” jechała z duszą na ramieniu.
– Cały strach odszedł w momencie, w którym zobaczyłam zwłoki –
mówi. – Zwisał bezwładnie spod sufitu i pomyślałam, że wygląda
zupełnie jak duża kukła. Próbowałam myśleć, że to przecież
człowiek, że jeszcze niedawno żył, chodził, mówił, ale jakoś nie
mogłam. Zostało mi to do dziś. Gdy widzę wisielca, myślę: kukła.

Reakcje na pierwszego samobójcę są przez kolegów i koleżanki


z policji bacznie obserwowane. Spokój Magdy wywołał aprobatę.

– Technik powiedział, że ma dla mnie prezent za ładne


zachowanie. Jak odcinał wisielca, to odpiłował kawałek sznura
i wcisnął mi do ręki. Powiedziałam, że nie chcę, a on się oburzył: „Po
pierwszym samobójcy trzeba mieć pamiątkę, to na szczęście”.

Dominika w ogniwie patrolowo-interwencyjnym służy od jedenastu


lat. O swoim pierwszym samobójcy opowiada tak:

– Nocny patrol, dostajemy zgłoszenie, że „wisiorek tu i tu”. Pytam


kolegę, jaki wisiorek, a on się śmieje. Zobaczysz, mówi. Ja w panice.
Domyślam się, że chodzi o trupa, a ciało widziałam w życiu tylko raz,
było to ciało mojego wujka w trumnie. Stanęliśmy na skraju lasu.
Bagnisko było straszne, pamiętam to. I na gałęzi wisi facet. Kolega
mówi: „Właź na drzewo, odcinaj. Ja będę łapać”. „Dobra” – mówię
i ładuję się w bagno po kostki. Podchodzę do drzewa, już chcę się
wdrapywać, a on: „Głupia jesteś, złaź! Oględziny będą! My tylko
zabezpieczamy miejsce!”.

Pytam Dominikę, czy się bała. Odpowiada, że nie. Że ma odporność.


Nigdy nie wymiotowała na widok ciała. Koledzy często chwalą jej
odwagę. Jak wtedy, gdy bez cienia wahania zaczęła reanimować
samobójcę.

– Otyły starszy mężczyzna, wisiał bardzo nisko i bardzo krótko.


Powiesił się w chlewie dla zwierząt. Była szansa, że go odzyskamy –
wspomina. – Kolega odciął, ja zaczęłam pompować. Pamiętam
trzask żeber i mostka. Jak gruchło, to aż mnie zmroziło, ale
pompowałam dalej. Ja się przed niczym nie cofam.

Pierwsze ciało, które widziała Kamila, policjantka ruchu drogowego,


należało do dziewiętnastolatka, który rzucił się pod pociąg.

– Poszedł odebrać maturalne wyniki – wspomina – i od razu z tymi


wynikami na tory. Przełupało go tak, że jak zobaczyłam, mówię:
niemożliwe, on nie może być taki młody. Skóra się przerwała,
naskórek pomarszczył. Chłopak wyglądał jak dziewięćdziesięcioletni
starzec. Stałam, przyglądałam mu się. Nie bałam się, tylko byłam
zszokowana. Zdziwiona. Dziś mam w sobie totalną znieczulicę,
przesyt. Biorę wszystko na spokojnie. Takie widoki już nie wywołują
emocji. Nawet nie wywołują zaciekawienia.

Do trzech razy sztuka


– Chłopaki, jak będzie samobój, błagam, zadzwońcie! – prosiła
Kaśka, gdy opuszczała komisariat przed swoją pierwszą przerwą
świąteczną w policji. To było dziesięć lat temu. Pamięta dokładnie,
jaka była zła, że nie zadzwonili. A samobójca był (student, stodoła,
sznur, Wigilia). Zawsze w święta są.
– Nie mogłam się doczekać. Byłam ciekawa, jak to jest zobaczyć
człowieka, który odebrał sobie życie – mówi i dodaje, że za swoją
niecierpliwość musiała zapłacić.
Najpierw nastoletnia dziewczynka. Powiesiła się u matki na
poddaszu. Zorientował się jej dziadek, odcięli w ostatniej chwili.
Podobno znęcała się nad nią koleżanka. Kaśka przeprowadza
czynności. Zabezpiecza miejsce, rozmawia ze zrozpaczoną rodziną.
To niedoszłe, dzięki Bogu, samobójstwo jest pierwszym, które
zapada jej w pamięć.
Drugiemu nie udaje się zapobiec. Starszy pan kłóci się z żoną,
mówi, że idzie na autostradę. Pół godziny później Kaśka i jej partner
są na miejscu. Po mężczyźnie przejechało kilka samochodów. Nic
z niego nie zostało, ale ludzie patrzą i reanimować trzeba.
– Facet normalnie pusty w środku – mówi. – Czuję pod palcami,
że tam wszystko jest zmiażdżone, ale muszę reanimować, bo
inaczej mnie nagrają, wrzucą do sieci i napiszą, że policjantka nie
udzieliła pomocy. I tylko ten dźwięk, jak dłonie przebijają się przez
wnętrzności do samego asfaltu. Ten dźwięk to normalnie słyszę do
dziś.
Trzecie samobójstwo zapadło jej w pamięć, bo z samobójcą
rozmawiała godzinę przed śmiercią.
Nocny dyżur. Kaśka i jej partner trafiają na okolicznego pijaczka.
Kręci się samotnie przy dworcu.
– Co pan tu robisz? Do domu idź!
– Pani władzo, a może ja jestem poszukiwany? Sprawdzi pani?
Kaśka legitymuje klienta, wrzuca dane do systemu.
– Panie, nic pan złego nie zrobiłeś.
– A może jednak? Może mnie na dołek zawieziecie?
– Panie, ostatni raz mówię, idź pan do domu, a nie się po nocy
kręcisz.
Półtorej godziny później dzwoni dyżurny: zderzenie pociągu
z pieszym.
– Zazwyczaj przy takim starciu z pieszego zostaje co najwyżej
jakaś wyrzucona w krzaki noga – mówi Kasia. – Ale on musiał się
tak dziwnie wślizgnąć pod lokomotywę, że siła uderzenia odbiła go
na siatkę zabezpieczającą tory. I on się do tej siatki przykleił. Jedną
stronę ciała miał zmasakrowaną, jakby rozpuścił go żrący deszcz,
a drugą nienaruszoną – ręka, noga, oko – wszystko na swoim
miejscu. Po tej normalnej połowie go poznałam. To znaczy po
ubraniu. Wiem, że to dziwne, ale do dziś pamiętam wzór
dzierganego sweterka, który miał na sobie.

Zmarli nam krzywdy nie zrobią


Beata od dwóch lat siedzi za biurkiem w stołecznej. Wcześniej
siedem lat spędziła w ruchu drogowym pod Warszawą.

– Pierwsze samobójstwo w drogówce: piąta rano, droga pusta,


a na drodze bmw zniszczone w drobny mak. Z kierującego też
prawie nic już nie zostało – mówi Beata. – Usiłowałam mimo to
zrobić oględziny. Samobójstwo było oczywiste. Jak masz pustą
drogę, nie ma śladów hamowania ani jakichkolwiek śladów
świadczących o tym, że kierowca wykonywał manewry obronne lub
stracił panowanie nad kierownicą, to wiadomo, że zrobił to celowo.
Rozpędził starą beemwicę i walnął w drzewo. Później się okazało, że
rzeczywiście nie radził sobie z życiem.

Beata samobójców widziała dziesiątki. Nie tylko tych, którzy


w ostatnią podróż postanowili wybrać się autem.

– Na rejonie (w komendzie rejonowej – przyp. red.) nie ma


znaczenia, czy jesteś z ruchu, czy z prewencji. Nieważne, czy to
złodziej w Biedronce, czy ktoś ukradł komuś na ulicy łańcuszek,
jedzie ten patrol, który jest najbliżej.

Na ostatniego samobójcę Beata tra a podczas ostatniego dnia pracy


w drogówce. Facet czterdzieści lat, samotny. Powiesił się w domu
nad ranem.

– Z kolegami miał jechać na budowę, dzwonili i dzwonili. Nie


odbierał. Czterech ich chyba było, weszli do niego do mieszkania,
a tam wisi. Cały zesztywniały, reanimować nie ma co. Wchodzimy do
mieszkania i ten, co go znalazł, siedzi załamany i płacze. Mówię do
kolegi: „Idź, pogadaj z nim, uspokój go trochę, ja zobaczę ciało”.
A ten mężczyzna patrzy na mnie i wytrzeszcza oczy
z niedowierzania: „Pani sama chce tam iść?!”. „A co – mówię – mam
czekać, aż on przyjdzie?”. Tamten się zmieszał, mówi: „Nie, ale
myślałem, że się pani będzie bała”. Ja mu na to: „Panie, zmarli nam
krzywdy nie zrobią. Bać to się należy tylko żywych”.

Zagadka na dziś: samobójstwo czy zabójstwo?


Raz na jakiś czas na wewnętrznej grupie dla funkcjonariuszy między
policyjnymi newsami pojawia się obrazek. Kolorowy, przyjemny.
Jak z książeczki dla dzieci. A to łóżeczko z grubaśną pierzyną, a to
biurko z kwiatuszkami, a to przytulna sypialnia. I tylko trupy nie
pasują, bo obok łóżeczka, z olką leków w dłoni, nieżywa babcia,
przy biurku kobieta z przestrzeloną głową, a pod su tem dyndający
na brązowej linie mężczyzna. Zabawa polega na tym, by zgadnąć,
czy rysunek rzeczywiście przedstawia samobójczą scenę, czy może
jednak zbrodnię popełnioną z premedytacją.
Ostatnia zagadka (wisielec z sypialni) wzbudza szczególne
zainteresowanie. To przez mylące szczegóły. Po pierwsze zbity zegar
na podłodze, po drugie list – ci z prewencji i kryminalnego wiedzą,
że samobójcy listy piszą bardzo rzadko. A już na pewno nie po to,
by się pożegnać, jak już, to tylko by wzbudzić dożywotnie poczucie
winy. Zwykle w kobiecie, która odeszła. To akurat by się zgadzało –
na ścianie wisi zdjęcie szczęśliwej niegdyś pary. „Samobójstwo” –
pisze Mateusz. – „Najprawdopodobniej się rozstali, mężczyzna
zniszczył w amoku zegarek, który uznał za symbol ich wspólnego
czasu”. Beata się nie zgadza – przecież pod ścianą stoją dwie
ortopedyczne kule, a niepełnosprawny na taboret by nie wszedł.
Wtóruje jej Robert: „Ewidentnie zabójstwo. Gość o kulach nie dałby
rady zawiesić pętli. Dwie szklanki świadczą o tym, że denat
z mordercą pili”. Patryk się nie zgadza: „Ta, normalnie gość, co na
kulach chodzi, się zapierdolił”. Ktoś się śmieje, że w czasach
pandemii powodów do samobójstwa mógł mieć aż nadto, ktoś
puentuje: „Pewnie od piętnastu lat zapierdalał w patrolówce na
trzeciej grupie zaszeregowania”.

„Głowę podnoszę pomału, dopiero jak zobaczę


stopy”
Wchodząc do pomieszczenia z samobójcą, Ewka głowę ma mocno
pochyloną. Gdy widzi stopy, pomału podnosi wzrok – nogi, brzuch,
klatka piersiowa, ramiona, twarz i gdzieś po drodze dłonie, zależnie
od ułożenia. Przed wstąpieniem do policji pracowała w pogotowiu.
Tam nauczyła się, by do zwłok podchodzić z pochyloną głową.
Mówi, że w ten sposób okazuje szacunek zmarłemu i pokorę przed
śmiercią. Dopiero gdy spojrzy na całe ciało, przystępuje do
wykonywania czynności dochodzeniowo-śledczych.
Najpierw zabezpiecza zdjęcia pomieszczenia, później dowody:
sznur, list (jeśli jest) i inne rzeczy mogące mieć znaczenie. Na końcu
opisuje miejsce zdarzenia i zwłoki: bruzdy powisielcze, plamy
opadowe, obtarcia, ubiór. Każda część garderoby, nawet skarpetki,
musi być sfotografowana i opisana w protokole.

– Na samobójców jeżdżę z technikiem kryminalistyki – mówi. – On


robi zdjęcia zwłok, a ja pomagam. To znaczy obracam zwłoki.
Zaglądam też pod ubranie. Patrzę, czy nie ma śladów mogących
świadczyć o udziale osób trzecich. To ważne, bo gdzieś pod plamą
na brudnej bluzce może kryć się rana od ugodzenia nożem, a to
zmienia postać rzeczy.

Później zaczynają się pytania do najbliższych. Czy zmarły


przyjmował jakieś leki? Czy wcześniej próbował się zabić? Czy miał
problemy – nansowe, psychiczne, rodzinne, zawodowe albo
alkoholowe? I czy wrogów czasem nie miał? Ewa często słyszy, że
samobójca był złotym człowiekiem. Serdecznym, ciepłym,
pracowitym i do kieliszka nie zaglądał… Tyle tylko że policjanci
z prewencji mają na niego stertę kwitów, bo awanturował się co
weekend. Ewka wybiera wtedy najsilniejszą emocjonalnie osobę
z rodziny, bierze na stronę, przedstawia nieścisłości. Spokojnie,
współczująco, cierpliwie.
Po kilku godzinach funkcjonariuszka opada na siedzenie
radiowozu i razem z technikiem wraca na komendę. W drodze
nieraz żartują. Po spotkaniu z trupem humor zawsze dziwnie
dopisuje. Te żarty to też nawyk, który został jej z pogotowia.

– Będąc w trakcie rekrutacji do policji, zadałam pytanie


psycholożce: czy to nie jest chore, że w takich chwilach zbiera mi się
na dowcipy? I nie jakieś tam zwykłe, tylko związane ze zmarłym.
Boję się, bo to chyba nie jest normalne. Odpowiedziała mi, że takie
żarty są jak najbardziej w porządku, że w ten sposób zdrowa
psychika odreagowuje stres. „Jak przestaniesz żartować, to
zrezygnuj z pracy, bo ci, co nie żartują, wpadają w alkoholizm,
strzelają sobie w łeb albo zawisają pod sufitem”.
6. W psie buty trzeba wejść. I znosić je na ulicy

Wywiad z psychologiem policyjnym


Krótkie blond włosy, duże okulary w brązowozłotych oprawkach,
czerwona szminka, modny żakiet i wysokie obcasy. Do tego
energiczny chód i pewny ton głosu. Taki obraz wyłania się
z internetowych nagrań, na których emerytowana psycholog
policyjna, o cer w stanie spoczynku z dwudziestopięcioletnim
doświadczeniem, wypowiada się w roli eksperta. Tematem
wystąpień w ogólnopolskich mediach są przede wszystkim sprawy
kryminalne związane z porwaniami lub morderstwami dzieci. Bo
pani o cer przez lata kierowała komórką do spraw nieletnich
i patologii, później stanęła na czele psychologów policyjnych
w Komendzie Stołecznej Policji, współtworząc jednocześnie zasady
działania tej komórki. Uczestniczyła w szkoleniach organizowanych
przez FBI i sama szkoliła mundurowych w zakresie zdobywania
informacji, werbowania osobowych źródeł informacji, taktyki
i technik przesłuchiwania świadków i podejrzanych, radzenia sobie
ze stresem oraz deeskalacją agresji. Jest ekspertem od portretów
psychologicznych przestępców, oceny wiarygodności świadków
i sprawców. Z listy telefonicznych kontaktów wybieram numer pani
Marioli Wołoszyn. Dzwonię.

[Mariola Wołoszyn:] Halo, halo, dzień dobry. Miałyśmy dzisiaj


o stresie rozmawiać, tak? Przepraszam, nastąpiła zmiana planów
i mogę mieć kłopot z zasięgiem. Szalony dzień, jak zresztą każdy.
Prowadzę samochód, ale słucham.

A ja czytam pani biogram. I jestem pod wrażeniem. Szkolenia


FBI i dwadzieścia pięć lat doświadczenia, czyli przyjmowała się
pani w…
W 1990 roku jako specjalistka do spraw nieletnich w wydziale
prewencji. Komórki psychologów jeszcze nie było.
W 1990 roku chyba niczego w polskiej policji nie było.
Był chaos związany z przemianami. Firma opierała się na
doświadczeniu i wiedzy milicjantów operacyjnych, dochodzeniowych
i tych z prewencji. Dopiero w 1994 roku jakoś się wszystko
unormowało. Trafiłam wtedy do szkoły oficerskiej w Szczytnie.
Wcześniej pracowałam bez przeszkolenia – nie miałam pojęcia
o służbach mundurowych. Naczelnik posadził mnie za biurkiem,
w małym pokoiku z telefonem. Po paru dniach szef logistyki
przyniósł mi kawał niebieskostalowego materiału i powiedział:
„Mariola, mundur musisz uszyć sobie sama”.

Ale rozmowa kwali kacyjna jakaś była?


Żeby wejść do policji, musiałam spełnić dwa warunki. Nie
spełniłam żadnego.

Jak to?
Kadrowiec, który mnie rekrutował, kazał mi stanąć pod kreską
narysowaną na ścianie. To było jakieś iluzoryczne, niezapisane
w żadnej ustawie wymaganie dotyczące wzrostu. Kreska była, co
prawda niewiele, ale jednak nade mną. Pan rekrutujący pozostawił
to jednak bez komentarza. Następnie zapytał, czy umiem pisać na
maszynie. Powiedziałam, że nie, bo bałam się, że zostanę
sekretarką. „Dobra – mówi – idziesz do prewencji, trzeba nam
policjantów”.

Czyli mamy… jaki to miesiąc?


Październik.

Październik 1990 roku. Tra a pani do wydziału prewencji. Nie


ma pani przeszkolenia, nie ma munduru. Ale stres jest na
pewno. Musi być.
Przez pierwsze dwa tygodnie miałam objawy silnego stresu.
Jakbym doświadczała stanu dysocjacji: czułam odrealnienie,
funkcjonowałam jak we śnie. Ciągle zadawałam sobie pytanie, co ja
tu właściwie robię i jak tu trafiłam. W takim zamotaniu piątego dnia
służby dostałam telefon od kuratorki społecznej, której podopieczny
po raz kolejny wywinął jakiś numer. Ojciec nielata (nieletniego –
przyp. red.) zadzwonił z awanturą, wykrzykując, że coś się stało, ale
nie było wiadomo co. Kursu strzeleckiego jeszcze nie miałam. Ani
zajęć z taktyk użycia siły fizycznej, środków przymusu
bezpośredniego czy broni palnej – niczego. Nawet policyjnego
munduru, który wciąż szyła mi mama. Założyłam zwykły jesienny
płaszczyk i razem z kuratorką poszłam do domu nielata. Otworzył
jego ojciec o wyglądzie rasowego bandziora. Chwycił mnie za rękę,
wciągnął do mieszkania i zamknął drzwi na klucz. Był czerwony
z wściekłości. Zapytał, kim, do cholery, jestem. Odpowiedziałam, że
przychodzę ze szkoły, bo facet nie wyglądał na takiego, co lubi się
z policją. Kurwa, naprawdę się przestraszyłam. Wtedy on zaczął
wrzeszczeć: „Pani zobaczy, co ten skurwiel odjebał!”. Rozglądam
się, wokół meble poprzewracane, okna wybite… no demolka,
wszędzie pełno szkła. Mówię: „Kurwa mać! Rzeczywiście strasznie
odjebał”.

Bezpieczniej było krakać jak niebezpieczna wrona.


Pewnie! Wiedziałam, że jak będę usprawiedliwiać nielata, to może
nigdy z tego mieszkania nie wyjdę. Ponarzekaliśmy i facet mnie
wypuścił. Co ciekawe, pani kurator wcale na mnie nie czekała.
Nikomu nawet nie zgłosiła, że zostałam zamknięta w mieszkaniu.

Pani przełożeni od tego momentu podjęli jakieś środki


zwiększające bezpieczeństwo funkcjonariuszek?
Tak, mój naczelnik wprowadził bezwzględny nakaz chodzenia
dwójkami, a ja dostałam policyjną pałę i wkrótce rozpoczęłam
szkolenie strzeleckie.

I bała się pani mniej?


Ja się wtedy w ogóle nie bałam, nie miałam jeszcze tej policyjnej
wyobraźni, nie wiedziałam, co się może stać. I ze dwa tygodnie
później zastała mnie taka sytuacja: kobieta z objawami
psychotycznymi zamknęła się z klientami w sklepie spożywczym.
Miała ze sobą nóż. Groziła ludziom. Koledzy nie dawali sobie rady
z uspokojeniem jej i wyprowadzeniem zakładników, więc zadzwonili
po Mariolkę. „Mariolka jest psychologiem, niech pogada
z psychiczną”, ktoś powiedział. A Mariolka bez zastanowienia
pojechała na miejsce zdarzenia. Do dziś pamiętam przerażonych
klientów i tę kobietę, która widzi mnie i robi coś kompletnie
niespodziewanego. „To pani, ja panią znam!” – krzyczy na mój
widok. – „Pani przecież gra w tym serialu! Co taka gwiazda robi
w sklepie?”. Mówię: „Nie nakręcajmy sensacji, wyjdźmy, siądźmy na
ławce, opowiem pani o pracy na planie”. I wyszłyśmy. Jak gdyby
nigdy nic. Chłopakom szczęki opadły. „Mariolka, coś ty jej
powiedziała?” – zapytali, a ja odpowiedziałam, że zastosowałam
zaawansowane techniki psychologiczne i że do tego trzeba mieć
wiedzę.

A prawda była taka, że…?


Powinnam była odpowiedzieć jej, zgodnie z prawdą, że nie gram
w żadnym serialu. Nie miałam przecież pojęcia, jaki był jej stosunek
do postaci granej przez podobną do mnie aktorkę. Mogła skierować
na mnie swoją nienawiść. Mogło dojść do eskalacji agresji.
Pogwałciłam wszystkie możliwe zasady sztuki negocjacyjnej.

Może i tak, ale po kilku minutach wyprowadziła pani ze sklepu


agresywną, zaburzoną kobietę. Wyszła dobrowolnie
i w dodatku podejrzewam, że w świetnym nastroju – czekała ją
przecież rozmowa ze znaną aktorką. Spektakularne
zwycięstwo. To był największy pani sukces z początków pracy
w policji?
Największy sukces był zaraz po tym. Jeszcze przed mundurem.
To znaczy mama ciągle go szyła, więc niech pani sobie wyobrazi,
w jak krótkim czasie to wszystko się działo. A było tak: jesienny
wieczór, koniec służby. Zakładam płaszcz, gaszę światło
w służbowym pokoju. I nagle wyrasta przede mną dwoje
przerażonych ludzi. Byli to rodzice trzynastoletniej dziewczynki, która
tego dnia nie wróciła na noc do domu. Miała problemy intelektualne,
była samotna, zalękniona, bez przyjaciół. Zawiadomienia
o zaginięciu przyjmowano wówczas dopiero po upływie doby, bo
nielaty zazwyczaj uciekały z domu, szły się upić i wracały. W tym
przypadku czułam, że jest inaczej. Wyjęłam protokół, wypełniłam
kwity. Powiedziałam dyżurnemu, że, wbrew procedurom, musi jak
najszybciej powiadomić komendę wojewódzką o zaginięciu, żeby
można było rozpocząć poszukiwania, bo dziewczynka mogła zostać
porwana. Na drugi dzień do rodziców przyszedł list okupowy.
Porywacz żądał pozostawienia gotówki w śmietniku w centrum
miasta. Rodzice wypełnili polecenie, a my obserwowaliśmy. Okup nie
był podejmowany przez trzy doby, ale jeden ze specjalsów
(komandos jednostki specjalnej – przyp. red.) zwrócił uwagę, że
pewna starsza pani nadzwyczaj często kręci się w okolicach kosza.
Zatrzymali ją. To była znajoma rodziców dziewczynki, miała
konkurencyjny sklep z ręcznie robionymi torbami. Chciała chyba, by
tamci zbankrutowali. Dziecko trzymała na zapleczu sklepu,
zamknięte w magazynie. Mała siedziała tam we własnych
odchodach przez trzy doby.

Może na szczęście tylko trzy doby? Rodzice musieli być bardzo


wdzięczni.
Byli. Płakali, dziękowali. Takie rzeczy wspomina się miło i rzadko.
Bo tym, co zapada w pamięć mundurowym, są ich porażki. Te
pamięta się doskonale – z twarzy, z imion i z totalnej bezradności.

Jak się nazywała pani największa porażka?


Artur. Tu pomazał, tam pobił, tu okradł. Typ społecznego
szkodnika. Zdemoralizowany do kości. Łamał serce swoim rodzicom,
którzy strasznie się o niego martwili. Nie raz z nim rozmawiałam,
tłumaczyłam, jakie grożą mu konsekwencje – bezskutecznie.
Pewnego dnia poszedł na wagary z koleżankami. W domu jednej
z nich znaleźli opakowanie sorbonitu, leku na dusznicę bolesną. Dla
zabawy zjadł chyba wszystkie tabletki. Zaczął tracić przytomność.
Dziewczyny zadzwoniły na pogotowie, rozbawione, bo kolega się
odurzył. Dyspozytorka myślała, że to szczeniackie żarty.
Zignorowała. Dziewczyny wywlekły go z domu i zostawiły. Zmarł pod
sklepem spożywczym na osiedlu, na którym mieszkałam. Kilka dni
później mój kolega, technik kryminalny, przyniósł mi Artura
w słoikach i postawił na biurku. „Mariolka, tu masz mózg, tu wątrobę,
a tu trzustkę, zawieź na toksykologię”– powiedział, a ja nie dałam
rady. Poszłam do naczelnika i mówię: „Pojadę do rodziców, zawiozę
im ubrania chłopaka, porozmawiam, zrobię, co chcesz, ale nie każ
mi wieźć tych słoików”.

Zrozumiał to?
Zrozumiał. Nie miał cienia pretensji. Współczuł – nie tylko mnie,
ale i rodzicom chłopca. Dziś realia są inne. Niejeden naczelnik
kazałby funkcjonariuszce otworzyć słoik i powąchać jego zawartość.
Sprawdzić, czy świeże.

Żeby udowodnić, że kobiety się do policji nie nadają?


Owszem. Mobbing pożeniony z seksizmem i szowinizmem – tak
właśnie jest dzisiaj.

A wtedy nie było?


Nie, bo my tworzyliśmy policję od nowa. Mężczyźni i kobiety,
ramię w ramię.4

Przez całe lata dziewięćdziesiąte żadnego podszczypywania lub


żarcików seksistowskich? Trudno mi w to uwierzyć.
No może raz. Mój naczelnik zapytał, czy wiem, kim jest kobieta,
mówię, że nie, a on, że dodatkiem do pochwy. Nie powiem, jaka była
moja riposta, ale wkurzona jestem do dzisiaj.

A jak ktoś próbował panią podrywać?


Wtedy mówiłam: „Ja jestem psią siostrą, w psiej rodzinie takie
rzeczy to byłoby kazirodztwo”.

Działało?
Działało. A wie pani dlaczego? Właśnie dlatego, że były to słynne
lata dziewięćdziesiąte. Przestępczość hulała, do Polski zjechali byli
radzieccy żołnierze z Afganistanu. Mieli umiejętności. Zaczęli
tworzyć grupy rozbójnicze. Nielaty handlowały i zabijały. Proszę
sobie wyobrazić, że teraz nieletni popełniają od dwóch do trzech
zabójstw rocznie, wtedy ta liczba dochodziła do czterdziestu.
Miejskie grupy przestępcze wyrastały jak grzyby po deszczu, kradli
samochody, robili włamy, zabierali podpitym pracownikom pensje.
Były tylko trzy dziewczyny na całą wielką męską komendę, a mimo
to nie czułyśmy się dyskryminowane. Czułyśmy braterstwo
w działaniu z policjantami.

To kiedy w policji zaczęto dyskryminować kobiety? Jak


przestępczość spadła? Jak się zrobiło więcej czasu?
Myślę, że kolejne przemiany systemowe wnosiły do firmy coraz
więcej chaosu. Kilkukrotnie zmieniano zasady postępowania
kwalifikacyjnego. Test sprawdzający wiedzę, umiejętności fizyczne
i test psychologiczny oraz wywiad z kandydatem zaczęły mieć
rankingowy charakter, co znaczy, że nie można było po prostu oblać
któregoś z nich. Dostawali się ci z największą liczbą punktów, a że
zainteresowanie policją nie było wówczas wysokie, nasze szeregi
zasiliły osoby, które nie powinny były się dostać. W 2006 roku zaczął
się jeden wielki chaos. Moim przełożonym był mężczyzna, który
nigdy nie pracował na ulicy i miał dużo niższe wykształcenie niż ja.
Musiałam tłumaczyć mu, że praca psychologiczna nie jest
wróżeniem z fusów, że stres istnieje i dotyczy jego przełożonych, że
PTSD (Post-traumatic Stress Disorder – przyp. red.) to ciężkie
zaburzenie i że jak policjant idzie do psychiatry, to należy się z tego
cieszyć, a nie z niego szydzić, bo to może doprowadzić do tego, że
palnie sobie w łeb. Wykształcenie i policyjne doświadczenie powoli
przestawały mieć znaczenie, a niejednokrotnie były powodem
cyniczno-sarkastycznych uwag. W latach dziewięćdziesiątych
naczelnicy uczyli mnie, żebym nie mówiła: „Przepraszam, pomyliłam
się”, bo w ten sposób zmniejszam swój autorytet. Po dwutysięcznym
sami zaczęli miażdżyć autorytety swoich podwładnych. Kolejne
przemiany systemowe, które następują do dziś, coraz bardziej
zaburzają drogę awansu. Ta droga już dawno przestała być
klarowna i równa. Rywalizacja zaczęła wypierać kooperację. Coraz
więcej funkcjonariuszy zgłasza do psychologów problem tzw. BMW.

BMW?
Brzydkich, małych, wrednych – tak się mówiło na szefów –
mobberów. A tych jest coraz więcej. Sfrustrowanych, wypalonych,
doświadczonych przez życie, z poczuciem narastającej
niesprawiedliwości i niedocenienia. Albo psychopatów. Albo jedno
i drugie. Są zarazą polskiej policji, potrafią zniszczyć swoich
podwładnych. Przed odejściem na emeryturę pracowałam z grupą
funkcjonariuszy, którzy, doprowadzeni do ostateczności, planowali
zabójstwo swojego komendanta. Chcieli tak uszkodzić jego
samochód, żeby w drodze do domu rozwalił się na zakręcie. Gdy mi
o tym opowiadali, płakali. Stare, twarde psy wdeptane w ziemię
przez mobbera.

Bardzo szczere wyznanie. Z tego, co słyszałam, zaufanie do


psychologów policyjnych jest dość niskie. Funkcjonariusze
obawiają się, że informacje, które ujawnią w trakcie sesji,
zostaną przekazane wyżej, bo psycholog policyjny podlega
strukturze policyjnej. Jego szefem jest komendant wojewódzki.
Dlatego pracując w Komendzie Stołecznej, a później w Głównej
Policji, nieustannie walczyłam o to, by zdobyć zaufanie policjantów.
W pewnym momencie dostaliśmy polecenie, że my, psycholodzy,
mamy badać funkcjonariuszy wariografem. Między innymi dzięki
mojemu silnemu sprzeciwowi z tego zalecenia ostatecznie się
wycofano. Mówiłam, że my jesteśmy od pomagania, a od
sprawdzania są inni funkcjonariusze z Biura Kadr Komendy Głównej
Policji, i tak ma pozostać. Osobiście przyczyniłam się do tego, by
przełożony nie miał prawa prosić psychologa o udzielenie informacji
w sprawie podwładnego. Poziom niskiego zaufania może wynikać
z niewiedzy. Przecież nas też obejmuje ustawa o zawodzie
psychologa, zgodnie z którą mamy obowiązek zachowania
w tajemnicy informacji związanych z klientem, a tajemnicę możemy
zdradzić wyłącznie wtedy, gdy zagrożone jest życie i zdrowie
policjanta lub osób trzecich.

Mówi się, że tylko policjant zrozumie policjanta. Ale w policji


mogą zatrudniać się też psychologowie cywilni. Pani zdaniem
to źle?
Kiedyś sądziłam, że nie. Mawiałam, że psycholog Małysza też nie
skacze. Ale w policji jest inaczej. Liczą się szczegóły. Nigdy nie
zapomnę, jak znalazłam notatkę koleżanki – psycholog cywilnej,
niebędącej funkcjonariuszem – dotyczącą jednego z policjantów.
Napisała: „Pojawienie się objawów PTSD po użyciu środków
siepebe”. Pytam, co to jest „siepebe”, a ona odpowiada, że policjanci
mówią tak chyba na gaz łzawiący. Myślałam, że umrę ze śmiechu.
Chodziło oczywiście o środki przymusu bezpośredniego, które
w skrócie nazywamy ŚPB. Ona coś źle usłyszała, zapisała, nie
dociekała. A w oczach policjanta takie wpadki mogą całkowicie
zdyskredytować psychologa.

Czyli psycholog policyjny powinien mieć mundur.


Nie mieć, cholera, tylko go nosić. Żeby zrozumieć policjanta
i charakter jego służby, trzeba wejść w psie buty. I je znosić na ulicy,
która uczy. Choćby tego, że czasem musimy iść się napić. Pamiętam
jeszcze z czasów prewencji taką służbę: 30 grudnia,
dwunastogodzinny dyżur. Zaczęło się od samobójstwa. Chłopak,
młodziutki, powiesił się w piwnicy sąsiedniego bloku. Idziemy
powiadomić jego matkę, a ona patrzy na mnie i przejmująco krzyczy:
„Błagam, błagam, niech mi pani powie, że to nie samobójstwo, niech
mi pani powie, że został zabity!”. Nigdy tego płaczu… tego wycia, nie
zapomnę. Ledwo wyszliśmy z tej piwnicy i już kolejne wezwanie –
ktoś kradnie cegły z rozbiórki, by sprzedawać je następnie po pięć
złotych każdą. Jedziemy, przeprowadzamy czynności. Po
cegłówkach wezwanie na cmentarz, bo facet rozkopał rodzinny grób.
Zatrzymujemy go, gdy wyrzuca kości swojej babki do śmietnika.
„Panie, co pan robi?!” – pytamy, a on odpowiada wielce zdziwiony:
„Porządki w grobie rodzinnym, a to nielegalne?”. Po
dwunastogodzinnym koszmarze huśtawka emocjonalna jest tak
rozbujana, że nie wiesz, jak z niej zeskoczyć. Tego dnia naszą grupę
wzmocniono o dwóch policjantów. Gdy zeszliśmy ze służby,
poszliśmy do monopolowego. Każdy kupił po winie i, jak ostatni
menele, siedliśmy na ławce w parkowych krzakach. Ja jednak nie
czułam, żeby to było coś złego. Pogadaliśmy o matce, co wyła
z bólu, o facecie, któremu ukradli cegłówki, i o tym, co rozkopał grób.
Jak opróżniliśmy butelki, było jakoś łatwiej.
Czuliście, że możecie wrócić do domu.
Człowiek się naoglądał. Doskonale rozumiem policjantów, którzy
wielokrotnie krążą wokół osiedla albo wokół swojej miejscowości,
zanim wejdą do domu. A policjantki są w szczególnej sytuacji.
W czasie majówki, gdy cała rodzina grilluje, one stoją nad zwłokami
dziecka w wieku ich własnej pociechy i sporządzają protokół
oględzin. W czasie obławy na dilera dostają telefon od
wychowawczyni, że ich dziecko powiedziało w szkole brzydkie słowo
i na pewno mamy mają wtedy ochotę powiedzieć tej wychowawczyni
coś znacznie gorszego, niż usłyszała od dziecka. Po służbie
wchodzą w swoje genderowe role. Policjantki to przecież matki
i żony.

Z tym bywa różnie. Wiele policjantek to singielki i rozwódki.


Wszystkie mówią, że służba jest na bakier z życiem rodzinnym.
To mi teraz pani przypomniała historię! Pracowałam już
w Komendzie Głównej Policji jako psycholog policyjny. Zadzwonił
telefon – pani ze śniadaniówki. Miała taki pomysł, że zrobi reportaż
o policjantkach psycholożkach. Mówi: „Chcemy zobaczyć, jak wy,
dzielne kobiety, godzicie pracę z rodziną”. Mówię: „Dobra,
zapraszamy, ale nie wiem, jaką rodziną? Bo u nas, droga pani,
pracują: dwie singielki, rozwódka i jedna psycholożka
w nieformalnym związku. Z kobietą”.

A pani?
Dokładnie w tym czasie rozwodziłam się z moim mężem.
Biegałam z pracy do sądu i z sądu do domu, gdzie czekał na mnie
syn, którego samotnie wychowywałam. Latałam tak przez siedem
lat, bo były mąż nieźle mnie przeczołgał. Zaprosiłam nawet tę
dziennikarkę na salę rozpraw. „Ale uprzedzam – mówię – jak
zrobicie reportaż o rozwodzie psycholożki policyjnej z prawnikiem, to
może wyjść z tego niekończący się serial!”. Nie było jej do śmiechu.

I reportażu też nie było?


Oj, nie. Zrezygnowała z niego na etapie planowania.
Od kiedy była pani szefową psychologów policyjnych
w Komendzie Stołecznej Policji?
Od 2001 roku. To była komórka, która powstała w 1997 roku.
Koniec lat dziewięćdziesiątych był dla psychologii policyjnej
niezwykle rozwijającym okresem. Polska zaczęła współpracę
z Akademią w Quantico w Stanach, skąd przyjeżdżali agenci FBI, by
szkolić policjantów i psychologów policyjnych z zakresu negocjacji,
profilowania i przesłuchań.

Na czym polegają przesłuchania metodą FBI?


Pozwoli pani, że to zobrazuję: w 1994 roku weszła ustawa
aborcyjna, która zakładała m.in. że ciąża w wyniku doznanej
przemocy seksualnej może zostać przerwana. Kobiety dowiedziały
się, co znaczy aborcja, i mieliśmy falę fałszywych zgłoszeń. Chcę
opowiedzieć o przesłuchaniu, które trwało ponad sześć godzin i było
dla mnie niezwykle wyczerpujące. Na komisariat zgłosiła się
trzydziestolatka i powiedziała, że ma poważny niedosłuch, ale
w wyniku emocji związanych z gwałtem zapomniała zabrać z domu
aparat słuchowy. Musiałam bardzo głośno mówić, jednocześnie
stwarzając bezpieczne warunki do rozmowy. W pewnym momencie
kobieta zaczęła wypowiadać się niezwykle ciepło o wskazanym
w zeznaniu gwałcicielu. Wymówiła też jego imię, choć wcześniej
utrzymywała, że się nie znają. W końcu pękła. Powiedziała:
„Przepraszam, ja wcale nie mam niedosłuchu, po prostu spóźnia mi
się miesiączka i boję się, że zaszłam w ciążę ze swoim partnerem”.
Po sześciu godzinach empatycznego wrzeszczenia wyglądałam,
jakby ktoś wyssał ze mnie życie. Byłam na tę kobietę po ludzku zła,
a musiałam przecież sporządzić protokół i doprowadzić sprawę do
końca.

Wtedy zaczęło się przesłuchanie metodą FBI?


Tak. Choć jeszcze tej metody nie znałam. Postanowiłam spojrzeć
na przesłuchiwaną szerzej – dowiedzieć się, dlaczego tyle
zaryzykowała i skłamała. Co było jej motywacją? W jakiej jest
sytuacji życiowej? Co oznaczałaby dla niej ciąża? Kobieta działała
pod wpływem silnych emocji, powodował nią prawdziwy strach.
Zrozumiałam to i wpisałam do protokołu. Dziś już nie pamiętam, jaki
był finał tej sprawy, ale mam nadzieję, że nie wszczęto przeciw niej
postępowania.

Czyli metoda FBI pozwala dostrzec w przestępcy bardziej


człowieka niż skurwiela?
Ja też uważam, że na świecie jest pełno skurwysynów. Tyle że
przesłuchania, w których patrzy się na człowieka z perspektywy jego
życiowych doświadczeń, doznanego cierpienia i wewnętrznych
motywacji, są cholernie skuteczne. Wie pani, ile siatek pedofilskich
udałoby się rozwiązać polskiej policji, gdyby funkcjonariuszom nie
puszczały nerwy na przesłuchaniach? Gdyby zdobywali zaufanie
i zadawali pytania o współwinnych, zamiast mówić: „Chuj ci w dupę”,
„Zajebią cię w więzieniu”, „Powinni cię wykastrować”?

Znów zacytuję moje rozmówczynie: „Ta praca uczy agresji”.


Oczywiście, że uczy. Zwłaszcza w dzisiejszych czasach.

W dzisiejszych? Przecież to lata dziewięćdziesiąte słynęły


z przestępczości.
Ulica rozrabiała, ale ulica szanowała. Dzisiaj ulica – mam na myśli
nie tylko margines, ale i zwykłych obywateli – w ogóle nie respektuje
mundurowych. Ludzie mają roszczeniową postawę, plują, obrażają,
pozbawiają funkcjonariuszy godności i do tego nagrywają wszystko
na komórki. Policjant boi się odezwać. Zwłaszcza że często nie ma
żadnego wsparcia w swoim przełożonym. Trzeba po prostu być…

No właśnie, jakim? Są jakieś cechy, które predysponują do


pracy w policji?
Bardziej niż cechy ważne są warunki środowiskowe kształtujące
przyszłego funkcjonariusza. W służbie dobrze radzą sobie osoby,
które potrafią rozmawiać i które mogły polegać na swojej rodzinie, na
swoich bliskich, przyjaciołach. Świetnie, gdy w takiej rodzinie, prócz
kochających rodziców jest też ekscentryczna ciotka albo zdziwaczały
wujek, z którymi przyszły policjant potrafi się dogadać. To kształtuje
otwartość i tolerancję niezbędną w pracy. Ważny jest też szeroko
rozumiany dystans do siebie – tu nie ma miejsca na przywiązywanie
wielkiej wagi do wyglądu. Nie ma też miejsca na fochy. Niech pani
sobie wyobrazi, że jedzie na niebezpieczną interwencję z kimś, kto
właśnie śmiertelnie się na panią obraził… Mile widziane są obozy
harcerskie, wspinaczki górskie, koczowanie pod namiotem. Wszelkie
aktywności, w których liczy się samodzielność. Pracowałam raz
z policjantem, którego matka potrafiła dzwonić do naczelnika – nie
żartuję – i pytać, czy jej syn zjadł kanapki. Policjant był taką
ciamajdą, że zgubił policyjnego psa…

Czyli rodzina jest kluczowa?


To nie tak, bo są też świetni policjanci, którzy wywodzą się
z bardzo trudnych środowisk. Dysfunkcyjną rodzinę można jednak
porównać do domu z dziurawym dachem. Jeśli ktoś nie
przepracował trudnego dzieciństwa, niezależnie, czy będzie to
alkoholizm ojca, czy toksyczna relacja z matką, ten dach w pewnym
momencie zacznie przeciekać.

A na służbie deszczu nie brakuje.


Ulewnego.

Zapomniała pani dodać, że trzeba być odpornym na widoki.


Co to znaczy być odpornym na widoki?

Nie wiem. Dziewczyny tak mówią. Że te wszystkie widoki nie


robią na nich wrażenia.
Czyli co? Że nie rzygają? Rzyganie i sranie to naturalne,
fizjologiczne reakcje na intensywny bodziec stresowy. Musisz być
lżejszy, żeby uciec przed wrogiem lub podjąć z nim walkę. Kiedyś
zrobiło mi się niedobrze, bo miałam jechać na okazanie
zmasakrowanych zwłok. Kolega kpił ze mnie na oczach innych
policjantów. Po tej sytuacji usłyszałam, że facet ma fobię na punkcie
żab. Poszłam do niego i mówię: „Słuchaj, od dziś otwierając prawą
szufladę swojego biurka, nie będziesz mieć pewności, czy nie
wyskoczy z niej żaba”. I nigdy już nie zasugerował mi słabości. Bo
rzyganie nie jest słabością.
Rzyganie jest OK.
Całkowicie OK. W psychologii występuje pojęcie rezydualnych
następstw stresu potraumatycznego i dotyczy części osób
z doświadczeniem traumy. Rozmawiałam z wieloma policjantami,
którzy byli wystawieni na przerażające widoki, np. śmierć innego
policjanta czy filmy z dziecięcą pornografią. Dusili w sobie emocje,
choć wydawało im się, że są odporni. Później – rok, dwa, trzy lata po
danym incydencie – dostawali ostrej reakcji lękowej na widok plamy
po kawie wylanej na podłogę lub łagodnej kolizji drogowej.

W takim razie, jak policjanci powinni radzić sobie ze stresem,


żeby po cichu nie rósł w siłę i nie wyskakiwał w najmniej
spodziewanym momencie? Co mogą zrobić, żeby czuć, że mają
swoje napięcie pod kontrolą?
Staram się unikać uniwersalnych rad w stylu cioci Kloci. Myślę
jednak, że mundurowi nie doceniają wartości, jakie niosą ze sobą
szkolenia, np. z zakresu komunikacji interpersonalnej, na których
można nauczyć się nie tylko rozwiązywania konfliktów, lecz także
technik deeskalacji agresji. Wie pani, że czasem podczas
niebezpiecznej interwencji wystarczy zmienić postawę ciała, by
zyskać nad przeciwnikiem psychiczną przewagę? Z kolei na
szkoleniach antystresowych można nauczyć się np. uspokajać
oddech, co znacznie zwiększa skuteczność działania. Czasem
szkolenie nie wystarczy i potrzebne jest rozpoczęcie grupowej lub
indywidualnej terapii. Badania dowodzą, że dobrym pomysłem jest
posiadanie zwierzęcia. Na pewno warto mieć też zajmujące zajęcie.
Dla jednych może być to malowanie, dla drugich medytacja, a dla
innych modlitwa.

A pani jak radzi sobie ze stresem?


Różnie w różnych chwilach… Ale zaczęłam być dla siebie
miłosierna i dobra. Znalazłam też pasję, która jest całkowicie
niezwiązana z pracą. Dzięki temu mogłam oderwać myśli
i zrelaksować się.

Nie uwierzę, że zbiera pani znaczki.


Chodzę po śmietnikach.

Jakich śmietnikach?
Osiedlowych i miejskich. Oprócz tego po wyprzedażach i second-
handach. Znajduję starocie, które da się jeszcze ocalić. Zabieram do
domu, naprawiam, czyszczę, maluję i mam. To jest moje hobby.
Przyzna pani, że lepsze od zbierania znaczków.

Ulubiona rzecz ze śmietnika?


Lampka z lat sześćdziesiątych. I krzesło Rajmunda Hałasa
(słynnego architekta – przyp. red.). Oba te przedmioty bardzo mi
pomagają. Niech pani sobie tylko wyobrazi – siadam na tym
niesamowitym krześle, zapalam lampeczkę, wołam kota na kolana
i otwieram książkę. W takich warunkach nie da się stresować.
7. Pasterki chujowej nowiny

Widok policjanta stojącego w drzwiach oznacza zwykle, że


mieszkaniec tego domu lub jego bliski: a) jest podejrzany
o przestępstwo, b) jest poszkodowany, c) jest martwy. Choć a i b
nierówne są c, żadna z trzech opcji (w większości przypadków) nie
wywołuje uśmiechów na twarzy obywateli.

Dosadnie, ale nie szorstko


– Niektórzy widzą nas i już z daleka krzyczą, że pomyliliśmy adres
– mówi Magda. W prewencji służy od pięciu lat. Informowanie rodzin
o śmierci bliskich to nieodłączna część jej pracy. – Czasem
zamykają nam drzwi przed nosem, zaklinając w ten sposób
rzeczywistość. Wiedzą, że na kawę nie wpadliśmy.

Zdaniem Magdy nie każdy policjant potra właściwie wypowiedzieć


zdanie o nokautującej sile rażenia. Do tego trzeba empatii,
cierpliwości i wyczucia. Jak sprawić, by informacja o śmierci nie
zebrała żniwa w rodzinie, która i tak właśnie kogoś straciła? Przede
wszystkim szybko i konkretnie. Bez owijania w bawełnę. Dosadnie,
ale nie szorstko. Z empatią.

– Zwykle zaczynam od tego, że mam do przekazania bardzo


smutne wieści – mówi Magda. – Obserwuję reakcje. Jeśli widzę, że
druga osoba jest gotowa i poradzi sobie z tą wiadomością, po prostu
mówię: „Pana żona nie żyje”. Żadne „odeszła do wieczności” albo
„przekroczyła bramy niebios”. Takich słów nie wolno używać, bo
bliski może je błędnie zinterpretować. Że skoro odeszła, to i powróci.
A umarła zawsze znaczy umarła.

Funkcjonariusz powinien też pomijać drugorzędne informacje


i drastyczne szczegóły zdarzenia. Magda do dziś pamięta, jak
z duszą na ramieniu informowała ojca o tragicznej śmierci syna.
Młody chłopak jechał do pracy. Z tira przed nim spadła blacha,
która ścięła górną część samochodu. Chłopak trzymał w rękach
kierownicę jakby nigdy nic. Tylko głowy nie miał, leżała na
poboczu, kilkadziesiąt metrów dalej. Gdy Magda poznała nazwisko
zmarłego, poczuła, jak wielka gula rośnie w jej gardle. Znała tę
rodzinę. Wiedziała, że ojciec chłopaka przed rokiem stracił żonę. Na
tej samej drodze.

– Całe szczęście w domu byli rodzice wdowca i jego córka, czyli


siostra chłopaka, który zginął. To ona otworzyła mi drzwi i myślę, że
z moich oczu wyczytała, co się stało. Zaprosiła do środka, zawołała
domowników. Usiedliśmy w salonie. Powiedziałam, że jest mi bardzo
przykro, ale niestety dziś rano wydarzył się straszny wypadek,
wskutek którego chłopak stracił życie. Nie było płaczu, nie było
histerii. Tylko cisza. Spokojna, bardzo bolesna cisza.

Przytulić, za rękę złapać, zrobić herbaty


Zdaniem Kamili, policjantki ruchu drogowego, istotniejszy niż
sposób poinformowania obywatela o śmierci bliskiej mu osoby, jest
moment, który wybierzemy, by mu o tym powiedzieć. Jaki jest
odpowiedni?

– Odpowiedniego nie ma nigdy. Jest tylko bardzo gówniany lub


nieco mniej gówniany – wyjaśnia.

W materiałach instruktażowych udostępnionych przez Policję można


przeczytać, że funkcjonariusz powinien „zebrać informacje o stanie
zdrowia osoby powiadamianej (choroby serca, krążenia, cukrzyca
itd.)” oraz „nie zostawiać rodziny zmarłego bez opieki tak długo, aż
minie pierwsza reakcja (szok) lub pojawią się inni członkowie
5
rodziny, znajomi, przyjaciele” .
Pytam Kamilę, jak zebrać dane o stanie zdrowia osoby
powiadamianej, przy jednoczesnej konieczności dopełnienia
obowiązku przekazania jej tragicznej informacji w jak najkrótszym
czasie od ustalenia tożsamości o ary i jej bliskich (również za
policyjnymi wskazówkami).

– Nie da się – mówi. – W praktyce musimy sami zdecydować, czy


ta starsza kobiecina nie jest na tyle słaba, że dostanie zawału, i czy
ten młody mężczyzna nie jest na tyle zdołowany, że po naszym
wyjściu zawiśnie pod sufitem.

Tę gigantyczną odpowiedzialność z policjanta mogą zdjąć tylko inni


bliscy osoby informowanej. Dlatego każdy funkcjonariusz oddycha
z ulgą, gdy zastaje w domu kochającą się rodzinę, której członkowie
mogą na siebie liczyć. Zwykle jednak jest tak, że drzwi policjantom
otwiera samotna osoba. Nierzadko starsza i schorowana. Kamila do
dziś pamięta dzień, w którym musiała poinformować
osiemdziesięciopięcioletnią kobietę o śmierci córki, która zginęła
w wypadku, jadąc na służbową delegację.

– Kobieta bardzo słaba, ledwo chodzi. Nie mogę jej powiedzieć.


Gram na czas. Pytam, czy wie, gdzie jest jej córka. Ano, w delegacji.
Wiem, że ma jeszcze syna, więc proszę o numer do niego.
Wychodzę na chwilę za drzwi. Dzwonię, tłumaczę, że stało się coś
bardzo złego związanego z jego siostrą, i proszę o natychmiastowy
przyjazd do matki. On, że mieszka na drugim końcu Polski
i najwcześniej dojedzie za sześć godzin. Wracam do środka,
a babcia przy telefonie. „Dzwonię i dzwonię do córki i dodzwonić się
nie mogę!” – mówi, wykręcając numer.

Kamila nie miała wyjścia. Powiedziała. Jak? Z serca: „Jest mi


naprawdę strasznie przykro, ale pani córka miała wypadek dwieście
kilometrów stąd. Zostaliśmy powiadomieni, że nie żyje. Pani syn już
jedzie. Nie zostawię pani, będziemy tu razem czekać na jego
przyjazd”.
Obyło się bez karetki. Przez kolejnych sześć godzin Kamila
trzymała starszą panią za rękę. Donosiła kolejne herbaty
i przytulała.
Mówi, że przez moment nawet płakała razem z nią.

Pytanie. Odpowiedź. Nokaut


Anna od dziesięciu lat pracuje w jednostce prewencyjnej komendy
wojewódzkiej. Przyjmowanie zgłoszeń o zaginięciach to jej zdaniem
jedna z najgorszych czynności służbowych. Prócz kwestii
oczywistych, jak ubiór, znaki szczególne czy czas i miejsce
ostatniego kontaktu, należy ustalić prawdopodobne przyczyny
zniknięcia. Wypytać osobę zgłaszającą o sytuację rodzinną
i zawodową. O niecodzienne zdarzenia, kon ikty, nastroje
i wypowiedzi. Zdaniem Anny proces ten często przypomina powolne
uświadamianie drugiemu człowiekowi, że najbliższa mu osoba
wcale nie zgubiła telefonu i nie postanowiła spontanicznie wyjechać
w Bieszczady.

– Pytam o ostatnią rozmowę. Nieraz słyszę, że była to kłótnia albo


jakieś wyrzuty, albo że w ogóle żadnej rozmowy nie było, bo
zaginiony od tygodni nic zupełnie nie mówił – tłumaczy Anna. –
Majsterkował samotnie w garażu albo gapił się godzinami w ekran
telewizora. Pytam o myśli samobójcze i słyszę, że myśli to nie, ale
na depresję proszki miał przepisane. Czy brał? Nie wiadomo.
Straszne jest to, że ja już dodałam dwa do dwóch, a druga osoba
wciąż jest nieświadoma. W końcu jednak przychodzi moment
olśnienia. „Jezus Maria, czy pani przypuszcza, że…?” – słyszę
pytanie. Odpowiadam: „Ja przyjmuję zgłoszenie, ja nic nie
przypuszczam, proszę pani”.

Bo Anna nie przypuszcza, tylko wie. I choć chciałaby się mylić,


jeszcze jej się to nie zdarzyło.

„Mieszkanie będzie”
Kaśka, dzielnicowa z niewielkiej miejscowości na Śląsku, pamięta,
że raz jeden w życiu sama wyrwała się do przekazania wiadomości
o śmierci. Wiedziała, że żona zmarłego bardzo się ucieszy. Pił, bił,
zdradzał. Kobieta co drugi dzień dzwoniła na komisariat, skarżąc się
na męża („Zabierzcie tego chuja ode mnie, pijany jest, piniendzy
chce, a wy nieudacznicy nic nie robita!”).

– Facet miał kochanicę. Lokalną pijaczkę, gwiazdę osiedlowych


ławeczek. Zaszyli się u niej na melinie – opowiada Kaśka –
i tankowali, aż mu serce stanęło. Jak przyjechaliśmy, to jeszcze mu
piana z ust ciekła. Mówię chłopakom, że jadę powiedzieć żonie, to
się babka na pewno ucieszy. Pukam do drzwi, nie że z uśmiechem,
ale bez duszy na ramieniu. I mówię: „Chciałam pani przekazać
wiadomość, że pan X nie żyje”. A ona oczy w pięć złotych i histeria.
Łzy jak grochy. Krzyk. Telefon: „Córcia, tatuś nie żyje!”. Patrzę
i uwierzyć nie mogę, bo widzę osobę w rozpaczy. Widzę kobietę,
która straciła najukochańszą osobę, a nie babę, która najchętniej by
własnymi rękami chłopa zabiła. Poczekałam z nią do przyjazdu córki.
Cały czas bardzo płakała.

To druga najdziwniejsza reakcja, z jaką spotkała się Kasia. Pierwsza


miała związek ze śmiercią starszej pani.

– Kobitka ponad osiemdziesiąt lat, schorowana, zaniedbana,


niedożywiona, zmarła w swoim malutkim mieszkaniu, gdzieś w pół
drogi do łóżka – relacjonuje policjantka.
Na komisariat zadzwoniła zaniepokojona mieszkanka bloku,
mówiąc, że nie widziała pani Jadzi na osiedlu już z tydzień, a córka
od dawna do matki nie zagląda, telefonu nie odbiera i może trzeba
wejść, sprawdzić, czy wszystko dobrze.
– Często dzieci, które czują, że zaniedbały rodziców, załamują się
na wieść o ich śmierci – mówi Kasia. – Dlatego gdy córka otworzyła
mi drzwi, powiedziałam ze smutkiem, że jej mama zmarła i że
bardzo mi przy… a ona przerwała w pół zdania. „Mieszkanie będzie!”
– krzyknęła. I nie była to reakcja obronna czy działanie pod wpływem
szoku. To było zwykłe kurewstwo.
Nowina z posłańcem nie znika
Julita w swojej pięcioletniej karierze dzielnicowej widziała niejedno,
ale przed najtrudniejszym zadaniem w życiu stanęła wtedy, gdy
musiała powiadomić kobietę o samobójczej śmierci jej
dziewiętnastoletniego syna.

– Chłopak oświadczył, że chce jechać ze znajomymi na wyjazd,


matka powiedziała, że nie da mu pieniędzy. Wziął linę i poszedł
powiesić się na drzewie niedaleko domu. Przez dwie godziny
pilnowałam, żeby kobieta nie wyszła z domu – opowiada Julita. –
Chciała iść, zobaczyć ciało. Wyzywała mnie, przepychała. A ja jej
powtarzałam, że musi zapamiętać syna żywego. Wiedziałam, że jak
ją puszczę, to zaraz będzie drugie ciało. W myślach powtarzałam, że
to nie mnie tak naprawdę wyzywa, ale przeklina śmierć swojego
dziecka.

Ola (młoda policjantka wydziału kryminalnego) nigdy nie zapomni


tego, jak pierwszy raz musiała powiadomić kogoś o śmierci
bliskiego. Ślisko, dwie osobówki zderzają się czołowo i odbijają od
siebie. Jedno z aut wpada na chodnik, zabijając na miejscu
przypadkową pieszą. Matkę, żonę, córkę. Ola jedzie do mieszkania
rodziców o ary. Drzwi otwiera nastoletnia córka o ary. Policjantka
prosi, by zawołała dziadków. „Zdarzyła się straszna tragedia,
państwa córka odniosła śmierć w wypadku”. Płacz, krzyk. Ola wie,
że powinna zostać do przyjazdu męża kobiety, ale dziadkowie każą
jej natychmiast opuścić dom.

– To trwało ponad godzinę. Powtarzali, że mam się wynosić, a ja


na to, że wszystko się ułoży i jeszcze będzie dobrze. Wyszłam
dopiero, gdy zjawił się ojciec.

Z biegiem służby Ola przekonała się, że bycie wyrzucaną z domu to


nieodłączny element powiadamiania o śmierci.
– Pamiętam rodzinę mężczyzny, który spadł z drabiny i zginął na
miejscu. Chciał naprawić antenę od telewizora. Nie wiem, czemu
tego dnia, kiedy cała jego rodzina spędzała popołudnie
u najstarszego syna, został w domu. A synów było pięciu.
Pojechaliśmy tam – muzyczka, winko, ciasta. Wokół biegają dzieci.
I konsternacja, bo przecież nie możemy wyjść na środek salonu
i powiedzieć: „Prosimy o uwagę, panów ojciec, a pani mąż, nie żyje”.
Wzięłam na bok żonę zmarłego, powiedziałam, co się stało, a ona,
że to nieładnie tak paskudnie kłamać i że już do męża dzwoni. Sama
zobaczę, że zaraz odbierze. Chcę wytłumaczyć, ale kobieta nie daje
mi dojść do słowa. W kółko wybiera numer mężczyzny, krzyczy,
żebyśmy się wynosili. Uspokoili ją dopiero synowie i wtedy
z partnerem wyjaśniliśmy, co się wydarzyło. Nie winię tej kobiety.
Sama nie wiem, jak bym zareagowała. Może też myślałabym, że
jeśli posłaniec zniknie, to tak, jakby tragedia nigdy się nie wydarzyła.

Oświadczenie prasowe
Ala jest o cerem prasowym komendy miejskiej. To właśnie ona
policjantki nazywa pasterkami od chujowych nowin. Sama w życiu
przekazała ich wiele. Nie tylko rodzinom tragicznie zmarłych, ale
i całej Polsce.

– Im gorsza nowina, tym bardziej zachwyceni dziennikarze –


mówi. – Musi być sensacja. Musi się klikać. Dziennikarze zadają
w kółko te same pytania. Nie rozumieją, że „nie” znaczy „nie”. Mają
nadzieję, że coś mi się wymsknie, a oni napiszą: „Znamy nowe,
wstrząsające fakty!”. Dobro sprawy się nie liczy.
Dla Ali komunikacja z mediami bywała bardzo stresująca. Na
przykład wtedy, gdy policjant z jej komendy potrącił samochodem
starszą kobietę, a potem uciekł z miejsca wypadku.
– Dostaliśmy powiadomienie o zdarzeniu: ranna kobieta
w krzakach i kierowca, który zwiał. Jeden ze świadków zapamiętał
model samochodu. Sprawdziliśmy, w naszym mieście było tylko
trzech właścicieli. Wśród nich kolega. Nie odbierał. Pojechaliśmy do
jego domu. Na podjeździe stoi samochód. Cholera, wgnieciony.
Przyznał się od razu. Zawinęliśmy go, a ja musiałam stawić czoła
hienom. Bez urazy.
To było najkrótsze i najważniejsze oświadczenie prasowe w życiu
Ali. Nie bez powodu pamięta je do dziś: „W naszym stadzie była
czarna owca. Była – bo już jej nie ma. Osoba ta poniesie pełną
odpowiedzialność za to, co zrobiła. Odpowiedzialność podwójną, bo
jako obywatel i jako policjant. Dla mnie, koleżanek i kolegów
z komendy to bardzo przykry dzień”.
Gdy kolega Ali potrącił kobietę, ona obowiązki oficera prasowego
pełniła dopiero od dwóch miesięcy. Bała się, że wyleci. Jej
oświadczenie zostało jednak bardzo dobrze przyjęte przez
przełożonych, mieszkańców, a nawet dziennikarzy.
– Wtedy tak naprawdę nauczyłam się, jak powinno się
przekazywać wszystkie złe nowiny. Bez względu na stopień ich
tragizmu.
– Jak?
– Po ludzku.

Raz na sto, może rzadziej


Przerażone oczy, roztrzęsione ręce, histeryczne zawodzenie i okrzyki
bólu. To obrazy, które wracają w myślach, i dźwięki, które wracają
do policjantów w koszmarach.

– Ale raz na jakiś czas – mówi Magda – raz na sto wizyt, a może
rzadziej, przekazujemy dobrą wiadomość.
Tak jak wtedy, gdy na nocnym patrolu (a było to dokładnie
w piątek trzynastego) ona i partner dostali informację od dyżurnego:
„Dzwonili ze szpitala na Wołoskiej w Warszawie. Jeden z naszych
mieszkańców jest na liście do przeszczepu wątroby. Organ się
znalazł, ale facet nie odbiera. Jak w ciągu czterech godzin nie pojawi
się w szpitalu, to po zabawie”.
Kogut, gaz, jazda. Jest czwarta dwadzieścia nad ranem, gdy po
raz piętnasty naciskają domofon pod domem pacjenta. Psa nie ma,
przechodzą przez ogrodzenia. Walą do drzwi. „Policja!” – krzyczą.
Otwiera żona. Patrzy, jakby potwora zobaczyła.
– U mnie wszyscy w domu są. Żyją wszyscy.
– A mąż jest?
– Jest. Nic nie zrobił.
– Niech telefon włączy. Wątroba czeka.
Krzyk radości („Debilu ty jeden, wstawaj! Padł ci telefon!”). I chaos
– ładowarka, walizka, dokumenty. Jazda. Na dotarcie do szpitala
zostają nieco ponad trzy godziny. Policjanci na kogutach eskortują
auto pacjenta do samego wejścia na oddział.
Mijają cztery tygodnie. Na komendę przychodzi list: „Organ się
przyjął. Dziękujemy!”.
8. Rachunek za służbę opłacasz w pojedynkę

– Pamiętam taką scenę: stoję pod blokiem, obładowana torbami,


w tych torbach ubrania, kosmetyki, książki, laptop, ulubiony kubek,
no, całe moje życie. Myślę, jak zmieszczę się do taksówki, a później,
że nie mam gdzie tą taksówką pojechać. Wtedy przypominam sobie,
że następnego dnia zaczyna się turnus antystresowy. Takie
trzydniowe warsztaty z psychologiem za miastem dla chętnych
funkcjonariuszy. „Zajebiście – myślę – zostawię graty u koleżanki
i pojadę odpocząć, w międzyczasie ogarnę jakieś lokum”. Dzwonię
do przełożonego, mówię, że mi się życie prywatne posypało,
i proszę o możliwość skorzystania z wyjazdu. On pyta, czy mnie
pojebało. Odpowiadam: „Nie, jestem po prostu bardzo
zestresowana”. „To się zwolnij” – mówi.
Będę ci trochę smęcić, jakby co, to przerwij. Nie oczekuję, że
zrozumiesz, bo cywile naszych problemów nie rozumieją. Myślę, że
nawet mój psycholog średnio rozumie – on też jest cywilem. Do
policyjnego nie pójdę. W teorii jest taka możliwość. Mówi się
przełożonemu, że ma się problem, on kontaktuje się z wydziałem
psychologów i umawia spotkanie. Ale ja takich śmiałków nie znam.
Pracuję w trzydziestoosobowym zespole i wiem przynajmniej
o pięciu osobach, które jadą na psychotropach, a leki i psychiatrów
opłacają sobie sami. Wszystko w tajemnicy, inaczej człowiek
dostałby po łbie od przełożonego. Bo co ma sobie taki przełożony
pomyśleć, jak mu powiesz, że potrzebujesz pomocy? Albo że cię do
reszty posrało, albo że chcesz wyłudzić zwolnienie lekarskie.
W jednym i drugim przypadku nie będzie zachwycony.
Nieraz myślę, że idąc do policji, wpadłam w pułapkę, ale za
dzieciaka innej opcji nie widziałam. Pochodzę z mundurowej rodziny.
Ojciec był żołnierzem. Bardzo silny charakter. Nie bił, ale wszystko
musiało być po jego myśli. Tak mnie wychowywał, żebym nie miała
swojego zdania. Nie zastanawiałam się długo nad wyborem zawodu.
Według niego porządna praca była tylko w budżetówce, więc kiedy
przyjęli mnie do służby, był bardzo zadowolony. Ojciec wszystkim
rozgadał, że dostałam się dzięki jego układom, a prawda jest taka,
że nie znał ani jednego policjanta.
Żałuję, że rodzice nie nauczyli mnie przedsiębiorczości ani wiary
w siebie. Że byłam taka bierna, choć w szkole jechałam na piątkach
i czwórkach. Kiedy nauczyciele mnie chwalili, to milczałam jak
ostatni tuman. „Nie znają mnie – myślałam – nie wiedzą, że ja się do
niczego nie nadaję”.
Skrzydeł dostałam dopiero, gdy poznałam jego. To było na
komendzie, pracował w innym wydziale. Ja dopiero zaczynałam
służbę, on miał już dziesięć lat pracy za sobą. Był doświadczony,
z dobrym stanowiskiem. A ja młoda, szczuplutka brunetka
o brązowych oczach, wyżyłowana i w świetnej kondycji po szkole
policyjnej. Miałam dobrą figurę, a on mnie upatrzył i upolował. Od
początku coś mi w nim nie pasowało, ale brnęłam w to, bo bardzo
podobał mi się fizycznie. Przystojny, wielki, napakowany,
wytatuowany gość. Oficer. A ja dziewczynka z małego miasta. Nie
mogłam uwierzyć, że ktoś taki się mną zainteresował. Byłam
w szoku i czułam się naprawdę bardzo szczęśliwa. Szybko razem
zamieszkaliśmy.
Wchodząc do prewencji jako gówniara, miałam takie powiedzenie,
że na osiedlu lepiej być suką niż pizdą. Chciałam mu zaimponować,
pokazać, jak sobie świetnie radzę. W policji wszyscy się znali, więc
informacje o moich sukcesach szybciutko do niego docierały, mimo
że pracował w zupełnie innej jednostce. Wbijałam na interwencję
i od razu częstowałam klienta jakimś ciężkim tekstem w stylu: „Nie
rzucaj się, bo dostaniesz w ryj”. Początkowo to była udawana
agresja, później zrobiłam się tak twarda i uparta, jaka zawsze
chciałam być. Zresztą, czy da się inaczej, jeśli codziennie rozmawia
się z patologią? Chodziłam nabuzowana, żądna jakiejś akcji,
agresywna. Wszystko to minęło.
Nie dalej jak kilka dni temu zatrzymywaliśmy pijaka, który wszczął
awanturę na dworcu. Byłam w cywilu, zobaczył mnie i zaczął
wrzeszczeć, że jestem kurwa, że mam krzywe zęby, że wyglądam
jak pudernica. „Może i mam krzywe zęby – odpowiedziałam – ale
bardzo pana proszę o spokój i o okazanie dokumentów tożsamości”.
Aż się sama zdziwiłam, z jaką cierpliwością reaguję na takie
zaczepki. Myślę, że po latach służby nie tyle leczysz się z agresji, ile
na wiele rzeczy obojętniejesz.
Dziś to nie menele najbardziej mnie wkurwiają, ale koledzy.
Komendowa singielka – tak mnie złośliwie nazywają. Bardzo lubią mi
przypominać, że jestem sama, że nie mam dzieci, faceta ani nawet
psa. Ładują mi w grafiku najgorsze dyżury. Mówią: „No, Justa,
przecież ty nie musisz być z rodziną, a na mnie się żona obrazi,
mamy plany…”.
Od roku się buntuję. Pomyślałam: „Jak niby mam kogoś poznać,
jeśli we wszystkie weekendy będę zawalona robotą?!”. A wierz mi,
na moim stanowisku jest co robić. Jestem policjantką operacyjną.
Więcej nie bardzo mogę powiedzieć. Na obecne stanowisko
awansowałam dość szybko. Myślę, że sukcesy zawodowe
zawdzięczam wrodzonej nieumiejętności dyplomacji. Mówię, co
myślę, nie pierdolę się w tańcu i uważam, że jestem bardzo
konkretną osobą.
Dlatego tak mnie dziwi, że przez kilka lat mogłam żyć w patologii.
Nikomu nie mówiłam, co się dzieje w naszym mieszkaniu, a ludzie
naprawdę często pytali. Na komendzie wszyscy wiedzieli, że on ma
problem z agresją, ale ja się śmiałam, że to bzdury. Nawet jak upiłam
się z koleżanką winem, a ta poprosiła mnie o szczerość, to choć
ledwo byłam w stanie mówić, na temat mojego partnera kłamałam
doskonale. Wybełkotałam jej, że to cudowny facet. Bardzo po
sztokholmsku.
Ten związek trwał kilka lat. Codziennie obniżał moje poczucie
własnej wartości. Chciałam być negocjatorką policyjną. Znalazłam
sobie odpowiednie studia, złożyłam papiery, dostałam się. W dniu,
w którym miałam opłacić czesne, on zrobił mi dziką awanturę.
Kolejny raz rozbił mnie psychicznie. Paradoks – mieszkałam
z facetem, a nigdy nie byłam bardziej samotna. Myślę, że taki był
jego plan. Chciał mnie odizolować od znajomych i rodziny, żeby
zrobić ze mnie swoją niewolnicę.
Zaczęło dochodzić do absurdów. Wyobraź sobie: przesłuchuję
świadka, on pisze do mnie esemesa, w którym pyta o jakąś pierdołę.
Odpisuję po trzydziestu minutach. Wracam do domu, a tam afera, że
pewnie go zdradzałam. A przecież doskonale wie, na czym polega
praca w policji. Małymi krokami posuwał się coraz dalej,
przekraczając kolejne granice. Nie mogłam wydawać pieniędzy bez
jego zgody. Nie mogłam widywać rodziny bez jego zgody. Nie
mogłam nawet jeść bez jego przyzwolenia. Naprawdę. Miał świra na
punkcie bycia fit. Pamiętam, jak pewnego razu jego matka
poczęstowała mnie ciastem, spróbowałam go, bo tak wypadało.
Zrobił mi wtedy awanturę, że zjadłam, chociaż on na to nie pozwolił.
Za każdym razem gdy wpadał w szał, przepraszał. Były kwiaty,
kolacje i dużo biżuterii z Apartu. Pierścionki, kolczyki, bransoletki –
wszystko zabrał, jak odchodziłam. A odeszłam po tym, gdy pewnego
dnia wyskoczył na mnie z łapami. Był pijany, a ja miałam na sobie
taką czerwoną bluzę na suwak. Całą ją na mnie podarł. Wtedy
spakowałam swoje rzeczy i wyszłam.
Przez pół roku siedziałam w wynajmowanym mieszkaniu
i płakałam. Później wzięłam kredyt i kupiłam własne, w którym
płakałam jeszcze kolejny rok.
Później już chyba nie miałam czym płakać. Mocno
zaangażowałam się w pracę, a po pracy spotykałam się ze
znajomymi. Oczywiście dopiero po tym, jak ci ululali swoje dzieci.
Pamiętam jeden wypad: sobota, pub, tańce, piwka. Na parkiecie
zaczepiła nas grupka chłopaków. Jeden z nich był mną
zafascynowany. Też mi się podobał. Przeszło mi przez myśl, że
może właśnie poznałam swojego przyszłego partnera. Jakieś takie
miałam przeczucie, że wreszcie czeka mnie poważna relacja. Po
kilku godzinach rozmowy zapytał, czy spotkam się z nim następnego
dnia, i właśnie wtedy zadzwonił mój telefon. Alarm w jednostce.
Mówię: „Słuchaj, będę za pół godziny, muszę stawić się na
komendzie, dmuchnąć w alkomat i wracam do ciebie. Głupia
procedura, ale procedura”. „Ale, to czym ty się zajmujesz?” – pyta.
„No, jestem z policji, mówię”, a jego mina, jego spojrzenie, ton
głosu… wszystko diametralnie się zmienia. „Wiesz co, Justynka –
odpowiada – fajna jesteś, ja wyroków nie mam i do ciebie też nic nie
mam, ale z psami się nie zadaję”. Na odchodnym jeszcze dodał, że
skoro mieszkam w Warszawie i mam dwie sprawne ręce, to coś
musi być ze mną nie tak, że pracuję w tej instytucji. Przecież
wszędzie miałabym lepiej. I coś tam bąknął jeszcze pod nosem, że
może się po prostu do niczego nie nadaję.
Facet nie był w porządku, ale pomyślałam, że ma trochę racji. Moi
przyjaciele pracowali w korporacjach. Osiem godzin dziennie i potem
do widzenia, idą do swoich domów. Bez widoku martwych
noworodków, bez gnojenia przez meneli, bez nocek i świąt na
służbie. Za to z trzema lub czterema tysiącami więcej na koniec
każdego miesiąca. To był moment, gdy po dziesięciu latach służby
podjęłam decyzję, że odchodzę. Ale znajomi z komendy popukali się
w głowę: „Justyna, przecież niedługo emerytura. Jesteś już po
trzydziestce, masz kredyt i wiesz, jak w tym zawodzie szybko traci
się zdrowie, musisz mieć pewną umowę, jak ty się odnajdziesz na
rynku pracy?”. I zostałam, z tego braku wiary w siebie chyba.
Bo czy coś innego mnie tam trzyma? Bardzo bym chciała
powiedzieć ci, że ta praca niesie za sobą wielkie wartości. Że się
pomaga ludziom, że się łapie przestępców. A prawda jest taka, że
my chcemy w to wierzyć.
Pierwszego bolesnego kopniaka dostałam od policji na początku
służby. Pracowałam jeszcze w prewencji i byłam na każde zawołanie
przełożonych. Było tak. Miałam wolne. Zadzwonił telefon: „Justa,
w domu jesteś?”. Odpowiadam zgodnie z prawdą, że tak. „Dobra,
dawaj pod miasto, ktoś noworodka w stawie utopił”. Przyjechałam.
Do dziś tego żałuję. Nigdy nie zapomnę, jak lekarz medycyny
sądowej wbiła taki cienki termometr w ciało tego dziecka. To była
taka śliczna mała dziewczynka. Włoski miała kręcone. I ta lekarka
położyła ją sobie na jednej dłoni i oglądała… Nie pamiętam ładnych
paru godzin po tym wydarzeniu. Co robiłam? Gdzie byłam? Czarna
dziura. Bardzo długo miałam problemy ze snem. Wybudzały mnie
nieustanne koszmary. Bałam się nawet dojść z komendy do
samochodu, gdy było ciemno. Miałam wrażenie, że zaraz zobaczę tę
dziewczynkę. Mówiłam przełożonemu, że stres mnie znokautował,
że nie mogę sobie z tą sytuacją poradzić i że już nigdy do takich
czynności nie pojadę. Nikt nie zaoferował mi wtedy żadnej pomocy.
To był pierwszy kopniak od tego systemu. Drugi: Faceta
okradziono na bardzo dużą sumę. Spięłam dupę, pracowałam po
godzinach i nie ukrywam, że głównie dzięki mnie udało się ująć
sprawcę. Ten przyznał się do winy, a ja się cieszyłam jak dziecko, że
poniesie konsekwencje swojego czynu. Co się okazało? Sprawę
przeciw niemu trzeba było umorzyć i napisać, że nie miał zamiaru
popełnienia przestępstwa, mimo że sam potwierdził, że taki zamiar
miał. My jednak mieliśmy za dużo wykrytych przestępstw tego typu,
kolejna zaważyłaby na statystyce i podniosła poprzeczkę na
następny rok, przez co trudniej byłoby wyrobić normę.
Pracowałam tak ciężko, że teraz już zupełnie nie umiem
odpoczywać. Jak nie pracuję dłużej niż dwa dni z rzędu, mój
organizm świruje. Nie znosi takiego poziomu demobilizacji,
momentalnie mnie ścina, dostaję gorączki, nieraz nawet
czterdziestostopniowej. Gdy dzwonię do przełożonego, prosząc
o przedłużenie urlopu z powodu choroby, nie wierzy mi. Mówi, że
mało mi wolnego i że coś kombinuję.
Powiedz sama, na co mi ta robota? Jak o tym myślę, to
stwierdzam, że w ciągu tych dwunastu lat służby tylko raz zrobiło mi
się ciepło na sercu. To było wtedy, gdy jednemu dziadziusiowi
zasunęli portfel. Zmartwiony przyszedł na komendę, mówi, że
w środku miał całe pięćdziesiąt złotych. Traf chciał, że chłopakom
z patrolu wpadł tego dnia w ręce złodziejaszek. Znaleziono przy nim
kradzione portfele, wśród nich portfel dziadka. Gdy zadzwoniłam do
niego trzy godziny później, oznajmiając, że mam jego własność, był
bardzo zdziwiony. Sądził chyba, że osobiście szukałam złodzieja, bo
w podziękowaniu kupił mi mleczną czekoladę, a gdy odmówiłam jej
przyjęcia, było mu bardzo przykro. Wtedy naczelnik powiedział mu,
żeby tę czekoladę otworzył i mnie poczęstował, to wtedy nie będzie
wbrew przepisom… Gdy to mówię, przypomina mi się jednocześnie
dziesięć kontrprzykładów dla tej miłej sytuacji. Tydzień temu na
przykład zarekwirowaliśmy kradzione ubrania od pseudohandlowca.
Wpakowaliśmy je w kartony i pojechaliśmy z nimi na komendę, bo to
dowody rzeczowe. Wyładowujemy towar, a tu nagle słyszymy, jak
starsza pani, taka co ledwo chodzi, krzyczy na nasz widok: „Kurwa,
zamiast przestępców ścigać, to za nasze pieniądze sobie zakupy
robicie!”.
Ręce opadają, a lata spieprzają. Koledzy na komendzie mówią, że
fajna dziewczyna jestem, ale chłopaka to sobie nie znajdę. A ja
myślę, że potrafię w domu kibel umyć, potrafię rzeczy uprasować
i ugotować obiad. Jeśli będę mieć faceta, to nie po to, żeby go
zakuwać w kajdanki i mu dupsko pałą obijać. Też mam uczucia.
Jestem człowiekiem, nie terminatorem. Potrzebuję ciepła. Chcę
założyć rodzinę. Chcę żyć normalnie. I to jest mój problem.
9. Mama, żona, policjantka

Marta, 42 lata, mąż, dwoje dzieci, stanowisko


kierownicze w pionie dochodzeniowo-śledczym,
depresja
– Policję określiłabym jako hermetyczne, zawistne środowisko,
w którym każdy każdemu patrzy na ręce i wszyscy sobie
zazdroszczą.
W zespole patrolowo-interwencyjnym pracowałam bardzo krótko.
Ulica nie jest dla mnie. Trupów się bałam. Każdy wypadek to
modlitwa, żeby jak najmniej zobaczyć. Każde zgłoszenie o przemocy
to tydzień przeżywania. Ofiarę gwałtu miałam raz. Pierwsze
miesiące pracy, grudzień. Pani Alina przyszła na komendę prosto
z samochodu, w którym zgwałcił ją jakiś zwyrodnialec. Kobieta po
czterdziestce, gospodarstwo na wsi, dzieci, mąż. Szła do pracy, gdy
nadjechało auto. Kierowca zwolnił, uchylił szybę i niezrozumiale
o coś zapytał. Kobieta nachyliła się, by go usłyszeć, a wtedy on
uderzył ją w głowę i wciągnął do samochodu. W środku przez kilka
godzin bił ją i gwałcił. W końcu udało jej się wydostać. Przybiegła
prosto na komendę, a ja od razu zadzwoniłam po jej męża.
Przyjechał i emocjonalnie tego nie udźwignął. Nie wiedział, jak się
zachować. Co jej powiedzieć. Płakał, nie potrafił wziąć jej za rękę,
przytulić. Sprowadziłam ich dorosłą córkę. Kobieta z kobietą to jakoś
inaczej. Razem przebrnęłyśmy przez wszystkie czynności. To
wszystko mnie kompletnie rozbiło. Świadomość, że pani Alina
jeszcze rano była inną osobą, że te potworności działy się przed
chwilą, to było dla mnie za dużo.
Uciekłam z prewencji bardzo szybko. Dostałam się do
dochodzeniówki pod skrzydła przełożonej. Myślałam, że kobieta
kobietę będzie wspierać, ale nic bardziej mylnego. Mój mąż był
oficerem innego wydziału. Każdy mój sukces, każdą pochwałę na
mój temat przychodzącą z komendy wojewódzkiej przypisywała jego
staraniom. Śmiała się głośno, rozpuszczała plotki. „Z takimi plecami
to wszyscy by brawa dostawali”. Gnoiła zresztą nie tylko mnie. Jeśli
którakolwiek policjantka odnosiła sukces, to właśnie kierowniczka
insynuowała, że robi karierę przez łóżko. A koledzy lubili plotki,
zwłaszcza pikantne.
Gdy byłam w piątym miesiącu pierwszej ciąży, wysłała mnie samą
na przeszukanie mieszkania niebezpiecznego człowieka. „Przecież
on ma broń i może w każdej chwili wrócić” – kłóciłam się. „Ale teraz
go na pewno nie ma” – usłyszałam w odpowiedzi. Pojechałam.
Później się rozchorowałam, poszłam na L4. Przed moim odejściem
rozdawano premie świąteczne. Przełożona uznała, że mi się nie
należy, bo idę na macierzyński. Komendant się dowiedział, wkurzył
i przyznał mi największą nagrodę z całego zespołu.
Po powrocie z macierzyńskiego starałam się przenieść do
wojewódzkiej. Pisałam podanie za podaniem. Zawsze słyszałam, że
nie, bo etatu nie ma albo że zaraz będę chciała zajść w drugą ciążę
i co wtedy?
W drugą ciążę zaszłam dwa lata po pierwszej. Byłam w szóstym
miesiącu, gdy wyłowili topielca. Szefowa kazała mi jechać na
miejsce zdarzenia. Koleżanka zadeklarowała, że mnie zastąpi,
a przełożona wkurzyła się na nią, krzycząc, że to ona decyduje, kto
gdzie ma jechać. Wtedy sama się zdenerwowałam. „Nie ma opcji –
powiedziałam – trzydziestu policjantów pani ma pod sobą, a wysyła
kobietę trzy miesiące przed porodem?!”.
Żałuję, że będąc w pierwszej ciąży, nie umiałam tak pyskować.
Po drugim macierzyńskim wreszcie mnie przeniesiono. Wyłącznie
dlatego, że wojewódzka sama się o mnie upomniała i przełożeni nie
mieli nic do gadania. Oczywiście oprócz rozsiewania okrutnych
plotek, że awans załatwił mi mąż . Bolało, bo zabroniłam mu wtrącać
się w moje sprawy zawodowe.
Dopiero tam, po dziesięciu latach pracy, zobaczyłam pierwszego
trupa. Pan Grzesiu zmarł na działkach. Zimno było, on zmarł
w altance, znaleźliśmy go wkrótce po zgonie, więc nie było żadnego
zapachu. Oględziny robiłam z aparatu technika, nie dałam rady
podejść bliżej.
Drugi trup – były policjant. Powiesił się. Sam widok nie przeraził
mnie tak, jak reakcja jego żony i dzieci. Płakali, krzyczeli, życie im
legło w gruzach, a ja w te gruzy musiałam wejść z buciorami. Ich
tragedia i suche policyjne czynności – to się kłóci. Gula mi w gardle
rosła, ale trzeba było skończyć robotę.
Policjanci i policjantki zwykle na zwłoki reagują entuzjastyczniej.
Pamiętam, jak pewna kobieta zgłosiła kiedyś zaginięcie swojego
męża. Znalazł się po dwóch dniach. Nieżywy. Naczelnik wysłał mnie
do prosektorium. Mówię: „Kurczę, błagam cię, weź kogoś innego, ja
nie chcę”. Nie ugiął się, ale pozwolił mi zabrać dwóch młodziutkich
funkcjonariuszy. Chłopaka i dziewczynę. Na odchodne powiedział:
„Ty się Marta nic nie przejmuj, bo facet tak tę żonę napierdalał…”.
Jaki by jednak nie był za życia, był trupem. Na miejscu pytam
wdowę, czy woli wejść sama, czy z kimś. Ona odpowiada, że z kimś.
I wtedy ci dwaj młodzi nagle się wyrywają: „To ja! To ja pójdę!”. Co za
wstyd.
Niedawno przenieśli mnie do przestępczości gospodarczej. Mam
stanowisko kierownicze, a w zespole samych chłopaków.
Morderców, gwałcicieli, bandytów, pijaków już w ogóle nie widuję.
Słupy gospodarcze to inny gatunek przestępców. Pod krawatem,
z teczuszkami, wypachnieni. Jak przychodzą na przesłuchanie,
pytają, gdzie dostaną kawę.
Moja praca polega na analizowaniu plików dokumentów
dotyczących finansowych przekrętów i dopasowywaniu do siebie
kolejnych puzzli, rozpracowywaniu przestępczych schematów –
uwielbiam to! Przeprowadzam też przesłuchania i zatrzymania.
A zatrzymania wyglądają tak: w płaszczyku i z uśmiechem na
twarzy dzwonię do drzwi. Otwierają. Wtedy wchodzą chłopaki.
Twardzi, stanowczy. Za nimi ja – w stu procentach łagodna.
Uspokajam zatrzymanych. Niektórzy z nich płaczą: „Niech tylko pani
mnie nie zostawia, niech pani jedzie ze mną”. Z dziećmi też zawsze
rozmawiam, tłumaczę, że mamusia czy tatuś muszą z nami iść, ale
niech się nie martwią, wszystko będzie dobrze.
Staramy się nie stresować dzieci, choć czasem utrudniają to
rodzice.
Niedawno pojechaliśmy po matkę trzech chłopców. Wiedziała, że
za przestępstwa gospodarcze grozi jej konkretny wyrok. Nie
wiedziała, kiedy wróci do domu. Chciała przedłużyć ostatnie chwile
z dziećmi i kłamała, że nie ma ich z kim zostawić. Wydzwaniała to tu,
to tam i mówiła, że nikt nie odbiera. Przegięła. Po czterdziestu
minutach powiedziałam, że dzwonię na izbę dziecka. Oczywiście,
nigdy w życiu bym tego nie zrobiła, stanęłabym na głowie, żeby
zapewnić im opiekę, ale babka musiała się ogarnąć. Podziałało. Po
piętnastu minutach w mieszkaniu był już gotowy do opieki nad
dziećmi wujek.
Działalność przestępcza rodziców bardzo się odbija na dzieciach.
Działalność policyjna rodziców też. Taką miałam refleksję, gdy
ostatnio jedliśmy śniadanie. Do męża dzwoni telefon. Odbiera: „Halo,
tak, aha, czyli denatowi odrąbano głowę siekierą… A znaleźliście tę
głowę?”. Patrzę na synów, a oni nic. Dalej przekomarzają się
w najlepsze, jakby im to jednym uchem wpadło, drugim wypadło.
Niedawno nauczycielka zadzwoniła do męża. Rozmawiali na lekcji
o różnych zawodach. Syn powiedział, że mama jest policjantką,
jeździ na akcje. A jego kolega się złapał za głowę, mówi: „Ja
widziałem w filmach, co się dzieje na akcjach! Tam się strzela i bije.
Twoją mamę na pewno ktoś zastrzeli!”. Moje dziecko wpadło
w histerię, dziadkowie musieli natychmiast zabrać go ze szkoły.
Są w takich chwilach niezastąpieni, przyznaję.
Mojego męża nieraz ściągają do pracy w środku nocy. Bywa, że
w tym czasie jestem na wyjeździe służbowym. Wtedy synowie lądują
u nich. Tak jak wtedy, gdy są chorzy, bo też nigdy nie wzięłam
wolnego z powodu choroby dzieci. Dużo pracuję, to prawda, ale jak
tylko jestem w domu, staram się jednak spędzać z nimi każdą wolną
chwilę, wynagrodzić im to.
Synowie są bardzo samodzielni. To widać, zwłaszcza teraz, gdy
ich mama czuje się trochę gorzej. Od kilku miesięcy leczę się na
depresję. Farmakologicznie. Z pomocy psychologa nie korzystam,
mam niestety uraz.
Moja koleżanka popełniła samobójstwo. Życie odebrała sobie
w gabinecie sąsiadującym z moim. Nie wiem, co się ze mną działo
po tym, jak się dowiedziałam. Mąż musiał dzwonić po mamę, żeby
do nas przyjechała. Byłam tam, ale nic nie pamiętam. Później
zorganizowali apel pamięci. Podczas wspominków musiałam wyjść
z sali. Poszłam do biurka, popłakałam się. Za mną wyszła
psycholożka i takim zupełnie niepotrzebnym, smętnym tonem
zaczęła robić mi wykład. Wściekłam się. Powiedziałam jej: „Droga
pani, poradzę sobie, mam męża, dzieci. Ton żałobny jest
nieadekwatny, bo ja się nie chcę zabić. To, co się teraz ze mną
dzieje, jest ludzką reakcją na stratę bliskiej osoby”.
Nie ufam psychologom, a już na pewno nie policyjnym. Nie
wyobrażam sobie mieszania życia prywatnego z zawodowym.
Komuś, kto pracuje w tej samej firmie, nie chcę opowiadać
o kłopotach z mężem i kolegami z pracy.
A kłopoty są. Mam w zespole dwudziestu chłopów. Plotkują
między sobą, że romansuję raz z tym, raz z tamtym. Ich zdaniem
czterech naraz obracam. Przyjaciel mi powiedział, że jak z jednym
jadę na czynności, to zaraz gadają, że nie wiadomo co z nim na tych
czynnościach wyprawiam. Śmieję się z tego, bo jak mam reagować?
Wiadomo, że to bzdura. Przecież koledzy mają żony. Gdyby się
dowiedziały, byłoby im strasznie przykro. Mnie też by było, gdyby tak
mówiono o moim mężu. Mam nadzieję, że on się o tych plotkach
nigdy nie dowie.
I tak jest już bardzo zazdrosny.
Kłótnie, awantury, podejrzenia. Zawsze mu powtarzam: „Słuchaj,
przecież ty wiesz, gdzie ja jestem, co robię. Wiesz, że pracuję,
później pojadę z dzieckiem tu czy tam. Wiesz, że dla siebie nie mam
czasu, a co dopiero na drugiego chłopa”. „Ale tak często
wyjeżdżasz” – odpowiada, a ja mówię, że jakbym go chciała
zdradzić, tobym mogła i tu, na miejscu. Albo sobie ufamy, albo nie.
Jeśli mąż nie jest wściekły z zazdrości, to wścieka się o pracę.
„Ty nawet jak jesteś z dziećmi, to myślisz o robocie” – mówi.
Wiem, że choruję na pracoholizm. Nie umiem dzielić się
obowiązkami z innymi, nie daję nikomu się odciążyć. Przełożeni
mnie ganią, że wyznaczyli do pomocy tego i tego, a ja robię sama.
Nie potrafię zlecać pracy kolegom, zwłaszcza gdy muszę się pod tą
pracą podpisać nazwiskiem. To ja odpowiadam za bezpieczeństwo,
za zdrowie i życie policjantów, którzy w prowadzonej przeze mnie
sprawie jadą kogoś zatrzymać. Nie umiem dzielić się
odpowiedzialnością i to jest mój problem. Mąż mówi, że codziennie
siedzę w pracy dłużej, niż powinnam. Szczerze mówiąc, jeszcze
nigdy nie zdarzyło mi się wyjść o czasie. Mam nadgodziny i tyle
zaległego urlopu, że nie wiem, czy go kiedykolwiek wykorzystam.
Robię więcej niż inni, bo to moja pasja. Jak mam za dużo wolnego,
to się nudzę. Nie lubię nie pracować. Nosi mnie wtedy, muszę wrócić
do biura. Nienormalna jestem, wiem.
9. Na interwencje w sam środek obywatelskiej
prywatności

Na trybunach Stadionu Narodowego w Warszawie może usiąść


prawie 59 tysięcy kibiców. Jeśliby dodać do tego liczbę kibiców,
która zmieściłaby się na stadionie Cracovii (ponad 15 tysięcy), to
i tak zabrakłoby jeszcze ponad 2 tysięcy miejsc, abyśmy mogli
ulokować wszystkie osoby podejrzane o przemoc domową w Polsce.
Zgodnie z policyjnymi statystykami w 2019 roku domniemanych
sprawców było niemal 75 tysięcy. Zaś ich o ary – ponad 88 tysięcy
osób – pomieściłyby tylko największe stadiony świata.

Oczy dookoła głowy


Przemocy domowej można spodziewać się wszędzie.
W obdrapanych kamieniach, zadbanych szeregowcach,
śmierdzących melinach i szklanych willach. O arami najczęściej są
kobiety (65 195), a podejrzanymi sprawcami mężczyźni (68 148),
którzy domniemanej przemocy dopuszczają się zwykle pod
6
wpływem alkoholu (40 435) . Są to jednak tylko statystyki. Nie
reguły.
Agnieszka, policjantka z wydziału prewencji, wielokrotnie
jeździła na interwencje do starszego pana maltretowanego
psychicznie przez żonę.

– Za każdym razem, gdy mąż robił coś, co nie było po jej myśli,
wychodziła na balkon i groziła, że skoczy – mówi. – Była też pani,
która zadzwoniła na 112, bo partner nie chciał spełnić łóżkowych
obowiązków. W ramach zemsty oskarżyła go o gwałt. Gdy
przyjechaliśmy, wyznała nam prawdę. Strasznie się awanturowała,
gdy ukaraliśmy ją mandatem.
Wyzwiska i krzyki to częste zachowania sprawców przemocy, choć
także i tutaj próżno szukać jakichś schematów.

– Sprawcy nie zawsze są agresywni – mówi Agnieszka. – Czasem


bywają bardzo grzeczni, wręcz szarmanccy. Twierdzą, że nigdy nie
podnieśliby ręki na policjantkę, bo byłaby to dla nich ujma na
honorze. Co z tego, że dwa metry dalej stoi pobita matka albo żona.

Policjantka wspomina jednego z „szarmanckich” agresorów, który,


po serii uprzejmości, niespodziewanie zaatakował jej partnera.

– Stałam za nim, więc natychmiast go obezwładniłam, zakładając


duszenie – wspomina. – Byłam bardzo zaskoczona, gdy ten wielki
chłop zaczął nagle płakać jak dziecko. „Ratunku! Niech mnie pani
puści! Błagam, tylko nie na ziemię!”. Zupełnie mnie to wytrąciło
z równowagi… Zaprowadziłam go na kanapę i delikatnie na niej
położyłam, ale on dalej płakał. Przez moment zrobiło mi się go tak
żal, że już sama nie wiedziałam, czy mam pomagać jemu, czy jego
matce z rozciętą wargą i wyrwanymi włosami. Agresorzy są
nieprzewidywalni, dlatego trzeba mieć oczy dookoła głowy – kończy.

Z Agnieszką zgadza się Julita. Mimo pięcioletniego stażu


dzielnicowej przed każdą interwencją czuje lekki ucisk w żołądku.

– To dlatego, że nigdy nie wiesz, czego możesz się spodziewać –


tłumaczy. – Niejednokrotnie sprawy przybierają najdziwniejszy obrót.
Tak było na przykład wtedy, gdy mężczyzna w średnim wieku zgłosił,
że jest maltretowany przez żonę. Była pijana, wyzywała go i biła.
Gdy przyjechaliśmy na miejsce, krzyczała, że jej mąż to kanalia. Mój
partner zaczął ją uspokajać, a ja poprosiłam mężczyznę o okazanie
dokumentów. I nagle szok – system pokazał, że to poszukiwany,
który nie stawił się na odbycie kary. Dostał dwa miesiące odsiadki,
o czym zupełnie nie wiedział. Okazało się, że przez przeprowadzkę
nie otrzymywał listów o wyroku. Przychodziły na jego poprzedni
adres, a on żył sobie spokojnie, niczego nieświadomy, w innym
mieście. Nagle żona, która przysłuchiwała się całej sytuacji, zmieniła
front. Rzuciła się na nas z wrzaskiem, żebyśmy zostawili jej męża
w spokoju…

Magda (pięć lat w prewencji) mówi, że na awanturników trzeba


mieć swoje sposoby. Jej sposób to uprzejmość.

– Nic mnie to nie kosztuje, a jest cholernie skuteczne – tłumaczy.


– Na domówki staram się wchodzić z uśmiechem, witać się miłym
głosem i niwelować napięcie. Przykład z ostatniego tygodnia: Facet
robi sceny zazdrości swojej kobiecie. Na 112 dzwonią sąsiedzi. Gdy
wchodzimy do mieszkania, oboje są zaskoczeni. „Co jest, kurwa?!” –
mówi mężczyzna i napina się jeszcze bardziej. Agresja zaraz
zacznie eskalować. Wtedy radosnym głosem mówię tak: „No dzień
dobry, panie kochany! A dlaczego pan tak krzyczy? Czemu się pan
tak denerwuje? Po co sobie nerwy szargać?”. W jednym momencie
napięcie uchodzi z niego jak z balonu. Wiesz, jak skończyła się ta
interwencja? Facet pogodził się z żoną i nawet wstawiał wodę na
kawę, żebyśmy tylko jeszcze chwilę zostali.

„Kobieto, nie wycofuj się”


O tym, że kobiety często wycofują zawiadomienie o popełnieniu
przestępstwa lub odmawiają składania zeznań, by chronić sprawcę
przemocy, mówi właściwie każda policjantka. Renata miała z tym
zjawiskiem do czynienia nie tylko w zespole patrolowo-
interwencyjnym, ale również w dochodzeniowo-śledczym, w którym
dziś pracuje.

– Bardzo często trafiają do nas sprawy pobicia, którego


następstwem jest spowodowanie naruszenia czynności narządu
ciała lub rozstroju zdrowia na czas trwający nie dłużej niż siedem dni
– tłumaczy policjantka. – Sęk w tym, że jest to przestępstwo ścigane
z urzędu, ale pod warunkiem że sprawca i ofiara mieszkali pod
jednym dachem. Kobiety, które w obawie o własne życie dzwoniły na
112 w czasie domowej awantury, później kłamią i robią wszystko, by
udowodnić, że w momencie podjęcia interwencji nie mieszkały
w jednym domu z partnerem.

Zdaniem Renaty praca dochodzeniowo-śledcza nad przypadkami


przemocy domowej wywołuje ogromną frustrację.

– Pamiętam, że raz nie mogłam się pogodzić z tym, jak


zakończyło się postępowanie przeciw agresywnemu ojcu – mówi. –
Facet miał żonę i dwójkę dzieci. Syn osiemnaście, córka dziesięć lat.
Żona była notorycznie bita i gwałcona. Nos złamany, włosy wyrwane.
Dzielnicowy przekonał ją do złożenia zawiadomienia o znętach
(znęcaniu się – przyp. red.), które potwierdził również jej pełnoletni
syn. Minęło trochę czasu, emocje opadły i kobieta razem z synem
wycofała się ze wszystkiego, co mówili. To częste zachowanie wśród
kobiet, więc jedyną nadzieję pokładałam w jej synu. Poprosiłam go
o rozmowę w cztery oczy. Powiedziałam: „Masz młodszą
siostrzyczkę, możesz ją ochronić. Chcesz, żeby ona przeżywała to
wszystko, co musiałeś przeżywać ty?”. Nic nie odpowiedział. A ja
zadałam jeszcze jedno pytanie: „Czy następnym razem, gdy twoja
matka zostanie zaatakowana, dasz radę ją obronić?”. Powiedział, że
tak, a ja skapitulowałam. Nie mogłam go przecież zmusić do zeznań.

O frustracji i bezradności mówi też dzielnicowa Julita

– Czasem masz ochotę mocno tymi kobietami potrząsnąć – mówi.


– Pamiętam, jak jedna powiedziała mi tak: „Pani Julitko, ja dzieciom
na obiad owsiankę daję, bo mnie na normalne jedzenie nie stać, od
kiedy mąż się wyprowadził!”. A przyjechała furą za dwieście koła
i siedzi w płaszczu za dwa. Sugeruję jej delikatnie, że mogłaby
sprzedać auto: „Za dwadzieścia tysięcy też można kupić coś
ładnego, a zyska pani pieniądze na najbliższy czas”. Ona mi na to,
że jakimś starym gratem nie będzie dzieci do szkoły wozić. Wolała,
żeby nie miały co jeść albo żeby dalej katował ją mąż. Wcześniej
bardzo długo pracowałam nad tym, by kobieta złożyła
zawiadomienie o znęcaniu. Mimo iż wreszcie to zrobiła, mąż wciąż
był agresywny i dostał nakaz opuszczenia domu. A ona po kilku
tygodniach życia w spokoju zjawia się u mnie, mówiąc, że chce
wycofać zawiadomienie. Dlaczego? Bo musiałaby zmienić styl życia.
Trochę zacisnąć pasa, pójść do pracy. Nie byłoby tak wygodnie.
Wycofanie zawiadomienia uzasadniła następująco: „Mąż obiecał, że
będzie już grzeczny”. Jak się coś takiego słyszy, to człowieka krew
zalewa, bo cała jego praca idzie na marne. To po drugie. A po
pierwsze – trójka dzieci będzie wychowywać się w domu z przemocą
i nic nie można z tym zrobić.

Na melinie podłoga się lepi


Sobota, grubo po 23. Wezwanie na interwencję. Sąsiedzi
alarmują, że w mieszkaniu obok burda i że ktoś wali czyjąś głową
o ścianę. Adres dobrze znany. Mieszka tam recydywista z synem,
synową i wnukiem. Kogut, jazda. Na schodach cisza, drzwi lekko
uchylone. Kaśka popycha je lekko i zagląda do środka. Serce wali,
jakby chciało uciec z klatki piersiowej. Uderza ją fala
charakterystycznego smrodu. Na podłodze chłopczyk. Ma dopiero
kilka miesięcy. Nie płacze. Siedzi w dużej czerwonej kałuży
i malutkimi paluszkami grzebie w lepkim płynie. Klaudia bierze
dziecko na ręce, ogląda. Gdy widzi, że to nie jego krew, schodzi
z niej ciśnienie.
– Krew należała do recydywisty. Chlał z synem i skończyło się
awanturą – mówi. – Ratownicy zabrali go do szpitala na szycie, a my
zatrzymaliśmy syna. Co się okazało: kilka lat temu ojciec zgwałcił mu
żonę, za co siedział w więzieniu. Wyszedł, a syn przyjął go
z powrotem, bo mieszkanie formalnie należało do ojca. Jak popili,
wróciły wspomnienia. Od słowa do słowa, syn się zdenerwował
i rzucił na ojca. Rozciął mu głowę, stąd tyle krwi. Gdy ojciec
wydobrzał, wrócił na melinę. Nie wniósł oskarżenia na syna, bo, jak
twierdził, rodzina jest dla niego najważniejsza. Dalej mieszkają
razem. Zastanawiam się, na jakiego człowieka wyrośnie ten
chłopczyk. A przecież to nie jego wina, że przyszedł na świat w takiej
rodzinie.
Ewa w prewencji przepracowała pięć lat. Mówi, że dla wielu
funkcjonariuszy postępowanie interwencyjne w przypadku dzieci
z patologicznych rodzin wiąże się niejednokrotnie z wielkim
dylematem moralnym.

– Pamiętam takie wezwanie – zaczyna – mąż bije żonę pod


wpływem alkoholu. Przyjeżdżamy na miejsce, a ona ma oko podbite
i wargę rozciętą. Mówi, że się przewróciła i że mąż absolutnie nic jej
nie zrobił. Mój partner poprosił małżeństwo o rozmowę. W momencie
gdy przechodziliśmy z przedpokoju do kuchni, zaczepiła mnie
nastoletnia córka: „To nieprawda, to kłamstwo, tato bije mamę” –
szepnęła. Na to jej ośmioletni brat, cały zapłakany, łapie mnie za
rękę i mówi: „A tato mi wcześniej zabrał ze skarbonki dziesięć
złotych na piwo”. Trzeci i najstarszy z rodzeństwa chłopak, już
pełnoletni, utrzymywał wersję matki, więc ręce mieliśmy związane.
Bez świadka lub zgody na obdukcję lekarską mogliśmy tylko
zatrzymać mężczyznę do czasu wytrzeźwienia i uspokojenia się. Ta
bezradność jest bardzo obciążająca.

Monika pracuje w wydziale prewencji w komendzie powiatowej. Na


interwencje bierze ze sobą kilka lizaków. „Tatuś był niegrzeczny dla
mamy, dlatego musi pojechać z nami. Jak się uspokoi, to wróci” –
tłumaczy małym świadkom przemocy i wręcza im słodycze. Mówi,
że tak zapobiega wyrastaniu kolejnego „pokolenia chwdp”.

Monika: – Przyszłam do policji, żeby pomagać dzieciom.


W przyszłości chciałabym pracować jako dzielnicowa albo dołączyć
do zespołu zajmującego się nieletnimi. Najbardziej boli mnie
policyjna bezczynność. Kilka razy miałam sytuacje, w których
ewidentnie powinniśmy zabrać ojca do wytrzeźwiałki albo zadzwonić
po opiekę, bo oboje rodzice byli pod wpływem. Ale moim partnerom
się nie chciało. Mam dopiero dwa lata stażu, nie jestem decyzyjna.
Mogę co najwyżej powiedzieć jednemu czy drugiemu koledze, że nie
podoba mi się to, co zrobiliśmy. To jest bolesne zderzenie
z rzeczywistością.
Wśród wszystkich o ar przemocy domowej w 2019 roku Policja
odnotowała 12 161 małoletnich. Liczba dzieci odebranych rodzinie
i umieszczonych w rodzinie zastępczej czy placówce wychowawczej
lub innym miejscu w raporcie policyjnym nazwanym jako
7
„bezpieczne” w 2019 roku wyniosła 309 .

Zdaniem dzielnicowej Justyny to wciąż bardzo mało. Mówi, że


policjanci jak ognia boją się zawiadamiania opieki i uczestniczenia
w odbieraniu dzieci.

– Ja też się tego bałam – mówi. – Ale pierwszy raz mam już za
sobą i nie żałuję. Matka pijaczka, bezrobotna i niezaradna życiowo.
Nie ma partnera, nie wie, kto jest ojcem dziecka. Mieszkanie miała
straszne. Syf, smród, zamiast zabawek puszki i butelki. Zagroziłam,
że napiszę pismo do sądu, jeśli się nie ogarnie. Sprawdzałam ją
kilka razy w tygodniu. Czasem przyjeżdżałam do niej po 22, żeby
mieć pewność, że nie pije nocami. Ale ona nie była głupia. Szybko
mnie przejrzała i piła od północy do rana. Cały dzień chodziła
nieprzytomna, ale trzeźwa, a w nocy znów zaczynała maraton.
Serce mi się krajało, jak patrzyłam na jej chłopca. Przywoziłam mu
owoce albo cukierki. Ale na co mu prezenty, jak nie miał normalnego
domu? W końcu napisałam pismo do sądu i pojechałam na
odebranie. I wie pani, ja to emocjonalnie silniej przeżywałam niż
matka i chłopiec. Mówię do niego: „Tu takie fajne panie do ciebie
przyszły, one się tobą zaopiekują!”, i chłopczyk natychmiast
wyciągnął w ich stronę ręce. Nawet się za mamą nie obejrzał, jak
wychodzili. To chyba o czymś świadczy.

Z drugiej strony Justyna sama przyznaje, że alkohol nie zawsze jest


przyczyną trudności wychowawczych. Czasem winna jest wyłącznie
niezaradność rodziców.

Justyna: – Mam pod opieką wielodzietną rodzinę. Ani przemocy


tam nie ma, ani alkoholu. Ale bieda aż piszczy, chałupa maleńka,
a matka z ósmym dzieckiem w ciąży. Ostatnio ją odwiedziłam, a ona
się żali, że z 500 plus nie mogą wyżyć. A to przecież spora suma.
Pytam, na co w takim razie wydają, a ona wylicza, że na wycieczkę
pojechali, że dzieciaki sobie słodyczy nakupowały i że tak się
pieniądze rozpłynęły. Pytam, czy mąż dziś pracuje, bo widzę, że go
nie ma. „Nie, na wycieczkę pojechał, odpoczywa” – mówi i dalej
narzeka, że ledwo im na jedzenie starcza. Wiem, że nie można
wzmacniać rodzicielskiej bezczynności, ale serce mi zmiękło. Mieli
dziewczynkę o dwa lata młodszą od mojej. Zapytałam, czy chciałaby,
żebym przywiozła jej lalki po mojej córce, a ona powiedziała: „Ja
bym się najbardziej ucieszyła, gdyby pani przywiozła mi jakieś buty
albo czystą koszulkę”. Takie rzeczy mówi dziecko w wieku ośmiu lat.
I co mam zrobić? Na jakiej podstawie opieka miałaby odebrać te
dzieci? Przecież dla nich to byłaby wielka tragedia, a ja bym się
chyba nigdy nie pozbyła wyrzutów sumienia.

Kaja jest asystentką do spraw nieletnich i patologii, współpracuje ze


szkołami, poprawczakami, dzielnicowymi i opiekunami młodych
gniewnych. Lata praktyki nauczyły ją, że odebranie dziecka to
często najlepsze, co może się wydarzyć.

Kaja: – Jednym z moich podopiecznych jest ekstremalnie trudny


szesnastolatek. Kradnie, pije, wdaje się w bójki. Ostatnio
nauczycielka zawiadomiła nas, że nie pojawia się w szkole.
Pojechałam do jego domu. Wchodzę do chałupy. Bród, smród, a na
stole kupka skręconych papierosów. Chłopak mówi: „Widzi pani, to
moja matka ukręciła dla braciszka. Niech pani z nią porozmawia, bo
ja już nie mogę”. A braciszek ma dwanaście lat. Od razu
poinformowałam sąd rodzinny i kuratorium. Ale co będzie z tą
sprawą dalej? Cholera wie. Niejeden sędzia i kurator twierdzą, że
przemoc i alkoholizm są mniej istotne niż to, by rodzina mogła być
razem. To bardzo egoistyczne podejście. Problem z głowy, nie
trzeba martwić się o dzieciaka, który jest z rodzicami. „Nie chcemy
rozbijać tej rodziny” – mówią, a ja odpowiadam: „Proszę nie
zamykać dzieciom drogi do normalnego życia!”. Bo meliny mają
bardzo lepkie podłogi. Często własne siły nie wystarczają, by z nich
wyjść.
Piękne usta, brzydkie rzeczy
Edyta od dziesięciu lat jest dzielnicową w niewielkiej miejscowości.

– Gdy zaczęłam tu służbę, niebieskie karty miały założone


wyłącznie ubogie rodziny, dziś diametralnie się to zmieniło – mówi. –
Do najbrutalniejszej przemocy rzadko dochodzi w biednych
rodzinach. Wiadomo – policjant ryknie, postraszy sądem albo
więzieniem i jest spokój. Przynajmniej na jakiś czas. Poza tym
sąsiedzi pilnują. Jak jest awantura, alarmują: „Pani dzielnicowo, pani
zobaczy, co się dzieje, wczoraj słyszałem, jak Nowak pijany wrócił
i dwie godziny żonę wyzywał”. Każdy wie, każdy widzi, każdy słyszy.
A o przemocy w „dobrych” domach nie wie nikt. Tam się cierpi
w ciszy. Nam, policjantom, też trudno uwierzyć, że w tej pięknej
bogatej rodzinie cieszącej się szacunkiem może dziać się źle.
„Przecież oni mają wszystko – myślimy – wystarczyłoby się tylko
kochać”.

Największe zdziwienie Edyta przeżyła dwa lata temu, gdy na jej


prywatny telefon zadzwoniła żona lokalnego przedsiębiorcy.
Poprosiła o spotkanie, w cztery oczy, nie na komisariacie, lecz
w domu, gdy mąż będzie w pracy.

– Znałam tego mężczyznę. Nieziemsko przystojny, mądry,


sympatyczny, czarujący, zaangażowany w działania charytatywne…
– wylicza policjantka. – A tu nagle jego żona zaczyna mówić, że on
się nad nią znęca. Że ją notorycznie gwałci, wyzywa, poniża i bije,
ale tak, żeby nie było śladów. Wcisnęło mnie w kanapę. Jako
policjantka zawsze muszę być po stronie osoby, która może
doświadczać przemocy, ale nie ukrywam, że ta sprawa śmierdziała
mi na kilometr. Miałam ochotę jej powiedzieć: „Kobieto! Masz złotego
chłopa! Nie gadaj takich bzdur!”. Zamiast tego przedstawiłam jej
możliwości: „Możemy wszcząć procedurę niebieskiej karty, ale jeśli
jest tak drastycznie, jak pani mówi, to nakłaniam do założenia
zawiadomienia o znęcaniu, którego konsekwencją jest sprawa
karna”. Dziewczyna powiedziała, że najpierw chce zebrać dowody,
bo inaczej mąż odbierze jej dzieci. Poprosiła, żebym nic nie robiła
i zachowała to spotkanie dla siebie.
Na drugi dzień na komisariat przyszedł on. Dowiedział się o mojej
wizycie i postanowił wyjaśnić sprawę. „Pani Edytko!” – mówi tym
swoim uroczym głosem. – „Pani chyba mojej żonie nie uwierzyła?
Pani musi zrozumieć, jej się w głowie poprzestawiało od pieniędzy.
Wszystko ma, do fryzjera chodzi co tydzień, a widziała pani w co
wczoraj była ubrana? Myśli pani, że ile to było warte? Prawie dwa
tysiące i to nie są jej pieniądze!” – tłumaczy. A ja staram się nie
pokazać po sobie, że mu wierzę. Mówię, że żona nie chciała
wdrożyć procedury niebieskiej karty, więc nie mamy na razie
podstaw do działania. Jak wyszedł, to komisariat przez tydzień
pachniał jego perfumami. A po tygodniu przyszła ona. „Muszę coś
pani pokazać” – powiedziała. Zamknęłyśmy się w pokoju
i wyciągnęła telefon. To było nagranie z sypialni. Mąż syczał jej do
ucha obrzydliwe rzeczy. „Jak mi, szmato, nie obciągniesz, to zabiorę
ci dzieci”, „Zniszczę cię, bo jesteś zerem”. W głowie mi się nie
mieściło, że to mogły powiedzieć te piękne usta.
Słuchałyśmy nagrania, a ona płakała. Powiedziała, że nie mogła
mu nawet odpowiedzieć, bo cały czas była duszona. Złapałam ją za
rękę, uspokoiłam i zadzwoniłam do prokuratorki. Powiedziałam, że
wysyłam jej akta i nagranie i że trzeba natychmiast działać, bo jest
zagrożenie życia. „Dawaj dziewczynę do mnie, zrobimy oględziny” –
powiedziała i jeszcze tego samego dnia porozmawiała z jej mężem.
Wieczorem do mnie zadzwoniła, mówiąc: „Edyta, ten facet robi
oszałamiające wrażenie. To manipulant najwyższych lotów. Gdybym
nie słyszała nagrania, całkowicie bym mu uwierzyła”.
Dalej już wszystko potoczyło się w ekspresowym tempie. Na czas
sprawy o znęcanie mąż dostał nakaz opuszczenia domu. Sąd uznał
go za winnego. Rozwiedli się, a opiekę nad dziećmi przyznano
kobiecie. Niedawno ją spotkałam. Powiedziała, że z dziećmi
wyprowadziła się do innego domu, a z byłym mężem nie ma
kontaktu. Promieniowała od niej wdzięczność. A wdzięczność to
największa nagroda, jaką można w tym zawodzie otrzymać.

„Ożeż kurwa, znam ten adres”


Tak pod nosem przeklął partner Agnieszki, gdy zostali wezwani na
interwencję do kolegi z zespołu.

– Po komendzie krążyły już wcześniej plotki, że ma problemy


z żoną i że sprawy rozwiązuje siłowo – opowiada Agnieszka. –
Trudno mi było w to uwierzyć, ale gdy dojechaliśmy, przekonałam się
na własne oczy. Pokłócili się o jakiegoś fagasa. On wyskoczył do niej
z łapami, ona zadzwoniła na 112. Podczas całej interwencji kolega
ani razu nie spojrzał nam w oczy. Zawsze wydawał mi się fajnym
gościem. Nieraz jeździłam z nim na domówki. Bardzo angażował się
w rozmowy z pobitymi kobietami. Brał je na bok i jak krowie na rowie
tłumaczył: „Jeśli mąż raz panią pierdolnie, to jest pewne, że
pierdolnie drugi, a jak pierdolnie drugi raz, to z całą pewnością
i trzeci”. Okazało się, że mówił o sobie.

Podobną sytuację miała Helena, policjantka z prewencji.

Tego dnia ledwo doczołgała się na służbę. Dopadła ją grypa


żołądkowa. Pluła sobie w brodę, że nie wzięła zwolnienia
lekarskiego. Pocieszała się, że to ósemka (ośmiogodzinna zmiana –
przyp. red), a nie dwunastka, i łudziła się, że może nocka będzie
spokojna. Wtedy zadzwonił dyżurny, mówiąc o interwencji w domu
naczelnika. Zapowiadało się poważnie, zwłaszcza że pojawiła się
informacja o broni palnej w rękach nieuprawnionej osoby.
– Żona zgłosiła przemoc, a naczelnik utratę broni służbowej.
Dyżurny zadzwonił po wsparcie, ale nasz patrol był na miejscu
pierwszy. Wyszłam z samochodu zgięta niemal wpół. Naczelnik
powiedział, że jego żona ma broń i siedzi w pokoju na górze. Kobieta
krzyczała z balkonu, że tylko ze mną będzie rozmawiać, z nikim
innym. Ostatkiem sił, z wymiotami w gardle, wdrapałam się na górę
i zapukałam w drzwi pokoju. Kręciło mi się w głowie. Kobieta szybko
mi otworzyła i zwróciła broń. „Obawiałam się, że mąż mnie zastrzeli”
– powiedziała tonem, który nie pasował do walki o życie, ale raczej
do wyrafinowanej małżeńskiej gierki.
Gdy przyjechało wsparcie, Helena i jej partner do jednego
radiowozu zaprosili żonę, do drugiego naczelnika. Młoda policjantka
wylądowała w aucie z przełożonym.
– Interwencja dotyczyła jednego z naszych, w dodatku osoby na
stanowisku kierowniczym. W takich sytuacjach na miejsce muszą
przyjechać oficerowie pełniący służbę kontrolną. Musiałam poczekać
do ich przyjazdu w radiowozie z wkurzonym szefem. Wymioty
podchodziły mi pod gardło, dwa razy wychodziłam na dwór.
Naczelnik początkowo się złościł, przeklinał pod nosem, ale jak
zobaczył mój stan, zapomniał na chwilę o swoich problemach.
Bardzo się mną przejął, ciągle pytał, jak się czuję i czy aby nie
jestem w ciąży. Dobrze, że następnego dnia miałam wolne.

Meldunek: Samotność
– Czasem ludzie zgłaszają przemoc, której tak naprawdę nie ma,
bo są totalnie osamotnieni, zaniedbani, opuszczeni i bardzo
nieszczęśliwi – mówi Marta. Komendę miejską, na której pracuje
policjantka, odwiedzała wielokrotnie pewna kobieta. Skarżyła się, że
mąż za dużo pracuje.
„Jak go nie ma w biurze, to jest w delegacji. Ciągle gdzieś pędzi,
ciągle mówi o pieniądzach, a dla mnie nie ma czasu” – opowiadała.
Uważała, że zachowanie męża nosi znamiona przemocy
psychicznej. Wściekła byłam, że musimy po raz kolejny
odnotowywać jej zgłoszenia, wiedząc, że żadnej interwencji w tej
sprawie nie będzie. A z drugiej strony, cholera, było mi jej naprawdę
szkoda – kwituje policjantka.

O tym, że samotność może być przyczyną nawet najbardziej


absurdalnych zgłoszeń, wie doskonale również Arleta.

– To początek służby – mówi. – Na komendę, w której


pracowałam, zgłosiła się starsza pani. Chciała złożyć zawiadomienie
o gwałcie. Koledzy powiedzieli, że mam się wykazać i to
zawiadomienie przyjąć. Pani płakała. Powiedziała, że na nią napadli,
choć zaryglowała drzwi. „Jak to oni?” – spytałam. – „To było ich
kilku?”. Ona, że kilku i że mieli zieloną skórę, a do mieszkania
przeniknęli przez kontakt elektryczny umieszczony w ścianie. „To już
nie pierwszy raz, jak zgwałciło mnie UFO” – powiedziała.
Arleta zorientowała się, że kobieta, z którą ma do czynienia, cierpi
na zaburzenia psychiczne. Wyszła z pokoju przesłuchań i natknęła
się na płaczących ze śmiechu kolegów.
– Okazało się, że ta pani przychodziła na komendę regularnie i za
każdym razem zgłaszała gwałt popełniony przez zielone, wchodzące
przez kontakt elektryczny, stworki. Zrobili to, żeby się pośmiać. Gdy
przyjmowałam zgłoszenie, stali po drugiej stronie weneckiego lustra.
Dziś Arleta jest wysoko postawioną policjantką pracującą
w Centralnym Biurze Śledczym. Mówi, że nie żałuje ani jednego dnia
przepracowanego w firmie.
– Nieustanna ekspozycja na ludzkie dramaty pozwala ci docenić
to, co masz w życiu. Pamiętam, że tamtego dnia uświadomiłam
sobie, jak okrutna jest samotność i jak ważne jest, by na stare lata
mieć u boku kogoś, kto w razie kłopotów ze zdrowiem będzie
w stanie się tobą zająć.

Psycholog na sygnale
Agnieszka pracę w prewencji porównuje do pracy psychologa, który
na sygnale, prosto z ulicy, wpada w sam środek cudzej prywatności.

Agnieszka: – 22.30. Ledwo zaczynamy służbę, a już dostajemy


zgłoszenie do mieszkania objętego kwarantanną, która kończy się
o północy. Na 112 zadzwoniła kobieta, zgłaszając domową awanturę
i szarpaninę z agresywnym mężem. „Załatwcie to dobrze. Najbliższy
dołek z miejscem dla zakażonych jest pięćdziesiąt kilometrów stąd”
– powiedział dyżurny. Przyjechaliśmy z partnerem na wskazany
adres. Wskoczyliśmy w kombinezony ochronne. Czwarte piętro,
windy nie ma. Kombinezon jest jak foliowy worek, nie przepuszcza
powietrza, przez co szybko się pocisz i nie możesz normalnie
oddychać. „Policja, proszę otworzyć”.
Wchodzimy. W mieszaniu małżeństwo w średnim wieku. Ona
zapłakana, on krzyczy: „Ty szmato! Ja cię kochałem, a ty się
skurwiłaś!”. Szarpanina. Rozdzielamy towarzystwo. Po omacku, bo
przez zaparowane gogle ochronne nie widzimy, gdzie ręka, gdzie
noga, a jakby był nóż, to też byśmy nie zauważyli. Zapytałam faceta,
czy ma zamiar kontynuować wobec żony agresję psychofizyczną.
Odpowiedział, że ma, co było podstawą do izolacji. Ale gdybyśmy
w tych strojach i z zaparowanymi goglami, których nie można zdjąć,
chcieli jechać z nim na dołek do innego miasta, to po drodze
wypadek murowany.
Usiadłam przy stole i spokojnym tonem poprosiłam, żeby wyjaśnili,
co się stało. Facet podsłuchał, jak żona rozmawia na balkonie przez
telefon. Wdzięczyła się do słuchawki i on nie ma wątpliwości, że go
zdradza. Na to kobieta zaczęła mu wyrzucać, że miesiąc wcześniej
ich córka zalogowała się na portalu randkowym i w proponowanych
znajomościach wyskoczyło jej zdjęcie ojca. „Z lafiryndami pisałeś,
Bóg wie co jeszcze robiłeś!” – krzyknęła, on jej odkrzyknął i afera
zaczęła się od początku. „Ty mnie zdradzasz!”, „Nie, to ty mnie
pierwszy zdradziłeś”… i wtedy trzeba było tupnąć nogą. Wrzasnąć:
„Kurwa, córkę macie prawie dorosłą, a sami jak przedszkolaki się
zachowujecie! Takie jest życie, nie wszystko musi iść po naszej
myśli! Ogarnijcie się!”. I wiesz co? Podziałało. Uspokoili się. Na
odchodnym jeszcze nam podziękowali. Pro forma założyliśmy im
niebieską kartę, ale to była pierwsza i ostatnia interwencja pod tym
adresem – kończy.

O podobnym doświadczeniu mówi dzielnicowa Justyna.

Do popegeerowskiego budynku, którego każde z pięter zarażone


jest alkoholizmem i biedą, policjantka była wzywana bardzo często.
Na drugim piętrze mieszka Krystyna. Matka dwóch synów, żona
pracownika fabryki. Awantury po alkoholu, wyzwiska, groźby
i zaniedbywanie dzieci w tym mieszkaniu zdarzały się znacznie
częściej niż ciepły obiad.
– Sąsiedzi dzwonili, że Krystyna znów leży pijana w sztok gdzieś
pod blokiem, a dzieciaki latają same, bez opieki – mówi policjantka.
– Jej mąż pracował na budowie, ona miała opiekować się synami,
ale to ją przerastało. Mąż też czasem dzwonił, że nie jest w stanie jej
ogarnąć, bo pijana robi awantury. Jedna interwencja, druga, trzecia,
czwarta i wreszcie coś we mnie pękło. Przywaliłam jej z otwartej
i wrzasnęłam, że ma się ogarnąć, bo niszczy życie swojej rodzinie.
„Masz trzydzieści lat, a wyglądasz na pięćdziesiąt. Dzieciaki się
ciebie wstydzą! Oni potrzebują matki, a nie żulicy, która niszczy im
życie”.
Później cisza. Żadnych wezwań na interwencje. Cieszyło mnie to,
a z drugiej strony miałam wyrzuty sumienia.
Zbliżały się święta. Pojechałam do proboszcza z parafii Krystyny,
bo słyszałam, że organizuje zbiórki charytatywne. Zapytałam, czy ta
rodzina mogłaby dostać wsparcie, zaproponowałam pomoc.
Proboszcz się zgodził, ale poprosił, żebym pojechała zapytać, czego
najbardziej potrzebują. Pojechałam, a tam – zupełnie jakbym trafiła
do innego mieszkania. Kobieta trzeźwa, w domu czysto, rozmowa
przyjemna. Wychodząc, zapytałam jeszcze jej synka, czy ma do
Mikołaja jakieś specjalne prośby, a on odpowiedział: „Jak to się
nazywa… Wiesz, mamo, co bym chciał… To, co Darek ostatnio
przyniósł do szkoły!”. Myślę: „Oho, na pewno zaraz powie, że chce
tablet”. A mama mówi: „Pastele”. Chodziło o zwykłe kredki! Tydzień
później zjawiłam się u nich z paczkami, oczywiście pastele też tam
były. W podziękowaniu matka dała mi bombkę, którą ozdobiła dla
mnie wspólnie z chłopcami. No niech mi pani powie, czy jako
policjantka mogłam dostać piękniejszy prezent?
11. Mówią: Zośka, świata nie zmienisz. A Zośka
zmienia

Leniwe czerwcowe popołudnie. Pod sklepem Iwonka trwają gorzkie


dyskusje przepijane żołądkową z promocji. Słońce praży plastikowe
stoliki. Nagle, w jednym momencie, grupka lokalnych degeneratów
milknie. Pięciu chłopów staje na baczność i szczerzy nierówne jak
podmiejski chodnik zęby. „Dzień dobry, pani komendant!” –
salutują na widok Zośki. „Pani złota kobitka jest!”, „Pani tak
ludziom pomaga”, „Bóg z panią” – mówią. A Zosia się uśmiecha
i duma ją rozpiera, bo każdego z nich niejednym mandatem
obdarowała i niejeden raz opierdzieliła – żeby chlać przestali, żeby
żony lepiej traktowali, żeby dzieciaków pilnowali i wreszcie, żeby
się do roboty wzięli. A oni, zamiast splunąć na ziemię, zamiast ją
bluzgami obrzucić, zamiast od psów wyzwać, to do niej zamiast
„dzielnicowo”, „komendantko” mówią.

Pierwsze wspomnienie
Jest Wigilia, Zośka ma ze cztery lata. Siedzi w rozklekotanym
polonezie. W powietrzu unosi się zapach świątecznych wypieków.
Cały bagażnik wypchany piernikami, makowcami i sernikami. Zośce
ślinka cieknie, ale musi obejść się smakiem. Zgromadzone przez jej
mamę ciasta trafią zaraz na puste stoły najbiedniejszych domów
w okolicy.
Policjantka uśmiecha się znad dużej kawy na wspomnienie
o dzieciństwie. Siedzimy w lokalnym barze. Kelnerka wesoło rzuca
uśmiech w naszym kierunku, bo oczywiście Zosię zna. Jak każdy
w tym miasteczku.
– Moja mama zawsze miała w sobie mnóstwo empatii. Całe swoje
otoczenie zagrzewała do pomocy innym. Mówiła: „Nie może tak być,
że nam niczego nie brakuje, a nasi sąsiedzi nie mają co do gara
włożyć. Żyją jak dzikusy. Bez prądu, bez łazienki. Musimy coś z tym
zrobić!”, i organizowała zbiórki. Ludzie znosili do naszego domu tyle
dobroci, że czasem tym biednym zazdrościłam.
Zosia chce iść w ślady mamy. Jako nastolatka działa
charytatywnie to tu, to tam, ale jakoś nie może się w tym odnaleźć.
Ma piętnaście lat, gdy zaczyna czytać o służbach mundurowych.
Dziewiętnaście, gdy oświadcza narzeczonemu, że składa papiery do
policji. „Zastanów się, czy chcesz mieć żonę funkcjonariuszkę” –
mówi. Ma dwadzieścia, gdy rozkazem komendanta zostaje
oddelegowana do pracy na wieś czterysta kilometrów od rodzinnego
domu. „Ja wybieram służbę, ale ty możesz wybrać mnie. Albo się
pakujesz i jedziesz, albo to koniec” – oświadcza.
Podmiejski komisariat, na którym ląduje młode małżeństwo, nigdy
kobiety w mundurze nie widział. A co dopiero dwóch, bo z Zosią do
służby trafia jeszcze jedna funkcjonariuszka.
– Nigdy nie zapomnę naszego pierwszego patrolu. Szłyśmy we
dwie zapoznać się z terenem. Ktoś we wsi rzucił hasło: „Policjantki
idą!”. I mieszkańcy zwariowali. Z domów wychodzili, machali.
Niektórzy samochodami nas po ulicach szukali, żeby zobaczyć, jak
baby w mundurach wyglądają. To było wydarzenie!
Zosia szybko awansuje na dzielnicową. Wyniki ma znakomite,
więc kolejni przełożeni proponują jej awanse z komisariatu na
komendę. Za każdym razem odmawia: „Błagam, niech mi szef tego
nie robi. Ja za żadne pieniądze nie chcę stąd odejść!”. Zosia tutaj,
w tym małym miasteczku, odnajduje swoje prawdziwe powołanie.

Zaczęło się od tarki


Zaczęło się od tarki. Takiej do ręcznego prania. Wyszczerbionej,
starej, drewnianej.
Na komisariat zadzwoniła nauczycielka z podstawówki, że
dzieciaki Szymanowskich brudne chodzą i rówieśnicy się śmieją, że
pachnie od nich nieładnie. Zośka oznakowanym fiatem stilo
podjechała pod rozwalającą się chałupkę, weszła do środka
i zobaczyła kobietę nad wielką balią wody. Jedną rękę miała
w temblaku. Drugą pocierała ubranie o opartą na biodrze tarę.
– Prała wielkie dżinsowe gacie – mówi Zosia. – Pewnie męża albo
któregoś z synów, których miała pięciu. Te spodnie pamiętam
dobrze, po pomyślałam: „Matko, człowiekowi to się skarpet nie chce
w zlewie uprać, a co dopiero dżinsów”.
Kobieta złamała rękę, gdy wywróciła się podczas pracy w fabryce
opakowań. Robiła na czarno, więc o odszkodowaniu mogła
zapomnieć. Z jedną sprawną ręką nikt nie chciał jej zatrudnić,
a u męża z robotą bywało różnie. Od kilku tygodni nie starczało im
nawet na chleb. Zosia przeprowadziła wywiad z kobietą i obiecała
pomóc. O tym, co zastała w biednej chałupie, opowiadała
przyjaciołom i znajomym z pracy. Wszyscy byli bardzo poruszeni.
– Wydarzył się wtedy mały cud – mówi Zosia. – Ludzie, jakby się
ze sobą umówili, zaczęli znosić na komisariat dary dla biednej
rodziny. Miśki, ubrania, koce i pieniądze. Po tygodniu jednostka
wyglądała jak targ, a kasy było tyle, że spokojnie na trzy pralki by
wystarczyło.
Zosia bała się reakcji ludzi – ktoś mógłby na przykład pomyśleć,
że wpłacono dwa tysiące, a ona tysiąc schowała do kieszeni.
Dlatego poprosiła lokalną fundację dobroczynną o przejęcie
formalnej opieki nad zbiórką.
– Zebrała się niemała suma – mówi. – Oprócz pralki kupiliśmy za
to praktyczne rzeczy, których im brakowało. Pojechaliśmy
z zebranymi darami – ja i ekipa od montowania pralki. Wyszli przed
dom: pięcioro dzieciaków, ojciec, matka i babka. „Jezus Maria, to dla
nas?!” – pytali. Wnieśliśmy wszystko do chałupy, potem panowie
zamontowali pralkę, a mama uruchomiła pranie. Dzieciaki, każdy
jeden, siedzieli przed tym bębnem wpatrzeni jak w najnowsze
PlayStation. „Pani władzo, przecież oni nigdy pralki nie widzieli” –
powiedziała, płacząc. Wtedy i ja się popłakałam. I panowie, którzy
pralkę montowali, też się popłakali.

„Słyszy pani, jak piszczą?”


Zosia wiedziała, że rodzin z tarką zamiast pralki, wiadrem zamiast
kibelka i świeczkami zamiast żarówek jest na terenie powiatu
znacznie więcej. Rozpytywała mieszkańców, kto tu w okolicy może
być potrzebujący, a wstydzi się poprosić o pomoc. Z gospodarzami
wytypowanych domów prowadziła długaśne rozmowy. Później
opisywała dokładnie w internecie, czego danej rodzinie trzeba.
– Ludzie zawsze chętnie przynosili zabawki i ubrania – mówi. –
Gorzej ze sprzętami domowymi: prysznicem, materiałami na remont,
oknami, kafelkami… a tego często najbardziej potrzeba. Początkowo
nie wiedziałam, co w takich sytuacjach robić. Później się nauczyłam.
A robisz tak: jedziesz do Nowaka, właściciela lokalnej firmy
z urządzeniami AGD, mówisz, że Kowalski, który ma konkurencyjny
biznes, dał dla rodziny X to i to, i jeszcze tamto dorzucił. Jak
pochwalisz hojność Kowalskiego, to Nowak powie, że da więcej,
i tak ziarnko do ziarnka uzbierasz wszystko, co danej rodzinie
potrzeba.
O zbiórkach Zośki każdy w rejonie słyszał. Stworzony przez nią
system pomocy najbiedniejszym solidaryzuje i spaja lokalną
społeczność. Zwłaszcza gdy idą święta. Wtedy na fundacyjny adres
spływają kolejne paczki, a ludzie śmieją się, że na te zbiórki będzie
trzeba wynająć oddzielny lokal. Zanim Zosia rozda dary
potrzebującym, stara się chociaż zabawki zapakować w ozdobny
papier. Później wręcza je rodzicom. „Tylko dzieciakom mówcie, że to
od Świętego Mikołaja, a nie ze zbiórki!” – prosi.
– A ludzie są wdzięczni? – pytam i spotykam się z długą chwilą
milczenia. Zosia przez minutę walczy z napływającymi do oczu
łzami. W końcu kapituluje.
– Coś pięknego… – płacze. – W ostatnie święta zadzwonił telefon,
odbieram, a tam wrzaski. „Jezus Maria – myślę – to chyba ofiara
przemocy domowej…”. A tu nagle odzywa się kobieta, mama trójki
dzieci. Mówi: „Słyszy pani, jak piszczą? Prezenty ze zbiórki
odpakowują…”. Mówić nie mogę, bo widzisz, co się ze mną dzieje.
Rodzina się śmieje, że w kółko beczę.

Zośka, świata nie zmienisz


Kryzys zawodowy Zosia miała tylko raz. Zaczęło się od
interwencji: Chłopak świeżo po ślubie stłukł swoją żonę. Drobniutką
dwudziestolatkę. Lał ją całą noc. Nad ranem na policję zadzwonił
ojciec dziewczyny, schorowany człowiek. Mieszkał piętro niżej,
słyszał, jak zięć rzuca córką po ścianach i jak chce ją przypalać
żelazkiem.
– Gdy przyjechałam na miejsce, nie było widać śladów pobicia,
tylko jakieś drobne otarcia na ciele ofiary – wspomina policjantka. –
Nagle z minuty na minutę dziewczyna zaczęła puchnąć. Kilka godzin
później była już calusieńka fioletowa. W najgorszym kryminale tak
nie biją.
Zosia podaje dziewczynie swój prywatny numer (jak wszystkim
ofiarom przemocy domowej). Choć chłopak dostał zakaz zbliżania
się do niej, dwudziestolatka cały czas czuje na karku jego oddech.
Boi się przebywać sama w domu i wychodzić na zewnątrz.
Psycholog mówi policjantce, że młoda żona będzie miała traumę do
końca życia.
Zosia angażuje się w sprawę całym sercem. Służbę organizuje
sobie tak, by każdego dnia chociaż pół godziny spędzić
z dziewczyną. Porozmawiać, potrzymać za rękę, zapewnić
o wsparciu. Po godzinach wypytuje sąsiadów, czy w okolicy nie kręci
się ten chłopak. Policjantka towarzyszy jej przez kilka miesięcy,
zjawia się nawet na pierwszej i drugiej rozprawie sądowej. Nie ma jej
tylko na ostatniej, bo tuż przed wyznaczonym przez sąd terminem
dziewczyna cofa nagle wszystkie zarzuty.
– Przyszła do mnie i przeprosiła: „Wiem, że pani się
zaangażowała, ale ja go kocham”. Chciałam to ratować, przekonać
ją, że może po prostu odmówić składania zeznań podczas finalnej
rozprawy. Jako żona ma do tego prawo. „Twój mąż nie trafi do
więzienia” – tłumaczyłam jej. „Dostanie zawiasy, dzięki czemu będzie
czuł nad sobą bat. Jeśli się wycofasz, nie będzie żadnych dowodów,
że kiedykolwiek się nad tobą znęcał. Pokażesz mu, że jest bezkarny.
Pomyśl o tym, co zrobisz, gdy znów cię uderzy. Pewnie będziesz się
wstydziła dzwonić na policję, bo raz już wycofałaś zarzuty. Błagam,
nie rób tego…”. Na końcu jej powiedziałam: „Mam nadzieję, że
następnym razem nie będę wzywana pod twój adres na oględziny
zwłok”. Nie podziałało.
Kilka dni później na komisariat przychodzi ojciec dziewczyny.
Prosi Zosię o rozmowę. Płacze. Przeprasza policjantkę za
zachowanie córki. Mówi, jak bardzo boi się zięcia i jak bardzo mu
przykro, że nie potrafi już obronić własnego dziecka. Zosia łapie go
za rękę. Siedzą razem w ciszy.
– Ludzie nieraz mówią: „Zośka, co się przejmujesz, świata nie
zmienisz!”. Za nic mam takie gadanie, ale wtedy, po tej sytuacji,
prawie w to uwierzyłam.

Ja tę pracę to ponad życie


– Ja tę pracę to ponad życie – mówi Zośka. – Jakby mi za darmo
kazali robić, robiłabym.
– A broń? – pytam. – Broni kiedyś użyłaś?
– Jak trzynaście lat pracuję w policji, tak mi się nie zdarzyło. Dwa
tygodnie temu pierwszy raz w życiu chwyciłam na służbie za pistolet.
Dostaliśmy wezwanie gdzieś na szczere pole, gdzie jedna tylko
chałupa stoi. Dziewczyna zadzwoniła, że jej chłopaka szatan opętał,
a on się po prostu naćpał. Zlał ją, skakał, biegał, głupoty wygadywał
i jeszcze groził, że się zabije. Przyjechaliśmy na miejsce – ja, drugi
policjant i wojskowy, który wspomagał nas z racji pandemii. Widzimy,
rzeczywiście chłopak biega po polu, oczy ma zupełnie nieprzytomne.
Panowie poszli go spacyfikować, a ja weszłam do domu. Tam na
podłodze leżała dziewczyna. Płakała, krwawiła, włosy miała
powyrywane. Nagle krzyki. Wybiegam na zewnątrz, a chłopak
wyciągnął widły z gnojówki i z tymi widłami gania mojego partnera
i wojskowego. Tamci uciekają, za radiowozem się chowają, a on już
prawie, prawie ich po tyłkach dźga. Wtedy wrzasnęłam, ile pary
w płucach, żeby się opamiętał, bo strzelę. Za broń chwyciłam, ale
nie wyjęłam. Chłopak stanął, rzucił widły i zaczął przepraszać.
Znałam go, bo wcześniej wielokrotnie robił problemy. Za nielata
strasznie rozrabiał. On też mnie poznał. „Pani Zosiu, ja
przepraszam” – powiedział, jakby nagle do niego doszło, co zrobił.
– Rany, musiałaś się zestresować.
– Nie, nie. Ja się stresować nie mogę. Może nie widać, ale
w szóstym miesiącu jestem. Munduru nie dopinam, a na interwencje
jeżdżę. Ciągle przedłużam moment odejścia, bo się, cholera, nie
mogę z robotą rozstać.
12. Z kalendarza sierżant sztabowej

5.40 jesteś na komendzie. Zaczynasz dopiero za dwadzieścia


minut, ale lepiej jak strzelisz sobie najpierw podwójną czarną. O 6.00
stawiasz się na służbie. Pobierasz sprzęt: terminal8, AlcoBlow
i alkometr9. Na koniec broń. Przeklęte P9910, które wbija ci się
w żebro, gdy siedzisz w radiowozie.
Witasz się z partnerem. Też jest niewyspany. Idziecie do
dyżurnego na dyslokację. Dostajecie informacje o trasie
i ewentualnych zadaniach. Na przykład – jeśli kilka godzin wcześniej
sprawca uciekł z miejsca wypadku, wasza służba, prócz zadań
doraźnych, nastawiona jest na poszukiwania. Dziś nic takiego się nie
dzieje. Ustalacie kryptonim patrolu. Zwykle jest nim numer
przypisany do dowódcy, czyli bardziej doświadczonego
funkcjonariusza. To ty. Twój numer: 222. Wsiadacie do radiowozu.
Ruszacie w ustaloną trasę, która zawsze obejmuje drogę
o największym natężeniu ruchu – krajową, wojewódzką lub
powiatową. Tam najłatwiej narobić mandatów, a tych powinno być po
pięć na głowę. Jak jest mniej, lepiej się naczelnikowi nie pokazywać.
Jeśli zdarzy się wypadek, informacje dostaniecie na radio od
dyżurnego. Komunikat jest zawsze krótki i klarowny. Na przykład:
„222 odbiór. Kolizja na 52. kilometrze drogi wojewódzkiej
w miejscowości X”. Włączacie koguta, jedziecie.
Jeśli będziecie mieć pecha, na miejscu pojawicie się przed
karetką. Wtedy udzielacie pierwszej pomocy i podtrzymujecie
funkcje życiowe do momentu przyjazdu ratowników. Rannych
z samochodu raczej nie wyciągacie, bo mogą mieć uszkodzone
plecy. Chyba że samochód grozi zapaleniem.
Najgorzej, gdy ktoś się zakleszczy i umiera. Jak ten mężczyzna,
co dachował na powiatowej. Samochód poskładany, nie ma jak
otworzyć drzwi. Musicie czekać na strażaków ze sprzętem
hydraulicznym, a gapiów dookoła coraz więcej. Ktoś kręci głową.
Ktoś mówi, że jesteś gównianą policjantką. Ktoś krzyczy, że przez
ciebie umrze człowiek. A ty stoisz sama, bo partner poleciał w pole
szukać dziecka. Później okazuje się, że dziecka wcale nie było, były
tylko fotelik i napis „Baby in the car” na stłuczonej tylnej szybie.
A przecież mogło być tak, że mały pasażer wydostał się przez zbitą
szybę i pobiegł w pole.
Ucieczki to częsta reakcja dzieci i zwierząt, które uczestniczyły
w wypadkach. Zdarza się, że dorośli będący w szoku też oddalają
się z miejsca wypadku. Jak ten facet, co walnął w drzewo, a później
poszedł na herbatę do znajomych. Albo inny, co miał czołowe
i trzeba było ganiać go po lesie. Nie wiedział, co się stało, gdzie
samochód ani dlaczego ucieka. W takich przypadkach trzeba
uspokoić poszkodowanego i przekazać go w ręce ratowników.
Miejsce wypadku zabezpieczacie ty i twój partner. Oprócz tego
ustalacie tożsamość kierujących i pasażerów, badacie ich stan
trzeźwości, sporządzacie protokół oględzin i miejsca pojazdu.
Musicie zachować przy tym maksymalną ostrożność. Nie chcecie,
żeby powtórzyła się sytuacja sprzed roku: późna jesień, zimno
niemiłosierne. Kobitka chce przejść na drugą stronę, ale szarówka
i ślisko. Potrąca ją osobówka. Odbija się od maski i przelatuje na
drugi pas prosto pod koła ciężarówki. Śmierć na miejscu, ciało
rozczłonkowane, zmasakrowane. Przeprowadzasz czynności i nagle
huk – po ciele trzeci raz przejeżdża samochód. Rozpędzona
osobówka, przed którą ledwo uskakuje twój partner. Zatrzymujesz
kierowcę, mówisz, że wjechał na miejsce wypadku. W furze smród
jak w gorzelni, każesz mu dmuchać. „Panią mogę dmuchnąć” –
słyszysz. Wkurzasz się, doprowadzasz go do porządku.
W wydychanym dwa z groszami. „Pięknie” – myślisz, bo oprócz
zdarzenia ze skutkiem śmiertelnym masz jeszcze nietrzeźwego.
Z kwitami nie ogarniesz się do rana.
Czasem są takie służby, które kończysz i nie wiesz, jak się
nazywasz. Nogi masz miękkie, a głowę pustą. Jak ostatnio.
Zaczęliście o szóstej rano i od razu wezwanie do czołowego.
O jedenastej skończyliście z partnerem obsługiwać wypadek.
Zostały wam trzy godziny do zjazdu na komendę. Musicie w tym
czasie ukarać mandatami kilku przechodniów. Trwa akcja „Zebra”
wymyślona przez naczelnika. Okazało się, że wasz powiat ujawnił
najmniej wykroczeń popełnionych przez pieszych. Trzeba
podpompować statystyki, pochwalić się w województwie. Jedziecie
tam, gdzie najczęściej ignoruje się pasy, ale po drodze zatrzymujecie
nietrzeźwego rowerzystę. Musicie wykonać czynności, odwieźć go
do domu. Zostają niecałe dwie godziny. Zauważacie dziwnie
poruszający się samochód. Zatrzymujecie. Nietrzeźwy. Czynności,
protokoły, holownik. Jest trochę po czternastej, jak zjeżdżacie na
komendę. Idziecie z rozpisanymi notatkami do naczelnika: wypadek
i dwóch nietrzeźwych to nieźle jak na jeden dyżur, a on, wściekły,
pyta tylko o to, czemu nie ukaraliście żadnego pieszego i co on,
kurwa, teraz do tabeli wpisze?
Wtedy zastanawiasz się, czy w tej robocie chodzi o realną pomoc
ludziom, czy o surową statystykę.
Czas zapieprza. Lat ci przybywa, idealizmu ubywa. Ponoć każdy
tak ma. Pamiętasz dobrze te początki, jak z wypiekami na twarzy
wypisywałaś mandaty i jak byłaś przekonana, że ratujesz świat. Dziś
tak nie jest. Po dziesięciu latach na służbie zaczynasz się
zastanawiać, czy pieniądze, które za nią dostajesz, są warte
zachodu. Zwłaszcza jeśli nie chcesz słyszeć o łapówkach. Dlatego
że taką masz zasadę, a nie dlatego że nie proponują. Proponują na
okrągło. Niektórzy machają przed nosem nawet
dwudziestozłotówkami. Koledzy z powiatu też nie biorą. Ze strachu
czy z zasady? Nie wiadomo. Na powiatach ryzyko jest duże.
W Warszawie czy Poznaniu niewielkie. Koledzy z dużych miast
wytrzeszczają oczy ze zdumienia, jak mówisz, że nic dla siebie nie
zwozisz. „No weź, przecież sierżant sztabowa jesteś, i z gołej
wypłaty żyjesz?!” – pytają. A ty mówisz, że się nie sprzedajesz.
W głowie jednak kalkulujesz. Czy twoja pensja… czy jakakolwiek
pensja jest warta tych wszystkich nieprzespanych nocy, zszarganych
nerwów i tej świdrującej niepewności, którą odczuwasz za każdym
razem, gdy przed służbą zadajesz sobie pytanie – co wydarzy się
tym razem?
13. Nieumiarkowanie w prędkości i piciu

W zeszłym roku Policja odnotowała 30 288 wypadków, w których


11
rannych zostało prawie 35,5 tysiąca osób, a życie straciło aż 2909 .
12
Polskie drogi są trzecimi najbardziej śmiertelnymi w Europie .
Podczas niemal wszystkich wypadków kluczową rolę odgrywał tzw.
czynnik ludzki (95,2 procent), czyli m.in. nadmierna prędkość, złe
decyzje, niedostosowanie jazdy do warunków drogowych lub
alkohol. Ten ostatni czynnik był przyczyną aż 9 procent wszystkich
13
wypadków, w wyniku których zginęło 326 osób .

Gośka służy na rejonie (komenda rejonowa – przyp. red.). We


wsiach, które patroluje, za kołnierz się nie wylewa. Jej zespół może
pochwalić się rewelacyjnymi statystykami i fatalną wśród lokalsów
opinią.

– Picie na wsiach, gdzie pracuję, ma zupełnie inny wymiar – mówi.


– Ludzie nie zdają sobie sprawy, jakie zagrożenie stwarzają pijani.
Nieraz jest tak, że zatrzymujemy kogoś, kto ledwo idzie albo – co
gorsza – auto szlaczkiem prowadzi i nagle, nie wiedzieć skąd, cała
wieś się zlatuje. Szwagrowie, wujowie, kuzyni, sąsiedzi. I ta zgraja
napada na nas: „Co wy chcecie od ludzi?”, „Zostawcie go w spokoju,
to dobry chłop jest!”, „Gdzie on pijany? Tylko piwko pił!”, „Państwo
policyjne, że się napić przy weekendzie nie można!”.
Ręce mi opadają. Może oni się nie napatrzyli, ale ja owszem.
Był u nas taki lokalny pijaczek. Zenek. Tysiąc razy go
spisywaliśmy. Spożywanie, sikanie, spanie w rowie, po pijaku na
rowerze jeżdżenie. Standard. I pewnego dnia Zenek nachlany
wszedł na ulicę, prosto pod koła osobówki. Kierowca – młodziutki,
ledwo osiemnastkę skończył i dopiero prawko odebrał. Przyjechałam
na miejsce. Z Zenka niewiele zostało, a chłopaczyna płacze
przerażony. Podchodzę do niego i mówię: „Słuchaj, to nie twoja
wina”, a on, że człowieka zabił. Za rękę go biorę, tłumaczę:
„Przecież wszedł ci pod koła, nie mogłeś absolutnie nic zrobić”.
Przytakiwał, ale w oczach miał tragedię. Widziałam, że w dorosłość
wejdzie z ogromną raną, że mu pijaństwo Zenka życie złamało.

Kinga w drogówce pracuje siedem lat. Od początku wiedziała, że jej


miejsce jest w ruchu. Skąd? Wybór był oczywisty. Lubi samochody
i adrenalinę, pijaków nienawidzi. Skoro jesteśmy przy pijakach,
pytam, czy to prawda, że ci pod wpływem przeżywają częściej niż
trzeźwi.

– Skurwysyny są tak wiotkie, że się nie łamią – odpowiada Kinga.


– Pamiętam taki wypadek: gość wracał z imprezy służbowej. Na
liczniku seta, w wydychanym dwa z groszami. Jechał już
siedemdziesiąty kilometr, gdy postanowił wyprzedzić tira. Zahaczył
o naczepę, poleciał czołowo na osobówkę z naprzeciwka. A w tej
osobówce: chłopak dwadzieścia pięć lat z narzeczoną. To była
sobota, w następną miał być ślub. Miała takie obrażenia, że…
wszystkie kości połamane: łonowe, czaszki, miednicy, palców.
Dwudziestopięciolatek zginął na miejscu. Narzeczona nie mogła się
ruszać, ale krzyczała przeraźliwe, że nie chce być tu bez niego, że
musi umrzeć. „Czekaj na mnie, bo ja obiecuję, że niedługo do ciebie
dołączę!”, tak krzyczała. Myślę, że rodzina pilnuje jej do tej pory. To
było niezwykle silne uderzenie, a sprawca wyszedł z tego
wszystkiego jedynie z zadrapaniami od szkła na twarzy. Wszystko.
Patrzysz na takiego i nawet skruchy nie widzisz. Wtedy na miejscu
zjawia się rodzina chłopaka. Ojciec i bracia biegną do kierowcy,
wrzeszczą, że go zabiją. I ty musisz tego kierowcę szybko do
radiowozu schować, zabezpieczyć i pilnować, żeby mu się nic nie
stało. A najchętniej tobyś… – Urywa i pociąga łyk coli. Wzrok ma
wlepiony w barowy blat, pięść zaciśniętą. – Sorry, ale ja w tej pracy
już tyle widziałam, że pijanych i bezmyślnych kierowców po prostu
z całego serca nienawidzę. Jeszcze jedną taką sytuację pamiętam,
gdy musiałam takiego bronić. Kierujący skręcał na posesję i wymusił
na motocykliście pierwszeństwo. Ten nie zdążył zahamować, zleciał
z pojazdu, zmarł na miejscu. Młody chłopaczek, dziewiętnaście lat.
Sprawa na kilometr śmierdziała, bo facet, do którego należał
samochód, miał zakaz prowadzenia pojazdów, a jego żona, jakby ją
ktoś nakręcił, w kółko powtarzała: „To ja prowadziłam, naprawdę,
przysięgam, ja prowadziłam”. Za chwilę zgłasza się do nas kierowca
samochodu, który jechał z tyłu za motocyklem. Miał włączoną
kamerkę, pokazał nagranie. Jak na dłoni widać, że facet kierował.
„Chłopak nie żyje, a pani tak kłamie” – mówimy. – „Przecież pani
w tym samochodzie nawet nie było”. A ludzi coraz więcej dookoła.
Mała wioska, wszyscy już wiedzą. I zebrała się grupa mężczyzn, tam
też była rodzina tego zabitego chłopaka. Rozpytywali wszystkich,
gdzie jest kierowca, w którym radiowozie siedzi. Czaili się i ja
musiałam z tym kierowcą odjechać, bo tak się baliśmy linczu – mówi
Kinga i dodaje, że w takich sytuacjach pociesza się tylko myślą, że
sprawca stanie przed sądem.
– Niestety, siedem lat w zawodzie nauczyło mnie, że to marne
pocieszenie – mówi. – My się namęczymy, a prokurator i tak da
najmniejszy wymiar kary, bo te czy tamte okoliczności łagodzące…
I niby o sprawiedliwość walczysz, a często masz poczucie czegoś
zupełnie odwrotnego.

W tej pracy gniew jest wszechobecny, ale trzeba trzymać go


w lejcach. Mocno, jak naćpanego bandytę. Wie o tym doskonale
Asia, trzydziestoletnia policjantka wydziału ruchu drogowego.

– Najgorsze wezwanie – opowiada – było takie: ojciec wraca


z imprezy. Na przednim siedzeniu wiezie żonę, z tyłu ośmioletnią
córeczkę. Przypierdala w drzewo. Żona traci przytomność, a córka
wylatuje przez przednią szybę na maskę samochodu. Ale bez nóg,
bo nogi zostają w środku, w samochodzie. Co robi jej tata? Ucieka
z miejsca wypadku. Córka była przytomna. Poszłam do niej od razu.
Uspokajam. Ona mówi: „Ciocia, zimno mi w nogi, przykryjesz je
czymś?”. A już tych nóg nie miała. Złapałam ją za rękę. Pamiętam.
Później dziewczynkę zabrali ratownicy, a ja z partnerem poszłam
szukać ojca. Znalazłam. Czy byłam wściekła? Tak. Czy to
okazałam? Nie. W tej pracy twój spokój jest kluczem do spokoju
innych, a spokój innych do prawidłowego przeprowadzenia
czynności służbowych. „Dlaczego pan uciekł?” – zapytałam. „Ano,
nie wiem” – mówi. A ja wiem. I nie był to wcale częsty u kierowców
szok. Facet, nie dość, że miał wypite, to jeszcze był z zakazem
prowadzenia pojazdów. Dostał dwa lata odsiadki.

Czteroletnia służba w ogniwie patrolowo-interwencyjnym nie


oszczędzała również wrażliwości Moniki. Szczególnie wtedy, gdy po
raz pierwszy i oby ostatni zobaczyła martwe dziecko.

To był wypadek dwóch osobówek. W jednej mężczyzna, kobieta


i trzyletni chłopczyk – rodzina, która nigdy nie dojedzie na
wymarzone wakacje, bo pędzące sportowe auto wymusi na nich
pierwszeństwo.
– Zabezpieczaliśmy miejsce wypadku – mówi Dorota. – To była
masakra. Straż musiała wycinać matkę z samochodu. Przyleciały
dwa śmigłowce LPR-u. Tylko dlatego rodzice przeżyli. Chłopczyka
reanimował mój partner. Policjant prawie dwa metry wzrostu,
wytatuowany, silny. A płakał jak dziecko, bo mu chłopiec odszedł na
rękach. Temu drugiemu kierowcy nic się nie stało. Młody mężczyzna,
w dodatku pod wpływem. W takich chwilach czujesz, jak ci się
w żyłach krew gotuje. Chciałam iść do niego, powiedzieć, co o tym
sądzę. Wykrzyczeć. Zatrzymała mnie pani prokurator. Żelazna
babka. Powiedziała, że to już niczego nie zmieni.

Dorota przyznaje, że była to najbardziej dramatyczna służba, jaką


przeżyła.

– Ale na drogach ciągle ktoś ginie – mówi. – Jak kończymy służbę


i nie możemy się otrząsnąć, to idziemy do sklepu. Każdy kupuje
dwusetkę, stajemy w kółku i w ciszy pijemy. Za ofiary. Ja wracam
później do domu, gdzie czeka na mnie dziecko, mąż i rodzice. Na
wielu moich kolegów nie czeka nikt. Cztery puste ściany i lustro, do
którego piją dalej. I ja się im wcale nie dziwię.

Dominika w prewencji pracuje od ośmiu lat. Widziała niejedno, ale


nigdy nie sądziła, że jest w stanie poczuć do kogoś silną nienawiść.
Aż do momentu gdy doszło do tragicznego wypadku, który
wstrząsnął całym jej miastem.

– Pani z wózkiem przechodziła przez przejście dla pieszych.


A kierowca pędził tak, że nawet jej nie zauważył. W ostatniej chwili
szarpnął kierownicą w prawo i kobietę wyminął, ale wózek zahaczył.
Roczny chłopiec wyleciał nie wiadomo gdzie. Dziecko znaleźli
dopiero wezwani na miejsce ratownicy medyczni – relacjonuje
Dominika, a potem milczy przez dłuższą chwilę.
– Wszystkich uczestników wypadku zabrali do szpitala. Ja też do
szpitala pojechałam, musiałam ogarnąć próbki na badania krwi
kierowcy. Kilka dni wcześniej wróciłam z macierzyńskiego, miałam
nadzieję, że nie spotkam matki. Niestety, spotkałam. Leżała pod salą
reanimacyjną. W drugiej części korytarza stał kierowca, pilnowali go
koledzy. Do tej pory mam nadzieję, że jego zachowanie to wynik
szoku, nie zwyrodnialstwa. Był wyluzowany. Zażartował sobie, jak
podeszłam. Nie pamiętam zupełnie, co powiedział, ale pamiętam, że
wbiło mnie w ziemię. Chłopaki syknęli na niego, że ma tupet.
Wychodząc, raz jeszcze spojrzałam na matkę i poczułam, jak mnie
opuszczają siły. Opadłam na ławeczkę schowaną za takim dużym
filarem. Gdy tam płakałam, matkę i dziecko przeniesiono na inne
piętro. Chłopczyk miał przejść operację. Nagle podeszła do mnie
pielęgniarka. Zapłakana. Z zakrwawioną małą czapeczką w ręku.
Pyta, co z tym zrobić. „Kurwa, nie wiem” – tak jej odpowiadam. A ta
pielęgniarka siada koło mnie i też zaczyna płakać. Po chwili z sali
reanimacyjnej wychodzi druga, siada po mojej drugiej stronie i też
zaczyna ryczeć. Mówi: „Co za skurwysyn. Kobiecie nikt tego nie
powie, ale dziecko nie przeżyje. I wtedy pomyślałam, jak to dobrze,
że ten filar tam stoi i dzięki temu nie widzę kierowcy, a koledzy
policjanci nie widzą mnie. Trudne to jest w tej pracy, że obiecuje ci
emocje, ale zabrania ich pokazywać. A one przecież zostają. Do
pralki z brudnym mundurem ich nie wrzucisz.
14. Kartka z PRL-u

[Ustalam z wydawcą, że jeden rozdział książki musi zostać


poświęcony Leokadii Krajewskiej, która kierowała ruchem
w centrum otrząsającej się z wojennych gruzów Warszawy. W tej
kwestii jesteśmy absolutnie zgodni. Przecież Lodzia to legenda. Jej
wizerunek – wysokiej, silnej, pięknej kobiety w białych
rękawiczkach i dopasowanym schludnym mundurze – przeszedł do
historii, stając się symbolem porządku w chaosie.
Gdy staram się nawiązać kontakt z dziewięćdziesięciodwuletnią
byłą milicjantką, słyszę, że jest bardzo słaba. Kilka miesięcy później,
9 sierpnia 2020 roku, legenda powojennej drogówki odchodzi na
zawsze.
Osoba, przez którą próbowałam skontaktować się z Krajewską,
poleca mi zadzwonić do Małgosi, również byłej milicjantki ruchu
drogowego. Podobno obstawiała te same skrzyżowania. Podobno
warszawiacy też wołali na nią Lodzia. Gosia jest o dwie dekady
młodsza i o wiele mniej radosna niż Lodzia. Przynajmniej ta Lodzia
z czarno-białych fotogra i. Wiem jednak, że nikt inny nie powie mi
tyle o kierowaniu ruchem na największych ulicach PRL-u].

Czerwiec 1977, na skrzyżowaniu Marszałkowskiej i Alei


Jerozolimskich w białym mundurku stoi dwudziestoośmioletnia
świeżo upieczona funkcjonariuszka Wydziału Drogowego Milicji
Obywatelskiej. Gesty wykonuje dokładnie i z pełną ich
świadomością, a jednocześnie subtelnie i płynnie, jakby były częścią
baletowej choreografii. „Twoje ciało to znak drogowy” – tak powtarza
sobie Małgorzata w czasie drogowego tańca. Wiosenne promienie
wylewają się na asfaltową nawierzchnię. Z Hożej wyjeżdża karetka.
Ratownicy przez megafon życzą pięknej pani milicjantce równie
pięknego dnia. I choć pod białym mundurkiem pojawiły się już
pierwsze krople potu, dzień rzeczywiście zapowiada się dobrze.
Nagle na ulicę wchodzi mężczyzna. Kieruje się w stronę
ozdobnego ronda, z którego wyrastają małe sosny.
– Kochana pani władzo, ja nie wariat, tylko ogrodnik! Spojrzę na te
biedaczyska i już mnie nie ma – mówi. – A pani kochanej to jeszcze
nie widziałem. Ile już na tym skrzyżowaniu pracujemy?
– Czwarty miesiąc leci – uśmiecha się Gosia.
– Niech pani kochana czym prędzej ucieka. To miejsce zabija.
Dwa razy w roku muszę wymieniać sosenki na nowe, bo padają jak
trupy. Pani też tu długo nie pożyje.

Praca dla ambitnych


Do kawiarni w centrum Warszawy zdążam przed czasem, ale Gosia
już na mnie czeka. Mówi, że przyszła prosto od fryzjera. Ja, że
piękny blond. Ona, że dziękuje i że zawsze i wszędzie zjawia się
przed czasem. Na przykład dziś – stała przed zakładem, zanim
jeszcze go otworzono. „A co to, spać nie możemy?” – spytała
fryzjerka, a Gosia spać może i lubi, tylko nie chce się spóźnić.
I dobrze, bo gdyby była spóźnialska, wyleciałaby z drogówki z takim
hukiem, z jakim tramwaje na Królewskiej zderzały się
z osobówkami. Zresztą, właśnie tam – na skrzyżowaniu ulic
Królewskiej i Marszałkowskiej – Gosia poznała swoją fryzjerkę.
Ponad czterdzieści lat temu Irena wyszła przed zakład (zakład
fryzjerski Irena) i krzyknęła do kierującej ruchem milicjantki: „Pani
władzo, pani do mnie przyjdzie, ja uczeszę!”. „Ale jak, skoro
w drogówce tylko pół godziny przerwy?” – pyta zaskoczona Gosia.
„Zdąży się, zdąży!” – obiecała Irena i rzeczywiście zdążyła.
W trzydzieści minut ukręciła Gosi włosy na piwo, tak pięknie i tak
solidnie, że loki trzymały się przez następny tydzień.

Zanim Gosia wyląduje w białym, zbyt ciepłym mundurku, z lokami


na włosach, kierując ruchem w samym centrum Warszawy, skończy
technikum budowy maszyn. Będzie szukać pracy w zawodzie, ale
dla kobiety o tak męskiej profesji nie znajdzie się zbyt wiele
wakatów. Właściwie otrzyma tylko jedną propozycję pracy. W fabryce
samochodów, na najniższym stanowisku, na którym jedynym
wymaganiem jest posiadanie dwóch sprawnych rąk do przerzucania
złomu i ewentualnie podtarcia się szkolnym świadectwem
z wyróżnieniem. Gdy rodzina będzie załamywać ręce, że ten kraj nie
jest stworzony dla ambitnej młodzieży, zjawi się wujek Gosi
(milicjant) i zaproponuje, by startowała do szkoły podoficerskiej.
Wkrótce zostanie przyjęta wraz z siedemnastoma dziewczętami
z Warszawy. Jeśli chodzi o feminizację, będzie to rekordowy rocznik
w Milicji Obywatelskiej i zakończy się pierwszą w historii kobiecą
defiladą podczas ceremonii ślubowania.
Nie, nie. W szkole nie będzie molestowania seksualnego ani
chamstwa względem dziewcząt. Będą oddzielne kobiece pokoje,
ładne łazienki i niedobre jedzenie. Nie będzie łapania za tyłek, ale
będą drogi na skróty.
– Wszyscy wiedzieli, że jeśli dziewczyna wraca ze szkoły
podoficerskiej ze stopniem starszego kaprala, to znaczy, że się
uczyła. A jeśli wraca jako sierżant, to znaczy, że dupy dawała –
tłumaczy Małgorzata, która ze szkoły wróciła jako starszy kapral.
Początki służby nie są łatwe. Gosia obstawia na zmianę
skrzyżowanie Marszałkowskiej z Alejami Jerozolimskimi,
Marszałkowskiej z Królewską i obecnym rondem de Gaulle’a.
Niezależnie od tego, gdzie stoi, dzień rozpoczyna fusiastą czarną
kawą wypijaną o 6.30, tuż po odprawie w Warszawskim Wydziale
Ruchu Drogowego. Godzinę później Gosia jest już na drodze, na
której spędza kolejne siedem godzin. Stanowisko może opuścić dwa
razy – na siku i na jedzenie. Na osuszenie przemarzniętych ubrań
czasu nigdy nie starcza. Od mrozu i wiatru Gosi nieustannie robią
się opryszczki, dlatego w przerwach między gwizdaniem pociera
usta kawałkiem przekrojonej cytryny. Pewnego dnia kierowca
taksówki błaga, by zatrzymała jego dowód rejestracyjny: „Pani
władzo najdroższa, mróz taki, a mi w zakładzie nie chcą opon na
zimowe wymienić”. Gosia zabiera dowód. Drugiego dnia mężczyzna
znów się zjawia – ma zimowe opony i bukiet gerber w ręku. „Pani
władzo najdroższa, pani mi tak pomogła!” – dziękuje i całuje
funkcjonariuszkę po rękach, blokując skrzyżowanie. Samochody
trąbią, a Gosia, chcąc popędzić kierowcę, sięga do kieszeni – złej –
wyciąga cytrynę i dmucha w nią z całej siły.
– Tośmy się wtedy ubawili! – wspomina z uśmiechem. – Nawet
przy minus 30 trudno było tej pracy nie kochać.
Podatek od służby
Pierwsza wypłata Małgorzaty wynosi ponad trzy tysiące do ręki.
Większość jej kolegów, przerzucając worki z cementem, zarabia
dwukrotnie mniej. Wszyscy wiedzą, że w milicji dużo się zarabia,
ale niewielu wie, jaką cenę się za to ponosi.
1979 rok, Gosia wraz z narzeczonym (milicjantem) wchodzi do
Szkoły Ruchu Drogowego, by odebrać świeżo wyrobione prawo
jazdy. Parę zaczepia jeden z milicyjnych wykładowców. „Zacznijcie
się starać o dziecko” – mówi mówi ściszonym głosem i tłumaczy, że
otrzymał niedawno niepublikowany raport z przeprowadzonych
przez milicję badań. Wynika z niego, że funkcjonariuszki Wydziału
Ruchu, które codziennie narażone są na wdychanie spalin, po trzech
latach służby rodzą martwe dzieci lub ronią na wczesnym etapie
ciąży.

– Sprawdziło się – mówi Gosia.


– Pani poroniła?
– Nie tylko ja. Marysia z naszego wydziału przez długi czas nosiła
martwą ciążę, bo lekarze nie wykryli, że serce przestało bić. Z kolei
Kasia w ogóle nie zdążyła zajść, bo umarła na raka, zanim
przekroczyła trzydziestkę. A ja poroniłam. Lekarze kazali mi szybko
zajść w drugą ciążę, której nie donosiłam. Mówili, że to wszystko
przez spaliny.
– Nie ma pani dzieci?
– Mam syna. Niedługo po drugiej stracie zaszłam w trzecią ciążę.
Zagrożoną. Dziecko urodziło się poważnie chore neurologicznie.
Miało marne szanse, a dziś kawał chłopa, dwadzieścia sześć lat.
Wywalczyłam sobie jego życie.

Bęcki
Małgorzata obcina się na krótko jeszcze w szkole podoficerskiej.
Koński ogon lub warkocz to doskonała broń w rękach wroga. Im
dłuższe włosy, tym łatwiej udusić. Pierwszego dnia służby koleżanka
każe jej pomalować paznokcie. Solidnie, kilkoma warstwami. Lakier
doskonale utwardza powierzchnię, przez co można mocniej
podrapać przeciwnika. Od tego czasu Gosia regularnie maluje
paznokcie, ale one przydają się tylko raz, bo tylko raz zostaje
zaatakowana.
Pijany gówniarz wchodzi pod jadące po Marszałkowskiej
samochody, nie reaguje na polecenia. W końcu Gosia schyla się
i wyciąga go za chabety spod podwozia. Dostaje pięścią w brzuch.
Raz, drugi, trzeci. Nie oddaje. Czwarty, piąty. Marszałkowską
przejeżdża wóz patrolowy. Milicjanci pakują gówniarza do nyski.
Gosia wraca do kierowania ruchem.
Jej drugie spotkanie z agresją ma wymiar wyłącznie słowny. Zima
stulecia, grudzień 1978. Gosia tonie po kolana w śniegu na
skrzyżowaniu Królewskiej i Marszałkowskiej. Zatrzymuje samochody
– droga nieprzejezdna, trzeba czekać na koparkę. Z jednego z aut
wychodzi wściekła kobieta. Obcisłe skórzane spodnie i futro z lisa
nie pozostawiają wątpliwości co do jej profesji.
„Ty kurwo. Ty świnie i krowy powinnaś paść, a nie ruchem
kierować!” – krzyczy. Jest kilka powodów, dla których Małgorzata tak
dobrze pamięta ten moment. Po pierwsze, nigdy wcześniej nie
została zwyzywana – jak mówi, za komuny ludzie nie obrzucali się
mięsem z taką łatwością jak dziś. Po drugie, nigdy nie było jej tak
zimno – nie czuła nóg, policzki i rzęsy okryte miała szronem, a usta
tak skostniałe, że nie mogła gwizdać. Po trzecie i najważniejsze –
nigdy nie była tak wściekła.
– Wydawało się, że kierowanie ruchem drogowym to stricte
kobieca robota. Wiadomo, faceci byli od ganiania przestępców –
mówi, upijając łyk kawy. – Tylko że oni mieli samochody i broń.
A my? My przez pierwsze lata nie miałyśmy nawet pozwolenia na
noszenie płaszczyków przeciwdeszczowych. Do dziś pamiętam, jak
cinkciarze po cichu dawali mi pelerynę, bo im tak mnie szkoda było.
A wie pani, kiedy my mogłyśmy zejść ze skrzyżowania i jeździć
radiowozami z kolegami z wydziału? Tylko wtedy, gdy miałyśmy
menstruację. Śmiałyśmy się, że dowódca prowadził kalendarzyk,
żeby żadna się od roboty nie migała.

Milicyjna galeria sztuki


Zdaniem Gosi każdy funkcjonariusz w ciemnym, zakurzonym kącie
duszy trzyma obrazy, które uzbierały się w trakcie służby. Obrazy
narysowane są z detaliczną dokładnością i najczęściej przedstawiają
tych, których już nie ma. Im mniej obrazów, tym lepiej – co do tego
Małgorzata nie ma wątpliwości. Jej kolekcja składa się z czterech
egzemplarzy, które czasem bezczelnie wydostają się na
powierzchnię świadomości.

Obraz pierwszy. Pierwszy trup


Ala ma „te dni”, więc dowódca pozwala jej pełnić służbę
w radiowozie z drugim milicjantem. Dostają wezwanie – na alei
Rewolucji Październikowej (dzisiejszej alei Prymasa Tysiąclecia)
doszło do zderzenia dwóch aut. Podobno jest trup. Kolega proponuje
Gosi, by nie opuszczała pojazdu. Uprzedza, że taki widok może nią
wstrząsnąć, ale ona nawet przez moment nie rozważa jego
propozycji. Docierają na miejsce – dwa rozbite auta i jeden
spanikowany kierowca. O jednego za mało. Gosia widzi
zmasakrowane ciało wystające z samochodu. Natychmiast wraca do
radiowozu, klęka na przednim siedzeniu, by nie widzieć wypadku.
Jest sparaliżowana. Będzie tak klęczeć przez najbliższą godzinę.

Obraz drugi. Drugi trup


Małgorzata, jak co miesiąc, pełni służbę w radiowozie. Na
skrzyżowaniu Alei Jerozolimskich i Marszałkowskiej dochodzi do
wypadku z udziałem pieszego. Nic dziwnego, ludzie biegają tamtędy
jak mrówki. Na miejscu okazuje się, że młody chłopak został
potrącony przez tramwaj. „Żyje, oddycha” – mówi. Tylko wnętrzności
ma na wierzchu. Gosia podchodzi do niego i patrzy w oczy, bo na
brzuch nie może. „Pani władzo, pani mu te flaki ręką przytrzyma!” –
krzyczą gapie. A ona dalej patrzy w przerażone oczy i czeka na
przyjazd karetki.
Obraz trzeci. Rotunda
Gdyby tego dnia wyjątkowo nie pracowała na drugą zmianę,
prawdopodobnie byłaby pięćdziesiątą ofiarą wybuchu. Ona lub Ewa
– koleżanka, z którą pełniła służbę na skrzyżowaniu Alei
Jerozolimskich i Marszałkowskiej.
15 lutego 1979 Małgorzata prześlizguje się śmierci przez palce.
Na dworze panuje wieńczący zimę stulecia mróz, jakiego
warszawiacy nie znali. Przy wejściu do Rotundy od ulicy
Marszałkowskiej mieści się kolektura loterii, z której doskonale widać
skrzyżowanie. Gosia i Ewa co godzinę wymieniają się kierowaniem
ruchu – jedna zostaje na drodze, druga ogrzewa się w kolekturze.
Tym sposobem każda z nich połowę dyżuru, zamiast na dzwonieniu
zębami, spędza na rozmowach z dwiema przemiłymi pracownicami
kolektury – Alą i tą drugą, której imienia Małgosia nie może sobie
przypomnieć. 16 lutego 1979 roku Ala załatwia dla Małgosi śliczną
kraciastą chustkę z Cepelii. Małgosia ma przyjść po nią następnego
dnia. Ala zapewnia, że gdy tylko odbierze chustkę, schowa ją
w sejfie, żeby nikt nie ukradł. Następnego dnia Gosia rozpoczyna
służbę o 14. Godzinę i 23 minuty po śmierci Ali i jej koleżanki, której
imienia nie pamięta.
– Tego dnia nie wpuszczono mnie do środka. Zabezpieczałam
teren od ulicy Marszałkowskiej. Tłum ludzi, szkło, metal i karetki
kursujące w tę i z powrotem. Nie miałam żadnej broni, więc
komendant kazał mi trzymać w kieszeni dwa palce, żeby ludzie czuli
większy respekt i nie napierali. Ale wejścia domagała się tylko jedna
osoba. Kobieta w średnim wieku. Chwilę przed wybuchem do
Rotundy weszła jej ciężarna córka. Bez końca błagała mnie, żebym
ją wpuściła, ale ja nic nie mogłam zrobić. Gosia do Rotundy weszła
w czwartej dobie po wybuchu. Kolektura została jakby wciągnięta
pod ziemię. Zapadła się na co najmniej cztery metry. Gosia
wiedziała, że Ala i ta druga dziewczyna, której imienia nie może
sobie przypomnieć, kaloryfer i sejf z chustką w kratkę dalej są pod
gruzami.

Obraz czwarty. Katastrofa lotnicza


14 marca 1980 roku, samolot Ił-62 „Mikołaj Kopernik” rozbija się
niecały kilometr od pasa startowego na lotnisku Okęcie. Gosia
zostaje wysłana na aleję Krakowską, by zabezpieczać teren przed
gapiami. Mimo że samolot rozbił się kilkaset metrów dalej, ma
doskonały widok na rozdartą wpół maszynę i wyrastające z gałęzi
okolicznych drzew kurtki, spodnie, buty, belki i może coś jeszcze,
czego woli nie pamiętać. Jej mąż, milicjant, wchodzi na miejsce
katastrofy i wraca zmieniony. Nie jest już tym samym człowiekiem,
co przedtem. Wieczorem opowiada żonie, jak natknął się na korpus
czarnego amerykańskiego boksera i jak nie mógł utrzymać
równowagi, ślizgając się we krwi.

Obrazem czwartym dzielą się po połowie.

Jak się pozbyć policjantki?


W kwietniu 1990 roku Gosia z milicjantki stała się policjantką.
Niemal dwadzieścia lat w jednej strukturze i dziewięć w drugiej
dało jej prawo do porównania obu. Zdaniem funkcjonariuszki
w milicji było lepiej – mniej chaosu, brak dyskryminacji płciowej
i zero molestowania. O policji by tego nie powiedziała.

– W milicji miałam jedną sytuację o zabarwieniu seksualnym.


Kolega uszczypnął mnie w łydkę, powiedziałam: „Co tak nisko? No
dalej, wyżej szczypnij!”. Unikał mnie potem przez kolejne lata. Mój
kolega, a późniejszy przełożony w policji, molestował seksualnie
kobiety. Pewnego dnia, ni stąd, ni zowąd, wyciągnął łapy, chcąc
chwycić mnie za obie piersi. Wrzasnęłam, że jak mordę obiję, to mu
się mojego biustu odechce. Więcej mnie nie tknął, ale tykał inne.
Wiele lat później ustąpił ze stanowiska. Poszedł na emeryturę
i sprawa ucichła.

Gdy Gosia przekracza czterdziestkę, mówią jej, że już się do


drogówki nie nadaje. Zostaje przeniesiona za biurko. W 2004 roku
po wydziale, w którym pracuje, zaczynają krążyć plotki, że
naczelnik szuka dobrego etatu dla swojej żony.

– Byłam najstarsza w zespole – mówi Gosia. – Wiedziałam, że


będzie dokładał mi pracy, póki nie ustąpię, a ja nie miałam siły
walczyć. Psychicznie byłam wyczerpana.

Po dwudziestu ośmiu latach i ośmiu miesiącach pracy Małgorzata


postanawia odejść.

Po tylu latach w mundurze uważa pani, że człowiek z natury


jest zły czy dobry? – pytam.
Mam emeryturę i stary dom, który chrupią korniki, bo nigdy nie
wzięłam łapówki. Nigdy też nikogo nie skrzywdziłam. Myślę, że
jestem z natury dobrym człowiekiem.

Ale?
Ale był taki czas w drogówce, gdy szkoliłam nowo przyjętych.
Widziałam młodzieńców pięknych z ciała i duszy. Wypełnionych
ideałami, miłością i chęcią niesienia pomocy. Nie zliczę, jak często
podczas tych rozmów mówili, że nie tykają alkoholu, że mają piękne
żony i małe dzieci. Nie zliczę, jak często po kilku miesiącach,
rzadziej latach, zaczynali pić, stawali się agresywni i rozbijali rodziny.
Nie wiem, czy każdy człowiek jest dobry z natury, ale wiem, że ta
praca może zabić naturalne dobro. Bo ta praca, proszę pani,
niezależnie czy w policji, czy w milicji, jest toksyczna. Zatruwa
i powoli wyniszcza organizm.

Jak spaliny przy Marszałkowskiej.


Jak spaliny. A my, funkcjonariusze, każdy jeden, jesteśmy jak te
sosenki na rondzie.
15. Dezubekizacja. Operacja na otwartym sercu

Zgodnie z regulacją wprowadzoną w 2017 roku emerytury i renty za


służbę na rzecz totalitarnego państwa zostały obniżone w taki
sposób, by nie mogły być wyższe niż średnie świadczenia ZUS.
Oznacza to, że osoby pracujące dawniej w Służbach Bezpieczeństwa
i organach pokrewnych nie mogą pobierać wyższej emerytury niż
przeciętny Kowalski, którego świadczenie wynosi niecałe 1900
złotych na rękę (dane za rok 2019). Obniżki wprowadzone na mocy
ustawy objęły także renty inwalidzkie i renty rodzinne po zmarłych
funkcjonariuszach. W momencie wprowadzania ustawy szacowano,
że państwo zaoszczędzi na niej ponad pół miliarda rocznie.
To nie pierwsza tego typu regulacja. W 2009 roku rząd PO–PSL
uchwalił ustawę, na mocy której emerytury dla byłych
funkcjonariuszy Służb Bezpieczeństwa zaczęły być obliczane według
niższego wskaźnika, czyli 0,7 procent podstawy za każdy rok służby
w latach 1944–1990, a nie 2,6 procent, jak wcześniej. Podstawową
różnicą między jedną a drugą regulacją było to, że ta wprowadzona
przez PO–PSL zabierała prawo do wyższej emerytury wyłącznie za
okres PRL-u. Trybunał Konstytucyjny orzekł wówczas, że „każdy
funkcjonariusz organów bezpieczeństwa Polski Ludowej, który
został zatrudniony w nowo tworzonych służbach policji
bezpieczeństwa, ma w pełni gwarantowane równe prawa
z powołanymi do tych służb po raz pierwszy od połowy 1990 roku,
w tym równe prawa do korzystania z uprzywilejowanych zasad
zaopatrzenia emerytalnego”. Kolejną różnicą było to, że ustawa
z 2009 nie zakładała obniżki świadczeń inwalidzkich, co
spowodowało falę wniosków o ponowne badanie lekarskie w celu
uzyskania orzeczenia o takim stopniu niepełnosprawności, który
predysponuje do pobierania rent. Wysokość średniej emerytury
funkcjonariusza po obniżce wyniosła około 2300 złotych, a średnia
renta resortowa wynosiła wówczas około 2500 złotych (emerytura
zwykłego Kowalskiego wynosiła 1600, a renta – 1300 złotych).
Mundurowi z czasów PRL-u obie ustawy nazywają represyjnymi
i domagają się nowych regulacji. Jedną z aktywnych działaczek na
rzecz zmian prawnych jest właśnie pani Danuta – o cer w stanie
spoczynku, emerytowana kierowniczka sekcji w Wydziale
Kryminalnym Komendy Wojewódzkiej Policji w Szczecinie, obecnie
członkini Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Szykując się do naszego
wywiadu, słucham zapisu audycji radiowej, w której brała udział
przed kilkoma dniami. Jej antenowym „przeciwnikiem” jest Leszek
Duklanowski, członek PiS i przewodniczący Wojewódzkiej Rady
Konsultacyjnej do spraw Działaczy Opozycji Antykomunistycznej
oraz Osób Represjonowanych z Powodów Politycznych.
„Pan się na mnie mści za własne niedogodności życiowe!”, „To
wy byliście sługusami sowieckiego systemu!” – głośnik trzęsie się
z emocji, a ja myślę, że wśród obecnych dwudziesto-
i trzydziestolatków temat emerytur dla byłych funkcjonariuszy
aparatu bezpieczeństwa poruszany jest na średnio porywających
spotkaniach towarzyskich. Bywa, że między piwem a piwem ktoś
rzuci znużonym głosem: „Ale że sekretarkom też zabrali…”. „Albo
tym, którzy łapali złodziei, przecież ktoś musiał łapać złodziei” –
odpowie ktoś inny. „I dobrze, ja bym im zabrał wszystko” – utnie
ktoś trzeci. Podczas gdy młode pokolenie nie przejawia większego
zainteresowania problemem, dla przedstawicieli starszych pokoleń
stanowi on otwartą ranę, z której sączy się poczucie krzywdy, bez
względu na to, czy nosili mundur, czy znaczek Solidarności.
Zwłaszcza jeśli twierdzą, że służbie demokratycznej policji oddali
całe swoje życie.

– Porozmawiam z panią, ale mam prośbę. Warunek w zasadzie.


Że nie będę anonimowa. Ja się swojego nazwiska nie wstydzę
i tego, co robiłam, też się nie wstydzę. Proszę pamiętać, żeby moje
nazwisko się ukazało.

Od tych słów Danuta Leszczyńska rozpoczyna swoją historię.


A później kontynuuje:
– Jest rok 1939. Brata mojej babci w Twerze mordują Rosjanie.
Wcześniej służył w Nalibokach nad Niemnem jako szeregowy
policjant. W historii mojej rodziny na zawsze zapisuje się jako
bohater. Najpierw babcia opowiada o nim tacie. Później tato zostaje
milicjantem. O pracy nigdy w domu nie mówi. Tylko o stryju zabitym
w 1939. Czterdzieści sześć lat później, w 1985, i ja zostaję
mundurową. Mam dwadzieścia trzy lata, gdy wstępuję do milicji. Mąż
też milicjant. Przyjmują mnie do Sekcji B, czyli wydziału obserwacji,
i kierują do Szkoły Chorążych Służby Bezpieczeństwa MSW
w Warszawie. W „B” mam obserwować przestępców pospolitych.
Oprócz mnie w sekcji same chłopy. Mąż podejmuje służbę wraz ze
mną w tym samym wydziale. Zaczynamy pracować razem na
zlecenia Wydziału Kryminalnego i Wydziału Przestępstw
Gospodarczych. Pierwsza poważna sprawa – obserwacja grupy
przestępczej, która kradnie futra z zakładu pracy w Goleniowie.
Udaje nam się ustalić adres dziupli z kradzionym towarem i razem
z mężem dostajemy premię.
Atmosfera w pracy świetna. Sami mężczyźni, a ja od dziecka
lepiej dogadywałam się z mężczyznami. Nigdy nie doświadczyłam
dyskryminacji. Nikt nie traktował mnie gorzej, bo jestem kobietą.
Musiałam wykonywać te same czynności, które wykonywali
panowie, bez względu na to, ile ciąż przeszłam. Nie było, że nie
mogę pracować, bo w domu czekają dzieci. Żadnej taryfy ulgowej.
Może dziś część kobiet nazwałaby to dyskryminacją? Może tak, bo
w policji coraz więcej jest roszczeniowości. Panienki idą do pracy
i zastanawiają się, na jaki kolor pomalować paznokcie. Albo biorą
zwolnienie, bo dzieci chore. Za naszych czasów nie było, że dzieci
chore. Jak się szło do służb, to życie prywatne poświęcało się na
rzecz porządku publicznego.
Czy ja swoje poświęciłam? Tak. Zdecydowanie. Mam troje dzieci.
Nigdy nie byłam na urlopie wychowawczym. Po każdym
macierzyńskim natychmiast – natychmiast! – wracałam do pracy.
Pracowałam na pełnych obrotach. Potrafiłam wyjść z domu
o siódmej, wrócić za kilka dni. Z dziećmi był mąż. Wiedział, że
zwalczanie przestępczości to moje życie. Robił wszystko, żeby mi to
umożliwić. Rozumiał, że jak jest zabójstwo, to Nuśka zostaje
w pracy.
Zarzuca mi się, że skończyłam Szkołę Chorążych, gdzie uczono,
jak wydobywać informacje od więźniów politycznych. Może i uczono.
Ja się szkoliłam z zakresu technik obserwacji i nie żałuję. Później
szalenie mi się to przydało. Po 1990 awansowałam wielokrotnie.
W 2005 roku stanęłam na czele sekcji do spraw zwalczania
przestępstw narkotykowych i patologii społecznych Wydziału
Kryminalnego KWP. Kilka miesięcy później doprowadziłam do
zatrzymania największego w Polsce transportu BMK, czyli substancji
służącej do produkcji amfetaminy. 441 litrów szajsu w 27
budowlanych beczkach. Z tego transportu można było
wyprodukować 240 kilogramów czystego narkotyku! A dziś
w gazetach czytam, jak antynarkotykowi zatrzymali kogoś z dwoma
gramami amfetaminy i śmiać mi się chce.
W 2006 pisała o mnie prasa. Na masce samochodu
obezwładniłam faceta, który uprowadził i wielokrotnie zgwałcił
szesnastoletnią dziewczynkę. Nie czekałam na wsparcie, po prostu
go zatrzymałam. Zrobiłam swoje, naruszając procedury. Później
okazało się, że to był seryjny gwałciciel poszukiwany w całej Polsce.
Ja, proszę pani, na służbie starałam się być przede wszystkim
człowiekiem. Do dziś pamiętam zatrzymanie grubego
szczecińskiego dilera. Mężczyzna był poważnym przestępcą,
a jednocześnie samotnie wychowywał synka z dziecięcym
porażeniem mózgowym. Zadzwoniłam do brata zatrzymanego, który
też był przestępcą narkotykowym. Powiedziałam: „Zajmij się
bratankiem, bo w izbie dziecka sobie nie poradzi”. Dwa dni później
facet przyszedł na komendę razem z chłopczykiem i powiedział: „Ja
wiem, że pani wie, co robię, i pewnie mnie pani kiedyś zatrzyma, ale
dziękuję, że nie oddała pani chłopca”.
Takie miałam podejście do przestępców – traktowałam ich jak
ludzi. Nie pozbawiałam godności, dlatego oni mnie szanowali. Wielu
do dziś spotykam na ulicy. O, na przykład mężczyznę, który pobił ze
skutkiem śmiertelnym kapitana statku. Ten mężczyzna dostał wyrok
sześciu lat pozbawienia wolności. „Cześć, Danusiu, co tam
u ciebie?” – tak mnie wita, gdy spotykamy się na ulicy. Jak
serdeczną koleżankę.
Z byłymi przestępcami nieraz rozmawiam. Czasem widzimy się
w parku, czasem w sklepie. Oni nie mają do mnie pretensji. Dlatego
tak wielu z nich stało się moimi informatorami. Czy pani zdaje sobie
sprawę, że po odejściu na emeryturę gros z tych źródeł nie miałam
komu przekazać? Żaden policjant się tym nie interesował. Nie
chciało im się weryfikować informacji i wykonywać skomplikowanej
pracy operacyjnej. Przestępcy sami mówią: „Pani Danusiu, teraz to
nie ma policjantów, z którymi da się rozmawiać”. A dlaczego?
A dlatego, że gardzą informacjami. Po ośmiu czy dwunastu
godzinach kończą służbę i do widzenia. Nic ich nie interesuje.
A ja tą służbą żyłam.
W 2009 roku, jesień to była, spacerowałam z moją suczką Pinią
po osiedlu. Każdy w okolicy wiedział, że jestem policjantką. Nagle
podleciała do mnie sąsiadka, mówi, że u niej w bloku w mieszkaniu
na parterze coś się dzieje. Podejrzane typy, muzyka do późna.
Chodziłam z Pinią pod ten blok, obserwowałam mieszkanie i szybko
się zorientowałam, że to burdel, bo w niejednym w życiu byłam. Na
dniach zebrałam ludzi, weszliśmy do środka. W środku dwóch
alfonsów i kilka prostytutek, w tym dwie nieletnie. Jedna uciekinierka
z poprawczaka. Odesłaliśmy. Druga – uciekinierka z patologicznego
domu. Rodzina uznała ją za zmarłą. Justynka się nazywała.
Przygarnęliśmy ją z mężem do siebie. Nie miała gdzie iść. Kilka
tygodni Justyna była z nami, później wróciła na swoje dno. Za
bardzo w ten świat wrosła, żeby dać się uratować.
Później to jeszcze kilka miesięcy przepracowałam i poszłam na
emeryturę. Był to dla mnie bardzo trudny okres. Przez pierwsze
miesiące śledziłam rubryki policyjne wszystkich lokalnych gazet.
Interesowało mnie, jakich dilerów zatrzymali i jaki burdel zamknęli.
Śledziłam wszystko, tak jakbym jeszcze pracowała. Pamiętałam
ksywy, ilości, miejsca zatrzymań. Później przestałam czytać, bo tylko
się denerwowałam, że sama zrobiłabym to sto razy lepiej. Durna
jestem, wiem, ale jakby ktoś powiedział: „Danka, wracaj do służby”,
to ja bym wróciła. Ze swoim doświadczeniem i kontaktami mogłabym
w policji bardzo pomóc, ale mnie policja nie chce.
A decyzję o emeryturze podjęłam, bo relacje służbowe zmieniły
się w polityczne. Jak inaczej wyjaśnić, że zwykły szary pracownik
bez większych sukcesów i doświadczenia zostaje naczelnikiem?
Nagle okazało się, że dla mnie, koleżanek i kolegów, którzy dla
policji bardzo dużo zrobili, już miejsca nie ma. Że nie pasujemy do
układanki.
Najbardziej ze wszystkiego boli mnie niekonsekwencja. Emerytury
i renty są przywracane generałom, a nam, funkcjonariuszom, którzy
na nich zapieprzali, nie. I ludzie nagle nie mają z czego żyć. Na
szczęście my z mężem mamy rodziców, ci jednak nigdy nie
przypuszczali, że w wieku osiemdziesięciu lat będą dokładać
dzieciom do życia.
Czy pani słuchała ostatniej audycji w Radiu Szczecin? Tam mówili,
że jestem bandytką, przestępczynią. Pomyślałam sobie, że chyba
ludzie chcą nas zabić. Po prostu zabić, żebyśmy wszyscy zniknęli,
bo już nie mamy racji bytu, skoro byliśmy w Służbie Bezpieczeństwa.
Ja kochałam policję, a dziś państwo mnie represjonuje. Ustawy
dezubekizacyjne to ustawy represyjne. Tę ostatnią mogę nazwać
jeszcze ustawą śmierci, bo dla wielu koperta z listem MSWiA była
wyrokiem. Moja koleżanka Ziutka podcięła sobie żyły. Po tym, jak jej
mąż – policjant – się zastrzelił. Później druga koleżanka Józefa
z Włocławka wraz z mężem popełnili samobójstwo. Napisałam do
posłanki Krystyny Pawłowicz, pytając, dlaczego tak jest, dlaczego
chce nas pozbawić godności? Odpisała, że kat nie może dostawać
więcej niż ofiara. A ja do dziś nie wiem, kogo katowałam.
16. Najlepsza o ara chodzi w mundurze

„Skontaktuj się koniecznie z Grażyną, ta kobieta to legenda” – pisze


mi jeden z emerytowanych policjantów. W wiadomości nie pada
nazwisko, ale nie musi. Znam Grażynę Biskupską, jak zresztą każdy,
kto choć trochę interesuje się tematyką polskich służb
mundurowych. Wiem, że kierowała wydziałem do spraw zwalczania
aktów terroru i była naczelnikiem w Centralnym Biurze Śledczym.
Wiem, że na koncie ma rozpracowanie grupy żoliborskiej, a na
ramieniu wytatuowanego skorpiona, który jest jej znakiem zodiaku.
Wiem, że w związku z tragiczną strzelaniną w Magdalence przez
wiele lat siedziała na ławie oskarżonych i że ją także objęła ustawa
dezubekizacyjna.
Gdy czytam wiadomość od policjanta, nie wiem jeszcze, że
w 2017 roku odwołała się do szefa MSWiA, by ze względu na
specjalne zasługi i krótki okres pełnienia służby w starym systemie
politycznym została wyłączona z ustawy dezubekizacyjnej. Nie
wiem też, że odwołała się do Sądu Okręgowego. I choć w sądzie
14
wygrała, jej emerytura wciąż wynosi 1800 złotych . Tego
wszystkiego dowiem się dopiero w tłocznej kawiarni w centrum
Warszawy. Miasta, które moja rozmówczyni zna na wylot.

Pani od dziecka marzyła, żeby być mundurową?


Nie, nie. Ja od dziecka marzyłam, żeby być bibliotekarką.

O!
I swoje marzenie spełniłam. Przez osiem lat pracowałam
w bibliotece. Do tego prowadziłam na zastępstwach w podstawówce
lekcje z polskiego, historii i geografii. Z wykształcenia jestem przede
wszystkim pedagożką. Dopiero w 1986 zdecydowałam, że zmienię
ścieżkę zawodową.

Dlaczego? To kolosalna zmiana.


Zmusiły mnie do tego sprawy prywatne. Samotnie wychowywałam
dziecko, a w szkole nie zarabiało się dużo. Resort oferował znacznie
wyższe pensje. Praca w zespole do spraw nieletnich była świetną
okazją na wykorzystanie pedagogicznego doświadczenia.

„Czy umie pani dać w mordę?” – w jednym z wywiadów


czytałam, że było to pierwsze pytanie, jakie pani usłyszała
podczas rozmowy rekrutacyjnej do pracy z nieletnimi.
Owszem, ale to było dopiero w 1990 roku, gdy wreszcie do
rozmowy doszło. Wcześniej, w 1986, nikt nie traktował mnie
poważnie, gdy chciałam wziąć udział w procesie rekrutacji.
Kadrowiec od razu powiedział, że o wydziale do spraw nieletnich
w komendzie stołecznej mogę tylko pomarzyć i że takich jak ja nie
szukają.

Takich jak pani?


Kobiet ze studiami wyższymi i pozaresortowym przygotowaniem
zawodowym. Zaoferowano mi najniższy z możliwych etatów –
zostałam maszynistką w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Kilka
miesięcy później awansowałam na sekretarkę. Obsługiwałam ksero
i porządkowałam papiery, ale już miałam legitymację służbową.
W międzyczasie udało mi się uzyskać zgodę na zrobienie studiów
oficerskich w trybie eksternistycznym i w maju 1990, po przejściu
pozytywnej weryfikacji, dostałam pierwszy szlif oficerski (stopień
oficerski – przyp. red.).

W zespole do spraw nieletnich?


Nie przyjęto mnie tam. Właśnie wtedy zapytano mnie, czy umiem
dać w mordę. Rozmowę prowadził kierownik zespołu. Aspirant bez
wyższego wykształcenia, ale cholernie ambitny. Przyjęcie mnie
byłoby dla niego ogromnym zagrożeniem. Szczęśliwie mi odmówił.

Szczęśliwie?
Tak, bo trafiłam do dochodzeniówki. To był okres transformacji. Do
wydziału przyszło wiele kobiet, które tak jak ja pracowały wcześniej
jako sekretarki albo urzędniczki paszportowe. Przeszły pozytywną
weryfikację i nagle znalazły się w innej rzeczywistości.

W rzeczywistości przyjaznej kobietom?


Bardzo! Po 1990 starzy milicjanci uciekali na emerytury w obawie
przed tym, co może przynieść nowa, niekomunistyczna przyszłość.
W policji była masa wakatów. Naszym zadaniem – kobiet i mężczyzn
– było stworzenie na nowo policyjnych zespołów. Mobbing, seksizm,
dyskryminacja… człowiek się z tym nie spotykał. Poza tym, czy
istnieje lepsze miejsce w policji dla pań? Przecież w pracy
dochodzeniowo-śledczej chodzi o wychwytywanie subtelnych
sygnałów, analizowanie gestów, wypatrywanie ukrytych motywacji
i szukanie drugiego dna. Kobiety są znacznie lepsze
w odnajdywaniu drugiego dna niż mężczyźni. Nie zgadza się pani?

Zgadzam. Ale myślałam, że drugie dno zarezerwowane jest dla


lmów kryminalnych i próżno szukać go w rzeczywistości.
Skąd. W pracy kryminalnej prawie zawsze jest jakieś drugie dno.
Opowiem pani o sprawie z drugim dnem, której mężczyzna pewnie
by nie rozwiązał.
Majętne małżeństwo zgłosiło, że ktoś okradł ich mieszkanie.
Sprawca miał w miejscu publicznym w sposób niezauważony
przeciąć ostrym narzędziem dno torebki kobiety, wyciągnąć klucze,
a potem dokonać włamania. Wtedy do mieszkań włamywano się na
potęgę, więc nikt nie kwestionował prawdziwości tych zeznań. Moją
uwagę przykuł jednak kontrast między szykownym strojem kobiety
a bazarową torebką z dermy. Pomyślałam, że choć zarabiam dużo
mniej, nigdy nie kupiłabym takiego badziewia. Ponieważ nie
uczestniczyłam w oględzinach, poprosiłam o możliwość ponownego
przejrzenia mieszkania. Zobaczyłam, jak wyglądają inne torebki tej
pani, i nie miałam już wątpliwości. Pamiętam do dziś minę
prokuratora, którego przekonywałam, żebyśmy nie zamykali sprawy.
Torebka z bazaru miała być dowodem? Podobne zdanie miał
śledczy z firmy ubezpieczeniowej i rzeczywiście udało się
udowodnić, że napad był sfingowany. Kobiecie i jej mężowi
postawiono zarzut próby wyłudzenia odszkodowania.
Wszystko dlatego, że nie chciała poświęcić droższej torebki.
A miała ich tyle, że bez żalu mogłaby to zrobić.

To i tak musiała być chyba jedna z tych przyjemniejszych


spraw. Całe lata dziewięćdziesiąte to przecież hulająca
przestępczość i rozpracowywanie grup zorganizowanych.
Oj tak. Warszawa była targowiskiem bandytyzmu. Na Stadionie
Dziesięciolecia można było kupić wszystko, łącznie z czołgiem,
armatą i materiałami wybuchowymi. Od sprzedawców nagminnie
ściągano haracze. Tworzyły się grupy. Mieliśmy włamania, rozboje,
strzelaniny… Zdarzenie goniło zdarzenie. Nie planowaliśmy, o której
wyjdziemy z pracy. Dyżury, które miały trwać od 14 do 22, kończyłam
o 8 rano. Sprawy udawało mi się wykrywać i może dlatego dość
szybko awansowałam na kierowniczkę dochodzeniówki.

Co robi kierowniczka dochodzeniówki?


Nadzoruje kilkadziesiąt toczących się równocześnie spraw.
Miałam takie powiedzenie: „Nic tak życia nie upiększa, jak spraw
kupka coraz większa”. Każdego ranka przeglądałam akta
i rozpisywałam polecenia dla funkcjonariuszy – kogo przesłuchać,
jakie podjąć działania. Była to dla mnie świetna okazja, by zapoznać
się ze wszystkimi sprawami. Niektóre wydawały się kalką
poprzednich. Mieliśmy niezliczoną liczbę zdarzeń na pętli Młociny.
Dziś są tam piękne pasaże, wtedy były krzaki. Hutnicy, którzy
niejednokrotnie podpici wracali z wypłatami do domów, byli napadani
i okradani. Pamiętam jedno zdarzenie, gdy zmęczony po nocnej
zmianie hutnik wracał do domu. Przysnął w autobusie i dokonano na
nim rozboju. Przeczytałam opis sprawcy i już wiedziałam, o kim
mowa. Poszłam do wydziału kryminalnego, powiedziałam, że wiem,
kto dokonał napadu na hutnika, ale mam wielką prośbę, by
wstrzymali się z zatrzymaniem. Niedawno urodziło mi się dziecko,
a ten mężczyzna wiedziałby doskonale, że jego zatrzymanie to moja
sprawka. Zgodzili się, by zatrzymać go przy innych okolicznościach.
Ale jakich? Wiedziałam, że niedługo ma imieniny, i rzeczywiście,
w ten dzień urządzał sobie z kolegami imprezkę pod sklepem.
Koledzy z kryminalnego zwinęli go za pijaństwo, a na komendzie
„przypadkowo” zdali sobie sprawę, że pasuje do opisu sprawcy
napadu dokonanego na hutniku kilka tygodni wcześniej.

Czyli bała się pani tych przestępców?


Nie, nie. Byłam ostrożna, nie bałam się. Faceta się nie bałam.
Mieszkałam na Bielanach. Dużo ludzi mnie znało. Część osób
z mojego osiedla miało konflikty z prawem. Jakby chcieli się na mnie
zemścić, zrobiliby to. Wiedziałam, że się nie ukryję, ale do domu
wracałam codziennie z duszą na ramieniu. Jeśli czasem miałam
w sobie obawy, to wyłącznie o synka. A tak naprawdę to bałam się
o niego tylko raz, gdy mi grożono. To nie były żarty. Ci ludzie byli
cholernie niebezpieczni. Podkładali materiały wybuchowe, zabijali
bez mrugnięcia okiem.

Ci ludzie?
Grupa żoliborska. Prowadziłam śledztwo przeciwko nim od
początku do końca. Praca była niezwykle czasochłonna.
Zatrzymania realizowaliśmy wyłącznie nocami, żeby uniknąć
zagrożenia próby odbicia. Posiedzenia aresztanckie też odbywały
się w sądzie nocami. Wszystko było skrupulatnie zaplanowane.
Sukcesywnie zatrzymywaliśmy kolejnych członków grupy. W sumie
ponad czterdzieści osób. Na koniec został Mario, szef grupy
żoliborskiej, jeden z groźniejszych przestępców w Warszawie. Mario
dzwonił do mnie na biurko, mówił… nieważne, co mówił, grunt, że mi
groził. Wiedział, że depczemy mu po piętach. Myślę, że miał kreta
w policji, od którego regularnie dostawał cynk o naszych działaniach.
Nie było wtedy ochrony policyjnej, ale przez jakiś czas koledzy
dyskretnie pilnowali mojego mieszkania. I pamiętam dokładnie ten
dzień, to była sobota, wczesne popołudnie – przyjechałam do pracy
uporządkować papiery. Bo przy prawie czterdziestu zatrzymaniach
kupka była już naprawdę spora. Siedzę sama w pokoju, a tu nagle
wchodzi on. „Pani Grażyno – mówi – pani mnie szukała”. Nogi mi
miękną, mówię, że może herbaty mu zrobię, i zbiegam na dół.
Zawiadamiam kolegów, oni lecą na górę, powalają go na ziemię,
a on patrzy na mnie i mówi, że nieładnie w ten sposób przyjmować
gości. Dostał dwadzieścia pięć lat. Między innymi za rozbicie grupy
żoliborskiej i udział w rozwiązaniu sprawy Tomka Jaworskiego
awansowano mnie na stanowisko zastępcy naczelnika Wydziału
Kryminalnego Komendy Rejonowej Policji na Żoliborzu.

Tomek Jaworski był tym maturzystą, którego zabito za nic?


Zupełnie za nic. Każda śmierć, którą wcześniej widziałam, miała
jakiś powód. Porachunki gangsterskie, zemsta, zdrada, pieniądze…
A ta śmierć była zupełnie bezsensowna. I niewyobrażalnie
drastyczna.

Co dla pani było w tej sprawie najgorsze?


Dużo tam było najgorszych – zmasakrowane ciało, skala
okrucieństwa zabójców, wzrok rodziców Tomka i ich ból, no i mój
syn, który miał wtedy prawie tyle lat co Tomek i też wychodził często
na spotkania towarzyskie. Siłą rzeczy myślało się, a co by było,
gdyby… Ta sprawa trwała od piątku 13 czerwca do soboty 19
czerwca 1997 roku. Przez te sześć dni zmrużyłam oczy może na trzy
godziny. Później padłam i spałam przez tydzień.

Pani przyjmowała zgłoszenie o zaginięciu Tomka?


Byłam kierowniczką sekcji dochodzeniowej. Okazało się, że na
dołek przywieźli dwóch nieletnich w zakrwawionych koszulkach.
Funkcjonariusze zgarnęli ich z polanki młocińskiej. W tym samym
czasie na komendę przyszedł pan, któremu uszkodzono samochód.
Był zaaferowany, bo samochód nie jego, ale służbowy. Bał się, że się
wyda. Podobno jakaś grupa z kijami bejsbolowymi zaczęła walić
w samochód. Byli bardzo agresywni. Oba te zdarzenia miały miejsce
na polanie młocińskiej. Powiadomiłam prokuratora i zamknęłam
gabinet. Wychodząc z komendy, usłyszałam, jak przestraszona
kobieta mówi, że jej syn nie wrócił do domu. Miał świętować zdanie
matury z kolegami. Proszę zgadnąć, gdzie.

Na polanie młocińskiej.
Nie było opcji, żeby to miejsce po raz trzeci tej nocy pojawiło się
przypadkowo. Poprosiłam kobietę o rozmowę i w pracy zostałam
praktycznie do kolejnej soboty.
Jak dalej toczyła się ta sprawa?
Okazało się, że dwóch chłopców na dołku miało wiedzę o tym, co
wydarzyło się na polanie.

A co się wydarzyło?
Na bawiącą się młodzież napadła grupka osób – trzech mężczyzn
i kobieta, Monika. Mieli kije bejsbolowe. Uszkodzili auto mężczyzny,
który przyszedł na komendę, a bawiącą się młodzież zaczęli
wyzywać i bić. Z krzaków wyłapali Tomka, wsadzili do samochodu
i wywieźli do mieszkania kobiety na Bródnie. Tam znęcali się nad
nim przez całą noc i następny dzień. Ogolili mu głowę na łyso,
przypalali papierosami, bili, okaleczali. Później wywieźli nad kanałek
żerański, wykopali dół i zadali śmiertelne ciosy nożem. Ciało chcieli
podpalić, ale się nie zajęło. Wrócili do domu, a my po nitce do kłębka
dotarliśmy pod bródnowski adres. Gdy przyjechałam na miejsce,
w środku było niby wysprzątane, ale śladów zostało mnóstwo. Włosy
Tomka, ubrania sprawców piorące się w pralce, w piwnicy
zakrwawiony dywan. W nocy technicy włączyli ultrafioletową lampę
i zaświeciło się całe mieszkanie. Krew, choć powierzchownie zmyta,
była dosłownie wszędzie. Towarzyszący Monice mężczyźni pękli,
jeden opowiedział o zabójstwie, inny o miejscu, w którym znajdowało
się ciało Tomka. Tak dotarliśmy nad kanałek żerański. Ciało było
zakopane, zmasakrowane. Szybko pojawili się tam dziennikarze.
Wiedziałam, że lada chwila podadzą informacje o naszych
działaniach. Wsiadłam z kolegą w samochód, pojechaliśmy do
rodziców Tomka. Wtedy już w telewizji w ich mieszkaniu leciała
transmisja z miejsca odkopania ciała. Oczywiście kamery kręciły
z daleka, ale było właściwie jasne, że chodzi o Tomka. Gdy
potwierdziłam tę informację, pan Jaworski dostał ataku, przyjechała
karetka. To był absolutnie najgorszy moment w mojej
dwudziestojednoletniej pracy policyjnej.

Czy pani rozmawiała osobiście z tą kobietą, która miała


dowodzić zabójstwem Tomka?
Monika była obecna w mieszkaniu w trakcie jego oględzin. Przez
kilka godzin starała się mnie sprowokować. Nie zwracałam na nią
uwagi. Nie była partnerem do rozmowy. Raz tylko powiedziałam, że
jeśli nie będzie cicho, zostanie skuta i wywieziona do aresztu.

Co pani czuła podczas tych kilku godzin w towarzystwie


morderczyni?
Nic. Wiem, że nie zmienię przestępcy jednym słowem ani
uderzeniem. A jeśli dam się sprowokować, wywołam wyłącznie
rozbawienie drugiej strony. Wybuch emocji oznaczałby moją słabość
i jej siłę. Jeden z moich przełożonych miał taką teorię, że trzeba
myśleć jak bandyta, żeby wykryć sprawcę. Nigdy się z tym nie
zgadzałam, bo przecież ja nie mam w sobie cech psychopatycznych,
nie mam w sobie agresji. Moją rolą nie jest wczuwanie się w głęboko
zaburzonego mordercę, ale praca na faktach poprzez skrupulatne
zbieranie informacji i dowodów. Moim zadaniem jest doprowadzić do
postawienia bandyty przed sądem i dopilnowanie, by dowody były
wystarczające, żeby poniósł konsekwencje swojego czynu. Agresja
może wyłącznie utrudnić wykonywanie pracy. Dlatego nigdy w pracy
nie przeklinałam, a jak ktoś w moim towarzystwie rzucał mięsem, to
za to płacił. Ustaliliśmy z kolegami, że za brzydkie słowa wrzuca się
monety do słoika, a później z tych pieniędzy urządzaliśmy spotkania
przy grillu.

To w jaki sposób radziła sobie pani z napięciem? Skoro pani


nawet nie przeklina.
Czytałam. Dużo czytałam. Skupiałam się na tym, co dzieje się
u mnie w domu. Moje dziecko śmiało się, że w dużym stresie
przestawiałam meble, aranżowałam przestrzeń na nowo. Robiłam
coś, żeby moje otoczenie było trochę ładniejsze, żeby było mi
przyjemnie. Gdy przychodziło mi stanąć twarzą w twarz ze
strasznymi widokami, miałam metody, żeby sama się uspokoić.
Pamiętam swój pierwszy raz w prosektorium. Nie wymiotowałam, ale
było to bardzo ciężkie przeżycie. Żeby to wytrzymać, powtarzałam
sobie, że jestem tu tylko na chwilę. „Za godzinę stąd wyjdziesz” –
myślałam. – „A ci ludzie muszą tu zostać na cały dzień. Ale ty masz
szczęście!” A kiedy jakaś sprawa obciążała mnie psychicznie,
wnikałam w sprawy codzienne – o tej godzinie musisz odebrać syna,
później zrobić zakupy, ugotować obiad… Poza tym nie
powiedziałam, że nie przeklinam, tylko że nie przeklinałam. Dziś
zdarza mi się puścić parę długich i krótkich.

Kiedy to się zmieniło?


Od kiedy mnie państwo okradło i nazwało bandytą i oprawcą. Od
kiedy moja emerytura po trzydziestu sześciu latach pracy z pięciu
tysięcy na rękę zamieniła się w tysiąc osiemset złotych. Od kiedy
jestem ignorowana przez ministerstwo. Czyli prawie od czterech lat,
bo dokumenty z odwołaniem od ustawy dezubekizacyjnej z tzw. art.
8a złożyłam w lutym 2017 roku. Raz już wygrałam sprawę w sądzie.
Wyrok jest prawomocny, ale otrzymałam pismo od ministra, że
w związku z nową linią orzeczniczo-sądową muszą raz jeszcze
przyjrzeć się mojej sprawie. Sorry, w jakim my państwie żyjemy? To
jest postępowanie administracyjne obwarowane konkretnymi
przepisami. I państwo ma te przepisy gdzieś. Napisali mi, że muszą
ponownie poprosić IPN o moją teczkę, a przecież już ją mieli.

I cisza?
I cisza. A ja wiem, jak nikt inny, jak długo potrafią się ciągnąć takie
sprawy w Polsce.

15
Mówi pani o Magdalence .
Czternaście lat siedziałam na ławie oskarżonych. Jak to piekło się
skończyło, pomyślałam: „I co ja teraz będę robić? Gdzie będę
chodzić?”. Ta sprawa zaczęła się z przytupem, a później coraz
bardziej rozmywała. Pierwszy proces był bardzo intensywny.
Uniewinniono nas. Później złożono apelację. Drugi proces. Znów
uniewinnienie, kolejna apelacja. I trzeci proces, zakończony
ostatecznym uniewinnieniem. Media i społeczeństwo całkowicie
straciły zainteresowanie całą sprawą, tylko ja i koledzy wciąż byliśmy
przeczołgiwani. W 2017 roku, po ogłoszeniu wyroku, zadzwonił do
mnie dziennikarz, który zajmował się Magdalenką, i wie pani, że
nawet nie pamiętał, jak się nazywam…
Jak dzisiaj patrzy pani na procesy dotyczące akcji
w Magdalence? Dlaczego to wszystko ciągnęło się tak długo?
Oskarżenie miało na celu znalezienie kozła ofiarnego, to dlatego
posadzili nas na ławie oskarżonych. Zgodnie z planem po realizacji
(zatrzymań – przyp. red.) miałam pojechać na miejsce z grupą
dochodzeniową, przeprowadzić oględziny i przeszukanie.
Magdalenka zyskała medialny rozgłos. Śmierć poniosło dwóch
funkcjonariuszy, siedemnastu było rannych i ktoś musiał za to
odpowiedzieć. Moim zdaniem prokuratura powinna była skupić się
na tym, kto w policji był kretem, kto dał przestępcom cynk o szturmie
i dlaczego nagranie z Magdalenki… Widziała je pani?

Tak.
Dlaczego nagranie z Magdalenki trafiło do mediów? Przecież ta
taśma nie była nagrana przez przechodnia, ale funkcjonariusza
techniki operacyjnej. Była objęta klauzulą tajności, a mimo to
wylądowała w sieci. Oczywiste było, że wśród nas jest osoba
kooperująca z przestępcami, która dała im cynk, przez co wywiązała
się cała strzelanina. Oni na nas czekali. Do tej pory nie wiemy, kto
był tym kretem. Wiemy natomiast, że państwo, zamiast nas chronić,
zrobiło z nas kozłów ofiarnych. Najłatwiejsza ofiara chodzi
w mundurze.

To wszystko musiało być dla pani bardzo trudne, ale nie


odeszła pani z pracy. Awansowała pani.
Początkowo, po postawieniu zarzutów, prokurator zawiesił mnie
w czynnościach służbowych, ale zaskarżyłam decyzję do sądu
i wróciłam do pracy. W 2006 roku, w trakcie pierwszego procesu,
odeszłam na emeryturę, ale po pierwszym wyroku uniewinniającym,
za namową ówczesnego wiceministra spraw wewnętrznych,
powróciłam do służby na parę lat. Po pewnym czasie zostałam
naczelniczką Centralnego Biura Śledczego.

Wiele policjantek, z którymi rozmawiałam, mówiło


o trudnościach z wyjściem poza zespół patrolowo-
interwencyjny. Wiele marzyłoby o pani karierze, a jednocześnie
w ich mniemaniu jest ona całkowicie poza zasięgiem.
Zastanawiam się, jakie cechy trzeba mieć, żeby zajść tak
wysoko w strukturach policyjnych, w dodatku napotykając na
przeciwności.
Nigdy nie rozpychałam się łokciami, nie walczyłam z nikim, po
prostu robiłam swoje. Ja kojarzę tylko jedną cechę. Pracowitość.

A talent?
Talent to można mieć do grania na gitarze. W tej pracy liczą się
dociekliwość, skrupulatność i pracowitość właśnie. Myślę, że dziś do
kwestii pracowitości kobiety podchodzą inaczej niż kiedyś.

To znaczy?
Mają odmienne poglądy na życie zawodowe i prywatne. Są
pewniejsze swoich praw, bardziej roszczeniowe. U nas rządziła
potrzeba chwili: jeśli pojawiają się nowe poszlaki, to znaczy, że
zostajesz w pracy. Nieważne, że według grafiku twoja służba
zakończyła się kilka godzin wcześniej. Nie mówię, że było to dobre,
ale że inne. Odpowiadając na pani pytanie, dla mnie awanse nigdy
nie wiązały się z jakąś szczególną filozofią. Ja po prostu ciężko
pracowałam i miałam trochę szczęścia.

Mimo emerytury jest pani aktywna zawodowo. Prowadzi pani


zajęcia związane z kryminalistyką na Collegium Civitas. Nie
brakuje pani pracy stricte policyjnej?
Nie. Choć nie rozumiem, dlaczego państwo nie czerpie
z doświadczenia emerytów. Mam wielu znajomych, bardzo mądrych,
którzy zapisali się na kartach historii Policji. Jeden z moich kolegów
opracował ustawę o świadku koronnym. Wcześniej jeździł po
świecie, dowiadywał się, jak tego typu zapisy prawne funkcjonują
w innych państwach. Ma przeogromną wiedzę, z której nikt nie
korzysta. W innych krajach taka sytuacja, takie marnotrawstwo
byłoby nie do pomyślenia. A z drugiej strony trudno, żeby starsi
policjanci wyciągnęli rękę do instytucji, która ich skrzywdziła. Bo
koledzy nieobjęci ustawą, ci, którzy jeszcze pracują, nie stanęli
w obronie tych, którym odebrano świadczenia. W firmie dokonał się
rozłam. Jedni mają do drugich pretensje.

O co pani ma największe pretensje?


Na początku lat 90. mundurowi wciąż kojarzeni byli z ZOMO-
wcami, bandytami, komunistami. Dlatego tworzenie nowej policji było
bardzo trudne. Zaufanie społeczne udało nam się odbudować
wyłącznie dzięki tytanicznej pracy. Do dziś pamiętam, jak znajdowało
się u włamywacza skład ukradzionych rzeczy, które później
zwracaliśmy ich właścicielom. Cieszyli się z najmniejszych
drobiazgów. Dziękowali nam, że się udało, że w jakiejś choćby
części sprawiedliwości stało się zadość. Powolutku obywatele
zaczynali kojarzyć mundur nie z okładaniem pałami po nerkach,
tylko z prawem i bezpieczeństwem. Powstały nowe wydziały
specjalistyczne do walki z terrorem kryminalnym, powstała
samochodówka. Efekty były natychmiastowe, wyniki znakomite.
Warszawa, która chorowała na przestępczość zorganizowaną,
powolutku zdrowiała. Zaufanie do policji rosło, aż w końcu stało się
społecznym faktem.
Mam w sobie poczucie, że zrobiłam wszystko, co mogłam, by
chronić moje państwo, a państwo nie zrobiło nic, by ochronić mnie.
Wypowiedziało mi wojnę, oskarżyło mnie i okradło. Za to, że
urodziłam się w 1956 roku i podjęłam pracę nie w tajnej,
przestępczej organizacji, ale w państwowym resorcie. Pani pyta
o pretensje, a ja już nie chcę mieć w sobie pretensji. Mam
sześćdziesiąt cztery lata, ponad połowę życia ciężko
przepracowałam. Nie chcę tracić energii na rozpamiętywanie, że
gdybym popracowała w bibliotece jeszcze trzy lata, dziś nie
miałabym takich problemów. Ignorancja państwa rodzi złość, żal,
frustrację, ale dopełniłam wszystkich formalności związanych
z odwołaniem od ustawy dezubekizacyjnej i zrobiłam wszystko, co
mogłam, by zwrócono mi emeryturę. Nie chcę już wyciągać pazurów.
Nie mam na to czasu. Jeśli udało mi się w zdrowiu przepracować
trzydzieści sześć lat, z czego dwadzieścia jeden lat to była naprawdę
ciężka służba, to chcę w tym zdrowiu być także na emeryturze. Mam
dla kogo żyć. I nikt swoimi działaniami nie będzie już wpływał na
moje życie. Nikt mnie nie zmusi, bym czuła się tak czy inaczej. Nikt
mnie już do niczego nie zmusi… No, chyba że wnuki. One mogą
mnie zmusić do wszystkiego.
17. Biała księga

Założyła ją Federacja Stowarzyszeń Służb Mundurowych RP pod


koniec 2017 roku. Dokładnie wtedy, gdy pierwsze koperty
z decyzjami o redukcji świadczeń tra ły do funkcjonariuszy lub ich
bliskich. Biała Księga to rejestr zgonów osób, które zdaniem ich
rodzin i przyjaciół zmarły w konsekwencji wejścia w życie ustawy
dezubekizacyjnej. Jedną z głównych aktywistek Federacji
i działaczką na rzecz Białej Księgi jest była policjantka Grażyna
Piotrowicz.

Ile nazwisk mieści Biała Księga?


Obecnie ponad sześćdziesiąt. W tym trzynastu samobójców. Za
kilka tygodni kończy się 2020 rok. Mam nadzieję, że do tego czasu
nie przekroczymy siedemdziesięciu.

Od wejścia w życie ustawy dezubekizacyjnej minęły prawie


cztery lata, a Biała Księga ciągle się powiększa?
Dla nas nazwa „ustawa dezubekizacyjna” jest nazwą stosowaną
w celu socjotechnicznym przez PiS. Mówimy na nią ustawa
represyjna. Najwięcej zgonów odnotowaliśmy pod koniec 2017 i na
początku 2018 roku. Ludzie dostawali decyzje z ZER, czyli Zakładu
Emerytalno-Rentowego MSWiA, reagując na nie zawałami, udarami
lub wylewami. Niektórzy popełniali samobójstwa. Co nie znaczy, że
samobójstwa i śmierci wynikające z szoku lub permanentnego
zdenerwowania nie zdarzają się nadal. Ktoś mógłby zapytać:
dlaczego dopiero teraz? Na przykład dlatego, że ludziom kończą się
oszczędności – nie mają na leki ani na jedzenie. Czeka ich eksmisja,
a wstydzą się poprosić o pomoc. Albo – jak pani Janina, wdowa po
milicjancie – żyją w nieświadomości. Dziewięćdziesięciolatka zmarła
niedawno w wyniku zatrzymania krążenia, które nastąpiło, gdy
dowiedziała się, że rodzina ukrywała przed nią decyzję resortu,
dokładając co miesiąc do świadczeń z własnej kieszeni.
Jak to się zaczęło? Skąd pomysł, by założyć Białą Księgę?
Pod koniec 2017 w środowisku zaczęły pojawiać się tragiczne
informacje na temat śmierci emerytowanych policjantów. Zupełnie
jakby dotknęła ich jakaś zaraza. Jako działacze Federacji nie
mieliśmy wątpliwości, że musimy założyć wewnętrzny rejestr. Na
stronie internetowej wystosowaliśmy apel z prośbą o zgłaszanie
przypadków zgonów mundurowych, co do których istnieje
podejrzenie, że nastąpiły wskutek obniżenia emerytury lub renty.
Zorganizowaliśmy też pomoc prawną i psychologiczną dla tych,
którzy najbardziej ich potrzebowali. Proszę sobie wyobrazić te
wszystkie starsze, samotne osoby bez dostępu do internetu. Skąd
mieli wiedzieć, jakie dokumenty złożyć do sądu? Jak odwołać się od
decyzji MSWiA? Otworzyliśmy telefoniczną linię wsparcia. Na
początku obsługiwałam ją sama. Opowiem pani o jednym
z pierwszych telefonów – zadzwoniła do nas wdowa po
funkcjonariuszu. Powiedziała, że mieszka w górach i nie stać jej na
węgiel, a w chałupie zimno. „Ja się zabiję, proszę pani, bo nie dam
rady, skoczę z balkonu” – tak mi powiedziała.

I co pani zrobiła?
Natychmiast skontaktowałam ją z należącą do Federacji
psycholog. Ja przecież nie mam doświadczenia w tego rodzaju
interwencjach. Zanim jednak odłożyłam słuchawkę, musiałam mieć
pewność, że nie wyskoczy. Więc na nią nakrzyczałam, że wygaduje
głupoty. „Setki ludzi są w takiej sytuacji jak pani, a część nawet
w gorszej. Samobójstwo absolutnie nie jest żadnym rozwiązaniem,
to pójście na łatwiznę! Nie może pani tego zrobić!”. Powiedziałam
też, że zima w tym roku ma być lekka, więc nie będzie potrzeba aż
tyle węgla.

Udało się pomóc tej kobiecie?


Tak. Udało się. Nasza psycholog przejęła nad nią opiekę,
a Federacja zorganizowała zbiórkę.

Z pani opowieści wyłania się obraz niezwykle


zsolidaryzowanego środowiska.
Jeśli chodzi o osoby objęte ustawą, zdecydowanie jesteśmy
solidarni. Jeśli chodzi jednak o policję – nie. Ona jest bardzo
podzielona. Są ci wykluczeni i ci, co mieli farta, bo mundur założyli
po 1990 roku. Starsi funkcjonariusze uważają, że młodsi niewiele
potrafią. Rekrutacja i przeszkolenie mają się dziś nijak do wymagań
sprzed lat. Policja za wszelką cenę chce wypełnić wakaty, a ma ich
tyle, że nieustannie obniża poziom i kryteria naboru. Z drugiej strony
młodsi często nie pozostają dłużni i represjonują tych objętych
ustawą. Dlatego tak dużo rodzin prosi, by do Białej Księgi nie
wpisywać nazwisk ich bliskich. Jeśli syn czy córka zmarłego są dziś
funkcjonariuszami, nie chcą, by koledzy z pracy dowiedzieli się
o przeszłości rodzica. „Co, tatuś zawału dostał? Taki był biedny
ubek?” – proszę mi wierzyć, historii, w których pojawiają się tego
typu komentarze, znam bardzo wiele.

A jaka jest pani historia? Pani też jest objęta ustawą, prawda?
Ja niestety nigdy nie ganiałam za przestępcami. Jako młoda
dziewczyna dostałam etat instruktora kulturalno-oświatowego
w Wyższej Szkole Oficerskiej w Legionowie. Prowadziliśmy klub
filmowy, zespoły muzyczne, sekcję filatelistyczną i numizmatyczną.
Jeździłam ze studentami do teatrów i muzeów. W decyzji
o odebraniu świadczeń napisano, że kształtowałam wrogi
światopogląd. Że służyłam totalitarnemu państwu. Byłam zaledwie
dwudziestokilkuletnią dziewczyną, a ich zdaniem indoktrynowałam
przyszłych oficerów. W momencie przełomu miałam etat bibliotekarki
w Legionowie. Weryfikację przeszłam pozytywnie i przez wiele lat
pracowałam jako rzeczniczka prasowa komendanta w Centrum
Szkolenia Policji. Później dostałam stanowisko naczelniczki w Biurze
Logistyki Policji Komendy Głównej. Jednym z moich ostatnich
obowiązków było uczestniczenie w przygotowaniach do Mistrzostw
Europy w Piłce Nożnej Euro 2012. Kochałam tę pracę i uważam, że
osiągnęłam w niej naprawdę dużo.

Dlaczego pani odeszła?


Minął trzydziesty rok mojej służby. Urodziła mi się wnuczka.
Czułam, że czas rozpocząć nowy rozdział w życiu. Chciałam zająć
się domem, zwolnić, zrobić remont. Wzięłam kredyt i niedługo
później zabrano mi emeryturę. Dziś wynosi ona 1900 złotych.
Czynsz – 900 złotych, do tego trzeba doliczyć wszystkie media,
kredyt i z emerytury nie zostaje prawie nic. Gdyby nie to, że udało mi
się znaleźć dodatkową pracę, nie miałabym z czego żyć. Ludzie
mówią: „A moja matka trzydzieści lat pracowała w fabryce, ma taką
emeryturę jak pani i musi sobie radzić”.

I co pani wtedy myśli?


Rozumiem ich, ale – z całym szacunkiem – ja się przez lata
kształciłam. Skończyłam studia wyższe, studia oficerskie, pełniłam
wysokie i odpowiedzialne funkcje, a na emeryturę odeszłam
w stopniu młodszego inspektora, ze stanowiska radcy. To nie była
praca, to była służba. Czasem dwadzieścia cztery godziny na dobę,
kosztem rodziny, życia prywatnego i zdrowia. Policji poświęciłam
większość życia.

I pani również odwoływała się do sądu?


Oczywiście! Tylko te sprawy trwają całymi latami toczą się i toczą.
Moja od 2018 roku była zawieszona. Sądy czekały na orzeczenie tak
zwanego Trybunału Konstytucyjnego. I czekają dalej, bo choć wyrok
był wielokrotnie przesuwany i ostatecznie miał zapaść jesienią 2020
roku, to wciąż go nie ma. Bez względu na to, czy będzie negatywny,
czy pozytywny, da możliwość dalszego procedowania spraw.

Jakie ma pani przeczucia?


Ponad czterysta spraw prowadzonych w kraju uzyskało pozytywne
dla represjonowanych rozstrzygnięcie w pierwszej instancji. To
połowa drogi. Jest jeszcze druga instancja. Wiemy o kilku, może
czterech, pięciu sprawach zakończonych przywróceniem emerytur
w drugiej instancji. Jednak ci, którym się udało, wciąż stanowią
maleńki procent wszystkich pokrzywdzonych. Mam jednak dobre
przeczucia. Wierzę w zwycięstwo, bez wiary nasza walka nie
miałaby sensu.
Czy są jakieś argumenty, które mogą przesądzić na korzyść
danej sprawy?
Nie. Większość spraw jest niemal identyczna. Represjonowani
objęci ustawą, w tym wdowy i sieroty po zmarłych funkcjonariuszach,
nie mają nic na sumieniu. Nie byli zbrodniarzami, nie zrobili nic
złego. Przebieg służby jednego i drugiego funkcjonariusza mógł
wyglądać podobnie, a mimo to w jednym przypadku wyrok
w pierwszej instancji jest pozytywny, a w drugim negatywny.
Wszystko zależy od składu sędziowskiego. Tu nie ma żadnej logiki,
żadnej zasady.

Powiedziała pani, że wyrok pierwszej instancji to dopiero


połowa drogi. Dlaczego?
Zakład Emerytalno-Rentowy MSWiA odwołuje się od tego wyroku.

Zawsze?
Nie słyszałam, by było inaczej. Po takim odwołaniu trzeba czekać
na kolejną rozprawę. Nawet kilkanaście miesięcy. Można pisać
pisma, ponaglać, ale wie pani, jak to jest. Gdy wreszcie do niej
dojdzie i sąd apelacyjny utrzyma wyrok, dopiero wtedy świadczenia
zostaną przywrócone. Nie wiadomo jednak, czy wstecz, czy od
momentu orzeczenia. Niewiele wyroków określa warunki zwrotu
świadczeń. W takich sytuacjach poszkodowany powinien odwołać
się raz jeszcze i sprawa znów będzie procedowana… A większość
tych spraw dotyczy starszych ludzi. Oni chorują, umierają. Wiemy już
o ponad 1500 osobach, które nie doczekały się swoich rozpraw
i sprawiedliwości.

Artykuł 8a. ustawy dezubekizacyjnej mówi o tym, że minister


spraw wewnętrznych i administracji może wyłączyć
z właściwych dla ustawy rozporządzeń osoby, które spełniają
określone warunki, tzn. krótkotrwałą służbę przed 31 lipca
1990 roku, rzetelne wykonywanie zadań i obowiązków po 31
lipca 1990 roku, w szczególności wykonywanie zadań
z narażeniem własnego zdrowia i życia. Ten zapis wydał mi się
obiecujący. Omija przecież procedury sądowe.
Ten zapis ładnie wygląda na papierze, ale w tej bajce nic nie jest
kolorowe. Artykuł 8a jest martwy. Nie słyszałam o ani jednym
przypadku przywrócenia świadczeń przez ministra. Podobno nawet
Grażyna Biskupska próbowała odwołać się tą drogą i nic. Skoro
artykuł 8a nie działa w jej przypadku, to niech mi pani powie,
w czyim zadziała? Przecież nikt nie zakwestionuje jej osiągnięć. Nikt
nie powie, że nie narażała życia. A mimo to… Widzi pani, jakie to
jest wszystko beznadziejne…

A dla pani co jest najbardziej beznadziejne?


Hipokryzja. To, że ustawa represyjna zakłada słuszność
ponoszenia odpowiedzialności zbiorowej, charakterystycznej dla
systemów autorytarnych. Jak inaczej nazwać to, że – dla dobra partii
i ich oszczędności – rzeszę ludzi wrzuca się do jednego worka?
Przecież tą ustawą objęci są nawet ludzie, którzy przez lata chronili
Lecha Kaczyńskiego. Wcześniej ich służba przed 1990 rokiem nie
stanowiła problemu dla władzy, a teraz nazywa się ich bandziorami.
Objęła telefonistki, sekretarki, łącznościowców, pracowników
wydziału paszportów, sportowców, lekarzy, pielęgniarki czy żołnierzy
Wojska Ochrony Pogranicza. Doskonałych fachowców policyjnych
m.in. z wydziałów kryminalnych, nauczycieli akademickich,
bohaterów, takich jak generał Gromosław Czempiński. Nie ma na to
mojej zgody i nigdy nie będzie.

Biała Księga jest dla pani rodzajem sprzeciwu?


Oczyszczeniem dobrego imienia. Dlatego biała. Wszyscy, którzy
się na niej znaleźli, są niewinni. Zostali zepchnięci na margines
życia, jak zbrodniarze. A społeczeństwo przejęło skróty myślowe od
rządzących, bo tak jest łatwiej. Jeśli kogoś obejmuje ustawa, znaczy,
że ubek, że mordował, inwigilował, paznokcie wyrywał. Ja chcę tym
ludziom przywrócić szacunek.

Który z przypadków zapisanych w Białej Księdze odcisnął na


pani największe piętno?
Każda historia jest bolesna, ale przypadek Józefy i Wiesława
Rutkowskich jest szczególny. Byli funkcjonariusze milicji, a później
policji. Zgodne, kochające się, bezdzietne małżeństwo. Prości, acz
dumni ludzie. Po utracie emerytur nie starczało im na czynsz, leki
i jedzenie. Nie chcieli prosić o pomoc. Postanowili odebrać sobie
życie. Wspólnie przedawkowali leki. On się ocknął, myślał, że ona
nie żyje, postanowił do niej dołączyć. Ją wybudził pies. Zobaczyła,
że mąż nie żyje, spanikowała i zadzwoniła po pomoc. Trafiła do
szpitala psychiatrycznego. W sieci jest film Andrzeja Dziedzica Czy
ktoś za tę zbrodnię odpowie?, opowiadający o małżeństwie
Rutkowskich. Musi pani go zobaczyć. Ta historia wbija w fotel
i przypomina historię Romea i Julii. Tylko że smutniejszą
i brutalniejszą. Mówiłam pani – w tej bajce nic nie jest kolorowe.
17. Ziutka z Włocławka

16
Film Czy ktoś za tę zbrodnię odpowie? trwa szesnaście minut.
Można wyszukać go po tytule lub nazwisku reżysera – Andrzeja
Dziedzica, bo o samym małżeństwie Rutkowskich polski internet
milczy.

Play. Pierwsza scena: Zdjęcie młodej, rozbawionej pary cieszącej się


chwilą. Scena druga: Szare mieszkanie, mniej kolorowe niż
fotogra a. Na pokrytej zamszem wersalce siedzi kobieta. Twarz ma
w połowie nieruchomą. To od udaru, który przyszedł do niej razem
z pierwszą pomniejszoną emeryturą. Pani Józefa zajrzała do
koperty: 700 złotych. Tyle musiało wystarczyć na leki na cukrzycę
i nadciśnienie. I wspólnie z mężem opłacenie czynszu, rachunków,
raty kredytu i jeszcze na coś do garnka. Józefa wzięła Monę (psa) na
spacer, tam zasłabła, zabrało ją pogotowie. „Udar” – powiedzieli.
I przepisali kolejne leki. Mąż też chorował i na wszystkie
medykamenty nie starczało. Więc brali połowę dawek i recepty
realizowali co drugi miesiąc. Styczeń – dla Józefy. Luty – dla
Wiesława. Marzec – dla Józefy. Kwiecień – dla Wiesława. Ostatnie
wykupili w październiku 2019 roku. Tyle, żeby starczyło na
samobójstwo.
„10 października przyszedł do nas nowy właściciel – opowiada
Józefa. Mówi wolno, z trudem. – Powiedział, że chce, żebyśmy
opuścili mieszkanie 15 października. Utargowaliśmy z nim jeszcze
pięć dni. I wtedy mąż mi powiedział: Słuchaj, ja się stąd nie
wyprowadzam, najwyżej mnie wyniosą. I ja mu powiedziałam: Sam
nie pójdziesz, pójdziemy razem, jak zawsze. I jeszcze mówił do
Mony: Monusia, idziemy razem. A ona się cieszyła”.
Przez kadr przelatuje suczka. Macha ogonem, bo właśnie
usłyszała swoje imię. Mona to bohaterka. Wyszarpała swoją panią ze
szponów śmierci, po tym, jak ta przyjęła dwieście dawek insuliny.
„Lizała tak bardzo, że się obudziłam” – opowiada Józefa.
„Zobaczyłam, że cała podłoga jest we krwi. Mona to rozniosła na
łapkach (…). Mąż siedział w fotelu, był bardzo blady, oczy miał
zamknięte, jakby spał. I wtedy zobaczyłam jego rękę, przecięte żyły
i dużo krwi”.
Pan Wiesław mimo przedawkowania leków musiał się obudzić,
zobaczyć nieprzytomną żonę i dokończyć samobójczą podróż. Pani
Józefa dokończyć nie chciała. Mówi, że spanikowała. Zadzwoniła do
przyjaciółki i po kilku minutach do szarego mieszkania wbiegli
ratownicy. Józefę zabrali na oddział psychiatryczny, gdzie spędziła
prawie dwa miesiące. Na pogrzebie męża nie była, nie dostała
przepustki. Zresztą, mówi, że wcale nie chce się żegnać i że tu,
w małym szarym domu, ciągle czuje jego obecność. Tak jak Mona,
która często kładzie się pod drzwiami i czeka.
„On mi mówił, że bardzo mnie kocha, przepraszał, że jest
schorowany i nie potra zarobić na normalne życie. Chodził po
zakupy, gotował. Ja nie gotowałam w domu, on bardzo lubił
gotować i gotował. Rano przynosił mi zawsze kawę, śniadanie do
łóżka. Byliśmy bardzo zgodnym małżeństwem” – opowiada pani
Józefa. Bierze silne antydepresanty. To dlatego nie płacze,
wspominając męża, ani wtedy, gdy mówi o nieuchronnej eksmisji
(w momencie kręcenia lmu pani Józefa była jeszcze w okresie
ochronnym nałożonym na nią z powodu tragicznych wydarzeń). Nie
wie, za co będzie żyć, za co wykupywać leki, za co jeść i gdzie
mieszkać. Wie tylko, że nie zgodzi się na żadne miejsce, do którego
nie mogłaby wziąć ze sobą Mony.
Kilka miesięcy później.
Chcę sprawdzić, co dziś dzieje się z panią Józefą. Piszę do Jarka
Jaworskiego, komisarza policji w stanie spoczynku z Centralnego
Biura Śledczego, który na nagraniu przeprowadza wywiad z wdową.
„Sama pogadaj z Ziutką. Ona chętnie o wszystkim opowie” – mówi
i wysyła mi numer.

„Nie było nas już stać na życie”.


– Pyta pani o moją sytuację mieszkaniową? Teraz to jestem
w naszym starym mieszkaniu. Razem z Moną – pani Józefa mówi
wolno i z trudem, zupełnie jak na filmie. – Ze względu na pandemię
eksmisje są wstrzymane. W listopadzie urząd miasta miał powiesić
listy tych, którzy dostaną mieszkania komunalne w 2021 roku. Jest
już koniec roku, a żadnej listy nie ma. Boję się, że mieszkania nie
dostanę.

Dlaczego miałaby pani nie dostać?


Ze względów politycznych. Przecież w urzędzie miasta wiedzą, że
jestem objęta ustawą. A propozycja mieszkania przyszła dopiero, jak
chłopaki z Federacji Służb Mundurowych RP się mną zainteresowali.
Wcześniej dzwonili z MOPS-u, mówili, że chcą mnie do DPS-
u zabrać albo do schroniska dla bezdomnych. Ale tam psów nie
wolno. A ja powiedziałam: „Bez psa się nie ruszam”. Prędzej z Moną
pod krzakiem zamieszkam.

Koledzy z Federacji bardzo się o panią troszczą. To musi być


miłe uczucie mieć takie wsparcie.
I z Federacji, i z Bractwa Mundurowych… To prawda. Jak
wróciłam ze szpitala, miałam mnóstwo rachunków do zapłacenia.
Przecież mnie do Lipna wzięli na dwa miesiące, a światło się
w mieszkaniu cały czas paliło. Koledzy zrobili zbiórkę na zapomogę,
żebym jakoś na nogi stanęła.

Co się działo z Moną, gdy pani była w szpitalu?


Policja odwiozła ją do schroniska. A ja ze szpitala od razu do
schroniska zadzwoniłam, zapewniłam, że wrócę po Monę, żeby jej
czasem do adopcji nie oddali. Policja też mi obiecała, że pojedzie
tam, dopilnuje, żeby jej nikt do domu nie zabrał.

I na pewno odebranie Mony było pierwszym, co pani zrobiła po


wyjściu ze szpitala.
Tak. Kolega po mnie przyjechał, od razu żeśmy do schroniska
pojechali. Później dopiero do domu.

Mona musiała się ucieszyć.


Gdzie tam. Przyprowadzili ją, a ona udaje, że się nie znamy.
Nawet mnie spojrzeniem nie zaszczyciła. Takiego focha strzeliła!
Głupio mi było przed tymi paniami. Z nimi chciała się bawić. Do mnie
nawet nie podeszła.
Ale jej przeszło?
Tak. Już w samochodzie się do mnie przytuliła. A jak
przyjechaliśmy, to biegała po mieszkaniu. Przypominała sobie, że jej
ukochany pan tu umarł. Jeszcze posprzątane nie było. Wszystko
zostało tak, jak tamtego dnia. Krew wszędzie. Dużo krwi. To ona
wtedy tę krew na łapkach poroznosiła. Chciała uratować męża. Nie
udało się.

Ale panią jej się udało uratować.


Tak mnie lizała, że w końcu wybudziła. Po dwustu dawkach
insuliny.

Pamięta pani moment ocknięcia się?


Tak, niby oczy otwarte, a jakbym dalej była nieprzytomna.
Usiadłam na kanapie. Zobaczyłam, że obok na ławie leży czekolada.
Sięgnęłam po nią, zjadłam. Cukier mi skoczył i dopiero mogłam
wstać, szukać męża.

Pamiętała pani, co się wydarzyło?


Tak, pamiętałam, na co się umówiliśmy, ale byłam
zdezorientowana. Nie wiedziałam, jaki to dzień. Później lekarze mi
powiedzieli, ile przespałam. Mona mnie wybudziła w niedzielę
wieczorem. A myśmy to zrobili w sobotę w południe.

Jakie jest pani ostatnie wspomnienie? Przed zaśnięciem?


Mąż poszedł do kuchni. Wziął czterdzieści tabletek dorety17. Ja
zaczęłam sobie wstrzykiwać insulinę. Kilka ampułek musiałam
zużyć. Trochę się zeszło. Robiłam zastrzyki przy mężu. On mówi, że
tabletki nie działają i będzie musiał podciąć żyły. Ja mówię: „Proszę,
nie rób tego, zadziałają na pewno”. I widziałam jeszcze, jak
wychodzi do kuchni. Później już zasnęłam. Przez sen doszedł do
mnie jego głos. Stał nade mną. Powiedział tak: „Ziuteńko…”. Myślał,
że ja odeszłam.

A pani przeżyła.
Przeżyłam.
Mogła pani nie przeżyć. Podjęli państwo tę decyzję z powodu
zmniejszonej emerytury, tak?
Nie było nas już stać na życie. Zabrali mi prawie dwa tysiące.
A przecież mieliśmy kredyt, rachunki do spłacenia i masę leków do
wykupienia. Dowiedzieliśmy się, że mieszkanie sprzedane i nie
mamy gdzie iść. W połowie października przyszedł po klucze nowy
właściciel. Kazał nam się wyprowadzić. Powiedzieliśmy, że nie
mamy dokąd. Nie mamy pieniędzy. Dał nam pięć dni. Do 25
października. I my wiedzieliśmy, że to ostateczny termin. Wcześniej
odwiedzili nas ludzie w kapturach. Pieniądze nam do ręki wciskali,
żebyśmy sobie poszli, żeby to bez komornika załatwić. A jak ich mąż
pogonił, to na klatce krzyczeli, że niejednego dziadka już z domu
wykurzyli.

Bała się pani?


Bałam się. Jak domofon dzwonił, cała chodziłam. Teraz jestem na
lekach i już się nie boję. Po moim powrocie ze szpitala właściciel
znów przyszedł. Miły był. Pytał, jak się czuję. Później zadzwonił cały
w skowronkach, mówi: „Załatwiłem pani mieszkanie socjalne!”.
Okazało się, że to stare koszary milicyjne. W lesie, dziesięć
kilometrów od Włocławka. Melina, sami alkoholicy i recydywiści.
Łazienka wspólna dla dziesięciu osób, nie ma kuchni, nie ma
niczego, a pokój to może z dziewięć metrów kwadratowych. Na to
osiedle nawet taksówkarze nie wjeżdżają. Boją się. A gdyby się
dowiedzieli, że jestem byłą policjantką? Strach byłby z Moną
wychodzić. Ja mam cukrzycę, nadciśnienie, jestem po udarze,
a teraz i na psychotropach. Do lekarzy chodzę bardzo często,
a stamtąd nawet bym nie miała jak dojechać na wizyty.

I pani odmówiła, tak?


Oczywiście.

Jak zareagował właściciel?


Zaczął robić aferę. „Taka pani była miła, opowiadała pani, że
żadnych trudności pani robić nie będzie, a teraz wyszło szydło
z worka!” – krzyczał. Odpowiedziałam, że jak nie chciał problemów,
to powinien kupić mieszkanie na wolnym rynku, bez lokatorów. To go
rozwścieczyło. Rzucał się tak, że za telefon złapałam, zaczęłam
dzwonić do kolegi. On myślał, że do adwokata. Krzyknął, że
z adwokatem nie będzie rozmawiał, i wyszedł. Raz mnie straszył, że
się do mnie wprowadzi. Ja mówię, że będzie mi bardzo miło i że
zapraszam. A on nic, poszedł wściekły. Innym razem powiedział:
„Jakby pani znów przyszło do głowy, żeby sobie coś zrobić, to ja
przecież nawet do mieszkania nie wejdę”. My z mężem w tamtą
sobotę się w ogóle nie zamknęliśmy, ale mnie tak zakręcił, że mu
dałam te klucze. Później pomyślałam, że chyba wariatką jestem,
zadzwoniłam do Jarka, powiedziałam, co zrobiłam. Przyjechał
z chłopakami, założyli mi nowe zamki.

Ma pani wokół dużo ludzi, którym na pani zależy.


Ja widzę, widzę. Po powrocie ze szpitala dostałam rwy kulszowej.
Monę ledwo mogłam wyprowadzić. Na szczęście ona jest mądra,
idzie przy nodze bez smyczy. Tylko że ja prawie chodzić nie mogłam.
Gdy sąsiadka zobaczyła mnie z okna, zaraz załatwiła mi
pielęgniarkę. Dostałam zastrzyki. Później dwie moje koleżanki
przychodziły do mnie trzy razy dziennie, Monusię wyprowadzały,
zakupy robiły. Może mi się trochę ta praca na rzecz społeczeństwa
opłaciła.

Dobrze pani wspomina czasy służby?


Bardzo. Najpierw w ogóle nie pracowałam jako mundurowa, tylko
jako sekretarka w komitecie zakładowym PZPR i w wydziale
polityczno-wychowawczym. Później była przemiana. Weryfikację
przeszłam pozytywnie. Wtedy wzięli mnie do wydziału
dochodzeniowo-śledczego. Bardzo tę pracę lubiłam. Zgrane, dobre
towarzystwo, ciekawe sprawy. Byłam dumna z tego, że jestem
policjantką. Takie miałam marzenie, żeby przestępców ganiać.

A teraz? Jakie pani ma marzenia?


Marzeń to ja już nie mam. Chciałabym tylko mieć dach nad głową.
I żeby Mona była zdrowa. Mona ma nowotwór wątroby. Lekarz kilka
miesięcy temu zrobił jej biopsję, powiedział, że to łagodny nowotwór
i że Monusia ma swój wiek, więc zalecił, żeby jej nie operować. To
jest taka pieszczocha, że ja tego guza siłą rzeczy dotykam. Teraz to
już taki duży worek się zrobił, twardy. Kamień na kamieniu, ale nie
boli jej. Najbardziej się boję, że jej ten guz zaraz będzie po podłodze
szorował, bo ma krótkie nóżki. Dziś wymiotowała. Wiem, co będę
musiała zrobić, jeśli Mona zacznie cierpieć. Dla mnie będzie to
bolesne. Ale tu chodzi o nią, jej ma nie boleć.
19. (O)polska sekstaśma

Największa seksafera w polskiej policji i początek


dyskusji o dyskryminacji
Maj 2013. Do redakcji „Nowej Trybuny Opolskiej” tra a anonimowa
przesyłka. W środku płyta CD i krótka notatka: „Przesyłam
autentyczną nagraną w listopadzie 2012 roku płytę, która ukazuje,
w jaki sposób załatwia się sprawy w Komendzie Wojewódzkiej
Policji w Opolu”. Według autora listu na płycie zarejestrowano głos
komendanta wojewódzkiego opolskiej policji Leszka Marca i jego
podwładnej Katarzyny – naczelniczki wydziału komunikacji
społecznej.
Redaktorka „Trybuny” umieszcza w sieci powściągliwy tekst
o tajemniczej przesyłce i ewidentnej zażyłości między osobami
zarejestrowanymi na płycie. Jej treści nie ujawnia. Dodaje, że
redakcja przekazuje materiał organom ścigania. Nagranie tra a
jednak nie tylko w ręce prokuratury. Następnego dnia „Fakt”
publikuje pełny zapis rozmów, rozpoczynając tym samym
największą seksaferę w polskiej policji.

Podczas 18-minutowego nagrania komendant i naczelniczka


poruszają temat swojej relacji.

„Ona: To mnie wkurwia, to mi sprawia przykrość.


On: Czemu?
Ona: No, czemu?
On: Ty mi sprawiłaś więcej przykrości.
Ona: Czym? Tym, że ci powiedziałam, że chcę się z prezerwatywą
kochać?
On: Można to było powiedzieć całkiem inaczej. Zwłaszcza że za
każdym razem robiliśmy to w ten sposób. A argumentacja twoja
była… no zajebista. Powiedziałaś, że wiesz skądś, nie wiem skąd,
że współżyję z kilkoma naraz.
Ona: Nie, nie. Tak nie powiedziałam.
On: Tak to odebrałem.
Ona: Powiedziałam tylko, że ponad wszelką wątpliwość wiem, że
nie jestem jedyna. (…) Starałam się powiedzieć to w sposób jak
najdelikatniejszy. Co nie zmienia faktu, że jest czymś niefajnym, jak
tam mi wsadzasz to z prezerwatywą, a jak tu, to nie. To znaczy, że
myślisz tylko o sobie”.

Obruszony komendant zmienia temat i przechodzi do wątków


służbowych. Omawia z naczelniczką kwestię ówczesnego rzecznika
opolskiej policji („aroganckiego pata ana”), praktykantów
składających aplikacje do komendy („pata anów”, „idiotów”) oraz
szefa komendy powiatowej („brzydala”, „wieśniaka”, „kurwiarza”),
który zdaniem kobiety miał wybierać się na przejażdżki
radiowozem, by korzystać z usług przydrożnych prostytutek. Pod
koniec nagrania komendant znów wraca do wątku prywatnego („Ja
też nie jestem jedyny. Jesteśmy… na takim samym wózku jedziemy.
Ty nie jesteś jedyna i ja nie jestem jedyny. Bo ty masz męża, ja mam
żonę. To już jest przynajmniej jeden – jeden”), tym samym
podsumowując rozmowę.
Szef i jego przełożona nie mają pojęcia, że za kilka miesięcy
ogólnopolskie media będą cytować każde ich słowo. Tym bardziej że
afera jest wielowątkowa – na komendzie pracuje również mąż
policjantki. Gdy skandal wychodzi na jaw, przełożeni od razu
zabierają mu służbową broń. Pracownicy Biura Komendanta
Głównego i Biura Spraw Wewnętrznych rozpoczynają kontrole,
których celem jest ustalenie naruszeń, jakich dopuścili się
przełożony i jego podwładna. Rozpoczyna się także śledztwo
w sprawie ewentualnego podsłuchu. Za kilka miesięcy zostanie
umorzone, prokuratura nie ma wątpliwości, że to roztargniony
komendant przypadkowo nagrał i zapisał na służbowym sprzęcie
rozmowę, którą niezidenty kowana osoba wysłała redakcji
„Trybuny”, nie pozostawiając na kopercie i płycie ani jednego
odcisku palca.
Decyzją Komendanta Głównego Marzec zostaje odwołany ze
stanowiska. Przechodzi na emeryturę. Prasa ujawnia, że
komendantowi w stanie spoczynku mają przysługiwać świadczenia
w wysokości 10 tysięcy złotych miesięcznie. Co więcej, Marzec na
pożegnanie miał otrzymać niemal 90 tysięcy złotych odprawy.
Znacznie gorzej wygląda sprawa Katarzyny. Po wybuchu skandalu
za naruszenie zasad etyki zawodowej i dyscypliny służbowej zostaje
zawieszona w czynnościach policjantki, a następnie odwołana ze
stanowiska i przeniesiona do wydziału zaopatrzenia. Jest
w rozsypce. Koledzy z niej drwią, a policja prowadzi postępowania
dyscyplinarne m.in. za kontaktowanie się z prasą. Ponadto trwa
sprawa, w której jest oskarżona o pomówienie policjanta, rzekomo
mającego jeździć radiowozem na prostytutki. W końcu Katarzyna
traci pracę. Do samego końca zaprzecza, by cokolwiek łączyło ją
z komendantem, a siebie nazywa największą o arą skandalu. I choć
prawdopodobnie w pierwszym przypadku mija się z prawdą,
w drugim raczej nie.
Odgłosy seksskandalu nie cichną. Część społeczeństwa uważa, że
Katarzyna mogła zostać wykorzystana przez swojego szefa. Rzecznik
Praw Obywatelskich Irena Lipowicz przeprowadza kontrolę
postrzegania praw i wolności obywatelskich w Komendzie
Wojewódzkiej w Opolu, po której zwraca się do Ministra Spraw
Wewnętrznych Bartłomieja Sienkiewicza o uregulowanie przepisów
dotyczących mobbingu w policji i innych podległych mu służbach.
Wywołany do tablicy minister organizuje konferencję prasową,
podczas której przyznaje:
„Nie udawajmy, nie zajmowaliśmy się tym (równouprawnieniem
– przyp. red.) z całą pasją Ministerstwa (…), ale problem być może
jest i skalę tego problemu musimy oszacować, musimy ją zbadać”.
Podczas tej samej konferencji Sienkiewicz ogłasza powołanie
pełnomocnika do spraw równego traktowania, który ma się zająć
wzmocnieniem działań antydyskryminacyjnych i monitorowaniem
sytuacji, w których mogłoby dojść do mobbingu. Pełnomocnikiem
zostaje wieloletnia pracownica MSW Monika Sapieżyńska.
„Jestem od tego, żeby nikt w służbach nie czuł się bezkarnie, bez
względu na to, ile jest gwiazdek na pagonach i wężyków. Każdy
będzie jednakowo odpowiadał” – mówi dziennikarzom, którzy
oblegają ją po konferencji. Czy Sapieżyńska budzi tak duże
zainteresowanie mediów ze względu na niewątpliwą istotność
swojego stanowiska? Nie wiadomo. Wiadomo jednak, że tego
samego dnia dziennikarze będą szeroko komentować jej wygląd.
„Urodziwa”, „atrakcyjna”, „budząca zainteresowanie internautów” –
napiszą. Pełnomocniczkę do spraw nierównego traktowania nazwą
także „pięknym batem na jurnych sekskomendantów”.
Po dziewięciu miesiącach na biurku Sienkiewicza ląduje raport.
Sapieżyńska nie stwierdza istotnego naruszania zasad równego
traktowania ze względu na płeć w służbach mundurowych
podległych MSW.
W raporcie wskazuje jednak obszary, w których może dochodzić
do nieprawidłowości. Wśród nich znajdują się niejasna droga
awansu i uznaniowość w przyznawaniu nagród. Sapieżyńska nie ma
wątpliwości, że stanowiska kierownicze obejmują głównie
mężczyźni. Z raportu wynika, że wśród funkcjonariuszy jest bardzo
niska świadomość odnośnie do tego, na czym w ogóle polega
nierówne traktowanie.
„Należy opracować przejrzyste systemy motywacyjne dotyczące
zasad podwyższania dodatków do uposażeń oraz procedur
obsadzania stanowisk kierowniczych (…) oraz procedury
antydyskryminacyjne i antymobbingowe” – mówi na konferencji
prasowej.
Po otrzymaniu raportu Sienkiewicz zwraca się do Policji. Chce, by
mundurowi wypracowali jasny model postępowania w sytuacjach
nierównego traktowania. Jest czerwiec 2013 roku. Polska to
wówczas jeden z niewielu krajów europejskich nieposiadających
modelu antydyskryminacyjnego w Policji i na pewno jedyny, który
pracę nad nim zawdzięcza roztargnieniu pewnego komendanta.
20. Cieniem na służbie

Część moich rozmówczyń przyznaje, że w swojej karierze spotkała


się z mobbingiem. Kilka, mówiąc o tym, płacze i prosi, bym nie
opisywała ich historii. Kilka się zgadza. A mnie, jako słuchacza,
zadziwia, jak często zachowania o ewidentnych znamionach
mobbingu nie były zgłaszane. Dlaczego? Wiele nie chce wchodzić
w szczegóły, wiele prosi, bym o tym nie pisała. Wiele nigdy nie
sygnalizuje problemu wyżej. Dlaczego? W Polsce na straży praw
pracowników stoi Kodeks pracy, zgodnie z którym pracodawca jest
zobowiązany przeciwdziałać mobbingowi. Jeśli przełożony
postępuje inaczej, łamie prawo, za co może zostać pozwany i stanąć
przed sądem. Ale Kodeks pracy nie dotyczy służb mundurowych,
a w ustawach odnoszących się do Policji nie ma zapisów, które
regulowałyby procedury antymobbingowe. Funkcjonariusz, który
czuje, że jego prawa są naruszane (przez kolegę lub szefa), może
złożyć skargę, ta zaś – zgodnie z obowiązkiem zachowania drogi
służbowej – powinna tra ć do rąk przełożonego. Policjant może
zasygnalizować problem wyżej, lecz każde ominięcie kolejnych
przełożonych w strukturze policyjnej (aż do Komendanta Głównego)
oznacza złamanie obowiązku służbowego. Poza hierarchiczną
strukturę policyjną można wyjść, składając zawiadomienie do
prokuratury. A to oznacza samotną walkę przeciw własnej, potężnej
rmie.

Historia pierwsza: Operacja „Znaleźć haka”


Nadkomisarz Małgorzata J. jako jedyna decyduje się opowiedzieć
swoją historię pod imieniem i nazwiskiem. Jak podkreśla, nie
oznacza to, że się nie boi. Z racji, że sprawa jest w toku, nie możemy
jednak podać pełnych personaliów naszej bohaterki i komendanta,
którego dotyczy oskarżenie. Możemy natomiast powiedzieć, że
Małgorzata jest specjalistką do spraw pro laktyki społecznej,
nieletnich i patologii w komendzie powiatowej. Ma wykształcenie
wyższe, dwa fakultety studiów podyplomowych i uprawnienia
biegłego z zakresu analizy pisma ręcznego. Służy od dwudziestu
czterech lat. Przeżyła kilkunastu komendantów, ale problemy ma
dopiero z ostatnim – byłym o cerem Biura Spraw Wewnętrznych
(jednostki kontrolującej, która ma zapobiegać przestępstwom
wewnątrz Policji).

– Wspomniany komendant stał się moim przełożonym w lutym


2019 roku. Od tego czasu ze służby odeszło około dwudziestu osób,
policjantów i cywilów, którzy nie wytrzymali presji. Ja też już powoli
nie wytrzymuję.
Jestem matką samotnie wychowującą dwójkę dzieci, które przed
pracą muszę odwieźć do szkoły. Poprosiłam komendanta, bym
mogła rozpoczynać dyżur o 8, a nie 7.30. Moi poprzedni szefowie
nigdy nie mieli z tym problemu. Komendant jednak się nie zgodził.
Na pytanie o powód odmowy wzruszył ramionami.
Kolejna sytuacja, która bardzo mnie zdziwiła, miała związek
z nagrodami za wykonywanie zadań służbowych podczas pierwszej
fali koronawirusa. Nie otrzymałam żadnej gratyfikacji finansowej
z Komendy Głównej Policji, choć realizowałam zadania razem
z kolegami i koleżankami, którzy nagrody dostali. Co więcej, nagrody
dostali nawet policjanci, którzy nie wykonywali zadań związanych
z pandemią. Napisałam raport do Komendy Głównej Policji o tym,
jak wyglądał podział nagród. Raport, zgodnie z zachowaniem drogi
służbowej, przekazałam przełożonemu. Komendant także zapoznał
się z jego treścią, ale nie przesłał go do KGP. Wezwał mnie jego
zastępca, mówiąc, że szef nie wiedział o tym, że wykonywałam
obowiązki związane z koronawirusem. Było to nieprawdą, bo od
mojego przełożonego wiem, że komendant kazał mnie wielokrotnie
kontrolować – pytać, gdzie jestem, ile adresów sprawdziłam itd.
Zastępca komendanta poprosił, bym wycofała raport, i zapewnił, że
nagroda zostanie mi przyznana. Napisałam oświadczenie, że
w takim razie wycofuję raport.
W międzyczasie poprosiłam naczelnika o zgodę na spotkanie
z komendantem w celu wyjaśnienia serii przykrych dla mnie sytuacji.
Zgody nie otrzymałam. Później do gabinetu wezwał mnie ówczesny
zastępca komendanta. Ostrzegł, żebym się pilnowała, bo szef szuka
na mnie haków. „Kazał mi patrzeć ci na ręce i przy pierwszej okazji
wszcząć dyscyplinarkę” – powiedział. Nie popełniałam jednak
żadnych błędów, przez co komendant miał obrażać swojego
zastępcę, wyzywać go od najgorszych „pojebów” i „debili”.
Sugerował, że muszę mieć jakieś teczki obciążające przełożonych.
W końcu zastępca komendanta zdecydował się przejść na
emeryturę. W sumie służył trzydzieści lat.
Po jego odejściu wezwał mnie naczelnik, czyli mój bezpośredni
przełożony. Powiedział, że jeśli nie znajdzie na mnie haka, to
komendant pozbawi go stanowiska kierowniczego. Wprowadzi mu
wewnętrzny audyt i na pewno coś na niego znajdzie. „Albo ty, albo
ja” – stwierdził naczelnik i dodał, że nie wie, co ma robić. Ma roczne
dziecko, niepracującą żonę i kredyt. Ponadto komendant sugerował
naczelnikowi, że może łączy nas coś więcej, skoro nie chce znaleźć
na mnie haków. Byłam wdzięczna za jego szczerość, a jednocześnie
przerażona.
W tym samym czasie komendant kazał mi prowadzić notatki
służbowe. To było dla mnie upokarzające, bo z racji swojego
doświadczenia i pełnionego stanowiska nie powinnam tego robić.
Oczywiście polecenie wykonałam. W notatkach zapisywałam
wszystkie podejmowane działania, np. organizację zebrania
z rodzicami, temat, przebieg spotkania, liczbę uczestników… Kilka
tygodni później komendant polecił okazanie notatek, a następnie
zwrócił je naczelnikowi, który poprosił mnie o spotkanie.
„Komendantowi nie podoba się twój styl pisania” – powiedział i oddał
mi notatki z wprowadzonymi przez komendanta poprawkami, były to
m.in. mocniejsze zaznaczenia kropek nad „i” i poprzesuwane kropki
na końcu zdań tak, by były bliżej ostatnich liter. Zupełnie jakby
nauczyciel w podstawówce sprawdzał zeszyt ucznia.
Wtedy zdecydowałam się wkroczyć na drogę sądową. Wynajęłam
pełnomocniczkę i wspólnie złożyłyśmy do prokuratury
zawiadomienie z art. 218 Kodeksu karnego18. W tym samym czasie
Komenda Wojewódzka wszczęła postępowanie wewnętrzne,
w związku z którym miałam sporządzić notatkę zawierającą opis
sprawy. Oczywiście była to notatka, która zgodnie z tym, co się
wydarzyło, obciążała mojego szefa. Jednocześnie polecono mi, bym
oddała ją do komendy wojewódzkiej właśnie za pośrednictwem
komendanta. To było niezrozumiałe – miałam oddać dokument
obciążający przełożonego w jego ręce? Zdecydowałam się pominąć
komendanta i przesłać dokumenty bezpośrednio do Komendy
Wojewódzkiej.
Wiedziałam od początku, że postępowanie wewnętrzne
w komendzie wojewódzkiej jest skazane na porażkę. Tym bardziej
że zastępcą opolskiego komendanta jest dobry kolega tego pana.
W międzyczasie moja pełnomocniczka zaczęła rozmawiać ze
świadkami, a w mojej sprawie świadkami są: były zastępca
komendanta, który zdecydował się odejść na emeryturę ze względu
na kierowane w jego stronę wulgaryzmy, szantażowany naczelnik,
funkcjonariusz dyżurny i informatyk. Wszyscy oni poświadczyli, że
komendant szukał na mnie haków i kazał mnie „upierdolić”. Moja
pełnomocniczka namówiła ich, by również we własnym imieniu
złożyli zawiadomienia z art. 218. Postępowania toczą się
w prokuraturze. Niestety, moją sprawą zajmuje się asesor, czyli
osoba, która nie jest jeszcze nawet prokuratorem.
Na czas postępowania zostałam oddelegowana do innego
powiatu, co bardzo komplikuje moje życie prywatne. Delegacja nie
podlega żadnym formom odwoławczym i trwa sześć miesięcy.
Oznacza to, że w połowie lutego 2020 roku muszę wrócić na stare
stanowisko, ale doszły mnie słuchy, że komendant właśnie je
likwiduje. Co będzie dalej? Nie mam pojęcia.
W swoim starym biurze byłam tylko raz, żeby odebrać kurtkę
i część materiałów szkoleniowych potrzebnych do pracy. Zanim
zostałam wpuszczona, zawołano nowego zastępcę komendanta,
naczelnika do spraw walki z przestępczością gospodarczą
i naczelnika wydziału prewencji. Dopiero w takim towarzystwie
mogłam wejść do pokoju i zabrać rzeczy. Panowie patrzyli mi na
ręce, gdy otwierałam szuflady swojego biurka. W środku znajdowały
się prywatne rzecz – rajstopy, podpaski… To wszystko było strasznie
upokarzające.
Mój gabinet był zaplombowany, jak miejsce zbrodni, ale to mnie
nie zdziwiło. Wiedziałam o tym już wcześniej, bo ktoś wrzucił do
mojej prywatnej skrzynki pocztowej anonim ze zdjęciami. Widać ma
nich zaklejone policyjną taśmą i zaplombowane drzwi mojego
gabinetu oraz polecenie z podpisem i pieczątką komendanta:
„Polecam służbie dyżurnej KPP ****, aby nie wydawać kluczy do
pokoju nr 109 w budynku nr 28 dla nadkomisarz
Małgorzaty**********, jak również w trakcie służby dokonać kontroli
co 2 godziny zabezpieczenia powyższego pokoju, oraz odnotować
wykonanie czynności w książce służby. Na bieżąco dokonywać
przeglądu monitoringu KPP **** uwzględniając wejście do budynku
nr ** uwzględniając osoby wchodzące. Czynności należy odnotować
w książce monitoringu” (pisownia oryginalna – przyp. red.).
Postanowiłam zostać policjantką, żeby pomagać innym. Gdy
rozpoczynałam służbę w komendzie, oprócz mnie pracowały
zaledwie trzy kobiety, a poza tym było 270 mężczyzn. Pamiętam
ciągłe nadgodziny, za które nikt mi nie płacił ani nie oddawał
wolnego. Nie miało to dla mnie znaczenia, bo kochałam swoją pracę.
Pełniłam funkcję pełnomocnika do spraw ochrony człowieka na
terenie powiatu obejmującego kilka komisariatów. Szkoliłam
policjantów w zakresie praworządności i zachowań w sytuacjach
kryzysowych. Mnie nikt nie zapytał, czy potrzebuję wsparcia. Nikt nie
wyciągnął do mnie ręki i to w tej całej sytuacji jest najbardziej
bolesne.

Po rozmowie z Małgorzatą poprosiłam o komentarz pana komendanta.


Od rzecznika komendy otrzymałam odpowiedź: „Komendantowi bardzo
zależy na dokładnym i obiektywnym wyjaśnieniu tej sprawy, dlatego
proszę o zrozumienie, że do czasu jej zakończenia Pan Komendant nie
będzie udzielał żadnych odpowiedzi”.

Historia druga: Byle do emerytury


Kamila ma czterdzieści lat. W ruchu drogowym pracowała przez
ostatnie dziesięć. Lubiła swój zespół i nie chciała nic zmieniać, ale
redukcja etatów pokrzyżowała jej plany. Została przeniesiona do
komendy rejonowej w sąsiednim miasteczku, gdzie trzynaście lat
wcześniej odbywała staż.

– Moim nowym naczelnikiem był policjant, którego poznałam


właśnie w tej komendzie podczas stażu. Wtedy nie miał jeszcze
kierowniczego stanowiska, był po prostu kolegą z zespołu.
Nachalnym kolegą. Mówili na niego „lepkie rączki”. Złożył mi wprost
propozycję seksualną, a ja go wyśmiałam. Oburzył się, bo dotąd
kobiety chyba mu nie odmawiały. W tej niewielkiej miejscowości
mundurowych traktowano jak bóstwa. Chłopaki mieli żony
i kochanki, co nie było żadną tajemnicą. Kiedy rok temu trafiłam do
nowego zespołu, naczelnik od razu wezwał mnie do siebie
i zapewnił, że będę traktowana inaczej niż reszta. Zobowiązał mnie
do codziennego bardzo dokładnego opisywania każdej czynności
służbowej. Zapowiedział, że będę ze wszystkiego dokładnie
rozliczana. Dodał też, że nie wie, jak kiedyś mogłam mu się
podobać.
Każdego dnia komentował mój wygląd. Kiedy mnie mijał, rzucał
coś w stylu: „Jak ty w ogóle wyglądasz? Patrzyłaś dziś w lustro?”,
a później się śmiał. Wszyscy to słyszeli. Początkowo odpyskiwałam,
później myślałam już tylko o tym, jak schodzić mu z drogi. On z kolei
pozwalał sobie na coraz więcej. Mówił, że mam „grubą dupę” albo że
od czasu tego stażu strasznie mi cycki obwisły. To było potworne.
Były momenty, w których bałam się wstać zza biurka i przejść
korytarzem. Widziałam, że wykorzysta każdą okazję do tego, aby
mnie zniszczyć. A nie mogłam już się bronić.
Dwa tygodnie po rozpoczęciu służby żołądek miałam tak ściśnięty,
że zwymiotowałam. Do łazienki nie dobiegłam, wymioty miałam na
koszulce i spodniach. Naczelnika nie było. Powiedziałam kolegom,
że dopadła mnie wirusówka i jadę na chwilę do domu, żeby zmienić
ubranie i kupić leki. Naczelnik jednak pojawił się na komendzie
przede mną. Jak wróciłam, poinformował mnie, że wszczyna
postępowanie dyscyplinarne za samowolne opuszczenie stanowiska
pracy. Dwa kolejne dni, zgodnie z grafikiem, miałam wolne. Znajomi
informowali mnie na bieżąco, co się dzieje. Podobno przełożeni
zadawali im pytania, czy widzieli wymioty na moich ubraniach i co
dokładnie mówiłam, wychodząc. To było upokarzające.
Dwa dni później zjawiłam się na komendzie, żeby rozpocząć
służbę. Ale gdy weszłam do środka, ciśnienie tak mi skoczyło, że
omdlałam. Przewróciłam się, kolega odwiózł mnie na SOR.
Koleżanka powiedziała naczelnikowi, że jedzie za nami, bo przez to
wszystko zostawiłam torebkę, a w środku na pewno mam lekarstwa
na wymioty. Naczelnik powiedział, że wie doskonale, że całe moje
omdlenie było szopką, tylko po to, by koleżanka mogła zasugerować
mu, że przyjmuję lekarstwa, co oznaczałoby, że dwa dni wcześniej
nie kłamałam, tylko naprawdę miałam kłopoty żołądkowe…
Postępowanie przeciwko mnie zostało umorzone, ale ja byłam
w rozsypce. Zaczęłam korzystać z pomocy policyjnego psychologa,
co naczelnik notorycznie komentował. Mówił, że skoro autem do
pracy jeżdżę, to chyba nie jest ze mną tak źle, żebym aż musiała
głowę leczyć.
Zdecydowałam, że pozwę go o mobbing. Miałam dość. Złożyłam
zawiadomienie do prokuratury. Skorzystałam z oszczędności
i wynajęłam dwóch prawników.
Koledzy nie stanęli za mną. Podczas przesłuchań udzielali
odpowiedzi wymijających. Mówili, że się nie interesowali moimi
kontaktami z naczelnikiem i że nic nie słyszeli. Tylko jedna osoba
powiedziała, że – cytuję – byłam „krytykowana”. W ten sposób
nazwała regularne poniżanie, za co i tak dostała później od
naczelnika reprymendę i zakaz kontaktowania się ze mną.
W trakcie postępowania komendant przeniósł mnie do innej
jednostki, mówiąc, że nie możemy z naczelnikiem pracować razem,
bo atmosfera stała się toksyczna. Zaczęłam służyć na komisariacie
w miejscowości obok.
Nowi koledzy i nowy naczelnik doskonale znali powód mojego
przeniesienia. Nie rozmawialiśmy o tym. Po pół roku przyszedł czas
na wystawienie opinii służbowej. Przełożony w skali od jednego do
sześciu wystawił mi same dwójki. Tylko kulturę osobistą ocenił
maksymalnie. Poszłam do niego, spojrzałam w oczy i tak po ludzku
zapytałam, dlaczego to zrobił. „Dawaj tę kartkę” – powiedział.
I wszystkie oceny mi podniósł na piątki i szóstki. On wiedział, że ja
dobrze pracuję. A ocenił mnie niesprawiedliwie, bo chciał pokazać,
gdzie moje miejsce. Wiedział, że jestem niewygodna, a w policji
niewygodnych się nie lubi.
Sprawa o mobbing przeciw naczelnikowi została umorzona
z powodu braku dowodów. Do kolegów mam żal. I do całej firmy
mam żal. Ta praca dawała mi maksymalnie dużo satysfakcji.
Dostawałam masę pochwał za zaangażowanie. Mam listy
gratulacyjne od poprzednich przełożonych, wszystkie zresztą zostały
dołączone do akt sprawy. Żyłam tą pracą, a dziś mnie zabija.
Do emerytury zostało mi półtora roku. Chcę dociągnąć i rzucić to
w cholerę. Uważam, że mam silną psychikę. I wspaniałą rodzinę,
która mnie wspiera. Nie mam żadnej ciężkiej choroby, moi bliscy też
nie chorują, nie mam kredytu ani kłopotów z partnerem, ale gdyby
nie układało mi się także w życiu prywatnym, mogłabym być
kolejnym policjantem, który palnął sobie w łeb.

Historia trzecia: Chcemy tylko spokoju


Alicja poznała swojego męża w 2011 w szkole policyjnej. Spodobał
jej się. Później tra li do tej samej jednostki w komendzie
powiatowej. Po dwóch tygodniach zaczęli być parą. Swój związek
trzymali w sekrecie.

– Byłam jedyną kobietą na komendzie. Wokół trzydziestu chłopów,


mąż później opowiadał, że zakładali się, który pierwszy mnie
przeleci. A on tylko pięści zaciskał, bo wtedy już byliśmy razem.
Nasze uczucie ukrywaliśmy przez pół roku. Potem ktoś zobaczył nas
na mieście, powiedział w komendzie i się rozniosło. Chłopaki od razu
zaczęli traktować mnie inaczej. Pamiętam pierwsze Święto Policji.
Normalnie to koledzy ciągnęliby mnie na piwo, a tak tylko jeden
spytał, czy chcę przejść się do knajpy. Drugi rzucił, że po co, skoro
i tak nie mam już nic do zaoferowania.
Było to bardzo przykre, tym bardziej że większość kolegów miała
żony. Komendant też był żonaty, ale ciągle mnie zaczepiał. Łapał za
boczki, podszczypywał. Raz mu powiedziałam: „Niech się
komendant nie zdziwi, jak się odwinę i komendanta uderzę”.
Gdy dowiedział się, że jestem w związku, przeniósł mnie i męża
na komisariat. To była oczywista degradacja, ale argumentował to
brakami kadrowymi. Komendant codziennie dawał nam wspólne
patrole. Myślał chyba, że oszalejemy, spędzając ze sobą tyle czasu.
Mylił się.
„Ja jestem Flip, a ty Flap” – mówił mąż. Bo on prawie dwa metry
wzrostu, ja metr sześćdziesiąt. Jak mieliśmy domówki, to zawsze
wchodził pierwszy, żeby nikt się na mnie nie rzucił, ale wiedział, że
jak jego ktoś zaatakuje, to ja też się rzucę. Za nim to i w ogień. To
było takie stuprocentowe zaufanie, choć męża wkurzało, że faceci
pytali mnie o numer albo czy dam się zaprosić na kawę. Mnie
wkurzało, jak dziewczyny do kontroli zatrzymywaliśmy, a one
w niego jak w obrazek i śmichy-chichy. Jak tylko mandat można było
wystawić, wystawiałam.
Trwało to kilka miesięcy, aż komendant zorientował się, że te
wspólne służby to dla nas bardziej nagroda niż kara. Wziął męża na
komendę, a mnie zostawił na komisariacie. Marzyłam o drogówce.
Poprosiłam go o przeniesienie, ale odpowiedział, że zaraz zaciążę,
a on w drogówce ciężarnych nie potrzebuje.
No i zaciążyłam. Pamiętam, jaka byłam szczęśliwa. Poszłam do
ginekologa, żeby potwierdził ciążę, i od razu poprosiłam o L4. Nie
mogłam przecież jeździć na interwencje. Ze zwolnieniem pojechałam
natychmiast do szefa. Komendant wpadł w szał. Kilka dni wcześniej
zarzucił mnie stertą papierów, bo uznał, że na komisariacie mam za
mało roboty. Wrzeszczał, że w dupie ma moje zwolnienie, że mi się
chyba w głowie pojebało, jak myślę, że się od tej papierologii
wywinę, że go gówno to wszystko obchodzi.
Padało wtedy. Pamiętam. Wracałam do domu przez całe miasto.
Płakałam, buty mi przemokły. Trzy dni później straciłam ciążę.
Leżałam w szpitalu. Musiałam przejść zabieg ginekologiczny. Mąż
przy mnie czuwał, ale przecież sam miał pracę. Komendant wiedział
dokładnie, jaki jest jego grafik. Gdy byłam sama, odwiedził mnie
w szpitalu. Serce mi do gardła podeszło. Powiedział, że dobrze
wyglądam i że to nie jest jakaś straszna tragedia. „Moja żona
poroniła w siódmym miesiącu – mówi – ty się nie masz co
denerwować”.
Po wyjściu ze szpitala od razu poszłam do zaufanego ginekologa.
Powiedziałam, że psychicznie i fizycznie nie dam rady pracować.
Wypisała mi L4 na pół roku. W tym czasie zaszłam w ciążę, a zaraz
po tym w kolejną. Urodziłam szczęśliwie dwie zdrowe córeczki. Jak
wróciłam do pracy, jego już nie było. Mieliśmy nowego komendanta.
Gdybyśmy wtedy złożyli skargę, oboje stracilibyśmy pracę. I co
byśmy zrobili? Jak byśmy założyli rodzinę? Żeby komendanta
wykurzyć, musiałaby za nami stanąć chyba cała jednostka.
A przecież nie każdy miałby odwagę i nie każdy widział, jak on nas
dręczył. Nieraz dzwonił do męża po nocy, załatwiać służbowe
sprawy. Kiedyś zatelefonował też do mnie. Północ dochodziła, a on:
„Wiem, że się bzykacie, ale złaź z niego, mam sprawę do twojego
kochasia”.
Przecież o takich rzeczach znajomi nie wiedzieli. A my dowodów
nie zbieraliśmy. Pani musi wiedzieć, że w policji takie sprawy to nie
są jakieś jednostkowe i zwykle się je zamiata pod dywan. Dlatego
odpuściliśmy.
Nigdy nie dostałam się do drogówki, ale dalej o niej marzę. Mąż
awansował kilka razy. Mnie się nie udało. Od kolejnych
komendantów słyszałam, że nie, bo nie, albo że jakbym miała jaja
między nogami, to może by mnie przenieśli.
Czy żałuję, że poszłam do policji? Nie. Gdybym nie poszła, nie
poznałabym męża. Nie urodziłabym mu dwóch córeczek. Z tym
brakiem awansów można się jakoś pogodzić, najważniejsze jest coś
innego. Powiem pani co.
Na patrolach poznaliśmy z mężem taką starowinkę. Wzięliśmy ją
pod opiekę, a to zakupy zrobimy, a to lekarstwa wykupimy, a to obiad
ciepły przywieziemy. W zamian prosimy ją, żeby się modliła o spokój
dla naszej rodziny. Spokój jest najważniejszy.

Historia czwarta: Weekendowa mamusia albo upadła


policjantka
– Poczytaj książeczkę, kochanie, zaraz przyjdę. Mama musi
porozmawiać – słyszę w słuchawce. – Przepraszam panią, mój synek
się złości. Wszystko dlatego, że widzi mnie dwa dni w tygodniu.
Taka ze mnie weekendowa mama.
Moja rozmówczyni nazywa się Dominika. Ma trzydzieści osiem
lat. Pracuje na komendzie wojewódzkiej oddalonej o dwieście
kilometrów od domu. Czasem kończy służbę wcześniej i do rodziny
wraca późnym wieczorem, by nad ranem znów ruszyć w trasę. Na
szczęście lubi jeździć samochodem.
– Gdy dziesięć lat temu zostałam przyjęta do policji, myślałam
tylko o drogówce. Trochę z miłości do aut, trochę z potrzeby buntu
(rodzice nie byli zwolennikami jej decyzji), trochę w poszukiwaniu
adrenaliny, ale przede wszystkim z poczucia misji. Nie mieściło mi
się w głowie, że na drogach ginie tylu ludzi, co na wojnie. Czułam, że
jeśli będę twardym gliną, takim, co nie bierze w łapę i nie przymyka
oka, mogę uratować niejedno życie.
Początki w drogówce to był dla mnie świetny czas. Trafiłam do
młodego zespołu w małej komendzie rejonowej.
Z podekscytowaniem wypisywałam pierwsze mandaty i jeździłam na
pierwsze wypadki. Po służbie chodziłam na piwo z kolegami.
Rozmawialiśmy o pracy. Za entuzjazm i dobre wyniki dostawaliśmy
pochwały. Nagród finansowych nie. Zapytałam kiedyś naczelnika,
dlaczego tak jest. „Przecież nam się należało, musi naczelnik
przyznać” – powiedziałam, a on, że dopiero co bratanka prokuratora
przyjął na służbę i że komendant prosił, żeby to jemu na zachętę
przyznać nagrodę.
Obiecał, że następnym razem postarają się wynagrodzić działania
moje i kolegów z drogówki. Każdy następny raz wyglądał jednak tak
jak poprzedni. Bratanek prokuratora dostawał nie tylko premie, ale
też wyższą grupę zaszeregowania, choć miał mniejszy staż i gorsze
wyniki niż my. Był nie do zniesienia. Kablował na nas, chwalił się, że
chodzi z komendantem na wódkę. Czasem omijał służbę, bo miał
kaca. Nikt nie robił mu najmniejszych problemów.
Dla naszego zespołu to był symbol policyjnego zepsucia. Dowód
na to, że nie rządzi tu sprawiedliwość, ale układziki przełożonych
z lokalnymi szychami.
Po dwóch latach służby zaszłam w ciążę. Komendant nie był
zachwycony. Stwierdził, że mrozów nie ma, więc mam dalej
pracować na drodze. Partnerowi, z którym miałam dyżur, bardzo się
to nie spodobało. Kazał mi siedzieć w radiowozie dwanaście godzin.
Na drugi dzień zebrał innych kolegów drogówki i powiedział
naczelnikowi, że droga to nie miejsce dla ciężarnej. Naczelnik
posadził mnie za biurkiem, a komendant kontrolował moją pracę.
Raz musiałam wyjść w trakcie służby na badania ginekologiczne.
Wkurzył się wtedy i powiedział naczelnikowi, że to nie powinno tak
wyglądać.
W szóstym miesiącu guziki od munduru zaczęły wbijać mi się
w brzuch. Naczelnik dał zgodę, żebym przychodziła po cywilnemu.
Komendant nazwał to „niezdrowym rozluźnieniem”. Kazał mi założyć
mundur, a ja się nie zgodziłam. Poszłam na L4. Byłam już
w siódmym miesiącu, miałam podwyższone ciśnienie i naprawdę nie
chciałam dłużej oglądać komendanta.
Po macierzyńskim było najtrudniej. Będąc na służbie, trzeba mieć
jasny umysł, a ja spałam po trzy godziny. Nieraz w ubraniu, na
siedząco, zasypiałam nad łóżkiem syna.
W pracy panowała niezdrowa atmosfera. Naczelnik
z komendantem wkurzali się, że za mało pracuję, a mąż denerwował
się, że za dużo. Leczyłam nadciśnienie, o nagrodach i premiach
mogłam tylko pomarzyć.
Nieuczciwość przełożonych była coraz bardziej widoczna. Robili
wszystko, żeby podlizać się wojewodzie. Wymyślali akcje drogowe
w celu sztucznego pompowania statystyk.
Wyskoczyli z akcją „Bezpieczna zebra”, w której chodziło o to, by
wlepiać mandaty pieszym przechodzącym w niedozwolonych
miejscach. Gdy zjeżdżaliśmy z patrolu po zatrzymaniach
nietrzeźwych kierowców, ale bez mandatów dla pieszych,
dostawaliśmy reprymendy, bo nietrzeźwych było już wystarczająco
dużo w statystykach, a my je jeszcze windowaliśmy.
Jak ktoś marudził albo zbyt odważnie wypowiadał się na temat
tych bzdurnych akcji drogowych, przełożeni bez słowa wyjaśnienia
zabierali mu dodatek motywacyjny. Zresztą, nawet i bez dodatków
motywacja w zespole nawet do reanimacji się nie nadawała.
Byłam wściekła, cała ta sytuacja zabierała mi radość z bycia
mamą. Zwołałam kolegów, powiedziałam, że musimy napisać
zbiorową skargę na naczelnika i komendanta – że nierówno nas
traktują, że kierują się własnym interesem i pompują statystyki. „Jak
zrobimy to razem, solidarnie, to nikt nie zostanie ukarany” –
powiedziałam, ale na komendzie za dużo było strachu. Nie zgodzili
się.
Wokół mnie atmosfera gęstniała. Nie wiem, czy przełożeni
dowiedzieli się o mojej rozmowie z kolegami; z całą pewnością
wiedzieli, że jestem niewygodna. Pewnego dnia dowiedziałam się,
że nie jestem już dowódcą patrolu (osobą podejmującą decyzję
podczas służby patrolowej – przyp. red.). Naczelnik powiedział:
„Pomyślałem, że lepiej, jak dowódcą będzie facet”. Co z tego, że tym
facetem był dużo młodszy i dużo mniej doświadczony kolega.
W odpowiedzi wprost zagroziłam skargą do Komendy Głównej.
Naczelnik przywrócił mi dowództwo, ale tylko na chwilę.
Niedługo po spięciu z szefem dostałam propozycję nie do
odrzucenia. Przenosiny zwane awansem. Daleko, ale za lepsze
pieniądze. Miałam już dość, zgodziłam się.
Przez pięć dni w tygodniu przerzucam papiery, przez dwa bawię
się z synkiem. Czuję, że odzyskałam spokój i radość z życia. To
dlatego, że w województwie nie ma tylu układów, co w powiecie.
Pracownicy nie są skorumpowani, nagrody przyznaje się za pracę,
a nie za nazwisko. Jest spokojnie, tylko tęskno. Za rodziną i za
drogówką.
W dniu, w którym odchodziłam, kolega powiedział: „Dominika,
z ruchu (drogowego – przyp. red.) możesz wyjść, ale ruch z ciebie
nie wyjdzie nigdy”. Miał rację, gęsiej skórki dostaję za każdym
razem, gdy słyszę policyjne syreny.

Historia piąta: Statystyka albo stójka


Daria ma trzydzieści lat. W oddziale prewencji policji służy od
kilkunastu miesięcy. Jest podwójnym magistrem i obecnie robi
studia podyplomowe. Jej marzenie to praca w roli policyjnego
psychologa.

– Od pierwszego dnia służby czułam, że dowódca mnie nie lubi.


To nie miało sensu, nie znał mnie. Niestety, jest wielu policjantów,
którzy pałają nienawiścią do kobiet w mundurach i na każdym kroku
starają się je zdyskredytować.
Koledzy powiedzieli mi, że szef jest wściekły, bo jego zdaniem
wlepiam za mało mandatów i robię niewystarczająco dużo legitów
(liczba wylegitymowanych osób podczas służby – przyp. red.). Sęk
w tym, że trzeba mieć konkretne podstawy, by kogoś
wylegitymować. A koledzy czepiali się bezdomnych i pijaczków.
Wiadomo, oni są przyzwyczajeni i nikomu się nie poskarżą.
Wystawiali mandaty, które nigdy nie zostaną opłacone. Gdy danej
osobie uzbiera się wystarczająca kara z mandatów, idzie na
odsiadkę. A „zetka”, czyli zatrzymany, to dla dowódcy najlepszy
wynik.
Ja nie męczyłam bezdomnych i nie ściemniałam w legitach. Robili
tak niektórzy koledzy. Gdy byliśmy rzucani na rejony służbowe, gdzie
przez dziesięć godzin potrafił nie przejechać żaden samochód,
wpisywali w notatnik nazwiska znajomych, jako osób rzekomo
wylegitymowanych. Dowódca przecież nie dociekał, a wynik był
zrobiony.
W ramach kary za niskie wyniki otrzymywałam służby stójkowe,
które polegają na wypatrywaniu zagrożeń w budce strażniczej.
Oprócz tego szef wsadzał mnie na tzw. patyk, czyli obsługę
szlabanu. Podnosisz patyk, opuszczasz patyk, podnosisz patyk,
opuszczasz patyk. W telefon nie spojrzysz, książki nie poczytasz.
Stoisz jak te widły w gnoju, nieważne, czy deszcz, czy słońce.
W kółko opuszczasz i podnosisz. Stałam tak kilka razy w tygodniu,
było mi bardzo ciężko. Każdego dnia czułam się coraz gorzej, nie
potrafiłam znieść myśli, że każdy kolejny dzień będzie wyglądał tak
samo jak następny. Gdy poważnie rozważałam odejście ze służby,
upomniała się o mnie komenda miejska, dowódca nie miał nic do
gadania.

Historia szósta: Męska solidarność


Kiedy przyszłam do wymarzonego wydziału, wydawało mi się, że
złapałam Pana Boga za nogi. Rozwój zawodowy, świetni przełożeni,
mili koledzy. Jeden z nich podczas służby powiedział: „Jak tu
przyszedłem, też myślałem, że jest zajebiście. Popracuj jeszcze
trochę, a zobaczysz, komu możesz ufać, a komu nie”. Dopiero po
kilku miesiącach zrozumiałam, co miał na myśli.
Jeden z kolegów wyraźnie cieszył się na mój widok. Zapraszał
mnie do kina, mówił, że jest świeżo po rozwodzie, nie wie, co robić
z kasą i czasem. Odmawiałam, mam chłopaka. Był bardzo miły,
częstował mnie ciastami, które przynosił z domu, robił kawę i prawił
komplementy. Do czasu firmowej imprezy. Żegnaliśmy kolegę, który
odchodził na emeryturę. To było spotkanie bezalkoholowe, w czasie
służby. W pewnym momencie zdjęłam bluzę od munduru, zostałam
w przylegającym do ciała termicznym golfie. Kolega podszedł do
mnie i z podziwem powiedział: „Jesteś szczupła, a masz takie duże
cycki”, po czym uszczypnął mnie w pierś. Byłam w szoku, nie
pamiętam, co mu powiedziałam, ale zupełnie się tego nie
spodziewałam. Usiadłam wściekła koło kumpla i mówię: „Kutas mnie
uszczypnął!”. Odpowiedział, że nic takiego nie widział. Pękło mi
wtedy serce.
Od tamtej imprezy kolega nie był dżentelmenem i nie robił już
maślanych oczu. Podczas kolejnej służby na stronie powiedziałam
mu, że jeszcze raz zachowa się w ten sposób, będziemy rozmawiać
inaczej. Przewrócił oczami, poszedł. Niedługo znów skierował
w moją stronę obrzydliwy żart. A ja znów poszłam z nim na stronę,
mówiąc, że sobie takich żartów nie życzę. Niestety, kilka dni później
sytuacja się powtórzyła. Nachyliłam się nad nim i wydarłam, że
jeszcze jeden taki tekst, a zajebię mu z buta w niewyparzony ryj. „Co
się stało?!” – zapytali koledzy, a on przyznał się, mówiąc, że „tylko”
uszczypnął mnie w pierś i nie wie, po co ta afera. Koledzy
natychmiast stanęli w jego obronie. Powiedzieli, że nie znam się na
żartach. Zapytałam, czy chcieliby, żeby ktoś zachowywał się tak
wobec ich córek i żon, i że ja ich za jaja nie łapię. Ktoś powiedział,
że to wielka szkoda, bo bardzo by chcieli. Zrozumiałam wtedy, że
jeśli chodzi o sytuacje związane z seksizmem czy molestowaniem,
kobieta w policji jest na przegranej pozycji. Nie wygra z męską
solidarnością.
Człowiek, który dopuścił się wobec mnie molestowania, był bardzo
zepsuty. O kobietach mówił straszne rzeczy. Że są brzydkie, grube,
mają krzywe ryje i nogi. Żartował z nich, oceniał, a inni się śmiali.
Jednak przesadził. Wdał się w romans z koleżanką z pracy, po czym
wrócił do żony, z którą wcale się nie rozwiódł. Skłócił i zgorszył tyle
osób, że w trybie natychmiastowym przeniesiono go do innej
jednostki.

Komentarz adwokat Joanny Piątkowskiej


Pochwały w miejscu pracy wiele znaczą dla pracownika, który,
nawet jeśli się do tego nie przyznaje, czuje się dowartościowany.
Pozytywne informacje zwrotne motywują. Negatywne odbierają
chęć do działania. Dlaczego? Ponieważ zaczynamy w nie wierzyć.
Jeśli kobieta słyszy od przełożonego, że jest gorsza, a jej praca nie
ma sensu, zaczyna w to wierzyć. Patrząc w lustro, nie widzi już
siebie, tylko to, co mobber chce, by zobaczyła.
Wieloletnie doświadczenie zawodowe utwierdziło mnie
w przekonaniu, że najważniejsze w walce o godność oraz
w odbudowie swojego poczucia wartości jest wsparcie
psychologiczne. Wszystkie klientki, które miały do czynienia
z mobbingiem lub przemocą, zachęcam, by wraz z powzięciem
kroków prawnych udały się do psychologa. Rozmowa ze specjalistą
wzmacnia i pomaga zrozumieć, że bardzo bolesne doświadczenia
w pracy nie wynikają z ich winy ani nie są powodem do wstydu. Co
więcej, często sesja psychologiczna jest pierwszym momentem,
w którym kobieta może spojrzeć na swoją sytuację z dystansu.
Dostrzec, iż mimo poczucia bezradności, które towarzyszyło jej
przez ostatnie tygodnie, miesiące lub lata, ma moc i siłę, by wziąć
sprawy w swoje ręce.
Równocześnie zalecam powzięcie kroków prawnych, czyli wizytę
u adwokata czy też radcy prawnego. Do kancelarii na pierwsze
spotkanie warto zabrać ze sobą bliską osobę, która będzie
wsparciem psychicznym i merytorycznym. Nierzadko klienci są
w tak złym stanie, że ciężko im pozbierać myśli. W emocjach można
pominąć coś istotnego dla sprawy.
Adwokat pomaga nie tylko złożyć zawiadomienie o możliwości
popełnienia przestępstwa (np. uporczywego naruszania praw
pracownika przez przełożonego), lecz także czuwa, by dochodzenie
zostało należycie poprowadzone, a sprawa tra ła do sądu. Jeśli brak
środków nansowych uniemożliwia skorzystanie z usług kancelarii,
zachęcam do nawiązania kontaktu np. z Ośrodkiem Interwencji
Kryzysowej, gdzie można bezpłatnie ubiegać się o udzielenie
pomocy i prawnej, i psychologicznej. Opinia specjalisty jest
niezwykle ważna, ponieważ pozwala obiektywnie ocenić sytuację
i wskazać możliwe kierunki działania.
Pamiętajmy, że każdy pracownik ma swoje uprawnienia
i obowiązki. Mówią one o tym, w jaki sposób ma zachowywać się
względem podwładnych, przełożonych i kolegów na równorzędnych
stanowiskach. Funkcjonariusze publiczni są dodatkowo
mobilizowani przez prawo, by swoich uprawnień i obowiązków nie
przekraczać. Powinni być wzorem dla innych.
Kobieta składająca zawiadomienie o możliwości popełnienia
przestępstwa, związanego czy to z uporczywym naruszaniem praw
pracowników, czy to z doświadczeniem przemocy, może być
przesłuchana w obecności biegłego psychologa. Jego zadaniem jest
zbadanie wiarygodności, spójności zeznań i ewentualnych tendencji
do konfabulacji. Moje klientki często obawiają się tego spotkania –
niepotrzebnie. Biegły psycholog to niezależny ekspert, którego
opinia także stanowi dowód w sprawie i zwykle jest bardzo
pomocna.
W sądzie kluczową rolę odgrywają dowody. To na nich opiera się
postępowanie. Kobiety często zaczynają zbierać je dopiero
w momencie, w którym są już doprowadzone do skrajności.
Wyczerpane, zmęczone, zastraszone, pozbawione chęci do pracy,
a nawet życia. Im wcześniej pomyśli się o dowodach, tym większe są
szanse na pomyślne rozwiązanie sprawy. Materiałem dowodowym
są esemesy, nagrania, maile i zeznania powołanych świadków.
Słysząc od kolegi lub szefa niewybredne żarty lub nieprzyjemne
uwagi, warto pomyśleć o rozpoczęciu zbierania takiego materiału.
To nic nie kosztuje, a być może za jakiś czas okaże się bardzo
pomocne. O wszystkich zachowaniach, które oceniamy jako
niestosowne, warto też mówić rodzinie, przyjaciołom i znajomym
z pracy. Później osoby te mogą zostać powołane na świadków – to
po pierwsze, po drugie – przemoc, nawet słowna, rodzi w o erze
poczucie nieuzasadnionego wstydu. Pozbycie się ciężaru tajemnicy
przynosi wielką ulgę.
Jeśli chodzi o kwestie związane z mobbingiem i wszelkimi innymi
niestosownymi zachowaniami w pracy najważniejszym dowodem są
ludzie. Im więcej świadków, którzy nie boją się powiedzieć prawdy,
tym lepiej. Gdyby na komendzie czy komisariacie, w którym
dochodzi do naruszeń, policjanci zebrali się i wspólnie złożyli
zawiadomienie, szybko usunęliby problem, robiąc przysługę całej
rmie. A ta rma to Policja – zmaskulinizowane środowisko.
Dlatego nie ulega wątpliwości, że każda kobieta, która walczy
o swoje prawa, walczy też o prawa dla innych kobiet.
21. „Spoczywaj w pokoju, niebieska siostro”

Wtorek, 15 września, 2020. Kończę pracę nad rozdziałem


o mobbingu.
Po raz pierwszy od dawna koronawirus nie jest głównym tematem
wieczornych dzienników informacyjnych. Mapy zakażeń ustąpiły
miejsca nagraniom ukazującym las pod Środą Wielkopolską, gdzie
kilka godzin wcześniej odnaleziono ciało policjantki i jej
dziewięcioletniego synka.
Dziennikarze rekonstruują plan wydarzeń:
Poranek. Trzydziestoletnia funkcjonariuszka Sylwia N. powinna
zacząć służbę, ale nie stawia się na komisariacie w podpoznańskim
Swarzędzu. To do niej niepodobne. Jest sumienna, punktualna,
obowiązkowa i pracowita. O tym ostatnim świadczy choćby fakt, że
oprócz Swarzędza pracuje także na posterunku w położonym
nieopodal Kleszczewie. Media podają, że wyrabiała więcej niż etat.
Z każdą kolejną godziną spóźnienia Sylwii koledzy niepokoją się
coraz bardziej. W końcu rozpoczynają poszukiwania trzydziestolatki.
Rodzina nic nie wie. Dziadkowie Wiktora (rodzice byłego partnera
Sylwii) po raz ostatni widzieli matkę i dziecko w niedzielę. Podobno
wszystko było dobrze. Podobno Wiktor miał dobry humor, a Sylwia
zachowywała się jak zwykle.
Po kilku godzinach poszukiwań policjanci zauważają samochód
koleżanki. Zaparkowała auto przy lesie. Między drzewami odnajdują
ciało chłopca (z raną postrzałową skroni) i jego matki (po postrzale
w jamę ustną).
Na miejscu pracują biegli i prokurator. Ze wstępnych ustaleń
wynika, że kobieta zamordowała syna, a następnie popełniła
samobójstwo. Podobno przyczyną były względy osobiste.
– Nie możemy zrozumieć, dlaczego doszło do tej tragedii. Wydaje nam
się, że gdyby nasza koleżanka podzieliła się z kimkolwiek swoimi
osobistymi problemami, to być może udałoby się uratować życie jej i jej
syna – powiedział rzecznik prasowy wielkopolskiej policji.
Włączam Facebooka.
Na zamkniętym forum dla funkcjonariuszy (do którego udało mi
się dostać kilka miesięcy wcześniej) wre dyskusja. Spośród jedenastu
osób komentujących zdarzenie cztery sugerują, że przyczyną wcale
nie musiały być kwestie osobiste, na które policja powołuje się
niemal za każdym razem, gdy dochodzi do samobójczej śmierci
kogoś z jej szeregów.
Fatalne doniesienia są szeroko komentowane także na stronie
Zarządu Głównego NSZZ Policjantów. Internauci twierdzą, że
prokuratura powinna natychmiast zbadać atmosferę pracy w obu
miejscach, w których służyła Sylwia. Ktoś pisze: „Mobbing? Mam
nadzieję, że nie. Ludzie, obudźcie się z letargu! Jutro wy możecie
tak skończyć!”. Ktoś cytuje media: „Jej śmierć miała związek ze
sprawami osobistymi – ładna puenta. A ja bym napisał, że równie
dobrze jej śmierć może mieć związek z sytuacją na służbie”. Ktoś
zauważa: „W większości przypadków policjanci mają problemy
osobiste, a mobbingu się nie stwierdza”. Ktoś dodaje: „Spoczywaj
w pokoju ducha, Niebieska Siostro”.
Medialne echo tragedii szybko milknie. Wstępne ustalenia
biegłych wykluczają udział osób trzecich. Wydaje się, że wszystko,
co miało być powiedziane, zostało powiedziane.
Policjantka znika z celownika mediów w tym samym momencie,
w którym drewniana trumna z policyjną czapką na wieku znika
z oczu żałobników i spoczywa dwa metry pod ziemią. A trumna jest
jedna, bo matkę i syna rodzina postanowiła pochować razem.
Dziennikarze piszą, że nawet na pogrzebie rozmawia się o tym, jak
bardzo nikt tej tragedii nie rozumie i jak mocno Sylwia kochała
syna.
22. Byłe policjantki mówią stop

– To jest pokrzywa. Nie jakaś trawa, tylko zioło – mówi Kasia,


nalewając do filiżanki ciemnozielony wywar. – W herbatach
torebkowych jest pełno przeterminowanego shitu. Dlatego sama
zrywam. Sama suszę. Sama parzę.

Kasia Kozłowska – była policjantka, żołnierka i weteranka wojny


w Iraku – ziołolecznictwem interesuje się od wielu lat. Gdy odeszła
z Grupy Reagowania Operacyjno-Manewrowego (GROM), zaczęła
studiować toterapię. Dziś uważa, że maceraty, nalewki i napary
działają leczniczo i potra ą przywrócić utraconą energię.

– Później zjemy grzybową. Kaśka nazbierała podgrzybków


i borowików. Pycha! – to mówi Asia Jałocha, była policjantka pionu
kryminalnego i żołnierka Żandarmerii Wojskowej. Od czterech lat na
rencie. O tym, że w służbach mundurowych jest więcej shitu niż
w niejednej torebce herbaty, wie tak dobrze, jak Kasia.

Siedzimy przy stole w mieszkaniu na parterze praskiej kamienicy.


Kanapa, kolorowe poduszki, ikeowskie meble, zapach obiadu i ziół –
to biuro Fundacji #SayStop, którą Asia i Kasia dopiero powołały do
życia. O powstaniu organizacji dowiaduję się od jednej
z policjantek, która przekazuje mi numer do Kasi. W momencie
przeprowadzania wywiadu strona internetowa Fundacji nie jest
jeszcze aktywna, a ja nie wiem o niej zupełnie nic.

Ja: Główny cel #SayStop to…?


Asia: Prawna i psychologiczna pomoc kobietom w mundurach,
które doświadczyły mobbingu, molestowania seksualnego
i nierównego traktowania w pracy i na służbie.
Czyli powołując Fundację do życia, jednoznacznie stwierdzacie,
że dyskryminacja, mobbing, molestowanie seksualne
i nierówne traktowanie w służbach mundurowych są. To może
być nadepnięcie na odcisk tym, którzy twierdzą inaczej.
Kasia: Jesteśmy świadome, że Fundacja uderzy w skostniałe
struktury mundurowe. A pod niejednym panem zagrzeje się stołek.

Jesteście na to gotowe?
Asia: Po odejściu z Żandarmerii Wojskowej przeszłam załamanie
nerwowe, a gdy Kaśka odchodziła z GROM-u, była wypalona. Każda
z nas doświadczyła niewłaściwych zachowań, będąc w trakcie
służby. Ja wciąż dochodzę swoich praw przed sądami. To trwa już
prawie cztery lata. Wystarczająco, bym zdążyła się w miarę
pozbierać. Kaśka też się pozbierała. Wreszcie mamy siłę, by
powiedzieć: „stop”.

Chciałabym porozmawiać z wami o skali problemu.


Powiedzieć, ile dokładnie kobiet doświadcza nadużyć ze strony
przełożonych i kolegów, ale, cholera, nie mam o tym pojęcia.
Mobbing wśród mundurowych to mobbing widmo. Każdy wie,
że jest, ale nikt nie zna jego skali. Nie ma raportów, badań,
statystyk – nic. Dlaczego?
Kasia: Bo mobbing zgłasza się niezwykle rzadko, a jeśli już się to
robi, to skargi niejednokrotnie trafiają do kosza. Sprawy są
zamiatane pod dywan. Osoby spoza środowiska często nie wiedzą,
że funkcjonariuszek i żołnierek nie obowiązuje Kodeks pracy. Żeby
dochodzić swoich praw, możemy powoływać się na przepisy
o ochronie dóbr osobistych bądź na przepisy Kodeksu karnego.
Trzeba ogromnej determinacji i bardzo dobrej znajomości własnych
praw, by rozpocząć i wygrać taki proces.
Asia: W wojsku mówi się, że problemów się nie rozwiązuje, tylko
się je usuwa. Na rozwiązanie nie ma czasu ani procedur. Ta prosta
zasada zawsze działa. Ja też stałam się problemem, więc już jestem
poza służbą.
Kasia: Kodeks pracy służb mundurowych nie obejmuje.
Zgłoszenie o dyskryminacji czy molestowaniu, tak jak wszystkie inne
zgłoszenia, trafia do rąk przełożonego. Można ominąć drogę
służbową i bezpośredniego przełożonego, jeśli to jego dotyczy
skarga, zgłaszając problem wyżej, np. do komendanta
wojewódzkiego. Tak czy inaczej sprawa rozpatrywana jest wewnątrz
konkretnej struktury mundurowej. W interesie szefów jest raczej
wyciszenie jej niż robienie afery i dochodzenie sprawiedliwości.

Czytałam niedawno ekspertyzę wydaną przez Biuro Rzecznika


Obywatelskiego na temat przeciwdziałania mobbingowi
i dyskryminacji w służbach mundurowych. Jest tam napisane,
że osoby rozpatrujące skargi żołnierzy i funkcjonariuszy
powinny być zupełnie niezależne od dowództwa jednostki.
Asia: Powinny, ale nie są. Dlatego jednym z głównych założeń
Fundacji jest przedstawienie projektu zmian w ustawach, także
w Regulaminie Ogólnym Sił Zbrojnych, i wszczęcie procedury
ustawodawczej. Chcemy również powołać niezależną instytucję
rozpatrującą skargi w strukturach mundurowych. Dopóki taki organ
nie powstanie, absolutnie nie możemy mówić o żadnej bezstronności
czy opiece nad pokrzywdzonymi nierównym traktowaniem.
Kasia: Przecież nie może być tak, że mobber rozpatruje własną
sprawę!

Rany, ale od was bije determinacja.


Kasia: Tyle lat walki z kultem siły, który panuje w służbach, tyle lat
słuchania, że jesteśmy słabsze fizycznie, więc się nie nadajemy. Co
z tego, że jesteśmy kompetentne? Dla wielu mężczyzn to się nie
liczy. Nie dostrzegają, że możemy się znakomicie uzupełniać.
Asia: Właśnie mi się przypomniało, jak kiedyś w policji kierownik
kryminału (wydziału kryminalnego – przyp. red.), typ z wielkim ego,
chciał mnie nauczyć pokory. Trwało akurat przygotowanie do
zatrzymania przestępców w innej części kraju. Każdy wiedział, co
robić, bo przecież w wydziale nie było przypadkowych ludzi. Ja też
miałam swoją robotę – ustalałam szczegóły zatrzymania dla
ateciaków (antyterrorystów – przyp. red.), a tu nagle podchodzi do
mnie kierownik, żebym mu auto zatankowała. Krótko, zwięźle i mało
cenzuralnie wyjaśniłam panu oficerowi, że chętnie bym zatankowała,
ale nie mam tego w KOS-ie (Karta Opisu Stanowiska – przyp. red.).
Na to zatrzymanie jechaliśmy aż osiem godzin. Kierownik za karę
wsadził mnie do busa z ateciakami.
Kasia: A trzeba zaznaczyć, że oni potrafią być… specyficzni.
Zgrani, szybcy, agresywni. A ona młoda, niedoświadczona i przede
wszystkim obca.
Asia: Myślał, że nauczy mnie pokory. Nie wyszło, bo z chłopakami
mam kontakt do dzisiaj. Świetnie nam się rozmawiało i wielokrotnie
później współpracowaliśmy.

Czyli z tym kultem męskości da się wygrać.


Asia: Chyba za cenę bezczelności. Jak powiesz: „Nie życzę sobie
takiego traktowania, szefie”, to on w odpowiedzi raczej cię wyśmieje.
Albo postawisz sprawę jasno, albo nikt nie potraktuje cię poważnie.
Kaśka doskonale wie, o czym mówię. Pamiętasz, jak ci powiedzieli,
żebyś sobie pasek „nar…chała”?

Co?
Kasia: Takie mam wspomnienie z pierwszego dnia w GROM-ie:
rzucają mi mundur pod nogi. Podnoszę, patrzę – wielki, szyty dla
facetów. Trzy Kaśki by weszły. Mówię, że brakuje paska, na co
słyszę: „nar…chaj sobie”. Uważam się za osobę pewną siebie, mam
cięty język, szybko przychodzą mi na myśl celne riposty, ale
przyznam szczerze, że wtedy zdębiałam. W następnych dniach
uświadomiłam sobie, że skoro weszłam między wrony, muszę krakać
jak i one, i że uprzejmością i kurtuazją wzbudzę tylko pusty śmiech
albo niezrozumienie, a na pewno nie będę poważnie traktowana.

Byłaś jedną z pierwszych kobiet zatrudnionych w GROM-ie, nie


spotkałaś się z tym, że ktoś próbował cię raczej poderwać, niż
obrazić?
Kasia: (Śmiech) Zdarzało się jedno i drugie. Radziłam sobie.
Ostatecznie byłam jedną z pierwszych dziewczyn, które ukończyły
w GROM-ie cały kurs podstawowy. Wyobraź sobie, jaką zniewagą
dla faceta, co ma prawie dwa na dwa metry, który swoją męskość
traktuje jak świętość, był fakt, że na przykład pobiegłam szybciej od
niego.

Bałaś się komentarzy ze strony kolegów?


Kasia: Nie. Znałam swoją wartość. Wiedziałam, że nie wypadłam
sroce spod ogona. W 1996 skończyłam Akademię Wychowania
Fizycznego, ale w zawodzie nauczyciela się nie widziałam.
Zaczęłam studiować międzynarodowe stosunki polityczne
i gospodarcze, ale dyplomacja mnie nie wciągnęła. Chciałam
mocniejszych wrażeń. Stąd policja. Początkowo miałam trudności
z dostaniem się, bo albo nie mieli stanowisk, albo byli mną
kompletnie niezainteresowani. Jak mantrę powtarzali, że jestem
wygadana i mam wyższe wykształcenie, więc mam sobie poszukać
lepszego miejsca do pracy. A ja się uparłam. Po kilku miesiącach
zostałam skierowana na kurs podstawowy. Na sam koniec kursu
instruktor taktyk i technik interwencji odbył ze mną arcyciekawą
rozmowę. Poinformował mnie o obecności headhunterów ze
Specjalnej Jednostki. Ku mojemu zaskoczeniu powiedział, że
szukają kobiet i że z czystym sumieniem mógł im polecić tylko mnie.
Na kursie było nas sto, więc czułam się wyróżniona. Po rozmowie
zostałam zaproszona na testy ogólnorozwojowe i psychologiczne,
a po przyjęciu z miejsca wrzucona na kurs bazowy. Razem ze mną
wrzucono jeszcze kilka innych dziewczyn. Bez selekcji i długiego
oczekiwania, co zdaniem niektórych kolegów było niesprawiedliwą,
niezasłużoną nagrodą. Każdego dnia kursu dawali nam to odczuć.

Stąd to ciepłe przywitanie?


Kasia: Dokładnie. Ryzykując relegowanie z kursu z powodu
poważniejszej kontuzji, wymogłyśmy na instruktorach udział
w najbliższej selekcji. Chciałyśmy, żeby zmienili do nas podejście.

Udało się?
Kasia: Może na chwilę.

Jak wyglądał początek w GROM-ie? Byłaś skoszarowana?


Miałaś czas na cokolwiek innego?
Kasia: Pierwszy rok to intensywna psychofizyczna praca.
Dyspozycyjność dwadzieścia cztery godziny na dobę. Dorzucili nam
do pokoju kilka żołnierek o dłuższym stażu. Wykończone
całodniowym szkoleniem, rozkładałyśmy na podłodze materace,
a o świcie znów je zwijałyśmy i tak w kółko, przez prawie rok. Życia
prywatnego niewiele. Wszystko było podporządkowane szkoleniu. To
było fascynujące.

Czego dokładnie się tam uczyliście?


Kasia: Taktyk i procedur. Większość rzeczy była dla mnie nowa,
jak szkolenia spadochronowe czy pirotechniczne. Szkolenia
ogniowego nie dało się w ogóle porównać z tym policyjnym. Różnica
w liczbie wystrzeliwanych naboi szła w tysiące. Zdobyta tam wiedza
paramedyczna przydaje mi się na co dzień. Szkolenie wysokościowe
przydaje się, gdy czyszczę rynny, a umiejętność walki wręcz dodaje
pewności siebie.

Jakie podejście do kobiet mieli sami komendanci? Robili jakąś


falę?
Kasia: Instruktorzy mają inne zadania. Potrafią motywować bez
zbędnych słów… Po prostu trzeba było dawać z siebie wszystko
i starać się ich nie zawieść. W relacje międzyludzkie nie ingerowali
i może to był jeden ze sposobów sprawdzania nas. Mieliśmy
docierać się bez ich pomocy, choć częściej nie było to docieranie,
ale ścieranie. Kilka dni temu dostałam wiadomość od jednego
z instruktorów. Dowiedział się o Fundacji #SayStop i chciał mi
pogratulować inicjatywy. Założyłam, że ironizuje, bo na kursie nigdy
nas nie chwalono. Zaprzeczył i napisał, że naprawdę był dumny
z dowodzenia pierwszymi kobietami w Siłach Specjalnych i że nie
miałyśmy taryfy ulgowej, ale włos z głowy miał nam nie spaść.

Asia: To w którym momencie włos już spada?

Kasia: Wciąż się zastanawiam. Pamiętam zajęcia, na których


i mnie, i koledze zabrakło profesjonalizmu. Ćwiczenie: atak na
pociąg metra. Kolegom z sekcji pomyliły się okna, podeszli nie tam,
gdzie trzeba. Jakoś tak komicznie wyglądała ich konsternacja.
Zaczęłam się śmiać. Wtedy jeden z nich, kawał chłopa, w mgnieniu
oka znalazł się przy mnie, krzycząc: „Z czego się śmiejesz,
szmato!?”. Odpowiedziałam krótko: „Z ciebie, durniu”, i od razu
agresja eskaluje. Tylko po co? Przecież, do cholery, nie po to tam
byliśmy.

Asia: Powiedz o autobusie. To jest moja ulubiona historia!

Kasia: Wyjazd na szkolenie autobusem. Dźwigałam właśnie


wielkie GSG9 – torbę pełną sprzętu, która jest wielkości połowy tej
kanapy. Załadowałam ją do luku bagażowego, a jeden z chłopaków
zaczął się ze mnie nabijać: „Dajesz, mała”, mówił, a że był dość
daleko, czułam się pewniej. Bezmyślnie wypaliłam: „Mała to jest
twoja pała. Ja jestem niska”. I cisza. Nie wiem, czy uciekać, czy
podnosić gardę. Nagle cały autobus w ryk. Tym razem moje było na
wierzchu, ale widzisz sama – trzeba było odpowiedzieć jego
językiem.

Asia: Założę się, że jakbyś była w zasięgu, tobyś od niego


oberwała.

Kasia: Akurat po nim mogłam spodziewać się wszystkiego. Kilka


dni później koleżanka trzymała sektor (pilnowała rewiru – przyp.
red.) w starym rozpadającym się budynku. I nagle zarwała się pod
nią podłoga. Poleciała na niższe piętro. Nikt nie wiedział, czy się
połamała, czy jest przytomna, czy w ogóle żyje. On trzymał sektor
najbliżej i ani drgnął. Zero reakcji. Tylko stoicki spokój i „dowcipny”
komentarz: „Bóg istnieje”.

Wszyscy faceci tacy byli?


Kasia: Nie, absolutnie. Ale lojalność środowiska w tym
hermetycznym męskim świecie przeważa.
Czytałam, że po 11 września 2001 roku zostałaś wysłana na
misję do Iraku. Sądząc po dacie, to musiały być twoje początki
w GROM-ie. Czy takie przeżycie – przeżycie graniczne – nie
oznacza nowego rozdania? Płeć dalej ma znaczenie?
Kasia: W tradycji morskiej Navy Seals (siły specjalne
amerykańskiej marynarki – przyp. red.), z którym kooperowaliśmy,
kobieta na pokładzie to pech. Wyobraź sobie ten las rąk do
współpracy z nami (śmiech). Po kolei wyłączono nas z kolejnych
zadań na rzecz pracy operacyjnej. Gdyby nie przypadek i odgórna
konieczność, pewnie w ogóle nie byłabym dopuszczona do akcji
bezpośrednich. Na szczęście mogłam się na nich sprawdzić
i przełożeni byli ze mnie zadowoleni. Misji i kolegów miałam już
jednak dość. Doszłam do wniosku, że nie uzależnię się od tego stylu
życia. Misja zabiera od kilku do kilkunastu miesięcy. Człowiek, co
prawda, uwalnia się od trosk codziennego życia, przestawia na inne
tory, ale wszystko skupia się wokół pracy, bo de facto z pracy
w ogóle się nie wychodzi. Ani mentalnie, ani fizycznie. Po powrocie
do kraju i krótkim urlopie zdrowotnym znów wpada się w rytm
przygotowań, szkoleń i poligonów. Dotarło do mnie, że kolejny
wyjazd będzie kalką poprzedniego. Zmienią się tylko cel i rejon.
Udoskonalone zostaną procedury i sprzęt, ale działania będą
podobne, a niechęć kolegów niezmienna. I wtedy w moim życiu
pojawił się inny projekt. Urodziłam córeczkę.

Ciężko odnaleźć się w GROM-ie w roli przyszłej mamy?


Kasia: Na tyle ciężko, że bardzo długo ukrywałam swój stan. A że
była zima, to wystarczył większy polar. Pod koniec szóstego
miesiąca, robiąc „układkę” na spadochronowym (układanie
spadochronu przed skokiem – przyp. red.) albo biegając po poligonie
obwieszona bronią i amunicją, zaczęłam zastanawiać się, co ja
właściwie robię i co powinno być dla mnie teraz najważniejsze.

Wtedy poszłaś na zwolnienie lekarskie?


Kasia: Zwolnienie wzięłam tylko z zajęć w polu (szkolenia na
poligonie, zajęcia fizyczne, taktyczne, wychowanie fizyczne itd. –
przyp. red.). A pracowałam właściwie do samego rozwiązania.
Chciałam być fair. W odpowiedzi na przedstawione zwolnienie od
ginekologa, pamiętam tę scenę do dziś, usłyszałam od
przełożonego: „Obstawiałem, że to choroba weneryczna”.

Co ta reakcja dla ciebie znaczyła?


Kasia: Nie wiem, chęć upokorzenia, zemstę, sprawdzenie mnie?
Niby to nieszkodliwy dowcip, ale dla mnie początek nękania.

Początek? To co działo się później?


Kasia: Jestem trzy i pół miesiąca po cesarce, skończył mi się
macierzyński, a przełożony natychmiast wzywa mnie na zaliczenie
wychowania fizycznego. OK. Zorganizowałam opiekę dla małego
ludzika, pojechałam i zaliczyłam z palcem w tyłku, ale nie tak
powinno to wyglądać. Za trzy miesiące był następny termin
zaliczenia WF-u. Ja wciąż byłam na urlopie, tylko że własnym, bo
wtedy wychowawczy mi nie przysługiwał (prawo do urlopu
wychowawczego w wojsku pojawiło się dopiero po 2010 roku –
przyp. red.). Musiałam wykorzystać zaległe wolne dni, bo nie
mogłam liczyć na nikogo. Tata mojej córeczki, snajper, był wtedy
wiecznie w rozjazdach. To była dla mnie trudna sytuacja, bo szef nie
respektował mojego urlopu. Udzielał mi go z wielką łaską i niechęcią.
Powiedział, że dostanę góra dwa tygodnie, a po misji miałam
kilkadziesiąt dni do wykorzystania. Pamiętam, że nieustannie
krążyłam między firmą a domem, a on ciągle wymyślał nowe
„niecierpiące zwłoki” zadania. Na przykład dokumenty do podpisania
albo broń do przestrzelenia. Traktował mnie jak jakąś naciągaczkę,
choć formalnie byłam matką wychowującą dziecko i de facto
z powodu nieobecności partnera na początku sama się dzieckiem
opiekowałam. Niestety, mój przełożony był też autorem ohydnych
plotek na mój temat. Niedawno znalazłam własne zapiski z tamtego
okresu.

Zapisywałaś to wszystko, bo chciałaś złożyć na niego skargę?


Kasia: Sama dla siebie zapisywałam. Wyższy przełożony
deklarował pomoc. Twierdził, że widzi, co się dzieje, ale to ode mnie
zależy, czy coś z tym zrobię. Opowiedziałam, że sama poradzę
sobie z sytuacją.

Dlaczego?
Kasia: Chciałam być twarda. Wylewanie żalu i skarżenie się wyżej
były dla mnie oznaką słabości. A gdy urodziła się moja córeczka,
zmieniła mi się percepcja świata. Wrażliwość wzrosła o kilkaset
procent i pojawiła się kompletnie nowa, bardzo duża
odpowiedzialność. Stałam się innym człowiekiem. Uważam, że
miałam prawo do własnego szczęścia, a moje dziecko do spokojnej
opieki. Tymczasem ktoś brutalnie ingerował w naszą prywatność
i rozporządzał moim czasem. Pomówieniami deptał godność. I to
jest nie do odzyskania… Dobra, nie ma co gadać. Komu grzybowej?

(Kasia wstaje, znika w kuchni) Asia: Ja tyle szczęścia nie


miałam.

To znaczy?
Asia: Ja nie miałam dobrego przełożonego. Nikt mi nie
powiedział, że będzie mnie wspierał, że pomoże mi przebrnąć przez
tę ciężką dla mnie sytuację. Liczyłam, że ludzie nie będą się bać.
W końcu to wojsko! Niestety, byłam w ogromnym błędzie.

Milczenie kolegów i koleżanek w obawie przed przełożonym


mobberem to w takich sytuacjach chyba klasyka gatunku?
Asia: Tak samo jak szeptanie po kątach: „Musiało jej się podobać,
skoro znosiła to tak długo!”.

Długo, czyli ile?


Asia: Czyli długo. Zdecydowanie za długo. Prawie pięć lat. To są
takie sytuacje, że człowiek naprawdę nie wie, jak się zachować.
Wstydzi się. A inni przyklejają wtedy etykiety.

A jaką etykietę przyklejono tobie?


Asia: Wszystkie negatywne. Zaczęło się niedługo po zmianie
służby z policji na wojsko. Wcześniej pracowałam we Wrocławskiej
Komendzie Wojewódzkiej jako koordynator do spraw walki
z handlem ludźmi na województwo dolnośląskie.

Nie rozumiem, dlaczego w ogóle przeszłaś do Żandarmerii,


przecież w Policji byłaś szychą.
Asia: Urodziłam córkę – zmieniły mi się wartości i priorytety. Za
mężem policjantem przeniosłam się do Krakowa. Potrzebowałam
spokojniejszej pracy, bo córka urodziła się chora. W rodzinie
mundurowych trudno o stabilizację w sensie organizacyjnym.
Służba, zwłaszcza w pionie kryminalnym, nie idzie w parze z życiem
prywatnym. Przeniosłam się do wojska, bo tam miałam obiecany
unormowany czas pracy.
Kasia (pojawia się z zupą): Aśka ma doświadczenie kryminalne,
zna biegle trzy języki, z wykształcenia jest prawniczką. W dodatku
cieszy się opinią świetnego fachowca – nietrudno wyobrazić sobie,
że była dla kolegów poważnym zagrożeniem.

Ale przełożonego nie wkurzałaś, jemu się to podobało?


Asia: Nie wiem, co mu się podobało. W ogóle w takich
kategoriach nie myślałam. Robiłam robotę, bo za to mi płacono.

A później?
Asia: Później była równia pochyła. Nie wiedziałam, jak się
zachować i gdzie szukać pomocy. Zresztą, kto miałby mi jej udzielić
w środku wojska? Mówiłam ci, że tam problemów z założenia nie
ma. A jak są, to się je usuwa. Mnie też usunięto. Ale to później.
Najpierw było dziwne zainteresowanie moją osobą. W 2013 roku
udało mi się rozgryźć grupę przestępców, którzy kradli paliwo
z lotniska w Balicach. Głośna sprawa, bo w aferze brali udział sami
wojskowi. To było największe zatrzymanie w historii Żandarmerii.
Zarzuty usłyszało wiele osób. Ten sukces był dla mnie początkiem
końca, bo wszyscy wokół sądzili, że wcale nie było to moje
osiągnięcie.
Jak reagowałaś na zachowanie przełożonego?
Asia: Nie wiedziałam, jak reagować. Teraz wiem, że zawsze
trzeba mówić stanowcze „nie”, bez względu na to, czy niewłaściwie
zachowuje się kolega, czy przełożony. System powinien chronić
przed działaniami odwetowymi, ale mnie nie uchronił. Gdy zgłosiłam,
że szef zachowuje się nieodpowiednio, w ramach „pomocy”
zaproponowano mi przeniesienie się do jednostki oddalonej o trzysta
kilometrów od domu, od rodziny. Nie dawano wiary w moje słowa na
żadnym etapie postępowania wewnętrznego, które zresztą zostało
przede mną utajnione, choć to ja byłam osobą zawiadamiającą! Tak
naprawdę nikt nie udzielił mi żadnego wsparcia. To był istny
koszmar, a całą sytuację przypłaciłam własnym zdrowiem.

A jak wyglądało to postępowanie wewnętrzne? Możesz


powiedzieć coś więcej?
Asia: Komenda Główna w ramach postępowania wewnętrznego
zaprosiła mnie na rozmowę wyjaśniającą. Towarzyszyła mi
prawniczka i obie miałyśmy wrażenie, że to jakiś żart. Dwóch
żołnierzy. Żadnego protokołu przesłuchania. Żadnego numeru
ewidencyjnego prowadzonej sprawy, żadnych przepisów, które
określałyby prowadzone w mojej sprawie czynności. Żołnierze
prowadzący rozmowę coś sobie notowali. Ale my tych notatek nie
podpisywałyśmy ani nawet nie widziałyśmy, więc teoretycznie mogli
napisać tam wszystko. Padały sugestie, że powinnam przyjąć ofertę
związaną z przeniesieniem do jednostki oddalonej o trzysta
kilometrów…

Jak na tę sytuację reagowali twoi znajomi i podwładni


z wydziału kryminalnego?
Asia: Stopniowo odwracali się ode mnie. Wszyscy. Ci, których
ceniłam, lubiłam, i nawet ci, których miałam za przyjaciół.

To musiało być bardzo bolesne.


Asia: Chyba najbardziej bolesne z tego wszystkiego. Zostałam
całkowicie sama.
Z nikim nie utrzymywałaś kontaktu?
Asia: Ludzie traktowali mnie jak trędowatą. Miałam wrażenie, że
bali się, że nawet rozmowa ze mną może narazić ich na poważne
kłopoty służbowe. Klasyczny ostracyzm zawodowy. Zostałam
przeniesiona do innej komórki. Przeniesienie mnie było dla
wszystkich jasnym sygnałem, żeby lepiej trzymać się z daleka.
Psychicznie byłam wrakiem człowieka.

Poszłaś na zwolnienie?
Asia: Tak. Wcześniej jeszcze zdałam coroczny sprawdzian ze
sprawności fizycznej. Na piątkę. Później było już L4, bo mój stan się
pogarszał. W odpowiedzi przełożony skierował mnie na komisję
lekarską. Dwa lata wcześniej stwierdzono u mnie stwardnienie
rozsiane. Diagnoza nie miała żadnego wpływu na jakość
wykonywanej przeze mnie pracy. Nigdy nie byłam na L4 z tego
powodu. Za każdym razem egzamin ze sprawności fizycznej
zdawałam na piątkę, uczestniczyłam we wszystkich wyjazdach
służbowych i uwierz, że się nie oszczędzałam. Kondycję miałam
doskonałą. Choroba została „wyciągnięta” dopiero dwa i pół roku
później. Jako oręż przeciwko mnie. Na dwa lata przed możliwością
przejścia na emeryturę. Podjęłam decyzję, że tak tego nie zostawię.

Wytoczyłaś przełożonym sprawę?


Asia: Od ponad trzech lat życie moje i całej mojej rodziny krąży
wokół spraw cywilnych, karnych i administracyjnych w sądach
i prokuraturach.

Kasia: Prawie dwadzieścia różnych spraw – większość Aśka


przeniosła do sądów cywilnych i płaci za nie z własnej kieszeni.

Asia: To prawda. Na postępowania cywilne i zastępstwo


procesowe łożę ze swoich pieniędzy. Nigdy nie otrzymałam od
instytucji wojskowej, ani w ogóle od nikogo, żadnego wsparcia
finansowego, prawnego lub psychologicznego. Gdyby nie mój upór,
gdyby nie oparcie w rodzinie, moja walka o sprawiedliwość dawno
by się zakończyła.
Kasia: Asia wytoczyła też pierwszy w Polsce, i jedyny jak na
razie, proces przeciw Ministerstwu Obrony Narodowej za krzywdy,
jakich doznała.

Asia: Postępowanie zostało wytoczone w oparciu o zapisy ustawy


równościowej19. Sprawa jest już rozpatrywana przed Sądem
Okręgowym w Warszawie. Pozwanym jest dokładnie Komenda
Główna Żandarmerii Wojskowej.

Myślisz, że uda ci się wygrać?


Asia: Gdybym nie wierzyła, że mi się uda, nigdy bym się na to nie
zdecydowała. Mam nadzieję, że mój proces utoruje drogę innym
osobom zgłaszającym nieprawidłowości w służbie.

Jesteś prawniczką. Zastanawiam się, czy ktoś, kto nie zna się
na paragrafach, odważyłby się na taki krok.
Kasia: Dlatego w ramach Fundacji założyłyśmy fundusz
pomocowy „Mocne Razem”. Będziemy zbierać pieniądze dla
podopiecznych, które zdecydują się wejść na drogę sądową.
Poprzez zbiórki i akcje społeczne zapewnimy im środki na
prawników. Chcemy, żeby kobiety w mundurach uwierzyły
w sprawiedliwość. Żeby zaufały instytucjom, które będą rozpatrywać
ich skargi.

A jak zaufają wam?


Asia (śmiech): O to się akurat nie martwimy.
Kasia: O Fundacji #SayStop w naszym środowisku nie jest
jeszcze zbyt głośno, a do nas, na przemian z gratulacjami, już
napływają apele o pomoc. Dziewczynom będzie łatwiej zaufać
komuś, kto zna specyfikę służb mundurowych i jednocześnie na
własnej skórze doświadczył złych praktyk.

Asia: Wczoraj spotkałyśmy się z zupełnie obcą dla nas osobą,


która tłumaczyła, jak możemy pozyskać dodatkowe fundusze. Pod
koniec spotkania powiedziała: „Drogie panie, przez lata byłam
pracownikiem cywilnym w policji i doskonale wiem, jak bardzo
potrzebna jest taka fundacja”.

Kasia: Mówisz, że mobbing wśród mundurowych to mobbing


widmo. Niestety, to widmo prześladuje zbyt wiele kobiet.

Z Fundacją #SayStop możesz skontaktować się pod adresem


kontakt@saystop.pl lub pod numerem telefonu +48 516 684 430.
Więcej informacji na stronie saystop.pl.
23. Policja. CZy ochroni też prawa człowieka?

– Choćby nam nawet bardzo ten wywiad nie wyszedł – powie pod
koniec rozmowy Krzysztof Łaszkiewicz, pełnomocnik Komendanta
Głównego Policji do spraw Ochrony Praw Człowieka – to proszę
pamiętać, że dla mnie bardziej niż procedury liczy się osoba
w potrzebie. Mam w sobie wrażliwość na krzywdę drugiego
człowieka. Rozumiem tych, którzy proszą o pomoc. Sam przed laty
w policji spotkałem się z mobbingiem.

Przed naszą rozmową wysłał mi pan dokument o nazwie


„Wewnętrzna Polityka Antykon iktowa w Komendzie Głównej
Policji”. To 40-stronicowy opis procedur, które powinny zostać
wszczęte po zgłoszeniu przez pracownika nieprawidłowości –
nazwijmy to – interpersonalnych. W dokumencie można
przeczytać m.in. o Zespole Antykon iktowym, który przyjmuje
zawiadomienia i dąży do rozwiązania zgłoszonej sprawy. Jest
także mowa o powoływanej przez Komendanta Głównego
Komisji Antykon iktowej wydającej opinie w sprawie sporu
i Społecznym Punkcie Kontaktowym, którego zadaniem jest
udzielanie wsparcia pracownikom Komendy Głównej Policji. To
wszystko robi wrażenie bardzo skutecznego i prężnie
działającego systemu. Zastanawiam się, dlaczego system ten
dotyczy wyłącznie pracowników Komendy Głównej. Zgodnie
z danymi udostępnionymi przez Policję w Komendzie Głównej
pracuje niewiele ponad 800 funkcjonariuszy. A w całej Polsce
prawie 100 tysięcy.
W Komendzie Głównej Policji obowiązuje nas rozszerzona
polityka antykonfliktowa, którą opracowaliśmy i ciągle udoskonalamy,
między innymi po sytuacji z byłym komendantem opolskiej policji…
Słyszała pani o tej sprawie?

Oczywiście.
Dokument opracowany w Komendzie Głównej Policji dotyczy
wyłącznie jej policjantów i pracowników – to bardzo szeroka polityka,
która ma stanowić wzór dla innych komend. W Komendzie Głównej
działają związki zawodowe, mamy psychologów i stanowisko
pełnomocnika ochrony praw człowieka, które pełnię. To daje nam
wiele narzędzi do walki z mobbingiem i konfliktami. Każda komenda
wojewódzka, na podstawie procedury stworzonej przez nas jeszcze
w 2014 roku, skonstruowała własne zasady dopasowane do ich
możliwości kadrowych. Procedury te obejmują nie tylko samą
komendę wojewódzką, ale też podległe jej jednostki – komendy
rejonowe, miejskie i komisariaty. To, że polityka antykonfliktowa jest
tam uboższa, nie znaczy, że gorsza.

Nie?
Nie. To znaczy, że jest adekwatna do realiów i zgodna
z przeznaczeniem danej jednostki. Zadaniem komendy powiatowej
jest przecież pilnowanie porządku publicznego, a nie walka
z mobbingiem. Wszystkie procedury terenowe mają wspólny
mianownik, czyli inspirację w postaci aktualnej „Wewnętrznej Polityki
Antykonfliktowej w Komendzie Głównej Policji”. Reasumując –
w 2014 roku, gdy opracowaliśmy pierwowzór obecnej polityki,
przekazaliśmy ją komendantom, mówiąc: „Przejrzyjcie swoje
struktury organizacyjne, oceńcie zasoby personalne i zobaczcie, co
z opracowanej przez nas procedury chcecie i możecie wykorzystać
u siebie. Macie mieć takie procedury, żeby każdy, kto doświadcza
mobbingu w komendzie miejskiej, rejonowej czy na niewielkim
komisariacie, wiedział, co ma robić i do kogo zgłosić się po pomoc”.
I tak od 2014 roku wewnętrzne rozwiązania w jednostkach
terenowych policji są doskonalone.

Jakie konkretnie zmiany zostały wprowadzone po 2014 roku,


jeśli chodzi o walkę z mobbingiem i sytuacjami kon iktowymi?
Duże zmiany. Przede wszystkim bardzo wyraźnie opisaliśmy,
czym jest konflikt, a czym dyskryminacja i mobbing. Każdy
pracownik policji i każdy funkcjonariusz ma dostęp do tych definicji,
dzięki czemu powinien być bardziej świadomy swoich praw. Poza
tym po 2014 roku w dokładny sposób zostały określone zasady
dyskrecji. Zwróciliśmy uwagę „sygnalistom”, by wnioski adresowali
bezpośrednio do przełożonych, w zamkniętych kopertach
z dopiskiem „Do rąk własnych – nie otwierać w sekretariacie”, by
uniknąć niepotrzebnego rozgłosu. Za to sami przełożeni są przez
nas sukcesywnie szkoleni. Tłumaczymy im, że walka z mobbingiem
to kwestia wymagająca wsparcia, dyskrecji, opieki i delikatności.
Każda osoba, która wnosi skargę, ma prawo liczyć na rozwiązanie
sprawy komisyjnie. Do komisji wyjaśniającej zdarzenie o charakterze
konfliktowym czy mobbingowym nie może należeć ktoś, kto jest
bezpośrednio zamieszany w sytuację. Komisja powinna być
interdyscyplinarna i składać się z osób, które mają odpowiednie
kompetencje, np. psychologa, kadrowego, członka związków
zawodowych itd.

W jaki sposób sprawdzana jest efektywność procedur


wdrożonych na terenie danych regionów?
W 2018 roku poprosiłem wszystkie komendy wojewódzkie i inne
jednostki, jak Centralne Biuro Śledcze Policji czy Biuro Spraw
Wewnętrznych Policji, o przeanalizowanie skuteczności procedur
antykonfliktowych. Narzędziem badawczym była bardzo
szczegółowa, przekrojowa ankieta ewaluacyjna zawierająca pytania
m.in. o to, czy w jednostkach są organizowane szkolenia w zakresie
komunikacji interpersonalnej i jak działa polityka informacyjna.
Wyniki przeprowadzonej analizy były bardzo zadowalające.
Potwierdziły, że żadne województwo lub jednostka nie są
zaniedbane.

To znaczy?
To znaczy, że każdy region i prawie każda jednostka dysponują
narzędziami do walki z mobbingiem i sytuacjami konfliktowymi.
Wyjątek stanowi Centralny Pododdział Kontrterrorystyczny Policji,
który obecnie objęty jest wsparciem Komendy Głównej Policji, ale
tylko do czasu zbudowania własnej procedury.
Wspomniał pan o polityce informacyjnej. Skoro procedury nie
są jednolite dla całej policji, skąd funkcjonariusz ma wiedzieć,
jak działają na terenie jego jednostki?
Od 2014 roku założenie jest takie, że jeśli funkcjonariusz
przychodzi do pracy lub zmienia jednostkę na inną, zostaje
zapoznany z procedurami antymobbingowymi czy antykonfliktowymi.
Poza tym przełożeni z początkiem każdego roku mają obowiązek raz
jeszcze poinformować podwładnych o procedurach, w jasny sposób
zakomunikować: „Wnioski w kopercie z takim dopiskiem składacie
tutaj, wsparcie psychologiczne możecie otrzymać tutaj,
a w kwestiach formalnoprawnych możecie zgłosić się tutaj”.
Oczywiście, nie jestem w stanie zapewnić, że jeśli w tym momencie
zadzwoni pani kontrolnie do przypadkowej komendy i zapyta osobę,
która odbierze telefon, czy zna procedury antykonfliktowe w swojej
jednostce, to usłyszy pani odpowiedź twierdzącą. Nie każdy słucha,
nie każdego to interesuje, nie każdy przykłada do tego wagę, ale
reagujemy, jeśli ktoś tego nie robi. Oprócz tego procedury są
zamieszczane na wewnętrznych portalach internetowych dla
policjantów i pracowników z danego regionu. Pani tego w internecie
raczej nie znajdzie.

Dlaczego polityka nazywa się antykon iktowa, a nie


antymobbingowa?
Badając atmosferę pracy w Komendzie Głównej Policji,
zdecydowaliśmy, że bardziej adekwatna będzie procedura
antykonfliktowa. Ktoś może odczuwać niekomfortową sytuację
i nazywać ją błędnie mobbingiem, podczas gdy do mobbingu jest
jeszcze daleka droga. Konflikt to pojęcie szersze. A my w policji do
problemów interpersonalnych podchodzimy holistycznie. Zanim
dojdzie do mobbingu, pojawia się wiele zachowań, które są
nieodpowiednie. Mobbing to dopiero wynik tych zachowań, a my
mamy szansę w ogóle do niego nie dopuścić.

Słyszę, że jest pan bardzo zadowolony z działań policji po 2014


roku.
Generalnie wszystkie nasze działania po tak zwanej aferze
opolskiej oceniam jako formę zadbania o formację, choć trzeba być
uczciwym i dopowiedzieć, że miano „afery” sprawie tej nadały media,
a my już wcześniej projektowaliśmy stosowne procedury. Ta sprawa
faktycznie wiele kwestii przyspieszyła, ale finalnie nie stwierdzono
tam ani mobbingu, ani molestowania. Była zażyłość między
dwojgiem ludzi, ale nie chciałbym oceniać tej sytuacji. To prywatna
sprawa, choć źle, że miała miejsce w pracy. Stworzenie
„Wewnętrznej Polityki Antykonfliktowej w Komendzie Głównej Policji”
było słusznym rozwiązaniem, trochę nawet wyjściem przed szereg.

W jakim sensie? Przecież minister Sienkiewicz zobowiązał


policję do stworzenia takich procedur.
Takich procedur nie było w innych służbach. Z tego, co pamiętam,
ówczesny minister ustanowił pełnomocniczkę do spraw równego
traktowania w służbach mundurowych. Nawet miałem okazję
osobiście współpracować z tą panią. Myślę, że Komenda Główna
mogłaby spokojnie i bez większych zarzutów zaniechać tworzenia
procedur antykonfliktowych, ale potrzeba faktyczna wygrała
z biurokracją czy też poleceniami. Okazało się, że te kwestie trzeba
uporządkować. Sprawa opolska ucichła, a osoba piastująca
stanowisko ministra zmieniła się. W Ustawie o Policji20 nie ma
paragrafu dotyczącego mobbingu ani żadnego innego paragrafu,
który nakazywałby ustalanie takich procedur. Jednocześnie nie
można zaprzeczyć, że mobbing jest formą przestępczego działania.

Nie można. Tym bardziej zdziwił mnie brak dostępnych


statystyk określających skalę problemu. Spędziłam niedawno
bardzo dużo czasu, szukając jakichkolwiek danych liczbowych
dotyczących mobbingu w policji. Jedyne, co udało mi się
znaleźć, to badanie robione na potrzeby pracy licencjackiej
sprzed kilku lat. Na bardzo małej grupie funkcjonariuszy, bez
podziału na płeć. Dlaczego nie ma żadnych ogólnodostępnych
i rzetelnych statystyk określających skalę mobbingu w policji?
Po pierwsze, bardzo trudno przeprowadzić badania dotyczące
mobbingu, skoro część osób może błędnie nazywać mobbingiem
coś, co jeszcze nim nie jest. Po drugie, to nie tak, że żadnych
danych nie ma. Każda jednostka cyklicznie dostarcza mi informacji
o tym, ile w danym roku wpłynęło zgłoszeń dotyczących mobbingu
lub zachowań o znamionach mobbingu. Moja analiza, na podstawie
tego, jakie informacje otrzymałem z jednostek, wskazała, że w całym
roku 2018 było 26 takich zgłoszeń. Nie potwierdzono słuszności
zarzutów o mobbing aż w 22 sprawach; tylko w 4 przypadkach
rzeczywiście stwierdzono zachowania mobbingowe lub mające
znamiona mobbingu.

Mówiąc, że nie potwierdzono, co ma pan na myśli?


Wyniki policyjnego postępowania wewnętrznego lub – jeśli ktoś
zdecydował się wejść na drogę sądową – umorzenie prokuratorskie.
W 2018 roku 17 mężczyzn i 7 kobiet zgłosiło mobbing, wśród tych
kobiet było 5 policjantek i 2 pracownice cywilne. Z kolei w roku 2019
we wszystkich jednostkach do rozpatrzenia wpłynęły 44 sprawy. Ktoś
powie, że to dużo. Pamiętajmy jednak, że Policja zatrudnia ponad
120 tysięcy osób. Ale rok 2018 był rokiem działań szkoleniowych
w zakresie mobbingu. Można spojrzeć na to optymistycznie –
szkolenia zadziałały i pracownicy stali się bardziej świadomi swoich
praw. Choć w całym 2019 nie potwierdzono aż 37 spraw.
Potwierdzenie zyskało osiem. Sygnalistami było 27 mężczyzn i 15
kobiet (w tym 13 policjantek). Najświeższe statystyki obejmują czas
od stycznia do maja 2020 roku. W czasie tych pięciu miesięcy
zgłoszono 28 spraw. Nie potwierdzono 15. Wśród wszystkich
sygnalistów było 11 kobiet (w tym 10 policjantek).

Ile w ciągu tych trzech lat było spraw jednocześnie


potwierdzonych i zgłoszonych przez kobiety?
Niestety, aż tak daleko nie badałem tych danych, choć to cenna
uwaga na przyszłość. Chcę dodać, że jeżeli zdecydujemy się na
takie badania, to w odniesieniu do obojga płci. Od 1 stycznia 2021
postaramy się, na potrzeby wewnętrzne, gromadzić dane dotyczące
mobbingu z podziałem na policjantów i pracowników oraz płeć.
W zamierzeniu ma to być systemowe raportowanie do KGP, bez
podawania nazwisk potencjalnych ofiar, zatem czysta statystyka. Do
każdej sprawy będzie przydzielony referent, czyli osoba do kontaktu
z KGP.

Nie uważa pan, że te dane liczbowe nie pełnią roli statystyki


dotyczącej skali zjawiska mobbingu w policji? Wiele moich
rozmówczyń mówi o tym, że w pracy spotkały się
z mobbingiem, ale nigdy nie miały odwagi go zgłosić, ponieważ
sprawa dotyczyła ich przełożonego, który piastował wysokie
stanowisko w komendzie wojewódzkiej. Sam Rzecznik Praw
Obywatelskich w swojej ekspertyzie „Przeciwdziałanie
mobbingowi i dyskryminacji w służbach mundurowych.
21
Analiza i zalecenia” zwrócił uwagę, że funkcjonariusze
powinni mieć możliwość zgłaszania skarg do bezstronnego
organu niezwiązanego z hierarchiczną strukturą policyjną.
Niech pan pozwoli, że zacytuję: „Osoby rozpatrujące skargę
powinny być w pełni niezależne od dowództwa jednostki,
w której zaistniał przypadek dyskryminacji bądź molestowania,
oraz mieć wystarczającą wiedzę, aby doradzić skarżącemu
o dostępnych procedurach działania”.
My nie mamy takiego komfortu, żeby za pieniądze wynająć
zewnętrznego audytora. Jesteśmy policją, a nie podmiotem
komercyjnym. Jeśli ktoś bardzo mocno chce przykryć sprawę
mobbingu i nierzetelnie ją poprowadzić, to i tak to pewnie zrobi, ale
jeżeli sytuacja wyjdzie na jaw, to reakcja nadzoru służbowego będzie
bardzo stanowcza. Poza tym nieprawdą jest, że funkcjonariusz nie
ma możliwości „odwołania się” do niezależnego organu. Ma takie
możliwości. Od pewnego czasu w Ministerstwie Spraw
Wewnętrznych i Administracji działa Biuro Nadzoru Wewnętrznego.
Tam przyjmowane są skargi związane także z poważnie
zaburzonymi relacjami w miejscu służby. Rozpatrywane są nawet
anonimowe zgłoszenia. Jeśli dotyczą policji, pracownicy Biura
zwracają się do nas i pytają, czy w danej jednostce „dzieje się coś
złego”.

Więc sprawa nalnie wraca znów do policji?


Tak, choć myślę, że Biuro, zauważając jakieś poważne
nieprawidłowości, może przeprowadzić własne działania w celu
rozwiązania sprawy. Drugą możliwością, z której mogą skorzystać
funkcjonariusze, jest Wydział do spraw Żołnierzy i Funkcjonariuszy
w Biurze Rzecznika Praw Obywatelskich. Podobnie jak w przypadku
pracowników Biura, pracownicy RPO zwracają się do nas
z pytaniem, co wiemy na temat sytuacji konfliktowej w danym
miejscu. Istnieje jeszcze inna możliwość, czyli prokuratura. Można
także zdecydować się na wniesienie pozwu do sądu cywilnego np.
o naruszenie dóbr osobistych. Można to zrobić i mieć pewność, że
sprawa zostanie poprowadzona zupełnie niezależnie. Myślę jednak,
że to ostateczność. W policji dokładamy wszelkich starań, by sprawy
interpersonalne były załatwiane pozasądowo.

Funkcjonariusz, który czuje, że jego prawa są naruszane (przez


kolegę lub szefa), może złożyć skargę, która – zgodnie
22
z obowiązkiem zachowania drogi służbowej – powinna tra ć
do rąk przełożonego. Policjant może zasygnalizować problem
wyżej, lecz każde ominięcie kolejnych przełożonych
w strukturze policyjnej (aż do Komendanta Głównego) oznacza
złamanie obowiązku służbowego. Czy podobnie jest
z wiadomościami kierowanymi bezpośrednio do pana? Czy
funkcjonariusze mają możliwość zwrócenia się do pana
o pomoc, nie łamiąc przy tym obowiązku zachowania drogi
służbowej?
To zależy, w jakiej sprawie, ale generalnie tak, ponieważ ja
reprezentuję Komendanta Głównego w tych wrażliwych ludzkich
kwestiach, choć mój szef jest doskonale zorientowany w sprawach
dotyczących nieprawidłowości i konfliktów w jednostkach. Osoby
spoza Komendy Głównej, zwracając się bezpośrednio do mnie,
omijają drogę służbową i ja to rozumiem. Moje motto brzmi: po
pierwsze człowiek. Nie patrzę na niedoskonałości procedur. Staram
się pomóc każdemu, bez względu na to, czy pracuje w Komendzie
Głównej, czy na komisariacie. Należy jednak pamiętać, że
bezpośredni przełożeni mogą „pogrozić palcem”: „Zaraz, zaraz,
kolego, czemu skarżysz się u góry, jeśli sprawę możemy załatwić na
naszym poziomie”, i wszcząć postępowanie dyscyplinarne. Dlatego
proponowałbym najpierw spróbować rozwiązać sprawę
u bezpośrednich przełożonych.

Ale to nie zawsze się udaje.


Zdaje mi się, że jakaś część funkcjonariuszy wpada w paranoję,
tworzy teorie spiskowe, nie ufając nikomu w komendzie
wojewódzkiej. Do Komendanta Głównego lub do mnie piszą ad hoc,
często niepotrzebnie, bo sprawę dałoby się rozwiązać inaczej. Poza
tym w Komendzie Głównej nie mamy magicznej kuli, która powie
nam, czy mobbing w danym miejscu był czy nie. Musimy zbadać
sprawę w jednostce bezpośrednio nadzorującej pracę sygnalisty.
Czyli – i tak źle, i tak niedobrze.

Ale zdarza się panu angażować w jednostkowe sprawy


zgłaszane bezpośrednio do pańskiego biura, czy raczej nie?
Oczywiście. Raz jeszcze powtórzę. Moje motto brzmi: po pierwsze
człowiek. Jakiś czas temu napisała do mnie policjantka. Była jedyną
kobietą w męskim zespole zajmującym się psami służbowymi. Stała
się obiektem kpin i żartów ze strony kolegów. „Gdzie baba i pies
patrolowy!” – mówili. Kobieta nie była w stanie poradzić sobie z tym
sama. Zwróciła się do mnie z prośbą o pomoc. Zadzwoniłem do
komendanta wojewódzkiego: „Panie komendancie, jest sprawa,
którą trzeba bardzo dyskretnie rozwiązać”. Poprosiłem, żeby
porozmawiał z bezpośrednimi przełożonymi sygnalistki, dokładając
jednocześnie wszelkich możliwych starań, by nie podjęto wobec niej
żadnych działań odwetowych – ewentualnego pisania po szafkach,
obrażania czy molestowania słownego. Komendant kilka dni później
oddzwonił, mówiąc, że sprawa jest załatwiona. I rzeczywiście była.
Po kilku tygodniach kobieta przysłała mi zdjęcie, na którym przytula
policyjnego owczarka niemieckiego. Na odwrocie napisała, że
dziękuje za pomoc i że wreszcie wszystko jest tak, jak powinno być.
Ja to zdjęcie mam do dzisiaj. Ledwie kilka tygodni temu dostałem
maila od policjantki z komendy powiatowej, w którym dokładnie
opisała sytuację konfliktową w jednostce. Mogłem jej przecież
powiedzieć: „Nie, nie, najpierw proszę zapukać do drzwi
przełożonego”, ale nie zrobiłem tego. Wziąłem sprawę pod swoje
skrzydła. Poprosiłem sygnalistkę, żeby przyjechała do komendy
wojewódzkiej i bezpośrednio zrelacjonowała wydarzenia związane
z pracą. Zaproponowano nawet, że pokryte zostaną koszty dojazdu,
ale nie zgodziła się. W jaki sposób mamy rozwiązywać sytuacje
konfliktowe, jeśli sygnalista nie chce współpracować? Tak się nie da.
Komuś trzeba zaufać.

Myślę, że wielu sygnalistów obawia się zemsty ze strony


współpracowników i przełożonych. Głośne powiedzenie
o niekomfortowej sytuacji w pracy jest często postrzegane
przez ludzi z jednostki jako wypowiedzenie im wojny. Czy są
jakieś procedury, które chronią sygnalistę przed odwetem?
Gdy informuję komendanta wojewódzkiego
o nieprawidłowościach, które zgłosił mi ktoś z podległej mu jednostki,
zawsze staram się zabezpieczyć interes ofiary. Swoje pisma kończę
takim zwrotem: „Bardzo proszę o informację, w jaki sposób
kierownictwo jednostki zamierza zakończyć tę sytuację, która przy
komendzie/komisariacie X ma charakter konfliktowy, w taki sposób,
by niezwłocznie ją zażegnać. Jednocześnie proszę nie podejmować
żadnych działań odwetowych wobec sygnalisty”. Później czekam na
informację zwrotną od komendanta. Jeśli dowiaduję się, że
kierownictwo wszczęło postępowanie dyscyplinarne wobec
pracownika, dotyczące np. niezachowania drogi służbowej, zapala
mi się czerwona lampka i tym bardziej monitoruję przebieg zdarzeń.
Poza tym w 2018 roku wszyscy komendanci wojewódzcy dostali od
Komendanta Głównego Policji rekomendację, by w swoje procedury
antykonfliktowe włączyć zapis o ochronie zgłaszającego. Zapis ten
mówi, że nikt, kto uczciwie i praworządnie poinformuje
o nieprawidłowościach w jednostce, nie może spotkać się
z odwetem, a rolą przełożonego jest objęcie sygnalisty ochroną
prawną.

Czy z pana obserwacji, jako osoby monitorującej sytuacje


kon iktowe, wynika, że w policji istnieje zjawisko
dyskryminacji ze względu na płeć?
Policyjne środowisko zdominowane jest przez mężczyzn. To fakt.
Być może część z tych mężczyzn widzi w kobietach zaparzające
kawę kelnerki i krótkie spódniczki, ale sądzę, że te naganne postawy
są już coraz rzadziej spotykane. Sukcesywnie walczymy
z wszystkimi przejawami dyskryminacji. Na przykład wtedy, gdy
w 2011 grupa kobiet poinformowała, że żąda się od nich
zaświadczeń lekarskich związanych z karmieniem piersią.
Natychmiast zainterweniowaliśmy, wzywając przełożonych do
zaniechania tej karygodnej praktyki. Przypomnieliśmy wszystkim, że
karmienie to nie choroba i że zgodnie z Ustawą o Policji kobieta
karmiąca ma prawo do dwóch półgodzinnych przerw wliczanych
w czas pracy23. Pouczyliśmy przełożonych, że karmienie piersią jest
intymną sferą i wymaga wyjątkowego podejścia. Podobnie jak
załatwianie potrzeb fizjologicznych. Kilka lat temu policjantki
z oddziałów prewencji, zabezpieczające marsze z okazji Dnia
Niepodległości, zgłosiły potrzebę dostępu do toalety. Policjant
pójdzie w ustronne miejsce i szybko załatwi sprawę, a policjantka?
Kierownictwo zadbało o to, by kobiety mogły korzystać
z wyznaczonych toalet typu toi toi. Rozwiązywanie takich kwestii
sprawia, że policja staje się coraz bardziej przyjaznym miejscem dla
kobiet.

Wiele rozmówczyń wspominało też o przykrych reakcjach


kierownictwa na wiadomość o ciąży. Na pewno słyszał pan
o przypadkach nierespektowania zwolnień lekarskich.
Słyszałem o przypadkach, w których kobiety w ciąży nazywane
były „uciekinierkami”, bo w którymś miesiącu decydowały się pójść
na zwolnienie lekarskie. Jeżeli jednak miały do wyboru nocną służbę
patrolową albo ochronę ciąży, to nic dziwnego, że reagowały w ten
sposób. W policji jest dużo pracy, w tym biurowej, którą można
wykonywać, będąc w czasie zaawansowanej ciąży. Ważne jest
szukanie kompromisów i chyba nie jest teraz tak źle jak przed
wieloma laty. My naprawdę szkolimy ludzi na stanowiskach
kierowniczych. Uczymy, że ciężarne policjantki powinny mieć
zapewnione bezpieczne warunki pracy. Co więcej, zaznaczamy, że
po porodzie powinno się podwładnej pogratulować, dyskretnie
podpytać, jak się czuje ona i jej dziecko oraz czy nie potrzebuje
wsparcia, a następnie cierpliwie czekać na jej powrót. Taka postawa
przyniesie efekt, gdyż kobieta chętniej i szybciej powróci do miejsca
przyjaznego jej i jej rodzinie. Robienie kobiecie wyrzutów, że urodziła
dziecko, jest karygodne. Przecież mężczyzna dziecka nie urodzi.
Trzeba jednak rozumieć kierownictwo jednostek, które przez całą
dobę odpowiada za bezpieczeństwo obywateli. Jeżeli w danym
miejscu służy wiele młodych kobiet, to czasem istotna część z nich
będzie rodzić dzieci. A ktoś musi pilnować miasta i prowadzić
dochodzenia. Myślę, że w policji czeka nas jeszcze niejedna
dyskusja na ten temat. Nie mam oczywiście na myśli dyskusji,
których celem będzie limitowanie przyjęcia kobiet, lecz dyskusje
dążące do szukania rozwiązań prowadzących do dobrych praktyk.
Zawsze będę powtarzał, że ciąża to radość, nie choroba.

A kobiety będą rodzić, będą przechodzić na urlopy


macierzyńskie i będzie ich w policji coraz więcej. O tym
wyraźnie mówią rosnące statystyki.
Każdego roku odnotowujemy przyrost kobiet w służbie, co jest dla
nas wspaniałą wiadomością. Zresztą, na pewno zwróciła pani
uwagę, jak wiele warkoczy wystaje spod policyjnych kasków, gdy
zabezpieczamy różne manifestacje. I na pewno widziała pani to
nagranie, na którym policjantka zabezpieczająca protest we
Wrocławiu biła brawo manifestantom24. Niektóre media o tym pisały
i pokazywały filmik. Dziennikarze wydzwaniali, pytali, czy ją
zwolnimy. Ano, nie zwolnimy, choć faktem jest, że policjant na
służbie powinien być obiektywny i nie dzielić się swoimi poglądami,
zwłaszcza politycznymi. Ale my w policji pracowników szanujemy.
Niezależnie od płci. Jeśli ktoś to rozgranicza, jeśli ktoś uważa, że
kobieta nie nadaje się do służby, to niech sprawdzi wyniki, jakie
osiągają panie w mundurach. A wyniki te są bardzo dobre i mówią
wyraźnie, że policja już dawno przestała być zarezerwowana dla
mężczyzn.
24. „Zdejmij mundur!”, krzyczą.

22 października
Trybunał Konstytucyjny ogłasza wyrok w sprawie przesłanek
dopuszczających wykonanie legalnej aborcji. Zgodnie z orzeczeniem
przerywanie ciąży w przypadku wystąpienia ciężkich wad płodu lub
nieuleczalnej choroby zagrażającej jego życiu jest niezgodne
z Konstytucją. Informacja o wyroku w mediach pojawia się około
godziny szesnastej. Wieczorem w kilku miastach wybuchają
spontaniczne protesty. Najwięcej ludzi wychodzi na ulice
w Warszawie. Manifestujący pojawiają się przed Trybunałem, pod
siedzibą Prawa i Sprawiedliwości oraz nieopodal domu Jarosława
Kaczyńskiego. To właśnie tam dochodzi do eskalacji agresji. Zgodnie
z relacją obecnych na miejscu dziennikarzy grupa protestujących
naciera na kordon policji. W odpowiedzi użyty zostaje gaz
pieprzowy. Część manifestujących rzuca kamieniami.
Funkcjonariusze używają siły, wyciągając pojedyncze osoby z tłumu.
W sieci pojawiają się nagrania przedstawiające bardzo nerwowe
interwencje. Tej nocy media po raz pierwszy określą działania
policji jako brutalne.

***

– Pojęcia nie masz, jakie to uczucie, gdy idzie na ciebie tłum stu
kobiet – mówi Marta, policjantka z Warszawy – a sześćdziesiąt
z nich pluje na twoje buty i wrzeszczy, że cię historia rozliczy. Żebyś
mundur zdjęła i matkę przeprosiła. Dramat. Nie reaguję. Nie
wyobrażam sobie nawet, żeby taką kobiecinę, co splunie, z tłumu
wyciągać i za łeb łapać. Baletnicą nie jestem, dużo zniosę. A po
służbie buty wyczyszczę.
Marta mówi, że od chwili ogłoszenia wyroku Trybunału
Konstytucyjnego polityka stała się na komendzie głównym tematem.
A głównymi emocjami – bezradność i rozdarcie.
– Gdy z koleżankami dowiedziałyśmy się o orzeczeniu,
utworzyłyśmy wewnętrzny czat. Nie mogłyśmy uwierzyć w to, co się
stało. Jaki los nam i naszym dzieciom chcą zgotować politycy?!
Początkowo miałyśmy solidarnie przejść na zwolnienia lekarskie.
Ideologicznie, po babsku. Ale czasy są, jakie są. Emocje trochę
ostygły i jedna napisała, że L4 nie wyłoży, bo mąż niedawno stracił
pracę. Druga, że partnerowi pensje obcięli, a kredyt do spłacenia
i dzieciaki do wyżywienia. Przyznałam im rację. Jakby mnie
wypieprzyli, gdzie bym teraz pracę znalazła?

23 października
Ulicami Wrocławia przechodzi manifestacja organizowana pod
hasłem „Rewolucja jest kobietą”. Trasę przemarszu zabezpieczają
funkcjonariusze. Przy jednym ze skrzyżowań stoi policjantka. Bije
brawo i macha do protestujących, którzy odpowiadają jej tymi
samymi gestami. Film z udziałem mundurowej natychmiast tra a do
sieci. „Chyba jeden z najlepszych momentów manifestacji na
wrocławskich ulicach” – skomentował autor nagrania.

***

Zabezpieczając swoją pierwszą manifestację, Iza, policjantka


stołecznej prewencji, czuje się niepewnie. Od znajomych słyszała,
co się działo w Warszawie w noc ogłoszenia wyroku. Plucie,
kopanie, obrażanie. Do tego zimno niemiłosierne, deszcz zacina
i ludzi jak psów. Nagle pochód staje. Korki czasem się zdarzają,
zwłaszcza w takim tłumie. Grupa protestujących kobiet ma czas, by
dokładnie przyjrzeć się funkcjonariuszom zabezpieczającym strajk.
Jedna z nich zauważa Izę i drugą, stojącą obok policjantkę.
– Podeszła do nas, zapytała, jak się czujemy, i czy nie jest nam
zimno – mówi policjantka. – Zdziwiłam się. Powiedziała, że o nic nas
nie obwinia i rozumie, że po prostu wykonujemy swoją pracę.
„Dziewczyny, trzymajcie się! Bądźcie silne!” – powiedziała, a ja
pomyślałam, że przecież wszyscy gramy do jednej bramki. Oni
manifestują poglądy, my dbamy, żeby było bezpiecznie. Dlaczego to
zawsze nie może w ten sposób wyglądać?

11 listopada
Mobilizacja w szeregach policji jest znacznie większa niż w trakcie
protestów przeciwko wyrokowi Trybunału Konstytucyjnego. Dziś na
ulice Warszawy wyjdą uczestnicy Marszu Niepodległości. Spłonie
jedno mieszkanie i stacja rowerów miejskich. Zniszczone zostaną
chodnik, kilkadziesiąt elektrycznych hulajnóg i kilka witryn
sklepowych. Dojdzie do ostrzeliwania policji racami, obrzucania
kostką brukową, petardami hukowymi. To, co się na nich wydarzy,
rzecznik Komendy Stołecznej nazwie „zwykłą bitwą”. Podczas starć
z chuliganami rannych zostanie 35 policjantów, a łączna liczba
zatrzymanych przekroczy 300. Wszystko z powodu „świętowania
niepodległości”.

***

Ewelina, policjantka kryminalna z Warszawy, mówi, że nigdy nie


była tak zmęczona.

– Mamy pandemię, w świetle prawa nie powinny odbywać się


żadne zgromadzenia. Tymczasem najpierw protestują
przedsiębiorcy, później rozpoczynają się strajki kobiet, ma miejsce
wyjątkowo brutalny Marsz Niepodległości i cały czas trwają protesty
rolników – wylicza policjantka. – Od kilku tygodni prawie nie jem
i prawie nie śpię. Nieustannie wrzucają mnie na zabezpieczenie
kolejnych strajków. A codzienna praca kryminalna też musi zostać
wykonana. Prokuratora guzik obchodzi, że od szóstej rano stałam na
manifestacji. Uzbierało mi się osiemdziesiąt nadgodzin. Nikt mi ich
w formie urlopu nie odda, bo do końca roku w ogóle nie zobaczyliby
mnie w pracy. Musieliby więc za nie zapłacić. Wychodzi koło 2000
złotych. Narzekania przy tym co niemiara. Że to tyle pieniędzy, że się
w życiu nie wypłacą, że im tak strasznie budżet rujnuję. Wzbudzają
we mnie wyrzuty sumienia, oczekując, że powiem: „Dobra, wpiszcie
w grafiku, że mnie wcale na zabezpieczeniach nie było, jak ktoś
zapyta, to powiem, że z miłości do ojczyzny poszłam”. Przecież to
kpina. Stanie na manifestacjach jest, po pierwsze, niebezpieczne,
a po drugie, bardzo trudne, zwłaszcza dla policjantek
zabezpieczających strajki przeciw wyrokowi Trybunału. W sumie
nawet trochę się cieszę, że jestem taka zapracowana. Nie mam
czasu zbyt dużo o tym myśleć.

18 listopada
Strajk Kobiet dociera przed siedzibę Telewizji Polskiej.
Zgromadzony na placu Powstańców Warszawy tłum zostaje
zablokowany przez policję. Manifestujący mogą udać się do domów
wyłącznie po wylegitymowaniu się. Ludzie podejmują próbę
przedarcia się przez kordony. Nagle wśród protestujących pojawiają
się rośli, nieumundurowani mężczyźni. Używają pałek
teleskopowych i gazu łzawiącego. Wyciągają z tłumu poszczególne
osoby. Wybucha panika. Wielu ludzi wpada w histerię, wielu musi
skorzystać z pomocy ratowników medycznych. Organizatorki
Strajku Kobiet, podsumowując ten dzień, oskarżą policję
o wyjątkową agresję oraz bicie kobiet i dzieci.

***

Dziś Aga z warszawskiej komendy rejonowej pełni dyżur


polegający na przyjmowaniu zawiadomień o kradzieżach, znętach
i wyłudzeniach. Jedną ze zgłaszających jest elegancka kobieta
z nieelegancką miną.
„Dzień dobry, o co chodzi?”.
„Naprawdę nie wie pani?”.
„Nie wiem”.
„Ale jak bić kobiety, to pani wie”.
„Proszę się nie zapędzać. Ja nie jestem jasnowidzem”.
„Oczywiście! Jak kobiety są bite, też pani nie widzi!”.
Aga: – Kobita patrzy na mnie, jak na wielkie śmierdzące gówno
i krzyczy. A ja biorę głęboki wdech i myślę: „Za jakie, kurwa, grzechy,
mam wytrzymywać te zniewagi, a później pokornie udzielać
pomocy?”. Babka kupiła coś w sklepie internetowym, który nie
istniał. Skoro tak nienawidzi policji, dlaczego zwraca się do niej
o pomoc?

19 listopada
Sylwester Marczak, Rzecznik Komendy Stołecznej, zabiera głos
w sprawie interwencji na placu Powstańców Warszawy. Zaznacza,
że nieumundurowani mężczyźni, którzy używali gazu i pałek
teleskopowych, nie należeli do narodowych bojówek, lecz do
szeregów policji. Na antenie TVN24 tłumaczy, że funkcjonariusze ci
wielokrotnie zabezpieczali protesty, a użycie przez nich siły i gazu
było uzasadnione. „Musimy podkreślić, że mamy do czynienia
z grupą osób, która była bardzo agresywna” – mówi.

***

– Dokładnie obejrzałam nagranie z protestów przed TVP – mówi


Marta z warszawskiej komendy rejonowej – i od razu poznałam
kolegów z BOA25. – Cholera – pomyślałam – przecież BOA nie jest
od myślenia, tylko od działania. Ich reakcje są instynktowne, tak
zostali wyszkoleni. Do prawdziwej walki. Wysłanie ich do
zabezpieczenia protestów przeciw wyrokowi Trybunału to po prostu
fatalny pomysł. Osoby odpowiedzialne za tę decyzję zrobiły krzywdę
nie tylko manifestującym, którzy oberwali pałkami i gazem, lecz
także chłopakom z BOA i całej Policji. To wizerunkowy strzał
w kolano. I to w momencie, w którym o wizerunek powinniśmy dbać
najbardziej.

20 listopada
W mediach społecznościowych pojawiają się zdjęcia, nazwiska
i linki do prywatnych pro li funkcjonariuszy, którzy w ostatnich
dniach mieli podejmować interwencje wobec manifestujących.
Rzecznik Komendy Głównej Mariusz Ciarka w rozmowie z Polską
Agencją Prasową mówi, że wskazanych w interencie policjantów
zasypują groźby kierowane również do ich dzieci i małżonków.
W tej samej rozmowie rzecznik wzywa wszystkich do zachowania
zgodnego z prawem i nienaruszania dobrego imienia
funkcjonariuszy.

***

– „Jak ci nie wstyd?”, „Policyjna suko!”, „Historii się naucz” –


Żaneta po kolei odczytuje wiadomości i komentarze, które niedawno
otrzymała na Instagramie. Prowadzi tam policyjny profil. Przez
ostatnie tygodnie takie treści bombardują jej skrzynkę.
– Czasem rozmawiam o całym tym zamieszaniu w internecie
z kolegami z komisariatu – mówi. – Uderza nas, że ludzie tak mocno
odwołują się do historii, porównując obecne protesty do protestów
stoczniowców, studentów lub górników w latach komuny. A nas do
milicji. Protestującym wydaje się, że dokonują historycznej zmiany.
Sami mówią, że chcą obalić obecny rząd. Stąd nienawiść do
mundurowych. W naszej historii bunty i brak podporządkowania
zawsze były cenione. Wynika to z wielu lat okupacji i życia bez
własnego państwa. Tylko że ludzie nie rozumieją, że policjant to
zwykły zjadacz chleba i nie ma wpływu na podejmowane w państwie
decyzje. Poza udziałem w wyborach. Demokratycznych. W których
wygrał obecny rząd. Tę partię ktoś przecież wybrał – mówi
policjantka.
Żaneta, policjantka prewencji z okolic Warszawy, wiadomości,
które bombardują jej skrzynkę, od kilku tygodni w ogóle nie czyta.
– Zaczęło się od znajomych – cywilów. Wysyłali mi screeny
i filmiki, na których policjanci używali gazu. „Widziałaś to?!”, „Jak tak
można?!”. Nie odpisywałam. Później nienawiść do policji ogarnęła
też moją rodzinę. Wujek napisał na Facebooku, że policjantki biją
kobiety i dzieci. Zaprotestowałam. I wujka już nie mam. Ciocia
nazwała mnie „pieskiem prezesa”. Zaprotestowałam. I ciotki też nie
mam. Od jakiegoś czasu nie odczytuję wiadomości ani nie włączam
telewizji. Z przyjaciółmi spotykam się tylko mundurowymi i razem
rozmawiamy o wielkim gównie, w jakie wdepnęliśmy. Wczoraj
dzwoniła przyjaciółka z komendy. Mówi, że synek wrócił do domu
zapłakany, bo rodzice zabronili kolegom się z nim bawić: „Kubuś ma
bardzo złych rodziców, trzymaj się od niego z daleka”. Strajk poróżnił
mundurowych z resztą świata. Wielu znajomych mówi, że do rodziny
na święta nie pojedzie. I to nie przez pandemię. Pokłócili się jak
nigdy. Żartujemy, że chyba Wigilię zrobimy wspólną, na komendzie.

23 listopada
Policja zatrzymuje reporterkę Agatę Grzybowską, która fotografuje
protest przed Ministerstwem Edukacji Narodowej. Według relacji
samej dziennikarki została brutalnie wepchnięta do radiowozu
i bezprawnie wywieziona na komendę, a powodem miało być
niecelowe błyśnięcie w twarz lampą aparatu fotogra cznego.
Zdaniem policji Grzybowska kopała funkcjonariusza i używała esza
celowo, aby go rozdrażnić. Postawiono jej zarzut naruszenia
nietykalności cielesnej funkcjonariusza. Prawicowe media opisują
sytuację jako agresywny atak na stróża prawa, pozostałe mówią
o brutalnym porwaniu dziennikarki.

***

Za to Kamila uważa, że uprzywilejowani manifestujący mają


„syndrom młodego policjanta”.
– Gdy funkcjonariusz dostanie legitymacje, przez pierwsze
tygodnie macha nią każdemu przed nosem. Chwali się, co to nie on.
Każdy z nas to przechodził – mówi policjantka spoza Warszawy. –
Dziś dziennikarze i politycy zachowują się w ten sam sposób.
Wydaje im się, że mogą robić, co zechcą. Obrażają nas, popychają
i wymachują legitymacjami przed nosem. A gdy funkcjonariusz
wreszcie zdecyduje się interweniować, wybucha afera. Gdybyśmy
chcieli naprawdę egzekwować prawo, zatrzymywalibyśmy każdą
osobę, która skanduje lub ma napisanie na transparencie
niecenzuralne słowo. Zgodnie z Kodeksem wykroczeń używanie
słów powszechnie uznawanych za wulgarne w miejscach
ogólnodostępnych jest wykroczeniem i podlega naganie albo
grzywnie do 1500 złotych. Nie mówiąc już o znieważaniu
funkcjonariuszy i naruszaniu ich nietykalności cielesnej. A te
przestępstwa zdarzają się notorycznie.

28 listopada
Dziś wypada 102. rocznica uzyskania praw wyborczych przez Polki.
Manifestacja przeciw wyrokowi Trybunału Konstytucyjnego
w stolicy gromadzi wyjątkowo duży tłum. Protestujący wychodzą na
Trasę Łazienkowską, blokując ruch samochodów. Policja używa
gazu łzawiącego, m.in. wobec posłanki Koalicji Obywatelskiej
Barbary Nowackiej. Zdjęcia i nagrania z momentu interwencji
natychmiast obiegają internet. Widać na nich funkcjonariusza, który
z bliskiej odległości pryska gazem w oczy pokazującej mu
legitymację poselską kobiety. Opozycja ostro krytykuje działania
policji. „Wstyd”, „Skandal”, „Hańba” – piszą politycy w mediach
społecznościowych. Pojawiają się głosy o końcu demokracji.

***

Alicja pochodzi z Dolnego Śląska. Służy na komisariacie. Nie


uważa, że 2020 jest rokiem, w którym skończyła się w Polsce
demokracja, lecz takim, w którym sfrustrowane pandemią
społeczeństwo wybrało policję na kozła ofiarnego.
Ala: – Marzec, pierwsza fala pandemii. Musimy pilnować, by
ludzie nosili maseczki, choć nie mamy ku temu niepodważalnych
podstaw prawnych. Część spraw w sądach kończy się
uniewinnieniem. Rząd miał tyle czasu, by to zmienić, a dopiero pod
koniec listopada w Kodeksie wykroczeń pojawia się nowy artykuł.
Kwiecień, maj, czerwiec… urobieni jesteśmy po pachy. Spada na
nas masa dodatkowych obowiązków, jak choćby kontrolowanie osób
objętych kwarantanną. Na moim terenie jest ich kilkaset! Jedni
kończą kwarantanny, kolejni zaczynają. A interwencja goni
interwencję, bo ludziom odwala po miesiącach siedzenia w domu.
Przemoc domowa wzrasta. Druga fala pandemii przynosi kolejne
ograniczenia, których przestrzeganie my musimy sprawdzać. Gdy
bardziej już nas nienawidzić nie można, zostaje ogłoszony wyrok
Trybunału Konstytucyjnego. Zapalnik do bomby frustracji
spowodowanej nieudanym rokiem. Obywatele wychodzą na ulice,
a tam… znów „sługusy władzy”, czyli „cholerna” policja.

Historia jednego zdjęcia


Trzy kobiety uchwycone w tłumie. Dwie na pierwszym planie stoją
twarzami zwrócone ku sobie. Obie w przyłbicach. Jedna krzyczy,
druga, w policyjnym kasku, patrzy na nią niewzruszona. Trzecia
trzyma między nimi wyciągniętą rękę. Pilnuje, by nie doszło do
rękoczynów. Młody fotograf Jakub Ositek uwiecznia ten moment
podczas jednego z pierwszych protestów. Zdjęcie pt. „Kobieta
kobietom piekło zgotowała” natychmiast staje się symbolem
strajków. Interesuje się nim funkcjonariusz prowadzący popularną
stronę poświęconą policjantom „Psy dają głos”. Kupuje zdjęcie od
Jakuba Ositka, oprawia w ramkę i organizuje licytację na rzecz
fundacji pomagającej wdowom i sierotom po poległych policjantach.
Wcześniej ma uzyskać zgodę od manifestującej kobiety z fotogra i.
Zdjęcie zostaje sprzedane za 2000 złotych. Wtedy bohaterka
fotogra i anuluje zgodę, co oznacza unieważnienie całej licytacji.
Administrator „Psy dają głos” ze smutkiem opisuje sytuację
i zaprasza obserwujących do wzięcia udziału w zorganizowanej
przez niego zrzutce na rzecz fundacji. Zebrana kwota ośmiokrotnie
przewyższa cenę zdjęcia. Zwycięzca początkowej licytacji prosi
funkcjonariusza o przesłanie samej ramki. Podobno chce ją powiesić
na ścianie, jako symbol podziału społecznego, który niweczy nawet
najsłuszniejsze cele.
25. Koniec

Jeb!
Rozpędzone do osiemdziesięciu kilometrów na godzinę,
niezidenty kowane auto osobowe uderzyło w przechodzącego przez
pasy mężczyznę. Kamila, policjantka ruchu drogowego, macha
pokrytą tatuażami ręką.

– Tuż po uderzeniu ofiara wkręciła się w przednie koło


samochodu. Kierowca, a raczej skurwiel, którego nigdy nie
dorwaliśmy, ciągnął ją za sobą około sto metrów. Na miejscu nie było
ciała, tylko rozrzucone szczątki. Tu wątroba, tu trzustka, tu stopa, tu
ręka…

To były początki pracy Kamili. Choć całym sercem zaangażowała się


w służbę, do tego wezwania bała się pojechać. Czuła, że widok
zmasakrowanego ciała może być ciosem nokautującym jej
wytrzymałość i policyjne marzenie.

– Zobaczyłam zakrwawioną ulicę, te wszystkie organy i nie


uciekłam. Pomyślałam: To twoja służba, takiego dokonałaś wyboru.
Dziś uważam, że każda dziewczyna, zanim złoży przysięgę, musi
odpowiedzieć na pytanie: Czy dam radę być policjantką nawet
w ekstremalnej sytuacji?

Wypowiedź Kamili wraca do mnie wielokrotnie. Na przykład wtedy,


gdy słucham o kolorze skóry utopionego noworodka, o spojrzeniu
kobiety dowiadującej się o śmierci syna, o słowach dziewczynki
pozbawionej nóg przez pijanego ojca i podczas wielu, wielu innych
rozmów.
Pod koniec pracy nad książką uświadamiam sobie dlaczego.
Decyzja o założeniu munduru to coś więcej niż twierdząca
odpowiedź na pytanie, czy dam radę pełnić służbę w ekstremalnych
sytuacjach.
To odpowiedź na pytanie, czy dam radę pełnić służbę
w sytuacjach, których nie jestem w stanie przewidzieć. Których nie
widziałam w najmroczniejszych zakamarkach wyobraźni. Których
nie przeżyłam w najgorszych koszmarach sennych.
Czy w takich sytuacjach dam radę pełnić służbę?
Nawet z narażeniem życia.
1
https://praca.policja.pl/pwp/rekrutacja, dostęp: 16.12.2020.
2
Sylwester Augustynek, pseudonim Gumiś – krakowski przestępca, który
w latach dziewięćdziesiątych podkładał bomby, żądając okupu w zamian za
ujawnienie informacji o miejscach potencjalnej eksplozji.
3
Na przełomie lat dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych na Podhalu działał
gang braci Ch., który zajmował się m.in. handlem bronią, narkotykami, alkoholem
bez akcyzy, wymuszaniem haraczy i egzekucjami nielegalnych przestępców.
4
Wśród bohaterek książki zdania na temat dyskryminacji płciowej w latach 90.
są bardzo podzielone. Część twierdzi, że był to dla kobiet złoty okres, część, że
było zupełnie odwrotnie.
5
https://gazeta.policja.pl/997/przydatne–w–sluzbie/jak–poinformowac–o–
smi/60452,Trudna–misja.html, dostęp: 16.12.2020.
6
Wszystkie dane odnoszą się do roku 2019. Źródło:
statystyka.policja.pl/st/wybrane–statystyki/przemoc–w–rodzinie, dostęp:
17.12.2020.
7
https://statystyka.policja.pl/st/wybrane–statystyki/przemoc–w–
rodzinie/50863, przemoc–w–rodzinie.html, dostęp: 17.12.2020.
8
Terminal mobilny jest urządzeniem wykorzystywanym przez policję do
ustalenia m.in. tego, czy auto nie jest kradzione, a kierowca poszukiwany bądź
objęty zakazem prowadzenia pojazdów.
9
Alkometr może stanowić dowód przeciw pijanemu kierowcy, wykorzystuje
się go zwykle dopiero wtedy, gdy urządzenie do pomiaru trzeźwości (w tym
przypadku Alco Blow) wykaże, że kierowca spożywał alkohol.
10
Pistolet Walther P99.
11
https://statystyka.policja.pl/st/ruch–drogowy/76562,wypadki–drogowe–
raporty–roczne.htmln, dostęp: 17.12.2020.
12
Komisja Europejska, Europejska Rada Bezpieczeństwa Transportu.
13
https://statystyka.policja.pl/st/ruch–drogowy/76562,wypadki–drogowe–
raporty–roczne.htmln, dostęp: 17.12.2020.
14
Od 2017 gros objętych ustawą dezubekizacyjną osób odwołało się do IPN-u,
sądu, Trybunału Konstytucyjnego i ministra spraw wewnętrznych i administracji
z nadzieją na odzyskanie pełnych świadczeń emerytalnych. Przesłankami do
takiego odwołania są m.in. krótkotrwała służba przed przemianą systemu
politycznego i rzetelne wykonywanie zadań i obowiązków po przemianie oraz
pełnienie służby z narażeniem życia i zdrowia.
15
W nocy z 5 na 6 marca 2003 roku we wsi Magdalenka na Mazowszu doszło
do strzelaniny, w wyniku której straciło życie dwóch policjantów i dwóch
przestępców, a siedemnastu funkcjonariuszy zostało rannych. Celem policyjnej
akcji było zatrzymanie przestępców należących do tzw. gangu Mutantów, Roberta
C. i Igora P. Od października 2005 roku do 17 stycznia 2017 roku toczyły się
procesy trzech policjantów oskarżonych m.in. o niedopełnienie obowiązków przy
planowaniu akcji, przekroczenie uprawnień i nieumyślne spowodowanie
niebezpieczeństwa dla życia i zdrowia funkcjonariuszy. Akt oskarżenia dotyczył
Grażyny Biskupskiej, która wówczas była naczelnikiem wydziału ds. spraw walki
z terrorem kryminalnym w Komendzie Stołecznej Policji, ówczesnego dowódcy
pododziaału antyterrorystycznego Komendy Głównej Policji oraz zastępcy
komendanta stołecznego.
16
Rozdział powstał za zgodą i ze wsparciem reżysera lmu, Andrzeja
Dziedzica.
17
Silny lek przeciwbólowy.
18
Art. 218. [Złośliwe lub uporczywe naruszanie praw pracownika], paragraf
1a. Kto, wykonując czynności w sprawach z zakresu prawa pracy i ubezpieczeń
społecznych, złośliwie lub uporczywie narusza prawa pracownika wynikające ze
stosunku pracy lub ubezpieczenia społecznego, podlega grzywnie, karze
ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2.
19
Ustawa z dnia 3 grudnia 2010 r. o wdrożeniu niektórych przepisów Unii
Europejskiej w zakresie równego traktowania (Dz.U. z 2010 Nr 254 poz. 1700).
20
https://isap.sejm.gov.pl/isap.nsf/download.xsp/WDU19900300179/U/D199
00179Lj.pdf, dostęp: 20.12.2020.
21
https://www.rpo.gov.pl/sites/default/ les/Przeciwdziałanie_mobbingowi_i_
dyskryminacji_w_słuzbach_mundurowych.pdf, dostęp: 21.12.2020.
22
Droga służbowa w języku policyjnym oznacza kierowanie pism przez
bezpośredniego przełożonego do góry.
23
https://isap.sejm.gov.pl/isap.nsf/download.xsp/WDU19900300179/U/D199
00179 Lj.pdf, dostęp: 21.12.2020.
24
W momencie przeprowadzania wywiadu z panem Krzysztofem
Łaszkiewiczem na ulicach Polski trwają manifestacje związane z wyrokiem
Trybunałyu Konstytucyjnego w sprawie aborcji. Na początku listopada 2020 roku
ogólnopolskie i społecznościowe media obiegło nagranie policjantki, która biła
brawo protestującym.
25
BOA – Centralny Pododdział Kontrterrorystyczny Policji, elitarna jednostka,
której zadaniem jest przeciwdziałanie terroryzmowi i jego zyczne zwalczanie.

You might also like