Professional Documents
Culture Documents
Fijewska Marianna - Policjantki. Kobiece Oblicze Polskich Służb
Fijewska Marianna - Policjantki. Kobiece Oblicze Polskich Służb
Fijewska Marianna - Policjantki. Kobiece Oblicze Polskich Służb
POLICJANTKI
Kobiece oblicze polskich służb
Redakcja: Hanna Trubicka
Korekta: Małgorzata Denys, Milena Domańska
Wydanie I
Warszawa MMXXI
ISBN: 978-83-280-8969-3
Motto
Wstęp
1. Nawet z narażeniem życia
2. O gram mniej zła na świecie
3. Droga do munduru
4. Aktywizm z policyjnej gleby
5. Samobóje strzelają codziennie
6. W psie buty trzeba wejść. I znosić je na ulicy
7. Pasterki chujowej nowiny
8. Rachunek za służbę opłacasz w pojedynkę
9. Mama, żona, policjantka
9. Na interwencje w sam środek obywatelskiej prywatności
11. Mówią: Zośka, świata nie zmienisz. A Zośka zmienia
12. Z kalendarza sierżant sztabowej
13. Nieumiarkowanie w prędkości i piciu
14. Kartka z PRL-u
15. Dezubekizacja. Operacja na otwartym sercu
16. Najlepsza o ara chodzi w mundurze
17. Biała księga
17. Ziutka z Włocławka
19. (O)polska sekstaśma
20. Cieniem na służbie
21. „Spoczywaj w pokoju, niebieska siostro”
22. Byłe policjantki mówią stop
23. Policja. CZy ochroni też prawa człowieka?
24. „Zdejmij mundur!”, krzyczą.
25. Koniec
Przypisy
Siostrom
Wstęp
– Nikt nigdy nie był wobec mnie tak agresywny jak druga kobieta –
mówi. – Najgorsze są te, które wieziemy do wytrzeźwiałki. Pijane.
Wulgarne. Bez zahamowań komentują mój wygląd: „Jaką ty masz
grubą dupę w tym mundurze, nie wstyd ci?”, „Ile ty ważysz, że masz
tyle siły?!”. To wszystko nic. Później przychodzi czas przeszukania.
Chłopaki wychodzą, ja zostaję sama. Niektóre z nich za wszelką
cenę chcą mnie sprowokować i wywołać moją agresję. Inne cała
sytuacja wyraźnie podnieca – zaczynają się wdzięczyć, rzucają
podteksty seksualne i chcą mnie nakłonić do zbliżenia. Robią striptiz
i rzucają swoją garderobą. Stanik – we mnie, majtki – we mnie, buty
– we mnie. Jak raz odwróciłam wzrok od tego cyrku, to po chwili
dostałam podpaską w twarz.
Oskarżeni
W Pastuchowie
Jesienią 2020 roku brutalny atak na funkcjonariuszy policji mogła
zobaczyć cała Polska.
Sobota, 12 września, wieś Pastuchów na Dolnym Śląsku. Patrol
policji został wezwany na interwencję w związku z pobiciem. Na
miejscu dwóch nietrzeźwych agresorów – dwudziestopięcioletni syn
i czterdziestosiedmioletni ojciec. To właśnie ojciec jako pierwszy
atakuje policjanta. Ten pada na ziemię. Zaczyna się brutalna
szarpanina. Na pomoc koledze rusza funkcjonariuszka. W tym
momencie rozpędzony dwudziestopięciolatek wpada na kobietę
i z całej siły wali ją pięścią w twarz. Policjantka przewraca się,
koziołkuje, podnosi i biegnie do partnera. Pomaga mu zrzucić
siedzącego na nim napastnika.
Typ
Ola i jej partner zaczynają służbę. Są w cywilu. On: dżinsy i szara
bluza. Ona: sportowe legginsy i koszulka z krótkim rękawkiem. Kia
też nieoznakowana. W patrolowym tempie suną autem przez
centrum miasta. Zahaczają o przydrożne parkingi, obserwują
samochody. Typują. Na poboczu stoi toyota ze zbitą lampą,
zarejestrowana jako uber. W środku siedzi czterech obcokrajowców.
Nie wyglądają jak klienci. „My spokojni, my spokojni” – zapewnia
jeden z nich, a oczy im błyszczą jak bożonarodzeniowe światełka.
Policjant uważnie okrąża samochód, Ola obserwuje twarze
pasażerów. Szuka oznak niepokoju, napięcia i rozdrażnienia.
Granica
Pod wiaduktem w kałuży własnych wymiocin leży dziewczyna. Ma
przy sobie heroinę. Gdy Ola i partner każą jej wstać, z ust
dziewczyny wydobywa się cichy protest. Prowadzą do auta. Tam
sprawdzają dane. Niekarana, nieposzukiwana.
Powód
Gdy brat Oli zaczął ćpać, cała rodzina starała się mu pomóc. On
jednak odrzucał każde wsparcie. Później zachorował na schizofrenię
paranoidalną, do której przyczyniły się substancje psychoaktywne.
Tatę próbował zadźgać nożem, mamę przejechać autem. Rodzice,
zmuszeni przez sytuację materialną, wyjechali szukać pracy za
granicą. W domu została tylko Ola z bratem, który właściwie nie
trzeźwiał. Dziewczyna każdej nocy zamykała drzwi sypialni na
klucz. Raz zapomniała.
O trzeciej brat wtargnął do pokoju i zaatakował.
W schizofrenicznej wizji zobaczył Olę jako policjantkę, która chce
go zamknąć. Zaczął walić głową siostry o ścianę. Raz, drugi, piąty.
Później dusił. Przed oczami zrobiło jej się ciemno, ale chęć przeżycia
była ogromna. Wyrwała się, pobiegła do sąsiadów. Zimno mokrych
liści pod bosymi stopami pamięta do dziś.
Z telefonu sąsiadów zadzwoniła pod 112. Na interwencji pojawiło
się dwóch funkcjonariuszy.
Pięć kroków
Tyle musi przejść cywil, by stać się mundurowym.
Oczywiście nie każdy. Tylko zdrowy, niekarany posiadacz
polskiego obywatelstwa o co najmniej średnim wykształceniu
i nieposzlakowanej opinii. Taki cywil może nieśmiało postawić krok
pierwszy i złożyć dokumenty rekrutacyjne do wybranej jednostki.
Jeśli nie zostanie zdyskwali kowany, czekają go trzy kolejne,
punktowane etapy, trudniejsze od poprzednich.
Krok drugi – sprawdzian wiedzy o Policji. Zawiera m.in. pytania
o strukturę władzy wykonawczej, uprawnienia poszczególnych jej
organów, administrację państwową czy Konstytucję.
Przeprowadzany jest w formie testu – do każdego pytania pasuje
jedna z czterech podanych odpowiedzi.
Krok trzeci trwa zaledwie 1 minutę i 41 sekund. W tym czasie
trzeba pokonać tor przeszkód (m.in. rzut piłką lekarską, bieg przez
płotki czy przenoszenie manekina). Test sprawności zycznej jest
identyczny dla kobiet i mężczyzn.
Krok czwarty nosi nazwę „Multiselect”. To test psychologiczny,
który na próbę można wykonać w internecie. Ja go oblewam.
Między innymi dlatego, że „zdarza mi się odkładać różne rzeczy na
jutro”, „nie czuję się szczęśliwa prawie zawsze” i „dotkliwie
przejmuję się krytyką”. Celem „Multiselectu” jest zbadanie cech
osobowości i wykluczenie tych kandydatów, którzy do policji nie
pasują charakterologicznie.
Krok piąty to rozmowa z komisją rekrutacyjną. Zasiada w niej co
najmniej jeden policjant i jeden psycholog. Pytania dotyczą
motywacji (np. „Dlaczego chce pani pracować w policji?”),
współdziałania w grupie (np. „Czy woli pani współpracować
z mężczyznami czy kobietami?”) i autoprezentacji (np. „Jakie są
pani największe zalety?”). Ostatnia grupa pytań – zwana pytaniami
ogólnymi – jest najbardziej „podstępna”. Choć cała rozmowa nie ma
na celu sprawdzenia teoretycznej wiedzy kandydata (to już było), to
na tym etapie może pojawić się wszystko. „Komisja będzie chciała
wytrącić cię z równowagi pytaniami, na które nie będziesz
1
znał/znała odpowiedzi” – można przeczytać na stronie poświęconej
rekrutacji. Jeśli kandydat jest komunikatywny, potra się
zaprezentować i radzi sobie w sytuacjach stresowych, zatrudnienie
ma już w zasadzie w kieszeni.
Chyba że skłamał. Po przejściu pięciu kroków rozpoczyna się
postępowanie sprawdzające, potwierdza się m.in. niekaralność
kandydata i przeprowadza wywiad środowiskowy. Po pomyślnej
wery kacji chętny zostaje skierowany na badania lekarskie.
Psycholog, internista, okulista, laryngolog, dermatolog, neurolog,
chirurg, stomatolog – jeśli żaden z nich nie zaobserwuje niczego
niepokojącego, czas szykować się do szkoły.
Szkoła
– Znów się odpierdoliłaś, madame? – Julita robi minę pełną
obrzydzenia i nachyla się nade mną. – Puder, szmineczka, ile nad
tym makijażem siedziałaś? Co się, kurwa, uśmiechasz? Tak ci
wesoło? No co się, kurwa, śmiejesz?
Zaniepokojony kelner zerka na nas zza lady. Julita ciągnie dalej: –
Widać, że się nie wyspałaś, myślałaś, że ci ta szpachla pomoże?
No?
Nie odpowiadam, bo nie mówi tego do mnie. Cytuje
prowadzącego zajęcia o nazwie „Musztra policyjna”. Uczestniczyła
w nich na kursie dziesięć lat temu.
– Do „musztry” zebraliśmy się na boisku – wspomina. – Staliśmy
w równiutkim szeregu, ćwiczyliśmy wystąpienia i stanie na baczność.
Każdy po sto razy. Miało być perfekcyjnie. Prowadzący zwracał się
do dziewczyn madame, ale potem nie mówił już ani jednej miłej
rzeczy. Wręcz przeciwnie. „Madame, ale sobie fryz odpierdoliłaś”,
„Madame, ale masz usta”, a jak się któraś z nas uśmiechnęła, od
razu słyszała od niego: „Co ci tak, kurwa, śmiesznie?”. Za odzywanie
się był wrzask: „Czy ja ci pozwoliłem cokolwiek powiedzieć?!”.
Dziewczyny nieraz na zajęciach płakały. Stały na baczność
i zalewały się łzami, a wtedy on jeszcze mocniej, jeszcze bardziej je
cisnął. W głowie powtarzałam sobie: „Stój tak, jak ci, co stoją przy
Grobie Nieznanego Żołnierza. Na baczność, z żelazną twarzą.
I cokolwiek by się działo, milcz”. To był dobry sposób, tak samo jak
to, żeby się nie malować, nie upinać włosów w zwracający uwagę
sposób i generalnie przyciągać jak najmniej uwagi prowadzących.
Tępili wypindrzone dziewczyny i chłopaków, którzy wyglądali na
delikatnych. Początkowo myślałam: „Co za chamy!”.
– A później?
– Po trzech miesiącach przyszli nowi i nastąpiła zmiana obiektów
gnojenia. Wyzywanie nas dobiegło końca. Dziś myślę, że to było
potrzebne.
– Potrzebne do czego?
– Gdy młoda policjantka wyjdzie na ulicę, może nie za pierwszym,
ale za drugim, trzecim czy czwartym razem na pewno usłyszy, że
chuj jej w dupę, że jebać psy i że jest policyjną szmatą. Musi umieć
sobie z tym radzić. Gdy mnie wyzwano pierwszy raz, przypomniałam
sobie szkołę. „Już przez to przeszłaś” – pomyślałam. Jeśli po takiej
„musztrze” laska wróci do internatu i będzie przez całą noc płakać, to
wiadomo, że nie będzie z niej żadnej policjantki. Bo jak? Przy
pierwszej interwencji zostanie zwyzywana przez menela i też się
pobeczy? Musi być twarda. Musi wiedzieć: niech se gadają, ja będę
robić swoje. Tak trzeba!
Zapach rygoru
Zapach rygoru – to pierwsze skojarzenie Karoliny ze szkołą
policyjną.
Dorota służy od czterech lat. Choć stażem różni się od Beaty, myśli
podobnie.
Byłam manekinem
Monice, policjantce z czteroletnim stażem, szkoła kojarzy się
głównie z panem Tomkiem. I nie jest to dobre skojarzenie.
Co to było za zdarzenie?
Zabójstwo noworodka.
Boże…
Zmarł na pogotowiu na Łazarza w Krakowie. Kazano mi tam
pojechać i przesłuchać funkcjonariuszy, którzy dostali wezwanie do
domu, gdzie rodzice mieli znęcać się nad dzieckiem. Pojechałam,
pokazałam im legitymację, powiedziałam, że jestem policjantką
i chciałabym porozmawiać, a oni – pamiętam, dwóch ich było –
wybuchnęli śmiechem. Powiedzieli, że chyba sobie żarty stroję. Bo
ja – 50 kilogramów wagi, 160 centymetrów wzrostu, bluzeczka,
dżinsy, trampki – wyglądałam jak dziecko.
I co pani zrobiła? Przecież nie mogła pani wrócić na komendę
z pustymi rękami.
Towarzyszył mi wtedy doświadczony funkcjonariusz
z dziesięcioletnim stażem. Ostatecznie to on porozmawiał
z policjantami. Mnie tam nikt, zupełnie nikt, poważnie nie traktował.
W jakim sensie?
W takim, że mogą odrzeć mnie z profesjonalizmu i zaciemnić
realny obraz sytuacji. A niestety pod koniec lat dziewięćdziesiątych
i na początku dwutysięcznych mieliśmy falę fałszywych zgłoszeń
o złym dotyku. Gdybym patrzyła na te zgłoszenia z perspektywy
matki, to… pamiętam taką sprawę: dziewczynka oskarżyła
mężczyznę pracującego w sanatorium o molestowanie. Nie
podobało jej się tam i chciała szybciej wrócić do domu, dlatego
wyssała z palca historię o napastowaniu seksualnym. Wtedy dużo
się o tym mówiło. Na końcu wyszło na jaw, że oskarżenie było
fałszywe, ale wcześniej mężczyzna zdążył odebrać sobie życie.
Jak to?
Kadrowiec, który mnie rekrutował, kazał mi stanąć pod kreską
narysowaną na ścianie. To było jakieś iluzoryczne, niezapisane
w żadnej ustawie wymaganie dotyczące wzrostu. Kreska była, co
prawda niewiele, ale jednak nade mną. Pan rekrutujący pozostawił
to jednak bez komentarza. Następnie zapytał, czy umiem pisać na
maszynie. Powiedziałam, że nie, bo bałam się, że zostanę
sekretarką. „Dobra – mówi – idziesz do prewencji, trzeba nam
policjantów”.
Zrozumiał to?
Zrozumiał. Nie miał cienia pretensji. Współczuł – nie tylko mnie,
ale i rodzicom chłopca. Dziś realia są inne. Niejeden naczelnik
kazałby funkcjonariuszce otworzyć słoik i powąchać jego zawartość.
Sprawdzić, czy świeże.
Działało?
Działało. A wie pani dlaczego? Właśnie dlatego, że były to słynne
lata dziewięćdziesiąte. Przestępczość hulała, do Polski zjechali byli
radzieccy żołnierze z Afganistanu. Mieli umiejętności. Zaczęli
tworzyć grupy rozbójnicze. Nielaty handlowały i zabijały. Proszę
sobie wyobrazić, że teraz nieletni popełniają od dwóch do trzech
zabójstw rocznie, wtedy ta liczba dochodziła do czterdziestu.
Miejskie grupy przestępcze wyrastały jak grzyby po deszczu, kradli
samochody, robili włamy, zabierali podpitym pracownikom pensje.
Były tylko trzy dziewczyny na całą wielką męską komendę, a mimo
to nie czułyśmy się dyskryminowane. Czułyśmy braterstwo
w działaniu z policjantami.
BMW?
Brzydkich, małych, wrednych – tak się mówiło na szefów –
mobberów. A tych jest coraz więcej. Sfrustrowanych, wypalonych,
doświadczonych przez życie, z poczuciem narastającej
niesprawiedliwości i niedocenienia. Albo psychopatów. Albo jedno
i drugie. Są zarazą polskiej policji, potrafią zniszczyć swoich
podwładnych. Przed odejściem na emeryturę pracowałam z grupą
funkcjonariuszy, którzy, doprowadzeni do ostateczności, planowali
zabójstwo swojego komendanta. Chcieli tak uszkodzić jego
samochód, żeby w drodze do domu rozwalił się na zakręcie. Gdy mi
o tym opowiadali, płakali. Stare, twarde psy wdeptane w ziemię
przez mobbera.
A pani?
Dokładnie w tym czasie rozwodziłam się z moim mężem.
Biegałam z pracy do sądu i z sądu do domu, gdzie czekał na mnie
syn, którego samotnie wychowywałam. Latałam tak przez siedem
lat, bo były mąż nieźle mnie przeczołgał. Zaprosiłam nawet tę
dziennikarkę na salę rozpraw. „Ale uprzedzam – mówię – jak
zrobicie reportaż o rozwodzie psycholożki policyjnej z prawnikiem, to
może wyjść z tego niekończący się serial!”. Nie było jej do śmiechu.
Jakich śmietnikach?
Osiedlowych i miejskich. Oprócz tego po wyprzedażach i second-
handach. Znajduję starocie, które da się jeszcze ocalić. Zabieram do
domu, naprawiam, czyszczę, maluję i mam. To jest moje hobby.
Przyzna pani, że lepsze od zbierania znaczków.
„Mieszkanie będzie”
Kaśka, dzielnicowa z niewielkiej miejscowości na Śląsku, pamięta,
że raz jeden w życiu sama wyrwała się do przekazania wiadomości
o śmierci. Wiedziała, że żona zmarłego bardzo się ucieszy. Pił, bił,
zdradzał. Kobieta co drugi dzień dzwoniła na komisariat, skarżąc się
na męża („Zabierzcie tego chuja ode mnie, pijany jest, piniendzy
chce, a wy nieudacznicy nic nie robita!”).
Oświadczenie prasowe
Ala jest o cerem prasowym komendy miejskiej. To właśnie ona
policjantki nazywa pasterkami od chujowych nowin. Sama w życiu
przekazała ich wiele. Nie tylko rodzinom tragicznie zmarłych, ale
i całej Polsce.
– Ale raz na jakiś czas – mówi Magda – raz na sto wizyt, a może
rzadziej, przekazujemy dobrą wiadomość.
Tak jak wtedy, gdy na nocnym patrolu (a było to dokładnie
w piątek trzynastego) ona i partner dostali informację od dyżurnego:
„Dzwonili ze szpitala na Wołoskiej w Warszawie. Jeden z naszych
mieszkańców jest na liście do przeszczepu wątroby. Organ się
znalazł, ale facet nie odbiera. Jak w ciągu czterech godzin nie pojawi
się w szpitalu, to po zabawie”.
Kogut, gaz, jazda. Jest czwarta dwadzieścia nad ranem, gdy po
raz piętnasty naciskają domofon pod domem pacjenta. Psa nie ma,
przechodzą przez ogrodzenia. Walą do drzwi. „Policja!” – krzyczą.
Otwiera żona. Patrzy, jakby potwora zobaczyła.
– U mnie wszyscy w domu są. Żyją wszyscy.
– A mąż jest?
– Jest. Nic nie zrobił.
– Niech telefon włączy. Wątroba czeka.
Krzyk radości („Debilu ty jeden, wstawaj! Padł ci telefon!”). I chaos
– ładowarka, walizka, dokumenty. Jazda. Na dotarcie do szpitala
zostają nieco ponad trzy godziny. Policjanci na kogutach eskortują
auto pacjenta do samego wejścia na oddział.
Mijają cztery tygodnie. Na komendę przychodzi list: „Organ się
przyjął. Dziękujemy!”.
8. Rachunek za służbę opłacasz w pojedynkę
– Za każdym razem, gdy mąż robił coś, co nie było po jej myśli,
wychodziła na balkon i groziła, że skoczy – mówi. – Była też pani,
która zadzwoniła na 112, bo partner nie chciał spełnić łóżkowych
obowiązków. W ramach zemsty oskarżyła go o gwałt. Gdy
przyjechaliśmy, wyznała nam prawdę. Strasznie się awanturowała,
gdy ukaraliśmy ją mandatem.
Wyzwiska i krzyki to częste zachowania sprawców przemocy, choć
także i tutaj próżno szukać jakichś schematów.
– Ja też się tego bałam – mówi. – Ale pierwszy raz mam już za
sobą i nie żałuję. Matka pijaczka, bezrobotna i niezaradna życiowo.
Nie ma partnera, nie wie, kto jest ojcem dziecka. Mieszkanie miała
straszne. Syf, smród, zamiast zabawek puszki i butelki. Zagroziłam,
że napiszę pismo do sądu, jeśli się nie ogarnie. Sprawdzałam ją
kilka razy w tygodniu. Czasem przyjeżdżałam do niej po 22, żeby
mieć pewność, że nie pije nocami. Ale ona nie była głupia. Szybko
mnie przejrzała i piła od północy do rana. Cały dzień chodziła
nieprzytomna, ale trzeźwa, a w nocy znów zaczynała maraton.
Serce mi się krajało, jak patrzyłam na jej chłopca. Przywoziłam mu
owoce albo cukierki. Ale na co mu prezenty, jak nie miał normalnego
domu? W końcu napisałam pismo do sądu i pojechałam na
odebranie. I wie pani, ja to emocjonalnie silniej przeżywałam niż
matka i chłopiec. Mówię do niego: „Tu takie fajne panie do ciebie
przyszły, one się tobą zaopiekują!”, i chłopczyk natychmiast
wyciągnął w ich stronę ręce. Nawet się za mamą nie obejrzał, jak
wychodzili. To chyba o czymś świadczy.
Meldunek: Samotność
– Czasem ludzie zgłaszają przemoc, której tak naprawdę nie ma,
bo są totalnie osamotnieni, zaniedbani, opuszczeni i bardzo
nieszczęśliwi – mówi Marta. Komendę miejską, na której pracuje
policjantka, odwiedzała wielokrotnie pewna kobieta. Skarżyła się, że
mąż za dużo pracuje.
„Jak go nie ma w biurze, to jest w delegacji. Ciągle gdzieś pędzi,
ciągle mówi o pieniądzach, a dla mnie nie ma czasu” – opowiadała.
Uważała, że zachowanie męża nosi znamiona przemocy
psychicznej. Wściekła byłam, że musimy po raz kolejny
odnotowywać jej zgłoszenia, wiedząc, że żadnej interwencji w tej
sprawie nie będzie. A z drugiej strony, cholera, było mi jej naprawdę
szkoda – kwituje policjantka.
Psycholog na sygnale
Agnieszka pracę w prewencji porównuje do pracy psychologa, który
na sygnale, prosto z ulicy, wpada w sam środek cudzej prywatności.
Pierwsze wspomnienie
Jest Wigilia, Zośka ma ze cztery lata. Siedzi w rozklekotanym
polonezie. W powietrzu unosi się zapach świątecznych wypieków.
Cały bagażnik wypchany piernikami, makowcami i sernikami. Zośce
ślinka cieknie, ale musi obejść się smakiem. Zgromadzone przez jej
mamę ciasta trafią zaraz na puste stoły najbiedniejszych domów
w okolicy.
Policjantka uśmiecha się znad dużej kawy na wspomnienie
o dzieciństwie. Siedzimy w lokalnym barze. Kelnerka wesoło rzuca
uśmiech w naszym kierunku, bo oczywiście Zosię zna. Jak każdy
w tym miasteczku.
– Moja mama zawsze miała w sobie mnóstwo empatii. Całe swoje
otoczenie zagrzewała do pomocy innym. Mówiła: „Nie może tak być,
że nam niczego nie brakuje, a nasi sąsiedzi nie mają co do gara
włożyć. Żyją jak dzikusy. Bez prądu, bez łazienki. Musimy coś z tym
zrobić!”, i organizowała zbiórki. Ludzie znosili do naszego domu tyle
dobroci, że czasem tym biednym zazdrościłam.
Zosia chce iść w ślady mamy. Jako nastolatka działa
charytatywnie to tu, to tam, ale jakoś nie może się w tym odnaleźć.
Ma piętnaście lat, gdy zaczyna czytać o służbach mundurowych.
Dziewiętnaście, gdy oświadcza narzeczonemu, że składa papiery do
policji. „Zastanów się, czy chcesz mieć żonę funkcjonariuszkę” –
mówi. Ma dwadzieścia, gdy rozkazem komendanta zostaje
oddelegowana do pracy na wieś czterysta kilometrów od rodzinnego
domu. „Ja wybieram służbę, ale ty możesz wybrać mnie. Albo się
pakujesz i jedziesz, albo to koniec” – oświadcza.
Podmiejski komisariat, na którym ląduje młode małżeństwo, nigdy
kobiety w mundurze nie widział. A co dopiero dwóch, bo z Zosią do
służby trafia jeszcze jedna funkcjonariuszka.
– Nigdy nie zapomnę naszego pierwszego patrolu. Szłyśmy we
dwie zapoznać się z terenem. Ktoś we wsi rzucił hasło: „Policjantki
idą!”. I mieszkańcy zwariowali. Z domów wychodzili, machali.
Niektórzy samochodami nas po ulicach szukali, żeby zobaczyć, jak
baby w mundurach wyglądają. To było wydarzenie!
Zosia szybko awansuje na dzielnicową. Wyniki ma znakomite,
więc kolejni przełożeni proponują jej awanse z komisariatu na
komendę. Za każdym razem odmawia: „Błagam, niech mi szef tego
nie robi. Ja za żadne pieniądze nie chcę stąd odejść!”. Zosia tutaj,
w tym małym miasteczku, odnajduje swoje prawdziwe powołanie.
Bęcki
Małgorzata obcina się na krótko jeszcze w szkole podoficerskiej.
Koński ogon lub warkocz to doskonała broń w rękach wroga. Im
dłuższe włosy, tym łatwiej udusić. Pierwszego dnia służby koleżanka
każe jej pomalować paznokcie. Solidnie, kilkoma warstwami. Lakier
doskonale utwardza powierzchnię, przez co można mocniej
podrapać przeciwnika. Od tego czasu Gosia regularnie maluje
paznokcie, ale one przydają się tylko raz, bo tylko raz zostaje
zaatakowana.
Pijany gówniarz wchodzi pod jadące po Marszałkowskiej
samochody, nie reaguje na polecenia. W końcu Gosia schyla się
i wyciąga go za chabety spod podwozia. Dostaje pięścią w brzuch.
Raz, drugi, trzeci. Nie oddaje. Czwarty, piąty. Marszałkowską
przejeżdża wóz patrolowy. Milicjanci pakują gówniarza do nyski.
Gosia wraca do kierowania ruchem.
Jej drugie spotkanie z agresją ma wymiar wyłącznie słowny. Zima
stulecia, grudzień 1978. Gosia tonie po kolana w śniegu na
skrzyżowaniu Królewskiej i Marszałkowskiej. Zatrzymuje samochody
– droga nieprzejezdna, trzeba czekać na koparkę. Z jednego z aut
wychodzi wściekła kobieta. Obcisłe skórzane spodnie i futro z lisa
nie pozostawiają wątpliwości co do jej profesji.
„Ty kurwo. Ty świnie i krowy powinnaś paść, a nie ruchem
kierować!” – krzyczy. Jest kilka powodów, dla których Małgorzata tak
dobrze pamięta ten moment. Po pierwsze, nigdy wcześniej nie
została zwyzywana – jak mówi, za komuny ludzie nie obrzucali się
mięsem z taką łatwością jak dziś. Po drugie, nigdy nie było jej tak
zimno – nie czuła nóg, policzki i rzęsy okryte miała szronem, a usta
tak skostniałe, że nie mogła gwizdać. Po trzecie i najważniejsze –
nigdy nie była tak wściekła.
– Wydawało się, że kierowanie ruchem drogowym to stricte
kobieca robota. Wiadomo, faceci byli od ganiania przestępców –
mówi, upijając łyk kawy. – Tylko że oni mieli samochody i broń.
A my? My przez pierwsze lata nie miałyśmy nawet pozwolenia na
noszenie płaszczyków przeciwdeszczowych. Do dziś pamiętam, jak
cinkciarze po cichu dawali mi pelerynę, bo im tak mnie szkoda było.
A wie pani, kiedy my mogłyśmy zejść ze skrzyżowania i jeździć
radiowozami z kolegami z wydziału? Tylko wtedy, gdy miałyśmy
menstruację. Śmiałyśmy się, że dowódca prowadził kalendarzyk,
żeby żadna się od roboty nie migała.
Ale?
Ale był taki czas w drogówce, gdy szkoliłam nowo przyjętych.
Widziałam młodzieńców pięknych z ciała i duszy. Wypełnionych
ideałami, miłością i chęcią niesienia pomocy. Nie zliczę, jak często
podczas tych rozmów mówili, że nie tykają alkoholu, że mają piękne
żony i małe dzieci. Nie zliczę, jak często po kilku miesiącach,
rzadziej latach, zaczynali pić, stawali się agresywni i rozbijali rodziny.
Nie wiem, czy każdy człowiek jest dobry z natury, ale wiem, że ta
praca może zabić naturalne dobro. Bo ta praca, proszę pani,
niezależnie czy w policji, czy w milicji, jest toksyczna. Zatruwa
i powoli wyniszcza organizm.
O!
I swoje marzenie spełniłam. Przez osiem lat pracowałam
w bibliotece. Do tego prowadziłam na zastępstwach w podstawówce
lekcje z polskiego, historii i geografii. Z wykształcenia jestem przede
wszystkim pedagożką. Dopiero w 1986 zdecydowałam, że zmienię
ścieżkę zawodową.
Szczęśliwie?
Tak, bo trafiłam do dochodzeniówki. To był okres transformacji. Do
wydziału przyszło wiele kobiet, które tak jak ja pracowały wcześniej
jako sekretarki albo urzędniczki paszportowe. Przeszły pozytywną
weryfikację i nagle znalazły się w innej rzeczywistości.
Ci ludzie?
Grupa żoliborska. Prowadziłam śledztwo przeciwko nim od
początku do końca. Praca była niezwykle czasochłonna.
Zatrzymania realizowaliśmy wyłącznie nocami, żeby uniknąć
zagrożenia próby odbicia. Posiedzenia aresztanckie też odbywały
się w sądzie nocami. Wszystko było skrupulatnie zaplanowane.
Sukcesywnie zatrzymywaliśmy kolejnych członków grupy. W sumie
ponad czterdzieści osób. Na koniec został Mario, szef grupy
żoliborskiej, jeden z groźniejszych przestępców w Warszawie. Mario
dzwonił do mnie na biurko, mówił… nieważne, co mówił, grunt, że mi
groził. Wiedział, że depczemy mu po piętach. Myślę, że miał kreta
w policji, od którego regularnie dostawał cynk o naszych działaniach.
Nie było wtedy ochrony policyjnej, ale przez jakiś czas koledzy
dyskretnie pilnowali mojego mieszkania. I pamiętam dokładnie ten
dzień, to była sobota, wczesne popołudnie – przyjechałam do pracy
uporządkować papiery. Bo przy prawie czterdziestu zatrzymaniach
kupka była już naprawdę spora. Siedzę sama w pokoju, a tu nagle
wchodzi on. „Pani Grażyno – mówi – pani mnie szukała”. Nogi mi
miękną, mówię, że może herbaty mu zrobię, i zbiegam na dół.
Zawiadamiam kolegów, oni lecą na górę, powalają go na ziemię,
a on patrzy na mnie i mówi, że nieładnie w ten sposób przyjmować
gości. Dostał dwadzieścia pięć lat. Między innymi za rozbicie grupy
żoliborskiej i udział w rozwiązaniu sprawy Tomka Jaworskiego
awansowano mnie na stanowisko zastępcy naczelnika Wydziału
Kryminalnego Komendy Rejonowej Policji na Żoliborzu.
Na polanie młocińskiej.
Nie było opcji, żeby to miejsce po raz trzeci tej nocy pojawiło się
przypadkowo. Poprosiłam kobietę o rozmowę i w pracy zostałam
praktycznie do kolejnej soboty.
Jak dalej toczyła się ta sprawa?
Okazało się, że dwóch chłopców na dołku miało wiedzę o tym, co
wydarzyło się na polanie.
A co się wydarzyło?
Na bawiącą się młodzież napadła grupka osób – trzech mężczyzn
i kobieta, Monika. Mieli kije bejsbolowe. Uszkodzili auto mężczyzny,
który przyszedł na komendę, a bawiącą się młodzież zaczęli
wyzywać i bić. Z krzaków wyłapali Tomka, wsadzili do samochodu
i wywieźli do mieszkania kobiety na Bródnie. Tam znęcali się nad
nim przez całą noc i następny dzień. Ogolili mu głowę na łyso,
przypalali papierosami, bili, okaleczali. Później wywieźli nad kanałek
żerański, wykopali dół i zadali śmiertelne ciosy nożem. Ciało chcieli
podpalić, ale się nie zajęło. Wrócili do domu, a my po nitce do kłębka
dotarliśmy pod bródnowski adres. Gdy przyjechałam na miejsce,
w środku było niby wysprzątane, ale śladów zostało mnóstwo. Włosy
Tomka, ubrania sprawców piorące się w pralce, w piwnicy
zakrwawiony dywan. W nocy technicy włączyli ultrafioletową lampę
i zaświeciło się całe mieszkanie. Krew, choć powierzchownie zmyta,
była dosłownie wszędzie. Towarzyszący Monice mężczyźni pękli,
jeden opowiedział o zabójstwie, inny o miejscu, w którym znajdowało
się ciało Tomka. Tak dotarliśmy nad kanałek żerański. Ciało było
zakopane, zmasakrowane. Szybko pojawili się tam dziennikarze.
Wiedziałam, że lada chwila podadzą informacje o naszych
działaniach. Wsiadłam z kolegą w samochód, pojechaliśmy do
rodziców Tomka. Wtedy już w telewizji w ich mieszkaniu leciała
transmisja z miejsca odkopania ciała. Oczywiście kamery kręciły
z daleka, ale było właściwie jasne, że chodzi o Tomka. Gdy
potwierdziłam tę informację, pan Jaworski dostał ataku, przyjechała
karetka. To był absolutnie najgorszy moment w mojej
dwudziestojednoletniej pracy policyjnej.
I cisza?
I cisza. A ja wiem, jak nikt inny, jak długo potrafią się ciągnąć takie
sprawy w Polsce.
15
Mówi pani o Magdalence .
Czternaście lat siedziałam na ławie oskarżonych. Jak to piekło się
skończyło, pomyślałam: „I co ja teraz będę robić? Gdzie będę
chodzić?”. Ta sprawa zaczęła się z przytupem, a później coraz
bardziej rozmywała. Pierwszy proces był bardzo intensywny.
Uniewinniono nas. Później złożono apelację. Drugi proces. Znów
uniewinnienie, kolejna apelacja. I trzeci proces, zakończony
ostatecznym uniewinnieniem. Media i społeczeństwo całkowicie
straciły zainteresowanie całą sprawą, tylko ja i koledzy wciąż byliśmy
przeczołgiwani. W 2017 roku, po ogłoszeniu wyroku, zadzwonił do
mnie dziennikarz, który zajmował się Magdalenką, i wie pani, że
nawet nie pamiętał, jak się nazywam…
Jak dzisiaj patrzy pani na procesy dotyczące akcji
w Magdalence? Dlaczego to wszystko ciągnęło się tak długo?
Oskarżenie miało na celu znalezienie kozła ofiarnego, to dlatego
posadzili nas na ławie oskarżonych. Zgodnie z planem po realizacji
(zatrzymań – przyp. red.) miałam pojechać na miejsce z grupą
dochodzeniową, przeprowadzić oględziny i przeszukanie.
Magdalenka zyskała medialny rozgłos. Śmierć poniosło dwóch
funkcjonariuszy, siedemnastu było rannych i ktoś musiał za to
odpowiedzieć. Moim zdaniem prokuratura powinna była skupić się
na tym, kto w policji był kretem, kto dał przestępcom cynk o szturmie
i dlaczego nagranie z Magdalenki… Widziała je pani?
Tak.
Dlaczego nagranie z Magdalenki trafiło do mediów? Przecież ta
taśma nie była nagrana przez przechodnia, ale funkcjonariusza
techniki operacyjnej. Była objęta klauzulą tajności, a mimo to
wylądowała w sieci. Oczywiste było, że wśród nas jest osoba
kooperująca z przestępcami, która dała im cynk, przez co wywiązała
się cała strzelanina. Oni na nas czekali. Do tej pory nie wiemy, kto
był tym kretem. Wiemy natomiast, że państwo, zamiast nas chronić,
zrobiło z nas kozłów ofiarnych. Najłatwiejsza ofiara chodzi
w mundurze.
A talent?
Talent to można mieć do grania na gitarze. W tej pracy liczą się
dociekliwość, skrupulatność i pracowitość właśnie. Myślę, że dziś do
kwestii pracowitości kobiety podchodzą inaczej niż kiedyś.
To znaczy?
Mają odmienne poglądy na życie zawodowe i prywatne. Są
pewniejsze swoich praw, bardziej roszczeniowe. U nas rządziła
potrzeba chwili: jeśli pojawiają się nowe poszlaki, to znaczy, że
zostajesz w pracy. Nieważne, że według grafiku twoja służba
zakończyła się kilka godzin wcześniej. Nie mówię, że było to dobre,
ale że inne. Odpowiadając na pani pytanie, dla mnie awanse nigdy
nie wiązały się z jakąś szczególną filozofią. Ja po prostu ciężko
pracowałam i miałam trochę szczęścia.
I co pani zrobiła?
Natychmiast skontaktowałam ją z należącą do Federacji
psycholog. Ja przecież nie mam doświadczenia w tego rodzaju
interwencjach. Zanim jednak odłożyłam słuchawkę, musiałam mieć
pewność, że nie wyskoczy. Więc na nią nakrzyczałam, że wygaduje
głupoty. „Setki ludzi są w takiej sytuacji jak pani, a część nawet
w gorszej. Samobójstwo absolutnie nie jest żadnym rozwiązaniem,
to pójście na łatwiznę! Nie może pani tego zrobić!”. Powiedziałam
też, że zima w tym roku ma być lekka, więc nie będzie potrzeba aż
tyle węgla.
A jaka jest pani historia? Pani też jest objęta ustawą, prawda?
Ja niestety nigdy nie ganiałam za przestępcami. Jako młoda
dziewczyna dostałam etat instruktora kulturalno-oświatowego
w Wyższej Szkole Oficerskiej w Legionowie. Prowadziliśmy klub
filmowy, zespoły muzyczne, sekcję filatelistyczną i numizmatyczną.
Jeździłam ze studentami do teatrów i muzeów. W decyzji
o odebraniu świadczeń napisano, że kształtowałam wrogi
światopogląd. Że służyłam totalitarnemu państwu. Byłam zaledwie
dwudziestokilkuletnią dziewczyną, a ich zdaniem indoktrynowałam
przyszłych oficerów. W momencie przełomu miałam etat bibliotekarki
w Legionowie. Weryfikację przeszłam pozytywnie i przez wiele lat
pracowałam jako rzeczniczka prasowa komendanta w Centrum
Szkolenia Policji. Później dostałam stanowisko naczelniczki w Biurze
Logistyki Policji Komendy Głównej. Jednym z moich ostatnich
obowiązków było uczestniczenie w przygotowaniach do Mistrzostw
Europy w Piłce Nożnej Euro 2012. Kochałam tę pracę i uważam, że
osiągnęłam w niej naprawdę dużo.
Zawsze?
Nie słyszałam, by było inaczej. Po takim odwołaniu trzeba czekać
na kolejną rozprawę. Nawet kilkanaście miesięcy. Można pisać
pisma, ponaglać, ale wie pani, jak to jest. Gdy wreszcie do niej
dojdzie i sąd apelacyjny utrzyma wyrok, dopiero wtedy świadczenia
zostaną przywrócone. Nie wiadomo jednak, czy wstecz, czy od
momentu orzeczenia. Niewiele wyroków określa warunki zwrotu
świadczeń. W takich sytuacjach poszkodowany powinien odwołać
się raz jeszcze i sprawa znów będzie procedowana… A większość
tych spraw dotyczy starszych ludzi. Oni chorują, umierają. Wiemy już
o ponad 1500 osobach, które nie doczekały się swoich rozpraw
i sprawiedliwości.
16
Film Czy ktoś za tę zbrodnię odpowie? trwa szesnaście minut.
Można wyszukać go po tytule lub nazwisku reżysera – Andrzeja
Dziedzica, bo o samym małżeństwie Rutkowskich polski internet
milczy.
A pani przeżyła.
Przeżyłam.
Mogła pani nie przeżyć. Podjęli państwo tę decyzję z powodu
zmniejszonej emerytury, tak?
Nie było nas już stać na życie. Zabrali mi prawie dwa tysiące.
A przecież mieliśmy kredyt, rachunki do spłacenia i masę leków do
wykupienia. Dowiedzieliśmy się, że mieszkanie sprzedane i nie
mamy gdzie iść. W połowie października przyszedł po klucze nowy
właściciel. Kazał nam się wyprowadzić. Powiedzieliśmy, że nie
mamy dokąd. Nie mamy pieniędzy. Dał nam pięć dni. Do 25
października. I my wiedzieliśmy, że to ostateczny termin. Wcześniej
odwiedzili nas ludzie w kapturach. Pieniądze nam do ręki wciskali,
żebyśmy sobie poszli, żeby to bez komornika załatwić. A jak ich mąż
pogonił, to na klatce krzyczeli, że niejednego dziadka już z domu
wykurzyli.
Jesteście na to gotowe?
Asia: Po odejściu z Żandarmerii Wojskowej przeszłam załamanie
nerwowe, a gdy Kaśka odchodziła z GROM-u, była wypalona. Każda
z nas doświadczyła niewłaściwych zachowań, będąc w trakcie
służby. Ja wciąż dochodzę swoich praw przed sądami. To trwa już
prawie cztery lata. Wystarczająco, bym zdążyła się w miarę
pozbierać. Kaśka też się pozbierała. Wreszcie mamy siłę, by
powiedzieć: „stop”.
Co?
Kasia: Takie mam wspomnienie z pierwszego dnia w GROM-ie:
rzucają mi mundur pod nogi. Podnoszę, patrzę – wielki, szyty dla
facetów. Trzy Kaśki by weszły. Mówię, że brakuje paska, na co
słyszę: „nar…chaj sobie”. Uważam się za osobę pewną siebie, mam
cięty język, szybko przychodzą mi na myśl celne riposty, ale
przyznam szczerze, że wtedy zdębiałam. W następnych dniach
uświadomiłam sobie, że skoro weszłam między wrony, muszę krakać
jak i one, i że uprzejmością i kurtuazją wzbudzę tylko pusty śmiech
albo niezrozumienie, a na pewno nie będę poważnie traktowana.
Udało się?
Kasia: Może na chwilę.
Dlaczego?
Kasia: Chciałam być twarda. Wylewanie żalu i skarżenie się wyżej
były dla mnie oznaką słabości. A gdy urodziła się moja córeczka,
zmieniła mi się percepcja świata. Wrażliwość wzrosła o kilkaset
procent i pojawiła się kompletnie nowa, bardzo duża
odpowiedzialność. Stałam się innym człowiekiem. Uważam, że
miałam prawo do własnego szczęścia, a moje dziecko do spokojnej
opieki. Tymczasem ktoś brutalnie ingerował w naszą prywatność
i rozporządzał moim czasem. Pomówieniami deptał godność. I to
jest nie do odzyskania… Dobra, nie ma co gadać. Komu grzybowej?
To znaczy?
Asia: Ja nie miałam dobrego przełożonego. Nikt mi nie
powiedział, że będzie mnie wspierał, że pomoże mi przebrnąć przez
tę ciężką dla mnie sytuację. Liczyłam, że ludzie nie będą się bać.
W końcu to wojsko! Niestety, byłam w ogromnym błędzie.
A później?
Asia: Później była równia pochyła. Nie wiedziałam, jak się
zachować i gdzie szukać pomocy. Zresztą, kto miałby mi jej udzielić
w środku wojska? Mówiłam ci, że tam problemów z założenia nie
ma. A jak są, to się je usuwa. Mnie też usunięto. Ale to później.
Najpierw było dziwne zainteresowanie moją osobą. W 2013 roku
udało mi się rozgryźć grupę przestępców, którzy kradli paliwo
z lotniska w Balicach. Głośna sprawa, bo w aferze brali udział sami
wojskowi. To było największe zatrzymanie w historii Żandarmerii.
Zarzuty usłyszało wiele osób. Ten sukces był dla mnie początkiem
końca, bo wszyscy wokół sądzili, że wcale nie było to moje
osiągnięcie.
Jak reagowałaś na zachowanie przełożonego?
Asia: Nie wiedziałam, jak reagować. Teraz wiem, że zawsze
trzeba mówić stanowcze „nie”, bez względu na to, czy niewłaściwie
zachowuje się kolega, czy przełożony. System powinien chronić
przed działaniami odwetowymi, ale mnie nie uchronił. Gdy zgłosiłam,
że szef zachowuje się nieodpowiednio, w ramach „pomocy”
zaproponowano mi przeniesienie się do jednostki oddalonej o trzysta
kilometrów od domu, od rodziny. Nie dawano wiary w moje słowa na
żadnym etapie postępowania wewnętrznego, które zresztą zostało
przede mną utajnione, choć to ja byłam osobą zawiadamiającą! Tak
naprawdę nikt nie udzielił mi żadnego wsparcia. To był istny
koszmar, a całą sytuację przypłaciłam własnym zdrowiem.
Poszłaś na zwolnienie?
Asia: Tak. Wcześniej jeszcze zdałam coroczny sprawdzian ze
sprawności fizycznej. Na piątkę. Później było już L4, bo mój stan się
pogarszał. W odpowiedzi przełożony skierował mnie na komisję
lekarską. Dwa lata wcześniej stwierdzono u mnie stwardnienie
rozsiane. Diagnoza nie miała żadnego wpływu na jakość
wykonywanej przeze mnie pracy. Nigdy nie byłam na L4 z tego
powodu. Za każdym razem egzamin ze sprawności fizycznej
zdawałam na piątkę, uczestniczyłam we wszystkich wyjazdach
służbowych i uwierz, że się nie oszczędzałam. Kondycję miałam
doskonałą. Choroba została „wyciągnięta” dopiero dwa i pół roku
później. Jako oręż przeciwko mnie. Na dwa lata przed możliwością
przejścia na emeryturę. Podjęłam decyzję, że tak tego nie zostawię.
Jesteś prawniczką. Zastanawiam się, czy ktoś, kto nie zna się
na paragrafach, odważyłby się na taki krok.
Kasia: Dlatego w ramach Fundacji założyłyśmy fundusz
pomocowy „Mocne Razem”. Będziemy zbierać pieniądze dla
podopiecznych, które zdecydują się wejść na drogę sądową.
Poprzez zbiórki i akcje społeczne zapewnimy im środki na
prawników. Chcemy, żeby kobiety w mundurach uwierzyły
w sprawiedliwość. Żeby zaufały instytucjom, które będą rozpatrywać
ich skargi.
– Choćby nam nawet bardzo ten wywiad nie wyszedł – powie pod
koniec rozmowy Krzysztof Łaszkiewicz, pełnomocnik Komendanta
Głównego Policji do spraw Ochrony Praw Człowieka – to proszę
pamiętać, że dla mnie bardziej niż procedury liczy się osoba
w potrzebie. Mam w sobie wrażliwość na krzywdę drugiego
człowieka. Rozumiem tych, którzy proszą o pomoc. Sam przed laty
w policji spotkałem się z mobbingiem.
Oczywiście.
Dokument opracowany w Komendzie Głównej Policji dotyczy
wyłącznie jej policjantów i pracowników – to bardzo szeroka polityka,
która ma stanowić wzór dla innych komend. W Komendzie Głównej
działają związki zawodowe, mamy psychologów i stanowisko
pełnomocnika ochrony praw człowieka, które pełnię. To daje nam
wiele narzędzi do walki z mobbingiem i konfliktami. Każda komenda
wojewódzka, na podstawie procedury stworzonej przez nas jeszcze
w 2014 roku, skonstruowała własne zasady dopasowane do ich
możliwości kadrowych. Procedury te obejmują nie tylko samą
komendę wojewódzką, ale też podległe jej jednostki – komendy
rejonowe, miejskie i komisariaty. To, że polityka antykonfliktowa jest
tam uboższa, nie znaczy, że gorsza.
Nie?
Nie. To znaczy, że jest adekwatna do realiów i zgodna
z przeznaczeniem danej jednostki. Zadaniem komendy powiatowej
jest przecież pilnowanie porządku publicznego, a nie walka
z mobbingiem. Wszystkie procedury terenowe mają wspólny
mianownik, czyli inspirację w postaci aktualnej „Wewnętrznej Polityki
Antykonfliktowej w Komendzie Głównej Policji”. Reasumując –
w 2014 roku, gdy opracowaliśmy pierwowzór obecnej polityki,
przekazaliśmy ją komendantom, mówiąc: „Przejrzyjcie swoje
struktury organizacyjne, oceńcie zasoby personalne i zobaczcie, co
z opracowanej przez nas procedury chcecie i możecie wykorzystać
u siebie. Macie mieć takie procedury, żeby każdy, kto doświadcza
mobbingu w komendzie miejskiej, rejonowej czy na niewielkim
komisariacie, wiedział, co ma robić i do kogo zgłosić się po pomoc”.
I tak od 2014 roku wewnętrzne rozwiązania w jednostkach
terenowych policji są doskonalone.
To znaczy?
To znaczy, że każdy region i prawie każda jednostka dysponują
narzędziami do walki z mobbingiem i sytuacjami konfliktowymi.
Wyjątek stanowi Centralny Pododdział Kontrterrorystyczny Policji,
który obecnie objęty jest wsparciem Komendy Głównej Policji, ale
tylko do czasu zbudowania własnej procedury.
Wspomniał pan o polityce informacyjnej. Skoro procedury nie
są jednolite dla całej policji, skąd funkcjonariusz ma wiedzieć,
jak działają na terenie jego jednostki?
Od 2014 roku założenie jest takie, że jeśli funkcjonariusz
przychodzi do pracy lub zmienia jednostkę na inną, zostaje
zapoznany z procedurami antymobbingowymi czy antykonfliktowymi.
Poza tym przełożeni z początkiem każdego roku mają obowiązek raz
jeszcze poinformować podwładnych o procedurach, w jasny sposób
zakomunikować: „Wnioski w kopercie z takim dopiskiem składacie
tutaj, wsparcie psychologiczne możecie otrzymać tutaj,
a w kwestiach formalnoprawnych możecie zgłosić się tutaj”.
Oczywiście, nie jestem w stanie zapewnić, że jeśli w tym momencie
zadzwoni pani kontrolnie do przypadkowej komendy i zapyta osobę,
która odbierze telefon, czy zna procedury antykonfliktowe w swojej
jednostce, to usłyszy pani odpowiedź twierdzącą. Nie każdy słucha,
nie każdego to interesuje, nie każdy przykłada do tego wagę, ale
reagujemy, jeśli ktoś tego nie robi. Oprócz tego procedury są
zamieszczane na wewnętrznych portalach internetowych dla
policjantów i pracowników z danego regionu. Pani tego w internecie
raczej nie znajdzie.
22 października
Trybunał Konstytucyjny ogłasza wyrok w sprawie przesłanek
dopuszczających wykonanie legalnej aborcji. Zgodnie z orzeczeniem
przerywanie ciąży w przypadku wystąpienia ciężkich wad płodu lub
nieuleczalnej choroby zagrażającej jego życiu jest niezgodne
z Konstytucją. Informacja o wyroku w mediach pojawia się około
godziny szesnastej. Wieczorem w kilku miastach wybuchają
spontaniczne protesty. Najwięcej ludzi wychodzi na ulice
w Warszawie. Manifestujący pojawiają się przed Trybunałem, pod
siedzibą Prawa i Sprawiedliwości oraz nieopodal domu Jarosława
Kaczyńskiego. To właśnie tam dochodzi do eskalacji agresji. Zgodnie
z relacją obecnych na miejscu dziennikarzy grupa protestujących
naciera na kordon policji. W odpowiedzi użyty zostaje gaz
pieprzowy. Część manifestujących rzuca kamieniami.
Funkcjonariusze używają siły, wyciągając pojedyncze osoby z tłumu.
W sieci pojawiają się nagrania przedstawiające bardzo nerwowe
interwencje. Tej nocy media po raz pierwszy określą działania
policji jako brutalne.
***
– Pojęcia nie masz, jakie to uczucie, gdy idzie na ciebie tłum stu
kobiet – mówi Marta, policjantka z Warszawy – a sześćdziesiąt
z nich pluje na twoje buty i wrzeszczy, że cię historia rozliczy. Żebyś
mundur zdjęła i matkę przeprosiła. Dramat. Nie reaguję. Nie
wyobrażam sobie nawet, żeby taką kobiecinę, co splunie, z tłumu
wyciągać i za łeb łapać. Baletnicą nie jestem, dużo zniosę. A po
służbie buty wyczyszczę.
Marta mówi, że od chwili ogłoszenia wyroku Trybunału
Konstytucyjnego polityka stała się na komendzie głównym tematem.
A głównymi emocjami – bezradność i rozdarcie.
– Gdy z koleżankami dowiedziałyśmy się o orzeczeniu,
utworzyłyśmy wewnętrzny czat. Nie mogłyśmy uwierzyć w to, co się
stało. Jaki los nam i naszym dzieciom chcą zgotować politycy?!
Początkowo miałyśmy solidarnie przejść na zwolnienia lekarskie.
Ideologicznie, po babsku. Ale czasy są, jakie są. Emocje trochę
ostygły i jedna napisała, że L4 nie wyłoży, bo mąż niedawno stracił
pracę. Druga, że partnerowi pensje obcięli, a kredyt do spłacenia
i dzieciaki do wyżywienia. Przyznałam im rację. Jakby mnie
wypieprzyli, gdzie bym teraz pracę znalazła?
23 października
Ulicami Wrocławia przechodzi manifestacja organizowana pod
hasłem „Rewolucja jest kobietą”. Trasę przemarszu zabezpieczają
funkcjonariusze. Przy jednym ze skrzyżowań stoi policjantka. Bije
brawo i macha do protestujących, którzy odpowiadają jej tymi
samymi gestami. Film z udziałem mundurowej natychmiast tra a do
sieci. „Chyba jeden z najlepszych momentów manifestacji na
wrocławskich ulicach” – skomentował autor nagrania.
***
11 listopada
Mobilizacja w szeregach policji jest znacznie większa niż w trakcie
protestów przeciwko wyrokowi Trybunału Konstytucyjnego. Dziś na
ulice Warszawy wyjdą uczestnicy Marszu Niepodległości. Spłonie
jedno mieszkanie i stacja rowerów miejskich. Zniszczone zostaną
chodnik, kilkadziesiąt elektrycznych hulajnóg i kilka witryn
sklepowych. Dojdzie do ostrzeliwania policji racami, obrzucania
kostką brukową, petardami hukowymi. To, co się na nich wydarzy,
rzecznik Komendy Stołecznej nazwie „zwykłą bitwą”. Podczas starć
z chuliganami rannych zostanie 35 policjantów, a łączna liczba
zatrzymanych przekroczy 300. Wszystko z powodu „świętowania
niepodległości”.
***
18 listopada
Strajk Kobiet dociera przed siedzibę Telewizji Polskiej.
Zgromadzony na placu Powstańców Warszawy tłum zostaje
zablokowany przez policję. Manifestujący mogą udać się do domów
wyłącznie po wylegitymowaniu się. Ludzie podejmują próbę
przedarcia się przez kordony. Nagle wśród protestujących pojawiają
się rośli, nieumundurowani mężczyźni. Używają pałek
teleskopowych i gazu łzawiącego. Wyciągają z tłumu poszczególne
osoby. Wybucha panika. Wielu ludzi wpada w histerię, wielu musi
skorzystać z pomocy ratowników medycznych. Organizatorki
Strajku Kobiet, podsumowując ten dzień, oskarżą policję
o wyjątkową agresję oraz bicie kobiet i dzieci.
***
19 listopada
Sylwester Marczak, Rzecznik Komendy Stołecznej, zabiera głos
w sprawie interwencji na placu Powstańców Warszawy. Zaznacza,
że nieumundurowani mężczyźni, którzy używali gazu i pałek
teleskopowych, nie należeli do narodowych bojówek, lecz do
szeregów policji. Na antenie TVN24 tłumaczy, że funkcjonariusze ci
wielokrotnie zabezpieczali protesty, a użycie przez nich siły i gazu
było uzasadnione. „Musimy podkreślić, że mamy do czynienia
z grupą osób, która była bardzo agresywna” – mówi.
***
20 listopada
W mediach społecznościowych pojawiają się zdjęcia, nazwiska
i linki do prywatnych pro li funkcjonariuszy, którzy w ostatnich
dniach mieli podejmować interwencje wobec manifestujących.
Rzecznik Komendy Głównej Mariusz Ciarka w rozmowie z Polską
Agencją Prasową mówi, że wskazanych w interencie policjantów
zasypują groźby kierowane również do ich dzieci i małżonków.
W tej samej rozmowie rzecznik wzywa wszystkich do zachowania
zgodnego z prawem i nienaruszania dobrego imienia
funkcjonariuszy.
***
23 listopada
Policja zatrzymuje reporterkę Agatę Grzybowską, która fotografuje
protest przed Ministerstwem Edukacji Narodowej. Według relacji
samej dziennikarki została brutalnie wepchnięta do radiowozu
i bezprawnie wywieziona na komendę, a powodem miało być
niecelowe błyśnięcie w twarz lampą aparatu fotogra cznego.
Zdaniem policji Grzybowska kopała funkcjonariusza i używała esza
celowo, aby go rozdrażnić. Postawiono jej zarzut naruszenia
nietykalności cielesnej funkcjonariusza. Prawicowe media opisują
sytuację jako agresywny atak na stróża prawa, pozostałe mówią
o brutalnym porwaniu dziennikarki.
***
28 listopada
Dziś wypada 102. rocznica uzyskania praw wyborczych przez Polki.
Manifestacja przeciw wyrokowi Trybunału Konstytucyjnego
w stolicy gromadzi wyjątkowo duży tłum. Protestujący wychodzą na
Trasę Łazienkowską, blokując ruch samochodów. Policja używa
gazu łzawiącego, m.in. wobec posłanki Koalicji Obywatelskiej
Barbary Nowackiej. Zdjęcia i nagrania z momentu interwencji
natychmiast obiegają internet. Widać na nich funkcjonariusza, który
z bliskiej odległości pryska gazem w oczy pokazującej mu
legitymację poselską kobiety. Opozycja ostro krytykuje działania
policji. „Wstyd”, „Skandal”, „Hańba” – piszą politycy w mediach
społecznościowych. Pojawiają się głosy o końcu demokracji.
***
Jeb!
Rozpędzone do osiemdziesięciu kilometrów na godzinę,
niezidenty kowane auto osobowe uderzyło w przechodzącego przez
pasy mężczyznę. Kamila, policjantka ruchu drogowego, macha
pokrytą tatuażami ręką.