Professional Documents
Culture Documents
Krwawa Kampania 02 - Brian McClellan
Krwawa Kampania 02 - Brian McClellan
mojej jedynej,
przyjaciółki, współpracowniczki, mojej miłości
1
Rozdział
Adamat tkwił absolutnie nieruchomo w żywopłocie przed swoim letnim domem, wpatrując
się w okno jadalni, gdzie przy stole siedziało czterech mężczyzn. Samotny dwupiętrowy budynek
znajdował się w lesie, na końcu piaszczystej drogi, dwadzieścia minut pieszo od miasta. Mało
prawdopodobne, żeby ktokolwiek usłyszał strzały.
Albo krzyki.
Okupujący jadalnię ludzie lorda Vetasa popijali i grali w karty. Dwaj byli rośli i
umięśnieni, niczym konie pociągowe. Trzeci, średniego wzrostu, miał wielkie brzuszysko,
wyzierające spod koszuli, i gęstą, czarną brodę.
Adamat rozpoznał jedynie czwartego, tego o kwadratowej twarzy i wprost komicznie
małej głowie. Nazywał się Lis Roja i był najmniejszym bokserem wśród tych walczących na gołe
pięści dla Szafarza, w Adopeście. Wyróżniał się, poniekąd z konieczności, niesamowitą
szybkością, ale nie zdobył popularności wśród widowni, więc nie walczył zbyt często.
Adamat nie miał pojęcia, co ten człowiek tu robi.
Wiedział za to z pewnością jedno – że towarzystwo tych typów stanowi zagrożenie dla
jego dzieci, szczególnie córek.
– Sierżancie – szepnął.
Krzewy nieopodal zaszeleściły i detektyw wyłowił w ciemności ostry zarys szczęki
sierżanta Oldricha i charakterystyczny kształt policzka wypchanego tytoniem do żucia.
– Moi ludzie są na miejscach – odezwał się Oldrich. – Wszyscy siedzą w jadalni?
– Tak. – Adamat obserwował dom od trzech dni. Od trzech dni patrzył, jak ci mężczyźni
wrzeszczą na jego dzieci, palą cygara w jego domu, strzepują popiół na dywany i rozlewają
piwsko na piękne obrusy Faye. Znał ich nawyki.
Wiedział, że brzuchaty brodacz przez cały dzień siedzi na piętrze i pilnuje dzieci. Wiedział,
że dwóch osiłków wyprowadza je do wygódki, a Lis Roja obserwuje wtedy otoczenie. Wiedział,
że ta czwórka nie spuszcza dzieci z oczu, póki nie zapadnie zmrok i nie nadejdzie pora nocnej
gry w karty.
Wiedział też, że w ciągu tych trzech dni nie widział swojej żony ani najstarszego syna.
Sierżant Oldrich wcisnął mu w dłoń naładowany pistolet.
– Jest pan pewien, że chce poprowadzić akcję? Moi ludzie są świetni. Zapewniam,
wydostaną dzieci całe i zdrowe.
– Jestem pewien. To moja rodzina. Moja odpowiedzialność.
– Niech pan nie waha się strzelać, jeśli któryś ruszy w kierunku schodów. Nie chcemy,
żeby wzięli zakładników.
Adamat chciał zauważyć, że dzieci i tak już są zakładnikami, ale ugryzł się w język i
tylko przygładził gors koszuli. Niebo było zachmurzone, więc teraz, gdy słońce już zaszło, zrobiło
się całkiem ciemno. Czekał na ten moment, wiedząc, że mrok ukryje go przed ludźmi w domu.
Wyszedł z zarośli i nieoczekiwanie przypomniał sobie noc, kiedy został wezwany do Pałacu
Wschodzącego Słońca. Od tego wszystko się zaczęło, przewrót, zdrada, a potem lord Vetas.
Przeklął w duchu marszałka polnego Tamasa za to, że wciągnął go w te wydarzenia, a
tym samym naraził na straszliwe niebezpieczeństwo jego rodzinę.
Sierżant Oldrich ze swoimi ludźmi przemknęli przez wyboistą, piaszczystą drogę śladem
Adamata, kierując się ku frontowemu wejściu. Detektyw miał świadomość, że kolejnych ośmiu
żołnierzy czai się na tyłach budynku. Razem było ich szesnastu. Mieli przewagę liczebną. Mieli
przewagę elementu zaskoczenia.
Za to bandyci Vetasa mieli dzieci Adamata.
Zatrzymał się przed drzwiami. Żołnierze, którzy w adrańskich granatowych mundurach
byli w nocy niemal niewidoczni, zajęli pozycje pod oknami jadalni z muszkietami gotowymi do
strzału. Adamat popatrzył na drzwi. Faye wybrała ten dom zamiast położonego bliżej miasta po
części właśnie ze względu na te drzwi. Masywne, dębowe, o porządnych żelaznych zawiasach.
Uważała, że takie drzwi zapewnią rodzinie bezpieczeństwo.
Adamat nie miał serca powiedzieć jej, że futryna jest przeżarta przez korniki. Ciągle
obiecywał sobie, że zrobi z tym porządek.
Teraz odsunął się trochę i kopnął w drzwi, tuż przy klamce.
Zbutwiałe drewno poddało się z hukiem. Adamat wpadł do holu, skręcił za róg i od razu
podniósł dłoń z pistoletem.
Oprychy zerwały się na równe nogi. Jeden rzucił się ku schodom. Adamat nacisnął spust i
bandzior padł jak kłoda.
– Nie ruszać się! – krzyknął do pozostałych. – Jesteście otoczeni!
Zamarli. Adamat zauważył, że patrzą na jego pusty pistolet. W jednej chwili cała trójka
rzuciła się na niego.
Kule z muszkietów przebiły szyby, zasypując pokój gradem odłamków szkła. Dwóch
napastników padło, Lis dostał w ramię. Wyciągnął nóż i chwiejnym krokiem ruszył na Adamata.
Detektyw przerzucił pistolet do drugiej dłoni i grzmotnął Roję kolbą. I było po
wszystkim.
Do jadalni wsypali się żołnierze. Adamat przepchnął się pomiędzy nimi, pędząc ku
schodom. Najpierw sprawdził pokoje dzieci – puste. Potem skoczył ku sypialni. Otworzył drzwi z
taką siłą, że nieomal wyrwał je z zawiasów.
Dzieci kuliły się w ciasnej przestrzeni pomiędzy łóżkiem a ścianą. Starsze obejmowały
mocno te młodsze, próbując osłonić maluchy, jak umiały najlepiej. Ku Adamatowi zwracało się
siedem przerażonych twarzyczek. Jedno z bliźniąt, pewnie przestraszone wystrzałami z
muszkietów, płakało bezgłośnie. Po pucułowatych policzkach płynęły wielkie łzy. Drugie zaś
ostrożnie wystawiło główkę ze swojej kryjówki pod łóżkiem.
Adamat odetchnął z ulgą i opadł na kolana. Żyły. Jego dzieci żyły. Kiedy do niego
przypadły, poczuł wilgoć pod powiekami. Rozwarł ramiona najszerzej jak potrafił, by przygarnąć
najwięcej z nich. Małe dłonie wczepiały się w niego i dotykały jego twarzy.
Adamat otarł oczy. Płacz przy dzieciach wydawał mu się niewłaściwy, odetchnął więc
głęboko, żeby odzyskać równowagę.
– Jestem, już jestem. Nic wam nie będzie. Są ze mną ludzie marszałka Tamasa.
Szlochały, tym razem ze szczęścia i z ulgi, i zanim Adamatowi udało się je uciszyć, raz
jeszcze musiał wszystkie wyściskać.
– Gdzie matka? – zapytał wreszcie. – Gdzie Josep?
Fanish, najstarsza córka, pomogła mu uspokoić rodzeństwo.
– Kilka tygodni temu zabrali Astrit – powiedziała, szarpiąc nerwowo długi warkocz. – A
tydzień temu wrócili po mamę i Josepa.
– Astrit jest bezpieczna, nie martw się. Mówili, gdzie zabierają mamę i Josepa?
Fanish pokręciła głową.
Adamatowi serce ścisnęło się boleśnie, ale nie pokazał po sobie rozpaczy.
– Skrzywdzili któreś z was? Zrobili ci coś? – Najbardziej martwił się o Fanish. Miała
czternaście lat, była prawie kobietą. Pod cienkim materiałem koszuli widać było jej nagie, krągłe
ramiona. Adamat przyjrzał się córce uważnie, sprawdzając, czy nie ma sińców, i wyszeptał
podziękowania do bogów, gdy okazało się, że jest nietknięta.
– Nie, tato – uspokoiła go Fanish. – Słyszałam ich rozmowy. Chcieli, ale...
– Ale?
– Po mamę i Josepa przybył jakiś mężczyzna. Nie usłyszałam, jak się nazywa, ale był
ubrany jak dżentelmen i mówił bardzo cicho. Zagroził tym łotrom, że jeśli nas tkną bez jego
wyraźnej zgody, to... – Pobladła, a głos jej zadrżał.
Adamat pogładził ją po policzku.
– Byłaś bardzo dzielna – pocieszył ją czule, choć w środku kipiał. Gdyby tylko przestał
być potrzebny Vetasowi, ten bez mrugnięcia okiem oddałby dzieci tym zbirom.
– Znajdę ich – obiecał. Jeszcze raz pogładził Fanish po policzku, a potem wstał. Jeden z
bliźniaków złapał go za rękę.
– Nie idź – poprosił płaczliwie.
Delikatnie otarł łzy malucha.
– Zaraz wrócę. Zostańcie tu z Fanish. – Uwolnił się z uścisku drobnych rączek. Wciąż
jeszcze musiał uratować jedno dziecko i żonę. A to oznaczało kolejne bitwy, które musiał
wygrać, zanim znów zjednoczy rodzinę.
Sierżant Oldrich czekał pod drzwiami sypialni, obracając kapelusz w rękach.
– Zabrali Faye i najstarszego syna – poinformował go Adamat. – Reszta dzieci jest cała i
zdrowa. Czy któraś z tych bestii żyje?
Oldrich ściszył głos, żeby dzieci nie słyszały jego odpowiedzi.
– Jeden zarobił kulkę w oko, drugi w serce. Dopisało nam szczęście. – Podrapał się po
karku. Choć do starości było mu daleko, siwiał na skroniach. Policzki miał zaczerwienione od
gwałtownych emocji, ale mówił spokojnie.
– Aż nazbyt – skrzywił się Adamat. – Potrzebuję któregoś żywego.
– Jeden przeżył.
W kuchni zastali przywiązanego do krzesła Roję. Bokser krwawił z ran na ramieniu i
biodrze. Adamat sięgnął do stojaka na parasole i wyciągnął z niego laskę. Lis siedział ze
wzrokiem wbitym w podłogę. Był bokserem, walczył. Nie zwyciężał często, ale też nie poddawał
się łatwo.
– Masz szczęście, Roja – powiedział Adamat, wskazując laską jego rany. – Możesz z tego
wyjść. Jeśli odpowiednio szybko otrzymasz pomoc medyczną.
– Znamy się? – parsknął Lis, obryzgując krwią brudną koszulę.
– Ty mnie nie, ale ja ciebie owszem. Widziałem cię na ringu. Gdzie Vetas?
Roja przekrzywił głowę na bok, aż trzasnęły stawy. W jego oczach zapłonęło wyzwanie.
– Vetas? Nie znam.
Adamatowi wydało się, że pod udawaną obojętnością w głosie boksera usłyszał nutkę
świadczącą o tym, że Lis rozpoznał gospodarza. Detektyw oparł czubek laski o ramię jeńca, tuż
obok rany.
– Twój pracodawca.
– Wal się.
Adamat naparł na laskę. Czuł, że kula nadal znajduje się w ciele boksera, tuż przy kości.
Roja próbował się odsunąć, ale trzeba mu było oddać: nawet nie pisnął. Człowiek walczący na gołe
pięści musiał umieć znosić ból.
– Gdzie Vetas?
Roja milczał.
Adamat podszedł do niego.
– Chcesz dożyć jutra?
– On potraktuje mnie gorzej, niż ty byś dał radę. Poza tym i tak nic nie wiem.
Adamat cofnął się i obrócił do więźnia plecami. Słyszał, jak do boksera podchodzi Oldrich,
a potem następuje seria głuchych uderzeń kolbą muszkietu. Odczekał chwilę, nim gestem
powstrzymał sierżanta.
Twarz Roi wyglądała jak po kilku rundach z SouSmithem. Wisiał zgięty wpół, wypluwając
krew.
– Gdzie zabrali Faye? – powtórzył twardo, w duchu jednak prosił: Powiedz, błagam. Dla
własnego dobra, jej i mojego. Powiedz, gdzie ona jest. – A chłopak, Josep? Gdzie go zabrali?
Roja splunął.
– To ty, nie? Ty jesteś ojcem tych smarkaczy? – Nie czekał na odpowiedź. – Mieliśmy je
wychędożyć, zaczynając od najmłodszych. Tylko Vetas nie pozwolił. Ale twoja żona... – Roja
oblizał popękane wargi. – Sama chciała. Myślała, że jak nam wszystkim da, to zostawimy dzieciaki
w spokoju.
Oldrich przyskoczył do więźnia i grzmotnął go kolbą w twarz. Lis z jękiem przechylił
się na jedną stronę.
Adamat czuł, że zaczyna trząść się z wściekłości. Nie Faye. Nie jego piękna żona,
przyjaciółka, partnerka, powiernica i matka jego dzieci. Powstrzymał Oldricha, który po raz
kolejny zamierzał się na boksera.
– Nie. Dla tego to norma. Dajcie lampę.
Złapał Roję za kark i zwlókł z krzesła, a potem popchnął w stronę tylnych drzwi. Lis
zatoczył się na przerośnięte krzewy różane. Adamat postawił go brutalnie na nogi, umyślnie
chwytając za zranione ramię, i pociągnął w stronę wychodka.
– Dopilnuj, żeby dzieci zostały w środku – nakazał Oldrichowi. – I przyślij mi tu paru
ludzi.
Wychodek był duży, podwójny, konieczność w domu, gdzie mieszkało dziewięcioro
dzieci. Adamat otworzył drzwi, a dwóch żołnierzy wzięło Roję pomiędzy siebie. Detektyw zabrał
od sierżanta latarnię i oświetlił wnętrze, pokazując Lisowi pomieszczenie. Wreszcie ściągnął
deskę zakrywającą otwory. Smród był porażający.
– Sam wykopałem tę dziurę. Jest głęboka na dwa i pół metra. Miałem wykopać nową już
dawno temu, ale jakoś mi zeszło. Tej ostatnio sporo się używało, przez całe lato. – Poświecił do
dziury, marszcząc przesadnie nos. – Prawie pełna. A teraz gadaj, gdzie Vetas? Gdzie zabrali Faye?
– Sam żryj gówno – warknął Roja.
– Goście pierwsi. – Adamat chwycił go za kark i wepchnął do wychodka. Ledwie się w
nim mieścili. Roja próbował walczyć, ale Adamatowi sił dodawała furia. Kopnął Lisa pod kolana,
zbił z nóg i wepchnął mu głowę do dziury.
– Mów, gdzie Vetas – syknął.
Żadnej reakcji.
– Gadaj!
– Nie! – Echo słów Roi odbiło się od desek tworzących siedzenie. Adamat złapał Lisa za
kark i pchnął tak, że twarz boksera znajdowała się tuż przy powierzchni nieczystości. Okrutne.
Nieludzkie. Ale takie samo było porwanie mężowi żony i ojcu dzieci. Czoło Roi dotknęło
cuchnącej tafli. Mężczyzna wydał zduszony jęk.
– Gdzie Vetas? Więcej nie zapytam!
– Nie wiem! Nie wiem! Nic mi nie mówił! Zapłacił tylko za trzymanie tu dzieciaków!
– Jak ci zapłacił?
Ciałem boksera szarpnęły torsje.
– Gotówką!
– Boksujesz dla Szafarza – rzekł Adamat. – Szafarz wie o tym, co tu się działo?
– Vetas mówił, że przychodzi z polecenia. Nikt nas nie zatrudnia bez zgody Szafarza.
Adamat zazgrzytał zębami. Szafarz. Król przestępczego światka i członek rady Tamasa.
Jeden z najpotężniejszych ludzi w Adro. Skoro wiedział o Vetasie, może od początku był
zdrajcą?
– Co jeszcze wiesz?
– Ledwie zamieniłem z facetem kilka słów – wyrzęził Roja. – Nic więcej nie wiem!
Detektyw uderzył Roję w potylicę, ogłuszając boksera, ale nie pozbawiając przytomności.
Potem złapał za pasek, uniósł i wepchnął twarzą w szambo. I jeszcze raz, głębiej. Roja szamotał
się i kopał, usiłując złapać oddech w masie gówna. Adamat chwycił go za kostki i wcisnął do
dołu. Odwrócił się i wyszedł z wygódki. Wściekłość odbierała mu jasność myślenia. Pragnął
zniszczyć Vetasa za to, na co naraził jego żonę i dzieci.
Oldrich i żołnierze przyglądali się, jak Roja tonie w szambie. Jeden z wojaków z
obrzydzeniem, inny kiwając głową z aprobatą. Ciszę nocy zakłócały jedynie ćwierkania
świerszczy.
– Nie chce pan go jeszcze popytać? – zapytał sierżant.
– Przecież mówił, że nic więcej nie wie. – Adamat poczuł, jak przewraca mu się żołądek.
Spojrzał na młócące nogi Lisa. Obraz łotra zadającego gwałt jego żonie nieomal go powstrzymał,
ale wreszcie udało mu się przemóc.
– Wyciągnijcie go, zanim zdechnie. A potem odeślijcie do najpodlejszej kopalni w
górach.
Adamat poprzysiągł sobie, że Vetasowi zgotuje jeszcze gorszy los.
2
Rozdział
Marszałek polny Tamas stał na murze nad południową bramą Budwiel, obserwując
kezańską armię. Ta część obwarowania była najbardziej wysuniętym punktem Adro. Zrzucony stąd
kamień wylądowałby na ziemi Kezu, prawdopodobnie stoczyłby się brzegiem Wielkiego
Północnego Szlaku i dotarł do pierwszych szeregów kezańskich wojsk.
Po obu stronach wznosiły się wysokie na sto pięćdziesiąt metrów stromizny. Tę lukę w
skałach nazywano Bramą Wędrowca. Wyżłobiły ją masy wody, przez tysiąclecia wypływające z
Admorza, przecinające Przesmyk Surkova i zasilające pola uprawne Bursztynowej Enklawy w
Północnym Kezie. Armia kezańska zostawiła za sobą dymiące ruiny Wielkiej Południowej Turni
zaledwie trzy tygodnie wcześniej. Oficjalne raporty szacowały liczbę żołnierzy oblegających
Fortecę Wierchowieńca na dwieście tysięcy. Ludzie i tabory ciągnący za armią powiększali tę
liczbę do ćwierć miliona.
Zwiadowcy Tamasa donosili, że teraz ta liczba przekracza milion.
Mała cząstka duszy Tamasa drżała na myśl o tym. Takiej armii nie widziano od czasów
Pomrocza, przez ponad czternaście wieków. A dziś stanęła u progu kraju Tamasa. Chciała mu ten
kraj odebrać.
Marszałek natychmiast rozpoznawał, który z żołnierzy na murach jest nowy, po tym, jak
gwałtownie wciągali powietrze, widząc po raz pierwszy armię wroga. Wyczuwał strach swoich
ludzi. Napięcie. Niepewność. To nie Wierchowieniec, forteca, którą mogło utrzymać kilka
oddziałów. To Budwiel, miasto handlowe, w którym żyło sto tysięcy ludzi, miasto o
zaniedbanych murach oraz zbyt licznych i zbyt szerokich bramach.
Tamas nie pokazywał po sobie obaw. Nie ośmieliłby się. Głęboko pogrzebał troski
dotyczące strategii, przerażenie, jakie ogarniało go na myśl, że jedyny syn leży nieprzytomny w
Adopeście, ból, który targał jego nogę mimo zastosowania czarów uzdrawiających godnych boga.
Na jego twarzy malowała się jedynie pogarda dla buty dowódców wrogiej armii.
Na kamiennych schodach za jego plecami rozległy się ciche kroki i po chwili stanął obok
niego generał Hilanska, dowódca budwielskiej artylerii i Drugiej Brygady.
Hilanska, otyły czterdziestolatek, od dziesięciu lat wdowiec, był weteranem kampanii
gurlańskiej. Trzydzieści lat wcześniej, kiedy nie był jeszcze nawet kapitanem, kula armatnia odjęła
mu lewe ramię, tuż przy barku. Nigdy nie pozwolił, by kalectwo czy tusza miały wpływ na jego
czyny na polach bitewnych, i między innymi za to szanował go Tamas. No i za to, że jego ludzie
potrafili jednym strzałem strącić głowę kawalerzysty z ponad siedmiuset metrów.
Z całego sztabu, dobranego ze względu na umiejętności, a nie charaktery, właśnie
Hilanska był człowiekiem najbliższym Tamasowi.
– Od tygodni obserwuję, jak się tam zbierają, i ciągle nie przestają mnie zadziwiać –
powiedział.
– Liczebnością? – zapytał Tamas.
Hilanska przechylił się przez mur i splunął.
– Dyscypliną. – Dobył zza paska lunetę, otworzył ją wprawnym strzepnięciem i
przystawił do oka. – Te bielutkie namioty ciągną się równo jak okiem sięgnąć. Wyglądają jak na
makiecie.
– Ustawienie równego rzędu namiotów nie świadczy o dyscyplinie – zauważył Tamas. –
Miałem wcześniej do czynienia z dowództwem Kezu. W Gurli. Utrzymują porządek za pomocą
strachu. Wystarczy, żeby ustawiać ładne, czyste obozowiska, ale za mało, żeby utrzymać oddziały
w szyku. Łamią się po trzeciej salwie.
Nie tak, jak moi ludzie – dodał w myślach. Nie jak brygady Adro.
– Mam nadzieję, że się nie mylisz.
Tamas obserwował wartowników wrogiej armii. Krążyli w zasięgu dział Hilanski, ale
szkoda było na nich amunicji. Główny trzon armii obozował trzy kilometry dalej. Oficerowie
kezańscy bardziej bali się adrańskich magów prochowych niż artylerii Budwiel.
Marszałek chwycił się krawędzi muru i otworzył trzecie oko. Zakręciło mu się w głowie,
ale uczucie szybko minęło i mógł wyraźnie wejrzeć w Nieświat. Wszystko otoczone było
pastelowym blaskiem. W oddali widział światła, migoczące jak ogniska straży nocą – to łuny
bijące od kezańskich Uprzywilejowanych i Stróżów. Tamas zamknął trzecie oko i potarł skroń.
– Nadal o tym myślisz? – zapytał Hilanska.
– O czym?
– O ataku.
– Ataku? – prychnął Tamas. – Musiałbym oszaleć, żeby zaatakować armię dziesięć razy
większą od naszej.
– Znam to spojrzenie, Tamasie. Wyglądasz jak pies, który szarpie łańcuch. Zresztą nigdy
nie ukrywałeś, że chcesz zaatakować Kez, jeśli nadarzy się okazja.
Tamas popatrzył na kezańskie oddziały. Armia wroga stacjonowała tak daleko, że atak z
zaskoczenia był właściwie niemożliwy. Ukształtowanie terenu nie dawało osłony dla nocnego
natarcia.
– Gdybym mógł przenieść tam Siódmą i Dziewiątą Brygadę i ich zaskoczyć, przebiłbym
się przez serce ich armii i wrócił do Budwiel, nim zorientowaliby się, że oberwali – powiedział
Tamas cicho. Puls przyspieszył mu na tę myśl. Ale Kezan nie wolno lekceważyć. Mieli przewagę
liczebną i nawet po bitwie pod Wierchowieńcem zostało im paru Uprzywilejowanych. Z drugiej
strony Tamas wiedział, do czego zdolne są jego najlepsze brygady. Znał też kezańską taktykę i
kezańskie słabości. Wojska Kezu składały się z poborowych żołnierzy rekrutowanych
przymusowo wśród chłopów. Oficerami byli szlachcice, którzy kupowali patenty. Nie to, co jego
ludzie, patrioci, wojacy z żelaza i stali.
– Kilku moich chłopców zrobiło rozeznanie – rzekł Hilanska.
– Doprawdy? – Wyrwany z zamyślenia Tamas zdławił rozdrażnienie.
– Słyszałeś o katakumbach Budwiel?
– Uhm.
Podziemne korytarze ciągnęły się pod Zachodnim Filarem, jedną z gór stanowiących część
Bramy Wędrowca. Były to tunele, po części naturalne, po części wykute, stanowiące miejsce
pochówku budwielan.
– Żołnierze mają tam zakaz wstępu – przypomniał Tamas.
– Zajmę się nimi, ale zanim ich wychłostamy, może zechcesz posłuchać, co mają do
powiedzenia.
– Jeśli nie odkryli kezańskiej siatki szpiegowskiej, to raczej nieistotne.
– To coś lepszego. Znaleźli drogę, którą można przerzucić twoich ludzi do Kezu.
Tamasowi podskoczyło serce.
– Zaprowadź mnie do nich.
3
Rozdział
Taniel gapił się w sufit, znajdujący się zaledwie stopę nad jego głową, i odliczał za
każdym razem, gdy jego sznurkowy hamak wychylał się w tę i we w tę. Dźwięki gurlańskich
fletni wypełniały pomieszczenie cichą muzyką.
Nie mógł jej znieść. Zdawała się odbijać echem w jego uszach, zbyt cicha, żeby dobrze ją
usłyszeć, i zarazem na tyle głośna, by drażnić. Po dziesięciu ruchach hamaka stracił rachubę i
wypuścił powietrze z płuc. Obłok ciepłego dymu wypłynął spomiędzy jego warg i uniósł się ku
spękanemu tynkowi na suficie niszy, w której leżał mag. Taniel obserwował, jak chmurka zmienia
kierunek i ucieka ku środkowi palarni mala.
W pomieszczeniu znajdowało się dwanaście takich nisz. Jeszcze dwie były zajęte. Taniel
nie widział ich lokatorów. W ciągu tych dwóch tygodni nie wstawali, by coś zjeść, napić się czy
wysikać, nie robili nic innego poza paleniem długich fajek i wzywaniem właściciela, by dostarczył
nową porcję.
Pochylił się, żeby sięgnąć do stolika po swój zapas. Na blacie obok hamaka leżała taca z
kilkoma kawałkami ciemnego mala, pusta sakiewka i pistolet. Nie pamiętał, skąd wzięła się tu
broń.
Taniel zgniótł mala w jedną kulkę i wcisnął do fajki. Rozżarzyła się natychmiast.
Zaciągnął się głęboko.
– Chce jeszcze?
Do hamaka podszedł właściciel palarni – Gurlanin. Miał ciemną skórę, ale nie tak ciemną,
jak Delivijczycy, jaśniejszą pod oczami i na dłoniach. Był chudy i wysoki, jak większość Gurlan,
choć mocno zgarbiony po latach zginania się przed niszami swej palarni, kiedy musiał je czyścić
lub zapalać mala klientom. Nazywał się Kin.
Taniel sięgnął do sakiewki, ale kiedy ją złapał, przypomniał sobie, że jest pusta.
– Nie mam pieniędzy – wychrypiał.
Jak długo już tu siedział? Chyba ze dwa tygodnie, odpowiedział sobie, wysiliwszy umysł.
Ważniejsze jednak, jak się tu znalazł?
Nie tu, w palarni, ale w Adopeście.
Przypomniał sobie walkę w Pałacu Kresimira, Ka-poel niszczącą kezańską kamarylę i
siebie pociągającego za spust i patrzącego, jak kula trafia boga w oko.
Potem zapadła ciemność. Ocknął się zlany potem. Na nim, z zakrwawionymi rękami,
siedziała okrakiem Ka-poel. Przypomniał sobie hotelowy hol zasłany trupami – ciałami żołnierzy
ojca, dziwaczne insygnia na ich mundurach. Uciekł stamtąd i przywlókł się tu w nadziei, że uda
mu się zapomnieć.
Oczywiście skoro nadal to wszystko pamiętał, mala nie spełniło swojego zadania.
– Mundur – powiedział Kin, wskazując na jego kolet. – Guziki.
Taniel spojrzał po sobie. Miał na sobie bluzę adrańskiego munduru, granatową ze srebrnymi
znaczeniami i guzikami. Zabrał ją z hotelu. Nie była jego – za duża. Należała do prochowego
maga – na piersi widniała srebrna przypinka w kształcie beczułki prochu. A może to jego? Może
tak schudł?
Dwa dni temu kolet był czysty. Tyle pamiętał. A teraz pokrywały go plamy śliny, resztki
jedzenia i wypalone żarem dziurki. Kiedy, u licha, jadł?
Dobył noża i przytrzymał palcami guzik. Zamarł. Do pomieszczenia weszła córka Kina.
Miała na sobie spraną, białą sukienkę, czystą mimo panującego w palarni brudu, jej spódnicy nie
imał się nawet kurz. Dziewczyna była chyba o kilka lat starsza od Taniela.
– Podoba się moja córka? – Kin zauważył jego zainteresowanie. – Zatańczy dla ciebie. Za
dwa guziki. – Wyciągnął do góry dwa palce. – I to lepiej niż fatrastańska wiedźma.
Żona Kina, grająca w kącie na fletni, przerwała i powiedziała coś do męża. Zamienili parę
słów w gurlańskim, a potem Kin odwrócił się z powrotem do Taniela.
– Dwa guziki! – powtórzył.
Taniel odciął guzik i wcisnął go w dłoń Kina. Zatańczy, tak? Taniel zastanawiał się, czy
Kin zna na tyle adrański, by stosować eufemizmy, czy też dziewczyna rzeczywiście tańczy.
– Może później – powiedział, sadowiąc się z powrotem w hamaku z kulą mala
wielkości dziecięcej piąstki. – Ka-poel nie jest wiedźmą. Jest... – Zawiesił głos, zastanawiając się,
jakich słów użyć, opisując ją Gurlaninowi. Myśli napływały powoli, splątane przez mala. – No
dobra, jest wiedźmą.
Córka Kina obserwowała, jak Taniel nabija fajkę. Spojrzał na nią spod półprzymkniętych
powiek. Niektórzy doceniliby jej urodę. Dla Taniela była za wysoka i nazbyt koścista. Stała tak, z
balią prania opartą o biodro, dopóki ojciec jej nie zawołał.
Kiedy ostatnio był z kobietą?
Kobietą? Zaśmiał się, mimowolnie wciągając nosem dym. Śmiech przerodził się w atak
kaszlu. Kin rzucił klientowi jedynie przelotne, zaciekawione spojrzenie. Nie, nie z kobietą. Z tą
kobietą. Z Vlorą. Ile to minęło? Ze dwa i pół roku? Trzy?
Usiadł i obmacał kieszenie w poszukiwaniu ładunku prochowego. Ciekawe, gdzie Vlora
jest teraz. Pewnie dalej z Tamasem i resztą prochowych magów.
Tamas pewnie by chciał, żeby Taniel wrócił na front.
Do diabła z tym. Niech sam przyjedzie do Adopestu, jeśli chce znaleźć syna. Na pewno nie
będzie szukał w palarni mala.
W kieszeniach nie znalazł ani odrobiny prochu. Ka-poel zabrała mu wszystko. Nie brał
prochu, odkąd wybudziła go z tej przeklętej śpiączki. Nawet pistolet nie był naładowany. Mógłby
wyjść i gdzieś zdobyć trochę prochu. Znaleźć koszary, pokazać srebrną beczułkę.
Na samą myśl o opuszczeniu hamaka zakręciło mu się w głowie.
Już odpływał, gdy na schodach do palarni pojawiła się Ka-poel. Taniel leżał z zamkniętymi
oczyma, a z jego ust wypełzały smużki dymu. Zatrzymała się przy hamaku, patrząc na niego
uważnie. Była niska i miała delikatne rysy twarzy. Białą skórę pokrywały piegi, a rude włosy
były króciutkie. Tanielowi się nie podobały, sprawiały, że wyglądała chłopięco. Aczkolwiek trudno
ją wziąć za chłopaka – pomyślał Taniel, kiedy zrzuciła długi, czarny płaszcz.
Pod spodem miała wycyganioną od bóg wie kogo białą koszulkę bez rękawów i czarne
obcisłe spodnie.
Dotknęła jego ramienia. Zignorował ją. Niech myśli, że jest pogrążony we śnie, albo jeszcze
lepiej, całkiem otumaniony.
Ka-poel zacisnęła mu palce na nosie, a drugą ręką zakryła usta. Szarpnął się, gwałtownie
nabierając tchu, kiedy puściła.
– Na otchłań, Pole?! Chcesz mnie udusić?!
Uśmiechnęła się, a on nie po raz pierwszy od chwili, gdy pogrążył się we mgle
spowodowanej mala, spoglądał w szmaragdowe oczy z głową pełną nieprzyzwoitych myśli.
Odegnał je. Była pod jego opieką. Był jej strażnikiem. A może odwrotnie? To ona strzegła go na
Południowej Turni.
Usiadł z powrotem.
– Czego chcesz?
Uniosła gruby plik papieru oprawnego w skórę. Szkicownik. To za tamten, który stracił na
Południowej Turni. Na samo wspomnienie poczuł ukłucie bólu. W tamtym znajdowały się szkice
z ośmiu ostatnich lat jego życia. Podobizny ludzi, których znał, z których wielu już nie żyło.
Przyjaciele, wrogowie... Utrata tego szkicownika bolała prawie tak bardzo jak utrata niesamowitej
strzelby Hruscha.
Prawie tak jak...
Wetknął między zęby cybuch i zaciągnął się z całej mocy. Zadrżał, gdy dym, paląc mu
gardło i płuca, przenikał do organizmu, usypiając wspomnienia. Sięgając po szkicownik,
zauważył, że trzęsie mu się ręka. Cofnął ją szybko.
Ka-poel zmrużyła oczy. Położyła mu szkicownik na brzuchu i dodała paczkę pałeczek
węglowych.
Taniel zacisnął prawą dłoń w pięść. Nie chciał, by dziewczyna dostrzegła, jak drży mu
ręka.
– Ja... Nie teraz, Pole.
Z naciskiem wskazała na szkicownik.
Taniel zaciągnął się mala i przymknął oczy. Po policzkach spłynęły mu łzy.
Poczuł, jak Ka-poel zabiera szkicownik. Usłyszał szuranie przesuwanego stolika.
Spodziewał się wyrzutu, kuksańca, czegokolwiek. Jednak gdy odemknął oczy, dostrzegł jedynie jej
bosą stopę znikającą na schodach. Kolejna porcja dymu osuszyła jego łzy.
Pomieszczenie zaczęło znikać we mgle mala razem z jego wspomnieniami,
wspomnieniami zabitych przez niego wrogów i ginących przyjaciół, wspomnieniami boga,
którego widział na własne oczy i którego później zgładził, używając kuli oznaczonej pasem
czerwieni. Nie chciał tego wszystkiego pamiętać.
Jeszcze tylko parę dni w palarni i będzie lepiej. Wróci do siebie. Zamelduje się u
Tamasa i znów będzie robił to, w czym jest dobry – będzie zabijał Kezan.
Kilka godzin po opuszczeniu murów Budwiel Tamas szedł korytarzem, którego strop
stanowiły tysiące ton skały. Pochodnia migotała, rzucając chybotliwe cienie na rzędy mijanych
grobów – wykutych w skale nisz. Pod sklepieniem wisiały setki czaszek i Tamas zastanawiał się,
czy tak właśnie wygląda przejście do świata umarłych.
Chyba jest tam więcej ognia – pomyślał.
Z wysiłkiem zwalczył klaustrofobię, powtarzając sobie, że katakumb używano od tysiąca
lat i mało prawdopodobne, by zawaliły się akurat teraz.
Rozmiary tuneli go zaskoczyły. Czasami mijali pieczary zdolne pomieścić setki ludzi. W
najwęższych miejscach bez trudu przejechałby duży wóz.
Na przedzie szli dwaj żołnierze, o których mówił Hilanska. Nieśli swoje pochodnie, a ich
podniecone głosy odbijały się echem od skalnych ścian. Idący przy Tamasie adiutant podejrzliwym
okiem zezował na wojaków i nie zdejmował dłoni z pistoletu. Pochód zamykało dwoje
prochowych magów, Vlora i Andriya.
– Te tunele – odezwał się Olem, przesuwając dłonią po ścianach – zostały poszerzone
ludzką ręką. Ale zobaczcie sklepienie. – Wskazał do góry. – Żadnych śladów narzędzi.
– Wyżłobiła je woda – powiedział Tamas. – Pewnie tysiące lat temu. – Przesunął
wzrokiem po stropie i ścianach aż do podłogi. Tunel opadał lekko. Od czasu do czasu natrafiali na
stopnie, wykute w skale i wygładzone stopami tysięcy pielgrzymów, rodzin i kapłanów, którzy
chodzili tędy każdego roku. W katakumbach nie było żywej duszy. Kapłani zawiesili pogrzeby na
czas oblężenia z obawy, że ogień artyleryjski może uszkodzić skałę i doprowadzić do zawalenia
niektórych korytarzy.
Dawno temu Tamas bawił się w podobnych tunelach. Jego ojciec, aptekarz, każdego lata
przemierzał góry w poszukiwaniu rzadkich kwiatów, ziół i grzybów. Niektóre jaskinie ciągnęły
się niesamowicie daleko w głąb gór. Inne kończyły się nagle, właśnie wtedy, gdy zaczynało robić
się ciekawie.
Tunel rozszerzał się, przechodząc w przestronną grotę. Ściany i strop zniknęły w
ciemnościach, światło pochodni przestało ich sięgać. Zatrzymali się na brzegu wody czarniejszej
niż bezksiężycowa noc. Ich głosy odbijały się echem w ogromnej przestrzeni.
Tamas przystanął przy artylerzystach. Rozgniótł w palcach porcję prochu i nasypał go na
język. Przeniknął go dreszcz zwiastujący trans, niosący jednocześnie oszołomienie i jasność myśli.
Ból nogi rozpłynął się całkowicie, a mdła łuna bijąca od pochodni okazała się nagle aż nadto
wystarczająca, by marszałek mógł zobaczyć grotę w pełnej krasie.
W ścianach znajdowały się rzędy kamiennych sarkofagów wciśniętych niemal bez ładu i
składu jeden na drugi, na wysokość kilkunastu metrów. Kapanie wody niosło się po jaskini echem –
źródło podziemnego jeziora. Tamas nie dostrzegł jednak żadnego wyjścia poza tym, którym się tu
dostali.
– Sir? – zawołał jeden z artylerzystów, Luidik, i wyciągnął pochodnię nad taflę, starając
się oświetlić odległą ścianę.
– Znajdujemy się setki metrów pod Zachodnim Filarem – rzekł Tamas – ale ani trochę
bliżej Kezu. Nie lubię, gdy ktoś prowadzi mnie w dziwne miejsca.
Ciszę jaskini zakłócił złowrogi trzask kurka Olemowej broni. Vlora i Andriya unieśli
strzelby. Luidik wymienił z towarzyszem nerwowe spojrzenie i głośno przełknął ślinę.
– To tylko wygląda jak ślepy zaułek – powiedział, wskazując pochodnią ponad jeziorem. –
Ale tunele ciągną się dalej, aż pod Kez.
– Skąd wiesz? – zapytał Tamas.
Luidik zawahał się, obawiając reprymendy.
– Bo przez nie przeszliśmy, sir.
– Prowadźcie – nakazał Tamas.
Weszli pomiędzy dwa sarkofagi i wślizgnęli się pod występ skalny, który na pierwszy rzut
oka wyglądał jak płytkie zagłębienie. Chwilę później dołączył do nich Tamas. Przejście rozszerzało
się ponownie w ginący w mroku tunel.
– Postaraj się nie zabić nikogo, zanim ci nie każę – rzucił przez ramię marszałek do Olema.
– Tak jest, sir – odpowiedział tamten, szarpiąc brodę. Nie spuścił jednak oka z żołnierzy i
nie zdjął dłoni z pistoletu. Ostatnimi czasy Olem nie był szczególnie ufny.
Godzinę później tunel się skończył. Przedarłszy się przez krzewy zasłaniające wejście do
jaskini, wyszli na światło dzienne. Słońce przewędrowało za szczyty, więc dolina znajdowała się w
cieniu.
– Teren bezpieczny – zameldował Olem, pomagając Tamasowi wydostać się z zarośli.
Marszałek sprawdził pistolet i machinalnie nasypał na język szczyptę prochu. Znajdowali
się w głębokiej dolinie po południowej stronie Gór Adrańskich. Według szacunków jakieś dwie
mile od Budwiel. A jeśli tak, to obeszli armię kezańską i stali teraz od jej skrzydła.
– Dawne koryto rzeczne – powiedziała Vlora, klucząc pomiędzy niewielkimi głazami. –
Prowadzi na zachód, a potem wcina się na południe. Dno jest pagórkowate. Jesteśmy jakieś
kilkaset metrów od Kezan, ale nic nie wskazuje na to, żeby zawracali sobie głowę sprawdzaniem
dolinki.
– Sir! – z wnętrza jaskini rozległo się głośne wołanie. Tamas odwrócił się gwałtownie, a
Olem i magowie unieśli strzelby, celując w mroczne wejście. Z tunelu wyłonił się żołnierz
adrański. Na ramieniu miał szewron, a pod nim wyszyty rożek z prochem. Starszy szeregowy,
należący do elitarnego oddziału strzelców, w którym służył także Olem.
– Ciszej, głupcze! – syknął Olem. – Chcesz postawić na nogi cały Kez?
Posłaniec otarł pot z czoła, mrużąc oczy w świetle dnia.
– Przepraszam, sir. Nasi szpiedzy donoszą o planach zmasowanego ataku, który ma
nastąpić pojutrze. Generał Hilanska wzywa marszałka polnego do natychmiastowego powrotu na
mury.
Tamas powiódł wzrokiem po dolinie.
– Jak sądzicie, ilu ludzi da się tędy przeprowadzić w ciągu dwóch dni? – zapytał.
– Kilka tysięcy – odparła Vlora.
– Dziesięć – uściślił Olem.
– Czyli dwie brygady na młot – liczył Tamas. – A Budwiel będzie kowadłem.
– To raczej młotek niż młot, sir – stwierdziła Vlora bez przekonania. – Przynajmniej w
porównaniu z ogromem ich sił.
– W takim razie będziemy musieli uderzyć mocno i szybko. – Tamas jeszcze raz
badawczo przyjrzał się dolinie. – Wracajmy. Niech inżynierowie od razu zaczną poszerzać tunel.
Przyślijcie tu ludzi, niech oczyszczą to rumowisko, żeby nasze przejście nie narobiło zamieszania.
Gdy Kez zaatakuje, zmiażdżymy ich o bramy Budwiel.
4
Rozdział
Nie ma chyba nic nudniejszego na świecie niż czekanie, aż się woda zagotuje – myślała
Nila, siedząc na podłodze w kuchni i obserwując płomienie, które spowijały dno wielkiego
żelaznego kotła, wiszącego nad paleniskiem.
O tej porze w domach zazwyczaj panowała cisza. Nila zawsze lubiła tę ciszę, nieruchome
powietrze nocy, które pozwalało służącej odetchnąć po ciężkim dniu, kiedy to pani i pan byli w
domu, a pomieszczenia kipiały życiem.
Pamiętała takie noce sprzed zaledwie kilku miesięcy, choć teraz wydawało jej się, że było to
lata temu. Nie znała wtedy innego życia poza tym, w którym gotowała wodę i co tydzień robiła
pranie dla rodziny diuka Eldaminse’a i jego służby.
Diuk już nie żył, czeladź rozproszyła się po świecie, a dom spłonął. Wszystko, co Nila
znała, przepadło.
W miejskiej posiadłości lorda Vetasa, przy jednej z bocznych uliczek Adopestu, nocna
cisza nigdy nie zapadała.
Z głębi ogromnego domu dobiegały krzyki. Nila nie mogła rozróżnić słów, ale nie miała
wątpliwości, że były pełne gniewu. To zapewne Dourford, Uprzywilejowany. Jeden z
przybocznych lorda Vetasa. Nila nigdy dotąd nie spotkała nikogo o tak paskudnym charakterze.
Dourford miał na przykład w zwyczaju bić kucharzy. Wszyscy domownicy się go bali, nawet
potężni strażnicy, którzy zwykle towarzyszyli lordowi, gdy ten załatwiał swoje sprawy.
Wszyscy bali się Dourforda poza, oczywiście, Vetasem.
Z tego, co Nila zaobserwowała, lord Vetas nie bał się niczego.
– Jakob – zwróciła się do sześcioletniego chłopczyka, który siedział obok niej na podłodze
– podaj mi ług.
Chłopiec wstał, a potem spojrzał na Nilę, marszcząc brwi.
– Gdzie?
– Pod umywalką. Szklany słoik – poinstruowała go.
Jakob przez chwilę szperał we wskazanym miejscu, zanim trafił na słoik z ługiem. Złapał
za pokrywkę i pociągnął.
– Uważaj! – Poderwała się i znalazła za nim akurat w momencie, gdy chłopcu udało mu
oswobodzić słoik i stracił równowagę. Złapała go za ramiona i podtrzymała dłonią naczynie. –
Mam cię – powiedziała, wyjmując Jakobowi naczynie z rąk. Nie było ciężkie, ale maluch nigdy
nie był szczególnie silny.
Odkręciła pokrywkę i odmierzyła łyżką tyle ługu, ile potrzebowała do prania.
Jakob wyciągnął rączki po otwarty słoik.
– Nie. Nie chcesz tego dotykać – zapewniła go. – To bardzo trujące. Zaraz by przeżarło te
twoje różowe paluszki. – Złapała go za rączkę i udała, że gryzie w palce. – Jak zły pies!
Jakob zaśmiał się i uciekł na drugą stronę pomieszczenia, a Nila odstawiła słoik z
ługiem na półkę. Lepiej, żeby znajdował się poza zasięgiem Jakoba.
Nila zastanawiała się czasem, jak by to było, gdyby wciąż służyła w domu diuka. Z
pewnością dwa tygodnie temu odbyłoby się przyjęcie z okazji szóstych urodzin Jakoba. Służba
dostałaby kilka krana do pensji i dodatkowe wychodne. Diuk Eldaminse oczywiście znowu
próbowałby się dobrać do Nili, i to bez wątpienia więcej niż raz. Jego małżonka rozważałaby
wyrzucenie praczki na ulicę.
Nila tęskniła za spokojem, jaki zawsze towarzyszył nocnemu praniu w posiadłości diuka.
Nie brakowało jej zawiści wśród służby i kopania dołków pod sobą nawzajem, ani też obłapywań
diuka Eldaminse’a. Ale teraz trafiła jeszcze gorzej.
Do posiadłości lorda Vetasa.
Usłyszała krzyk, dobiegający gdzieś z piwnicy, gdzie lord Vetas miał swój... pokój.
– Niech to otchłań – mruknęła do siebie, z oczyma ponownie utkwionymi w ogniu pod
kotłem.
– Dama nie przeklina.
Nila poczuła, jak sztywnieją jej plecy. Głos był cichy i spokojny. Zwodniczo łagodny, jak
powierzchnia oceanu, niezmącona przez czekające w głębi rekiny.
– Lordzie Vetas. – Odwróciła się i dygnęła głęboko.
Vetas był Rosvelczykiem o brudnożółtej skórze. Stał wyprostowany, z jedną dłonią
wetkniętą w kieszeń kamizelki, w drugiej nonszalancko trzymał swój wieczorny kieliszek
czerwonego wina. Gdyby ktoś zobaczył go na ulicy, mógłby wziąć za dobrze ubranego urzędnika
albo kupca, tak bowiem prezentował się lord Vetas w swojej białej koszuli, granatowej kamizelce
i czarnych spodniach, które Nila osobiście prasowała.
Ale dziewczyna wiedziała już, że gdy chodziło o Vetasa, jakiekolwiek założenia mogły
okazać się śmiertelną pomyłką. Był zabójcą. Nila miała okazję poczuć jego ręce na gardle. Spojrzeć
mu w oczy, które zdawały się widzieć wszystko i wszystkich, i zobaczyć w nich całkowitą
obojętność wobec żywych istot.
– Nie jestem damą, panie – powiedziała.
Vetas przyglądał jej się badawczo, ale jego spojrzenie wyprane było całkowicie z emocji.
Miała wrażenie, że ten wzrok rozbiera ją na części. Czuła się jak połeć mięsa na rzeźniczym pieńku.
Ten człowiek ją przerażał.
I złościł zarazem. Przez mgnienie w jej głowie zaświtała myśl, czy lord Vetas wyglądałby
równie schludnie ułożony w trumnie.
– Wiesz, dlaczego tu jesteś? – spytał.
– Żeby opiekować się Jakobem. – Zerknęła na chłopca. Maluch przyglądał się Vetasowi z
ciekawością.
– W rzeczy samej. – Nieoczekiwany uśmiech rozciągnął wargi Vetasa i napełnił jego
rysy ciepłem, nie tykając przy tym oczu. – Chodź tu, chłopcze. – Lord przyklęknął. – Wszystko w
porządku, Jakobie. Nie bój się.
Jakob był synem szlachcica, jego wychowanie kazało mu posłuchać polecenia. Ruszył w
stronę Vetasa, ale zerkał na Nilę, szukając u niej wskazówek.
Nila czuła, jak jej serce ściska chłód. Chciała rzucić się między tych dwóch, chwycić
żelazko i rąbnąć nim lorda w plecy. Ten fałszywy uśmiech przeraził ją o wiele bardziej niż stała
beznamiętność i nieporuszone spojrzenie.
– Idź – usłyszała własny szept.
– Przyniosłem ci cukierka. – Vetas podał chłopcu smakołyk owinięty w kolorowy papier.
– Jakobie, nie... – zaczęła Nila.
Vetas utkwił w niej spojrzenie. W jego oczach nie było groźby ani żadnych innych
emocji. Tylko patrzył zimno. Nieruchomo.
– Możesz wziąć cukierka – powiedział Nila. – Ale powinieneś zostawić go na jutro, kiedy
już zjesz śniadanie.
Vetas wręczył Jakobowi smakołyk i potargał włosy.
NIE DOTYKAJ go – krzyczała Nila w myślach. Zmusiła się do uśmiechu.
– Dlaczego Jakob jest tutaj, panie? – zapytała, przełamując strach.
Vetas wstał.
– To nie powinno cię obchodzić. Czy umiesz zachowywać się jak dama, Nilo?
– Chy... chyba tak. Jestem tylko praczką.
– Myślę, że jesteś kimś więcej – stwierdził Vetas. – Każdy z nas ma tę umiejętność, by
wznieść się ponad swój status. Przetrwałaś na barykadach rojalistów, potem przeniknęłaś do sztabu
marszałka Tamasa, żeby uratować młodego Jakoba. I jesteś ładna. A uroda często wystarczy, o
ile ją odpowiednio oprawić.
Nila zachodziła w głowę, skąd Vetas wiedział o barykadach. O sztabie Tamasa
powiedziała mu sama, ale... I o co mu chodziło z tą urodą?
– Może będę miał dla ciebie inne zadania niż tylko – machnął dłonią w stronę Jakoba i
prania – to.
Jakob był zbyt zajęty próbą uszczknięcia smakołyku, by zwrócić uwagę na pogardę w
głosie Vetasa. A Nila nie. I bała się dowiedzieć, co jej pracodawca miał na myśli, mówiąc „inne
zadania”.
– Panie. – Znów dygnęła, starając się, by na jej twarzy nie można było dostrzec nienawiści.
Mogłaby chyba zabić go w kąpieli. Jak to przeczytała w jednej z tych powieści kryminalnych,
które pożyczała od syna lokaja, jeszcze w domu diuka.
– A tymczasem... – Vetas wyjrzał na korytarz, przytrzymując drzwi stopą. –
Przyprowadźcie ją tutaj – polecił.
Ktoś zaklął. Kobieta zakrzyczała ze złością – był to wściekły wrzask dzikiego kota. Po nim
nastąpiły odgłosy szamotaniny i dwóch strażników Vetasa wciągnęło do kuchni kobietę.
Wyglądała na czterdzieści parę lat, posiadanie zbyt wielu dzieci zniszczyło jej figurę, skórę tu i
ówdzie pomarszczyła praca, choć karnacja zachowała jasny odcień. Czarne kręcone włosy kobieta
nosiła spięte w węzeł na karku, a worki pod oczyma świadczyły wyraźnie, że ostatnimi czasy nie
zaznała zbyt wiele snu.
Zatrzymała się, gdy jej spojrzenie padło na Nilę i Jakoba.
– Gdzie mój syn? – wysyczała w stronę Vetasa.
– W piwnicy – odparł. – I nic mu się nie stanie, dopóki będziesz posłuszna.
– Kłamca!
Uśmiechnął się protekcjonalnie.
– Nilo, Jakobie. To jest Faye. Nie czuje się najlepiej i trzeba jej cały czas pilnować, żeby
nie zrobiła sobie krzywdy. Będzie dzielić z tobą pokój, Jakobie. Pomożesz jej pilnować?
Jakob z powagą pokiwał główką.
– Grzeczny chłopiec.
– Zabiję cię – obiecała Vetasowi Faye.
Podszedł do niej i szepnął jej coś do ucha. Zesztywniała. Pobladła nagle.
– Dobrze – podsumował Vetas. – Faye przejmie twoje obowiązki, Nilo. Będzie prać i
pomagać przy Jakobie.
Nila wymieniła spojrzenia z kobietą. Czuła w brzuchu bolesny węzeł strachu, takiego
strachu, jaki widoczny był na twarzy Faye.
– A ja? – Nila wiedziała doskonale, co Vetas robi z ludźmi, z których nie ma pożytku.
Pamiętała martwą opiekunkę Jakoba, tę, która nie chciała współpracować z lordem.
Nagle Vetas podszedł do niej. Ujął Nilę za podbródek i obrócił jej twarz w jedną, a
potem w drugą stronę. Wcisnął dziewczynie kciuk w usta. Musiała powstrzymywać się, by go nie
ugryźć, gdy badał stan jej zębów. Odsunął się od niej równie nagle i wytarł dłonie o ręcznik
kuchenny, jakby przed chwilą badał zwierzę.
– Pranie prawie wcale nie zniszczyło twoich dłoni. Zaskakująco niewiele na nich śladów,
jeśli mam być szczery. Przyniosę ci rano balsam i będziesz go nakładać co godzinę. W mgnieniu
oka sprawimy, że twoje dłonie będą wyglądać jak ręce szlachcianki. – Poklepał ją po policzku.
Nila musiała zdławić chęć naplucia mu w twarz.
Vetas pochylił się ku niej.
– Ta kobieta – powiedział tak cicho, by Jakob nie mógł go usłyszeć, i wskazał przy tym
Faye – to twoja odpowiedzialność, Nilo. Jeśli nie będę z niej zadowolony, ty będziesz cierpieć.
Jakob będzie cierpiał. A wierz mi, wiem, jak sprawić, by ludzie cierpieli.
Odsunął się i uśmiechnął do Jakoba.
– Myślę, że potrzebujesz nowych ubrań, chłopcze. Chciałbyś?
– Bardzo, proszę pana – odparł Jakob.
– Załatwimy to jutro. I kilka zabawek też.
Lord Vetas spojrzał jeszcze na Nilę, w jego oczach błysnęło ostrzeżenie, po czym wyszedł
wraz ze swoimi strażnikami.
Faye poprawiła suknie i odetchnęła głęboko. Szybkim spojrzeniem obrzuciła
pomieszczenie. Na jej twarzy odbiła się mieszanka emocji: złość, panika i strach. Przez chwilę
Nila myślała, że tamta chwyci patelnię i ją zaatakuje.
Zastanawiała się, kim jest przyprowadzona przez Vetasa kobieta. Dlaczego tu trafiła? Nie z
własnej woli, to było oczywiste. Kolejny pionek w grze rozgrywanej przez lorda Vetasa. Czy Nila
mogła jej zaufać?
– Jestem Nila – powiedziała ostrożnie. – A to Jakob.
Czarnowłosa spojrzała na Nilę spod zmarszczonych brwi.
– Jestem Faye. – Skinęła głową. – I zamierzam zabić tego skurwysyna.,
5
Rozdział
Taniel odciął ostatni srebrny guzik od kurtki i podał go Kinowi. Gurlanin obejrzał
dokładnie guzik pod lampą, zanim wsunął go do kieszeni, tak samo jak to uczynił ze wszystkimi
poprzednimi i z oznaczeniami, i dopiero wtedy położył na stoliku przy hamaku Taniela kulkę
mala.
Mimo chciwości, wyraźnie malującej się na twarzy, Kin miał spojrzenie pełne niepokoju.
– Proszę nie zużyć wszystkiego zbyt szybko. Trzeba się delektować. Smakować. Cieszyć –
powiedział.
Taniel wepchnął do fajki duży kawałek smolistej substancji, który rozżarzył się natychmiast
od bursztynowych okruchów poprzedniej porcji. Chłopak zaciągnął się głęboko.
– Wypala więcej w ciągu dnia niż inni panowie w ciągu dwudziestu – stwierdził Kin.
Przysiadł na piętach i przyglądał się klientowi.
Taniel uniósł srebrną przypinkę w kształcie beczułki i przetoczył między palcami.
– To pewnie przez magię – odpowiedział. – Miałeś już tu kiedyś prochowego maga?
Kin pokręcił głową.
– Ja też nigdy nie spotkałem prochowego maga, który paliłby mala – stwierdził Taniel. –
Wszyscy zażywamy prochu. Nigdy nie potrzebowałem niczego więcej, by czuć, że żyję.
– Dlaczego mala? – Kin zaczął zamiatać środek palarni.
Taniel odetchnął głęboko.
– Proch nie pozwala zapomnieć.
– A. Zapomnieć. Wszyscy biorą mala, żeby zapomnieć. – Kin pokiwał głową ze
zrozumieniem.
Taniel wpatrywał się w sufit niszy i liczył ruchy hamaka.
– Idę spać. – Kin odstawił miotłę do kąta.
– Czekaj! – Taniel wyciągnął rękę, ale cofnął ją natychmiast, uświadomiwszy sobie, jak
żałośnie musiało to wyglądać. – Daj mi dość, żeby wystarczyło do rana.
– Jest rano – uświadomił go Kin. – Pracuję w nocy. Wtedy przychodzą palacze.
– No to daj mi tyle, żeby starczyło do wieczora.
Kin zdawał się głęboko rozważać tę prośbę, spoglądając na kulę, którą przed chwilą wręczył
Tanielowi. Taka porcja powinna wystarczyć zwykłemu palaczowi na cztery, albo nawet pięć dni.
– Da baryłkę z prochem, a ja przyniosę tyle mala, że starczy na trzy tygodnie.
Taniel zacisnął przypinkę w dłoni.
– Nie. Coś innego?
– Dam do tego moją córkę, też na trzy tygodnie.
Taniel poczuł mdłości na myśl, że Gurlanin stręczy swoją córkę klientom.
– Nie.
– Lubi sztukę? – Kin podniósł szkicownik i ołówki przyniesione przez Ka-poel.
– Odłóż to.
Kin wypuścił zeszyt z westchnieniem.
– Nie ma nic, co jest warte. Żadnych pieniędzy.
Taniel przeszukał kieszenie koletu. Niczego nie znalazł. Przesunął palcami po srebrnych
szamerunkach.
– Ile za to?
Kin pociągnął nosem i pomacał materiał.
– Odrobinę.
– Daj. – Taniel odłożył fajkę na stolik, wyplątał się z kurtki i podał ją Kinowi.
– Umrze od zimna, nie zapłacę za pogrzeb.
– Jest środek lata. Dawaj, do cholery!
Gurlanin podał mu żałośnie małą, czarną, lepką kulkę, a potem zniknął na schodach z
koletem w objęciach. Taniel usłyszał skrzypnięcie podłogi nad głową i głos Kina mówiącego po
gurlańsku.
Poprawił się w hamaku i zaciągnął głęboko.
Mówiło się, że dzięki mala człowiek może za jednym razem zapomnieć cztery godziny.
Taniel próbował zliczyć godziny, które stracił. Ile już tu był? Dni? Tygodnie? Wydawało mu się, że
niedługo.
Wyjął fajkę z ust i obejrzał uważnie w przyćmionym świetle świec.
– Gówno, nie działa – mruknął do siebie. Wciąż widział Kresimira, wynurzającego się z
chmury. Boga! Prawdziwego, żywego boga. Ciekawe, co by zrobił ksiądz, którego pamiętał z
dzieciństwa, gdyby dowiedział się, że Taniel dorośnie i zastrzeli boga Dziewięciu.
Czas się nie zatrzymał, gdy naznaczona czerwonym kręgiem kula uderzyła w oko
Kresimira, czyli świat mógł istnieć bez boga. Ale ilu ludzi zginęło, żeby powstrzymać powrót
Kresimira? Setki Adrańczyków. Przyjaciół. Sojuszników. Tysiące Kezan, setki z ręki Taniela.
Za każdym razem, gdy zamykał oczy, widział inną twarz. Czasem mężczyzn i kobiet,
których zabił. Czasami widział Tamasa albo Vlorę. Czasami Ka-poel. Może to wszystko za sprawą
mala, ale, na otchłań, serce biło mu szybciej, gdy widział twarz dzikuski.
Zaskrzypiały stopnie i Taniel podniósł wzrok. Był oszołomiony, ale bez trudu rozpoznał
Ka-poel schodzącą po schodach. Podeszła bliżej i zmarszczyła brwi, patrząc na Taniela.
– Co?
Pociągnęła za jego koszulę, a potem palcami pochwyciła połę swojego koletu. Cholera. Od
razu zauważyła.
Zaborczym gestem zamknął dłoń wokół kulki mala.
Ręka Ka-poel wystrzeliła do przodu tak szybko, że nawet nie zdążył zauważyć. Dzikuska
wyciągnęła mu cybuch spomiędzy zębów.
– Ty mała zdziro – syknął. – Oddawaj!
Odskoczyła zręcznie i stanęła pośrodku pomieszczenia, uśmiechając się szeroko.
– Ka-poel, oddaj fajkę.
Pokręciła głową.
Zaczął oddychać ciężej. Zamrugał, próbując pozbyć się mgły, która nagle przesłoniła mu
wzrok. Nie wiedział, czy to przez mala, czy z wściekłości. Po chwili wysiłków udało mu się usiąść
w hamaku.
– Oddaj mi to, i to już! – Spuścił nogi na ziemię, ale gdy chciał stanąć, szarpnęły nim
mdłości, silniejsze nawet niż wtedy, gdy zaglądał wprost do Nieświata. Ponownie zapadł się w
hamak. W uszach dudnił mu puls.
– Niech to otchłań – wyszeptał, ściskając skronie. – Jestem totalnie wykończony.
Ka-poel odłożyła fajkę na stolik po przeciwnej stronie pomieszczenia.
– Nie kładź tego tam – zaprotestował Taniel słabo. – Przynieś tutaj.
Ponownie potrząsnęła głową i zsunęła płaszcz z ramion. Zanim zdążył zaprotestować,
znalazła się przy Tanielu i przykryła go płaszczem aż po ramiona.
– Zmarzniesz – powiedział, odsuwając okrycie.
W odpowiedzi wskazała na niego.
– Jest lato, do cholery. Nic mi nie będzie.
Znów narzuciła mu płaszcz na pierś.
A Taniel znów jej go oddał.
– Nie jestem dzieckiem.
Na te słowa coś błysnęło w jej oczach. Ściągnęła z Taniela płaszcz i rzuciła na podłogę.
– Pole, co do... – Kolejne słowa zmieniły się w zduszony okrzyk, bowiem Ka-poel
przerzuciła nogę nad hamakiem i siadła okrakiem na Tanielu. Przez moment wierciła się, by usiąść
wygodniej, a jemu serce zabiło szybciej. W niewielkiej niszy ich twarze niemal się dotykały. –
Pole... – wykrztusił, nie mogąc złapać tchu. Fajka, nawet niewielka kulka mala, którą ściskał w
dłoni, natychmiast poszły w zapomnienie.
Wysunęła koniec języka i zwilżyła wargi. Sprawiała wrażenie całkowicie opanowanej,
czujnej – niemal jak zwierzątko.
Taniel prawie nie zarejestrował hałasu, z jakim otworzyły się drzwi na górze. Na deskach
podłogi załomotały kroki. Jakaś kobieta zaczęła wykrzykiwać coś po gurlańsku.
Ka-poel zniżyła głowę. Taniel wyprężył barki, unosząc się ku niej.
– Kapitanie Tanielu Dwa Strzały! – Schody zadygotały od czyichś zdecydowanych
kroków. Do pomieszczenia weszła kobieta w garniturze. – Kapitanie! – powtórzyła. – Kapitanie,
ja...
Zamarła, zobaczywszy Taniela i siedzącą na nim okrakiem Ka-poel. Taniel poczuł falę
ciepła na policzkach. Zerknął na Ka-poel. Uśmiechnęła się lekko, ze zrozumieniem, ale w oczach
błysnęła jej irytacja. Jednym płynnym ruchem zsunęła się z Taniela, podniosła płaszcz z podłogi
i założyła sobie na ramiona.
Kobieta odwróciła się i wbiła spojrzenie w ścianę.
– Sir, proszę mi wybaczyć. Nie wiedziałam, że jest pan niedysponowany.
– Przecież nie jest rozebrana – odparł Taniel. Głos mu się załamał, więc odchrząknął. –
Kto wy, na otchłań?!
Kobieta skłoniła się lekko.
– Fell Baker, podsekretarz Szlachetnych Wojowników Pracy. – Wprawdzie zastała ich w
kompromitującej sytuacji, ale nie sprawiała wrażenia zażenowanej, choćby odrobinę.
– Związki? Jakżeście mnie tu znaleźli? – Zmusił się, by usiąść w hamaku, choć żołądek
skręcił mu się od tego boleśnie. Taniel nie pamiętał, kiedy ostatnio jadł.
– Jestem asystentką Ricarda Tumblara, sir. Wysłał mnie, by pana odnaleźć. Bardzo
chciałby się z panem spotkać.
– Tumblar? Nic mi to nie mówi. – Usiadł z powrotem w hamaku i łypnął na Ka-poel.
Siedziała na stołku pod ścianą, po przeciwległej stronie, i stukając fajką o wnętrze dłoni,
przyglądała się pani podsekretarz.
Fell uniosła brwi.
– Stoi na czele związków.
– Nie dbam o to.
– Prosił, abym dostarczyła panu zaproszenie na lunch.
– Odejdź.
– Chodzi o naprawdę wielkie pieniądze.
– Mam to gdzieś.
Fell przyglądała mu się przez chwilę, a potem wspięła się na skrzypiące schody, równie
energicznie, jak z nich zeszła. Z góry dobiegł szmer głosów. Rozmowa toczyła się w
gurlańskim. Taniel zerknął na Ka-poel. Przez chwilę patrzyła mu prosto w oczy, a potem
mrugnęła.
Co jest, na otchłań?!
Pani podsekretarz znów zeszła po schodach.
– Sir, wszystko wskazuje na to, że nie ma pan już pieniędzy.
Taniel chciał sięgnąć po fajkę. O. Ka-poel nadal miała ją w ręku. No właśnie.
– Czy możesz zabrać jej to i mi podać, proszę? – powiedział do Fell.
Fell odwróciła się do Ka-poel. Kobiety wymieniły spojrzenia, które zdawały się pełne
ukrytych znaczeń. Tanielowi się to nie podobało.
Podsekretarz złożyła dłonie.
– Nie zrobię tego, sir. – Dwoma długimi krokami przemierzyła pomieszczenie, złapała
Taniela za podbródek i zajrzała mu w twarz. Taniel złapał ją za nadgarstek, ale Fell była o wiele
silniejsza, niż można by sądzić na pierwszy rzut oka. Sprawdziła jego oczy.
– Puść mnie, bo cię zabiję, do cholery – warknął.
Fell posłusznie cofnęła dłoń i zrobiła krok w tył.
– Ile pan wypalił od chwili, gdy się tu znalazł?
– Nie wiem – burknął Taniel. Ka-poel nawet się nie ruszyła, kiedy podsekretarz zbliżyła
się do niego. Taka z niej była pomoc.
– Osiem funtów w cztery dni. Tak mi powiedział właściciel.
Taniel wzruszył ramionami.
– To wystarczy, żeby zabić konia, sir.
Taniel pociągnął nosem.
– Niespecjalnie na mnie podziałało.
Na moment na twarzy Fell odbiło się zmieszanie. Otworzyła usta, zamknęła i znów
otworzyła.
– Niespecjalnie? Ja... – Chwyciła kapelusz i znów poszła na górę, tylko po to, by wrócić
kilka minut później.
– Właściciel upiera się, że patrzył, jak pan to wszystko wypala – oznajmiła. – Sprawdziłam
pańskie oczy. Ani śladu zatrucia. Na otchłań, ja chyba się strułam od samego stania w tym dymie.
Został pan dotknięty przez boga.
Taniel poderwał się na nogi. W jednej chwili był hamaku, w następnej trzymał Fell za
klapy marynarki. W głowie mu wirowało, nie mógł skupić wzroku, a ręce trzęsły mu się z
gniewu.
– Nie jestem dotknięty – zaprotestował. – Nie... ja...
– Bardzo proszę mnie puścić, sir – powiedziała Fell łagodnie.
Ręce Taniela opadły. Dwa Strzały cofnął się o krok, mamrocząc pod nosem.
– Dam panu chwilę, żeby się pan ogarnął. A po drodze do Ricarda zorganizujemy panu
kurtkę.
– Nigdzie nie idę – odparł słabo. Zatoczył się do kąta, był wdzięczny opatrzności, że
znalazł ścianę, o którą mógł się oprzeć. Bardzo możliwe, że NIE BYŁ W STANIE nigdzie iść.
Szczerze wątpił, by udało mu się przejść więcej niż dwadzieścia stóp.
Fell westchnęła.
– Pan Tumblar chętnie udostępni panu zacisze własnej palarni. Jest w znacznie lepszym
miejscu i tam nikt nie zabierze panu kurtki. Jeśli nie zechce pan przyjąć zaproszenia, zostaliśmy
poinstruowani, by przyprowadzić pana siłą.
Taniel spojrzał na Ka-poel. Czyściła paznokcie czymś, co wyglądało jak zaostrzony drut do
robótek. Długi niemal jak jej przedramię. Na chwilę podchwyciła jego spojrzenie. I znów ten
nieznaczny, wszystkowiedzący uśmieszek. I znów błysk irytacji w oczach.
– Palarnia Ricarda zapewnia daleko więcej prywatności. – Fell kaszlnęła w zwiniętą dłoń.
Taniel nie był pewien, czy to, co wydarzyło się między nim a Ka-poel, w ogóle
kiedykolwiek się powtórzy.
– Dobrze, Fell. Mam tylko jeden warunek.
– Sir?
– Chyba nie jadłem od dwóch dni. Przydałby się lunch.
Dwie godziny później Taniel znalazł się w dokach Adopestu. Doki były centrum
adrańskiego handlu, tutaj rozładowywano i przeładowywano towary spływające Adranną i jej
północnymi dopływami, przez Przesmyk Surkova, aż do Bursztynowej Enklawy. W trakcie wojny
handel z Kezem niemal zupełnie ustał i towar zwykle transportowany rzeką teraz wysyłany był
przez góry, wozami.
Mimo tych zmian doki nadal stanowiły centrum handlu. Barki przypływały wypełnione rudą
żelaza i surowym drewnem dla adrańskich walcowni i kuźni, które codziennie produkowały setki
egzemplarzy broni i amunicji.
Doki cuchnęły rybą, ściekami i dymem. Taniel zaczynał tęsknić za mdląco słodkim
zapachem palarni Kina. Jego eskorta składała się z Fell Baker – pani podsekretarz – i dwóch
hutników o szerokich ramionach. Taniel zastanawiał się, czy tych dwóch miało zanieść go na
spotkanie z Ricardem, gdyby nie zgodził się iść dobrowolnie.
Ka-poel szła za nimi. Hutnicy nie zwracali na nią uwagi, ale Fell cały czas obserwowała
czujnie. Najwyraźniej podejrzewała, że Ka-poel jest kimś więcej niż tylko niemą dzikuską.
Tymczasem przeczucie podpowiadało Tanielowi, że Fell może być kimś więcej niż tylko
podsekretarzem.
Fell zatrzymała się przed magazynem, oddalonym od wody zaledwie o splunięcie. Taniel
wyjrzał z uliczki i popatrzył na Admorze. Nawet w środku dnia mógł dostrzec blask na
horyzoncie i rzucający się w oczy brak Wielkiej Południowej Turni. Ten widok sprawił, że
Taniel miał ochotę wpełznąć pod jakiś kamień. Agonia boga unicestwiła górski szczyt, a Taniela
pogrążyła w śpiączce na miesiąc. Dwa Strzały do teraz nie potrafił zrozumieć, jakim cudem
przeżył, zapewne miało to coś wspólnego z Ka-poel.
Zastanawiał się, czy ktoś jeszcze miał tyle szczęścia. Co się stało z Bo? Albo z
mężczyznami i kobietami ze Straży Górskiej, z którymi Taniel bronił Wierchowieńca?
Nagle przypomniał sobie, jak przyciska Ka-poel do piersi, a Pałac Kresimira wali się
wokół nich. Ogień i kamień, żar lawy i zapadająca się góra.
– Aż ciężko uwierzyć, że jej nie ma, prawda? – Fell skinęła głową w stronę wody,
otwierając zarazem drzwi do magazynu. Gestem zaprosiła Taniela do środka.
Dwa Strzały ostatni raz spojrzał ku wschodowi i ruchem głowy wskazał Fell.
– Ty pierwsza.
– Oczywiście. – Spojrzała na hutników i zaoferowała im cygara z pokrytego patyną
pudełka, które nosiła w kieszeni. – A wy wracajcie do pracy, chłopcy.
Obaj mężczyźni zapalili i ruszyli w dół ulicy.
– Zapraszam – zwróciła się do Taniela.
Kiedy już znaleźli się w środku, Fell zamknęła drzwi za Ka-poel.
– Witam w nowym biurze Ricarda Tumblara.
Taniel niemal zagwizdał. Z zewnątrz budynek mógł uchodzić za stary magazyn. Okiennice
miał zamknięte, a elewacja wymagała odnowienia. Ale w środku wszystko wyglądało inaczej.
Podłogi wyłożono czarnym marmurem, ściany połyskiwały bielą zza szkarłatnych
satynowych kotar. Wydawało się, że w środku budynek ma tylko jedno pomieszczenie, wysokie
na dwa piętra, długie na co najmniej sto kroków i oświetlone sześcioma kryształowymi
żyrandolami. Pod ścianą przy wejściu znajdował się długi bar, za którym stał barman w uniformie
i kobieta o pokaźnym biuście, w lekkiej sukni dziennej.
– Pański kolet, sir – odezwała się na widok wchodzących.
Taniel podał jej swój nowy płaszcz. Jego wzrok zatrzymał się na kobiecie nieco dłużej.
Starając się nie patrzeć na Ka-poel, Dwa Strzały odwrócił się, by obejrzeć resztę pomieszczenia.
Ściany ozdobiono dziełami sztuki, w równomiernie rozmieszczonych płytkich niszach stały
rzeźby. Takim przepychem mogła poszczycić się tylko najwyższa warstwa arystokracji, może
jeszcze król. Dwa Strzały był przekonany, że Tamas skończył z tego rodzaju bogactwem, gdy
skończył ze szlachtą. Teraz przyszło mu do głowy, że ojciec zamienił jednych bogaczy u władzy
na drugich.
Jakiś mężczyzna szedł w ich stronę po lśniących marmurach. Miał na sobie bonżurkę, a
w zębach cygaro. Wyglądał na około czterdzieści lat, choć linia włosów wycofała się mu już poza
czubek czaszki, za to brodę miał długą, w fatrastańskim stylu. Szeroki uśmiech na jego twarzy
zdawał się sięgać uszu i nawet dotknął oczu.
– Taniel Dwa Strzały. – Wyciągnął rękę w serdecznym geście. – Ricard Tumblar. Proszę
przyjąć wyrazy podziwu.
Taniel z wahaniem uścisnął dłoń.
– Panie Tumblar.
– Panie? Ech, wystarczy Ricard. Do usług. A to musi być twoja zawsze obecna
towarzyszka. Dynizyjka. Moja pani? – Ricard zgiął się w głębokim ukłonie, ujął dłoń Ka-poel i
ucałował delikatnie jej palce. Ale mimo tej przyjacielskiej postawy patrzył na dziewczynę jak na
istotę śliczną, ale nieoswojoną, która może w każdej chwili ugryźć.
Ka-poel wyraźnie nie wiedziała, jak na to zareagować.
– Słyszałem o pani urodzie – stwierdził Ricard. – Ale opowieści w żadnym razie nie
oddają pani sprawiedliwości. – Zostawił Ka-poel i podszedł do baru. – Napijecie się czegoś?
– A co masz? – Nastrój Taniela poprawił się odrobinę.
– Wszystko.
– W takim razie piwo fatrastańskie poproszę –powiedział Taniel, nie kryjąc
powątpiewania.
Ricard skinął na barmana.
– Dwa poproszę, a dla damy?
Ka-poel pokazała trzy palce.
– Trzy w takim razie – zarządził Ricard i w następnej chwili już podawał kufel
Tanielowi.
– Skurczybyk – stwierdził Taniel, upiwszy łyk. – Naprawdę masz fatrastańskie piwo.
– Mówiłem, że mam wszystko. Usiądziemy?
Poprowadził ich w przeciwległy kraniec pomieszczenia. Taniel uznał, że to zamroczenie
mala nie pozwoliło mu wcześniej dostrzec, że nie byli tutaj sami. Kilkunastu mężczyzn i nieco
mniej kobiet siedziało rozpartych na otomanach, pijąc, paląc i rozmawiając półgłosem.
– O, mam do ciebie pytanie, Tanielu – odezwał się Ricard, gdy zbliżyli się do tej grupy. –
Jak dużo czarnego prochu zużywa armia?
Taniel potarł oczy. Bolała go głowa i nie miał najmniejszej ochoty poznawać kolegów
Ricarda.
– Dużo chyba. Nie jestem kwatermistrzem. Dlaczego pytasz?
– Bo otrzymuję ze sztabu coraz większe zamówienia na proch. – Ricard machnął ręką,
jakby chciał podkreślić trywialność tej kwestii. – Uznałem, że to nieco dziwne. Zupełnie jakby ich
zamówienia podwajały się z każdym tygodniem. Jestem pewien, że nie jest to coś, czym
powinniśmy się martwić.
Kiedy dotarli do pozostałych gości Ricarda, rozmowy ucichły i Taniel poczuł się nagle
skrępowany.
– Sądziłem, że to będzie prywatne spotkanie – powiedział cicho, przytrzymawszy Ricarda
za ramię.
Tumblar nawet nie spojrzał na dłoń żołnierza.
– Daj mi chwilę, przedstawię was i przejdziemy do interesów.
Jedno po drugim wymieniali imiona, które Taniel natychmiast zapominał, i tytuły, na które
w ogóle nie zwrócił uwagi. Ci ludzie przewodzili rozmaitym filiom związków: piekarzy,
hutników, frezerów, kowali i złotników.
Zgodnie ze swą obietnicą Ricard zaraz po prezentacji zaprowadził Taniela do cichego kąta
przestronnej sali, gdzie dołączyła do nich tylko jedna kobieta. Tumblar przedstawił ją na samym
początku, ale Taniel nie pamiętał jej imienia.
– Cygaro? – zaproponował Ricard, gdy usiedli. Podszedł do nich mężczyzna w uniformie
barmana, ze srebrną tacą, na której leżały cygaretki, cygara i fajki. Taniel zauważył fajkę nabitą
mala. Aż go palce zaświerzbiły, by po nią sięgnąć, ale zdusił potrzebę i gestem odprawił
służącego.
– Twoja pani podsekretarz powiedziała, że chcesz się ze mną spotkać – zaczął Taniel i w
tej samej chwili z zaskoczeniem zdał sobie sprawę, że Fell zniknęła. – Nie powiedziała dlaczego,
a chciałbym wiedzieć.
– Mam propozycję.
Taniel raz jeszcze spojrzał na kobietę, która do nich dołączyła. Jakże miała na imię? I kogo
reprezentowała? Piekarzy? Nie. Złotników?
– Nie jestem zainteresowany – oznajmił.
– Nawet nie powiedziałem ci, o co chodzi – zauważył Ricard.
– Słuchaj, przyszedłem, bo podsekretarz powiedziała wyraźnie, że zmusi mnie do tego
nawet, jeśli nie będę chciał. Byłem uprzejmy. Przyszedłem. Teraz chciałbym pójść. – Taniel wstał.
– Po to mnie sprowadziłeś, Ricardzie? – odezwała się kobieta. – Żeby zobaczyć, jak
odurzony mala żołdak szcza na twoją gościnność? Obawiam się o przyszłość tego kraju.
Oddaliśmy go w ręce niedouczonych żołnierzy. Nie mają pojęcia o niczym poza rozpustą i
zabijaniem.
Taniel zacisnął pięści, górna warga ściągnęła mu się w grymasie odsłaniającym zęby.
– Nie zna mnie pani, madame. Nie ma pani za grosz pojęcia, kim jestem i co widziałem. I
proszę nie udawać, że coś pani wie na temat żołnierzy. Nigdy nie stanęła pani naprzeciwko
drugiego człowieka, nie spojrzała mu w oczy i nie zrozumiała, że jedno z was musi zginąć.
Ricard odchylił się na oparcie otomany i zapalił cygaro. Zachowywał się jak ktoś
obserwujący walkę bokserską. Czyżby spodziewał się starcia?
– Dobrze znam żołnierzy – zjeżyła się kobieta. – Jesteście chorzy i głupi. Potraficie tylko
kraść i gwałcić, a kiedy nie możecie, zabijacie. Znałam wielu żołnierzy i nie muszę nikogo
zabijać, żeby wiedzieć, że jesteście niczym więcej jak tylko ograniczonymi umysłowo bandytami
w mundurach.
– Nie teraz, Cheris, proszę – westchnął Ricard.
– Nie teraz?! – żachnęła się. – Jeśli nie teraz, to kiedy?! Dość już znosiliśmy żelazne rządy
Tamasa. Nie chciałam, żebyś sprowadzał tu tego tak zwanego bohatera wojennego.
Taniel odwrócił się do wyjścia.
– Tanielu – zatrzymał go Ricard – daj mi jeszcze chwilę.
– Nie, póki ona tu jest – odparł Dwa Strzały. Ruszył ku drzwiom, a raczej chciał ruszyć,
ale Ka-poel stanęła mu na drodze. – Wychodzę, Pole.
Odpowiedziała mu grymasem, a potem potrząsnęła głową, patrząc nań chłodno.
– Popatrz tylko! – odezwała się Cheris za jego plecami. – Durny żołnierz ucieka do swojej
palarni. Nie jest w stanie znieść prawdy. I ty chcesz, żeby on stanął u twego boku?! Prowadzi go
dzikuska!
Taniel odwrócił się błyskawicznie. Miał dość. Gniew w nim eksplodował i ruszył ku
kobiecie z podniesioną ręką.
– Uderz! – Nadstawiła policzek. – To tylko dowiedzie, jakim jesteś mężczyzną.
Taniel zamarł. Czyżby naprawdę był gotów ją uderzyć?
– Zabiłem boga – warknął ze wściekłością. – Wraziłem mu kulę w oko i patrzyłem, jak
umiera, bo chciałem ocalić ten kraj.
– Kłamstwa – prychnęła Cheris. – Łżesz mi prosto w oczy? Myślisz, że uwierzę w te
brednie o powrocie Kresimira?
Taniel zapewne pozwoliłby opaść uniesionej dłoni, gdyby Ka-poel nie stanęła nagle przed
nim. Spojrzała na Cheris spod przymrużonych powiek. Taniel poczuł chłód strachu. Chociaż
naprawdę chciał skrzywdzić tę kobietę, to wiedział, do czego zdolna jest Ka-poel.
– Pole... – zaczął.
– Zejdź mi z oczu, ty kurwo z dziczy. – Cheris wstała.
Pięść Ka-poel trafiła w nos Cheris z taką siłą, że kobieta z powrotem usiadła z impetem
na otomanie. Krzyknęła. Ricard poderwał się na równe nogi. Przywódcy związków, przed chwilą
pogrążeni w niegłośnej rozmowie, teraz zamilkli zszokowani.
Cheris wstała chwiejnie, z jej nosa płynęła krew. Odepchnęła Ricarda, który próbował jej
pomóc, i nie oglądając się za siebie, wybiegła.
Tumblar odwrócił się do Taniela, na jego twarzy malowało się przerażenie zmieszane z
rozbawieniem.
– Nie będę przepraszał – oświadczył Taniel. – Ani za siebie, ani za Pole.
Ka-poel stanęła obok niego z ramionami skrzyżowanymi na piersi.
– Była moim gościem – powiedział Ricard i przez chwilę z uwagą studiował własne
cygaro. – Więcej piwa – zawołał po chwili do barmana. – Ale i wy jesteście moimi gośćmi.
Zapłaci mi za to później. Miałem nadzieję, że w nadchodzących miesiącach Cheris będzie mi
sojusznikiem, ale chyba nic na to nie wskazuje.
Taniel spojrzał na Ricarda, a potem ku wyjściu, gdzie Cheris domagała się, by natychmiast
podstawiono jej powóz.
– Powinienem iść – stwierdził.
– Nie, nie. Piwa! – krzyknął Ricard raz jeszcze, choć Taniel widział już sunącego w ich
stronę barmana.
Powoli wrócił na swoje miejsce.
– Zabiłem Kresimira – powiedział. Po części chciał być z tego dumny, ale na dźwięk tych
słów poczuł się chory.
– Tak mi powiedział Tamas – odparł Ricard.
– Nie wierzysz.
Barman wymienił kufel Taniela na pełny, choć z poprzedniego mag wypił zaledwie
połowę. Kiedy wszyscy zostali obsłużeni, barman zniknął. Ricard pociągnął spory łyk, zanim zaczął
mówić.
– Jestem praktycznym człowiekiem – oznajmił. – Wiem, że istnieje magia, choć nie jestem
ani Uprzywilejowanym, ani Zdolnym, ani Naznaczonym. Dwa miesiące temu, gdybyś powiedział
mi, że Kresimir powróci, zastanawiałbym się, z którego domu wariatów cię wypuścili. Ale byłem
tam, gdy Balwierze próbowali zabić Mihalego. Widziałem, jak twój ojciec, człowiek dwakroć tak
pragmatyczny jak ja, robi się biały niczym duch. Poczuł coś od kuchmistrza i...
– Przepraszam – przerwał mu Taniel. – Mihali?
Ricard strzepnął popiół z cygara.
– O. Widzę, że nie masz pojęcia o ostatnich wydarzeniach. Mihali to odrodzony Adom.
Brat Kresimira we własnej osobie.
Taniel poczuł, jak jeżą mu się włosy na karku. Kolejny bóg? Brat Kresimira?
– Ale zmierzam do tego, że twój ojciec wierzy, że Mihali to odrodzony Adom –
kontynuował Ricard. – A skoro Adom powrócił, dlaczego nie Kresimir? Więc tak, wierzę, że
strzeliłeś do Kresimira. Czy można zabić boga? Tego to już nie wiem. – Zajrzał do kufla, marszcząc
przy tym brwi. – Co do gazet i ludzi: są sceptyczni. Od plotek huczy. Ludzie opowiadają się po
jednej ze stron. Teraz wszystko sprowadza się do wiary. Mamy tylko twoje słowo, i jeszcze kilku
strażników, że Kresimir powrócił i dostał kulę w oko.
Taniel poczuł, że opuszczają go siły. Żeby zostać uznanym za oszusta po tym wszystkim, co
przeszedł? Tego już było zbyt wiele.
– A jak tłumaczą Południową Turnię? Cała góra się zapadła – podniósł głos ze złości.
– Krzycząc, nie zmienisz niczyich przekonań – zwrócił mu uwagę Ricard. – Uwierz mi.
Jestem szefem związków zawodowych, już próbowałem.
– No to co mam zrobić?
– Przekonać ich. Pokaż im, jakim jesteś człowiekiem, i wtedy, dopiero wtedy, jak ci
zaufają, powiedz im prawdę.
– To się wydaje... nieuczciwe.
Ricard rozłożył ramiona.
– No to już zależy od twojego sumienia. Ale moim zdaniem, człowiek, który tak to widzi,
jest głupcem.
Taniel zacisnął pięści. Jak mogli mu nie wierzyć? Jak mogli nie wiedzieć, co tam się stało?
Czy Tamas nie powiedział gazetom? Czy Tamas w ogóle wierzył w to, co się wydarzyło? Taniel
nie wiedział nawet, gdzie jego ojciec teraz przebywa. Według żołnierzy, którzy pilnowali Taniela,
gdy ten się obudził, marszałek polny był w Budwiel. Ale czy ciągle jeszcze tam jest?
– Wiesz, gdzie jest Bo? – zapytał Ricarda.
– Bo?
– Uprzywilejowany Borbador. Żyje jeszcze?
Ricard ponownie rozłożył ręce.
– Nie mogę ci pomóc.
– Nie ma z ciebie wielkiego pożytku, co, Tumblar? – Taniel miał ochotę w coś
przywalić. Zerwał się na nogi i zaczął chodzić w tę i z powrotem. Żadnych przyjaciół. Żadnej
rodziny. Co mógł zrobić?
– Kim była ta kobieta? – zapytał.
– Przewodnicząca związków bankierów.
– Myślałem, że to ty jesteś przewodniczącym związków.
– Szlachetni Wojownicy Pracy mają wiele pododdziałów. Ja przewodzę całości, ale każda
grupa ma swojego szefa związkowego.
– Powiedziałeś, że jestem ważniejszy od niej.
– W rzeczy samej.
– Dlaczego?
– Co wiesz o polityce w Adro? – Ricard odpowiedział pytaniem.
– Kiedyś król miał władzę. Teraz? – Taniel wzruszył ramionami. – Nie mam pojęcia.
– Teraz nikt nie wie, kto naprawdę ma władzę – odparł Ricard. – Ludzie uważają, że
Tamas. Tamas uważa, że rada, podczas gdy rada jest w rzeczywistości rozbita. Lady Winceslav
zamknęła się w odosobnieniu po skandalu z brygadierem zdrajcą, arcybiskup został aresztowany,
Pierwszy Lektor jest na wschodzie, studiuje to, co zostało z Turni, i szuka śladów boga
Kresimira.
– Kto więc rządzi w Adro?
Ricard roześmiał się krótko.
– Zostaję ja, Szafarz i podskarbi Ondraus. Nie do końca szlachetna grupka. Prawda jest
taka, że w tej chwili Adro ma się dobrze. Tamas i jego ludzie zapewniają pokój. Ale taka sytuacja
utrzyma się jedynie do czasu. Musimy dalej postępować zgodnie z planem. Już na samym
początku rada zdecydowała, że jak tylko pozbędziemy się Manhoucha, wprowadzimy demokrację.
System rządów oparty na głosowaniu ludzi. Kraj zostanie podzielony na księstwa, każdym będzie
rządził gubernator, a gubernatorzy będą spotykać się w Adro i głosować w kwestii polityki
całego kraju.
– Zupełnie jak rada ministrów, tylko bez króla.
– W rzeczy samej. Oczywiście musi być ktoś, kto zastąpi króla.
Taniel zmrużył oczy.
– Jakoś nie wyobrażam sobie, żeby Tamas się z tym zgodził.
– Nie będziemy go oczywiście nazywać królem. I nie będzie miał żadnej realnej władzy,
będzie figurantem. Jeden człowiek, który będzie służył krajowi jako przywódca i doradca, nawet
jeśli rzeczywiste decyzje polityczne będą w rękach gubernatorów. Nazywany będzie pierwszym
ministrem ludu.
– Pamiętam, że Tamas odrzucił taką propozycję, gdy przedstawili mu ją rojaliści.
– Tamas poparł tę koncepcję – powiedział Ricard. – Wierz mi. Żadnemu z członków rady
nie zależy, by zrobić coś wbrew Tamasowi, i to jeszcze publicznie. Cały sęk w tym, że ów
pierwszy minister ludu będzie zmieniany co trzy lata, tak jak i gubernatorzy. Już położyliśmy
podwaliny tego mechanizmu, teraz trzeba go jedynie wprawić w ruch.
Taniel od razu zorientował się, do czego to zmierza.
– A ty zamierzasz kandydować na to stanowisko.
– Oczywiście.
– Dlaczego?
Ricard wciągnął więcej dymu z cygara i wypuścił małe obłoczki nosem. To przypomniało
Tanielowi o fajce mala. Czuł, jak wzywa go ów dym zapomnienia.
– Pierwszy minister ludu będzie miał niewiele realnej władzy, ale będą na niego
skierowane wszystkie oczy Dziewięciu. Jego imię na zawsze zostanie zapisane na kartach historii –
westchnął Ricard. – Nie mam dzieci. Porzuciło mnie – policzył w myślach – sześć żon i
zasłużyłem sobie na to za każdym razem. Mam tylko swoje imię. I chcę, by uczyły się go dzieci
we wszystkich szkołach Adro po wsze czasy.
Taniel dopił swoje piwo. Chmielowy osad na dnie kufla miał posmak goryczy. Przypominał
Tanielowi Fatrastę i polowanie w dziczy na Uprzywilejowanych.
– A jak ja do tego wszystkiego pasuję? Jestem tylko żołnierzem, który zabił boga. Boga,
w którego powrót nikt nie wierzy.
– Ty? – Ricard odrzucił głowę i roześmiał się głośno. – Ty jesteś Taniel Dwa Strzały!
Bohater dwóch kontynentów. Żołnierz, który położył trupem więcej Uprzywilejowanych niż
ktokolwiek inny w historii Dziewięciu. A jeśli wnioskować po tym, co piszą o tobie gazety, to
sam utrzymałeś Fortecę Wierchowieńca przeciwko półmilionowej armii kezańskiej.
– Nie byłem tam sam – mruknął Taniel, myśląc o kobietach i mężczyznach, którzy
zginęli na jego oczach.
– Ale prości ludzie myślą co innego. Uwielbiają cię. Kochają bardziej niż Tamasa, a on
był ulubieńcem Adro, gdy sam jeden uratował kampanię gurlańską dwadzieścia lat temu.
– Czego więc chcesz ode mnie? Mam złożyć datek na kampanię?
– Na otchłań, nie! – Ricard oddał pusty kufel barmanowi. – Chcę, żebyś był drugim
ministrem. Będziesz jednym z najsławniejszych ludzi na świecie.
7
Rozdział
8
Rozdział
9
Rozdział
10
Rozdział
Adamat spędził noc przywiązany do krzesła i pozostawiony w ciemności. W którymś
momencie nie mógł już znieść parcia na pęcherz i teraz powietrze cuchnęło szczynami, pleśnią i
mokrą ziemią. Był w piwnicy jakiegoś budynku, w którym panował nieustanny ruch. Cały czas
słyszał skrzyp desek podłogi nad głową.
Kiedy tylko odzyskał przytomność, wrzeszczał jak mógł najgłośniej. Ktoś zszedł z góry i
kazał mu się zamknąć. Adamat rozpoznał głos fałszywego zamiatacza i sklął go, nazywając
pieprzonym psem.
Rabuś roześmiał się tylko i wyszedł, zostawiając więźnia w nieprzeniknionym mroku.
Dzień wstał już kilka godzin temu. Adamat zauważył wątłe nici światła padające ze szpar w
stropie. I słyszał, jak w brzuchu burczy mu z głodu. Gardło miał spierzchnięte, język
spuchnięty. Kark, plecy i nogi bolały go niemiłosiernie po co najmniej czternastu godzinach
spędzonych w tej samej pozycji.
Mazidło, którego użył, by wygładzić zmarszczki i ukryć swój wiek, zaczynało już piec
skórę. Powinno się je zmyć przed upływem dwunastu godzin.
Zaczynał przysypiać, więc potrząsnął głową, żeby odegnać znużenie. W jego sytuacji sen
był śmiertelnie niebezpieczny. Musiał być przytomny. I czujny. Odniósł ranę głowy, a w
panujących ciemnościach nie mógł nawet ocenić, czy nadal dobrze widzi.
Nie potrafił powiedzieć, gdzie się znalazł. Głosy z góry dochodziły stłumione. Nie czuł też
żadnej charakterystycznej woni, jeśli nie liczyć smrodu własnych szczyn i typowej dla piwnicy
wszechobecnej stęchlizny.
Usłyszał skrzypnięcie drzwi i kątem oka dostrzegł błysk światła. Odwrócił głowę, co
okazało się wyjątkowo bolesne. Ktoś schodził po schodach, niosąc w dłoni lampę, która kołysała
w rytm kroków. Adamat usłyszał dwa głosy. Żaden nie należał do fałszywego zamiatacza.
– Nie powiedział za wiele, nazwał tylko Toaka pieprzonym psem – mówił mężczyzna o
wysokim i nosowym głosie. – Nie miał w kieszeniach niczego, tylko pięćdziesiąt krana w
pugilaresie i fałszywe wąsy. Nie miał książeczki czekowej. Żadnych papierów. Może to glina.
Drugi głos był zaledwie mruknięciem i Adamat nie był w stanie rozróżnić słów.
– No taa – odparł ten pierwszy. – Większość gliniarzy nosi przy sobie znak miasta, nawet
gdy działają pod przykrywką. To może być jeden z tych tajnych szpiegów. Marszałek polny
wykorzystywał ich, żeby pozbyć się szpiegów z Kezu.
Znowu niezrozumiały szmer.
– Nie wiedzieliśmy. – W pierwszym głosie zadźwięczała panika. – Toak powiedział, żeby
go brać, tośmy wzięli. Szedł za damą do domu.
Ten, który mówił, stanął przed Adamatem z lampą w dłoni. Miał zamiar oświetlić twarz
detektywa z bliska, ale ten odruchowo odsunął się od blasku migoczącego płomienia. Zamrugał,
żeby jakoś oswoić oczy ze światłem, i spróbował dojrzeć twarz drugiego, który mówił półgłosem.
To mógł być Vetas. Jeśli rozpozna Adamata, to w tej samej sekundzie detektyw będzie martwy,
albo i gorzej.
– Się nazywam Tinny – oznajmił pierwszy głos. – Popatrz no tu, na gubernatora.
Tinny złapał Adamata za podbródek i chciał zwrócić w stronę światła. Adamat plunął mu
flegmą prosto w oko. Zarobił za to szybkie uderzenie w twarz, które przewróciło go razem z
krzesłem.
Leżał na plecach, miażdżąc sobie dłonie. Przed oczyma latały mu gwiazdy. Nie zdołał
zdławić jęku bólu. Jak nic miał połamane nadgarstki.
– Podnieś go – powiedział cichy głos.
Tinny powiesił lampę pod sufitem i dźwignął krzesło wraz z więźniem. Przez moment
Adamat miał wielką ochotę walnąć tamtego głową, ale uznał, że ta dość już odniosła obrażeń, jak
na jeden dzień.
– Czego chcecie ode mnie? – chciał warknąć, ale gardło miał tak suche, że chrypiał tylko.
– To zależy. Dlaczego szedłeś śladem kobiety w czerwonej sukni? – dociekał cichy głos.
Dlaczego...? A więc to nie był Vetas. Albo to był Vetas, tylko jeszcze nie rozpoznał
Adamata.
– Za nikim nie szedłem – upierał się detektyw. Udało mu się utrzymać śpiewny akcent z
północnego zachodu. – Byłem na zakupach i chciałem się przejść.
– Bez dokumentów? Za to z fałszywymi wąsami? Poświeć no lepiej.
Tinny znów złapał Adamata za podbródek i niemal wraził mu lampę w oczy.
Ten mówiący półgłosem zaśmiał się równie cicho.
– Ty przeklęty durniu.
– Niby czemu durniu? Bo na spacer poszedłem? – zapytał Adamat.
– Nie do ciebie mówiłem.
Lampa została odsunięta i teraz dla odmiany Adamat mógł przyjrzeć się Tinny’emu w
pełnym świetle.
– To naprawdę była pomyłka, gubernatorze – zarzekał się Tinny, blady jak płótno i z
oczami jak spodki. – No przysięgam.
– Wyjdź – rozkazał cichy głos. – Czekaj. Powiedz panu, że mamy inspektora Adamata.
Tinny odwiesił lampę i wyszedł pospiesznie. Adamat nie mógł zdławić strachu, który pełzł
mu chłodem po kręgosłupie. Zmrużył oczy, starając się dojrzeć właściciela cichego głosu.
– Adamat – powiedział tamten nagle wprost do ucha detektywa.
Adamat drgnął. Nie słyszał, żeby ten człowiek się poruszył, a w piwnicy nie było nikogo
poza nimi dwoma.
– Że kto niby? – zapytał. Nie wypadaj z roli. Udawaj głupiego. Nie pozwól im się złamać.
Ciche westchnienie przy uchu. Nagły chłód ostrza na gardle. Detektyw przypomniał sobie
aż nadto wyraźnie inne ostrze, które znalazło się zbyt blisko jego szyi, nie dalej jak dwa miesiące
temu. Odruchowo szarpnął się w tył. Już nie czuł ostrza, za to mocne szarpnięcie za związane
nadgarstki. I ułamek chwili później miał wolne ręce.
Próbował rozetrzeć niezdarnie zdrętwiałe i obolałe dłonie. Patrzył nieruchomo przed
siebie. Nie śmiał uwierzyć, że jest wolny. W każdej chwili mógł dostać nożem między żebra albo
po gardle. Człowiek za jego plecami z pewnością był przygotowany na jakiś gwałtowny ruch ze
strony więźnia. A nawet gdyby Adamat zdołał jakoś obezwładnić mężczyznę o cichym głosie, to
tak czy inaczej wciąż byłby w piwnicy.
Detektyw nadal nie potrafił odgadnąć, kim jest właściciel cichego głosu. Ten człowiek
musiał znać Adamata, skoro rozpoznał go mimo charakteryzacji. Przeglądał w myślach
zapamiętane twarze, próbując dopasować je do głosu, ale bezskutecznie.
Poczuł bardziej, niż usłyszał, że ów człowiek się poruszył. Stanął przed Adamatem i
detektyw był w stanie dostrzec zarys przysadzistej sylwetki w koszuli pozbawionej rękawów.
Łysa głowa błysnęła w świetle świecy. Z pewnością nie był to lord Vetas.
Adamat zamrugał w nadziei, że odzyska wreszcie ostrość wzroku, i odetchnął głęboko.
Podchwycił cień zapachu słododzwonka i przypomniał mu się wieczór, kiedy to zaatakowali go
Balwierze z Ulicy Czarnej. Poczuł w swoim domu ten sam zapach.
– Eunuch. – Wraz z tym słowem wyrwało się Adamatowi stłumione westchnienie ulgi.
Rozluźnił się, zwisając niemal w więzach, które nadal jeszcze trzymały go na krześle, ale już w
następnej sekundzie wyprostował się i spiął ponownie. Uświadomił sobie, że eunuch Szafarza
mógł przecież pracować z lordem Vetasem.
Eunuch odwrócił się w stronę detektywa.
– No i odrzuciliśmy pozory. A teraz wróćmy do pytania, dlaczego śledziłeś damę w
czerwonej sukni?
Adamat pociągnął nosem. Od chwili gdy oswobodzono mu ręce, smród własnych szczyn
zdał mu się o wiele mniej znośny.
– Pracowałem.
– Nad?
– Odpowiadam przed marszałkiem polnym Tamasem i tylko przed nim, powinieneś to już
wiedzieć.
Eunuch postukał się palcem w szczękę, przyglądając się Adamatowi beznamiętnie spod
zmrużonych powiek.
– Jesteśmy po tej samej stronie, prawda? – Pytanie wypadło nieco zbyt nerwowo, jak na
gust detektywa.
– Za kilka minut mój pan zdecyduje, co z tobą począć. Jeśli pozwoli ci żyć, sugeruję,
żebyś zatrzymał dla siebie to drobne nieporozumienie.
– Jeśli?
Eunuch wzruszył ramionami.
– Chciałbym się upewnić, czy nie przyświecają nam zgoła odmienne cele. Krąży na twój
temat wiele plotek. A to, że natknęliśmy się na ciebie tam, gdzie się natknęliśmy, może oznaczać
jedno z dwojga.
Adamat czekał, aż eunuch rozwinie kwestię tych dwóch możliwości. Ale ten milczał.
– Że jestem z wami albo przeciwko wam – zaryzykował detektyw.
– Sprawy rzadko kiedy sprowadzają się do prostego za czy przeciw.
– Próbowałem sprawdzić słuszność moich przeczuć – wyjaśnił Adamat. – Próbowałem
kogoś odszukać.
– Lorda Vetasa?
Adamat spoglądał na eunucha przez kilka długich sekund. Niczego nie dostrzegł. Żadnego
drgnienia twarzy. Żadnej podpowiedzi. Z równym powodzeniem można było próbować czytać w
wypolerowanym marmurze. Czy Szafarz współpracował z Vetasem, dostarczając mu szpiegów i
siły roboczej, jak obawiał się Adamat?
– Tak.
– Dlaczego?
Adamat spojrzał na swoje dłonie. Na nadgarstkach wciąż jeszcze widoczne były ślady
więzów, ale palce odzyskały już sprawność, upadek nie uszkodził kości. Detektyw wiedział jednak,
że prawdziwy ból poczuje, gdy tylko wstanie i spróbuje zrobić choćby krok. Znów popatrzył na
eunucha.
I znów nie zdołał niczego wyczytać z nieruchomej twarzy. Prawda mogła kosztować go
życie. Mógł skłamać, wymyślić tysiąc różnych nieprawdziwych odpowiedzi. Był przecież niezłym
kłamcą. Ale i to nie pomoże, jeśli skłamie nie dość dobrze, a nawet i wtedy, gdyby eunuch
jedynie podejrzewał, że jego więzień kłamie.
Lepiej trzymać się prawdy.
– Porwał moją rodzinę – wyjaśnił. – Szantażował mnie i wciąż jeszcze ma moją żonę i
najstarszego syna. Zamierzam ich odzyskać jak najszybciej, a jego zabić potem możliwie jak
najwolniej.
– To dość krwawe plany, jak na człowieka tak rodzinnego – odparł eunuch.
Adamat pochylił się do przodu.
– Rodzina. Zapamiętaj sobie to słowo. Nic tak nie budzi w mężczyźnie desperacji i coraz
większych skłonności do przemocy i okrucieństwa jak narażenie bezpieczeństwa jego rodziny.
– Interesujące. – Eunuch nie wydawał się poruszony tym wystąpieniem.
Skrzypnęły otwierane drzwi, światło zalało przeciwległy kraniec piwnicy, a na schodach
załomotały kroki.
– Pan mówi, żeby go przyprowadzić, gubernatorze.
Eunuch zmarszczył brwi.
– Teraz?
– Tak, chce go zobaczyć.
Adamat wygładził gors ubrudzonej ziemią marynarki. Jeszcze przed chwilą gotów był uznać
fakt, że wciąż jest przetrzymywany w piwnicy, przywiązany do krzesła i zdany na łaskę wiadomo
kogo, za największy powód do niepokoju. Teraz wiedział już, że się mylił.
– Mam się spotkać z Szafarzem?
– Na to wygląda. – Eunuch wyciągnął dłoń i pomógł Adamatowi wstać. – Nie przejmuj
się. W całych Dziewięciu jest tylko trzech ludzi, którzy znają jego twarz. Nie zostaniesz jednym z
nich.
Adamat wcale nie poczuł się uspokojony. Spojrzał na swoje spodnie, na zimną i mokrą
plamę, na przylepioną do skóry nogawkę.
– A. – Eunuch przywołał Tinny’ego gestem. – Inspektor Adamat jest teraz naszym
gościem. Niech dziewczęta doprowadzą go do porządku, zabierzesz go do pana za dwadzieścia
minut.
Tinny nerwowo przestąpił z nogi na nogę.
– Panu się chyba spieszyło.
– Widziałeś nowy dywan pana?
Tinny niepewnie pokiwał głową.
– A chcesz, żeby cuchnął jak ta piwnica?
– Nie, gubernatorze.
– Daj mu się oporządzić, a potem zaprowadź do pana.
Nawyki zawodowe Adamata kazały mu w pierwszej kolejności rozejrzeć się po budynku.
Przyglądał się wystrojowi i architekturze, ale niczego nie wywnioskował. Wypolerowane deski
podłogi skrzypiały pod jego stopami, drewniane ściany pokryto gipsem, wszystko oświetlały
mosiężne kandelabry. Dom był przestronny, ale urządzony bez przepychu, z naciskiem na
funkcjonalność.
Detektywa zaprowadzono do łaźni z bieżącą gorącą wodą. Dwie łaziebne rozebrały go tak
szybko, że nawet nie zdążył zaprotestować. Kiedy eunuch wydał polecenie, by Adamata wykąpano,
ten spodziewał się dziwek. Tymczasem miał do czynienia z prostymi praczkami.
Umyły mu włosy i wyszorowały plecy, zanim się obejrzał, a potem oblały zimną wodą,
żeby spłukać mydło, i podały świeżą parę spodni. Kiedy wyszedł z łaźni, te same kobiety
uczesały go i poprawiły mu kołnierzyk.
Pod drzwiami czekał Tinny. Teraz Adamat widział wyraźnie mężczyznę średniego wzrostu,
o wiotkiej raczej sylwetce, odzianego w dwurzędowy frak z kwadratowymi połami,
wykrochmalony fular, kremowe spodnie i wysokie buty. Wszystko to było tak niesamowicie
zwyczajne i przeciętne, że Adamat szczerze wątpił, czy zdołałby go zauważyć na ulicy, nawet
mimo tego, że przecież zapamiętał jego twarz.
To była Zdolność Adamata – nigdy nie zapominał. Nie zapomniałby też twarzy Szafarza.
Wystarczyłoby mu jedno spojrzenie.
Tinny podał Adamatowi jego pugilares.
Detektyw zajrzał do środka. Banknot pięćdziesięciokranowy nadal tam tkwił. Podobnie jak
fałszywe wąsy.
Adamat wziął od łaziebnej swoją marynarkę i wsunął pugilares do kieszeni, przy czym ani
na chwilę spuszczał wzroku z Tinny’ego. Tamten odwzajemnił spojrzenie z nieznacznym
skrzywieniem ust, a potem obejrzał Adamata od stóp do głów.
– No może być – ocenił. – Przynajmniej nie cuchniesz szczynami. – Uśmiechnął się
złośliwie. – Masz coś na twarzy.
Ślad, który zostawiło uderzenie Tinny’ego. Urocze.
– Widzę, że ty sobie flegmę starłeś.
Tinny przestał się szczerzyć i złapał Adamata za klapy marynarki.
– Wystarczy, że pan powie tylko słowo, a potnę cię na kawałki. Będę cię zabijał przez
trzy dni. Wiem, kim jesteś, glino. Nie lubię takich jak ty.
Z tej odległości detektyw poczuł wino w oddechu Tinny’ego. Był pewien, że wcześniej
tamten nie pachniał alkoholem. Czyżby tak bał się eunucha, że musiał się napić? Ciekawe. A
jeszcze ciekawsze było to, jak stał: lekko przechylony w lewo. Albo miał krótszą lewą nogę, albo
oszczędzał zranioną prawą.
Adamat wyszarpnął klapy z dłoni Tinny’ego.
– Szanowny pan przodem – stwierdził tamten.
– Ależ nalegam. – Adamat wykonał zapraszający gest.
Tinny odpowiedział szyderczym ukłonem i ruszył korytarzem. Detektyw przyglądał się
jego krokom. Tinny wyraźnie utykał, oszczędzając prawą nogę.
Adamat zaatakował bez ostrzeżenia. Wymierzył solidnego kopniaka w bok prawej nogi
swojego przewodnika. Tinny zachwiał się, dłoń Adamata stłumiła okrzyk bólu. Drugą detektyw
zacisnął na gardle mężczyzny i podtrzymał go, po czym łagodnie opuścił na podłogę.
– Nie groź nikomu śmiercią, póki nie masz pewności, że będziesz miał okazję wypełnić
swoje groźby – szepnął. – Spędziłem całe lato, mając na karku najpotężniejszych ludzi w całych
Dziewięciu, myślisz, że wystraszę się kulawego pachołka? Myślisz, że w ogóle mam czas, żeby
się z tobą bawić? Idę porozmawiać z twoim panem, jeśli źle pójdzie, zabije mnie, nie mam co do
tego wątpliwości. Ale obiecuję ci, jeśli znajdę się w jednym pokoju z tobą, to bez względu na to,
jak mocno mnie zwiążą, uwolnię się i cię załatwię.
Puścił Tinny’ego.
Ludzie różnie reagują na tych, co mają nad nimi przewagę. Niektórzy się wściekają. Inni
przyjmują to z pokorą. A niektórzy są tak przerażeni, że uwierzą we wszystko, co powiesz,
prawdopodobne to czy nie.
I z tego, co zobaczył w oczach Tinny’ego, Adamat wywnioskował, że sługa Szafarza
należy do tej ostatniej kategorii.
Adamat skręcił w główny korytarz. Wszystko go bolało i sam musiał się nieźle wysilić,
żeby nie utykać. Minął jakiś tuzin mężczyzn i kobiet, ubranych doskonale przeciętnie, jak Tinny.
Zapewne byli posłańcami lub czymś w tym rodzaju.
Adamat odwiedził już w swym życiu kilkanaście siedzib władców przestępczego świata.
Były albo przesadnie luksusowymi pałacami, albo ohydnymi ze wszech miar norami – siedliskiem
wszelkiej niegodziwości. Kwatera Szafarza była niemalże szokująco zwyczajna. Równie dobrze
mogłaby należeć do jakiegoś potężnego, acz oszczędnego szlachcica.
W głównym korytarzu stali strażnicy. Wielcy mężczyźni z pistoletami za pasem łypali
wrogo na każdego przechodzącego. Pilnowali frontowych drzwi i okien. Adamat dostrzegł
znajomą twarz burdelmamy ze wschodniej dzielnicy Adopestu, która raz wskazała detektywowi
kryjówkę mordercy. Ubrana była w swój najlepszy chyba strój i siedziała na ławce przy
frontowych drzwiach. Wyglądała jak dziewczynka czekająca, aż wezwą ją do gabinetu dyrektora.
Ktoś chwycił Adamata za ramię. Detektyw o mało z zaskoczenia nie wyskoczył ze skóry,
odwrócił się i zobaczył za sobą jednego z wielkich strażników.
– Szukam eunucha – powiedział, zanim tamten zdążył się odezwać. – Kazał mi się
wykąpać i gdzieś zgubiłem przewodnika. Mam się zobaczyć z Szafarzem.
Strażnik otworzył usta i zamknął je bez słowa. Zmarszczył czoło. Najwyraźniej nie takiej
reakcji się spodziewał.
– Adamat – usłyszał detektyw.
Eunuch zbliżył się do nich i skinieniem głowy odprawił strażnika. Wielkolud odstąpił, a
eunuch poprowadził Adamata bocznym korytarzem
– Gdzie Tinny? – zapytał.
– Potknął się. Spadł ze schodów. Powiedziałem, że sam pana znajdę.
– Aha. – Eunuch najwyraźniej nie zamierzał kwestionować wersji detektywa. – Zapraszam
do środka, mój pan czeka.
Stali przed drzwiami w bocznym korytarzu. Niczym niewyróżniającymi się drzwiami.
Całkowicie pozbawionymi ozdób.
– Tutaj?
– Tak.
– Rozumiem.
– Spodziewałeś się czegoś innego? – zapytał eunuch. – Może czegoś bardziej okazałego?
Adamat spojrzał wokół, na korytarz pozbawiony wszelkich ornamentów i upiększeń,
dostrzegł kobietę z naręczem papierów, ubraną w długą, prostą suknię, boleśnie wręcz
zwyczajną.
– Nie, chyba nie – odrzekł.
Eunuch zapukał.
– Wejść.
Adamat posłuchał i drzwi za nim się zamknęły.
Pokój był oświetlony rzęsiście, co zaskoczyło detektywa. Był to przestronny gabinet o
ścianach wyłożonych kosztowną boazerią, łukowatym sklepieniu, wysokich oknach i z bogato
zdobionym kominkiem. Przed paleniskiem stały dwa wysiedziane fotele. Po przeciwnej stronie
pokoju znajdowało się szerokie biurko zasłonięte częściowo parawanem.
Za biurkiem siedziała kobieta o surowym wyglądzie, ostrej linii szczęki i kurzych łapkach
w kącikach oczu. Jej postawa była nieskazitelna, suknia wygładzona idealnie na kolanach. Na
podołku trzymała druty i coś, co wyglądało na szalik.
– Inspektor Adamat? – upewniła się.
Adamat potwierdził skinieniem głowy, z zainteresowaniem zerkając na parawan. Słyszał
dochodzący stamtąd chrobot pióra.
– Nazywam się Amber – przedstawiła się kobieta. Wymawiała: „amba”. – Musi pan
wiedzieć, że jeśli zobaczy pan twarz mojego pana choćby przez przypadek, niezawodnie pan umrze.
Adamat uznał, że to, co kryje się za parawanem, przestało go interesować.
– Niech pan siada. – Kobieta wskazała jeden z foteli przed kominkiem.
Adamat usiadł.
– Jestem głosem mojego pana. Może pan zwracać się do mnie tak, jakby mówił pan
bezpośrednio do mojego pana, a ja będę zwracać się do pana, jakbym była nim. Najpierw chcę
przeprosić za wieczór, który spędził pan w piwnicy. Niefortunny obrót zdarzeń.
Skrobanie pióra ustało. Adamat zauważył, że Amber nie patrzyła już na niego, tylko za
parawan. Być może odczytywała jakąś wiadomość od swego pana? Może wyrażoną językiem
znaków?
– Było to jedynie nieprzyjemne. Zapewniam.
– Przejdźmy do spraw bieżących – powiedział Szafarz głosem Amber. – Człowiek, który
mieni się lordem Vetasem, przyczynił mojej organizacji problemów, niemałych.
– Nie znam – skłamał Adamat, dziwiąc się sam sobie, po co w ogóle próbował, skoro już
powiedział eunuchowi o Vetasie i swojej rodzinie.
– Ależ proszę. Stara się pozostawać w ukryciu, ale jego imię powtarzane jest nawet w
otoczeniu samego Tamasa. Razem z pańskim. To niezwykły zbieg okoliczności, że moi ludzie
natknęli się na pana śledzącego jednego ze szpiegów Vetasa.
– Dziwniejsze rzeczy się zdarzały – stwierdził lakonicznie Adamat.
– Jak Taniel Dwa Strzały, uznany bohater wojenny, strzelający bogu między oczy na
szczycie Wielkiej Południowej Turni? – spytał Szafarz. – Czy marszałek Tamas, jeden z
najbardziej pragmatycznych ludzi w tym kraju, ogłaszający kucharza bogiem Adro?
Adamat zabębnił w udo i patrzył, jak Amber spogląda za parawan. Rozmowa prowadzona
w ten sposób była dość niepokojąca, ale zdaje się nie miał innej alternatywy.
– Nie wierzy pan w te bzdury?
– Nie powiedziałem, że wierzę – stwierdził Szafarz przez swą interpretatorkę. – Zazwyczaj
pokładam wiarę w faktach, ale gdybym działał jedynie na podstawie faktów, nie byłoby mnie
tutaj. Połowa towaru, który mam na sprzedaż, to plotki i pogłoski. Informacje.
– Informacja to władza – przyznał Adamat. – Niewątpliwie nieźle się to panu opłaciło.
– Informacja to nie tylko władza, to pieniądz. Ale jedną przekażę panu całkiem darmo:
marszałek polny Tamas nie żyje.
Adamat gwałtownym ruchem złączył dłonie, żeby ukryć nagłe drżenie palców. Czy to
mogła być prawda? Tamas był martwy? Jeśli tak, Adamat stracił opiekuna. W swej kampanii
przeciwko Vetasowi i tak znajdował się na słabszej pozycji, w końcu stawał przeciwko
wyjątkowo niebezpiecznemu przeciwnikowi. Ale szesnastu żołnierzy i książeczka czeków in
blanco były wsparciem nie do pogardzenia. Adamat miał wątpliwości, czy zdoła pokonać Vetasa
sam.
– Skąd pan wie? – zapytał, kiedy już był pewien, że głos mu nie zadrży. Zadrżał.
– Otrzymałem wiadomość od generała Hilanski z Drugiej Brygady. – Zza parawanu
wyłoniła się ręka i podała zwinięty arkusz Amber. Ona z kolei podała go Adamatowi. –
Zakładam, że pozostali członkowie rady, lady Winceslav, Pierwszy Lektor, podskarbi Ondraus i
Ricard Tumblar, wszyscy otrzymali tę samą informację.
Adamat zsunął jedwabną wstążkę i rozwinął pismo. Litery były adrańskie, ale tworzyły
kilka linijek bełkotu.
– Szyfr? – upewnił się detektyw.
– Zaiste. Napisano tam...
– Że Kresimir powrócił – przerwał swemu rozmówcy. – Marszałek polny Tamas został
odcięty za linią frontu z dwoma jedynie brygadami i najpewniej poległ.
Jego rozmówcy zamilkli. Amber przez kilka chwil patrzyła za parawan. Jej oczy rozszerzyły
się nieco.
– To było... imponujące – brzmiała odpowiedź Szafarza.
Adamat oddał pismo Amber.
– Jak się ma pamięć doskonałą, to nietrudno rozszyfrować taką wiadomość. Jako chłopiec
dwa lata, rok po roku, spędziłem, zapamiętując klucze do ponad setki różnych szyfrów,
popularnych i niepopularnych. Ten jest wyjątkowo rzadki, ale ja niczego nie zapominam.
Kresimir. Myślałem, że Taniel strzelił mu w oko.
– Bogowie. Plotki. Zbudowałem w Adro całe imperium, wyciągając właściwe wnioski, a
teraz wnioskuję, że generał Hilanska nie napisałby czegoś takiego, gdyby nie wierzył w to
całkowicie.
Adamat odchylił się na oparcie fotela. Wpatrywał się w parawan, nie wiedzieć czemu o
wiele spokojniejszy. Co kryło się za tym parawanem? Jaki człowiek? Dłoń, którą Adamat zobaczył,
była stara, niewątpliwie męska, o starannie wypielęgnowanych paznokciach. Szafarz nie siedział
cały czas za parawanem. Musiał mieć jakąś inną tożsamość, która pozwala mu występować
publicznie.
– Zaledwie garstka ludzi w Adopeście zna tę informację, dlaczego zdradził ją pan akurat
mnie?
Szafarz chyba się zawahał.
– Bo teraz jest pan wolny. Tamas był pańskim pracodawcą.
– A pan chce mnie zatrudnić? – Adamatowi włosy podniosły się na karku. Nigdy w
życiu by się nie spodziewał, że dostanie propozycję pracy od samego Szafarza.
– Tumblar poprosi pana o pomoc w tworzeniu rządu. Zaoferuje niezłą płacę. Ja mogę
dać więcej. Poza tym, jakie dano by panu stanowisko? Znowu w policji? Nie wydaje mi się, by
pan chciał znów przemierzać ulice w mundurze.
– A co miałbym robić dla pana?
– I tu wracamy do mojego pierwszego pytania. Dlaczego interesuje się pan Vetasem?
Adamat przechylił głowę. Szafarz nie wiedział o Faye. A to znaczyło, że eunuch mu
jeszcze nie powiedział. A to znaczyło, że Szafarz nie współpracuje z Vetasem albo współpracuje
z nim na tyle luźno, by nie wiedzieć o porwaniu rodziny Adamata.
– Ma moją żonę. Zamierzam go znaleźć, odebrać mu ją, a jego zabić.
Usłyszał cichy śmiech dobiegający zza parawanu. Nie mógł powstrzymać gniewnego
zmarszczenia brwi.
– Doskonale – powiedział Szafarz ustami Amber. – Po prostu doskonale.
– Dlaczego w ogóle obchodzi pana Vetas?
– Mówiłem już, powoduje problemy.
– Jakie problemy?
– Takie, których nie mogę załatwić bez zbędnego hałasu. Ma straż osobistą złożoną z co
najmniej sześćdziesięciu ludzi, a wśród nich jest Uprzywilejowany.
Adamatowi serce podeszło do gardła. Uprzywilejowany?! Jak niby miał sobie poradzić z
takim przeciwnikiem?
– Byłoby łatwiej, gdyby powiedział pan coś więcej na temat tych problemów.
– Żaden nie dotyczy pana.
Adamat ponownie wygładził gors koszuli.
– Wojna o terytorium? Vetas próbuje przejąć pańskie źródła dochodu? Wznieca
niepokoje w podziemiu? Przejmuje ludzi? – To by wyjaśniało, dlaczego Lis Roja był jednym ze
strażników, przetrzymujących dzieci Adamata. Ale skoro Roja pracował dla Vetasa bez pozwolenia
Szafarza, oznaczałoby to, że uznał Vetasa za silniejszego.
Przerażająca myśl.
– Żaden – tłumaczenie Amber nabrało lodowatych tonów – nie dotyczy pana. Spotkanie
jest zakończone. Może pan odejść.
Adama zamrugał zaskoczony tą nagłą zmianą.
– Nie chce mnie pan zatrudnić?
– Już nie.
– Ale nie zamierza mnie pan zabić.
– Nie. Precz.
Adamat wstał i raz jeszcze obrzucił pokój uważnym spojrzeniem, pilnując się, by zbyt
długo nie zatrzymać wzroku na parawanie. Wszystko tutaj było dobrej jakości, ale bynajmniej nie
wykonane na zamówienie. Deski boazeryjne wyglądały na produkt pierwszego lepszego tartaku,
kandelabry również nie różniły się niczym od tych, jakie wisiały w setkach domów. Nawet biurko
wyglądało na jedno z tych wytwarzanych dziesiątkami. Nic, co mogłoby stanowić jakąkolwiek
wskazówkę.
Poza dywanem. Gurlański, sądząc po wzorach, i nie trzeba było fachowca, by poznać
wyjątkową robotę.
Adamat wyłowił z kieszeni chusteczkę, wydmuchał głośno nos i upuścił ją niby
przypadkiem. Schylił się i podniósł skrawek materiału, starannie omijając wzrokiem biurko
Szafarza.
Kiedy się wyprostował, Amber miała na twarzy ten szczególny wyraz oczekiwania, który
miał powiedzieć Adamatowi, że nadużywa gościnności gospodarza. Zerknęła wymownie w stronę
drzwi, a detektyw skinął głową.
Za progiem czekał na niego eunuch.
– Zaczekaj – polecił stanowczo i wszedł do gabinetu.
Adamat skorzystał z okazji, by przyjrzeć się nitkom wyrwanym z dywanu. Było ich kilka
zaledwie, wszystkie wysuszone i poskręcane. Nie potrafiłby odróżnić ich od kłaczków, jakie
zbierały się po kieszeniach. Ale znał kogoś, kto potrafił.
Eunuch wyszedł z gabinetu i starannie zamknął za sobą drzwi. Sprawiał wrażenie
zaniepokojonego.
– Jesteś wolny – oznajmił. – Oczywiście nie możemy po prostu wypuścić cię frontowymi
drzwiami. Ubranie sobie zatrzymaj.
Adamat otworzył usta, chcąc odpowiedzieć, ale ktoś pochwycił go od tyłu. Jakaś szmata
zakryła mu nos i usta i ostatnią rzeczą, jaką zapamiętał, był obezwładniający smród eteru.
11
Rozdział
Odległy huk armatniego wystrzału obudził Taniela, który kiwał się na koniu pogrążony w
półśnie. Ponure myśli kłębiły mu się w głowie niczym gęsty dym palarni mala. Przed oczyma
wciąż miał obraz Stróża z ustami pełnymi czarnego prochu. Czuł wręcz, jak proch zwiększa
jeszcze siłę powykręcanych kończyn kreatury. Jakim cudem Kez stworzył takiego potwora z
prochowego maga? Z tego, co Taniel wiedział o Stróżach i Uprzywilejowanych, takie
połączenie było niemożliwe.
Tak jak i zadźganie Stróża jego własnym żebrem, wyrwanym gołymi rękami.
Taniel nagle poczuł, że spada. Gwałtownie chwycił się łęku siodła. Świat zdawał się tańczyć
wokół niego dziko. Dwa Strzały z wysiłkiem odetchnął głęboko kilka razy. Nawet teraz, gdy już
wiedział, że upadek był tylko przywidzeniem, serce waliło mu jak szalone. Pięć dni bez mala. Ręce
mu się trzęsły, usta wyschły, a w głowie walił obłąkany młot. Żar słonecznych promieni tylko
pogarszał sytuację.
Nagle chłodna dłoń dotknęła jego policzka. Ka-poel siedziała za Tanielem, oplatając go
ramionami niemal cały czas, nie miała bowiem najbledszego pojęcia o jeździe konnej. Właściwie
powinno Taniela męczyć, że w takim upale trzymała się go jak przylepiona, tymczasem była to
jedyna rzecz, która przynosiła mu ulgę.
Nie żeby miał zamiar przyznać się do tego głośno.
Było wczesne popołudnie. Zmierzali w głąb Przesmyku Surkova. Poprzednią noc spędzili
w Fendale, dużym, stutysięcznym mieście. Teraz koczowało tam jeszcze blisko trzy razy tyle
oddziałów adrańskiej armii i uchodźców z Budwiel.
Kiedy w trakcie postoju w Fendale Tanielowi udało się zasnąć na chwilę, spał
niespokojnie i dręczyły go koszmary. Gdzieś słyszał, a może czytał, że człowiek uzależniony od
mala może dobrze się wyspać tylko, jeśli ma więcej mala.
Ka-poel cofnęła dłoń ku żalowi Taniela, zmieszanego mocno tym swoim odczuciem. Co
miałby począć z tą dziewczyną? Zachowywała się, jakby w jakiś sposób do niej należał. Była
dzikuską, jego służącą. Towarzyszką i nikim więcej. W całym Adro nie było chyba nikogo, kto
uznałby ten związek za właściwy.
A kiedy obchodziło mnie, co ludzie uważają za właściwe, a co nie? – zapytał Taniel
samego siebie. A czy rzeczywiście była dzikuską? Widział, jak potrafi czarować. Nie raz i nie
dwa uratowała mu tyłek. Wszystko można było o niej powiedzieć, ale nie to, że z niej
niedouczona dzikuska.
Taniel zamrugał, żeby odpędzić uporczywą mgłę, która spowijała mu myśli i mąciła
umysł. Nie mógł tak ciągle przysypiać. Jutro dotrą na linię frontu. Będzie musiał się dowiedzieć,
czy w armii zostali jeszcze jacyś prochowi magowie, czy są jakieś wieści o ojcu. No i
zameldować się... tylko komu? Jak dotąd zawsze meldował się marszałkowi polnemu, nikomu
innemu.
Czy to możliwe, że Tamas naprawdę zginął? Ku własnemu zdumieniu Taniel poczuł, że
ściska go w gardle. Kochał ojca, nawet go podziwiał, ale nie lubił i nigdy nie byli specjalnie
blisko. Jak by nie patrzeć, stary drań kazał mu zamordować najlepszego przyjaciela. Taniel nawet
nie wiedział, gdzie teraz szukać Bo. Może przyjaciel zginął w górach albo Tamas kazał go stracić.
Taniel miał nadzieję, że i Tamas, i Bo przeżyli jakoś. Wciąż jeszcze wiele zostało do
powiedzenia.
Co do Ka-poel... Szacunek. Wszystko, co czuł teraz, to szacunek. Nie licząc
obezwładniającej bezradności, bo Tamas był największą szansą tego kraju na zwycięstwo w
wojnie z Kezem. Ale to akurat nie miało nic wspólnego z Pole.
Zatrzymali się na nocleg w jednym z niewielkich miasteczek między Fendale a Budwiel.
W normalnych okolicznościach w takiej osadzie mieszkało jakieś dwa tysiące ludzi, ale
ponieważ trwała wojna, miasteczko pękało w szwach.
Taniel przyglądał się przejeżdżającym obok dziesiątkom wozów, wypełnionych rannymi i
martwymi. Od chwili gdy opuścił Adopest, widział takich setki. To nie wróżyło dobrze adrańskiej
armii.
– Kapitanie, jeśli nadal będziecie mnie ignorować, rozkażę was wychłostać.
Ka-poel, która usadowiła się na trawie obok Taniela, by zjeść lunch, teraz dźgnęła go
łokciem w żebra. Dwa Strzały podniósł głowę, szczerze zdumiony, że ktoś się do niego odezwał.
Pułkownik przyglądał się mu z wysokości końskiego grzbietu, a szczupłą twarz o
ostrych rysach wykrzywiał grymas wściekłości. Wskazywał Taniela szpicrutą.
– Z jakiej jesteście brygady? – spytał, a gdy nie doczekał się odpowiedzi, zirytował się
jeszcze bardziej. – Przestańcie się na mnie gapić z tą głupią miną! To chyba nie było trudne
pytanie?
– Z żadnej – odparł Taniel.
– Żad... zdurnieliście?! Jesteście kapitanem armii adrańskiej czy nie?! Zastanów się, zanim
odpowiesz, synu, albo postawię cię przed sądem za podszywanie się pod oficera!
Taniel przesunął palcem po kapitańskich gwiazdkach w klapie. Były złote, srebrne oddał
za mala, a innych nie zdołał sobie załatwić w tak krótkim czasie. Znaczek z baryłką miał w
kieszeni. Kim, na otchłań, był ten człowiek tutaj? Taniel nigdy nie odpowiadał przed nikim innym
jak tylko marszałkiem polnym, czyli teoretycznie byłby chyba członkiem... Siódmej?
Wzruszył ramionami.
Twarz pułkownika nabrała szkarłatnej barwy.
– Majorze!
Podjechała do nich kobieta, po trzydziestce na pierwszy rzut oka, długie brązowe włosy
miała splecione w warkocz, a na szczupłej twarzy pieprzyk, na lewym policzku.
– Sir? – Zasalutowała pułkownikowi i spojrzała na Taniela.
– Aresztujcie tego człowieka! – rozkazał pułkownik.
– Pod jakim zarzutem, sir?
– Znieważenie oficera starszego stopniem. Ten człowiek nie oddał mi honorów, nie
odpowiedział na moje pytania ani nie wstał w mojej obecności.
Major zeskoczyła z konia i gestem przywołała dwóch schludnie ubranych żołnierzy.
Taniel przyglądał się ze spokojem, jak we troje ruszyli w jego stronę. Wsunął do ust
kawałek baraniny, zagryzł serem i powoli przeżuwał.
– Powstań, kapitanie – rozkazała pani major, a kiedy Taniel nie zareagował, skinęła
głową na jednego z towarzyszących jej żołnierzy. Ten schylił się, żeby pochwycić Taniela za
ramię.
Taniel podniósł pistolet z kolan i odwiódł kurek, celując w żołnierza.
– Zły pomysł. – Niemal się roześmiał na widok min pani major i pułkownika, ale
powstrzymał się, przekonany, że nie polepszyłoby to jego sytuacji.
– Hm, sir, pan jest Tanielem Dwa Strzały? – zapytał drugi z żołnierzy.
– Owszem.
– Kiedyś służyłem w Siódmej. Cieszę się, że pana spotkałem, ale zdaje się, że mamy pana
aresztować.
Taniel spojrzał w oczy pani oficer.
– Nie dzisiaj.
Pani major wycofała się i odbyła szeptaną konferencję z pułkownikiem, ten po chwili
skinął głową i kobieta oddaliła się wraz z żołnierzami.
Taniel wrócił do jedzenia, a pułkownik, wciąż w siodle, zatrzymał się zaledwie dziesięć
stóp dalej. Oficer podjechał jeszcze bliżej i Taniel podniósł wzrok. Naprawdę był w fatalnym
nastroju.
Pułkownik wciąż spoglądał z dezaprobatą.
– Kapitanie, przepraszam, że nie rozpoznałem. Spotkaliśmy się kiedyś, przed laty. Pański
ojciec był wielkim człowiekiem.
Taniel przełknął jedzenie. Co miał niby na to odpowiedzieć.
– Owszem, był.
– Kapitanie, chcę pana osobiście ostrzec. Marszałek polny był bardzo wyrozumiały wobec
swoich żołnierzy, szczególnie prochowych magów. Z jego śmiercią zmieniła się polityka w tym
względzie. Wątpię, czy sztab potraktuje pana jako wyjątek, nawet biorąc pod uwagę pańską
reputację. Jeszcze raz wyciągnie pan pistolet w obecności wyższego stopniem, a zostanie pan...
– Rozstrzelany? – przerwał mu Taniel ze złośliwym uśmiechem, którego nie zdołał
powstrzymać.
Pułkownik spojrzał nań wrogo.
– Powieszony.
– Dziękuję za ostrzeżenie. SIR.
Pułkownik skinął głową.
– Cieszę się, że stanął pan na nogi, kapitanie. Jest pan potrzebny na froncie. – Zamilkł na
chwilę, jakby czekał, aż Taniel wstanie i mu zasalutuje. Dla Taniela mógł tak sobie stać i czekać
cały dzień. Po niemal minucie oficer zawrócił konia i odjechał kłusem.
Taniel jakoś nie mógł przestać się zastanawiać, dlaczego pułkownik nie był na froncie z
resztą armii.
– Pole, to chyba nie jest najlepszy pomysł, żebyś jechała ze mną.
Tylko wywróciła oczami.
– Mówię poważnie, Pole. To strefa wojny. Wiem, że już byłaś na wojnie. – Do cholery!
Razem z nim jeszcze nie tak dawno walczyła z Wielką Armią Kezu. Na własne oczy widział, jak
wymordowała połowę kezańskiej kamaryli na Południowej Turni. – Ale... dziwnie się czuję od
czasu, gdy sprowadziłaś mnie z powrotem. Nie wiem, co zrobię. A nie chcę, żebyś przeze mnie
zginęła.
Pamiętał jej zakrwawione ręce nad sobą, gdy obudził się ze śpiączki. Wokół leżeli martwi
żołnierze i nieprzytomny człowiek, którego Taniel powinien rozpoznać, przynajmniej takie
dręczyło go wrażenie. Ka-poel próbowała wyjaśnić mu to gestami. Domyślił się, że zapłaciła
czyimś życiem za jego życie. Czyim, nie wiedział, ale na samą myśl robiło mu się niedobrze.
Ka-poel wyjęła mu z dłoni kawałek sera i wrzuciła sobie do ust. Wyglądało na to, że innej
odpowiedzi nie ma się co po niej spodziewać.
– Niech ci będzie – poddał się. – Musiałem spróbować. Dobrze będzie mieć cię przy boku.
Uśmiechnęła się chytrze.
– Przy BOKU, Ka-poel. Nie...
Położyła mu palec na ustach, uśmiechając się jeszcze szerzej.
– Nie spodoba im się, że jesteś ze mną – mruknął. – W armii służą wprawdzie kobiety, ale
fraternizacja jest absolutnie zakazana. Oczywiście, cały czas zdarza się coś takiego, jednak
oficerowie uwielbiają dbać o pozory. Mogą ci kazać spać w innym namiocie.
Rozłożyła ręce w pytającym geście.
– Co? Fraternizacja? No wiesz. Jak kobieta z mężczyzną są... razem. Intymnie.
Pokazała na siebie i na niego, a potem machnęła dłonią, jakby chciała coś przerąbać w
poprzek. Ale my nie jesteśmy. Szeroki uśmiech na twarzy sprawił, że jej gesty wydały się kpiną.
Jakby była dzieckiem, które zaprzecza, że coś zbroiło, gdy je na tym przyłapano.
Serce Taniela zaczęło bić szybciej, a policzki zalała gorąca czerwień.
– Dobra, dziewczyno, ruszamy. Tylko się wysikam.
Kiedy wrócił, znalazł Ka-poel w siodle, ale siedziała przesunięta do przodu, jakby
oczekiwała, że on siądzie za nią.
– Przesuń się do tyłu – polecił.
Zignorowała go. Wsiadł za nią i żeby ująć wodze, musiał objąć ją w talii. Wtuliła się w
jego pierś natychmiast. Westchnął i poluzował cugle.
Im bliżej byli frontu, tym więcej ludzi mijali na drodze. Na odcinku ostatnich dziesięciu mil
rozstawiono tyle namiotów, że wypełniły całą dolinę. Tanielowi wydawało się, że patrzy na morze
ludzi. Żołnierzy głównie, ale też kowali, kupców i dziwki. Na mundurach widział oznaczenia
każdej chyba brygady w Adro, nawet Skrzydeł Adoma. Do teraz lady Winceslav na pewno już się
dowiedziała, że Tamas nie żyje. Ciekawe, czy wycofa swoich najemników.
Ludzie całkowicie przesłonili drogę. Taniel wiedział, że wystarczy jeden porządny deszcz,
a znajdą się po szyję w gównianym błocie. Rzeka Addolna płynęła przez obóz, brudna,
zanieczyszczona odchodami setek tysięcy ludzi. Tu i ówdzie cumowały barki, zapewne
przywiozły jedzenie, broń i nowych rekrutów z Adopestu.
Wśród namiotów zaczął dostrzegać pewien porządek, co oznaczało, że wreszcie dotarli do
wojskowej części obozowiska. Taniel nigdy by nie uwierzył, że ucieszy się na widok prostych linii
i wojskowej dyscypliny, ale po ostatnich kilku milach wędrówki z ulgą opuszczał obozowisko
pospolitego ruszenia i wszelkich cudaków, którzy podążali śladem wojska.
Cały czas, niczym pomruk odległej burzy, towarzyszył im stłumiony ryk armat. Teraz
Taniel słyszał już pojedyncze działa. Artylerzyści pracowali na okrągło. Nie dziwiło go to, widział
już Wielką Armię Kezu.
Ale zaskoczył go trzask i iskrzenie czarów, można je było rozróżnić całkiem dobrze, gdy
tylko znaleźli się bliżej. Na froncie walczyli Uprzywilejowani, po obu stronach. Większość
kezańskiej kamaryli zginęła w trakcie bitwy o Południową Turnię z ręki Ka-poel. A skąd
Uprzywilejowani po stronie Adro?
Musiał trochę popytać, zanim znalazł kasyno oficerskie. Zapełnione było w większości
oficerami Trzeciej Brygady. Taniel podszedł do baru i rzucił na ladę swoją przypinkę z baryłką.
– Potrzebuję pokoju – oznajmił.
Barman łypnął na niego podejrzliwie.
– Nie ma miejsc, sir. Wszystko pełne.
– Wywal kogoś – podsunął Taniel. – Nie mam zamiaru spać w namiocie. – Gdyby ktoś
jemu wyciął taki numer, Dwa Strzały obdarłby go ze skóry. Ale nie zamierzał zostawiać Ka-poel
nawet na chwilę w miejscu, w którym nie byłoby drzwi zamykanych na klucz.
– Przykro mi, sir. Tego nie mogę zrobić.
Taniel wymownie spojrzał na srebrną baryłkę.
– Widzisz to, tak?
– Proszę posłuchać, sir. W armii nie ma już prochowych magów. Wszystkich wybili, więc
proszę mi tu kitu nie wciskać.
Taniel zakołysał się na piętach. Wszystkich? Żaden nie został?
– Co to znaczy wybili? Jak mogli ich wybić?
– Poszli z marszałkiem Tamasem i zostali za linią wroga.
– Nie ma ani jednego Naznaczonego po tej stronie Budwiel?!
– Nie tylko po tej stronie. Zginęli.
– A widziałeś ciała? – zirytował się Taniel. – No widziałeś?! A słyszałeś o kimś, kto
widział?! Dostaliście jakieś wieści z Kezu? No raczej nie sądzę. Nalej mi i załatw mi pokój.
Barman ani drgnął.
– Słuchaj, jeśli jestem ostatnim żywym prochowym magiem na północ od Budwiel, to
jestem bardzo ważną osobistością. Tam są Uprzywilejowani, których trzeba zabić. Muszę się napić
i może też przespać, żebym mógł tego dokonać.
– Ten człowiek sprawia kłopoty, Frederiku?
Przy końcu baru usiadła kobieta i spoglądała na Taniela z wyraźnym rozbawieniem.
Rozpoznał ją natychmiast. Było nie było, chciała go aresztować.
– Twierdzi, że jest prochowym magiem, pani major.
– Bo jest. To Taniel Dwa Strzały.
Barman ukłonił się szybko.
– Proszę mi wybaczyć, sir. Czego się pan napije?
– Ginu. – Taniel odchrząknął. – Przeprosiny nie są konieczne.
– A dla dzikuski?
Ka-poel ze znudzoną miną bębniła palcami w blat baru.
– Ma na imię Ka-poel i napije się wody.
Uderzyła go w ramię.
– Wina – poprawił się Taniel. – Jakiegoś lekkiego.
– Pozwalasz, żeby służąca tak cię traktowała? – odezwała się pani major.
– Przepraszam, ale chyba nie dosłyszałem imienia? – mruknął Taniel.
– Major Doravir z Trzeciej, adiutant generał Ket.
– Moja „służąca” jest Kościanym Okiem, pani major. Czarodziejką potężniejszą niż
połowa kezańskiej kamaryli razem wzięta.
Doravir popatrzyła z powątpiewaniem.
– To twoja żona?
– Nie.
– Narzeczona?
Taniel zerknął na Ka-poel. Naprawdę sprawiali takie wrażenie?
– Nie? – W odpowiedzi zawarte było pytanie, o co tu, do cholery, chodzi.
– Ma stopień wojskowy?
– Nie.
– To nie wolno jej przebywać w kasynie. Może poczekać na zewnątrz.
– Jest moim gościem, pani major.
– Przy takim tłumie generał Ket zadecydowała, że jedynie małżonkowie mogą pozostawać
z oficerami w kasynie. Zbyt wielu przyprowadzało sobie na noc kurwy.
Taniel zorientował się, że jego palce przesuwają się do pasa z pistoletem jakby bez udziału
woli, i przypomniał sobie radę pułkownika. Nie, nie mógł tego zrobić tutaj. Odwrócił się w
stronę Ka-poel.
– Pole, zostaniesz moją żoną?
Dziewczyna poważnie skinęła głową.
Niech to otchłań. Miał tylko nadzieję, że przejrzała jego grę.
– Teraz jest moją narzeczoną – powiedział, odwracając się do Doravir. Zerknął na
barmana. – Daj mi pokój.
Doravir pociągnęła nosem.
– Zabawny jesteś, Dwa Strzały. Możesz nocować ze mną w moim pokoju. Frederik, daj
mu klucz.
– A moja narzeczona?
– Może siedzieć w szafie. – Doravir uśmiechnęła się lekko do Ka-poel. To się nie mogło
dobrze skończyć.
Taniel opróżnił szklaneczkę ginu jednym haustem. Omal nie zwaliło go to z nóg. Nie
pamiętał nawet, kiedy ostatnio pił alkohol. Zamrugał kilkakrotnie, mając nadzieję, że nie widać, jak
łzawią mu oczy.
– Poszukam innego lokum, dziękuję.
– Powodzenia – prychnęła Doravir. – W promieniu pięciu mil nie znajdziesz wolnego
pokoju, a teraz, gdy nie ma Tamasa, nikt nie pozwoli, by zwykły kapitan rozstawiał go po kątach.
Będziesz musiał wywalić szeregowca z namiotu.
– No to chyba wywalę. Idziemy, Ka-poel.
Policzek wymierzony szorstką dłonią przywrócił Adamata do rzeczywistości. Szarpnął się,
odruchowo sięgnął po laskę, której nie znalazł, i nieprzytomnym wzrokiem obrzucił otoczenie.
Był w powozie z fałszywym zamiataczem ulic, tym samym, który ogłuszył go przed
„odwiedzinami” u Szafarza. Powóz stał. Z zewnątrz dochodziły odgłosy typowe dla ruchliwej
ulicy.
– Toak, tak? – upewnił się Adamat.
Zamiatacz skinął głową. W dłoni trzymał pistolet z odwiedzionym kurkiem, wycelowany
w Adamata.
– Wysiadaj.
– Gdzie jestem?
– Ćwierć mili od Placu Elekcyjnego – poinformował go Toak. – Wyskakuj.
Adamat powoli wysiadł z powozu, osłaniając przy tym oczy od popołudniowego słońca.
Ledwie stanął na ziemi, powóz odjechał. Detektyw przetarł oczy i spróbował pozbierać myśli.
Czym go potraktowali? A, prawda, eterem. Miną godziny, zanim pozbędzie się tej mgły w głowie.
Resztę dnia Adamat spędził w pobliskiej kawiarni, powoli dochodząc do siebie.
Dlaczego Szafarz najpierw zaproponował mu zatrudnienie, a potem po prostu zostawił na
ulicy? Dziwne. Szafarz słynął ze swojej tajemniczości, ale i efektywności. Szczególnie gdy
chodziło o dotrzymywanie obietnic i niszczenie konkurencji. Nie był znany z dziwnych
zachowań.
Musiało chodzić o coś, co Adamat powiedział.
Uznał, że to z winy eteru potrzebował aż godziny, by uświadomić sobie rzecz, która była
w sumie oczywista.
Szafarz zamierzał zapłacić mu za pozbycie się lorda Vetasa. Ale po co płacić człowiekowi
za coś, co ten sam z siebie zamierza zrobić? Adamat pokręcił głową. Głupiec. I on, i Szafarz.
Jeśli Tamas rzeczywiście poległ, to detektyw straci tych żołnierzy, których marszałek oddał mu pod
komendę. Adamat nie mógł pokonać Vetasa sam.
Detektyw wiedział już, gdzie znajduje się siedziba Vetasa. W domu, do którego weszła
kobieta w czerwonej sukni.
Kolejnym krokiem powinien być atak frontalny. Taki sam, jaki pozwolił Adamatowi
uwolnić dzieci. Wywalić drzwi, wziąć wszystkich z zaskoczenia. Vetas z pewnością miał w
domu strażników. Co mówił Szafarz? Sześćdziesięciu zbrojnych i Uprzywilejowanego.
Adamat potrzebował ludzi. I pomocy. Pomocy Szafarza.
Szafarz z pewnością rozkazał śledzić detektywa. Ten jednak nie zamierzał zdradzić
położenia swojej kryjówki, ani też spraw, które zamierzał załatwić. Wstał ociężale i wsiadł do
dorożki.
Zmieniał fiakra trzykrotnie i przeszedł przez kilkanaście budynków, zanim wreszcie
upewnił się, że nikt go nie śledzi.
Do przędzalni dotarł dobrze po zmierzchu. Mimo późnej pory krosna wciąż jeszcze
pracowały. Adamat wspiął się po zardzewiałych, rozchwianych metalowych schodach do
znajdującego się ponad halą fabryczną biura, którego ściany wyłożone były próbkami
najrozmaitszych materiałów. Pracująca tam kobieta spoglądała w okular mosiężnego mikroskopu.
Przekroczyła już czterdziestkę i prawdopodobnie farbowała ciemne włosy, bo nie było w nich
widać śladu siwizny.
Adamat zabębnił palcami w przeszklenie drzwi.
Kobieta zaprosiła go machnięciem ręki, nie podnosząc oczu znad mikroskopu.
– Dobry wieczór, Margy – przywitał się.
Dopiero wtedy kobieta popatrzyła na niego.
– Adamat – stwierdziła wyraźnie zaskoczona. – Co za miła niespodzianka.
– Miło cię widzieć.
– I ciebie.
Adamat ujął jej dłoń. Margy była jedną z najdawniejszych przyjaciółek Faye i przez
chwilę detektyw miał zamiar opowiedzieć jej o wszystkich swoich kłopotach. Powstrzymał się
jednak.
– Potrzebuję pomocy w pewnej sprawie – zaczął.
– Czyli to nie jest wizyta towarzyska?
– Niestety nie.
Margy wróciła do swego mikroskopu.
– Czy to nie Faye załatwia zazwyczaj takie sprawy dla ciebie? Jak się miewa, tak w
ogóle? Całe lato nie miałam od niej wieści.
Adamat skrzywił się lekko.
– Nie najlepiej. Całe to zamieszanie, rewolucja i tak dalej, wszystko mocno się na niej
odbiło.
– Przykro mi to słyszeć. – Margy splunęła na podłogę ze złością. – Niech szlag trafi
Tamasa i ten jego przewrót!
– Margy?! – Detektyw nie zdołał ukryć zaskoczenia. Margy zawsze była bezpośrednia i
szczera, ale zupełnie nie spodziewał się, że była też rojalistką. Została przełożoną w przędzalni
tylko dzięki swej ciężkiej pracy, nigdy nie korzystała z protekcji.
– Wszyscy skończymy przez niego w otchłani – oznajmiła, kiwając palcem w stronę
Adamata. – Tylko poczekaj, a się przekonasz. Mam nadzieję, że nie wierzysz w te bzdury o
budowaniu lepszego świata. Chciał władzy i tyle.
Adamat podniósł ręce w obronnym geście.
– Trzymam się jak najdalej od polityki.
– Przychodzi taki dzień, że każdy z nas musi opowiedzieć się po którejś ze stron. –
Założyła niesforne pasmo włosów za ucho i odchrząknęła niepewnie. Adamat nie miał
wątpliwości, że zawstydziła się swego wybuchu. – Czego byś chciał?
Adamat ostrożnie wyjął włókna, mając nadzieję, że daje Margy nici z dywanu Szafarza, a
nie kłaczki z kieszeni marynarki.
– Muszę odszukać ten dywan, a raczej dowiedzieć się, gdzie i kto go kupił.
Ostrożnie wzięła od niego włókna.
– To jest podszewka z twojej kieszeni? Faye nie raz przynosiła mi coś takiego.
– Mam nadzieję, że nie.
Margy ułożyła próbkę na szkiełku i pokręciła okularem.
– Vanduwiańska wełna – oznajmiła.
– Dobrej jakości?
– Najlepszej. Właściciel tego dywanu jest bardzo, bardzo bogaty.
– Mam szansę wyśledzić ten dywan?
– Moim zdaniem tak. Tylko kilku kupców sprzedaje vanduwiańskie. Popytam. Zajrzyj za
dwa tygodnie, może będę miała dla ciebie jakieś informacje.
– Tak długo?
– A potrzebujesz szybciej?
– Jeśli to możliwe. To dość pilna sprawa.
Margy westchnęła.
– To cię będzie kosztowało.
– Nie mam przy sobie pieniędzy.
– Nie chcę pieniędzy – obruszyła się. – Powiesz Faye, że jest mi winna obiad w Dłoniach,
i to zanim jeszcze liście spadną z drzew, i będziemy kwita.
Adamat przełknął i zmusił się do uśmiechu.
– Powiem.
– Przyjdź w przyszłym tygodniu, powinnam już wiedzieć, skąd ten dywan.
Margy pochyliła się nad mikroskopem.
12
Rozdział
Gdy Taniel znalazł się bliżej linii frontu, zrozumiał, że Uprzywilejowani walczą w
szeregach Skrzydeł Adoma. Najemnicy utrzymywali zachodni odcinek frontu, wciśnięci między
zbocze góry a oddziały adrańskiej armii. Żołnierze czterech brygad Skrzydeł nosili uniformy w
czerwieni, złocie i bieli.
Czary Uprzywilejowanych po obu stronach robiły raczej mierne wrażenie. Strumienie ognia
rozbijały się na tarczach utworzonych z utwardzonego powietrza, z nieba waliły błyskawice, ale
wydawało się, że walczący niespecjalnie przykładają się do swojego zadania. Najemnicy, nawet w
tak prestiżowych formacjach jak Skrzydła Adoma, nie zarabiali równie dobrze, co członkowie
królewskiej kamaryli, z kolei Kez najwyraźniej wystawił do walki najmłodszych i najsłabszych
Uprzywilejowanych. Po rzezi w Kresimskiej Kurdze nie został im chyba już nikt inny.
Taniel przerzucił torbę przez ramię i spod zmarszczonych brwi obserwował zachodni brzeg
Addolnej. Wzgórze, na które się wspiął, stanowiło dobry punkt dla strzelca wyborowego –
znajdowało się kilkaset kroków za linią frontu i było na tyle wysokie, że pozwalało swobodnie
obserwować pole walki. Z tego, co Taniel dotąd zauważył, wynikało, że Adrańczycy cofali się
nieustannie pod naporem Kezu.
Linia frontu przesunęła się pięć mil na północ od Budwiel. Dymy pożarów wciąż zasnuwały
niebo nad miastem, biedne dzielnice nadal płonęły. Taniel przez chwilę myślał o losie
mieszkańców. Wielu z pewnością uciekło na północ, gdy miasto padło, ale nie wszyscy. Ci, którzy
zostali w mieście, byli teraz niewolnikami, o ile ich nie wybito.
Kezanie nie słynęli z łagodności wobec pokonanych.
Ka-poel usiadła w wysokiej trawie i otworzyła swoją torbę, wyjęła z niej kawałek wosku
i zaczęła powoli formować palcami. Taniel zastanawiał się, czyją podobiznę robiła tym razem.
– Możesz czarować bez tego? – Usiadł przy niej, krzyżując nogi. – Bez tych lalek znaczy.
I jakiejś cząstki osoby.
Uniosła podbródek i rzuciła mu spojrzenie pełne wyższości, a potem wróciła do pracy.
– Skąd, u licha, bierzesz ten wosk? Nigdy nie widziałem, żebyś kupowała. Masz w ogóle
jakieś pieniądze?
Sięgnęła za koszulę i wyjęła zwitek banknotów. Pomachała nimi Tanielowi przed nosem i
ponownie schowała.
– Skąd to masz?
Pstryknęła go w nos. Boleśnie.
– Au! Hej! Odpowiedz mi, dziewczyno.
Podniosła dłoń, palce miała ułożone do kolejnego pstryknięcia.
– Dobra, dobra. Na Kresimira, tylko pytałem. – Położył sobie karabin na kolanach i
przeciągnął palcami po kolbie. Ani jednego nacięcia. Czysta lufa. Broń była nowiusieńka.
Przestrzelona tylko dla sprawdzenia, przynajmniej tak twierdził żołnierz, który wręczył ją
Tanielowi. Nigdy nie bierz do bitwy karabinu, z którego sam nie strzelałeś. To Tamas nauczył tego
syna. Tamas, który zapewne spoczywa już w ziemi razem z żołnierzami z Siódmej i
Dziewiątej.
Co to oznaczało dla adrańskiej armii? Co oznaczało dla Taniela? Ciekawe, czy Tamas
zostawił jakiś testament. Taniel nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiał. Wydawało mu się, że
ojciec będzie żył zawsze.
Bitwa sprowadzała się właściwie do wymiany ognia artyleryjskiego. Niektóre pociski
uderzały w miękką ziemię, inne rozbijały się o niewidzialne tarcze magii i nieszkodliwie
rozpadały na kawałki.
Cała ta wymiana ognia zdawała się formalnością. Obie strony straciły zaledwie kilku
żołnierzy i ani jednego działa.
– Masz jeszcze czerwone pręgi? – spytał Taniel.
Ka-poel pokręciła głową.
– A możesz zrobić?
Spojrzała na niego spod zmarszczonych brwi i pokazała trzymany w dłoni wosk. Nie
widzisz, że jestem zajęta?
– Potrzebuję prochu – oznajmił.
Przestała formować lalkę i przez chwilę przyglądała mu się uważnie. Spojrzenie zielonych
oczu było całkowicie nieodgadnione. Nagle skinęła głową i podała mu wyjętą z torby
prochownicę.
Tanielowi ręce się trzęsły, gdy nasypał prochu do papierowej tulejki, żeby przygotować
ładunek. Wspaniale było poczuć czarne ziarenka między palcami. Zbyt dobrze niemal. Czuł... moc.
Oblizał wargi i usypał czarną linię na grzbiecie dłoni. Powoli zbliżył rękę do twarzy.
Znieruchomiał. Ka-poel obserwowała go nieustannie.
Jedno pociągnięcie nosem i Taniel miał wrażenie, że mózg mu płonie. Zakołysał się,
dygocząc gwałtownie. Usłyszał kwilenie. Żałosne i ciche. To on wydawał te dźwięki? Złapał
rękoma za głowę i czekał długie minuty, jak mu się wydawało, zanim dreszcze ustąpiły.
A kiedy znów popatrzył przed siebie, cały świat lśnił.
Taniel zamrugał. Nie otwierał trzeciego oka. Nie spoglądał w Nieświat. A i tak wszystko
spowijał blask. Nie, uznał, to nie blask. Tylko linie i kontury nagle stały się wyraźniejsze niż
kiedykolwiek. Świat był widoczny i jasny w sposób, jakiego nie pojąłby zwykły człowiek.
Zupełnie jakby Taniel cały czas przebywał pod wodą i wyłącznie w czasie transu prochowego
wystawiał głowę ponad jej powierzchnię.
Czuł się tak samo, gdy wciągnął proch w trakcie walki ze Stróżem w Adopeście? Jak
mógł tego nie zauważyć?
Jak mógł choćby przez chwilę pomyśleć, że mala będzie jakąkolwiek alternatywą? Jak w
ogóle dowolny narkotyk mógłby być alternatywą?
Czuł, że uśmiecha się szeroko, i nawet nie próbował nad tym zapanować.
– Na otchłań. To wspaniałe.
Przygotował kilkanaście ładunków, potem wsunął do sakwy, a prochownicę przewiesił
przez ramię. Wreszcie położył się na brzuchu i dokładnie przyjrzał szeregom wroga.
Uprzywilejowani znajdowali się na lewym brzegu Addolnej. Większość miała barwne
mundury, otaczali ich chorążowie i osobista straż. I liczni Stróże. Nie bali się już prochowych
magów, teraz, kiedy zabrakło Tamasa. Ale przypomną sobie ten strach, i to niedługo.
Cele główne.
Oficerowie. Właściwie każdy, kto dosiadał konia. Gdzie podziała się ich kawaleria?
Dziwne, że nie poprowadzili konnicy na północ od Budwiel. No nic, oficerowie też wystarczą.
Cele drugorzędne.
Artylerzyści.
Cele trzeciorzędne.
Taniel poczuł drgnienie ziemi, zanim usłyszał tętent kopyt. Kilkadziesiąt jardów dalej, po
lewej, zebrało się ze dwudziestu konnych w adrańskich mundurach. Oficerowie. Paru generałów.
Taniel rozpoznał niektóre twarze.
Generał Ket, około pięćdziesiątki, ale wciąż niebrzydka, jeśli nie liczyć poszarpanego
kawałka skóry w miejscu, gdzie kiedyś znajdowało się ucho. Taniel miał wrażenie, że dopiero co
widział tę szeroką twarz, tymczasem był pewien, że od lat nie miał okazji spotkać pani generał. Ket
dowodziła Trzecią.
Nie była w tej grupie jedyną osobą, która straciła kawałek siebie w bitwie. Generał
Hilanska, dowódca Drugiej Brygady, nie miał lewego ramienia, za to stanowczo zbyt wiele
zbędnych kilogramów.
Żadne z nich nie zauważyło Taniela.
Wydawali się czymś wzburzeni. Pokazywali i gestykulowali, co rusz spoglądając przez
swoje lunety. Hilanska wykrzykiwał coś o wycofaniu artylerii.
Wycofaniu? To oznaczało oddanie kolejnego kawałka ziemi wrogowi. Dlaczego mieliby...?
Zobaczył. Oddziały Kezu się przegrupowywały. Za artylerzystami stawały całe kompanie.
Szykowali się do ataku. Kez zamierzał przesunąć linię frontu jeszcze bardziej w głąb Adro.
Taniel zmrużył oczy. Widział wśród piechoty wielkie, groteskowo zniekształcone sylwetki.
Nie potrafił odgadnąć, czy to zwyczajni Stróże, czy też może stworzeni z prochowych magów, jak
ci spotkani w Adopeście.
Tak czy inaczej, perspektywy adrańskiej armii nie przedstawiały się najlepiej.
Taniel zauważył, że ich artyleria milkła co jakiś czas. Armaty były przeciągane pod osłoną
ostrzału piechoty. Wycofywali się. Być może to właśnie robili od kilku ostatnich dni. I właściwie
miało to sens, jeśli wiedzieli, że i tak nie utrzymają linii frontu.
Tanielowi nie spodobała się ta konkluzja.
Zostawił Ka-poel na szczycie i na złamanie karku popędził w dół zbocza.
– Sir, co się dzieje? – spytał, zbliżywszy się do Hilanski.
Generał zerknął na Taniela lekceważąco, ale zaraz obrzucił młodego człowieka dłuższym i
uważniejszym spojrzeniem.
– Wycofujemy się, synu.
– To głupota, sir. Tu mamy wzniesienie. Utrzymamy się.
Generał Ket okrążyła Taniela i gdy znalazła się z nim twarzą w twarz, popatrzyła nań
przeciągle. Zastanawiał się, czy go pamięta. Zapewne zmienił się przez te cztery lata.
– Kwestionujecie zdanie lepszych od siebie, kapitanie? – spytała cierpko.
– To niedorzeczna taktyka, pani generał. Z góry zakłada przegraną.
– Kapitanie, jeśli natychmiast nie przeprosicie, czeka was degradacja.
– Zapewne dlatego wciąż jest kapitanem – wtrącił kolejny generał, jasnowłosy i sztywny
w obejściu.
Hilanska podniósł swą jedyną dłoń.
– Spokojnie, Ket. Nie poznajesz naszego chłopaka? To Taniel Dwa Strzały, bohater
fatrastańskiej wojny o niepodległość. Cieszę się, że cię widzę wśród żywych, chłopcze.
– Generale. – Taniel pochylił głowę w ukłonie. Kiedy jeszcze był chłopcem, Tamas
opowiadał mu raz czy dwa o Hilansce – człowieku niezwykłej lojalności i pasji. Teraz generał
był stary i gruby, ale Taniel wierzył, że wciąż ma przed sobą tego samego żołnierza.
– Nie obchodzi mnie, kto to jest – prychnęła Ket. – Nikomu, kto nie oddaje honorów
starszemu stopniem, nie ujdzie to na sucho.
– Tamas... – zaczął Hilanska.
– Tamas nie żyje – ucięła Ket. – To już nie jego armia. Gdybyś...
Kłótnię przerwało pojawienie się posłańca.
– Wróg ruszył do ataku!
Ket popędziła konia wzdłuż umocnień, wykrzykując rozkazy.
Ogier Hilanski zatańczył w miejscu jakby z podniecenia.
– Zabierzcie stamtąd moje armaty! – krzyknął generał. I spojrzał w dół, na Taniela. –
Nie szedłbym tam na twoim miejscu. Mają ten nowy rodzaj Stróżów. Mniejszych. Szybszych.
Bystrzejszych. Jeszcze nigdy takich nie widziałem. Mówią o nich Czarni Stróże.
– Zmieniają magów prochowych w Stróżów – wyjaśnił Taniel. – Wysłali dwóch do
Adopestu, żeby mnie zabili.
– Dobrze, że im się nie udało. Prochowi magowie Stróżami... Jak to w ogóle możliwe? –
Hilanska przyglądał się Tanielowi z namysłem. – No dobrze, kapitanie. Niech pan tam idzie i
pomoże ludziom utrzymać pozycje, podczas gdy ja będę wycofywał moje działa.
Taniel wrócił do Ka-poel na szczycie wzgórza. Woskowa lalka zaczęła nabierać wyraźnych
kształtów.
– Kez ruszył do ataku. Idę walczyć – poinformował ją. Nie wiedział właściwie, po co.
Liczył, że go zatrzyma? Że z nim pójdzie?
Nie zareagowała, więc złapał swoją sakwę i ponownie ruszył w dół wzgórza. Ka-poel
będzie tu bezpieczniejsza, zdecydował. Z dala od bezpośredniego starcia. Ale co z nim? Od
Wierchowieńca zastanawiał się, kto właściwie kogo ochrania.
Kezanie już ruszyli, maszerowali teraz równym krokiem, zgodnie z rytmem wybijanym
przez werble. W adrańskim obozie zagrały trąbki i ludzie poczęli zmierzać w kierunku linii
frontu.
Taniel zatrzymał się na chwilę, przyjrzał się coraz bliższym szeregom wroga. Nie było
wśród nich Uprzywilejowanych. Ale za to...
Stróże w swoich melonikach i czarnych surdutach wyprzedzili maszerujące oddziały
piechoty i jak psy pędzące na czele stada niemalże lecieli ponad pustym przedpolem. Jedni ściskali
w dłoniach długie piki, inni rapiery i szable. Wyli niczym zwierzęta. Upiorny dźwięk wybił się
ponad huk armat, werble i trąbki i przejął Taniela głębokim dreszczem.
Dwa Strzały opadł na kolano, podniósł broń do policzka i wymierzył. Odetchnął raz.
Drugi. Ognia!
Pchnął kulę siłą woli, spalając najmniejszą nawet cząsteczkę prochu, byle jak najdłużej
utrzymać pocisk w powietrzu. Skupił się na jednym ze Stróżów. Potrzeba było zaledwie dwóch,
trzech sekund, by kula pokonała przestrzeń i...
Spudłował.
Nie mógł w to uwierzyć. Był daleko za linią frontu, spokojny, nieruchomy jak skała. Jak
mógł chybić?!
Przeładował. Stróże zbliżali się błyskawicznie. Kiedy dopadną adrańskich szeregów, będą
siać niewypowiedziany chaos. Taniel wycelował raz jeszcze i nacisnął spust.
Kula rozerwała Stróżowi oko i położyła go trupem na miejscu. Jego kompani nie zwrócili
na to najmniejszej uwagi. Jeden nawet wyrwał w biegu z drgającej jeszcze ręki poległego długi
nóż.
Taniel nie miał szans zatrzymać ich w żaden sposób. Miał... ile jeszcze? Jeden, może dwa
strzały, zanim Stróże pokonają dystans dzielący ich od szeregów Adrańczyków.
Dwa Strzały wyjął z sakwy bagnet, odwinął i nasadził na lufę karabinu. Wstał, gotów biec
do walki. Najpierw jednak, przy pomocy gwoździa, który nosił w kieszeni, zrobił szczerbę na
kolbie.
Dołączył do innych żołnierzy piechoty, przepychając się między nimi i łokciami torując
sobie drogę. Zbyt wolno biegli.
Ktoś wykrzyczał rozkaz, żeby utrzymać pozycje. Taniel wiedział, że nie zdąży dobiec do
umocnień przed pierwszym uderzeniem. Sadził wielkimi susami, trzykrotnie szybciej niż inni
żołnierze. Czuł, jak w gardle narasta mu głuchy warkot.
– Cel! Pal! – wrzeszczał jakiś oficer.
Nad pierwszymi szeregami uniosła się chmura prochowego dymu. Wielu Stróżów
zachwiało się i zmyliło krok. Kilku padło. Zbyt mało.
Jedna z części adrańskich umocnień wznosiła się wyżej niż pozostałe. Tam też najpewniej
skierują się Stróże. Prosto ku najsilniejszym punktom obrony.
I ledwie Taniel zdołał to pomyśleć, a już kilku ze Stróżów zmieniło kierunek i popędziło
ku najwyższej reducie. Jeden z nich przegonił swych kompanów. Na jego kurtce pojawiły się już
ciemniejsze plamy, ciało podrygiwało w niekontrolowany sposób za każdym razem, gdy olbrzyma
dosięgła kula muszkietu, jednak nic nie było w stanie go zatrzymać. Jednym gigantycznym susem
dostał się niemal na szczyt fortyfikacji i przeskoczył na drugą stronę.
Taniel uderzył w niego, zanim tamten zdołał wylądować. Siła zderzenia wydarła mu
powietrze z płuc. Obaj spadli po drugiej stronie umocnień. Dwa Strzały poczuł wielkie dłonie na
klatce piersiowej. Stróż zrzucił go z siebie. Taniel uderzył w ziemię, przetoczył się i wstał
natychmiast, by niemal w tym samym momencie uchylić się przed sztychem.
Odbił cięcie bagnetem i zaatakował. Ostrze weszło w ciało Stróża po samą lufę, ale nie
zrobiło na wielkoludzie większego wrażenia niż kule, które go trafiły.
Stróż szarpnął się w tył, tak że bagnet wysunął się z rany, ale olbrzym znalazł się od razu
poza zasięgiem kolejnego pchnięcia.
Taniel zawirował w dziwnym piruecie, gdy drugi Stróż skoczył nań z boku. Uchylił się i
wbił końcówkę bagnetu pod brodę przeciwnika. Musiał puścić karabin i uskoczyć przed sztychem
szabli pierwszego Stróża. Dobył swojej i przygotował się na atak.
Stróż zatrzymał się na chwilę. Wrzucił do ust cały ładunek prochu.
Czarny Stróż.
Rozgniótł drobiny prochu poczerniałymi zębami i wypluł resztki patrona.
Taniel nie należał do najlepszych fechmistrzów. Był szybki i kompetentny, ale jeśli jego
wynaturzony przeciwnik uczył się szermierki, Dwa Strzały miał marne szanse, by wyjść z tego
cało.
Przechwycił jeden cios i odbił ostrze. Olbrzym uderzył pięścią niczym bochen, ale Taniel
był gotowy.
Złapał dłoń przeciwnika i z całej siły rąbnął go czołem w nos. Czuł, jak kość ustępuje
pod uderzeniem. Nie miał wątpliwości, że wepchnął ją potworowi do mózgu. To powinno położyć
kreaturę trupem, a jednak Dwa Strzały czuł, że Stróż walczy. Cofnął się więc o krok i poderżnął
przeciwnikowi gardło. Stwór zacharczał i osunął się na ziemię, wciąż jeszcze uporczywie
czepiając się życia, aczkolwiek to już nie mogło trwać długo.
Taniel miał całą twarz umazaną czarną i lepką juchą potwora.
– Ej tam, idą! – ktoś krzyknął mu nad głową.
Zaskoczony zorientował się, że reszta kezańskiej armii jest niemal o krok. Złapał karabin i
począł wdrapywać się na redutę, osypując ziemię i klnąc ile wlezie. Stróżowi przyszło to bez
trudu, ale dla Taniela wcale nie było takie proste.
Kilka rąk pochwyciło go i pomogło mu przedostać się na bezpieczniejszą stronę.
– Wracać na pozycje! – ktoś krzyknął.
Taniel potrząsnął głową, zatrzymał się na chwilę, musiał odetchnąć. Przyciskał karabin do
piersi, żeby zapanować nad drżeniem dłoni. Dochodził do wniosku, że wypad na tamtą stronę chyba
nie był najlepszym pomysłem.
W tej samej chwili ktoś wymierzył mu siarczysty policzek. Był niemal pewien, że to Ka-
poel, ale kiedy podniósł wzrok, zobaczył major Doravir. Wyglądała na naprawdę wściekłą.
– Chcecie zginąć, kapitanie?! – Chwyciła go za podbródek niczym matka łajająca dziecko.
– Chcecie? Nikt nie opuszcza wałów bez rozkazu.
– Szczam na twoje rozkazy!
Odepchnął ją. Gdyby miał nieco słabszą samokontrolę, przebiłby panią major bagnetem.
Patrzyła na niego z zimną furią.
– Dopilnuję, żebyś wisiał.
– Spróbuj.
– Ładuj! – padł rozkaz. Taniel rozejrzał się pospiesznie. Z miejsca, gdzie stał, widział
sporą część poszarpanej linii umocnień. Stróże walczyli, wycinając w pień całe grupy obrońców.
Jednak śmierć tych dwóch, pokonanych przez Taniela, najwyraźniej przechyliła nieco szalę na
korzyść Adro, przynajmniej w najbliższej okolicy. Żołnierze pochylili się, ładując muszkiety.
Taniel odwrócił się od pani major i wsunął kulę do lufy. Kątem oka widział, jak kobieta
oddala się, wykrzykując rozkazy.
– Ostrożnie, kapitanie – szepnął żołnierz stojący obok. – Jak ta zwróci na pana uwagę, to
albo skończy pan w jej łóżku, albo na szubienicy, albo i to, i to.
– Jak dla mnie sama może skończyć w otchłani.
– To siostra generał Ket – wyjaśnił żołnierz. – Robi, co chce. Ale to cholernie dobry oficer.
Niech pan nie słucha tych, co mówią inaczej.
Siostra Ket. Dlatego wydawało mu się, że widział panią generał jakoś niedawno.
Podobieństwo było niewątpliwe, choć Doravir miała szczuplejszą twarz.
– Cholernie dobry oficer pozwoliłby mi wykonywać moją robotę – stwierdził. Wrzucił do
lufy drugą kulę i zabezpieczył flejtuchem.
Żołnierz wciąż mu się przyglądał.
– Dobrze się pan czuje, panie kapitanie? Załadował pan podwójnie, ale bez prochu.
– Zastanówcie się – powiedział Taniel z pewnością siebie, której wcale nie czuł. – Jaki
człowiek przeskakuje umocnienia i idzie walczyć z dwoma Stróżami, a potem ładuje karabin,
nie używając prochu? – Oblizał palce z prochu, żeby podtrzymać moc transu, i podniósł kolbę do
ramienia. Spojrzał wzdłuż lufy. Linia Kezan wciąż była odległa o jakieś dwieście jardów. Wciąż
zbyt daleko dla muszkietów, ale już za chwilę powinny odezwać się adrańskie karabiny.
Taniel wypatrzył daleko z tyłu parę oficerów i nacisnął spust. Niósł dwie kule
jednocześnie, popychając je ku swoim celom.
Jednego z wrogów trafił w pierś. Mężczyzna zacisnął dłoń na pokrwawionej tkaninie i
osunął się w siodle, wprawiając swego kompana w panikę. Taniel się skrzywił. Druga kula
chybiła celu. Jak to możliwe, że znów spudłował? Czy to przez mala stracił celność?
– Niech mnie Kresimir – odezwał się żołnierz zdumiony. – Ty jesteś Taniel Dwa Strzały!
Hej! – Klepnął w ramię towarzysza stojącego obok. – To Taniel Dwa Strzały.
– Taa, a ja jestem generałem – odparł tamten.
– Dopiero co był przed wałem. Położył czterech Stróżów sam jeden.
– Nie gadaj.
– Na własne oczy widziałem!
– Jasne, że widziałeś.
Taniel skupił się na szeregach Kezan. Warkot ich werbli zdawał się wwiercać w mózg. Na
chwilę otworzył trzecie oko i popatrzył na ziemię skąpaną w pastelowym lśnieniu. Rozbryzgi
magii pokrywały całe pole bitwy.
– Gotowy jesteś na śmierć, Dwa Strzały? – zapytał ten drugi żołnierz, niwecząc skupienie
Taniela. To nie była groźba, tylko zwyczajne pytanie.
– Nie, niekoniecznie.
– Co dzień spychają nas w tył. Czasem dwa razy dziennie. Za każdym razem, gdy ruszają
do ataku, cholerni Kezanie. I za każdym razem tracimy trzy setki ludzi albo i więcej.
– Za każdym razem? – Taniel nie mógł w to uwierzyć.
Tamten z powagą skinął głową.
– Wycofują się... – Taniel spojrzał przez ramię. Armaty odciągano do następnej linii
szańców. – Cholerni głupcy. Musimy się utrzymać. Nie mogą nas tak spychać. Wykrwawiają nas
powoli.
– No tracimy ludzi co niemiara. Nie dajemy rady. Próbowaliśmy, ale na nic. Nijak nie
można powstrzymać tych wielkoludów. Nie ma znaczenia, ilu położymy, ciągle przychodzi ich
więcej.
– Jesteś wyjątkowo spokojny – stwierdził Taniel.
– No bo jest w tym coś uspokajającego, tak sobie myślę. Że wiesz, że i tak zginiesz. Ten
chłopak po twojej drugiej stronie...
Taniel zerknął na dzieciaka, który chyba nawet jeszcze nie zaczął się golić. Ręce tak mu się
trzęsły, że muszkiet kiwał się na obie strony.
– ...ten chłopak to raczej by się ze mną nie zgodził.
– To tylko nerwy – podsumował mag. – Wszystkich nas czasem dopadają.
Popatrzył w stronę nadciągających Kezan. Sto pięćdziesiąt jardów. Przeładował karabin,
podniósł do policzka i strzelił.
– Ale nie ty – odezwał się pierwszy żołnierz. – Słyszałem, że po raz pierwszy zabiłeś
Uprzywilejowanego strzałem w oko.
– Tak było. Ale spudłowałem wcześniej ze dwadzieścia razy. Trząsłem się jak barani ogon.
Uczą cię strzelać do celu – powiedział do młodzika obok. – Ale to zupełnie co innego, kiedy
zrozumiesz, że po drugiej stronie jest żywy człowiek i też do ciebie strzela. Ja siedziałem o milę
od mojego celu. Miałem więcej szans. Ale, chłopcze, weź głęboki oddech i pociągnij za spust.
Strzelaj prosto i bez wahania, bo drugiej szansy możesz nie mieć.
Chłopcze. A przecież młodzik był nie więcej niż pięć lat młodszy od Taniela.
Dwa Strzały załadował karabin, gdy jeszcze mówił, teraz wymierzył i strzelił. Kolejny
oficer spadł z konia.
Młodzik patrzył na Taniela, ręce nadal mu się trzęsły.
– No chyba niewiele dała ta gadka – stwierdził starszy żołnierz.
– Cicho tam! – wrzasnęła Doravir. Szablę uniosła nad głową, w drugiej ręce trzymała
pistolet. – Celuj!
Kezanie znaleźli się już niemal w zasięgu strzału z muszkietu. Były ich tysiące. Szereg za
szeregiem. Teraz Taniel zrozumiał już, dlaczego Adrańczycy nie mieli szans na utrzymanie pozycji.
Przypomniał sobie Wierchowieniec i jak tysiąc razy niemal stracili twierdzę, a przecież bronili
przejścia szerokiego zaledwie na sto kroków, i to ukryci za zaklętymi murami. Tutaj pomiędzy
nimi a wrogą armią były jedynie okopy i umocnienia usypane z ziemi. Utrzymanie się było
niemalże niewykonalne.
– Pal!
Pierwszy szereg atakujących i spora część drugiego zostały na ziemi. Adrańczycy zaczęli
przeładowywać broń.
Zanim jednak padła kolejna salwa, Kezanie się zatrzymali. Nowy pierwszy szereg opadł na
kolano. Celowali.
Taniel schował się za szańcem. Przyciągnął ku sobie młodzika, nasłuchiwał salwy. Kule
wbijały się w ziemię. Młody żołnierz chciał wstać, ale Taniel go przytrzymał.
– Strzelają salwami – powiedział. – Wystrzelą raz jeszcze i dopiero wtedy będą ładować.
Czekaj...
Rozległa się druga salwa. Taniel policzył do trzech, puścił chłopca i wstał gotowy do
strzału.
Kezanie z rykiem ruszyli do ataku.
– Strzelać wedle woli!
Taniel głęboko odetchnął prochowym dymem. W głowie mu od tego huczało, krew płynęła
wartko. Już nie doskwierał mu brak mala, nie drżały dłonie. Jego ciało znalazło coś o wiele
lepszego. Nasypał odrobinę prochu na grzbiet dłoni i wciągnął szybko.
Kezanie dotarli do podstawy umocnień. Taniel wychylił się na tyle, by móc strzelać do
atakujących żołnierzy, i nagle dostrzegł Uprzywilejowaną jakieś sto jardów dalej. Jej dłonie
splatały czary. Taniel wycelował i strzelił.
Kobieta wywróciła się w rozbryzgu krwi, sięgając rękoma do gardła.
Piechota kezańska zalała wały niczym powódź przerywająca tamy. Taniel rozpruł jednemu
żołnierzowi brzuch bagnetem, drugiego trafił kolbą w twarz. Wskoczył na szczyt umocnień, żeby
nie pozwolić wrogowi przedostać się na drugą stronę. Dźgał i ciął bez opamiętania.
Ledwie usłyszał sygnał do odwrotu.
– Wytrzymać! – wrzasnął, zrzucając grenadiera z wału. – Damy radę!
Młodzik, który walczył tuż obok, padł z piersią przebitą bagnetem. Taniel rzucił się mu na
pomoc. Nabił Kezanina na swój bagnet niczym mięso na rożen.
Chłopak mógł umrzeć od rany. Bagnet trafił go dokładnie między żebra i prawdopodobnie
przebił płuco. Młodzik pewnie tonął we własnej krwi.
Ale Taniel nie mógł go zostawić. Adrańczycy byli w odwrocie.
– Walczcie! Walczcie, skurwysyny!
Był sam na wale. Żołnierze adrańscy albo polegli, albo się wycofywali. Chłopak leżał u
stóp Taniela. Ten żołnierz, który odezwał się do niego pierwszy, patrzył teraz w niebo
nieruchomym spojrzeniem. Major Doravir zniknęła.
Sięgnął i wyczuł proch kezańskiej piechoty. Wystarczyła jedna myśl, by go podpalić. Siłą
umysłu skierował wybuch w stronę przeciwną od siebie i umocnień. Huk zadzwonił mu w
uszach i powalił na kolana. Każda uncja prochu w promieniu kilkunastu jardów wyleciała w
powietrze.
Wokół widział tylko krwawą jatkę. Dym już się rozwiewał i teraz widać było osmalone
ciała zaścielające reduty. Ranni jęczeli i wzywali pomocy. Żołnierze oddaleni od Taniela
zaprzestali walki i teraz tylko wpatrywali się w niego nieruchomo. Zrobił krok ku nim, gotów
pomóc im w utrzymaniu kolejnego fragmentu wałów, i nagle dotarło do niego, że nie widzi już
niebieskich kurtek.
Jak okiem sięgnąć rozciągało się morze piaskowych mundurów. Kez zdobył pozycje.
Młodzik zakaszlał krwią. Taniel przerzucił karabin przez pierś i złapał młodego pod
ramiona. Zaczął ciągnąć go w stronę adrańskiego obozu.
W połowie wlókł, a w połowie niósł chłopaka do oddalonej o sto kroków kolejnej linii
obrony. Kezanie właściwie go zignorowali. Kilka strzałów wzbiło niewielkie fontanny ziemi obok
Taniela, ale wróg był zbyt zajęty zabezpieczaniem nowo zdobytego terenu. Teraz zlikwidują
umocnienia i podciągną tu swoje armaty, szykując się do jutrzejszego ataku.
Taniel dotarł do swoich wyczerpany, w głowie wciąż jeszcze szumiał mu proch.
– Zajmijcie się nim – rozkazał nabiegającej chirurg. Kobieta wzdrygnęła się, spoglądając
nań rozszerzonymi oczami.
– On już umarł, sir.
– Zajmij się nim, do cholery! Zadbaj, żeby mu było wygodnie.
– Nie, sir. On nie umiera. On już umarł.
Taniel ukląkł przy chłopaku i dotknął jego szyi dwoma palcami. Nie wyczuł pulsu. Tymi
samymi palcami zamknął oczy chłopca.
– Szlag!
Chirurg uklękła przy nim.
– Nic mi nie jest. – Odepchnął jej dłonie.
– Pańskie ramię, sir.
Taniel spojrzał w dół. Miał rozerwany rękaw i długą poszarpaną ranę na ramieniu.
– Proszę zająć się kimś, kto jest tego wart – usłyszał nagle. Major Doravir szła ku nim z
rozwianymi włosami i twarzą brudną od prochu. Nie miała kurtki, a na białej koszuli widniały
świeże plamy od potu i krwi.
– Major Doravir. – Taniel wstał. – Nie miałaś na tyle przyzwoitości, by zginąć ze swoimi
ludźmi, co?
Uderzenie odrzuciło jego głowę w bok. Dotknął policzka. Cios był na tyle silny, by
Tanielowi zagrzechotały zęby.
– Zrób to jeszcze raz, a złamię ci rękę.
– Ostatnia zeszłam z umocnień.
– Nie. Ja zszedłem ostatni. Mogliśmy je utrzymać. A zamiast tego oddaliśmy teren i kto
wie ile setek ludzi przy tym straciliśmy.
– Ja wykonuję rozkazy. Ty nie. Nie będzie więcej ostrzeżeń, kapitanie. Dopilnuję, byś
zadyndał na szubienicy. – Obróciła się na pięcie i odmaszerowała, wzywając żandarmów.
Taniel potarł podbródek i nagle dostrzegł Ka-poel. Zmierzała w stronę pola bitwy, gdzie
Kezanie niszczyli umocnienia.
– Co ty wyprawiasz, na otchłań? – krzyknął za nią.
Wskazała na pole bitwy i podniosła lalkę. Przeklęta dziewczyna. Nie zdoła powtórzyć
swego wyczynu z Kresimskiej Kurgi. Zbyt wielu było tu wrogów i nie miała dość lalek.
Taniel zerknął w stronę major Doravir. Rozmawiała z dwoma żołnierzami w mundurach
żandarmerii. Wskazała go palcem.
Dwa Strzały uznał, że to najlepszy moment, by zniknąć.
13
Rozdział
Tamas wydostał się z namiotu, dopiął kurtkę od munduru, poprawił złote epolety i
spojrzawszy w niebo, zastanowił się, czy będzie padać. Niebo nad Górami Adrańskimi pojaśniało
zaledwie nieznacznie, cała reszta świata wciąż jeszcze trwała pogrążona w ciemności.
Marszałek wpatrywał się w te pierwsze oznaki wstającego dnia i myślał o tym, co działo
się po drugiej stronie gór. Budwiel padło. Kez niewątpliwie przebija się w głąb Przesmyku
Surkova. Tamas miał nadzieję, że jego generałowie zdołają się obronić. Skrzywił się. Po utracie
Budwiel wojska Kezu były na wygranej pozycji. Jego ludzie go potrzebowali. Jego kraj go
potrzebował. Jego syn go potrzebował. Musiał przedostać się na drugą stronę tych przeklętych gór.
Obóz budził się do życia. Marszałek słyszał ciche gwizdki sierżantów, ogłaszające pobudkę.
Czuł zapachy unoszące się znad obozowych ognisk, choć niewątpliwie jedzenia było niewiele.
Olem siedział niedaleko Tamasa. Czapkę miał nasuniętą na oczy, nogi oparte o pień
naprzeciwko, ręce ukryte głęboko w kieszeniach. Wyglądał, jakby spał, co było niemożliwe.
Zdolność Olema polegała na tym, że nie odczuwał takiej potrzeby.
– Cicha noc? – spytał marszałek, kucnąwszy przy niewielkim ognisku. Rozcierał
zziębnięte dłonie. Ciepło lata nie rozgrzewało wczesnych poranków u podnóża gór. Tamas
przegarnął żar gałązką i dorzucił ją do ognia. Z ogniska został już prawie wyłącznie popiół.
Niewiele drewna znajdowali na tej wyżynie.
– Trochę szelestów, sir. I narzekania. – Olem sapnął, jakby narzekania były niczym
więcej jak tylko drobną niedogodnością.
Ludzie czuli głód. Tamas był tego świadom i ta świadomość bolała.
– Uciszę je – dodał Olem.
– Dobrze.
Tamas usłyszał zbliżające się ciche kroki. Olem poruszył się lekko i jego dłoń wysunęła się
odrobinę z kieszeni, zaciśnięta na rękojeści pistoletu.
Coś ciężkiego wylądowało na ziemi tuż przy Tamasie. Drgnął i wtedy zorientował się, kim
jest przybysz.
– Łoś, sir. – Vlora kucnęła obok.
Tamas poczuł ulgę. Jedzenie.
– Andriya też zastrzelił jednego. Porcjuje go dla magów. Ten jest dla oficerów.
Marszałek przygryzł wargę.
– Olemie, niech go sprawią i rozdzielą między ludzi. Po małym surowym kawałku. Niech
sobie sami przyrządzą. Ruszamy za dwie godziny.
Olem wstał i się przeciągnął. Wsunął pistolet za pas i oddalił się, nawołując ludzi.
– Jutro w południe dotrzemy do Hune Dora, sir – oznajmiła Vlora. Ramiona miała
poplamione zwierzęcą krwią. Musiała zażyć prochu, inaczej w żadnym razie nie byłaby w stanie
dźwignąć zabitego łosia.
– Jak daleko?
– Jakieś szesnaście mil. Dotarłam tam w trakcie polowania.
– I?
– Niewielkie miasto, tak jak powiedział Gavril.
– Otoczone murem?
– Ten mur to ruina. Ma może osiem stóp wysokości. Nie martwiłabym się murem, sir.
Miasto wygląda na opuszczone.
Opuszczone? Tamas miał nadzieję, że znajdzie tam jakichś ludzi i będzie mógł zabrać ich
jedzenie i proch.
– Coś jeszcze?
– Teren robi się stromy. Droga prowadzi, omijając wszelkie naturalne przeszkody.
Mnóstwo mostów, z tego, co widziałam. Jak już dotrzemy do lasu, dragoni będą mieli problem,
żeby nas otoczyć.
– Mam nadzieję.
– Zła wiadomość jest taka, że droga robi się znacznie węższa. Będziemy musieli
maszerować trójkami.
To by oznaczało, że kolumna żołnierzy marszałka rozciągnie się na niemal cztery mile.
Niezbyt dogodna perspektywa dla oddziałów ściganych przez dragonów. Tamas zaklął pod nosem.
Przez chwilę jeszcze patrzył w niebo. Wreszcie uznał, że padać nie będzie.
– Skłamałem wcześniej – powiedział nieoczekiwanie.
Vlora zmarszczyła brwi.
– Sir?
– W Budwiel, kiedy spytałaś mnie, czy są jakieś wieści o Tanielu. Skłamałem.
Otworzyła usta, ale Tamas nie dopuścił jej do głosu.
– Kilka dni przed tym, jak weszliśmy do jaskiń, otrzymałem wiadomość, że ta jego
dzikuska się ocknęła.
– A Taniel?
– Nie. Ale skoro jedno z nich z tego wyszło, to zapewne i drugie zdoła. I raczej nie
powiedziałbym, że ta mała, dzika dziewczynka jest silniejsza niż mój chłopiec. On... – Głos mu się
załamał. – Wyjdzie z tego.
Patrzył na Vlorę kątem oka. Wydawało mu się, że po policzku dziewczyny spłynęła łza.
– Jak tam noga, sir?
Marszałek spojrzał w dół. Mihali go wyleczył. Tamas mógł chodzić. Mógł jeździć konno.
Na otchłań, mógłby nawet tańczyć, gdyby chciał. Ale głęboko wewnątrz łydki wciąż gnieździł się
ból. Dokładnie w tym miejscu, z którego wyciągnęli mu złotą gwiazdę. Mimo że Tamasa leczył
bóg, ciągle jeszcze coś było nie w porządku.
– Wszystko dobrze – odparł. – Noga jest jak nowa.
– Ale nadal pan utyka, sir.
– Naprawdę? To chyba z przyzwyczajenia.
Vlora jednak nie ustępowała.
– Ponoć wyleczona tkanka zazwyczaj z trudem się dostosowuje. Trzeba jej pomocy. Dużo
ćwiczeń, masaży. Gdyby pan chciał...
– Chyba nie trzeba nam plotek, jakie taki masaż by zapewne wywołał – parsknął
rozbawiony Tamas. Poczuł ulgę, gdy Vlora też się roześmiała.
– Miałam zamiar zaproponować, by zrobił to Olem, sir.
– Jestem pewien, że nic mi nie będzie. – Przyglądał jej się nieco dłużej. Vlora zerknęła na
niego, a potem znów zapatrzyła się w dogasający żar. Wciąż unikała wzroku Tamasa.
Uświadomił sobie, że brakuje mu ich dawnej zażyłości. Gdyby sprawy ułożyły się lepiej,
byłaby dzisiaj jego synową. W przeszłości, zanim jeszcze poszła na uniwersytet, była jedynym
żołnierzem, który ośmielał się nazywać marszałka po prostu Tamasem. Często brała go pod ramię
albo nawet przytulała się doń publicznie.
Zanim poszła do łóżka z tym gogusiem w Jileman, co oczywiście skończyło się
zerwaniem zaręczyn.
Tamas wstał.
– Chcę, żebyście z Andriyą nadal polowali. Potrzebujemy tyle mięsa, ile tylko uda nam
się zdobyć.
– Proch nam się kończy, sir.
– Weźcie od kwatermistrza Siódmej.
– Miałam na myśli nas wszystkich.
Tamas zabębnił palcami o pas. Maszerujące wojsko bez żadnego zaopatrzenia, czy nawet
taboru. Wszystko im się skończy. I to prędzej raczej niż później. Jedyną ich nadzieją było
utrzymanie tempa marszu, które z wolna tracili, próbując uzupełnić zapasy i na skutek
wyczerpania spowodowanego głodem.
– Dopilnuję, żeby magowie mieli wszystko, co będzie im potrzebne. – Każdy z
prochowych magów wart był tyle co tuzin żołnierzy.
Vlora skinęła głową.
– Zamelduję się u kwatermistrza. – Wstała i pomaszerowała w głąb obozu.
Tamas patrzył za nią i czuł się stary, przygnieciony żalem.
Żołnierze już wstali, więc w obozie zrobiło się głośniej. Rozległo się kilka wiwatów,
zapewne Olem rozdawał mięso. Nie było tego wiele, biorąc pod uwagę liczebność oddziałów, ale
zawsze o kęs więcej, niż mieli jeszcze przed chwilą.
Marszałek zwijał właśnie posłanie, gdy podszedł doń Olem.
– Zrobiłbym to, sir – powiedział.
– Odesłałem cię do ważniejszych spraw. Byłem kiedyś żołnierzem, Olemie. Mogę złożyć
swój namiot i zwinąć swój koc.
– Skoro się pan upiera, sir. To ja zrobię coś z tym łosiem.
Marszałek spoglądał na południe. Gdzieś tam Kezanie zwijali swój obóz, zapewne mieli
nadzieję dopaść adrańskie brygady, zanim te znikną w lesie.
Tamas nie tyle zobaczył konia, co usłyszał tętent. Chwilę później z ciemności wyłonił się
Gavril, dosiadający spienionego wierzchowca.
Tamas pochwycił konia za uzdę, a Gavril zsunął się z siodła. Wierzchowiec miał mokre
boki i toczył wokół dzikim wzrokiem. Były wachmistrz zagonił go niemal na śmierć.
– Szesnaście tysięcy – oznajmił Gavril. – Dziesięć i pół tysiąca dragonów i pięć i pół
tysiąca kirasjerów. Trzy pełne brygady kawalerii.
NA KRESIMIRA! Jak mieli walczyć z tak przeważającymi siłami?
– Jak daleko?
– Dotrzemy do lasu przed nimi, jeśli ruszymy natychmiast. Nie rozmawiałem jeszcze ze
zwiadowcami, którzy ruszyli na północ.
– Vlora tam była. Jesteśmy szesnaście mil od Hune Dora.
Gavril przyjął od Olema manierkę z wodą, pociągnął solidny łyk, a resztę wylał sobie na
głowę. Cały parował.
– Nie będziemy mieli czasu, żeby splądrować miasto.
– Vlora mówi, że jest opuszczone. Poślę ludzi, żeby sprawdzili, ale najpewniej po prostu je
miniemy.
– Opuszczone, co? – Gavril podrapał zarośnięty podbródek. – Może moglibyśmy się tam
bronić.
Tamas nie mógł się powstrzymać, żeby znów nie spojrzeć na południe. Nie widział
kezańskich kawalerzystów, ale miał wrażenie, że może ich wyczuć.
– Może.
Olem podszedł do marszałka z cynowym talerzem, na którym dymił kawałek łosia.
– Spalony na brzegach i surowy w środku, ale smakuje wspaniale – oznajmił z
szerokim uśmiechem.
Tamasowi zaburczało w brzuchu. Kawał mięsa miał ze dwa funty.
– Daj Gavrilowi – polecił. – Nie jestem głodny.
Olem popatrzył na dowódcę, unosząc jedną brew.
– Stąd słyszę, jak pański brzuch ryczy niczym głodny niedźwiedź, sir. Musi pan zachować
siły.
– Naprawdę nie jestem głodny.
– Jak tam sobie chcesz. – Gavril wyciągnął sztylet, złapał mięso, rozciął i jedną połowę
plasnął z powrotem na talerz. Resztę zaczął wpychać do ust. Pomiędzy jednym kęsem a drugim
zawołał coś do innego zwiadowcy, który właśnie dotarł do obozu.
– Sir – Olem nie dawał za wygraną – musi pan jeść.
– Każ ludziom się zbierać – odparł marszałek. Nagły powiew wiatru niemal zdarł mu
bikorn z głowy i Tamas poczuł, że muszą się spieszyć. – Czoło kolumny ma wyruszyć za
dwadzieścia minut.
Nie przestawał patrzeć na południe, póki Olem się nie oddalił.
Szesnaście tysięcy konnych. Dwie brygady piechoty zostaną rozniesione na miazgę. Umrą
głodni, wyczerpani, na obcej ziemi, podczas gdy Kez będzie palić ich domy.
Nie mógł na to pozwolić.
Nie zamierzał na to pozwolić.
Ruszył ku pobliskim ogniskom.
Sierżant Oldrich i jego strzelcy doborowi zatrzymali się chwilowo w dawnych koszarach
na południowym brzegu rzeki Ad, niedaleko latarni Gostaun. Był to duży kompleks, pusty, jeśli nie
liczyć wielkiego agresywnego psa, który się włóczył po okolicy. Na frontowej bramie wisiała
solidna kłódka i łańcuchy, ale jedno z bocznych wejść pozostało otwarte.
Tamtędy właśnie wszedł Adamat. Musiał przejść przez dwa puste majdany, zanim odnalazł
niewielkie kasyno, gdzie sierżant i jego ludzie pilnowali czwórki najmłodszych dzieci Adamata.
Adamat stanął w drzwiach i przyglądał się maluchom, nie próbując nawet powstrzymać
uśmiechu. Astrit, kręcąc na palcach czarne loki, usiłowała przypomnieć sobie kwestię księżniczki,
więzionej przez złego Uprzywilejowanego, którego, co Adamat wywnioskował z kostiumu
zrobionego z prześcieradeł, grał jeden z bliźniaków.
– Tatuś! – krzyknęła dziewczynka.
Wszystkie dzieci rzuciły się na niego, tuliły się i chciały, by wziął je na ręce. Ucałował
każde, wymawiając przy tym ich imiona, oprócz imion bliźniąt oczywiście, nie potrafił odróżnić
chłopców, a nie chciał się za nic do tego przyznać.
Kilka minut trwało, zanim udało mu się wyplątać z uścisków dziecięcych rączek. Polecił
maluchom powrócić do zabawy, a sam przysiadł się do Oldricha w kącie pomieszczenia.
– Kawy? – zapytał sierżant.
– Herbaty, o ile jest.
Oldrich przywołał jednego ze swych ludzi.
– Herbaty! – rozkazał i obrzucił Adamata spojrzeniem spod zmarszczonych brwi. –
Wygląda pan okropnie. Trochę się panu oberwało, co?
– Ta... – Adamat mimowolnie wrócił spojrzeniem do dzieci. To były śliczne maluchy.
Naprawdę. Na myśl, że mogło im się coś stać, krew w nim wrzała. Zmusił się, by odwrócić wzrok.
– Ale wszystko dobrze się skończyło, znalazłem siedzibę Vetasa.
– Nie sądziłem, że się panu uda. – Oldrich uniósł kubek kawy w udawanym toaście. –
Uznałem, że skurczybyk zniknie, po tym jak rozprawił się pan z jego chłopcami w Offendale.
Adamat pociągnął nosem.
– On się mnie nie boi – stwierdził. – Nie wiem, czy w ogóle boi się kogokolwiek. Widział
pan kiedyś to coś na parę, jak to się nazywa... lokomotywę? Powóz na kołach napędzany parą z
czajnika?
– Taki, co to był na festynie zeszłego roku? Maszyna parowa? – upewnił się Oldrich.
– Właśnie. Jest jak taka maszyna parowa. Po prostu wali do przodu. Bez uczuć, bez
przemyśleń. Ma tylko swoje zadanie przed oczami i zamierza je zrealizować.
Oldrich upił kawy.
– Szlag. Gada pan, jakby go było panu żal.
– Nie – zaprzeczył natychmiast Adamat. – Jak go dopadnę, wyrwę mu serce.
– I oby pan miał szansę. Mamy iść po niego?
– A ilu ma pan ludzi? – spytał Adamat, choć doskonale znał odpowiedź.
– Piętnastu – odparł Oldrich. – Dwóch musi pilnować dzieci...
– Pięciu.
– Pięciu do pilnowania dzieciaków, czyli zostaje dwunastu z panem i ze mną.
– Za mało.
– Ma tylu ludzi, żeby poradzić sobie z najlepszym oddziałem marszałka polnego?
– Ma sześćdziesięciu zbrojnych. I Uprzywilejowanego.
Oldrich zagwizdał.
– No tak. Z tym to już nic nie zrobimy.
– Niech to otchłań. Dziękuję – dodał Adamat, gdy żołnierz postawił przed nim kubek z
herbatą. Wrzucił do naparu dwa kawałki cukru i zamieszał. – Widział pan dzisiejszą gazetę?
– Nie. Chce pan gazetę? Hej tam! Przynieście panu inspektorowi gazetę!
Adamat skrzywił się w duchu. Chciał się tylko dowiedzieć, czy Oldrich widział gazetę, a
nie zwracać uwagę na to, co napisano w dzienniku. No trudno.
– Pamięta pan Uprzywilejowanego Borbadora? – zmienił temat.
– Pamiętam. – Oldrich spojrzał na swego rozmówcę czujnie i bez uśmiechu.
– Myślę, że on by z tym coś zrobił. Borbador był jednym z najlepszych i
najbystrzejszych w kamaryli. Pod Wierchowieńcem walczył z kezańską kamarylą praktycznie w
pojedynkę. Wiem, że Tamas ukrył go gdzieś w mieście. Gdybyśmy mogli...
– Nie – uciął Oldrich.
– Nie, bo?
– Uprzywilejowany Borbador znajduje się pod wpływem geas i musi zabić marszałka
polnego.
– Wiem, sam powiedziałem Tamasowi o geas.
– No to po co mnie pan o niego pyta. Uwolnienie go naraziłoby Tamasa, a tego nie
zrobię.
Adamat złapał się za głowę. Miał wrażenie, że ostatnio często mu się to zdarza.
– To nasza jedyna szansa przeciwko Uprzywilejowanemu Vetasa.
– Może pan prosić o pomoc Taniela Dwa Strzały – podsunął Oldrich. – On zabija
Uprzywilejowanych dla przyjemności. A wieść niesie, że jest w mieście.
– W gazecie napisali, że rano wyruszył na front. – Adamat zdał sobie sprawę, że popełnił
błąd w chwili, gdy to powiedział.
– A więc widział pan gazetę? Napisali tam coś, co chciał mi pan pokazać?
– Sir – odezwał się od progu jeden z ludzi Oldricha, młodzieniec niewiele starszy od
Josepa, pierworodnego Adamata. – Sir, musi pan to zobaczyć. – Podszedł do stolika i rzucił na blat
gazetę.
Oldrich podniósł dziennik.
BUDWIEL SPALONE, MARSZAŁEK TAMAS POLEGŁ – krzyczał nagłówek.
Oldrich w milczeniu przeczytał artykuł. Młody żołnierz stał nieruchomo cały ten czas.
Sierżant skończył lekturę i oddał młodemu dziennik.
– Zamierzał mi pan o tym powiedzieć?
Adamat poczuł się jak dzieciak przyłapany na wyjadaniu łakoci.
– Owszem – przyznał. – Gdy już bym wymyślił, jak pana przekonać, by mi pan pomógł.
Z trudem przełknął ślinę. Przyjdzie mu się pożegnać z szansą na odzyskanie Faye. Kiedy
Oldrich go zostawi, detektyw będzie sam z ośmiorgiem dzieci, których należy strzec, podczas gdy
jego żona i syn nadal pozostaną w łapach Vetasa.
– Przekonać? – zdziwił się lekko Oldrich. – Dostałem rozkaz. Tamas jest moim dowódcą i
przyjacielem od wielu lat. Powiedział mi, że mam to doprowadzić do końca, bez względu na to, czy
on przeżyje wojnę.
– I zamierza pan?
– Oczywiście.
Adamat nie zdołał powstrzymać westchnienia ulgi. Osuszył zroszone potem czoło
chusteczką.
– Dziękuję. – Zamilkł na chwilę. – Przyjął pan tę wiadomość zaskakująco dobrze.
– Tylko nagłówek jest taki sensacyjny. – Oldrich wskazał na gazetę. – Tak naprawdę
jedynie zakładają, że zginął. Tamas ruszył za linie nieprzyjaciela z Siódmą i Dziewiątą i od tego
czasu go nie widziano. Te brygady to najwięksi twardziele w całej armii. Póki nie zobaczę jego
ciała, nie uwierzę, że nie żyje. Na pewno jest w Kezie, kąsa po kawałku ich armię i wypluwa jak
przeżute wykałaczki.
– Nie przekonam więc pana, by wypuścił pan Uprzywilejowanego Borbadora, skoro
Tamas nie żyje.
– Przykro mi. Musi pan wymyślić coś innego. I to szybko, bo mogę panu pomagać tylko,
dopóki Kezanie nie zapukają do bram Adopestu.
– Coś wymyślę. – Adamat wstał.
– I jeszcze musi pan pamiętać, że skoro Tamasa uznano za zmarłego, to znaczy, że
urzędnicy anulują te czeki, które panu dałem. Będziemy potrzebować pieniędzy na łapówki i
zapasy, i to niedługo. Jeśli ma pan jakieś oszczędności...
– Zobaczę, co da się zrobić. – Adamat z oporami pożegnał się z dziećmi i ruszył w
stronę drzwi. Ze zdziwieniem zorientował się, że Oldrich idzie za nim.
– Sierżancie?
– Chciałem panu coś powiedzieć – zaczął tamten ściszonym głosem, zerkając zarazem
przez ramię. – Tylko żeby poczuł się pan trochę spokojniejszy. Nie chcę, żeby martwił się pan o
dzieciaki. Chłopcy naprawdę je polubili. Jeśli nas kto tu znajdzie albo przyjdzie szukać dzieci, moi
chłopcy sprawią mu potężny łomot i nie będą się wahać.
Adamat musiał mocno się starać, by zapanować nad łzami cisnącymi się do oczu.
– Dziękuję – wykrztusił wreszcie. – To naprawdę wiele dla mnie znaczy. Dziękuję.
O pierwszej nad ranem Adamat dotarł do swojej kryjówki. Ostrożnie wspiął się po
schodach, słuchając trzeszczenia desek. Naprawdę minęło aż pięć dni, od kiedy był tu ostatnio?
Sypiał na ławce w parku, na łóżku w schronisku, na barowym stołku, planując swój kolejny ruch
po spotkaniu z Szafarzem.
Potrzebował kąpieli.
SouSmith siedział na sofie przy ledwie tlącej się lampie. Przed nim leżały rozłożone karty.
– Martwiłem się – rzucił lakonicznie.
Adamat zamknął drzwi z westchnieniem. Miał nadzieję, że zdoła się wyspać porządnie
przed spotkaniem z bokserem. Czuł się fatalnie. Całe ciało go bolało, przez dziesięć dni spał
niewiele i jadł też nie najlepiej. Raz czy dwa razy był już w podobnym stanie, na przykład gdy
Manhouch wstąpił na tron, ludzie zaczęli się burzyć, a policjanci musieli pracować po osiemnaście
godzin, żeby utrzymać spokój w mieście.
Nie spodziewał się, że znowu poczuje to zmęczenie. Myślał, że tamte dni zostawił dawno za
sobą.
– Przepraszam – mruknął.
SouSmith wrócił do swego pasjansa. Przełożył jedną kartę i zdjął sekwens.
– Wyglądasz jak gówno – podsumował.
– Tak samo się czuję.
– Gdzie byłeś? – Niewielkie oczy uważnie wpatrywały się w twarz Adamata.
– Zostałem zaproszony do Szafarza. – Detektyw dokuśtykał do fotela przy sofie i osunął
się nań ciężko. – Jego chłopcy pracowali nade mną całą noc, zanim poszedłem na spotkanie z ich
szefem. A potem okazało się, że to wszystko to była jakaś cholerna pomyłka. No to wywalili mnie
na bruk i rzucili tylko „przepraszamy” na pożegnanie.
– Widziałeś Szafarza?
Czy to strach zadźwięczał w głosie SouSmitha?
– Byłem tak blisko niego, jak to możliwe. Siedział w tym samym pokoju, za czarnym
parawanem. Rozmawiałem z nim za pośrednictwem jakiejś kobiety z robótką, jakby był niemy
czy coś. – Adamat zmarszczył brwi. Może Szafarz BYŁ niemy? Może kobieta nie była tam w
ramach środków bezpieczeństwa, ale naprawdę była tłumaczem? – Mamy coś do jedzenia?
SouSmith kciukiem wskazał plater obok sofy. Pod pokrywką leżała kanapka. Mięso i ser
były ciepławe, ale Adamatowi smakowało jak nic na świecie.
Po jedzeniu poczuł się nieco silniejszy.
– Wychodzi na to, że chce tego samego co ja. Lord Vetas sprawia mu problemy. Chłopcy
Szafarza zgarnęli mnie z ulicy, bo śledziliśmy tę samą kobietę. – Oblizał palce. – Ale teraz, kiedy
Szafarz już wie, że mamy ten sam cel, zdaje się, gotów jest się wycofać i pozwolić mi dopaść
Vetasa. A to, kurwa, nie najlepiej, bo potrzebuję jego pomocy! – wykrzyczał ostatnie słowa, a
potem chwycił plater i ze złością szurnął nim przez pokój.
SouSmith porzucił pasjans, odchylił się na oparcie i uważnie przyglądał przyjacielowi.
– Nigdy nie chciałem zabić nikogo tak bardzo jak lorda Vetasa – szepnął Adamat. – Wiem,
gdzie on jest. Znalazłem jego siedzibę. Mam szansę. Z pomocą Szafarza mógłbym tego dokonać,
a on mnie wywalił na ulicę. – Odetchnął z drżeniem. – Zamierzam zrobić coś straszliwie
głupiego, SouSmith, i myślę, że powinieneś trzymać się ode mnie z daleka. Możesz uważać się
za zwolnionego z obowiązków.
SouSmith uniósł brwi.
– Ja o tym zadecyduję.
– Zamierzam zaszantażować Szafarza.
SouSmith począł zbierać karty. Chwilę później wstał.
– Po raz pierwszy się z tobą zgadzam.
Adamat zamknął oczy. Nie miał żalu do SouSmitha. Ani trochę. Po prostu wbrew sobie miał
nadzieję, że SouSmith zostanie i tym razem. Że nie opuści go do samego końca.
SouSmith zdjął marynarkę z haczyka na drzwiach.
– Wybacz, przyjacielu – powiedział. – Zginąłbym za ciebie, ale Szafarz na mnie nie
skończy.
Oczywiście. SouSmith musiał się przecież troszczyć o brata i jego rodzinę.
Uścisnęli sobie dłonie i Adamat słuchał ciężkich kroków boksera na skrzypiących
schodach.
Znów zagłębił się w fotelu, podpierając głowę rękami.
SouSmith był wielki i silny. W walce stanąłby za pięciu mężczyzn. Ale był też
przyjacielem. Adamat nie mógł sobie pozwolić, by mieć przyjaciół. Nie, jeśli zamierzał, co
zamierzał.
Wstał z trudem i powlókł się wprost do łóżka. Nie zawracał sobie głowy zdejmowaniem
ubrania.
14
Rozdział
15
Rozdział
Tamas uniósł się w strzemionach i przez lunetę obserwował, jak kezańscy zwiadowcy
pokonują szczyt wzgórza, dzielącego ich od wycieńczonej piechoty marszałka.
Wreszcie usiadł i podał lunetę Olemowi.
– Dwie trzecie naszych ludzi zdąży wejść do lasu, zanim nas dopadną.
Za nimi wznosiła się puszcza Hune Dora. Na terenach do granicy drzew nie uchowała się
ani jedna gałązka, ale sam las był chroniony królewskim dekretem i ogłoszony dobrem
narodowym Kezu. Krajobraz zmieniał się tu gwałtownie, łagodne wzgórza ustępowały nierównym
graniom, które niczym gigantyczne i mocarne korzenie gór sięgały ku Bursztynowej Enklawie.
Tamas podejrzewał, że królewskie upodobanie do łowów ocaliło las w takim samym
stopniu, co teren, który nie sprzyjał wyrębom.
Zawrócił konia i ruszył w stronę końca kolumny. Żołnierze maszerowali to czwórkami, to
szóstkami, dostosowując się gładko i szybko do szerokości drogi.
– Pułkowniku Arbor. – Tamas dołączył do ariergardy.
Arbor był starcem, jak na standardy wojskowe – o dziesięć lat starszy od Tamasa, stracił w
znacznej mierze słuch i wszystkie zęby. Mimo to maszerował, walczył i pił jak trzydziestolatek,
co, według niego samego, zawdzięczał szklance wina i cygaru przed snem. Pułkownik maszerował
na samym końcu kolumny, z karabinem na ramieniu, jak prosty żołnierz. Pierwszy Batalion
Siódmej składał się z najlepszych żołnierzy Tamasa, nie bez przyczyny stanowili ariergardę.
– Hę? – spytał Arbor.
– Wolałbym widzieć was w siodle. – Tamas musiał krzyczeć, żeby pułkownik go
usłyszał.
Arbor poruszył żuchwą i wyjął sztuczną szczękę.
– Nie ma mowy – odparł. – Jaja mnie od tego bolą jak cholera. Poza tym, sir, potrzebujemy
koni do prowadzenia zwiadu. – Łypnął wymownie na wierzchowce Tamasa i Olema, jakby chciał
powiedzieć, że można by je było o wiele lepiej spożytkować.
– Będziemy mieć towarzystwo za jakiś kwadrans – poinformował go Tamas. –
Wyznaczcie tylną szpicę. Będziemy wycofywać się kolumną marszową. Spokojnie i z odwagą.
Arbor odchrząknął i splunął.
– Batalion! – wrzasnął. Kapitan przed nim aż podskoczył na stopę. – Bagnet na broń!
Rygluj tyły!
Sierżanci przekazali rozkazy wzdłuż kolumny, choć połowa brygady niewątpliwie je
słyszała. Arbor wytarł sztuczne zęby o mundur i wsunął do kieszeni.
– Nie chcę, żeby mi się poniszczyły – wyjaśnił i puścił oko do Tamasa.
– Jasne. – Marszałek spiął konia i dołączył do prochowych magów w przedniej części
kolumny. Za nim batalion Arbora ustawiał się właśnie w szeroki półksiężyc, tworząc osłonę dla
tylnej części kolumny.
– Sir!
Gdy tylko Tamas zbliżył się do magów, Andriya odwrócił się, salutując. Towarzyszyło mu
pięciu magów. Cały dzień spędzili, prowadząc zwiad i polując. Widać było, że są wycieńczeni.
Tamas czuł spowijający ich zapach czarnego prochu.
– Kezanie są za tym wzgórzem. Półtora tysiąca dragonów i mają niezłe tempo –
poinformował ich Tamas.
– Zatrzymujemy się i walczymy? – spytał Andriya. W oczach miał głód, jak zawsze, gdy
tylko była mowa o przelewaniu kezańskiej krwi.
– Nie. Awangarda dotrze tu na godzinę przed resztą. Chcę, żebyśmy do tego czasu byli już
głęboko w lesie. Nie martw się – dodał, widząc rozczarowanie malujące się na twarzy maga. –
Wystarczy wroga i dla nas.
Popatrzył na pole bitwy, bo tym właśnie miały stać się łąki przed lasem. Zanim minie
godzina, spłyną krwią. Uważnym spojrzeniem obrzucił granice puszczy, ukształtowanie terenu i
w końcu stare kamienne mury opuszczonego miasta. Gdyby miał więcej czasu, dzień, czy choćby
kilka godzin, zdołałby przygotować pułapkę i zgnieść przednią straż Kezan.
Wskazał na pierwsze drzewa Hune Dora.
– Andriya, ustaw się ze swoimi ludźmi kilkaset jardów od linii drzew. Vlora, ty zabierz
swoich na skały, tam. – Machnął dłonią na północ. – Gdy tylko znajdą się w zasięgu, zlikwidujcie
konie. Spróbujcie zatrzymać całą kolumnę. A jak rozciągną szyk do szarży, zabijcie oficerów.
Odmaszerować.
Magowie wykonali rozkaz natychmiast. Za kilka minut zajmą pozycje i zaczną strzelać.
Być może kupią brygadom trochę czasu.
Tamas umieścił swych magów prochowych na wysokości umożliwiającej im oddawanie
dalekich strzałów, ale droga opadała łagodnie, prowadząc dnem płytkiej, aczkolwiek szerokiej
doliny, i dopiero potem wspinała się ku drzewom. Awangarda Kezu bez trudu będzie mogła
szarżować.
Czwarty Batalion Siódmej zajmował pozycje strzeleckie tuż za pierwszą linią drzew. Mieli
stanowić osłonę dla pierwszego, jeśli Arbor będzie musiał skryć się ze swoimi ludźmi w lesie.
Tamas zawrócił wierzchowca w kierunku północno-zachodnim i zsunął się z siodła.
Rozgniótł ładunek i nasypał nieco prochu na język. Trans pochwycił go natychmiast.
– Karabinek – rozkazał.
Olem, który nieustannie trzymał się marszałka niczym cień, podał mu naładowaną broń.
Tamas opadł na kolano. Karabinek miał krótszą lufę niż muszkiet, został skonstruowany, by ułatwić
żołnierzom ładowanie i strzelanie z końskiego grzbietu, ale i tak najlepiej strzelało się, będąc
spieszonym. Zamiast długiego drewnianego łoża do lufy przymocowany był metalowy uchwyt.
Tamas ujął broń i przymierzył się do strzału. Obserwował zbliżającą się konnicę.
Kezańscy dragoni uzbrojeni byli zwykle w karabinek, pistolet i pałasz. Starsi dowódcy
traktowali ich jak piechotę, tyle że przemieszczającą się konno, i pod ich rozkazami dragoni
walczyli pieszo. Młodsi używali tej formacji jako lekkiej kawalerii.
Najpewniej najpierw będą strzelać z karabinków, potem z pistoletów, aż wreszcie ruszą
do szarży w nadziei rozbicia ariergardy Tamasa. Marszałek był gotów postawić własnego konia,
że taka jest strategia wroga.
Nie musiał czekać długo, zanim główna część przedniej straży Kezan wyłoniła się zza
wzgórza. Odetchnął powoli i wycelował. Dragoni byli oddaleni o milę, jechali czwórkami.
Widział wyraźnie grzebienie z końskiego włosia powiewające na ich hełmach.
Tamas usłyszał trzask muszkietu gdzieś z lewej i wiedział, że Andriya strzelił pierwszy.
Minęło kilka długich sekund wypełnionych kanonadą.
Pierwszy koń zmylił krok, zachwiał się i zwalił na ziemię. Potem kolejny, i jeszcze jeden.
Padały na drogę, wzbijając tumany kurzu. Podcinały nogi tym z tyłu. Następnych kilka zwaliło się
w bezładnym kłębowisku kończyn.
Tamas nie musiał słyszeć kwiku wierzchowców, by dźwięk wypełnił mu głowę upiornym
echem.
Dragoni z pewnością wiedzieli, że Tamas ma przy sobie prochowych magów, a jednak
jechali w zwartym szyku. Marszałek miał ochotę pokręcić głową. Kezanie powinni być na to
przygotowani.
Z drugiej strony jednak, kto spodziewa się zginąć od kuli wystrzelonej przez wroga, który
jest zaledwie kropką na horyzoncie?
Pociągnął za spust.
Kilka sekund później kula trafiła konia w oko. Wierzchowiec szarpnął się i padł. Dragon
wyleciał z siodła i uderzył w ziemię z siłą wystarczającą, by złamać kark.
Tamas oddał Olemowi karabinek i wziął naładowany.
Szyk Kezan zaczął się rozciągać. Kolejni jeźdźcy wyłonili się zza szczytu wzgórza.
Uniesienie, które ogarnęło Tamasa na widok kilkunastu powalonych wrogów, minęło
bezpowrotnie, wciąż mieli przeciwko sobie jeszcze dwanaście setek. Zdjęcie kilku jeźdźców z
czoła kolumny nie było żadnym zwycięstwem.
Patrzył na pierwszy szereg kezańskiej konnicy i szukał oficerów. Wypatrzył ich niemal od
razu i podniósł karabinek do ramienia. Głęboki wdech. Wydech. Spust.
Kula trafiła młodego dragona w gardło. Oficer spadł z siodła, a Tamas już szukał
kolejnego celu.
Przez kilka minut prochowi magowie strzelali bez rozkazu, niemal wszystkie pociski trafiały
do celu, ale kezańska awangarda zbliżała się nieuchronnie.
– Lepiej niech pan już wsiada, sir. – W głosie Olema zabrzmiała nuta niepokoju.
Tamas bez trudu odgadł strategię dragonów. Rozsypali się po wschodniej stronie drogi.
Zamierzali oskrzydlić Pierwszy Batalion, odepchnąć piechotę jak najdalej od osłony, jaką mogły
stanowić drzewa Hune Dora. Uderzą szybko i mocno, unikając zarazem wiązania się walką, i w
ciągu kilku chwil odskoczą poza zasięg konwencjonalnych muszkietów. Wycofają się za mury
opuszczonego miasta, które dadzą im osłonę przed prochowymi magami, a potem zawrócą i
zaatakują kolumnę piechoty z flanki.
Tamas zobaczył, jak dragoni podnoszą karabinki. Wskoczył na siodło i raz jeszcze strzelił.
– Obserwuj mur – nakazał Olemowi. – Jedziemy.
Pierwszy Batalion pod wodzą Arbora niemal się zatrzymał. Co drugi żołnierz obrócił się i
opadł na jedno kolano. Tamas słyszał, jak Arbor wykrzykuje rozkaz, i w powietrze uniosła się
chmura prochowego dymu. Żołnierze wstali i przeładowali broń, podejmując zarazem marsz.
Tamas pędził ku ariergardzie z szablą w dłoni.
Dragoni oddali salwę z karabinków, chmurę dymu zostawili za sobą niczym wspomnienie.
Szereg piechociarzy na chwilę zgubił zgodny rytm. Niektórzy padli bez życia, inni
kuśtykali, wołając o pomoc. Nikt nie wyłamał się z szyku, by pomóc rannym.
Adrańczycy byli świetnie wyszkoleni.
Dragoni wciskali już karabinki w olstra i dobywali pistoletów.
Drugi szereg piechoty adrańskiej wykonał w tył zwrot, żołnierze przyklękli i wypalili.
Druga chmura dymu uniosła się nad dragonami, gdy ci odpowiedzieli ogniem. Wyjechali z
niej ułamek chwili później. Z obnażonymi pałaszami pędzili ku piechocie.
Batalion Arbora ustawił się, gotów dać odpór szarży. Bagnety umocowane na lufach
muszkietów tworzyły w rezultacie broń o długości piki. Tamas zaklął. Ich szyk był nie dość
zwarty...
Dragoni uderzyli w żołnierzy Tamasa.
Nabijane na bagnety konie kwiczały przerażająco. Jeźdźcy walili się na ziemię. Żołnierze
padali pod cięciami pałaszy. Piechota i kawaleria zwarły się w krwawej walce.
Tamas pognał konia. Olem pędził tuż za nim. Nagle po przeciwnej stronie pola bitwy, zza
murów Hune Dora, wyłonił się kolejny oddział konnicy.
Jeźdźcom przewodził Gavril. Dwie setki kirasjerów, w granatowych spodniach i
szkarłatnych koletach ciężkiej adrańskiej kawalerii, pędziło ku dragonom. Kezanie właśnie
wycofywali się ze starcia z Pierwszym Batalionem.
I choć kirasjerów było mniej, uderzyli w dragonów z siłą artylerii. Kezanie zupełnie nie
spodziewali się ataku. Oddziały konnicy zwarły się z hukiem. Okrzyki dragonów zmieniły się w
pełne przerażenia wrzaski.
Chwilę później Tamas dołączył do walki. Ciął szablą jednego z dragonów w tętnicę
szyjną. Okręcił się i przechwycił cięcie drugiego. Sięgnął zmysłami i odpalił ładunki, które
tamten trzymał w kieszeni na piersi. Spiął konia, szukając kolejnego celu.
Dragoni uciekali.
Ludzie Tamasa zaczęli wznosić zwycięskie okrzyki. Podchwycili je żołnierze w kolumnie
i ponieśli aż do Dziewiątej Brygady bezpiecznej wśród drzew.
Tamas łapał oddech, klucząc między ciałami poległych i kierując wierzchowca ku
Gavrilowi.
– Zatrzymaj swoich kirasjerów! – krzyknął.
Gavril kiwnął głową i wydał stosowne rozkazy.
– Ich główne siły dotrą tutaj w ciągu godziny. – Tamas gwałtownie wciągnął powietrze,
serce wciąż biło mu szybciej pod wpływem transu. Proch gryzł w oczy i przypominał
marszałkowi, że młodość ma dawno za sobą.
Gavril podjechał bliżej.
– Co z poległymi i rannymi? – zapytał, zniżając głos.
Tamas obrzucił pole bitwy uważnym spojrzeniem. Rannych i poległych było powyżej
tysiąca. Z kezańskiej awangardy udało się wycofać nie więcej jak trzystu dragonom. Tamas
wiedział, że nie ma szans, by Adrańczycy zdołali maszerować z rannymi.
– Arbor! – Rozejrzał się gwałtownie. – Olemie, znajdź Arbora.
Chwilę później stary pułkownik stawił się na rozkaz. Miał nową szramę na policzku i
rękaw osmalony prochem. Najwyraźniej brał bezpośredni udział w walce.
– Sir?
– Jaki stan batalionu?
– W pełni sił i rwie się do walki. Posłaliśmy ich prosto do otchłani. Jeszcze nie mam
dokładnego raportu, ale straciliśmy nie więcej niż dwie setki.
Dwie setki żołnierzy z najlepszego batalionu. Niemal jedną czwartą. Było to niewątpliwe
zwycięstwo, stawiali bowiem czoła tysiącu dwustu dragonom, ale Tamas nie mógł pozwolić sobie
na utratę choćby jednego żołnierza, co dopiero dwustu najlepszych.
– Zbierzcie rannych i poślijcie do przodu kolumny. Zbierzcie z pola wszystko, co może
nam się przydać.
– Proszę o pozwolenie dobicia koni, sir. Potrzebujemy mięsa – odpowiedział Arbor.
– Zezwalam. Poległym sprawcie pogrzeb polowy, chciałbym mieć więcej czasu, ale
musimy dotrzeć do lasu, zanim zjawi się tu Kez.
Arbor przyjął rozkaz krótkim skinięciem głowy i odmaszerował.
– Pogrzeb polowy, sir? – chciał wiedzieć Olem.
– Robiliśmy tak w trakcie marszu w Gurli, kiedy wróg deptał nam po piętach.
Owijaliśmy poległych w płótno namiotu, na płótnie wypisywaliśmy imiona i zostawialiśmy za
sobą w nadziei, że wróg będzie miał tyle przyzwoitości, by ich pogrzebać. – Tamas westchnął
ciężko. Nie znosił takich pogrzebów. Polegli zasługiwali na więcej szacunku.
– Zrobili to?
– Co?
– Sprawili im pochówek, sir?
– Cztery razy z pięciu... nie. Zostawili ich, by gnili w gurlańskim słońcu.
Zsiadł z konia i przyklęknął przy rannym Adrańczyku. Piechociarz patrzył w niebo z
zaciśniętymi konwulsyjnie zębami. Z kolana została mu miazga. Tamasowi wystarczyło jedno
spojrzenie, by zrozumieć, że nogę trzeba będzie amputować. Ale jak przetransportować tego
człowieka? Dobył noża i podał żołnierzowi rękojeścią do przodu.
– Zaciśnijcie na tym zęby. Pomoże wam nieco znieść ból. Olem, niech kilku chłopców
przeszuka miasto. Może znajdą tam jakieś wozy. Gavril, niech twoi ludzie połapią wszystkie
zdrowe konie Kezu. Mogą nam się przydać.
Zerknął w stronę południa. Już niedługo szesnaście tysięcy kawalerii pokona ostatnie z
dzielących ich wzgórz.
Adamat potrzebował całych czterech dni i niemal tysiąca krana na łapówki, zanim odkrył,
gdzie marszałek polny Tamas ulokował Borbadora, ostatniego Uprzywilejowanego z kamaryli
Manhoucha.
Było to poniekąd zabawne, że detektyw wykorzystywał pieniądze marszałka, aby podważyć
jego rozkazy.
Obok niego stała pułkownik Verundish. Była to Delivijka o inteligentnej twarzy, hebanową
czerń jej skóry podkreślał jeszcze niebieski kolor adrańskiego munduru. Proste czarne włosy nosiła
związane na karku.
– Jest tutaj? – upewnił się Adamat.
– Jest – potwierdziła.
Stali na skarpie, na granicy najbardziej wysuniętej na północ dzielnicy Adopestu, gdzie
rzędy domów kończyły się gwałtownie, ustępując miejsca polom uprawnym. Tutaj ulice nie
cuchnęły tak bardzo gównem i sadzami. Mniej było fabryk i mniej ludzi.
Nie najgorsze miejsce. Adamat pomyślał, że jeśli pożyje wystarczająco długo, by przejść na
emeryturę, może przeprowadzi się tutaj z rodziną.
Verundish skinęła głową w stronę rezydencji poniżej. Detektyw popatrzył na zarośnięte
chwastami trawniki, powybijane szyby, zniszczone ściany. Zapewne i tę posiadłość, jak wiele
innych, żołnierze Tamasa wypatroszyli ze wszystkiego, co miało jakąś wartość, a potem otworzyli
jej podwoje dla pospólstwa – po ścięciu poprzedniego właściciela.
Adamat i Verundish zeszli ze skarpy i znaleźli się na tyłach. Stan domu i okolicy
przygnębił detektywa. Adamat nie kochał szlachty ani odrobinę, ale wiele z tych dworów było
prawdziwymi perłami architektury. Tymczasem większość spalono do fundamentów, niektóre
rozebrano, by pozyskać kamień. Ten budynek właściwie zniósł przewrót całkiem nieźle.
Weszli do środka przez kwatery służby i tamtędy dostali się na piętro. Adamat naliczył
tuzin kobiet i mężczyzn, sądząc z wyglądu, co do jednego wojskowych. Mimo upału wszyscy
mieli na sobie kolety i każdy obrzucał detektywa pobieżnym spojrzeniem.
Detektyw dostrzegł szewron nad prochownicą i domyślił się, że ma do czynienia ze
strzelcami doborowymi – najlepszymi z żołnierzy Tamasa.
Verundish zatrzymała się przed ostatnim pokojem na korytarzu.
– Ma pan pięć minut – oznajmiła.
– Co z nim zrobicie? – zapytał Adamat. – Teraz, po śmierci Tamasa?
Pani pułkownik zacisnęła usta.
– JEŚLI Tamas rzeczywiście poległ... poczekamy na powrót generałów i oddamy im
Uprzywilejowanego. Oni zadecydują o jego losie.
– Nie jest już zagrożeniem dla Tamasa.
– Nie dbam o to, co pan myśli, że pan wie, inspektorze – ucięła Verundish. – Ale
marszałek nie bez powodu wyciął w pień kamarylę, a ten człowiek jest jej ostatnim żyjącym
członkiem. Proszę iść. – Wyjęła kieszonkowy zegarek. – Pańskie pięć minut już płynie.
Adamat otworzył drzwi i wślizgnął się do środka.
Uprzywilejowany Borbador siedział spętany w fotelu w kącie pokoju. Na rękach miał
metalowe rękawice, które uniemożliwiały mu poruszanie palcami. Nogi też miał unieruchomione,
ciasno przywiązane do fotela. Ale mimo tych sznurów i więzów nie wyglądał jak człowiek
cierpiący niewygody. Teraz miał już gęstą brodę i jeszcze zeszczuplał od czasu, gdy Adamat
widział go po raz ostatni. Przed Uprzywilejowanym stał pulpit, taki jakiego muzycy używają do
nut. Bo spojrzał ponad jego krawędzią.
– Bo. – Adamat zdjął kapelusz.
Uprzywilejowany odchrząknął.
– Tak?
– Nazywam się Adamat. Spotkaliśmy się kilka miesięcy temu w Wierchowieńcu.
– Inspektor. Tak. Pamiętam. To pan powiedział Tamasowi o geas.
Detektyw skrzywił się nieco.
– Przepraszam. Pracowałem dla niego.
– Już pan nie pracuje?
– No cóż, wieść niesie, że poległ.
Bo wyciągnął szyję i przechylił głowę na bok. Właściwie to nie mógł poruszyć niczym
więcej. Milczał.
– Bo, czy naszyjnik na pańskiej szyi, ten, który podtrzymuje moc geas, poluzował się
trochę od chwili, gdy doniesiono o śmierci Tamasa?
Bo zmrużył oczy. Nieznacznie, ale wystarczająco, by Adamat uzyskał odpowiedź. Tamas
żył. A Bo nie powiedział o tym pilnującym go żołnierzom.
– Interesujące – stwierdził detektyw.
– Mógłby pan przewrócić mi stronę? – Bo wskazał podbródkiem pulpit.
Adamat podszedł bliżej i zobaczył książkę. Spełnił życzenie Uprzywilejowanego i
przewrócił kartkę.
– Dziękuję. Gapiłem się na tamtą chyba już z pół godziny.
– Jak silny jest przymus zamordowania Tamasa?
– Czemu pan pyta?
– Mógłby się pan mu oprzeć? Marszałek jest daleko stąd. Może się pan oprzeć potrzebie
odnalezienia go?
– Przez jakiś czas. Tak. Od śmierci Manhoucha minęło dopiero sześć miesięcy. Mam
jeszcze jakiś rok, zanim geas mnie zabije.
– Dwie minuty! – krzyknęła Verundish z korytarza.
– Jeśli cię wyciągnę, pomożesz mi? – szepnął Adamat.
– Pomogę w czym?
– Muszę uratować żonę i zabić człowieka, który jest zagrożeniem dla całego kraju. –
Adamat nie miał pojęcia, czy Bo jest patriotą, ale te słowa dobrze brzmiały.
– Co to ma być, jakieś tanie powieścidło? – Bo uśmiechnął się złośliwie.
– Nie, mówię całkowicie serio.
Uprzywilejowany spoważniał.
– Dlaczego mnie potrzebujesz?
– Człowiek, którego muszę zabić, ma sześćdziesięciu zbrojnych na swe usługi, jeden z
nich to Uprzywilejowany.
– Naprawdę? Pracujesz dla Tamasa, który, jak wieść niesie, nie żyje, i ścigasz porywacza
żony, który ma takie możliwości, żeby dysponować sześćdziesięcioma strażnikami i
Uprzywilejowanym?
Adamat czuł, że Bo chciałby teraz rozprostować palce.
– A myślałeś o tym, żeby dać sobie spokój z tymi śledztwami?
– Nie masz pojęcia, jak często.
– Wyciągnij mnie stąd, a przez tydzień będę pracował w Królewskim Ogrodzie jako
mim. Co tylko chcesz – powiedział Bo.
Adamat przyglądał mu się przez chwilę. Czy ten młodzik był w ogóle w stanie walczyć z
innym Uprzywilejowanym? Wiadomo, że Uprzywilejowani potrzebowali rękawic, by czarować, a
nie widział nigdzie tych należących do Bo. Czy w ogóle mógł zaufać Uprzywilejowanemu?
– W porządku. Zrobię, co w mojej mocy.
Verundish otworzyła drzwi.
– Czas minął, inspektorze.
Adamat poszedł za panią pułkownik do wyjścia. Zatrzymała się, gdy wyszli z budynku.
– Dalej trafi pan już sam?
– Tak. – Adamat patrzył na nią uważnie. Odwzajemniła jego spojrzenie. Brązowe oczy
pozostawały nieprzeniknione. Od razu rozpoznałby w niej żołnierza, nawet bez munduru.
Trzymała się prosto, ręce założyła do tyłu, jak w postawie „spocznij”.
Podejmował ogromne ryzyko, ale nie miał wyjścia, jeśli chciał uwolnić Borbadora. I, co za
tym idzie, Faye.
– Potrzebuję Uprzywilejowanego Borbadora – oznajmił.
– Słucham? – Już miała odejść, ale zatrzymała się i spojrzała na detektywa zaskoczona.
– Musi go pani uwolnić.
Odchrząknęła.
– Proszę na to nie liczyć.
– Proszę podać cenę. Marszałek polny nie żyje. Niech pani wypuści Bo i ruszy ze swoimi
ludźmi bronić Przesmyku Surkova. Albo opuści kraj. Z tego, co donoszą z frontu, to może być
najlepsze rozwiązanie.
– To – jej ton dźwięczał gniewem – to jest zdrada.
– Proszę – powtórzył Adamat. – Borbador to moja jedyna szansa, by uwolnić żonę i może
nawet uratować cały kraj. Dla was nie ma żadnej wartości. Tylko trzyma tu panią i pani ludzi.
– Niech pan już idzie, inspektorze – odparła.
Adamat westchnął cicho. Właściwie to spodziewał się, że go zaaresztuje. I tak miał
szczęście, że pozwoliła mu odejść.
– Inspektorze.
– Tak?
– Siedemdziesiąt pięć tysięcy krana. W banknotach. Ma pan tydzień
16
Rozdział
Taniel szedł między ciałami poległych i próbował ocenić, ilu zginęło tego dnia.
Kilkuset? Kilka tysięcy?
Chirurdzy i krewni żołnierzy przeczesywali pole bitwy. W pierwszej kolejności szukali
rannych, a potem wrzucali ciała poległych na wozy niczym bierwiona i zwozili je, by pochować
w masowych grobach.
Rannych było o wiele więcej niż poległych. Jak zawsze, nawet gdy obie strony używały
czarów. A przynajmniej było ich więcej bezpośrednio po bitwie. W ciągu nadchodzącego
tygodnia ponad połowa niewątpliwie umrze. Reszta będzie okaleczona do końca życia.
Taniel nagle doszedł do wniosku, że wybrał sobie straszną karierę.
Właściwie to nie do końca wybrał. Syn Tamasa nie miał wielkiego wyboru. Taniel nawet
nie przypominał sobie takich czasów, kiedy nie chciał być żołnierzem. Vlora, dziewczyna, którą,
jak sądził, kochał, też chciała być żołnierzem. I tak spełnił życzenie ojca i począł szkolić się na
prochowego maga. Nie znał innego życia.
A teraz Tamas, Vlora, Sabon i wszyscy ci, którzy go ukształtowali, zginęli albo przepadli
bez wieści.
Ta konkluzja przygniotła go ponurym ciężarem. Szedł dalej, próbując się otrząsnąć.
Żołnierze nie powinni wracać na pole bitwy po tych potyczkach. Chwilowe zawieszenie
broni, dzięki któremu obie strony mogły zebrać swych rannych i zabitych, było wystarczająco
niepewne i bez uzbrojonych mężczyzn o gorących głowach, oglądających pole bitwy.
Nie powstrzymało to jednak niektórych z nich przed powrotem. Taniel obserwował przez
chwilę walkę na pięści między szlochającym żołnierzem kezańskim i rannym adrańskim
sierżantem. Żandarmi obu stron szybko położyli kres temu starciu.
– Jak długo zwykle tu zostajesz? – spytał Taniel.
Ka-poel klęczała przy ciele Adrańczyka. Zerknęła na Taniela przelotnie, a potem,
używając swego długiego drutu, wyjęła coś spod połamanego paznokcia poległego. Co to było?
Włos? Krew kogoś, kto jeszcze żył? Tylko ona wiedziała.
Przeszła do kolejnych zwłok. Taniel patrzył, jak odcina kawałek zakrwawionej koszuli
kezańskiego oficera.
Kolet zostawił w obozie. Nie chciał, by wszyscy wiedzieli, że wrócił na pole bitwy. A
jednak niektórzy z adrańskich chirurgów pozdrawiali go skinieniem głowy. Inni zachowywali
pełen szacunku dystans.
Spojrzał w stronę obozu wroga. Gdzie był teraz Kresimir? Poczuł delikatne ukłucie
strachu. Bóg się przyczaił. Ukrył. Nawet gdy Taniel szukał go trzecim okiem, nie dostrzegał nigdzie
porażającego lśnienia mocy, jakie powinno przecież otaczać boga.
Jak na razie Taniel bardziej obawiał się, że zginie z rąk kezańskich żołnierzy, niż tego, że
mógłby wpaść w ręce Kresimira.
Kez posuwał się naprzód każdego dnia. Czasem o kilkaset stóp. Czasem o ćwierć mili.
Ale nieustannie zbliżał się do Adopestu. W końcu dotrą do miejsca, gdzie Przesmyk Surkova
otwiera się na rozległą adrańską dolinę ze wszystkich stron otoczoną górami, i będą mogli
wykorzystać liczebność swych wojsk, otoczyć siły Adrańczyków i uderzyć na kilka miast
jednocześnie. Spalą wsie i pola, a Adro będzie musiało skapitulować.
Co Tamas uczyniłby w takiej sytuacji?
Ba! Tamas utrzymałby pieprzoną linię frontu. I tylko tego musiała dokonać adrańska
armia: przestać przegrywać walkę o linię umocnień każdego przeklętego dnia.
Taniel mógł tylko walczyć. Nie mógł powstrzymać generałów przed wydawaniem rozkazu
odwrotu, nawet wtedy, gdy Kezanie już mieli rzucić się do ucieczki. Nie mógł utrzymać umocnień
w pojedynkę.
– To wszystko, co tam gromadzisz, to od ludzi, którzy żyją? – spytał Ka-poel, gdy
dziewczyna podniosła się z klęczek.
Skinęła głową, chowając coś do maleńkiego woreczka, jakich miała w torbie bez liku.
Żywi też zostawiali jakąś cząstkę siebie na polu walki. Krew, włos, paznokieć, a bywało,
że i palec, kawałki skóry. Ka-poel zbierała te okruchy i chowała na później.
Taniel drgnął gwałtownie, słysząc trzask muszkietu, ale to tylko żandarm strzelał do
człowieka rabującego trupy. Dwa Strzały zwilżył wargi językiem i ponownie spojrzał w stronę
obozu Kezan. A co, jeśli Kresimir chodził między poległymi? Jeśli zobaczył Taniela? Wiedział,
kim w ogóle był Taniel Dwa Strzały? Co uczynił?
– Wracam do obozu – oznajmił. Obejrzał się jeszcze kilkakrotnie i za każdym razem
widział Ka-poel wędrującą między poległymi.
Doszedł akurat w porze obiadu. Kwatermistrzowie wracali do swych kompanii z kotłami
zupy, mięsa i bochnami chleba. Chyba nigdy w historii żołnierze nie dostawali takich
smakołyków z kuchni polowej. Taniel poczuł aromat jedzenia i usta natychmiast wypełniła mu
ślina. Ten kuchmistrz, Mihali, bóg czy nie, tworzył niesamowite potrawy. Taniel nie wiedział
dotąd, że chleb może mieć taki smak i tak delikatny miąższ.
Taniel wszedł do swojej kwatery. Hilanska zorganizował mu szopę z łóżkiem. Nie było to
wiele, ale zapewniało jakąś prywatność. Wziął kurtkę, wsunął do kieszeni kilka ładunków
prochowych i zatrzymał dłoń w pół ruchu, sięgając po pas. Powinien właściwie móc bez obawy
poruszać się po własnym obozie, ale jakieś nieokreślone przeczucie podpowiadało mu, że lepiej
pójść uzbrojonym. Może to była paranoja? Albo świadomość, że żandarmi Ket go szukają.
Dlaczego dotąd go nie znaleźli, tego już nie potrafił wyjaśnić.
Obciążył pas dwoma pistoletami.
Przeszedł zaledwie kilka kroków, gdy zbliżył się doń żołnierz.
– Sir!
Taniel się zatrzymał. Żołnierz był młody, mógł mieć najwyżej dwadzieścia pięć lat, a i
tak było to więcej, niż liczył sobie Dwa Strzały. Był szeregowym w Jedenastej Brygadzie.
– Sir, ja, znaczy my – zaczął niepewnie wojak – się zastanawialiśmy, czy nie zrobiłby pan
nam tego zaszczytu i zjadł z nami. Jedzenie takie samo jak dla wszystkich, ale towarzystwo
zacne. – Miął w rękach czapkę.
– Gdzie? – spytał Taniel.
– O, zaraz tutaj. – Żołnierz ożywił się nieco. – Mamy pół galonu rumu z Doubin, a
Finley niesamowicie gra na flecie.
Taniel nie mógł pozbyć się podejrzeń. Położył dłoń na kolbie pistoletu.
– Dlaczego jesteście tacy nerwowi, żołnierzu?
Żołnierz pochylił głowę.
– Przepraszam, sir. Nie chciałem niepokoić. – Odwrócił się, wyraźnie zmieszany.
– Doubiński rum, mówicie?
– Tak jest, sir.
– Straszliwe gówno. Marynarze to piją.
Żołnierz zmarszczył czoło.
– Najlepsze, co mamy, sir – odpowiedział z błyskiem gniewu w oczach.
Przez chwilę obaj milczeli. Żołnierze nadal miął w dłoniach czapkę, ale teraz patrzył na
Taniela wrogo. Dwa Strzały gotów był się założyć, że wie, co tamten myśli: Przeklęci oficerowie.
Myślą sobie, że są tacy wspaniali. W kasynie oficerskim mają mnóstwo dobrych napitków. Nie
siądzie taki z prostym żołnierzem, ani na chwilę.
– Jak się nazywacie, żołnierzu?
– Flint.
Tym razem bez „sir” na końcu, Taniel skinął głową, jakby tego nie zauważył.
– Nauczyłem się pić doubiński rum na statku płynącym z Fatrasty. Nie miałem go w
ustach całe lato. Będę zaszczycony, mogąc się z wami napić.
– Kpi pan ze mnie, panie kapitanie?
– Nie – zapewnił go Taniel. – W żadnym razie. Prowadź.
Do ogniska Flinta nie było więcej niż dwadzieścia jardów. Siedzący przy nim dwaj
mężczyźni podgrzewali zupę Mihalego w starym żelaznym kociołku. Jeden miał krzywy nos,
najwyraźniej złamany i nienastawiony jak należy. Drugi był niewysoki, okrągły, ledwie się mieścił
w mundurze. Na widok Taniela ten z nosem zamarł z łyżką w połowie drogi do ust.
– Kapitanie, sir, ten z krzywym nosem to Finley. – Flint machnął dłonią w kierunku
towarzyszy. – Najbrzydszy gość w Jedenastej Brygadzie. A ta kula mięsa to Pada, bo padła bez
czucia, jak pierwszy raz wystrzeliła z muszkietu. Jesteśmy żołnierzami Jedenastej Brygady.
Taniel uniósł lekko brwi. Nawet za sto lat nie domyśliłby się, że Pada jest kobietą.
– Koledzy, to jest kapitan Taniel Dwa Strzały, bohater wojny fatrastańskiej i bitwy o
Wielką Południową Turnię.
– Jesteś pewien, że to Taniel Dwa Strzały? – Pada okazała się sceptyczna.
– To on na pewno – odezwał się Finley. – Byłem z kapitanem Ajucare’em, kiedy
ścigaliśmy Uprzywilejowaną na uniwersytecie.
– Tak mi się wydawało, że wyglądasz znajomo – stwierdził Taniel. – Nigdy nie
zapominam nosów.
Flint zarechotał i rąbnął Finleya w ramię. Finley zleciał z krzesła, a Taniel roześmiał
się mimowolnie. To był chrapliwy, paskudny dźwięk, przypominał wyjątkowo rozstrojony
instrument. Ile czasu minęło, od kiedy śmiał się po raz ostatni?
Flint podał mu składane krzesełko, a Finley nalał każdemu po misce zupy. Potem podzielili
się jeszcze chlebem i baraniną.
Przez chwilę jedli w milczeniu. Taniel odezwał się pierwszy:
– Słyszałem, że Jedenasta dostała niezłe lanie parę tygodni temu?
– Tak jest. Dostaliśmy – potwierdził Flint.
– Byliśmy na murach – dodała Pada. – Na murach Budwiel, kiedy przyszli Czarni Stróże.
Finley wpatrywał się w swoją zupę.
– Pada walnęła jednego ze Stróżów w nos – opowiadał Flint. – Tą swoją wielgachną łapą.
Zrzuciła go z muru.
– To się pewnie zdziwił. Słyszałem, że było tam źle. Dobrze, że udało wam się z tego
wyjść – podsumował Taniel.
– Większość nie miała tyle szczęścia – powiedział cicho Finley. Pozostała dwójka
przestała się uśmiechać.
Taniel odchrząknął i rozejrzał się. Zazwyczaj drużyny jadały razem.
– Tylko wy zostaliście z całej drużyny? – zapytał, starając się, by zabrzmiało to z jak
największym szacunkiem.
Pada zachichotała. Finley ją pchnął.
– To nie jest zabawne – skarcił ją.
– Trochę jest – odparła.
Taniel nie wiedział, czy się śmiać.
– O co chodzi?
– Nie z drużyny – odezwał się Flint. – Z kompanii.
Taniel poczuł nagłą suchość w ustach. Kompania składała się zazwyczaj z dwustu ludzi.
Żeby tylko troje ocalało...
– Żadnych rannych? – zapytał.
– Może i byli. – Pada nalała sobie drugą porcję zupy. – Ale myśmy ich nie widzieli. Ta
umowa z Kezem, że zbieramy swoich poległych i rannych po każdej bitwie, to zaczęła się
dopiero po Budwiel. A z Budwiel uciekaliśmy biegiem. Zostawiliśmy tam zapasy, amunicję,
broń... bliskich. Kto nie mógł uciec, jest teraz niewolnikiem albo gorzej.
– A co jest gorsze od bycia niewolnikiem? – spytał Flint.
Finley podniósł wzrok znad skręcanego papierosa.
– A ty myślisz, że skąd oni biorą tych Stróżów? Po co torturować i okaleczać swoich,
jak ma się jeńców?
– Potrzeba lat, żeby stworzyć Stróża – zaoponował Taniel.
– Naprawdę? – Finley odpalił papierosa od płonącej drzazgi z ogniska. – Ludzie gadają
różne rzeczy. Że tamci mają Kresimira w obozie.
Flint potrząsnął głową.
– Gdyby mieli Kresimira, tobyśmy byli martwi.
– My mamy odrodzonego Adoma – dodała Pada. Uniosła lekko chleb i baraninę. – Mihali
powstrzyma Kresimira przed zniszczeniem nas wszystkich.
– Daj spokój. – Flint przewrócił oczami.
– Słyszałem jeszcze inną plotkę. – Finley spojrzał Tanielowi w oczy ponad płomieniami
ogniska. – Że ponoć Taniel Dwa Strzały wpakował Kresimirowi kulę w oko, a teraz Kresimir
nosi maskę, która zakrywa mu pół twarzy i nie ma otworu na oko. – Pochylił się, podając
Tanielowi zapalonego papierosa.
Dwa Strzały zaciągnął się głęboko. Ogólnie uważał papierosy za wyjątkowe paskudztwo,
ale czasami robił wyjątek, w takich chwilach jak ta.
– A ja słyszałem plotkę, że przy tym ognisku mają rum z Doubin.
– A to akurat jest fakt. – Pada wycelowała weń palec. Na chwilę zniknęła w swoim
namiocie, a potem wróciła z glinianym dzbankiem. – Wyciągaj flet, Finley, dość mam już tych
ponurych gadek.
Taniel pierwszy otrzymał dzbanek. Pociągnął łyk i poczuł, jak dreszcz wstrząsa całym jego
ciałem.
– Gehh – powiedział, ocierając usta rękawem.
– Mój tatko pracuje dla Doubińskiej Kompanii – wyjaśniła Pada, odbierając mu dzbanek. –
Smakuje jak szczyny demona, co nie? – Przechyliła dzbanek, biorąc solidny łyk.
Taniel usiadł wygodnie, patrząc w ogień. Nie mógł powstrzymać śmiechu, gdy Flint
wypluł rum prosto w ogień, który zachłannie wystrzelił w górę.
– Nie marnuj! – skarciła go Pada i odebrała dzbanek.
Nie trzeba było wielu kolejek, by Taniel poczuł działanie alkoholu. Rozluźnił się, myśli
poczęły mu się lekko plątać. Chwilę później Finley zaczął grać na flecie.
Dźwięk był niski i smutny. Zupełnie nie przypominał skocznych nut, jakie Taniel dotąd
słyszał wygrywane na tym instrumencie. Wkrótce Pada zaczęła śpiewać do wtóru, czystym
tenorem, ku zaskoczeniu Taniela.
Taniel dryfował powoli w głąb własnych myśli. Ból mięśni minął, front zdawał się
oddalony o setki mil.
Coś zaszeleściło cichutko, tak cichutko, że przez chwilę myślał, że tylko to sobie wyobraził,
a potem Ka-poel usiadła mu na kolanach. Tak po prostu. Bez pytania i bez wahania, jednym
wypracowanym ruchem długoletniej kochanki. Zapewne poczułby się z tym niezręcznie, gdyby
nie to, że ogarniało go takie przyjemne ciepło. Był zadowolony. Nawet szczęśliwy.
Trwał tak, wydawało mu się, kilka godzin i obudził się z dreszczem. Nie miał pojęcia, na
jak długo odpłynął, ale słońce dawno już zaszło, a nad jego głową rozpościerało się nocne niebo.
Czyżby przyśniła mu się ta szczęśliwa chwila?
Nie.
Flint patrzył w żar ogniska. Finley chował flet. Pada pochrapywała cicho, skulona na
ziemi. Ka-poel wtuliła się w zagięte ramię Taniela, oczy miała zamknięte, a kąciki ust uniesione
w lekkim uśmiechu.
Wolną ręką Taniel odgarnął z jej czoła kosmyk włosów. Odrastały już po bitwie w
górach, a ich kolor stał się chyba jeszcze głębszy i intensywniejszy.
Wyczuł, że ktoś mu się przygląda. Flint.
– Śliczne z niej stworzonko – powiedział.
Taniel milczał. Nie ośmielił się odezwać. Słowa jak „niewłaściwe” i „dzikuska”
przepłynęły mu przez myśl, ale nie miały tej wymowy co wcześniej. Co za znaczenie miały te
sprawy? Przecież mógł zginąć, gdy wstanie słońce.
– Dziękuję – odpowiedział Flintowi. – Za zaproszenie.
– Cała przyjemność była po naszej stronie, sir. Rzadko kiedy żołnierze mają okazję jeść w
towarzystwie takiego bohatera jak pan.
– Żaden ze mnie bohater. Ani pan. Jestem po prostu człowiekiem, który w sercu ma już
tylko gniew.
– Gdyby rzeczywiście miał pan w sercu tylko gniew, ta dziewczyna nie spałaby tak
spokojnie – stwierdził Flint i mrugnął do Taniela.
Dwa Strzały poczuł, jak gorąco oblewa mu policzki.
– Powinienem pana ostrzec, sir – mówił dalej żołnierz.
– Tak?
– Żandarmi pana szukają. Plotka głosi, że Ket chce pana obwiesić.
– Gdyby mnie szukali, toby dawno znaleźli. Codziennie walczę w pierwszej linii.
– Nie chcą pana aresztować na oczach ludzi. Codziennie ratuje pan życie wielu
żołnierzom, a ci nie są pewni, czy jest pan aniołem, czy demonem, ale uważają, że czuwa pan nad
nimi, walczy, gdy oficerowie siedzą na tyłach i patrzą, jak giniemy. Gdyby żandarmi spróbowali
zaaresztować pana na froncie, mogłoby dojść do buntu.
– Nietrudno mnie znaleźć – powtórzył Taniel, zerkając w kierunku niewielkiej szopy, w
której nocowali z Ka-poel.
– Żandarmi rozpytują po cichu i w tajemnicy. Nas też pytali kilka razy. – Flint
uśmiechnął się i pokręcił głową. – Wszyscy im mówią, żeby szli na front.
Taniel wydłubał kawałek baraniny spomiędzy zębów. A więc piechota pilnowała jego
pleców. Na tę myśl ogarnął go smutek. Nie zasłużył sobie na ich wsparcie. Walczył, bo nie potrafił
robić nic innego, jak tylko zabijać. Nie dlatego, że chciał ratować żołnierzy.
– Czyli mam więcej powodów, by wam dziękować.
– Proszę mi nie dziękować, sir. Niech pan tylko ma nad nami pieczę, tam. Nikt inny o nas
nie dba.
– Postaram się.
– I, sir, niech pan unika chłopaków z Trzeciej. Ludzie Ket są wobec niej bardzo lojalni,
nie wiem dlaczego, ale gotowi są sami oddać pana w ręce żandarmów.
Taniel wstał z Ka-poel w objęciach. Nie obudziła się, tylko mocniej wtuliła się mu w
szyję. Jej dotyk był delikatny jak muśnięcie pióra, ciepły. Taniel czuł, jak jego ciało reaguje.
– Dobranoc, Flint.
– Dobranoc, sir.
Taniel zaniósł Ka-poel do szopy, położył na łóżku i okrył kocem. A potem sięgnął do
kieszeni po ładunek.
Patrzył nań przez kilka długich chwil. Wystarczyłaby odrobina prochu, żeby lepiej widzieć
w mroku. Nie musiałby zapalać lampy. I tak ostatnio niewiele sypiał. Już chyba dwa tygodnie
minęły od czasu, gdy porządnie się wyspał. Czy ludzie mogą tak egzystować? Czuł się jakiś
odrętwiały i spowolniony, jakby chodził we śnie.
Ale wystarczyła odrobina prochu i już przychodziło zwykłe ożywienie.
Wziął szczyptę i uniósł do nosa. Zatrzymał się. Wsypał proch do papierowej tulejki i
ponownie zawinął ładunek. Znalazł zapałki i sięgnął do lampy przy łóżku. Pomieszczenie zalało
światło.
Wyciągnął spod łóżka karabin i zaczął go czyścić. Uspokajał się przy tym zajęciu. Przestał
myśleć o Ka-poel śpiącej w jego posłaniu, o żandarmach i generał Ket, o śmierci ojca i
niepowstrzymanym marszu Kezan.
Skończył z karabinem i zabrał się do czyszczenia pistoletów. A potem przygotował
kilkadziesiąt ładunków. Patrzył na proch. Potrzebował go. Pragnął.
Nie pozwolił sobie nawet na odrobinę.
Zajął się bagnetem. Odwinął ze skóry i dokładnie obejrzał w świetle lampy. Znalazł w
rowkach nieco zaschniętej krwi. Usunął ją i wypolerował metal. Poczuł jakiś ruch za sobą, więc
spojrzał w górę.
Ka-poel leżała na boku, z jedną dłonią pod głową, drugą wspartą na biodrze. Przyglądała
mu się tymi zielonymi oczami. Koszula wysunęła jej się ze spodni i podciągnęła nieco, więc
widział konstelacje piegów na jej talii i miękką krzywiznę biodra. Serce zabiło mu szybciej.
– Muszę zabić Kresimira – powiedział – tym razem na dobre. Ale nie wiem, jak to zrobić.
Przesunęła się ku krawędzi łóżka, sięgnęła pod nie i wyciągnęła swoją torbę. Chwilę w
niej pogrzebała, a potem wyciągnęła woskową figurkę.
Taniel z trudem przełknął ślinę. Wosk niemal idealnie odwzorowywał złociste włosy,
mocne ramiona, przystojną twarz i niemalże kobiece usta. Taniel znał tę twarz. Widział, jak ten
mężczyzna wyłonił się z chmur.
Kresimir.
Ale Ka-poel nigdy nie widziała Kresimira. A przynajmniej Taniel tak sądził. Skąd
wiedziała więc, jak bóg wygląda?
– Nawet twoja magia nie jest na tyle silna, by zabić boga – odpowiedział. – Postrzeliłem go
dwiema czerwonymi pręgami.
Ka-poel z namysłem dotknęła podbródka palcem wskazującym, przesunęła go powoli w
dół, po szyi, aż do miejsca między piersiami. Tam zatrzymała i powtórzyła ruch w górę. A
potem wykonała dłońmi ruch naśladujący cięcie i rozłożyła ręce.
– Krew? – wydusił Taniel, w gardle mu całkiem zaschło.
Pokiwała głową.
– Krew Kresimira?
Kolejne kiwnięcie.
– Nigdy się do niego wystarczająco nie zbliżę.
Spróbuj – powiedziała samymi wargami.
– Chcesz, żebym rzucił się na boga i utoczył mu krwi?
Przerzuciła nogę przez krawędź łóżka, wyjęła mu z dłoni bagnet i odłożyła na bok, a
potem zsunęła się z łóżka i usiadła okrakiem na jego udach.
– Pole, nie...
Położyła mu palec na wargach. Przypomniał sobie palarnię mala, ciało Ka-poel przyciśnięte
do niego w ciasnocie hamaka, jej twarz tak blisko. Zadrżał.
Dotknęła swoich ust dwoma palcami, a potem przycisnęła je do jego czoła i bezgłośnie
wymówiła słowo.
Wypowiedziała je samymi wargami, a ono i tak zdawało się odbijać echem w głowie
Taniela.
Śpij.
Śpij.
Jego plecy uderzyły o ramę łóżka, opadły powieki, nagle ciężkie jak kamienie.
Śpij.
Adamat czuł niepokój, gdy dorożka skręciła w długą podmiejską ulicę prowadzącą do jego
domu.
Nie zaglądał tu od dwóch miesięcy, od dnia, w którym powiedział Vetasowi, że Tamas
wyruszył aresztować arcybiskupa Charlemunda. Adamat oszukał Vetasa, a i tak niemal
doprowadził do śmierci marszałka. Vetas chciałby dostać Adamata z powrotem w swoje ręce,
żywego bądź martwego.
Detektyw był niemal pewien, że Vetas kazał obserwować jego dom.
Im bliżej podjeżdżała dorożka, tym uważniej Adamat obserwował okolicę. Nie wypatrzył
żadnych podejrzanych mężczyzn, żadnych postaci przyczajonych w oknach, nikogo, kto
wyglądałby na nadmiernie zainteresowanego jego domem. Ruch na ulicy był niewielki, jak zwykle
w tej części miasta. Można było co najwyżej spotkać rodzinę zmierzającą na rynek albo staruszka
korzystającego ze spaceru w słońcu.
Powóz zatrzymał się trzy domy od posiadłości Adamata. Detektyw sprawdził pistolet, który
miał w kieszeni. Nabity i gotowy do strzału.
Podniósł kołnierz płaszcza, nasunął kapelusz na oczy i wysiadł. Zapłaciwszy
dorożkarzowi, ostrożnie ruszył do drzwi swego domu. Dłoń mocno zaciskał na lasce.
Okiennice były zamknięte, zasłony zaciągnięte, dokładnie tak, jak je zostawił. Obejrzał
wszystko, sprawdzając, czy znajdzie ślady jakiegoś majstrowania albo czyjejś obecności. Nie
znalazł.
Otworzył bramę wiodącą do alejki między domami i wszedł do ogrodu. Tu też nie znalazł
niczego niepokojącego. Żadnych rys na zamku, śladów stóp w ogrodzie.
Zaczynał dochodzić do wniosku, że może wcale nie jest taki ważny dla Vetasa, jak mu się
wydawało. Lord Vetas prowadził w imieniu swego pana rozgrywkę na dużo wyższym poziomie.
Czy Adamat w ogóle miał jeszcze dla niego jakieś znaczenie? Oficjalna plotka głosiła, że Tamas
kazał po cichu ściąć detektywa, więc może lord spisał Adamata na straty? Może Faye i Josep
leżeli już w jakimś płytkim grobie?
Adamat zacisnął pięść. Nie. Nie wolno mu było tak myśleć. Faye żyła. Vetas ją więził. A
Adamat zamierzał ją uwolnić.
Otworzył tylne drzwi i wszedł do domu. Zamknął oczy i odetchnął głęboko. Wnętrze
niewątpliwie wymagało wietrzenia, ale nadal pachniało starym drewnem, książkami, kurzem i
odrobiną lawendy z kadzidełka, które zwykła palić Faye. Wyciągnął pistolet i zaczął
przeszukiwać pokój po pokoju.
Wszystko było dokładnie tak, jak wtedy, gdy wychodził stąd po raz ostatni. Plamy krwi na
sofie i dywanie, dziura po kuli w suficie. Kolejna w korytarzu i jeszcze jedna w podłodze,
razem z innymi zniszczeniami powstałymi w trakcie walki z Balwierzami.
Z pistoletem w jednej, a laską w drugiej ręce Adamat wspiął się na schody. Tu stał, gdy
zaatakowali go Balwierze. Tu była zaschnięta krew SouSmitha, niemal czarna na ciemnym drewnie
schodów.
U góry też nikogo nie znalazł. Ani śladów, że ktokolwiek tu był i przeszukiwał dom.
Westchnął i opuścił pistolet. Czuł się niemal rozczarowany. Zupełnie jakby Vetas
całkowicie o nim zapomniał.
Wstawił laskę do stojaka na parasole przy frontowych drzwiach i ruszył do kuchni. W
spiżarce być może zostały jeszcze puszki z fasolą albo coś innego do jedzenia. Zje, znajdzie łopatę
i...
Nie zdążył się uchylić, gdy coś nagle rąbnęło go w nos. Ból rozlał się po całej twarzy i
nagle Adamat zorientował się, że przez łzy widzi sufit.
Ktoś pochylił się nad nim, złapał za klapy, dźwignął i rzucił na ścianę. Detektyw miał usta
pełne własnej krwi, przełknął i chciał odetchnąć przez nos, jednak tylko jęknął.
Czyjeś ręce przyciskały go do ściany. Próbował je odtrącić, ale bezskutecznie. Przetarł więc
oczy. Zobaczył przed sobą twarz z plamami węgla na policzku, takie same czarne smugi zdobiły
też koszulę mężczyzny. Rozpoznał jednego ze zbirów Vetasa.
Odchrząknął z trudem.
– Kale, tak? – starał się, by zabrzmiało to możliwie obojętnie.
– A tak. – Węglarz uśmiechnął się krzywo. – Długo na ciebie czekałem.
Adamata bolała cała twarz. Nos najpewniej był złamany. Musiał wyglądać potwornie. W
tym tygodniu to już drugi zestaw ubrań do wyrzucenia.
– Vetas chce zamienić z tobą słowo – oznajmił Kale. – Pójdziesz spokojnie albo zacznę
wybijać ci zęby.
Skąd on się tu wziął, na otchłań? Detektyw sprawdził cały dom. Pewnie drań ukrywał się w
piwnicy. I czym uderzył Adamata? Pałką?
– Dobra – powiedział z trudem.
Kale rozluźnił chwyt. Detektyw czuł, że zsuwa się po ścianie, i moment później jego stopy
dotknęły podłogi. Ależ ten człowiek był szybki. Na otchłań, Adamat oddałby teraz niejedno, by
mieć przy sobie SouSmitha.
– Oczyść się – polecił mu Kale i puścił.
Kolana ugięły się pod detektywem i bezwładnie osunął się na podłogę. Upadł na coś.
Pistolet. Odruchowo zacisnął palce na rękojeści.
Poczuł dłoń Kale’a na plecach.
– Nic mi nie jest – odezwał się. – Tylko. Boli. Wezmę świeżą koszulę z sypialni i pójdę
z tobą. Bez walki. – Słowa wymawiał nosowo i niewyraźnie.
Z trudem dźwignął się z podłogi. Ból był potworny. Trzeba będzie więcej niż trzy palce
whisky, żeby go stłumić. Adamat zrobił trzy kroki, po czym odwrócił się i strzelił.
Huk wzmógł jeszcze ból głowy detektywa, choć przed chwilą wydawało się to niemożliwe.
Kale spojrzał na pistolet, potem na Adamata. A potem pod nogi.
Kula leżała na podłodze. Zapewne wypadła, gdy Adamat upuścił pistolet.
Kale dopadł detektywa w trzech susach. Wytrącił mu broń z ręki, złapał za gardło i
rzucił na frontowe drzwi, które aż zadygotały od uderzenia.
Adamat walczył o oddech. Kopał. Walił pięściami. Ale w żaden sposób nie był w stanie
zmusić Kale’a, by poluzował uścisk.
– To będzie cię kosztować kciuk – oznajmił węglarz.
Adamat próbował wymacać cokolwiek, czym mógłby się bronić. Musiał coś zrobić,
musiał... Jego palce natrafiły na główkę laski w stojaku na parasole. Złapał ją najniżej jak mógł i
z całej siły uderzył Kale’a w skroń.
Węglarz zachwiał się i puścił detektywa. Adamat odepchnął go jedną ręką, podnosząc
zarazem laskę do uderzenia.
Kale przechwycił cios. Złapał za koniec laski i szarpnął.
Adamat z zaskoczeniem uświadomił sobie, że został zmuszony do zabawy w przeciąganie
liny. Kale znów szarpnął, niemal wywracając detektywa. Adamat dostrzegł drgnienie w kącikach
oczu węglarza i już wiedział, że nie utrzyma laski.
Dlatego przekręcił główkę, aż usłyszał ciche kliknięcie.
Kale szarpnął z całej siły. Przewrócił się. Ze zdumieniem spojrzał na końcówkę laski, która
została mu w dłoni.
Adamat skoczył i z całej siły wbił krótkie ostrze w brzuch węglarza. Wyciągnął i
uderzył raz jeszcze, a potem znowu. Wreszcie cofnął się chwiejnie, nie spuszczając wzroku z
bandyty.
Kale też wpatrywał się w detektywa. Nie wydawał się już ani silny, ani szybki, kiedy
trzymał się za brzuch i skomlał z bólu.
– Dowie się – wychrypiał. – Lord Vetas dowie się, że wróciłeś, i zabije twoją żonę.
Adamat wyprostował się i wymierzył ostrze w Kale’a.
– Ona żyje?
Węglarz nie odpowiedział.
– A Josep, mój syn?
– Sprowadź mi lekarza – zażądał Kale. – I to zaraz, a powiem ci wszystko o twoim
chłopaku.
– Mój sąsiad jest lekarzem. Powiedz mi, to po niego pójdę.
Kale odetchnął powoli, z bólem.
– Twojego chłopaka... nie ma. Zabrali go... nie wiem gdzie, ale go nie ma. Twoja żona
jest... ona...
– Ona co?
– Sprowadź lekarza.
– Gadaj. – Ból głowy stał się nie do zniesienia. Po ilości krwi na koszuli i marynarce
Adamat domyślał się, że sporo jej stracił.
– Vetas... do...wie się. Myślał, że Tamas cię pojmał... że cię aresztowali... albo zastrzelili...
ale dowie się, że żyjesz.
Adamat zacisnął zęby.
– Nie, jeśli nie znajdą ciała. – Nie był pewien, czy uda mu się pchnąć prosto, ale ostrze
laski bez trudu weszło w oko Kale’a i zatrzymało się dopiero na tylnej ścianie czaszki.
Detektyw wyciągnął ostrze, odczekał, aż ciało przestanie drgać, i otarł klingę o marynarkę
węglarza.
Rozebrał się do pasa i rzucił zakrwawione ubrania na ciało Kale’a. Zebrał wszystkie
rzeczy, świadczące o tym, że węglarz tu kiedykolwiek był, a potem poszukał lusterka.
Spojrzały na niego czerwone oczy w zakrwawionej twarzy. Sam się ledwie rozpoznał.
Nos miał wygięty niemal pod kątem prostym. Najlżejszy dotyk sprawiał, że Adamat
zagryzał wargi, żeby nie wrzasnąć.
Delikatnie położył dłonie po obu stronach nosa i spojrzał sobie w oczy. Teraz albo nigdy.
Złapał nos i wyprostował.
Ocknął się na podłodze w kuchni. Ktoś walił we frontowe drzwi. Dźwignął się na nogi i
spojrzał w lustro. O ile mógł stwierdzić, nos miał znowu prosty. Nie miał pewności natomiast,
czy warte to było tak potwornego bólu, który nawet teraz mącił mu zmysły.
Potrzebował całej minuty, by ponownie załadować pistolet drżącymi rękami. Dopiero wtedy
podszedł do drzwi i wyjrzał przez okno.
Sąsiadka. Starsza dama, nieco zgarbiona z powodu wieku, miała na sobie prostą suknię
domową, głowę pospiesznie osłoniła szalem. Chyba nawet nie wiedział, jak jej na imię.
Uchylił drzwi.
Niemal wrzasnęła na jego widok.
– Tak? – spytał.
– Czy... czy nic panu nie jest? – Głos jej zadrżał. – Chyba słyszałam strzał, a potem pięć
minut temu ktoś strasznie krzyknął.
– Strzał? Nie. Przepraszam najmocniej za mój wygląd. Upadłem i złamałem nos. Właśnie
go nastawiałem. To pewnie mój krzyk pani usłyszała.
Patrzyła na niego jak na upiora.
– Na pewno nic panu nie jest?
– Tylko złamany nos. – Adamat machnął dłonią w kierunku twarzy. – To wypadek,
zapewniam panią.
– Sprowadzę lekarza.
– Nie, proszę, nie trzeba. Sam pójdę za chwilę.
– Teraz, teraz, nalegam.
– Madame! – Adamat spróbował mówić stanowczo, mocnym tonem, ale przy każdym
słowie czuł wibracje, od których niemal tracił przytomność. – Sam się sobą zajmę, jeśli nie ma pani
nic przeciwko temu. Pod żadnym pozorem proszę nie wzywać lekarza.
– Jest pan pewien?
Przeklęte wścibskie babsko.
– Absolutnie, bardzo pani dziękuję. – Adamat zamknął drzwi. Uważnym spojrzeniem
oszacował stan korytarza. Krew wszędzie. Na dywanie, na podłodze, na ścianach. Nawet na
drzwiach.
Potrzebował kilku godzin i znacznej części bielizny pościelowej Faye, żeby to posprzątać.
Spieszył się. Nie miał pojęcia, czy nie zjawi się tu kolejny ze zbirów Vetasa. Musiał jednak
uprzątnąć dom, nie powinno być tu śladów niczyjej wizyty.
Kiedy skończył sprzątać, zajął się sobą. Po butelce wina ból w głowie był już tylko
uciążliwym ćmieniem. Zapadła noc. Adamat owinął ciało Kale’a w poszwę i wywlókł na dwór,
myśląc przy tym, jak bardzo Faye by się wściekła, gdyby widziała, do czego używa jej zapasowej
pościeli.
W kącie ogrodu znajdowała się niewielka szopa na narzędzia, a pod nią piwniczka, w
której miejsca było mniej więcej tyle, co w małym powozie. Adamat zszedł na dół i przez chwilę
szukał po omacku, aż wreszcie trafił dłonią na linę, zagrzebaną w warstwie luźnej ziemi,
stanowiącej podłogę pomieszczenia. Pociągnął i po chwili trzymał w dłoniach mocną drewnianą
szkatułkę.
Wyniósł szkatułkę do ogrodu, a ciało Kale’a zepchnął do piwniczki. Ustawił narzędzia
tak, by nie zostawić śladu po swojej wizycie, i zamknął drzwi szopy.
W szkatułce przechowywał wszystkie pieniądze, jakie udało mu się zdobyć od chwili, gdy
dowiedział się, że pożyczkę, którą zaciągnął na założenie drukarni, musi spłacić Palagiemu. Nie
ufał już bankom. Nie po tym, jak jeden z nich sprzedał jego dług Palagiemu.
W szkatułce było prawie dwadzieścia pięć tysięcy. Za mało. O wiele za mało.
Adamat kolejnych kilka godzin spędził na sprzątaniu. Wreszcie z walizką pełną
dziecięcych ubrań, szkatułką pod pachą i pistoletem w kieszeni stanął w drzwiach gotowy do
wyjścia.
Taniel opierał się o wał i patrzył w górę.
Ogromne białe chmury przetaczały się po niebie niczym piana na szczycie fali. Tu i
ówdzie znaczyły je smugi szarości. Zapowiedź deszczu? Miał nadzieję, że nie. Usypane z ziemi
fortyfikacje zmienią się w błoto, a do tego wilgoć zmoczy proch obu walczących stron.
Taniel słyszał odległy pomruk kezańskich werbli. Zdawały się grać bardzo daleko od
miejsca, w którym położył się na chłodnej ziemi. Krzyki adrańskich oficerów rozlegały się
znacznie bliżej. Miał ochotę powiedzieć im, żeby się wypchali. Każdy żołnierz na linii frontu
wiedział, że w każdej chwili może zginąć tego dnia. Każdy wiedział też, że atak Kezu będzie
zwycięski, że wróg przejmie umocnienia, tak jak wczoraj i przedwczoraj.
Morale nie umarło po prostu. Zostało powieszone, rozstrzelane, poćwiartowane i zakopane
pod kamieniami.
– No i? – spytał Dwa Strzały.
Etan stał o kilka stóp od nasypu, machał szablą i dokładał własne zapewnienia do
pozbawionych znaczenia wypowiedzi oficerów. Jak przystało na oficera grenadierów, na głowie
miał bermycę ozdobioną czerwonym piórem. Spojrzenie utkwił w nadciągającej piechocie wroga.
– Idą – odpowiedział.
Taniel wciąż spoglądał w niebo.
– Obudź mnie, jak dojdą. – Zamknął oczy.
Kilku grenadierów Etana parsknęło śmiechem. Taniel uniósł powieki, żeby zobaczyć, którzy
to, i uśmiechnął się do nich szeroko. Zaskoczyło go, jak łatwo przychodził mu uśmiech. Jeszcze
kilka dni temu miał wrażenie, że to jakiś nienaturalny grymas. A teraz...
Za plecami Etana dostrzegł Ka-poel. Siedziała na umocnieniach, z kolanem podciągniętym
i podbródkiem wspartym na dłoni. Obserwowała nadciągającą piechotę. Nawet grenadierzy,
najsilniejsi i najdzielniejsi w całej adrańskiej armii, mieli ten niespokojny wyraz oczu. Wiedzieli,
co znaczy być na linii frontu. Ale spojrzenie Ka-poel było uważne, przeszywające. Nie było w nim
cienia strachu. Przypominała śmiertelnie niebezpiecznego fatrastańskiego dzikiego kota.
Taniel chciałby wiedzieć, co widziała takiego, czego nie dostrzegali inni.
– Zbliżają się – odezwał się Etan. Całe ciało miał napięte, ściskał szablę tak mocno, że aż
mu pobielały kłykcie.
Taniel zastanawiał się, gdzie jest Kresimir. Dlaczego się nie pokazywał? Dlaczego nie zabił
ich wszystkich swoją boską magią, zamiast kazać swej armii dzień pod dniu wykrwawiać adrańską
obronę?
– Atakują!
Taniel pochwycił karabin oburącz. Musiał uderzyć w idealnie wyliczonym momencie. Bez
wahania. Musiał...
– Teraz!
Kątem oka dostrzegł cień cienia. Pchnął karabin w górę i wraził bagnet prosto w
pachwinę skaczącego Stróża.
Poczuł, jak kolba obraca mu się w dłoniach. Krzyknął i pchnął jeszcze mocniej,
podnosząc Stróża niczym makabryczne trofeum, zanim cisnął go na umocnienia.
Wszystko wskazywało na to, że nawet Stróża można wziąć z zaskoczenia. Przez kilka
chwil stwór leżał nieruchomo w absolutnym szoku, z wytrzeszczonymi oczami i wyrazem
paniki malującym się na groteskowej twarzy. Potem zaczął się rzucać, próbując wyrwać bagnet,
który Taniel wbił mu w dupę.
Kilkunastu grenadierów rzuciło się na Stróża w jednej chwili. Wystarczyły sekundy, by z
odmieńca zostały jedynie krwawe szczątki. Taniel wyciągnął bagnet ze zwłok dokładnie w tej
samej chwili, w której Adrańczycy otworzyli ogień.
– Pozbądźcie się tego – rozkazał Etan. Dwóch ludzi pochwyciło martwego Stróża i
dźwignęło ponad krawędzią umocnień.
Ostrzał z muszkietów spowolnił na chwilę atakującą piechotę kezańską. Setki ludzi padły
na ziemię, ale ci za nimi parli do przodu. Opuścili muszkiety z nasadzonymi bagnetami i
poderwali się do biegu.
Taniel strzelił i zrzucił kezańskiego majora z konia.
– Miło było cię znać, przyjacielu – powiedział Etan, stając obok. Nie odrywał wzroku od
atakujących Kezan.
– Nie przegramy dzisiaj. – Taniel wepchnął do lufy pocisk zawinięty bawełnianym
flejtuchem, rozerwał papier ładunku i wciągnął sporą porcję prochu, a potem otarł nos grzbietem
dłoni. – Nie dzisiaj. Nie przegramy dzisiaj – powtórzył głośniej.
Czuł wzbierający w nim gniew. Dlaczego musieli przegrywać? Dlaczego musieli uciekać?
Byli lepsi niż Kezanie. Adrańska armia budziła postrach w całych Dziewięciu.
Odwrócił się do grenadierów.
– Jesteście ludźmi marszałka Tamasa? Jesteście?
– Marszałek nie żyje – odpowiedział mu ktoś.
– Jesteście?! – Czuł krople śliny pryskające mu z ust.
– Ja jestem żołnierzem marszałka polnego! – Etan podniósł swoją klingę. – Żywego czy
martwego. Zawsze będę!
– A wy?! – wrzasnął Taniel do grenadierów.
– Tak! – zakrzyknęli, wznosząc muszkiety.
– Adrańska armia... armia Tamasa nie przegrywa! Możecie uciekać, jeśli chcecie, gdy
tylko zabrzmi trąbka. Biec do tych generałów dowodzących z miękkich foteli! Możecie pozwolić,
by Kez strzelał wam w plecy! Ale ja tu będę, póki wróg się nie cofnie.
– I ja! – Etan machnął szablą.
– I ja! – krzyczeli chórem grenadierzy.
Taniel obrócił się w stronę Kezan.
– Poślijmy ich do otchłani!
Widział twarz ojca płynącą w powietrzu niczym poszarpana flaga. Widział Vlorę, Sabona
i Andriyę, i wszystkich swych braci, prochowych magów. Widział przyjaciół z Siódmej i
Dziewiątej. A potem wszyscy zniknęli i świat utonął w czerwieni. A nogi same poniosły
Taniela na drugą stronę wału, prosto w paszczę kezańskiej piechoty.
Strzały z muszkietów i huk armat utonęły nagle w ryku atakujących oddziałów. Taniel
rozpruł brzuch jednemu żołnierzowi, drugiego zatrzymał kolbą. Pchnął i posłał wojaka na ziemię.
Szabla przeciwnika przecięła mu policzek, tuż pod okiem. Poczuł ostrze, ale ból był
uczuciem odległym i nieprawdziwym w trakcie prochowego transu. Uderzył oficera karabinem
w podbródek i bagnetem dźgnął piechociarza.
Kezanie go otoczyli i Taniel poczuł nagły paroksyzm paniki. Nie miało znaczenia, jak był
szybki i silny, pokonają go liczebnością, zginie jak Stróż, którego rozerwali na strzępy z
grenadierami.
Zobaczył bagnet wymierzony w swoje serce. Skręcił się w uniku, ostrze zahaczyło o
kurtkę na piersi, rozrywając materiał. Uderzył żołnierza pięścią w twarz.
I nagle nie był sam. Otoczyli go adrańscy grenadierzy w swoich bermycach, kurtach ze
szkarłatnymi mankietami, gotowi odeprzeć atak wroga.
– Pchnij! – rozległ się głos Etana. – Krok! Pchnij! Ściągnij! Krok! Pchnij!
Kezańska piechota rzucała się do ataku niemal na oślep, ale grenadierzy z Dwunastej
poruszali się zwartym szykiem. Każdy z nich został wybrany z uwagi na swe nietuzinkowe
rozmiary i wyszkolony, by stawiać czoła wrogowi bez zmrużenia oka. Przeszli na drugą stronę
umocnień za Tanielem i teraz parli naprzód, wycinali kezańską piechotę jak żniwiarz zboże.
Taniel wcisnął się w szereg grenadierów i dołączył do ich marszu. Ku jego zdziwieniu
kezańska piechota topniała przed nimi niczym śnieg w słońcu. Dwa Strzały wiedział, co to moc.
Co to siła i szybkość. Ale potęga działających razem grenadierów przepełniła go zdumieniem.
Czuł rytm ich natarcia głęboko w piersi.
Kezanin skoczył na szereg i zderzył się z Tanielem. Grenadierzy natychmiast zamknęli
lukę, ani na chwilę nie gubiąc kroku. Taniel rzucił napastnika na ziemię i przycisnął jego gardło
butem. Spojrzał na szereg grenadierów i...
Kątem oka dostrzegł Stróża. Najwięksi i najsilniejsi żołnierze Adro zostali rozrzuceni
niczym zabawki.
Kolejny Stróż przebił się przez szyk. Pułkownik Etan zatoczył się, czoło zalała mu krew.
Otrząsnął się szybko i jednym cięciem szabli odjął Stróżowi dłoń w nadgarstku. Potwór
pochwycił Etana za szyję, uniósł w powietrze i zaczął potrząsać wielkim mężczyzną jak pies
szczurem.
Rozległ się sygnał trąbki.
Odwrót.
Furia eksplodowała w piersi Taniela. Nie. Nie cofnie się... Nie zamierzał odejść pokonany.
Warknął, zapomniał o żołnierzu trzymanym pod butem. Widział, jak oczy Etana uciekły w
głąb czaszki. Podniósł muszkiet z nasadzonym bagnetem i ruszył do ataku.
Coś uderzyło go w bok z ogromną siłą. Wyrzuciło w powietrze. Serce zabiło mu
nierówno, zanim walnął w ziemię i odbił się od ciała piechociarza. Upadek pozbawił go
karabinu, więc gdy Taniel poderwał się na nogi, był bezbronny.
Nie zdążył zareagować. Stróż był zbyt szybki. Ciężka pięść trafiła Taniela w twarz. Cios
niemal go obrócił.
Wyprostował się. Przygotował na kolejny cios, umysłem dotknął prochu. Nic. Miał do
czynienia z Czarnym Stróżem.
Przeciwnik nie uderzył jednak Taniela ponownie. Zaczął miotać się wściekle z Ka-poel na
plecach. Trzymała się tam tylko dzięki swojej długiej igle, którą wbiła głęboko w ramię stwora.
Chybiła kręgosłup o cale i ostry drut nie mógł zrobić Stróżowi większej krzywdy, za to
doprowadzał go do szału.
Taniel wyciągnął nóż zza cholewy. Miał już skoczyć na wroga, gdy nagle Stróż zesztywniał.
Pochylił się i opadł na kolana. Ka-poel spokojnie wyciągnęła swoją igłę i cofnęła się o krok.
Uśmiechała się złośliwie. Taniel dostrzegł w jej dłoni na wpół skończoną woskową figurkę. Palce
Ka-poel poruszały się błyskawicznie.
Stróż wstał. Wciąż chwiejnie, wciąż niepewnie. Zatoczył się w bok i nagle ruszył na
Kezan.
Może połowa grenadierów stała jeszcze na własnych nogach. Ich szyk złamał się i
rozsypał. Padali jeden po drugim pod naporem wrogiej piechoty. Stróż przeskoczył nad nimi
jednym susem i wylądował wśród Kezan.
Większość z nich nie zwróciła na niego większej uwagi. Byli przyzwyczajeni do Stróżów.
Ale gdy ten złapał porzuconą szablę i począł ciąć, szeregi piechoty opanowało przerażenie.
Panika wybuchła wśród żołnierzy Kezu. Z wrzaskiem starali oddalić się od Stróża.
Niektórzy próbowali walczyć. Kilku nawet rzuciło się do ataku. Ostrze bagnetu przebiło kark
stwora, ale ten tylko oderwał przymocowany muszkiet i nie zwolnił nawet na chwilę. Kezanie
zaczęli się cofać.
Taniel zabił Stróża w walce wręcz. Dokładnie takiego, jak ci, którzy terroryzowali
adrańską armię, takiego, jakiego Ka-poel zwróciła teraz przeciw Kezanom. Poczuł dreszcz biegnący
od stóp do koniuszków palców u rąk. Czym się stał, skoro był w stanie walczyć z takim
potworem?
– Do mnie! – Uniósł karabin nad głowę. – Do mnie! – przekrzykiwał sygnał trąbki
wzywający grenadierów do odwrotu. – Pieprzyć trąbki, walczmy!
Atak Kezu się załamał. Ich werble nie wzywały żołnierzy do odwrotu, ale piechota i tak
podała tyły. Na polu bitwy pozostało kilku Stróżów, ale teraz ulegli przeważającej liczbie
Adrańczyków i zostali brutalnie wycięci do nogi. Kilku żołnierzy cisnęło broń i ulękło z
podniesionymi rękami.
Stróż, którego kontrolowała Ka-poel, ścigał Kezan niemal do granicy ich obozu. Kilkunastu
Stróżów rzuciło się mu naprzeciw.
Oczy Ka-poel świeciły radością, woskowa figurka w dłoni skręcała się i podrygiwała.
Dziewczyna otworzyła usta, śmiejąc się bezgłośnie.
Stróż walczył. Dźgał, ciął, rąbał. Nie chciał paść.
Ka-poel podniosła woskową figurkę i strąciła jej głowę kciukiem.
Stróż zwalił się na ziemię.
Taniel patrzył na to wszystko z otwartymi ustami. Jak to było możliwe, że ta dziewczyna,
ta kobieta, która tuliła się do niego tak zmysłowo, która zasypiała w jego ramionach niczym
dziecko, pojawiała się na polu bitwy niczym bogini zemsty?
Odwróciła się, zapewne czując na sobie jego spojrzenie, i posłała mu nieśmiały uśmiech.
W jednej chwili znów była tą dziewczyną, którą uratował z brudnej chaty na bagnach Fatrasty.
Chciał do niej pobiec, porwać na ręce i wynieść jak najdalej od tego krwawego szaleństwa,
upewnić się, że nic jej nie jest. Ale nie mógł już jej chronić. Nie od czasu Kresimskiej Kurgi. Był
niemal pewien, że Ka-poel dopiero zaczyna pokazywać mu, kim albo czym naprawdę jest.
Nie zważając na swoje rany, zaczął szukać Etana. Znalazł dowódcę grenadierów pod ciałem
Stróża. Zrzucił zwłoki z przyjaciela. Ku uldze Taniela pułkownik wciąż oddychał, jednak w
oczach miał wyraz bezbrzeżnej paniki.
– Nie mogę poruszyć nogami – powiedział.
Taniel ukląkł obok, czując, jak i w nim wzbiera przerażenie.
– W porządku, zaraz zajmie się tobą lekarz – zapewnił.
– Nie czuję nóg! – Etan pochwycił Taniela za ramię. Gwałtownie wciągnął powietrze i na
jego twarzy odmalował się wysiłek, z jakim starał się poruszyć nogami. – Nie czuję ich w ogóle!
Taniel czuł, że serce mu krwawi. Etan był jednym z najsilniejszych ludzi, jakich Dwa
Strzały kiedykolwiek spotkał. Zginąć w bitwie to jedno, ale skończyć tak... połamanym...
– Sprowadźcie chirurga! – wrzasnął. – I uciszcie te przeklęte trąbki. Już wygraliśmy, do
cholery!
Etan wyglądał, jakby się poddał.
– Wygraliśmy?
– Wygraliśmy. – Taniel rozejrzał się po polu. Widział biegnących żołnierzy adrańskich,
gotowych zapewnić im wsparcie. Jeśli między nimi nie było chirurga, to chyba kogoś zadusi.
– Utrzymałeś umocnienia – powiedział Etan. – Utrzymałeś linię frontu.
– Nie. Ty to zrobiłeś. Ty i twoi grenadierzy.
– Nie dałbym rady bez ciebie. – Etan mrugał gwałtownie. Taniel próbował znaleźć jakąś
ranę w ciele grenadiera, cokolwiek, co wyjaśniałoby stan pułkownika. Etan złapał go za rękaw.
Twarz miał wykrzywioną bólem.
– Widziałem, jak moi chłopcy na ciebie patrzą. Poszliby za tobą na samo dno otchłani.
Zupełnie jak za Tamasem. Jesteś jak twój ojciec.
– Nie pieprz takich straszliwych bzdur. – Taniel czuł gorące łzy na policzkach. – W ogóle
nie przypominam tego starego drania.
– Taniel... Obiecaj mi, że to wygrasz. Obiecaj, że zakończysz tę wojnę. Że dzisiaj to nie
będzie ostatnie zwycięstwo Adro.
– Nic nie będę obiecywać. Nie umierasz.
Etan przyciągnął Taniela bliżej.
– Nie czuję nóg. Dobrze wiem, co to znaczy, durniu. Już nie zobaczę więcej pola bitwy.
Obiecaj mi więc, że wygrasz tę wojnę.
– Nie wiem, czy zdołam – powiedział cicho Taniel.
Etan uderzył go w twarz. Taniel czuł, jak policzek płonie mu od ciosu.
– Przysięgnij!
Kolejne uderzenie niemal obróciło Dwa Strzały. Nawet powalony i niezdolny poruszyć
nogami Etan był silny.
– Przysięgnij!
Kobieta, chirurg, z impetem uklękła przy Etanie. Obejrzała go, marszcząc brwi.
– Gdzie jest rana?
– Mam złamany kręgosłup – wyjaśnił. Spojrzał Tanielowi w oczy. – Przysięgnij.
– Nie.
Oczy grenadiera zaszkliły się łzami.
– Tchórz. Gdybym umierał, tobyś obiecał. Bo nikt by cię nie rozliczył z danego słowa.
Ale ja nie umieram, więc nie chcesz. Przeklęty tchórz.
Taniel odwrócił wzrok. Wiedział, że te oskarżenia są prawdziwe.
Podjechał kryty płótnem wóz szpitalny, z czterema pryczami do przewozu rannych. Etan
odwrócił głowę, by nie patrzeć na Taniela, a Taniel nie odprowadził go do wozu.
Udało im się udaremnić atak Kezu. Zapewne położyć trupem tysiące żołnierzy wroga. Dwa
razy tyle poranić, a do tego wziąć kilkuset jeńców.
Do Taniela dotarło nagle, że otaczają go żołnierze. Grenadierzy z Dwunastej. Najniższy z
nich był o pół głowy wyższy od Taniela. Dwa Strzały nie miał pojęcia, ilu z nich zginęło w
walce, ale na pewno wielu. Bardzo wielu.
Jeden z nich podszedł bliżej. Taniel chciał się odwrócić. Mógłby przepchnąć się między
nimi i wrócić do obozu. Słuchali? Słyszeli, jak ich dowódca nazwał go tchórzem?
Grenadier trzymał w ręku swoją bermycę. Drugą dłoń miał pustą, zaciśniętą w pięść.
Taniel uniósł brodę i czekał na cios.
– Sir – odezwał się grenadier.
– No dalej. Zasłużyłem.
Żołnierz sprawiał wrażenie zmieszanego. Spojrzał w dół, na własną pięść, i rozprostował
palce.
– Sir, nie jest pan tchórzem. Pułkownik... nikt z nas nie chciałby tak skończyć. To, co
powiedział... nie jest pan tchórzem, panie kapitanie. Widzieliśmy, jak szedł pan na brygadę
kezańskiej piechoty W POJEDYNKĘ. Chciałem tylko powiedzieć, że gdyby pan czegoś
potrzebował, czegokolwiek, proszę tylko dać znać. A stawię się od razu. I chyba większość
chłopaków tak myśli.
Grenadierzy pokiwali głowami i powlekli się wyczerpani do obozu.
Taniel stał sam, patrzył, jak medycy zbierają rannych i poległych. Ktoś stanął za nim. Nie
musiał się odwracać, by wiedzieć kto. Ka-poel.
Otarł łzy rękawem.
– Nie musisz obszukiwać jakichś ciał czy coś? – spytał.
Ujęła go za rękę. Chciał cofnąć dłoń, ale nie mógł.
Stali tak w milczeniu na polu adrańskiej ziemi, którą krew zabarwiła na czerwono. Taniel
uniósł dłoń dziewczyny. Nieoczekiwanie, impulsywnie, nagle, sam właściwie nie wiedząc
dlaczego, przycisnął usta do jej smukłych palców.
– Zakończę to – powiedział. – Zabiję Kresimira. Na dobre. Potrzebujesz krwi? Zdobędę ci
ją, choćby miała to być ostatnia rzecz, jaką zrobię w życiu.
Kątem oka zobaczył, że skinęła głową.
Nieoczekiwanie, nagle, znalazła się przed nim, złapała go za kark i przyciągnęła ku sobie,
a potem pocałowała prosto w usta. Miał wrażenie, że żyłami popłynął mu ogień. Kiedy cofnęła
się o krok, nie mógł złapać tchu. Miał ochotę osunąć się na kolana i wmawiał sobie, że to z
powodu utraconej krwi.
Chwila minęła i Ka-poel, cicho jak zawsze, wróciła do swego zajęcia, pochylając się nad
adrańskim żołnierzem.
Taniel, wciąż oszołomiony, obserwował ją jeszcze kilka minut. Nagle coś daleko za liniami
Kezu zwróciło jego uwagę i wytrąciło z zadumy. W mgnieniu oka na powrót stał się
żołnierzem. Czujnym, ostrożnym, gotowym walczyć z kolejnym zagrożeniem.
Kezańscy żołnierze wznosili jakąś konstrukcję ponad swoim obozem, zaraz po północnej
stronie murów Budwiel. Musiała być wysoka jak siedmiopiętrowy dom, skoro Taniel zobaczył ją z
takiej odległości. Zażył odrobinę prochu, żeby poprawić wzrok.
Był to gigantyczny słup, wyciosany z jednego potężnego drzewa, jak się wydawało.
Żołnierze i jeńcy tłoczyli się u jego podstawy i dalej, ciągnąc długie liny umocowane na
szczycie słupa. Konstrukcja została podniesiona, po czym opadła nagle dziesięć, może dwadzieścia
stóp, zapewne umieszczono jeden koniec w dole wykopanym, by utrzymać wielki pal w pionie.
Taniel zmarszczył brwi. Coś tkwiło po jednej stronie pala. Człowiek?
Skupił wzmocniony prochem wzrok. Człowiek. Kobieta, dokładniej mówiąc. Zupełnie naga,
przybita do drewna za nadgarstki. Nie miała dłoni. Lina w pasie utrzymywała ją na belce.
Taniel patrzył wstrząśnięty. Była zdrajcą, którego potraktowano tak dla przykładu?
Brakujące dłonie oznaczały najpewniej, że była Uprzywilejowaną. Co mogła...
Ciało poruszyło się. Na otchłań, ona żyła!
Podniosła głowę. Krew stężała Tanielowi w żyłach. Znał ją. Walczyła z nim w
Kresimskiej Kurdze, w świętym mieście, kiedy starał się powstrzymać ją przed przyzwaniem
Kresimira.
To była Julene.
18
Rozdział
20
Rozdział
Tamas jechał skrajem drogi razem z tylną strażą i słuchał, jak burczy mu w brzuchu.
Przed nim Dziewiąta i Siódma maszerowały w rytmie wybijanym przez pojedynczy werbel.
Powietrze paliło nieznośnym żarem, nawet pod osłoną sosen. A wszechobecna wilgoć
przemoczyła doszczętnie mundury i sprawiała, że każdy oddech stawał się wysiłkiem.
Tamas patrzył na jednego z żołnierzy piechoty. Mężczyzna był wysoki, blond włosy
związał w kitkę. Od jakichś dwudziestu minut ramiona żołnierza chwiały się niepokojąco przy
każdym kroku. Tamas był gotów się założyć o każde pieniądze, że blondyn zemdleje następny.
Co chwilę któryś z żołnierzy rzucał łakome spojrzenie na wierzchowca marszałka.
Każdemu zwiadowcy, każdemu oficerowi w siodle towarzyszyły takie same spojrzenia. To było
niepokojące.
Ostatnie kezańskie konie zarżnęli dwa dni temu i rozparcelowali mięso. Tamas słyszał
pogłoski, że ponoć któryś z kwatermistrzów zachował ostatnie funty koniny i teraz ją sprzedawał.
Próbował znaleźć winnego, ale nikt się do niczego nie przyznawał. Za każdym razem, gdy mijali
strumień, kilkunastu żołnierzy rzucało się w błoto w poszukiwaniu ryb i drobnych raków.
Sierżanci musieli uciekać się do bicia, by ludzie wrócili do szeregów.
– Są przekonani, że wkrótce dostaną posiłek – powiedział Olem.
Tamas otrząsnął się z zamyślenia. W głowie mu się kręciło, czuł się słaby. Nie jadł od
czterech dni. Ludzi, którzy szli o własnych siłach, potrzebowali jedzenia bardziej niż on.
Przynajmniej konie mogły się jeszcze od czasu do czasu pożywić.
Olem wskazał parę myszołowów zataczających kręgi nad czubkami drzew.
– Aha – odparł Tamas.
– Lecą naszym śladem już pięćdziesiąt mil – powiedział Olem.
– Skąd możesz wiedzieć, że to te same?
– Jeden ma czerwone lotki.
Tamas mruknął. Słowa powoli spływały z jego warg. W tym upale nie chciało mu się
mówić.
– Ten z lotkami poleciał za nami, choć większość została w okolicy obozu, gdzie dwa
dni temu zarżnęliśmy konie. Chyba ma nadzieję na wielką ucztę.
Tamas spojrzał na krążące nad nimi ptaki. Nie miał ochoty o nich rozmawiać, zbyt wiele
już takich widział, tak samo jak zbyt wiele widział pól bitewnych, nad którymi krążyły.
– Od tygodnia nie widziałem cię z papierosem – zmienił temat.
– Zbyt, psiakrew, gorąco, proszę wybaczyć mi słownictwo, sir. – Olem poklepał się po
kieszeni na piersi. – Poza tym ostatniego oszczędzam.
– Na jakąś specjalną okazję?
Olem wciąż patrzył na myszołowy.
– Gavril mówił, że szykujemy się do obrony przy Palcach. Uznałem, że miło będzie
umrzeć z papierosem w ustach.
Tamas nie zdołał powstrzymać gniewnego grymasu.
– Mówiłeś o tym komuś? O tej obronie?
– Nie, sir.
– Przeklęty Gavril. Musi zacząć trzymać język za zębami.
– A więc to prawda?
– To nie jest żadna ostatnia obrona, Olemie. Zamierzam rozbić wojska Kezu. Ostatnia
obrona jest dla ludzi, którzy zamierzają przegrać.
– Słusznie, sir.
Tamas westchnął w duchu. Żołnierze mieli dziwaczne poczucie fatalizmu. Większość nie
zdawała sobie nawet sprawy, że właściwym manewrem można było pokonać albo obejść niemal
wszystkie przeszkody.
– Olemie... – zaczął Tamas.
– Sir?
– Chodzi o to, co widziałem wtedy...
– Co ma pan na myśli, sir? – Olem zacisnął szczęki.
– Chyba wiesz dobrze, o czym mówię. Chodzi o Vlorę. Gdybym przyszedł tam minutę
później, zastałbym was w o wiele bardziej kompromitującej pozycji.
– Miałem taką nadzieję, sir.
– Nie będę tolerował fraternizacji tego rodzaju.
– Jakiego rodzaju? – W kącikach oczu Olema pojawiły się drobne zmarszczki.
– Ty i Vlora. Ona jest kapitanem, a ty...
– Kapitanem – wszedł mu w słowo Olem. – Sam mnie pan awansował. – Wskazał na
swoje pagony.
Tamas chrząknął i spojrzał w górę. Cholerne ptaszyska nadal tam były.
– Chodziło mi o to, że jest prochowym magiem. Wiesz, że moi magowie stanowią
całkowicie odmienną grupę. Nie pozwolę, byś przekraczał tę granicę.
Olem chyba chciał coś powiedzieć. Przez moment poruszał wargami, jakby próbował
przesunąć nieistniejącego papierosa.
– Tak jest, sir. Co pan rozkaże, sir.
Sarkazm w tonie kapitana był aż nadto słyszalny. Zaskoczył Tamasa całkowicie. Olem był
zawsze tak lojalny, tak posłuszny. Marszałek otworzył usta i chciał skarcić adiutanta.
Jasnowłosy żołnierz zachwiał się i upadł na ziemię. Dwóch jego towarzyszy zatrzymało
się, by go dźwignąć.
– Jedź na czoło, każ im się zatrzymać – marszałek zwrócił się do Olema. – Ludzie muszą
chwilę odpocząć.
Olem spiął wierzchowca i oddalił się aż nazbyt chętnie.
– Rozkaz marszałka: kolumna stój! – krzyczał.
Tamas słyszał, jak rozkaz powtarzany jest niczym echo, aż wreszcie kolumna się
zatrzymała. Niektórzy żołnierze poszli szukać najbliższego strumienia, inni udali się w krzaki za
potrzebą, inni zaś po prostu osunęli się na ziemię, zbyt zmęczeni, by cokolwiek robić.
Tamas osuszył manierkę z ostatnich kilku kropel. Woda była nagrzana i smakowała
metalem.
– Żołnierzu – zawołał tego, który wydawał się najmniej wykończony. – Znajdź mi czystej,
świeżej wody i napełnij manierkę, a potem powiedz swojemu sierżantowi, że jesteś dzisiaj
zwolniony z innych obowiązków.
Żołnierz wziął naczynie.
– Tajest, sir.
Tamas zsunął się z konia i zaczepił wodze o gałąź. Raz i drugi przeszedł z jednej
strony drogi na drugą, próbując rozruszać nogi po połowie dnia spędzonej w siodle. Zatrzymał się
na chwilę, by spojrzeć na południe. Nie zobaczył Kezan. Las był zbyt gęsty. Z raportu wynikało,
że czoło ich kolumny oddalone jest o jakieś dziesięć mil. Oczywiście patrole dragonów robiły
wypady do przodu, próbując pochwycić adrańskich maruderów, i od czasu do czasu nękać atakami
tylną straż, ale dla Tamasa najistotniejsze było, gdzie znajdują się główne siły wroga.
– Sir.
Obok jego wierzchowca stała Vlora. Mundur miała brudny, rozpięty pod szyją, długie
ciemne włosy związane na karku. Tamas wciąż widział ją nagą pod wodospadem, jak pochyla się,
by pocałować Olema. Odegnał tę wizję, mając nadzieję, że zażenowanie nie odbiło się na jego
twarzy.
– Kapitanie.
– Jak noga, sir?
Tamas rozprostował mięśnie, czując, jak drgają mimowolnie. Nie udało mu się całkiem ich
rozluźnić, mimo że jechał, a nie szedł, ale ból był już do wytrzymania.
– W porządku, dziękuję. Polowanie się udało?
– Jelenie i sarny trzymają się z dala od kolumny. A jeśli my się oddalimy na dystans
większy niż dwie mile, nie będziemy w stanie donieść zdobyczy. Tylko kilka wiewiórek i
królików. Dość, by nakarmić prochowych magów.
Przynajmniej magowie zachowają siły. Poczuł, że żołądek skręca mu się z głodu na samą
myśl o króliku.
– Gdybyśmy rozbili obóz na dłużej niż tylko jedną noc albo choć trochę zwolnili tempo
marszu, może udałoby się nam upolować jelenia.
– Przykro mi, nie mogę na to pozwolić. Musimy dotrzeć do Palców przed Kezanami.
– Zwiadowcy mówią, że do Palców dojdziemy za dwa dni, sir.
– Dokładnie – potwierdził. – Jak przejdziemy rzekę, spalimy most i będziemy mogli
zwolnić na kilka dni. Odpocząć i zadbać o zaopatrzenie.
– Mam taką nadzieję, sir. Ludzie nie wyglądają najlepiej.
Tamas odszukał wzrokiem żołnierza, który niedawno zemdlał. Blondyn siedział na poboczu,
popijał z manierki i rozmawiał z towarzyszami. Marszałek założył ręce za plecy i odwrócił się
w stronę Vlory.
– Kapitanie, oboje wiemy, że to, co wydarzyło się poprzedniego dnia, było absolutnie nie
na miejscu.
Vlorze nawet powieka nie drgnęła.
– Chodzi panu o ten moment, kiedy patrzył pan, jak się kąpię?
Powinien wymierzyć jej policzek. Przeklęta dziewczyna. Wiedziała, co on chce powiedzieć,
i nie zamierzała mu tego ułatwiać.
– Ty i Olem...
– Sir, nie sądzę, by była to pańska sprawa. Z całym szacunkiem.
– Jestem twoim dowódcą.
– Tak jest. I zawsze stawiał pan jasno sprawę, że to, co robią żołnierze w wolnym czasie,
zupełnie pana nie obchodzi, o ile nie łamią przy tym żadnych zasad.
– To co innego. – To BYŁO co innego, przekonywał sam siebie. – Nie pozwolę, żeby
jeden z moich Naznaczonych szwendał się z moim adiutantem, który jest moją osobistą ochroną,
zrozumiano? Nie pozwolę, by mój adiutant utrzymywał relację z... z...
– Kurwą?
Powiedziała to cicho, ale Tamasowi dech zaparło w piersi.
– To pan chciał powiedzieć, sir? Chciał pan mnie nazwać kurwą za to, co zrobiłam
Tanielowi? Dziwką? Słyszę te słowa, choć pan ich nie wymówił.
– Miarkujcie swój ton, żołnierzu – ostrzegł ją Tamas.
– Czy mogę mówić otwarcie, sir?
– Odmawiam.
Zignorowała zakaz.
– Myślisz, że nie wiem, co zrobiłam Tanielowi? Myślisz, że nie dręczy mnie świadomość,
że odrzuciłam wszystko, co nas łączyło, dla kilku namiętnych miesięcy z jakimś idiotą?
– Nie dałem pozwolenia, kapitanie.
– Nie słyszysz, co żołnierze gadają – Vlora zaczęła podnosić głos. – Nie słyszysz, co
mówią za moimi plecami, albo i nawet prosto mi w twarz. Nie widzisz ich pogardliwych
uśmieszków. „Vlora rozłoży nogi dla każdego”. Nie słyszysz, jak szepczą przy twoim namiocie,
zakładając się, który pierwszy na mnie wlezie.
– Nie dałem pozwolenia! – Tamas postąpił krok naprzód. Każdy inny żołnierz cofnąłby się
na widok płonącej czerwienią furii w oczach marszałka, ale nie Vlora.
– Spędziłam osiemnaście miesięcy sama, bo TY posłałeś Taniela do Fatrasty. Został
bohaterem wojennym. Ludzie ciągle mówili, że teraz każda kobieta w Fatraście będzie gotowa
zaoferować mu swoje wdzięki. A potem usłyszałam, że ta mała dzikuska wszędzie za nim chodzi.
Co miałam sobie pomyśleć? Na uniwersytecie żaden mężczyzna nawet nie spojrzałby na mnie dwa
razy. Wiedzieli, kim byłam. Bali się Taniela tak bardzo, że nawet nie ośmielali się mi powiedzieć
czegoś miłego! – Vlora ciskała słowa Tamasowi w twarz, głos miała przepojony goryczą, całe jej
ciało dygotało z gniewu. – I nagle pojawia się mężczyzna, który nie dba o to, czyją jestem
narzeczoną. Który obsypuje mnie komplementami, kocha i zapewnia, że nie ma na świecie innej,
która mogłaby go tak uszczęśliwić. Uwierzyłam. A potem dowiedziałam się, że spał ze mną, BY
ZNISZCZYĆ TWÓJ WIZERUNEK.
Twarz Vlory wykrzywiła się w grymasie odrazy.
Ból w jej oczach, jad w jej głosie okazały się ponad siły Tamasa. Kiedyś był dla niej
ojcem, przyjacielem, mentorem. Teraz stał się obiektem nienawiści, wrogiem, którym się gardzi.
– Zejdźcie mi z oczu, kapitanie. Gdybyśmy nie byli na wojnie, postawiłbym was przed
sądem.
Vlora przysunęła się doń, bliżej niż ktokolwiek, kto nie znałby go tak dobrze, w ogóle by
się ośmielił. Na tyle blisko, by móc go objąć. Na tyle blisko, by wrazić mu nóż między żebra.
– Zabij mnie sam, jeśli tak bardzo chcesz – powiedziała. – Nie zrzucaj tego na gorszych od
siebie.
Zakręciła się na pięcie i odmaszerowała. Żołnierze patrzyli na nią z otwartymi ustami,
kiedy ich mijała, a potem odwracali się w stronę Tamasa, spodziewając się najwyraźniej, że
marszałek powali ją gniewem niczym piorunem.
Tamas patrzył, jak Vlora zbliża się do zakrętu drogi i zatrzymuje gwałtownie na widok
Olema. Adiutant schylił się ku niej z grzbietu konia i coś powiedział. W odpowiedzi położyła
mu dłoń na udzie. Odepchnął ją delikatnie, spoglądając wymownie w stronę Tamasa.
Vlora chwyciła go za pas, ściągnęła z konia i popychając, wprowadziła między drzewa.
Tamas zaklął pod nosem. Postąpił dwa kroki naprzód.
Ktoś obok odchrząknął. Marszałek obejrzał się przez ramię.
Żołnierz, którego wysłał po wodę.
– Manierka, sir.
Tamas pochwycił naczynie. Kiedy się odwrócił, Olema i Vlory nie było już widać.
Wziął kilka głębokich oddechów i ruszył do swego wierzchowca.
– Sir, jeśli wolno, ile mamy czasu, zanim ruszymy? – zapytał żołnierz.
Tamas wziął długi łyk z manierki. Woda była tak lodowata, że paliła gardło i
przyprawiała go o ból zębów.
– Trzydzieści minut, niech to szlag. Odpocznijcie.
Adamat zapukał do drzwi biura w tkalni. Pod nim dziesiątki napędzanych parą krosien
huczało na pełnych obrotach. Tylko naprawdę głośne krzyki mogły przebić się przez ten hałas.
Setki pracowników obsługujących krosna kręciło się między nimi niczym mrówki wokół mrowiska.
Adamat wszedł do biura, nie czekając na zaproszenie. Po drugiej stronie drzwi hałas był
odrobinę mniejszy.
– Margy – zawołał.
Wyszła z tylnej części biura i uśmiechnęła się na jego widok. Pocałował ją w policzek.
– Coś ty, na Dziewięć, ze sobą zrobił? – zapytała wstrząśnięta.
– Spadłem ze schodów. – Wciąż mówił nosowo i wciąż bolała go cała twarz, jakby
złamał nos zaledwie przed godziną.
Margy chrząknęła tylko, słysząc to wyjaśnienie.
– Raczej wygląda, że ktoś ci zdrowo przyłożył – stwierdziła. – Zawsze ci powtarzałam, że
wtykanie nosa w nie swoje sprawy skończy się tym, że ci go złamią.
Uniósł ręce w geście kapitulacji.
– Mam tylko chwilkę, Margy. Wpadłem jedynie, by zobaczyć, czy masz jakiś ślad w
związku z tym dywanem.
– Dobrze już, dobrze. – Podeszła do biurka i zaczęła przerzucać jakieś papiery. –
Wysłałam do Faye list w zeszłym tygodniu.
– Zapytam, czy dostała. – Adamat oparł się o drzwi i przymknął oczy. Twarz go bolała.
Plecy go bolały. Głowa i ręce go bolały. Wszystko go bolało i do tego był niewyspany. Nie
pamiętał już, kiedy jego posiłek składał się z czegoś więcej niż kanapka i herbata. Otworzył oczy,
gdy Margy wepchnęła mu w dłoń kawałek kartki.
– To człowiek, który kupił dywan – oznajmiła. – Nie mogłam zdobyć informacji, jak się
nazywa, ale masz przynajmniej adres, z rachunku.
– Dzięki, Margy.
– Powiedz Faye, żeby mnie odwiedziła, dobrze?
– Oczywiście.
Wyszedł z tkalni, nie patrząc nawet na kartkę. Bez nazwiska będzie musiał się dobrze
postarać, żeby znaleźć nabywcę, a znając Szafarza, wiedział, że przyjdzie mu się przedzierać przez
dziesiątki fałszywych śladów i tożsamości, zanim odkryje tę właściwą.
Zatrzymał dorożkę i dopiero w środku przeczytał kartkę od Margy.
Musiał spojrzeć raz jeszcze, żeby upewnić się, że oczy go nie mylą.
Znał ten adres.
Z każdą mijającą chwilą dnia chmury na niebie gęstniały. Adamat wstąpił więc do swej
kryjówki po parasol. Jednak gdy wszedł w korytarz, zatrzymał się jak wryty. Drzwi prowadzące
do mieszkania były otwarte.
Miał ochotę uciec z krzykiem. Zdawał sobie sprawę, że może nie wytrzymać kolejnego
spotkania z ludźmi Vetasa.
Wyciągnął pistolet i sprawdził, czy jest naładowany, dopiero wtedy delikatnie pchnął
drzwi.
Na sofie siedział SouSmith. Z rękami splecionymi na brzuchu, głową zwieszoną na piersi,
jakby drzemał. Koszulę miał pokrytą krwią.
– SouSmith?
Potężny bokser poderwał głowę, otwierając oczy.
– Aha.
– Co się stało?
SouSmith spojrzał na niego, unosząc brew, jakby zaskoczyło go to, że Adamat pyta o
zakrwawioną koszulę.
– Co tobie się stało? Nos ci złamali?
Adamat zawołał do gospodyni, prosząc, by nastawiła wodę, i zamknął za sobą drzwi.
– Cały jesteś we krwi.
– Nie moja – odparł SouSmith. – A przynajmniej niewiele. Nos?
– Jeden ze zbirów Vetasa czekał na mnie w moim domu. Rąbnął mnie w twarz. A teraz
gadaj, co się stało. Nie możesz siedzieć w czyimś salonie umazany krwią i niczego nie wyjaśnić.
– Czterech zbirów Vetasa przyszło do domu mojego brata. Strzelili do bratanka. Ja i
Daviel... zabiliśmy wszystkich.
– Szlag, SouSmith. Przykro mi cholernie. Twój bratanek...?
– Dzieciak miał dwanaście lat. Daviel akurat zebrał dość, żeby go posłać do szkoły. –
SouSmith wstał i się przeciągnął. Krew na jego koszuli wyschła już i pociemniała. Wszystko
musiało wydarzyć się wiele godzin temu. W niewielkich oczach boksera płonął gniew. – Wchodzę
w to. Szafarz czy nie, chcę zobaczyć, jak Vetas płonie. Potem muszę zająć się rodziną.
Adamat miał już zapytać, co zrobili z ciałami, gdy przypomniało mu się, że brat
SouSmitha jest rzeźnikiem. Detektyw uznał, że woli nie znać odpowiedzi. Skinął głową ostrożnie.
Czy w ogóle mógł zaufać bokserowi? A jeśli Vetas obrócił go przeciwko Adamatowi? Na
przykład biorąc na zakładników rodzinę SouSmitha?
Chyba nie stać go było na podważanie intencji przyjaciela. Potrzebował każdego możliwego
wsparcia.
– Umyj się – powiedział. – Masz tu chyba jakieś ubrania.
– Idziemy gdzieś?
– Muszę spotkać się z kimś w kwestii pięćdziesięciu tysięcy krana.
21
Rozdział
Taniel nie przestawał się szarpać, gdy żandarmi prowadzili go przez obóz. Nie przestawał
się też potykać, na głowie miał bowiem czarny worek. Cały czas słyszał ostrzeżenia żandarmów, by
mijani żołnierze trzymali się z daleka, i przekleństwa, jakimi obrzucali go, gdy mylił krok.
Zapewne nie raz by się przewrócił, gdyby silne ręce nie ujęły go pod pachy. W głowie mu
huczało, a całe ciało było jednym wielkim węzłem bólu.
Zmusili go, by wszedł po jakichś schodach, i zaciągnęli do wnętrza budynku. Zajazdu?
Może kasyna oficerskiego? Nie umiał powiedzieć. Posadzono go siłą na krześle i spętano.
Próbował się szarpać, ale tylko zarobił kolejny cios w potylicę.
Zawisł w więzach i wytężał słuch, próbując odgadnąć, gdzie się znalazł. Usłyszał jedynie
rozmowy. Sądząc po tym, jak były ciche i niewyraźne, toczyli je ludzie na zewnątrz budynku.
Właściwie mógł być gdziekolwiek w obozie.
Nie wiedział też, ile czasu minęło. W powietrzu powiało chłodem, domyślał się więc, że
zapadła noc. Twarz miał odrętwiałą, bez czucia. Stłukli go na miazgę. Przesunął językiem po
zębach. Wszystkie były na miejscu. Koszulę miał przemoczoną, najpewniej własną krwią, i teraz
zrobiło mu się zimno.
Odrętwienie w ciele powoli zaczęło przemijać w miarę, jak słabł prochowy trans. Taniel
z każdą chwilą dotkliwiej czuł ból zmasakrowanego ciała. Wreszcie usłyszał, jak otwierają się
drzwi. Rozległy się kroki, ciężkie, niewątpliwie żołnierskie. A potem kolejne. Znacznie lżejsze,
ale też należące do żołnierza.
Zdjęto mu z głowy worek. Zobaczył pokój w świetle wiszących na ścianach lamp.
Pomieszczenie miało nie więcej niż trzy jardy kwadratowe, było całkowicie pozbawione
umeblowania, jeśli nie liczyć dwóch krzeseł i lamp.
Ket stała przed Tanielem, założywszy ramiona na piersi, i przyglądała mu się z
nieruchomą twarzą. Po obu jej stronach prężyli się żandarmi. Patrzyli na Taniela wrogo, ściskając
swoje pałki, jakby czekali tylko, aż ośmieli się ruszyć.
– Będziesz potrzebowała więcej ludzi – stwierdził.
– Co? – Najwyraźniej zaskoczyło ją całkowicie, że odezwał się pierwszy.
– Jeśli zamierzasz mnie biciem zmusić do posłuszeństwa czy co tam chcesz ze mną zrobić.
– Zamknij się, Dwa Strzały. – Potarła kikut brakującego ucha i zaczęła chodzić w tę i z
powrotem. – Powinnam cię rozstrzelać.
– Będziesz musiała mnie powiesić. – Nie mógł powstrzymać śmiechu. Rozstrzelać. Ci
oficerowie zachowywali się, jakby pozjadali wszystkie rozumy, a przecież nie można było
postawić prochowego maga przed plutonem egzekucyjnym. Nie przed takim uzbrojonym w
konwencjonalną broń palną.
Jeden z żandarmów zamachnął się z całej siły i uderzył więźnia w szczękę. Głowa
Taniela poleciała na bok, na chwilę przestał widzieć. Żandarmi zmienili się w rozmazane plamy.
Dwa Strzały splunął na jednego krwawą flegmą i otrzymał kolejne uderzenie.
Ket uniosła dłoń.
– To nie jest konieczne. – Okrążyła Taniela. – Wydaje ci się, że to żart? Grozi ci
egzekucja!
– Za co? – parsknął. – Za utrzymywanie linii frontu?
– Za co?! – powtórzyła niczym echo. – Za niesubordynację, za zachowanie niegodne
oficera, za niewykonanie rozkazu. Za napaść na oficera. Twoje zachowanie ociera się wręcz o
zdradę.
– Zgiń w otchłani – odpowiedział. I był dumny, że nie uchylił się przed kolejnym
ciosem.
Ket znów powstrzymała żandarmów.
– Nie przerywaj. – Wykrzywił się. – Możemy to ciągnąć całą noc. Zdrada? Czy to zdrada,
jeśli się jest jedynym oficerem w tej przeklętej armii, któremu zależy na wygraniu bitwy? Czy to
zdrada zagrzewać ludzi do boju? Dać im coś, o co warto walczyć? Gadasz o zdradzie, a za
każdym razem, gdy niemal wygrywamy, ktoś każe odtrąbić odwrót!
– To kłamstwo! – Zrobiła krok ku niemu i przez chwilę był pewien, że sama go uderzy. –
Dajemy rozkaz odwrotu, gdy sytuacja na polu bitwy staje się niekorzystna! Ty jesteś w samym
środku walki, nie widzisz, jak desperackie są nasze wysiłki.
Pochylił się, napinając więzy.
– Nie widzę, bo wygrywam. – Usiadł prosto. – Boisz się mnie. Przeszłaś na stronę Kezu?
To dlatego? Boisz się, że ja...
Tym razem Ket nie powstrzymała żandarmów. Gdy przestało dzwonić mu w uszach, był
szczerze zdziwiony, że wciąż jeszcze ma wszystkie zęby.
Czuł smak krwi. Przełknął.
– To dlatego aresztowałaś mnie w tajemnicy? – Z trudem mówił wyraźnie z powodu
puchnącego języka. – Kazałaś tu przywlec z zasłoniętą głową? Żeby nikt nie mógł mnie zobaczyć?
– Parsknął pogardliwie i wyzywająco spojrzał w oczy jednemu z żandarmów.
Ket znów podrapała resztkę ucha.
– Jesteś bardzo popularny – przyznała, podejmując swój spacer. – Ale nawet tych
popularnych, nawet takich jak ty, nazywanych bohaterami przez prostych żołnierzy, trzeba
dyscyplinować. W przeciwnym wypadku armia się rozsypie. Niezbyt to przyjemne, ale konieczne.
Zrobiłabym z ciebie przykład, ale inni generałowie się ze mną nie zgadzają. Uważają, że
wychłostanie cię obniżyłoby morale, a Kresimir jeden wie, że i tak jest niskie.
– A więc nie zamierzasz mnie zabić.
– Nie. A przynajmniej nie teraz. To twoje pierwsze i zarazem ostatnie ostrzeżenie.
– I oczekujesz przeprosin?
– W rzeczy samej. Kilkakrotnych. Zaczynając od major Doravir, a kończąc na mnie.
Wzruszył ramionami.
– Nic z tego.
– Słucham? – Brwi Ket uniosły się w autentycznym wyrazie zaskoczenia.
– Niemal zabiłem boga. Położyłem trupem dziesiątki Uprzywilejowanych. Może ponad
stu. Straciłem rachubę. Pod nieobecność marszałka Tamasa... Swoją drogą, dlaczego powiedziano
mi, że nie żyje? Z ust boga słyszałem, że jest wręcz przeciwnie. Właśnie, tego boga, którego
mamy w obozie. Tego samego, którego tak skutecznie ignoruje dowództwo. Na czym to ja
stanąłem? Aha, pod nieobecność marszałka Tamasa jestem waszym najlepszym narzędziem w
walce z Kezem. Potrafię zagrzać ludzi do walki i zabijam Uprzywilejowanych i Stróżów. Więc
nie. Nie będę nikogo, do cholery, przepraszał. Mój ojciec nie znosił głupców. Może za nim nie
przepadam, ale to nas akurat łączy.
Ket milczała w trakcie całej przemowy, co Taniel przyjął z niejakim zdziwieniem.
Spodziewał się raczej, że ciosy żandarmów nie pozwolą mu dokończyć. Ale gotów był powiedzieć,
co miał do powiedzenia, nawet ze złamaną szczęką, jeśli będzie trzeba.
– Straciliśmy Tamasa bezpowrotnie – powiedziała Ket. – Nie ma możliwości, że przetrwa
w Kezie. Lepiej od razu założyć, że zginął. Co do Mihalego zaś... Gdyby nie był tak popularny,
dawno byśmy go usunęli. To przekonujący szaleniec, nic więcej.
– W takim razie po co w ogóle walczymy? – spytał. – Jeśli Kez ma po swojej stronie
Kresimira, nie możemy wygrać. Chyba że... Aha, chyba że nie wierzysz, że tam jest Kresimir. Nie
wierzysz ani trochę w opowieści o bogach między ludźmi.
– Wierzę w to, co widzę na własne oczy – odparła Ket. – Widzę dwie armie naprzeciwko
siebie. Gdyby był tu jakiś bóg, już dawno bylibyśmy martwi. No dobrze. – Przyciągnęła krzesło i
zasiadła naprzeciwko Taniela, zakładając nogę na nogę. – Grożenie ci bólem najwyraźniej niczego
nie daje. Śmiercią? – Obrzuciła go oceniającym spojrzeniem. – Nie, też nie. Oto, co się stanie.
Zostaniesz przeniesiony do Trzeciej. Zachowasz stopień, ale dowodzić będziesz wybranymi przeze
mnie ludźmi i wykonywać wyznaczone zadania. Żadnego więcej szkodliwego pałętania się na linii
frontu. Nie jesteś żołnierzem piechoty.
– Chcesz mieć własnego, oswojonego Naznaczonego, co?
Ket udała, że nie słyszy tej uwagi.
– Przeprosisz major Doravir. Publicznie. A potem odczytasz przygotowany tekst,
publicznie, w którym przeprosisz za swoje niegodne zachowanie i przysięgniesz na grób ojca, że
będziesz przestrzegał regulaminu armii adrańskiej.
– Nie.
– Dzikuska nie będzie dłużej dzielić z tobą kwatery. Nie pochwalam takich występnych
związków wśród oficerów. Szczególnie z dzikimi.
– Nie ma między nami nic występnego – parsknął.
– Nie skończyłam. Dziewczyna trafi do praczek przy Trzeciej. Będzie ci wolno rozmawiać
z nią dziesięć minut każdego dnia. Nie dłużej.
– To niedorzeczne! – Pochylił się do przodu. – Ona nie należy do adrańskiej armii, jest...
Uciszyła go pięść żandarma. Cios niemal go wywrócił, ale drugi żandarm przytrzymał
krzesło.
– Nie przerywaj mi więcej – rozkazała Ket lodowatym tonem. – Dość znosiłam twoją
niesubordynację. Plotka głosi, że dzikuska jest jakąś czarodziejką. Będę ją obserwować. Spróbuje
opuścić obóz, zostanie wychłostana. Spróbuje cię odszukać, zostanie wychłostana. Rozumiesz? A
zanim coś powiesz, tak, mogę ją tu zatrzymać siłą. Mamy czas wojny. Pobór to teraz rzecz
zwyczajna.
Taniel odczekał chwilę, zanim się odezwał.
– Zabiję każdego, kto ją dotknie.
– Możesz sobie grozić, ale nie zdołasz ochronić jej cały czas. Albo zrobisz, co każę, albo
oddam dziewczynę szlamiarzom. Słyszałeś o nich, czyż nie? To najgorsze szumowiny Trzeciej.
Ludzie tak podłej konduity, że nawet Straż Górska ich nie przyjęła. Ja ich edukuję, reformuję, a
jak nie zdołam, zabijam. – Wstała i podeszła do Taniela, po czym pochyliwszy się ku niemu,
szepnęła: – Nie pochwalam gwałtów. Ale to naprawdę potężne narzędzie i nie myśl, że zawaham
się przed oddaniem twojej małej dzikiej dziewczynki szlamiarzom, żeby się z nią zabawili.
Zastanawiał się, czy zdołałby ją zabić. Musiałby użyć zębów. Rozerwać jej gardło.
Żandarmi mogliby zadziałać wystarczająco szybko, żeby mu w tym przeszkodzić, ale warto było
spróbować.
– Nie jestem potworem, kapitanie. Nie robię tego dla kaprysu. Moim obowiązkiem jest
utrzymać porządek w obozie i dopilnuję tego, nawet jeśli ceną będzie niewinność twojej małej
dzikuski. Rozumiesz?
Furia Taniela minęła. Nie mógł... nie zdołałby narazić Ka-poel na coś takiego.
– Tak – odpowiedział.
Ket ruszyła do drzwi.
– Rozwiążcie go. Doprowadźcie do porządku. Ma pozostać w swojej kwaterze, póki nie
przeprosi major Doravir.
Kolumna żołnierzy Tamasa powoli wychodziła z puszczy Hune Dora na tereny zalewowe
rzeki nazywanej przez okolicznych mieszkańców Kciukiem.
Od granicy lasu do brzegu Kciuka było jakieś pół mili. Grunt tu był właściwie kamienisty,
ale nie do końca, bowiem ziemię pokrywał też osad piaszczystego mułu. Gdyby lato było
deszczowe, większy oddział kawalerii nie zdołałby pokonać równiny, ale w panującym upale
grunt stał się suchy i twardy.
Kciuk był pierwszą z rzek nazywanych Palcami Kresimira. Nurt tu był rwący i głęboki,
nie sposób było przeprawić się na drugą stronę bez solidnej tratwy. Albo mostu.
Tylko że mostu nie było.
Tamas słyszał krzyki niedowierzania, w miarę jak wiadomość przekazywano z ust do ust
wzdłuż kolumny. Poczuł bolesne ukłucie współczucia. Jego ludzie głodowali, byli wycieńczeni,
udręczeni upałem, szli tu w nadziei, że znajdą wybawienie, i ta nadzieja właśnie została im
odebrana.
Nie wiedzieli, że most został zniszczony z rozkazu Tamasa.
Na brzegu rzeki płonęły ogniska, a nad nimi piekło się mięso ostatnich zdobycznych koni.
Gavril podjechał bliżej, swojego wierzchowca oczywiście zachował, co Tamas natychmiast
odnotował. Szwagier zasalutował marszałkowi.
– Rzeka zmyła przeklęty most – powiedział głośno.
– Niech to otchłań! – Tamas uderzył pięścią w dłoń.
– Zarżnęliśmy konie i zebraliśmy drewno na tratwy, trzeba ludzi, żeby je teraz zbudować.
– Dobrze, mamy pół dnia, zanim Kez nas dogoni. Olem!
Adiutant niemal podskoczył w siodle. Trzymał się z tyłu od czasu incydentu z Vlorą.
– Sir?
– Zorganizuj posiłek i zbierz oficerów, żebym mógł przedstawić im sytuację.
– Tak jest, sir! – Olem spiął konia i odjechał, przygarbiony.
Gavril podjechał bliżej.
– Coś ty mu, na otchłań, powiedział? Nie widziałem takiego poczucia winy od czasu, gdy
mąż lady Femore przyłapał mnie w łóżku z nią i jej siostrą.
– Powiedziałem mu, że nie chcę, by kontynuował tę relację z Vlorą. – Obserwował, jak
Olem zwołuje ludzi, którzy mieli mu pomóc rozdzielać jedzenie. Należało to dobrze zorganizować,
bo jedenaście tysięcy głodnych mężczyzn było w stanie rozpocząć bunt. – Vlorze też kazałem
przestać. Ona... gwałtownie... nie posłuchała.
Tamas nie mógł tolerować takiej niesubordynacji, szczególnie w czasie wojny, ale nie
wiedział, co z tym zrobić. Od dwóch dni starał się unikać tematu.
Gavril roześmiał się tubalnie i uderzył dłonią w udo. Tamas miał ochotę wychylić się i
odpowiednio mocnym ciosem zwalić szwagra z konia, ale się powstrzymał. Nie chciał
przypadkiem złamać Gavrilowi karku, nawet jeśli poprawiłoby mu to samopoczucie.
– Wszystko poszło gładko? – spytał cicho, kiwnięciem głowy wskazując rzekę.
– Owszem. Zburzyliśmy most wczoraj, ale chłopcy nie byli zbyt szczęśliwi. Nie mogę
gwarantować, że będą milczeć.
– Ostatnie, czego mi trzeba, to plotek, że wydałem taki rozkaz.
– Zrobię, co w mojej mocy, żeby do tego nie dopuścić – obiecał Gavril. – Ale jeśli to
wszystko okaże się śmiertelną pułapką, będę cię przeklinał do ostatniego tchu.
Widząc wyraz twarzy szwagra, Tamas uświadomił sobie, że ten tylko częściowo żartuje.
– Zasłużenie chyba. Jak blisko są kirasjerzy?
– Moi zwiadowcy mówią, że o dzień. – Gavril poskrobał się po brodzie. – Mam nadzieję,
że wiesz, co robisz. Zdążylibyśmy przeprawić wojsko przez rzekę, postarać się o zaopatrzenie i
odpocząć, a potem stawić im czoła po północnej stronie w dużo lepszej kondycji.
– Wiem doskonale – zapewnił go Tamas. Popatrzył na zachód. Jutro będzie tu brygada
ciężkiej kawalerii. Jego ludzie zostaną zablokowani i zmuszeni do walki ze znacznie liczniejszym
przeciwnikiem. – Nie zamierzam stawiać czoła trzem brygadom kawalerii pod dowództwem Beona
je Ipille’a na otwartej przestrzeni Północnej Enklawy. To byłoby samobójstwo, nawet w moim
przypadku. Przyjdziesz na zebranie sztabu?
Gavril popatrzył ku ogniskom.
– Raczej pomogę Olemowi.
– Dobrze. Ludzie muszą mieć siły. Zamierzam zaraz zagonić ich do pracy. To będzie
bardzo długa noc.
Oficerowie zebrali się o rzut kamieniem od brzegu rzeki. Niektórzy nawet nie zsiedli z
koni, większość oddała jednak zwierzęta zwiadowcom Gavrila i była spieszona.
Tamas powiódł wzrokiem po twarzach zebranych. Byli tu wszyscy jego generałowie,
pułkownicy i majorzy. Zsiadł z konia.
– Panowie – zaczął – proszę, podejdźcie bliżej. Proszę mi wybaczyć brak stosownego
poczęstunku, ale mojego boskiego kuchmistrza zostawiłem w Budwiel.
Uwaga doczekała się kilku wymuszonych śmiechów. Tamas poczuł się nieco zdetonowany
i raz jeszcze przyjrzał się oficerom. Stanowili żałosny widok. Wycieńczeni, zarośnięci, w
brudnych mundurach. Kilku miało świeże blizny po spotkaniu z dragonami Kezu. Ci, którzy
zachowali wierzchowce, za przykładem marszałka oddawali znaczną część racji maszerującym.
Byli zmęczeni i głodni, a Tamas dostrzegał w ich oczach strach. Strach, którego nie było widać,
zanim nie dowiedzieli się, że most przepadł.
– Jak widzicie, most przepadł, a razem z nim nasza zaplanowana droga ucieczki. To
niestety zmusiło mnie do zmiany planów. Dragoni kezańscy będą tu pod koniec dnia. Kirasjerzy
dotrą jutro.
– Nie zdążymy przeprawić wszystkich przez rzekę – stwierdził ktoś.
Tamas rozejrzał się, żeby sprawdzić kto. Kwatermistrz Dziewiątej. Brakowało mu epoletów,
za to na nosie zyskał szeroką szramę, mniej więcej dwudniową, co dało się ocenić po sczerniałym
strupie.
– Nie, nie zdążymy – zgodził się z nim marszałek.
Podniosła się wrzawa. Tamas westchnął ciężko. W normalnych okolicznościach to byli
jego najlepsi oficerowie. Żaden z nich nie odezwałby się, nie wysłuchawszy do końca słów
marszałka. Ale okoliczności nie były normalne.
Uniósł dłoń. Trzeba było kilku chwil, by się uciszyli.
– Przeprawa w panice, na skleconych byle jak tratwach całkowicie rozbije nasze wojsko.
Dragoni Beona nie zawahają się atakować z marszu. Poczekamy więc i będziemy przeprawiać się
w panice przez rzekę jutro po południu.
Oficerowie gapili się nań bez zrozumienia. Nikt nie powiedział ani słowa, póki Arbor nie
poruszył szczęką i nie wypluł zębów na dłoń.
– Przygotowuje pan pułapkę – stwierdził.
– W rzeczy samej.
– Jak możemy zastawić pułapkę na o połowę liczniejszą kawalerię? – zaprotestował
generał Cetal z Dziewiątej. Jego stosunek do kawalerii nacechowany był wyjątkową ostrożnością,
bo przed dziesięcioma laty manewr oskrzydlający w wykonaniu gurlańskiej konnicy kosztował go
dwa regimenty i oko.
– Robiąc z siebie łatwy cel. – Tamas podniósł patyk i oczyścił przed sobą kawałek
gruntu, który miał posłużyć mu za tablicę.
– Ale my jesteśmy łatwym celem – wytknął mu Cetal.
Tamas nie zwrócił na niego uwagi.
– To są nasze pozycje. – Wyrysował linię przedstawiającą rzekę i kilka ptaszków jako
góry. – Mniejszy oddział ciężkiej kawalerii nadciągnie z zachodu. Większy z południa. Generale
Cetal, jaka jest pierwsza rzecz, której uczą przyszłych oficerów w akademii?
– Teren jest najważniejszy.
– Właśnie.
– Za pozwoleniem, sir – upierał się Cetal – jesteśmy na równinie i mamy stanąć do walki
z szesnastoma tysiącami kawalerii! Nie wiem, czy mógłbym wymyślić jakąś gorszą sytuację.
– Mamy rzekę za plecami. I niemało wojska. A jutro teren będzie zupełnie inny.
– Zamierza pan ukształtować okolicę stosownie do naszych potrzeb? – Cetal potrząsnął
głową. – Tego nie da się zrobić. Potrzebowalibyśmy tygodnia na przygotowania.
Tamas popatrzył na niego twardo.
– Oczekiwanie porażki niewątpliwie taką spowoduje – powiedział cicho.
– Przepraszam, sir – wycofał się Cetal.
Marszałek spojrzał w oczy każdemu ze swoich oficerów.
– Starożytni Delivijczycy, w czasach przed Kresimirem, byli obcy na terenach
Dziewięciu. Nasi przodkowie stanowili zaledwie grupę barbarzyńców, z którymi tamtym przyszło
się mierzyć. Delivijczycy mieli o wiele mniej ludzi, ale byli lepiej zorganizowani. Delivijski
legion mógł przejść trzydzieści mil i zbudować fortyfikacje dla osłonięcia swego obozu, a
wszystko to jednego dnia. Przetrwali, bo byli zdyscyplinowani i mieli wolę walki. I my
pójdziemy za ich przykładem – mówiąc, kreślił patykiem krzyżyki. – Ziemia tu jest na pozór
skalista, ale pod spodem piach i muł są luźne, bez trudu można kopać. – Wskazał na linie
krzyżyków. – Hune Dora ma aż nadto drewna.
Arbor przykucnął przy tej prowizorycznej mapie i przyglądał się przez chwilę. Nagle
parsknął śmiechem.
– Może się udać. Mam posłać chłopców do kopania?
– Pańscy ludzie będą najpierw odpoczywać, a dopiero potem ścinać drzewa. Całą noc
będziemy pracować na zmiany. Generale Cetal, pańscy ludzie pierwsi zaczną kopać.
– Moi ludzie? Dziewiąta?
– Tak. Wszyscy.
– Chce pan wznieść palisadę? – spytał Cetal.
– Niezupełnie. Zacznijcie kopać. W ciągu godziny wydam każdej kompanii szczegółowe
instrukcje. – Machnął patykiem. – Do pracy.
Przez chwilę patrzył za odchodzącymi oficerami. Zapowiadała się długa noc. Miał nadzieję,
że kiedy nadejdzie ranek, a z nim bitwa, jego wysiłki nie pójdą na marne. W przeciwnym
wypadku niepotrzebnie umęczy swych ludzi.
– Mihali – szepnął niemal bezgłośnie – jeśli wciąż jesteś z nami... potrzebuję twojej
pomocy.
Były to najbliższe modlitwie słowa, jakie kiedykolwiek wypowiedział.
Do zmroku pozostały jakieś dwie godziny. Wtedy, według obliczeń Tamasa, kezańscy
dragoni znajdą się na tyle blisko, by ich zwiadowcy wypatrzyli pozycje adrańskich żołnierzy.
Odgłosy towarzyszące rąbaniu wielkich drzew niosły się echem po równinie, żołnierze
ściągali ociosane naprędce pnie do miejsca, które Tamas wyznaczył na ostatni bastion. Zgrzyt
tysiąca szpadli o piach i kamienie przyprawiał marszałka o paskudne dreszcze. Nienawidził tego
dźwięku. Zupełnie jakby mu kto skrobał paznokciem po trzonowych zębach.
Na brzegu rzeki Andriya czyścił swój karabin. Pas Naznaczonego zyskał w ciągu ostatnich
dni przybranie z wiewiórczych ogonów. Mag wyglądał znacznie lepiej niż żołnierze piechoty,
policzki miał lekko zaokrąglone, a na jego twarzy nie było widać oznak skrajnego wyczerpania.
Oczy go jednak zdradzały. Były jasne i szeroko otwarte, a ich spojrzenie nie
zatrzymywało się nawet na chwilę. Jak i reszta magów, Andriya od tygodni unosił się na fali
prochowego transu. Przedawkowanie prochu było wyjątkowo niebezpieczne, mogło skończyć się
męczącymi zawrotami głowy, dezorientacją, utratą przytomności, a nawet śmiercią.
– Odstawiłbym proch na waszym miejscu, żołnierzu – powiedział łagodnie marszałek.
Andriya podniósł wzrok, wargi mu się ściągnęły i przez chwilę Tamas był pewien, że
młody mag warknie.
– Słusznie, sir – zgodził się Naznaczony. – Zapewne powinienem.
– Gdzie Vlora?
Andriya wzruszył ramionami. Na ten widok Tamas nie mógł nie zadać sobie pytania, co się
stało z dyscypliną w jego wojsku.
– Co to było?
– Nie wiem, sir.
– Znajdźcie ją.
– Nie będzie z panem rozmawiać, sir.
– Powtórzcie to, żołnierzu!
– Powiedziała, tylko cytuję, że może pan iść do samej otchłani.
Tamas gwałtownie wciągnął powietrze. Tak być nie może. To absolutnie niewybaczalne.
Szybko zastanowił się nad możliwymi rozwiązaniami. Mógł rozkazać, żeby ją wychłostano. Gdyby
zwyczajny żołnierz powiedział coś takiego, marszałek nie zastanawiałby się ani chwili. Vlora
była... kim właściwie? Kiedyś byłby gotów twierdzić, że jego rodziną. Ale wyraźnie mu
powiedziała, że tamte czasy skończyły się nieodwołalnie.
Poza tym publiczna chłosta w przeddzień bitwy? W duchu wywrócił oczyma. No to by
dopiero „poprawiło” morale.
Mógł udzielić jej publicznie nagany. Ale co, gdyby wtedy też mu się sprzeciwiła? Nie
miałby wyjścia, jak tylko wyznaczyć jej dotkliwszą karę. Przy jej charakterze mogłoby skończyć
się to powieszeniem.
– Zbierz prochową kamarylę – zarządził. – Zamierzam rozdzielić wam zadania. I każ
Vlorze się stawić.
Andriya zasalutował i wrócił do czyszczenia broni, Tamas skierował się ku ogniskom, by
coś zjeść.
Żołnierze ustawiali się w kolejkach, Olem i jego strzelcy doborowi, najbardziej zaufani,
ustawili się na czele każdego rzędu. Tylko oni byli w stanie utrzymać piechociarzy w ryzach.
Resztki mięsa zostały rozdzielone szybko i sprawnie.
Obóz rósł w oczach, mimo że Tamas zagonił ludzi do innych prac. Stawiano namioty,
rozpalano niewielkie ogniska. Ludzie udawali się grupami do lasu, polować i zbierać owoce, i
nad rzekę łowić ryby. Co rusz gdzieś wybuchały bójki i cichły niemal natychmiast, by rozpocząć
się po chwili w innym miejscu. Jedzenie zdawało się głównym powodem niesnasek. Mięso
niewątpliwie pozwoli ludziom przetrwać noc, ale niekoniecznie dzień, który przyjdzie po niej.
– Sir.
Głos Andrii wyrwał Tamasa z zamyślenia. Dziewiętnaścioro Naznaczonych zebrało się na
jego rozkaz, cała prochowa kamaryla, nie brakowało nawet rekrutów Sabona.
– Kończą nam się proch i kule – zaczął marszałek bez wstępów. Dostrzegł Vlorę na
tyłach grupy, ale nie czekał, aż ta na niego spojrzy. – Jutro staniemy do walki z blisko szesnastoma
tysiącami kawalerzystów. Mój podstęp powinien nieco wyrównać nasze szanse, ale będzie to
okrutna i krwawa bitwa.
Popatrzył po otaczających go twarzach, nagle bardzo zmęczony. Noga bolała. Powinien
zażyć prochu, ale się powstrzymywał. Podszedł do wielkiego kamienia i usiadł, gestem nakazując
magom spocząć. Większość siadła na piasku, Vlora stała z ramionami skrzyżowanymi na piersi.
Zignorował ją.
– Zamierzam rozdzielić proch i kule, byście mieli zapas na najbliższe dwadzieścia cztery
godziny. Waszym pierwszym zadaniem będzie nie dopuścić Kezan bliżej niż na milę. Nie
pozwólcie im wejść wyżej. – Wskazał zbocza gór. – Nie pozwólcie im zobaczyć, co tu szykujemy.
Od tego zależy życie każdego żołnierza. Jednak chcę, by COŚ udało im się podpatrzyć. Że
kopiemy. Robimy tratwy. Może że próbujemy odbudować most. Co jakiś czas dopuśćcie któregoś
ze zwiadowców bliżej, a potem pozwólcie mu uciec z kulą w ramieniu czy czymś równie
przekonującym. Jutro tak samo. Spodziewam się, że Beon ruszy do ataku, jak tylko dotrą tu
kirasjerzy. On potrafi bez wahania wykorzystać okazję, gdy już jakąś zwietrzy.
– A jeśli zwęszy pułapkę? – spytał Andriya.
– Wtedy przeprawimy się przez rzekę i stawimy mu czoła po drugiej stronie Palców. –
Tamas miał niezachwiane przeczucie, że do tego nie dojdzie. Beon musiał zatrzymać ich teraz. Im
dalej na północ docierali, tym bardziej rosły ich szanse na zyskanie pomocy w Delivie i dotarcie
do Adro. Tamas modlił się, by to wzmogło jeszcze w Beonie skłonność do działania. Przerażała go
myśl o starciu na otwartej przestrzeni Północnej Enklawy. – Podzielimy się na grupy.
Dziewięcioro na warcie likwiduje zwiadowców, troje odpoczywa.
– Nie potrzebujemy odpoczynku. – Andriya wyszczerzył się do Tamasa szeroko, krzywe
zęby miał poznaczone żółtymi śladami. – Potrzebujemy jedynie prochu.
Tamas uciszył go gestem.
– Zdążysz jeszcze zabić swój przydział Kezan. Wszyscy potrzebujemy odpoczynku.
Dochodziła szósta. Słońce płonęło czerwienią nad Bursztynową Enklawą. Tamas nie mógł
nie zastanawiać się, czy nadchodząca noc będzie jego ostatnią na tym świecie.
Kezanie mieli przewagę liczebną. A on się starzał. Nie był już taki szybki i rzutki jak
kiedyś. Beon mógł przejrzeć podstęp i przechytrzyć Tamasa albo okrążyć Adrańczyków w
stosownej odległości i zadowolić się podjęciem tropu dopiero wtedy, gdy marszałek i jego ludzie
przekroczą rzekę. Potem wystarczyłoby mu ruszyć na zachód i czekać na Tamasa w Północnej
Enklawie.
Czy popełnił błąd, rozkazując Gavrilowi zburzyć most?
– Sir?
Tamas gwałtownie drgnął wyrwany z zamyślenia. Wszyscy Naznaczeni odeszli poza
Vlorą. Przez chwilę Tamas widział w niej znów tę małą, może dziesięcioletnią dziewczynkę,
spragnioną jego aprobaty. Słońce zapadło za horyzont i obóz ogarnęły ciemności. Ogniska także
przygasły, ewidentny znak, że zniknęły już końskie truchła. Tysiące ludzi pracowały na równinie i
ścinały drzewa.
– Gdzie oni są?
– Sir?
– Prochowi magowie?
Vlora spojrzała na marszałka z cieniem niepokoju w oczach.
– Kazał im pan odejść godzinę temu. A mnie zostać.
– I cały ten czas czekałaś?
– Wydawał się pan mocno zamyślony.
Tamas z drżeniem nabrał powietrza. Przypomniał sobie nagle odprawienie Andrii i
pozostałych magów, ale było zupełnie tak, jakby spoglądał w przeszłość zasnutą gęstą mgłą.
Naprawdę się starzał.
– Jadł pan coś, sir?
Tamasowi zaburczało w brzuchu.
– Coś tam jadłem wcześniej.
– Obserwowałam pana, niczego pan nie tknął podczas inspekcji przy ogniskach.
– Jestem pewny, że jadłem.
Vlora sięgnęła do pasa i podała Tamasowi białe bulwy.
– Znalazłam te trufle wczoraj w lesie. Powinien pan jeść, sir. Weź je, Tamasie.
Z oporem wyciągnął dłoń, a Vlora upuściła na nią grzyby. Zawahał się, patrząc na
drobne, kremowo białe trufle. Te pochodzące z Gór Adrańskich były uważane za wyjątkowy
przysmak w całych Dziewięciu. Nigdy za nimi nie przepadał.
– Dziękuję.
Vlora oparła się na karabinie i zapatrzyła w las. Spojrzał na jej profil. Widział, jak
dorastała, jak z podlotka, nieopierzonego prochowego maga zmieniła się w sprawnego żołnierza,
jednego z najlepszych, jakich miał. Była silna i piękna, urodą, którą lata niewątpliwie przyćmią,
ale nie zniweczą do końca. W piersi znów ścisnął go bolesny żal, że ta dziewczyna nie da mu
wnuka. Powrócił spojrzeniem do trufli.
– To, co powiedziałam wtedy, Tamasie... sir, nie powinnam była ujmować tego w taki
sposób. Nie przy ludziach.
– Owszem, nie powinnaś.
Zesztywniała.
– Przyjmę każdą karę.
Tamas nie wiedział, że jeszcze można złamać mu serce. Nie po tych wszystkich latach.
Odetchnął głęboko.
– Jesteś dorosłą kobietą. A Olem to dobry człowiek. Uszczęśliwi cię.
Sprawiała wrażenie zaskoczonej, ale nie w ten sposób, którego Tamas się spodziewał.
– To tylko mężczyzna – powiedziała. – Ktoś, kto ogrzeje mnie w nocy. – Przymknęła
oczy. – Jesteśmy żołnierzami. Jutro każde z nas może zginąć. Nawet jeśli oboje przeżyjemy bitwę,
to i tak znajdziemy sobie kogoś innego. Takie wybraliśmy życie. – Uniosła powieki i popatrzyła
na obóz. – Wszyscy.
Każdy żołnierz znał to doskonale. Kochankowie byli ze sobą krótko, ich namiętność była
niczym świeca, gorąca w środku i łatwa do zgaszenia. Ciężko było utrzymać płomień dłużej niż
sezon czy jedną kampanię.
– Nasze życie bywa czasem bardzo samotne – przyznał Tamas.
– Myśli pan, że jutro wygramy?
Popatrzył w stronę lasu, na ludzi wykonujących przydzielone im zadania. Z oddali dał się
słyszeć odgłos strzału. Polujący żołnierz? Czy prochowi magowie odstraszający zwiadowców?
– Myślę, że można wygrać każdą bitwę – odparł. – Ta... ta będzie trudna. Wszystkie plany
mogą wziąć w łeb, jeśli Kezanie zbyt dokładnie przyjrzą się moim przygotowaniom. Mamy
niewiele prochu i kul, a ludzie są niemal zagłodzeni na śmierć. Musimy jutro wygrać albo tu
umrzemy.
Nagle, mimo panującego upału, chłód przeniknął go do głębi i Tamas poczuł się bardzo
stary.
– Nie chcę tu umierać, sir – powiedziała, przyciskając karabin do piersi.
– Ani ja.
– Sir.
– Tak?
– Gavril powiedział, że pochował pan kogoś przy Małym Palcu wiele lat temu. Kto to był?
Tamas nagle znalazł się gdzie indziej. Poczuł na twarzy bryzgi wzburzonej wody, błoto i
krew oblepiające palce od kopania grobu gołymi rękami.
Zmusił się, by wstać, nie oszczędzając chorej nogi.
– Pochowałem więcej przyjaciół, niż mógłbym zliczyć. Jeszcze więcej wrogów. Krewnych
i tych, którzy byli mi bliscy jak rodzina. Chcę raz jeszcze zobaczyć Adro. Chcę przekonać się, że
mój syn wyszedł cało z tego, co przeżył. Ale zanim do tego dojdzie, mam mnóstwo pracy. To
wszystko, kapitanie. Odmaszerować.
23
Rozdział
Tamas patrzył na wschód słońca nad Górami Adrańskimi i zastanawiał się, czy to ostatni,
jaki dane mu podziwiać.
Dragoni Kezu dopędzili ich pod koniec poprzedniego dnia. Obozowali jakąś milę w głąb
lasu. Całą noc wpatrywał się w migotanie płomieni ich ognisk i słuchał pieśni wojennych. Co
jakiś czas rozlegał się strzał, gdy któryś ze zwiadowców kezańskich znalazł się zbyt blisko i trafiał
na prochowego maga.
Teraz zapadła cisza, w której słuchać było szum Kciuka za plecami. Marszałek leżał na
ziemi, oparty o swoje siodło, jakieś sto kroków od rzeki. W palcach miał ładunek.
Oczyma wyobraźni widział dragonów wypełzających z namiotów, rozciągających mięśnie
w nader rześkim, porannym powietrzu, gotujących fatrastańską kawę nad ogniskami. Spokojnych.
Dalekich od pośpiechu. Świadomych, że mają jeszcze czas, zanim przybędzie ciężka kawaleria, i
że Beon nie da rozkazu do ataku, póki nie będzie miał wszystkich sił.
– Gdzie kirasjerzy? – zapytał marszałek. Słowa spłynęły z jego ust otoczone obłoczkiem
pary. Nawet w środku lata poranki tak blisko gór bywały chłodne.
Gavril ponuro wpatrywał się w linię drzew, jakby w każdej chwili spodziewał się
zobaczyć tam dragonów.
– Nie więcej jak kilka godzin stąd. Dotrą tu jeszcze przed południem.
– O drugiej będą gotowi atakować. O pierwszej, jeśli generałowie Beona są dobrze
zorganizowani.
– Niewiele czasu, by się przygotować.
– Wystarczy. Olemie.
Adiutant trwał na straży zaledwie kilka kroków od Tamasa.
– Sir?
– Wycofaj naszych z lasu. Tratwy gotowe?
– Tak jest, sir. Trzy duże.
– Każ rozpocząć przeprawę przez rzekę. Najpierw ranni i ci najmniej doświadczeni. Nie
spieszcie się. Kezanie zaatakują między pierwszą a drugą, jak się spodziewam. Do tego czasu chcę
mieć tysiąc ludzi na drugim brzegu. Dość, by wyglądało to przekonująco, ale nie tylu, żeby
wpłynęło to znacząco na naszą gotowość bojową.
– Oczywiście, sir. Czy coś jeszcze? – spytał Olem ożywiony. Był gotów do walki.
– Wszyscy wiedzą, jakie zająć pozycje, gdy zacznie się bitwa?
– Tak jest. Całą noc powtarzaliśmy.
– Niech to wygląda jak najbardziej chaotycznie. Chcę dużo zamieszania. Bójek. Jak
będziecie musieli stracić tratwę, trudno, niech i tak będzie. To musi być przekonujące.
– Rozmawiałem w nocy z pułkownikiem Arborem, sir. Jego ludzie schowają swoją broń
i sprzęt, żeby wyglądało, jakby wszystko porzucili.
– Świetnie. Odmaszerować. Czekaj. Znajdź mi Andriyę i Vlorę.
Olem drgnął na dźwięk imienia Vlory, zasalutował i odszedł.
Wiatr wiał w kierunku zachodnim i Tamas widział powoli pełznące chmury. W deszczu
będzie się fatalnie walczyło. Beon może nawet opóźnić swój atak, a wtedy wszelkie
przygotowania Tamasa na nic się nie zdadzą.
Ciekawe, czy Mihali usłyszał wczorajszą modlitwę marszałka.
– Co knujesz? – zapytał nagle Gavril.
– To chyba jasne, prawda?
– Od chwili, gdy się tu wczoraj zjawiliśmy, prowadziłem zwiad. I jak dla mnie wygląda
to na jakieś na wpół dokończone konstrukcje obronne.
– Doskonale. – Tamas wstał. Obóz miał kształt kwadratu. Od północy jego granicę
stanowił Kciuk. Na wschodzie skaliste zbocze uniemożliwiało Kezanom manewr oskrzydlający, na
zachodzie i na południu usypano wysoki na trzy stopy szaniec, jaki zazwyczaj stanowił osłonę dla
żołnierzy piechoty.
Wał ziemi w żadnym razie nie zatrzymałby szarży kawalerii.
Od strony zachodniej szaniec zwieńczały pnie drzew połączone tak, by tworzyć gigantyczne
iksy. Pomiędzy nimi powbijano zaostrzone pale. Była to konstrukcja śmiertelnie niebezpieczna dla
kawalerii. Kilkuset ludzi trudziło się, wbijając pale tam, gdzie szaniec zakręcał na południe. Było
ich wyraźnie zbyt mało. To stworzy wyrwę w obronie, szeroką na jedną ósmą mili. Wyrwę, przez
którą popędzi szarża dziesięciu tysięcy konnych.
– Sir.
Tamas oderwał się od inspekcji obozu, Andriya i Vlora stali przed nim na baczność. Nie
wyglądało na to, że któreś z nich spało w nocy. Para przeklętych głupców.
– Zbierzcie prochowych magów – rozkazał Tamas. – Wysyłam was na drugi brzeg.
Wpatrywali się weń pustym wzrokiem.
– Sir? – Dłonie Andrii drgnęły na karabinie. – Obiecał mi pan zabijanie Kezan.
– I możesz to robić z tamtego brzegu. Nie będę ryzykował życia magów w
bezpośredniej walce. Chcę was mieć tam, gdzie możecie strzelać i sami nie zostać postrzeleni albo
dźgnięci ostrzem.
– Mamy przeprawić się grupami, żeby powstrzymywać kezańskich zwiadowców jak
najdłużej? – upewniła się Vlora.
Tamas się zawahał. Chłód powiał przez obóz i marszałek zauważył mgłę spełzającą powoli
z gór ku równinie.
– Nie. Niech Kezanie sobie oglądają obóz, mogą podejść tak blisko, jak się tylko odważą.
– Sir, wolałbym być po tej stronie rzeki – upierał się Andriya.
– Nie dzisiaj. – Tamas westchnął.
Andriya chwycił kurczowo karabin.
– Proszę, sir. – Obnażył zęby w dzikim grymasie. – Obiecał mi pan, że będę mógł zabijać
Kezan.
– Z dystansu – uciął Tamas. – Poza tym będą wyglądać Naznaczonych. Poczują się
pewniej, widząc was po drugiej stronie rzeki.
– Przeprawia się pan z nami, sir? – upewniła się Vlora.
Tamas zmarszczył brwi.
– Nie. Dlaczego miałbym?
– Jest pan Naznaczonym. Sir.
– Nie. Muszę być tutaj, żeby dowodzić.
– To nie w porządku. – Andriya był rozgoryczony. Wpatrywał się las, wyprężywszy szyję
niczym ogar, który zwęszył zwierzynę. – Mam prawo wbić bagnet w oko kezańskiego szlachciury.
Chcę mieć krew na rękach.
– Krew na rękach, SIR – poprawił go Tamas. Naprawdę tego nie potrzebował, miał na
karku ponad piętnaście tysięcy kawalerii i gdy już myślał, że uporał się z problemami, Andriya i
Vlora dopuszczali się niesubordynacji. – Przeprawić się przez rzekę. To rozkaz, żołnierzu.
Odwrócił się od Andrii, dając do zrozumienia, że dyskusja została zakończona. Został sam
z Gavrilem. Przyglądali się obaj, jak w obozie narasta zorganizowany chaos. Ludzie krzyczeli.
Tamasowi wydawało się, że jeden zdzielił towarzysza pięścią. Chwilę później spuszczono na wodę
pierwszą tratwę. Wyrwała się spod kontroli i popłynęła z prądem, bez pasażerów. Podniósł się
krzyk rozpaczy, bynajmniej nie udawany, jak skonstatował Tamas.
– Gdzie mam zająć posterunek? – spytał Gavril.
– Na swoim koniu – odparł Tamas. – Razem ze swoimi ludźmi masz być na wschodnim
skrzydle, w razie gdyby jednak dragoni Beona spróbowali pokonać to skalne rumowisko.
– W porządku.
– Masz. – Tamas odczepił pochwę z szablą od pasa i podał szwagrowi. – Z końskiego
grzbietu będziesz miał lepszy zamach.
– Nie zamierzasz dosiąść konia?
Tamas uśmiechnął się, choć daleko mu było do wesołości.
– Będę w samym centrum. Jeśli nie będę siedział na koniu, moi ludzie nie zobaczą, jak
spadam.
Gavril przez chwilę ważył ciężar tych słów, zanim przyjął kawaleryjską szablę.
Tamas przypiął do pasa pałasz, wcześniej przytroczony do siodła.
– Zobaczymy się po bitwie – rzucił pozornie lekko Gavril.
Tamas uścisnął mu dłoń i sekundę później, zaskoczony, znalazł się w niedźwiedzim
uścisku szwagra. Gavril trzymał go tak przez chwilę, a potem odszedł już bez słowa.
Olem dołączył do Tamasa godzinę później.
– Ktoś coś jadł dziś rano? – spytał marszałek.
– Nałowiliśmy całkiem sporo ryb. Andriya ustrzelił parę kozic. Zostało nawet trochę
koniny. Każdy coś przegryzł.
– Miejmy nadzieję, że to wystarczy.
Olem podniósł głowę.
– Przynajmniej ptaszyska sobie podjadły.
Tamas obserwował mgłę, która powoli spowijała obóz. Nie była gęsta, biały tuman kłębił
się na dwie stopy nad ziemią. Zasłonił grunt, ale nie obóz. Chmury też przewędrowały po niebie.
Wydawało się, że niosą deszcz, ale Tamas doskonale znał taką pogodę i nie spodziewał się
niczego poważniejszego od lekkiej mżawki.
Dziwna pogoda, jak na środek lata.
Dochodziło wpół do dwunastej, gdy dostrzegł parę jeźdźców na zachodzie. Oddaleni byli
niemal o milę. Zatrzymali się w zakolu rzeki. Marszałek zażył prochu i mógł obejrzeć ich
dokładniej. Mundury brązowe z zielenią, lśniące kirysy, charakterystyczne szyszaki.
Przybyli kirasjerzy.
Adamat pochylił się i ruszył do szarży na kwaterę Vetasa, stojącą otworem dzięki czarom
Bo. Strzelił do pierwszego ze zbirów, który podniósł pistolet, odrzucił potem swój, wypalony, i
wyciągnął ostrze ukryte w lasce.
Żołnierze Oldricha pierwsi rzucili się w ślad za Adamatem. Za pomocą bagnetów
błyskawicznie rozprawiali się z oprychami Vetasa. Ludzie eunucha szli za nimi. Adamat słyszał
też wystrzały i odgłosy walki dobiegające z drugiej strony budynku. Siły, które zgromadził,
otoczyły siedzibę Vetasa kordonem. Teraz wystarczyło go tylko zacieśnić.
Strumień ognia przebił ścianę i chybił Adamata zaledwie o kilka stóp, wytrącając go przy
tym z równowagi.
Płomienie otuliły jednego z ludzi eunucha. Mężczyzna, krzycząc w męce, wybiegł na
ulicę. Strumień sięgał wciąż dalej i dalej, aż w końcu całkowicie pochłonął Uprzywilejowanego
Borbadora.
Adamatowi serce uwięzło w gardle. Jeśli Bo zginął, to Uprzywilejowana Vetasa rozerwie
ich wszystkich na strzępy...
Ogień przygasł, nie czyniąc Bo żadnej krzywdy, rozbił się o niego niczym fala o potężny
głaz. Bo postąpił naprzód z wyciągniętymi rękoma, których palce szarpały niewidzialne struny
Nieświata.
Wiatr pociągnął Adamata za surdut, dmuchnął wprost do wnętrza budynku, przewracając
ludzi po jednej i po drugiej stronie, by zdusić strumień ognia, pchnąć płomienie na ścianę. Bo
uniósł ręce nad głowę i zerwał się do biegu. Zęby miał zaciśnięte, twarz wykrzywioną w
grymasie determinacji.
Uderzyła weń błyskawica. Odtrącił ją machnięciem dłoni. Wspiął się na rumowisko przed
domem i z wściekłym rykiem skoczył na ścianę, za którą ukrywała się Uprzywilejowana Vetasa.
Dom zadrżał w posadach, gdy dwoje czarowników zwarło się w walce. Adamat zatrzymał
się, uświadamiając sobie, że wystarczy najdrobniejszy błąd jednego z Uprzywilejowanych, a
wszyscy zginą. Jedno drgnienie palca, ręka odepchnięta na bok przez przypadek i wszyscy
skończą martwi.
Płomienie Uprzywilejowanej podpaliły zasłony po jednej stronie domu. Ogień przeskoczył
na stół i czarny dym szybko zaczął wypełniać kolejne pomieszczenia.
Adamat musiał znaleźć Faye.
Mężczyzna z ustami naznaczonymi blizną, na wpół oślepiony dymem, chwiejnie ruszył na
Adamata. Machnął wściekle pałaszem i wpadł na krzesło. Adamat odskoczył, blokując kolejne
cięcie ostrzem laski. Pierwsza parada. Druga. Trzecia. Poczuł, że rączka laski ustępuje pod
naciskiem jego palców. Broni nie zaprojektowano tak, by mogła wytrzymać uderzenia cięższego
ostrza. Laska pękała pod ciosami pałasza.
Adamat skoczył, przełamał zasłonę tamtego i wbił mu ostrze między żebra. Przeciwnik
cofnął się z okrzykiem bólu. Adamat pozwolił mu odejść.
– Faye! – krzyknął jak mógł najgłośniej. – Faye!
Dym gęstniał. Gdzie Vetas mógł ją więzić? W piwnicy? Miał tam też innych więźniów?
Chłopiec, którego widział Adamat, wyglądał przez okno na piętrze, ale dzieciak nie był jego
zmartwieniem.
Usłyszał krzyk kobiety. Też dochodził z góry.
Ludzie uciekali z budynku. Niektórzy walczyli z płomieniami pełzającymi im po
ubraniach. Inni ze sobą nawzajem. Adamat zamrugał, żeby pozbyć się łez, jakie wywoływał
gryzący dym. Znalazł wreszcie schody.
Ruszył na piętro. Cały dom trzeszczał. Płomienie pochłaniały go coraz szybciej. Wszędzie
pełno było papierów, nawet w korytarzach. Zwoje, książki, na stołach pod ścianami, wyglądało tu
jak w jakimś biurze, a nie w domu.
A jeśli przetrzymywał Faye gdzie indziej? Co, jeśli to nie ona krzyczała?
Dym powoli wypełniał klatkę schodową. Adamat wyciągnął z kieszeni chusteczkę i
zasłonił nią nos i usta. Ku swojej rozpaczy, znalazłszy się na szczycie, ujrzał korytarz i tuzin co
najmniej identycznych drzwi. Powietrze stawało się coraz gorętsze. Pożar sięgał już piętra. Jeśli
dym nie zabije Adamata, uczynią to płomienie. Detektyw wiedział, że nie zdąży przeszukać
wszystkich pokoi. Jak miał znaleźć Faye na czas?
– Faye! Faye!
Złapał za pierwszą klamkę. Drzwi były zamknięte. Wyważył je kopniakiem. Niewielki
pokój, w nim dwa łóżka z brudną pościelą i nocny stolik. Pusty.
Miał już rozbić kolejne drzwi, gdy usłyszał krzyk z głębi korytarza. Pobiegł w tamtą
stronę. Znalazł otwarte drzwi. Przywarł do ściany, unosząc ostrze.
Faye stała nad ciałem mężczyzny z zakrwawionym świecznikiem w dłoni. Wyraz twarzy
miała tak zawzięty, że Adamat ledwie ją rozpoznał. Zza zasłony po przeciwległej stronie pokoju
wyglądał przestraszony chłopczyk.
– Faye!
Spojrzała na Adamata i niemal zemdlała. Upuściła świecznik i byłaby upadła, gdyby
detektyw jej nie pochwycił.
Popatrzyli na siebie przez chwilę i Adamat pomyślał, że to chyba ona go podtrzymuje, a
nie on ją, bo kolana miał jak z galarety.
– Gdzie Josep?
– Przepadł. Zabrali go.
– Odzyskam go. – Spojrzał na chłopca. – Chłopak Eldaminse’ów, prawda?
– Tak. Chodź. – Faye wyciągnęła rękę do malca. – Nie bój się, to mój mąż.
Adamat nie odrywał od niej wzroku.
– Ja...
– Ćśśś... – Przycisnęła mu palec do ust. W oczach miała łzy. – Musimy iść.
Skinął głową.
– Szybko... – Zatrzymał się w progu. Dym zgęstniał za bardzo, z klatki schodowej
wypełzały płomienie. Zdarł z siebie surdut. – Przyciśnij do twarzy – polecił żonie i podał
chusteczkę chłopcu. Poprowadził ich przez korytarz do frontowej części budynku. Może będą
zmuszeni skakać na rumowisko w dole. A złamana noga wciąż była lepszą alternatywą niż
upieczenie żywcem.
Adamat zamarł, gdy ponad trzaskiem płomieni dało się słyszeć głośne stęknięcie. Czyżby
dom chwiał się w posadach wskutek bitwy czarowników?
– Tędy. – Faye zmusiła go do działania. Poprowadziła go za róg, gdzie kolejne schody
wiodły na parter. Tu nie było ognia, ale i tak schodzili ostrożnie.
Coś uderzyło w ścianę klatki schodowej i potoczyło się po schodach. Kłąb osmalonych
ubrań. Adamat zasłonił Faye własnym ciałem i wymierzył swoją laskę w dziwaczne zjawisko.
Kłąb wyprostował się, parskając i kaszląc.
To był Bo. Płomienie nadal pełzały mu po ubraniu, a bokobrody miał okopcone. Przez
chwilę gasił ogień, a potem z ponurą miną spojrzał na resztki ściany.
Uniósł dłoń nad głowę. Rozległo się głośne ŁUMPF. Adamatowi przytkało uszy. Płomienie
zgasły natychmiast. Palce Bo zatańczyły i przez dom powiał wiatr. Dym został wessany w jednej
chwili, jakby jakiś gigant pochylił się nad ogniskiem i wziął głęboki oddech.
Nagle klatkę schodową wypełniło czyste i chłodne powietrze. Adamat wziął głęboki
oddech, tuląc do siebie Faye. Kobieta kurczowo przyciskała chłopca.
Ogień przeleciał ponad ramieniem Bo. Uprzywilejowany lekko odchylił głowę, jakby się nie
przejął. Długie sople lodu wystrzeliły znad jego głowy i wbiły się głośno w coś, czego Adamat
nie mógł dojrzeć z miejsca, gdzie stał. Bo skinął głową, jakby potakując własnym myślom.
– Możecie teraz zejść – oznajmił. – Myślę, że jest już bezpiecznie.
– Myślisz? – Adamat zszedł ze schodów wyjątkowo ostrożnie.
Minęli kuchnię, weszli do salonu na tyłach domu. Na ścianie, przybite długimi lodowymi
szpikulcami, wisiało nieruchome ciało Uprzywilejowanej. Krew powoli kapała na deski podłogi. Bo
nawet na nią nie spojrzał. Faye zasłoniła oczy chłopcu.
– Faye, to Uprzywilejowany Borbador, ostatni członek adrańskiej kamaryli – przedstawił
sojusznika Adamat.
– Proszę mi wybaczyć, że nie podaję dłoni – odparła Faye – ale chyba nie chcę dotykać
pańskich rąk.
Czarne rękawiczki Bo spłonęły, ale rękawice Uprzywilejowanego pozostały białe i
nieskazitelne, jakby były nowe. Bo złożył dłonie i zakołysał się na piętach.
– To zrozumiałe. Gdzie Vetas?
– Fell go ma – odpowiedział Adamat.
– Ta kobieta, naprawdę chciałbym ją poznać. We właściwy sposób.
Adamat nie miał pojęcia, co to znaczy.
– Chyba nie chcesz.
– Sądzę, że będę... – Przerwał mu krzyk. Bo przechylił głowę jak pies nasłuchujący
odległego gwizdania. – O, na otchłań. Nie powiedziałeś, że jest dwóch.
– Co? Jeszcze jeden Uprzywilejowany? – Adamat zaczął rozglądać się za jakąś kryjówką.
Ale co mogło ich osłonić? Nie można było ukryć się przed Uprzywilejowanym!
Bo wykrzywił się pogardliwie i podwinął rękawy.
– Tak – potwierdził. – Padnijcie!
Świat eksplodował gipsowym pyłem i szczątkami drewna. Adamat został ciśnięty na
podłogę i przetoczony po niej przez siły, nad którymi nie był w stanie zapanować. Chciał złapać
Faye, ale nie zdążył.
Zapadła cisza. Czy Faye przetrwała? Czy Bo udało się przeżyć ten atak? Poruszył się
ostrożnie, sprawdzając, czy jest cały. Pierś przygniatała mu krokiew. Powietrze pełne było pyłu i
dymu. Miał wrażenie, że zwalił się nań cały budynek.
Chyba nic sobie nie złamał. Zdołał unieść belkę na tyle, by spod niej wypełznąć. Obmacał
klatkę piersiową. Nie bolało za bardzo.
Dźwignął się na nogi. Chłopak Eldaminse’ów leżał tuż obok, najwyraźniej nic mu się nie
stało. Adamat nie był pewien, czy powinien się cieszyć, czy raczej martwić, że chłopczyk niemal
nie wydał żadnego dźwięku.
– Idź – polecił mu Adamat. – Schowaj się w kuchni!
Uprzywilejowany wciąż mógł gdzieś tu być. Chłopczyk posłuchał natychmiast, a Adamat
potrząsnął głową, próbując zebrać myśli. Gdzie Faye?
Poczuł narastająca panikę. Faye. Zniknęła. Wybuch ich rozdzielił. Dach się zapadł. Słodki
Kresimirze! Adamatowi udało się uniknąć zmiażdżenia, ale może Faye była pod rumowiskiem.
– Faye! Faye!
– Jest tutaj.
Adamat odwrócił się gwałtownie. W progu stał eunuch, podtrzymując Faye. Chyba
skręciła kostkę. Oboje byli pokryci pyłem.
Adamat łypnął na eunucha niespokojnie. Udało im się. Pokonali Vetasa. Ocalili Faye. Czy
teraz eunuch zwróci się przeciwko detektywowi za szantażowanie Szafarza? Borbadora nie było
widać. Adamat nie wiedział nawet, czy Uprzywilejowany przeżył. Tak samo nie wiedział, czy
Oldrich wyszedł z tego wszystkiego cało. Nikt nie zadawałby żadnych pytań, gdyby eunuch zabił
teraz oboje małżonków i zniknął.
– Nic jej nie jest – zapewnił go eunuch.
– Dziękuję.
Eunuch pomagał Faye z zadziwiającą delikatnością. Adamat zrobił krok w ich stronę,
wyciągając ramiona.
Rękojeść sztyletu pojawiła się w karku eunucha jakby z powietrza. Z otwartych ust
tamtego buchnęła krew. Osunął się na kolana. Faye, straciwszy oparcie, zachwiała się i wpadła
wprost w ramiona Vetasa.
25
Rozdział
Rozkaz Tamasa przeszedł bez echa. Żołnierze nadal tłoczyli się nad brzegiem rzeki.
Serce marszałka zaczęło bić jak szalone.
– Żołnierze Siódmej! Do szeregu!
Nic. Dłonie mu się trzęsły. Przekombinował. Panika, którą kazał upozorować, naprawdę
ogarnęła jego ludzi. Sam się pokonał, zanim w ogóle doszło do bitwy.
– Pierwszy Batalion! – usłyszał. Ktoś wyrwał się z tłumu nad brzegiem. Arbor. W jednej
ręce trzymał karabin, w drugiej zęby.
– Pierwszy Batalion, do szeregu!
Tamas obrócił się szybko. Kawaleria zbliżała się w tym samym niespiesznym tempie. Od
zachodnich umocnień dzieliło ich pół mili. Dragoni na południu ruszyli naprzód. Vlora i pozostali
prochowi magowie nadal strzelali z drugiego brzegu, starannie redukując grupę oficerów.
Żołnierze adrańscy jeden po drugim odrywali się od zamieszania nad brzegiem i ustawiali
na pozycjach. Zbyt niewielu. Zbyt wolno.
Ale wciąż więcej. I szybciej. Pędzili w stronę szańca oddzielającego ich od kezańskiej
kawalerii. Rzucali się na wał ziemi, szykowali karabiny, ładowali kulami i nakładali bagnety.
Tamas odetchnął głęboko. Aż go serce bolało. Gdyby mógł, to chyba uściskałby i ucałował swoich
ludzi.
Odwrócił się w stronę Kezan i serce znów mu zamarło.
Kawaleria zatrzymała się ćwierć mili od pozycji Tamasa.
Piętnaście tysięcy konnych przyparło Adrańczyków do brzegu rzeki i stromych zboczy gór.
Marszałek zobaczył człowieka wyjeżdżającego przed szeregi kirasjerów. Czyżby wróg
przejrzał podstęp? Wyczuł pułapkę?
Tym człowiekiem był sam Beon, Tamas rozpoznał go nieomylnie. Królewski syn
powiedział coś, po czym uniósł szablę i ucałował ostrze.
Salut. Beon oddawał honor Tamasowi. Stanąłeś do walki, zdawał się mówić, kiedy mogłeś
uciekać.
Szabla Beona opadła i ziemia zadrżała pod uderzeniami piętnastu tysięcy kopyt.
– Wytrzymać! – krzyknął marszałek, chwytając za karabin. Odwrócił się od kirasjerów.
Szarżę zatrzymają zaostrzone pale i krzyże. Kezanie albo zbliżą się szybko i rozpoczną wymianę
ognia z Dziewiątą, albo będą podjeżdżać powoli, próbując jakoś pokonać umocnienia.
Jednak dragonom na pozór nic nie stało na przeszkodzie, jeśli nie liczyć mgły snującej się
nad ziemią.
Trzysta jardów. Dragoni popędzali wierzchowce. Kula świsnęła Tamasowi nad głową i
trafiła jednego z jeźdźców między oczy. Tamas uniósł karabin, złożył się do strzału i wypalił.
Przeładował i powtórzył.
Dwieście jardów. Dragoni podnieśli karabinki. Krzyczeli bez słów.
Sto jardów. Żołnierze marszałka otworzyli ogień. Setki dragonów poległo od pierwszej
salwy. Reszta pędziła dalej.
Siedemdziesiąt jardów. Dragoni zaczęli strzelać. Ludzie Tamasa, ukryci za szańcem,
ładowali muszkiety.
Pięćdziesiąt jardów. Dragoni sięgnęli po pistolety.
Trzydzieści jardów. Wymierzyli.
Dwadzieścia jardów.
Dziesięć.
Pierwsza linia dragonów zniknęła.
Tamas zamknął na chwilę oczy, gdy dobiegły go krzyki.
Pędząca kawaleria nie dostrzegła w porę zamaskowanego wykopu. Szeroki na blisko
dwadzieścia stóp i tak samo głęboki, rozciągał się na całej szerokości przerwy w umocnieniach.
Został nakryty gałęziami i przysypany trawą i ziemią. Było to marne maskowanie, ale mgła
zasłoniła je całkowicie. Gałęzie załamały się pod ciężarem koni.
Tamas widział kiedyś, jak szereg powozów wjeżdża prosto do Admorza. Pierwszy wypadł
z ostrego zakrętu molo, drugi zaraz za nim, woźnica zorientował się, że droga się skończyła w
ostatniej bodajże sekundzie. Trzeci próbował zwolnić, ale nie zdołał. Tym razem wszystko
wyglądało podobnie, tylko miejsce powozów zajęły tysiące dragonów.
Zanim zdołali wstrzymać konie, wykop był niemal pełny ciskających się na wszystkie
strony i kwiczących przeraźliwie wierzchowców i ludzi, którzy rozpaczliwie próbowali uniknąć
zmiażdżenia.
Tamas aż się wzdrygnął na myśl, że mógłby znaleźć się na dnie tej śmiertelnej pułapki.
– Pal! – ryknął.
Siódma Brygada wykonała rozkaz. Konie dragonów kręciły się spanikowane na brzegu
wykopu. Oficerowie wrzeszczeli, wymachując szablami, próbowali przedostać się na tyły swoich
oddziałów, żeby zorganizować odwrót.
Tamas przeładował i strzelił. Dragoni zaczynali się organizować. Jeśli tylko dostaliby
szansę na wycofanie się – wciąż jeszcze były ich tysiące – mogliby się przegrupować, a potem
oskrzydlić ludzi Tamasa, gdy ci będą walczyć z kirasjerami.
– Bagnety! – rozkazał marszałek, unosząc swój karabin w górę.
Szeroki rów co czterdzieści kroków przecinał pas twardej ziemi. Przejścia były
nieoznaczone i do tego zamaskowane mgłą, ale Tamas musiał zaryzykować.
Sam ruszył takim przejściem prosto na flankę wycofujących się dragonów.
Sięgnął myślą do najbliższego ładunku i podpalił go swoją wolą. Wybuch zabił jeźdźca i
konia. Tamasowi aż zęby zadzwoniły, tak blisko eksplozji się znalazł. Otoczyli go jego żołnierze i
z wyciem ruszyli na dragonów zbrojni w długie bagnety.
Pięć tysięcy żołnierzy Siódmej Brygady uderzyło na dragonów i rozpętała się walka wręcz.
Pozbawieni impetu, jaki dawała im szarża, dragoni stracili swoją przewagę, tym bardziej że
osadzone na muszkietach bagnety miały duży zasięg.
Tamas podbiegł do najbliższego z dragonów. Pchnął bagnetem w odsłonięty bok tamtego,
a potem szarpnął karabinem tak, by otworzyć ranę. Kezanin spadł z konia, a Tamas zręcznie
uskoczył z drogi spanikowanego wierzchowca.
Coś uderzyło go z boku, zwaliło z nóg. Upadł, pozbawiony tchu, ale niemal natychmiast
poderwał się na nogi.
– Sir! – Olem zgubił karabin i dobył rapiera. Wbił ostrze w udo dragona i rzucił się ku
marszałkowi.
Tamas podniósł się i w tej samej chwili Olem całym ciałem uderzył go w pierś. Obaj
polecieli na ziemię. A szabla kawalerzysty ze świstem przecięła powietrze tam, gdzie przed chwilą
jeszcze była głowa Tamasa.
Olem stoczył się z marszałka i pomógł mu wstać. Tamas stracił gdzieś karabin. Dobył
pałasza.
– Czas się wycofać, sir! – Olem przekrzykiwał kanonadę.
– Jeszcze nie skończyliśmy. Siódma! – Tamas wsunął ostrze do pochwy i podniósł z
błota karabin. Bagnet wciąż tkwił na lufie. Wycelował w najbliższego dragona i ruszył, mając
nadzieję, że Olem biegnie za nim.
Znów zdetonował proch, gdy tylko znalazł się bliżej wroga. Po obu jego stronach piechota
parła do ataku.
Poczuł, że coś dmuchnęło mu koło skroni. Zakręciło mu się w głowie, ale nie zwolnił. Z
każdym jednak krokiem dragoni wydawali się dalej.
Dopiero Olem, krzyknąwszy mu do ucha, zdołał przywrócić marszałka do rzeczywistości.
– Wycofują się, sir!
Tamas zatrzymał się, rozejrzał. Widział wszechobecną rzeź. Tysiące poległo w tej szarży,
tysiące utknęło w okopie – zmiażdżeni ludzie i konie konali powoli. Krzyki dzwoniły mu w
uszach.
– Słusznie. Na pozycje. – Złapał Olema za ramię, żeby się nie przewrócić.
Przeszli na drugą stronę wykopu. Żołnierze Siódmej też wracali ze swej pogoni za
dragonami, upewniali się przy tym, że nikt żywy nie wyjdzie z rowu pułapki. Tamas zobaczył, jak
jeden z dragonów złapał Adrańczyka za kostkę, błagając o miłosierdzie. Piechociarz dźgnął go w
oko bagnetem.
Tamas poczuł dłoń Olema na ramieniu.
– Kula drasnęła pana w bok głowy – powiedział adiutant.
Tamas uniósł palce do skroni i poczuł lepkość krwi.
– Mocno krwawi, ale rana nie jest głęboka. – Lewe ramię Olema zwisało bezwładnie.
Rękaw był przemoczony krwią. Adiutant zauważył pytające spojrzenie marszałka. – To tylko
powierzchowna rana, sir.
– Tamas, na pierdoloną otchłań – wrzasnął ktoś. – Dziewiąta podała tyły! Oskrzydlają nas!
Tamas poderwał głowę. Obok przemknął Gavril, prowadząc swoich konnych na zachód.
– Pułkowniku Arbor! – Tamas dostrzegł Arbora na skraju okopu, pułkownik brał do
niewoli rannych kezańskich oficerów.
– Sir!
– Utrzymać pozycje! – Podniósł pałasz nad głowę. – Żołnierze Siódmej, do mnie!
Puścił się biegiem w ślad za Gavrilem, adrenalina i kłęby prochowego dymu dodawały
mu sił. Widział już, co się stało. Kirasjerzy przełamali linię obrony. Niektórzy żołnierze rzucili się
do ucieczki w głąb obozu, inni wskakiwali w odmęty rzeki.
Kirasjerzy napierali na południowo-zachodni róg obozu. Odcinka bronił już tylko niewielki
oddział. Tamas natychmiast rozpoznał Cetala, ale w tej samej chwili generała ściągnięto brutalnie
z siodła.
Marszałek zatrzymał się gwałtownie. Kolbą karabinu uderzył w ziemię i krzyknął, żeby
go usłyszeli:
– Szyk liniowy!
Olem zatrzymał się obok niego. Po jednej i po drugiej stronie żołnierze Siódmej stawali
ramię przy ramieniu.
– Nabij!
Natychmiast załadowano broń.
– Cel.
Muszkiety zostały podniesione do ramion.
– Pal!
Salwa poszła nad głowami uciekających żołnierzy Dziewiątej.
– Na bagnety, naprzód!
Oddanie salwy umożliwiło pozostałym żołnierzom Siódmej dołączenie do szyku. Tamas
prowadził teraz ścianę piechoty, głęboką na sześciu ludzi. Maszerowali z ciasnym kryciem.
Żołnierze Dziewiątej dołączali albo byli spychani na bok. Tamas kierował ludzi dokładnie tam,
gdzie widział upadającego Cetala.
Po trzydziestu krokach zwarli się z ciężką kawalerią.
Kirasjerzy w bezpośredniej walce zostali pozbawieni swej największej przewagi – impetu
szarży – ale i tak stanowili groźniejszego przeciwnika niż dragoni. Byli w zbrojach, co chroniło
ich przed bagnetami, a ich ciężkie szable sprawdzały się dużo lepiej przeciwko piechocie.
– Utrzymać szyk! – rozkazał Tamas, gdy padli pierwsi kirasjerzy. Jego ludzie kłuli, pchali,
cięli, powalali konie, zrzucali jeźdźców i ani na chwilę nie przestawali przeć do przodu.
Tamas dostrzegł Cetala w przerwie, jaka wytworzyła się między walczącymi. Generał leżał
na ziemi dwadzieścia kroków dalej. Twarz i ręce miał we krwi, zasłaniał się szablą. Spieszony
kirasjer wytrącił mu klingę i pchnął własną.
Tamas rzucił się między dwóch ludzi na koniach. Kirasjer nad Cetalem dźgnął raz jeszcze.
Ciało generała drgnęło konwulsyjnie.
Kirasjer nie dostrzegł Tamasa. Bagnet marszałka wszedł gładko pod ramieniem tamtego, w
miejscu gdzie łączyły się paski kirysu. Tamas naparł na ostrze, pchając, póki lufa jego muszkietu
nie zalała się krwią. Puścił karabin i padł na kolana przy generale.
Cetal patrzył na Tamasa przerażony.
Marszałek słyszał szczękanie szabli i krzyki Olema, ale miał wrażenie, że to dzieje się
gdzieś daleko.
Cetal został czterokrotnie pchnięty w pierś i brzuch. Na dłoniach miał niezliczone cięcia,
a twarz w strasznym stanie. Zamrugał, próbując pozbyć się krwi zalewającej mu jedyne oko.
– Moi chłopcy – spazmatycznie łapał oddech – złamali się...
Tamas ujął dłoń generała i ścisnął w swoich.
Najgorszy rodzaj zdrady. Twoi ludzie łamiący szyk, by rzucić się do ucieczki, podający
tyły.
– Ale ty nie – powiedział. – Ty wytrwałeś.
– Nie jestem tchórzem – wysapał Cetal. – Przeklęty Beon. Nigdy nie widziałem tak
zwinnych kirasjerów. Tańczyli między wykopem... a... a naszymi umocnieniami. – Przycisnął
drugą dłoń do rany, daremnie próbując zatamować krwawienie. – Zatrzymałeś dragonów?
– Tak.
Cetal z trudem nabrał powietrza.
– Nie bądź surowy dla moich chłopców. Sam... sam chciałem uciekać. Przeklęci kirasjerzy.
– Znów zamrugał. – Znajdź Beona i – odkaszlnął chrapliwie – pozdrów go ode mnie. To była
cholernie dobra szarża konnicy. – Wyjął dłoń z palców Tamasa i spróbował zatkać kolejną ranę.
– Idź. Ludzie cię potrzebują. Mnie... nic nie będzie.
Tamas ściągnął kurtkę i podłożył Cetalowi pod głowę. Wstał. Linia piechoty adrańskiej
minęła go i parła naprzód. Wyrwał bagnet z ciała kirasjera i pobiegł za nimi.
Kawaleria kezańska przegrywała bitwę. Większość kirasjerów była spieszona, nieliczni,
którzy pozostali na koniach, rzucali się do ucieczki. Kolejne grupki się poddawały.
Tamas skierował się ku ostatnim walczącym. Jego żołnierze otoczyli Kezan ścianą
bagnetów. Tamas przepchnął się między piechociarzami i nie był ani trochę zaskoczony,
znalazłszy Beona w centrum kręgu.
Królewski syn stracił hełm, jego kirys trzymał się już na ostatnim pasku. Beon miał
rozpłatany policzek i wyraźnie oszczędzał jedno ramię. Obok ostatni żołnierze jego straży
przybocznej zostali powaleni na ziemię. Beon cofnął się, włosy miał mokre od potu i krwi, i
cisnął szablę.
– Poddaję się – powiedział. – Poddajemy się.
Jeden z Adrańczyków podszedł, uniósł karabin i wycelował bagnet w kark Beona.
Tamas nie mógł już tego znieść. Krwi. Tego całkowitego braku miłosierdzia. Skoczył
naprzód, złapał muszkiet za gorącą lufę i odepchnął na bok.
– Powiedział, że się poddaje – oświadczył głośno.
Adamat rzucił się ku żonie z przekleństwem na ustach, ale zatrzymał się natychmiast,
widząc ostrze sztyletu przyciśnięte do jej szyi.
– Obiecałem, że odpłacę jej dziesięciokrotnie – przypomniał mu Vetas. – Chcę, żebyś to
sobie zapamiętał.
Ręka Vetasa drgnęła, a Adamat zacisnął powieki, nie chciał widzieć krwi tryskającej z
gardła Faye.
– Proszę – odezwał się Bo, wyłaniając zza rogu – odsuń się na bok.
Adamat pochwycił Faye, wyrywając ją z uścisku Vetasa. Tamtemu gniew błysnął w
oczach, nozdrza zadrgały, ale wyraźnie nie był w stanie się poruszyć.
Palce Bo drgnęły. Vetas przeleciał przez pomieszczenie i uderzył w ścianę tuż obok
przybitej tam Uprzywilejowanej. Bo podszedł do lorda i ujął go pod brodę urękawiczoną dłonią.
Przekręcił głowę Vetasa tak, by tamten widział trupa Uprzywilejowanej.
– Była dobra – oznajmił. – Naprawdę godna członkostwa w kamaryli. I zobacz, co z
nią zrobiłem. Ten drugi, dodatkowy, nie był tak uzdolniony. Zajął mi jedynie chwilę. A ty... –
Postukał Vetasa w podbródek jednym palcem. – Ciebie to ja nie lubię. Widziałem twój pokój w
piwnicy. Znałem takich jak ty, w kamaryli. Nie posiadałem się ze szczęścia, gdy Tamas ich
pozabijał.
Bo cofnął się o krok i przyglądał Vetasowi uważnie. Lord nie mógł się ruszyć, nadal
przyszpilony do ściany magią.
– Założę się, że jako dzieciak torturowałeś zwierzęta dla zabawy. Powiedz mi, czy
kiedykolwiek wyrwałeś musze skrzydła?
Vetas milczał.
– Odpowiadaj! – ryknął Bo.
Vetas drgnął, jakby chciał się uchylić.
– Tak.
– Tak też myślałem. Powiedz mi, jakie to uczucie?
Bo poruszył jednym palcem. I to wystarczyło. Jeden ruch palca i ramię Vetasa oderwała
jakaś niewidzialna siła. Adamat nie wiedział, kto krzyczał głośniej. Vetas z bólu? Czy Faye z
szoku? Przyciskał żonę do piersi, bojąc się, że sam upadnie. Żołądek wywinął mu salto.
Bo znów poruszył palcem i drugie ramię Vetasa upadło na ziemię. Na barkach lorda
zatańczył ogień.
– To zatrzyma krwawienie – oznajmił Bo. – Nie chcemy, żebyś umarł zbyt szybko. O to
chodzi z typami takimi jak ty. Utrzymać przy życiu jak długo się da? – Bo uderzył Vetasa w
twarz, raz i drugi. – Czyż nie?! Gadaj!
Adamat skoczył i złapał Uprzywilejowanego za rękę. Bo odwrócił się doń z ogniem w
oczach. Detektyw musiał przywołać wszystkie swe siły, żeby się nie cofnąć.
– Wystarczy już, człowieku! Dość. – Nie mógł wierzyć, że rzucił się na pomoc Vetasowi.
Godzinę temu był gotów zadać mu każdy ból. Ale teraz było mu już tylko niedobrze.
Bo opuścił ręce, kiwając głową i mrucząc coś do siebie.
– Zabierz ją. – Pokazał na Faye. – Vetas nigdzie już nie ucieknie. Idźcie stąd.
Adamat ujął żonę w talii, podtrzymując, by oszczędzała skręconą kostkę, i wyprowadził
ją z osmalonych ruin.
Na ulicy pełno było ludzi. Gapie trzymali się dalej, o jakieś sto kroków, ciekawość
walczyła w nich bowiem z obawą przed magią. Bezpośrednio przed budynkiem ludzie eunucha
zebrali swoich rannych i więźniów, teraz niektórzy wracali do środka. Adamat widział Oldricha i
Riplas wydających rozkazy.
Przywołał Riplas gestem.
– Eunuch zginął – powiedział cicho.
Zastępczyni eunucha aż się cofnęła o krok, wytrzeszczając oczy.
– Co?! Jak?!
– Z ręki Vetasa. Ten musiał jakoś uciec Fell. O wilku mowa zresztą...
Spomiędzy gapiów wyłoniła się Fell. Podtrzymywała ostrożnie jedną rękę i cała była
poraniona. Pokuśtykała do detektywa.
– Vetas, on...
– Jest w środku. – Adamat próbował przełknąć gniew. Mówiła, że zdoła dopilnować
lorda. Najwyraźniej została pokonana. Żołnierze Oldricha najpewniej zginęli. Adamat nie ufał
sobie, wolał milczeć.
Kiedy Fell wróciła, udało jej się odzyskać częściowo spokój i opanowanie.
– Co zamierzacie z nim począć?
– Chcę wiedzieć, co zrobił z moim synem... Reszta mnie nie obchodzi.
Fell i Riplas przez chwilę mierzyły się wzrokiem.
– Ty jesteś zastępcą eunucha? – spytała Fell.
– Tak.
– Porozmawiajmy zatem.
Obie odeszły na stronę.
Adamat przyciskał Faye, jakby chciał się upewnić, że znów jest z nim. Wtuliła twarz w
jego pierś, oczy miała zamknięte, policzki mokre od łez.
– Dzieci? – zapytała nagle.
– Bezpieczne. Przepraszam, że zjawiłem się dopiero teraz.
– Zjawiłeś się. Tylko to się liczy.
Adamat osunął się na kolana i przycisnął jej dłoń do ust.
– Mógłbym teraz umrzeć. Odzyskałem cię.
– Proszę, jeszcze nie teraz. Kostka strasznie mnie boli.
26
Rozdział
Taniel znalazł major Doravir w Winnym Zakątku, klubie dla dżentelmenów, który został
przekształcony w kasyno oficerskie. Pokój wybity był szkarłatnym adamaszkiem i przesycony
zapachem cygar. Fotele stanowiące wyposażenie klubu zostały pokryte futrami wielkich kotów z
kontynentu gurlańskiego. Sierżant grał na pianinie ustawionym w rogu pomieszczenia. Oficerowie
rozmawiali niewesoło, przyciszonymi głosami, niewielu zwróciło uwagę na wejście Taniela.
Taniel zatrzymał się w progu i poprawił kołnierzyk wyjściowego munduru – prezentu od
Mihalego. Większość swego dobytku stracił, gdy zapadła się Wielka Południowa Turnia, w tym
mundury na zmianę. Kuchmistrz jakimś sposobem znał wymiary Taniela i kazał dlań uszyć nowy.
Mundur miał nawet odpowiednie srebrne guziki z wygrawerowanymi baryłkami prochu.
Taniel obrzucił pomieszczenie uważnym spojrzeniem, wsunął czapkę pod ramię i starał się
nie myśleć o żandarmach czekających za drzwiami. Jeśli nie przeprosi, zabiorą go zapewne prosto
do jego kwatery i znowu będą trzymać pod kluczem.
Zauważył major Doravir przy barze, grała w karty z dwoma innymi majorami i jeszcze
jednym oficerem, starszym, pod pięćdziesiątkę. Taniel wziął głęboki oddech i przemaszerował
przez pomieszczenie, między fotelami, odpowiadając krótkim skinieniem głowy tym, którzy go
witali.
Doravir siedziała plecami do ściany i nie mogła nie zauważyć pojawienia się Taniela, ale
nawet nie podniosła wzroku, gdy mag zatrzymał się obok niej.
Przy głosie był starszy oficer, pułkownik, którego twarzy Taniel nie mógł skojarzyć.
– I powiedziałem im, że to brak szlacheckiej krwi. Rozumiem, że przewrót Tamasa był
politycznym zagraniem, ale bez wątpienia brak szlachty między oficerami zubożył całą armię. Na
Kresimira, jeśli nie mógł... – Zamilkł i ze zmarszczonymi brwiami spojrzał na Taniela. – A,
kapitanie, przynieście mi jeszcze jedno piwo. Na czym to ja stanąłem? Jeśli nie mógł... Z życiem,
kapitanie, pić mi się chce.
Taniel go zignorował.
– Major Doravir.
Podniosła głowę znad kart.
– Jesteście niegrzeczni w stosunku do pułkownika Berthura.
Berthur? Skąd Taniel mógł znać to imię?
– Proszę o wybaczenie, pułkowniku – powiedział, nie patrząc nawet na oficera – ale
muszę porozmawiać z major Doravir.
– Teraz już pułkownik. – Doravir wskazała patki na swoim kołnierzu. – I cokolwiek
macie mi do powiedzenia – odłożyła karty na stół i odchyliła się na oparcie fotela – może być
powiedziane publicznie.
Taniel przełknął gorycz, jaka wypełniła mu usta.
– Gratulacje z powodu awansu, pani pułkownik.
– Nie skończyłem... – Berthur wstał.
– Proszę usiąść, sir – warknął Taniel. – To nie ma z panem nic wspólnego. Pani
pułkownik, chciałbym jak najszczerzej przeprosić, jeśli poczuła się pani obrażona jakimkolwiek –
powtarzał to zdanie w głowie, starając się go nie wypluć – jakimkolwiek moim zachowaniem.
Szmer rozmów ucichł całkowicie. Taniel miał wrażenie, że zwróciły się nań setki oczu. I
zapewne tak właśnie było.
– Pułkownik Berthur jest moim mężem – odpowiedziała Doravir. – Przeproście go.
Mąż? Był ze dwadzieścia lat od niej starszy.
– Przeprosiłem – odparł Taniel. – I przeprosiłem panią. A teraz, jeśli mi państwo
wybaczą. – Odwrócił się na pięcie.
Zatrzymał się, gdy Berthur chrząknął głośno.
– To był Taniel? Szczeniak Tamasa.
Idź dalej – nakazał sobie Taniel w myślach.
– Dwa Strzały – rzucił za nim Berthur – wracaj tu natychmiast. Pułkowniku Etanie!
Taniel zamarł. Etan tu był?
– Pułkowniku, czy to nie ten człowiek pana okaleczył?
– Ten człowiek uratował mi życie – odpowiedział Etan.
– Moje też! – poparł go ktoś jeszcze.
– I moje!
– Pff. Teraz cię pamiętam, Dwa Strzały – stwierdził Berthur. – To było jakieś pięć, sześć
lat temu. Mały płaczliwy gnojek. Dupa, a nie żołnierz. Wolałeś biegać z tą swoją czarnowłosą
ladacznicą, niż trenować. Nigdy nie widziałem w tobie niczego szczególnego. Wychodzi na to, że
ona też nie.
Ladacznicą? Vlora? Może i Taniel sam miał ochotę tak ją nazwać, może nawet i gorzej,
kiedy przyłapał ją na uściskach z tym fircykiem, ale prędzej go szlag trafi, niż pozwoli jakiemuś
durniowi z patentem oficerskim komentować swoje życie miłosne!
Zacisnął pięści i powoli nabrał powietrza, żeby się uspokoić. Nie musiał tego słuchać.
Mógł przecież odejść.
– Berthur, myślę, że dość dziś wypiłeś – odezwał się Etan. – Może w ogóle czas już sobie
dać spokój z tym wszystkim.
– Pieprz się, Etan. – Pułkownik się nie poddawał. – Taniel, widzę, że nic się nie zmieniło.
Nie masz szacunku do władzy. Nie masz w sobie za grosz przyzwoitości stosownej dla żołnierza.
Jedną kurwę zamieniłeś na drugą.
– Berthur! – krzyknął Etan ostrzegawczo.
– Ale teraz to jest dzika kurwa! Co będzie dalej? Założę się, że twój ojciec przewraca się
w grobie za każdym razem, gdy bierzesz tę sukę do łóżka.
Taniel trząsł się cały. Ledwie panował nad płonącą w nim furią. Odwrócił się powoli.
– Berthur – powiedział. – Nie przypominam sobie pułkownika Berthura. Ale pamiętam
kapitana Berthura. Beznadziejnego dupka, który otrzymał patent, bo był nieślubnym synem diuka.
Marszałek Tamas przysięgał, że póki on żyje, póty ów Berthur nie dostanie wyższego stopnia.
Pułkownik poczerwieniał.
– Czeka cię za to tydzień dybów, Dwa Strzały.
– Jesteś głupcem, a do tego żałosnym zadufkiem, Berthur. Hańbą dla munduru, który
nosisz.
– Dwa tygodnie!
Taniel ruszył na pułkownika, a ten skulił się, spodziewając ciosu. Jednak Dwa Strzały
złapał za patki z dystynkcjami na kołnierzu, oderwał je i cisnął na ziemię.
– Miesiąc! – zaryczał Berthur.
Coś świsnęło w powietrzu i uderzyło pułkownika w twarz. Wyglądało jak rozgnieciony
pomidor.
– Kto to zrobił?! – krzyknęła Doravir.
Bułeczka uderzyła Berthura w nos. Zaczął cofać się, obrzucany jedzeniem. Ktoś nawet
cisnął sosjerką i poplamił mundur pułkownika.
– Nie jesteś już wolnym człowiekiem, Dwa Strzały! – wściekał się Berthur. – Twój ojciec
nie żyje. Spędzisz dwa miesiące w dybach, a tę twoją małą dziką kurewkę oddam moim ludziom!
Taniel postąpił o krok i celnym sierpowym uderzył oficera w podbródek, posyłając go
na ziemię. Słyszał, jak draniowi pękła szczęka.
– Żandarmi! – wrzasnęła Doravir.
Niech to otchłań pochłonie! Niech połknie ich wszystkich! Taniel stopą podniósł krzesło
Berthura i wskoczył na nie.
– Przyjaciele! – krzyknął, gestem prosząc o ciszę. Ku jego zaskoczeniu zapadła niemal
natychmiast. – Dowództwo oszukuje nas wszystkich – powiedział. – Marszałek polny nie zginął.
Nie został nawet wzięty do niewoli. Prowadzi Siódmą i Dziewiątą przez Kez!
– Kłamstwo! – wrzasnęła Doravir.
Tamas podniósł głos, żeby ją zagłuszyć.
– Nie zastanawialiście się, gdzie podziała się kezańska kawaleria? Ścigają Tamasa!
Żandarmi zepchnęli go z krzesła. Jeden chciał pochwycić więźnia, ale jakiś major powalił
go na podłogę. Taniel poderwał się na nogi.
– Musimy dać odpór tym kezańskim draniom przez kilka miesięcy! Zaraz nadejdzie jesień,
po niej zima, a wraz z nią wróci Tamas!
Oberwał w brzuch kolbą od muszkietu. Zwinął się wpół z bólu, ale zaraz zmusił do
podniesienia głowy.
– Nie wycofamy się! Nie poddamy!
Oficerowie w kasynie odpowiedzieli mu rykiem wiwatów. Jedzenie latało wszędzie.
Taniela zmuszono, by się położył, wciśnięto mu twarz w dywan.
– Jesteś skończony, Dwa Strzały – wysyczała Doravir. – Jesteś trupem!
Taniel o to nie dbał. Oficerowie powiedzą swoim ludziom, a ci utrzymają front. Zrobią to
dla Taniela. Zrobią to dla Tamasa.
Kiedy Nila znalazła się blisko posiadłości Vetasa, poczuła ciężką kulę strachu w żołądku.
Nad ulicą wznosiły się kłęby czarnego dymu, słychać było krzyki i coraz wyraźniejsze odgłosy
walki. A gdy dziewczyna podeszła jeszcze bliżej, dobiegł ją dźwięk, który słyszała raz czy dwa
razy w życiu, ale zapamiętała na zawsze. Tąpniecie magii.
To z pewnością Uprzywilejowany Dourford. Oczyma wyobraźni widziała Dourforda,
śmiejącego się z zadowoleniem, gdy ciskał śmiercionośną magią w atakujących, paląc ludzi na
węgiel jednym skinieniem palców.
Ale każdemu czarowi odpowiadało echo. Po jednym tąpnięciu natychmiast rozlegało się
drugie, równie głośne, jeśli nie głośniejsze. Gdy Nila obeszła część kwartału i zbliżyła się do
tylnego wejścia posiadłości, walka wciąż trwała. Dym wylewał się z okien na wszystkich piętrach.
Płomienie lizały ściany, niczym rozgrzane szpony chwytały się ram okiennych. Rozległ się rumor.
I kolejny.
To nie było echo.
W środku trwała walka na czary.
Nila pobiegła do budynku, trzymając spódnicę w obu dłoniach. Przypomniało jej się
gadanie służby, że lord Vetas sprowadził drugą Uprzywilejowaną, z południa. Miała przyjechać
tego dnia rano. Czyżby to ona walczyła z Dourfordem?
Potężne tąpnięcie sprawiło, że Nili zatkało uszy. Zachwiała się, z trudem próbując
utrzymać równowagę. Płomienie zniknęły gdzieś w mgnieniu oka. Kolejne ŁUUUMPF i dym
wystrzelił oknami, jakby wydmuchnął go jakiś gigant. A potem koniec.
Nila zamarła. Bardziej przeraziła ją nagła cisza niż walka magów. Kto wygrał? Kto
walczył? Czy Vetas był w środku? Żył jeszcze? A Jakob? Czy zdołał przetrwać to wszystko,
pozostawiony sam sobie?
Miała wątpliwości, czy zdoła zmusić się, by przekroczyć próg tego domu. Odetchnęła
głęboko, kilkakrotnie, zbierając się na odwagę.
Powietrze przeszył głośny trzask i zwalił Nilę z nóg. Przewróciła się z takim impetem,
że zdarła sobie skórę z wnętrza dłoni.
Jedna strona budynku się zapadła. Nila gapiła się z otwartymi ustami, jak ściany runęły,
dach zsunął się na jedną stronę, a dachówki posypały na chodnik z dźwiękiem przypominającym
dziesiątki wiatrowych dzwonków w trakcie huraganu.
Nila poderwała się i rzuciła biegiem w stronę budynku, zanim w ogóle zdążyła
pomyśleć, co robi. Dłoń ją bolała, suknię miała zaplamioną krwią, ale nie dbała o to. Jakob wciąż
był w środku, na piętrze... Jego pokój znajdował się jednak po drugiej stronie i nawet patrząc z
daleka, Nila widziała, że jeśli chłopczyk był u siebie, to zginął pod gruzami. Ale może miał
szczęście? Może schował się pod łóżkiem albo osłoniły go drzwi, albo...
Tylna ściana budynku eksplodowała nagle kawałkami mebli i resztkami istoty ludzkiej.
Wszystko to spowiła chmura gipsowego pyłu.
W wywalonej dziurze stał mężczyzna średniego wzrostu, o rudych bokobrodach, odziany
w luźne spodnie i dopasowaną do nich marynarkę. W dzielnicy bankowej wyglądałby całkiem
na miejscu. Nie był szczególnie przystojny, ale też nie brzydki. Na jego widok Nilę przeszył prąd.
Rękę podniósł wysoko, dłoń okrywała biała rękawica Uprzywilejowanego. Ze spokojem
przyglądał się bałaganowi, jakiego dokonał na głównej ulicy. Zebrany tłumek gapiów cofnął się ze
strachem. Jednak z kobiet zemdlała, gdy dotarło do niej, czym są kawałki mięsa rozrzucone na
ulicy. Jakiś mężczyzna wymiotował głośno.
Uprzywilejowany popatrzył na tłum i opuścił ręce. Odwrócił się i zniknął gdzieś w głębi
tego, co pozostało z budynku. Ale zanim to uczynił, Nila dostrzegła coś na jego rękawicach.
Symbol Gór Adrańskich otaczających łzę Admorza.
To nie był jakiś tam Uprzywilejowany. To był członek adrańskiej kamaryli.
Coś jej podpowiedziało, że Dourford nie miał najmniejszej szansy.
Nila ruszyła przez gruzy, prześlizgnęła się pod jedną z belek i weszła do środka, najbliżej
kwater służby jak tylko się dało.
Salon był całkowicie zniszczony. Usłyszała, jak ktoś wśród gruzów woła o pomoc, ktoś
inny tylko jęczał głucho. Wśród kawałków drewna leżało przysypane pyłem ciało. Nila usłyszała
głos Vetasa w pokoju obok.
Powoli przekradła się do kuchni. Pomieszczenie ocalało, niemal nietknięte, ale ze schodów
dla służby niewiele zostało. Od razu wiedziała, że tą drogą nie dostanie się na piętro.
Podeszła do drzwi i zaczęła nasłuchiwać. Cisza, ale coś się poruszyło. Wyjrzała przez
szparę. Z sykiem wciągnęła powietrze na widok bezwładnego ciała przyszpilonego do ściany
soplami lodu. Miało na dłoniach charakterystyczne rękawice. Druga Uprzywilejowana Vetasa?
Ktoś się odezwał. Mężczyzna. Mówił...
Lord Vetas uderzył w ścianę z taką siłą, że wstrząsnęła tym, co zostało z budynku.
Gdzieś gruz się osypał. Ktoś krzyknął. Lord Vetas jednak nie wydał ani dźwięku. Adrański
Uprzywilejowany znalazł się w polu widzenia Nili. Mówił cicho, a na jego twarzy malował się
gniew. Złapał Vetasa za podbródek i zmusił do spojrzenia na martwą Uprzywilejowaną.
Uprzywilejowany zrobił krok do tyłu. Nagle jego ton stał się spokojny i opanowany.
– Założę się, że jako dzieciak torturowałeś zwierzęta dla zabawy. Powiedz mi, czy
kiedykolwiek wyrwałeś musze skrzydła? Odpowiadaj!
Nila ze sporą satysfakcją odnotowała, że Vetas drgnął ze strachu. Jego wargi się poruszyły,
ale Nila nie dosłyszała, co powiedział.
– Tak też myślałem. Powiedz mi, jakie to uczucie?
Nila odsunęła się od drzwi. Krzyk Vetasa zagłuszył zawodzenie i jęki rannych.
Dziewczyna zawróciła do kuchni, szukając innej drogi przez rumowisko. Narastała w niej panika.
Musi znaleźć Jakoba. Musi wydostać się z tego domu. Ale mimo że oddychała ciężko, a
adrenalina przyspieszała bicie serca, to gdzieś w głębi duszy czuła przyjemne dotknięcie ulgi.
Vetas przepadł. Jeśli nie był martwy, wkrótce będzie. Drań wreszcie spotkał na swej drodze kogoś
silniejszego i bardziej okrutnego.
Wyrzuciła go z myśli, nie był wart ani sekundy jej czasu. Jakob natomiast...
– Nila?
Dziecięcy głosik. Skąd? Rozejrzała się po kuchni.
– Nila, szybko, schowaj się tutaj!
Znalazła chłopca w spiżarni, na podłodze, ukrytego za worem z mąką. Zerknęła na drzwi
do jadalni.
– Nie ma tam dla mnie miejsca – stwierdziła, pomagając zarazem chłopcu wyjść na
zewnątrz.
– A co z Faye? – pytał chłopczyk. – I wujkiem Vetasem?
Zza drzwi dobiegł ich pełen cierpienia jęk. Nila ujęła chłopca za ramię i wyprowadziła
przez rozbitą ścianę, tą samą drogą, którą dostała się do środka.
Tłum na zewnątrz wycofał się na odległość, którą uznał za bezpieczną. Najwyraźniej ludzie
nie mieli nic przeciwko, by w oddali poczekać na policję i straż pożarną. Gdy Nila przepychała
się między nimi, ktoś pochwycił ją za ramię. Strąciła obce ręce bez słowa, nawet nie oglądając się
za siebie i nie puszczając Jakoba.
W głowie miała gonitwę myśli. Zostało jej nadal srebro, zakopane za miastem. Ale nie
miała pieniędzy ani ubrań poza tym, co na sobie. Będą musieli pieszo wyjść z miasta, odkopać
srebra, następnego dnia znaleźć jakiegoś kupca.
Noc czy dwie spędzona na ulicy z pewnością ich nie zabije.
Byli przecznicę dalej, gdy do Nili dotarło, że wszyscy mijający ją ludzie gapią się na nią.
Minęli kolejną przecznicę, gdy wreszcie Jakob zwrócił uwagę na sukienkę swojej opiekunki. Nila
dopiero teraz zauważyła, że krew ze zranionej dłoni była wszędzie, dziewczyna wyglądała, jakby
się w niej wytarzała. Dwie ulice dalej dotarli do szeregu sklepów.
– Potrzebuje pani pomocy? – spytał mijający ich dżentelmen, przyciskając do ust
chusteczkę. Sprawiał wrażenie, jakby mu się zrobiło niedobrze na widok Nili.
Pokazała mu dłoń.
– Tylko zdarta skóra – wyjaśniła, próbując mówić spokojnie. – Wygląda gorzej, niż jest w
rzeczywistości.
Na twarzy mężczyzny odmalowała się ulga.
– Tu zaraz jest lekarz. – Wskazał w stronę witryn. – Przyjmuje pacjentów z ulicy.
– Bardzo panu dziękuję.
Odczekała chwilę, aż mężczyzna się oddalił. Nie miała jak zapłacić lekarzowi. Będzie
musiała jakoś znieść ból, póki...
Przypomniała sobie o naszyjniku z perłą, który miała na szyi. „Prezent” od Vetasa.
Lekarz okazał się starszą damą w białej sukni i okularach na nosie. Rozmawiała z
pacjentem, ale gdy ujrzała zakrwawioną sukienkę Nili, od razu podeszła zobaczyć, co się stało.
Nila starała się jak mogła prowadzić niezobowiązującą rozmowę, kiedy lekarka czyściła i
opatrywała ranę. Upadłam, wyjaśniała Nila pani doktor. Paskudnie, ale nic nie zwichnęła. Zapłata?
– Ojej, chyba zostawiłam w domu portmonetkę. Czy może pani zatrzymać naszyjnik,
póki nie wrócę z pieniędzmi?
Umowa została zawarta i Nila pożyczyła pięćdziesiąt krana pod zastaw naszyjnika.
Wyciągnęła Jakoba na ulicę zadowolona, że chłopiec nie odezwał się ani razu w trakcie transakcji.
Zdążyła przejść pół kwartału, gdy nagle coś sobie uświadomiła.
Uprzywilejowany – ten, który zwyciężył, a potem oderwał ramię Vetasa – był członkiem
królewskiej kamaryli.
– Jakob, czy możesz poczekać tu na mnie kilka minut? – Wskazała mu niewielką
kawiarenkę.
Chłopiec spojrzał na nią rozszerzonymi strachem oczyma.
– Nie zostawiaj mnie samego.
– Tylko na kilka minut. Poczekaj, kupię ci szklankę mleka. Siądź tu, w środku, i
poczekaj, aż wrócę. – Zastanowiła się przez chwilę. – Jeśli nie wrócę, spytaj o drogę do
najbliższych koszar. Tam powiesz oficerowi dyżurnemu, że szukasz kapitana Olema. Nie będzie go
w koszarach, bo jest na froncie, ale oficer na pewno znajdzie ci jakieś miejsce do spania.
– Nie wrócisz po mnie?
– Wrócę – uspokoiła go Nila. – To tylko tak na wszelki wypadek, żebyś wiedział, co robić.
Chłopczykowi najwyraźniej udzieliła się jej pewność siebie, bo wyprostował się dziarsko.
– Tak, Nilu.
Kupiła mu szklankę mleka i usadziła na krześle w kawiarni. Poprosiła kelnerkę, by miała
baczenie na chłopca przez najbliższe pół godziny. Za dziesięć krana dostała też stary fartuch,
przepasała się nim, zasłaniając plamy krwi na sukience.
A potem wróciła do domu lorda Vetasa.
Policja była już na miejscu, a straż pożarna krzątała się wśród ruin. Szczątki Dourforda
zgarnięto i okryto białym prześcieradłem. Strażacy wynosili z gruzowiska czyjeś poskręcane
zwłoki. Po ludziach lorda Vetasa nie zostało śladu, ani też po ich tajemniczych przeciwnikach.
Widok tak wielu policyjnych mundurów zniechęcił Nilę do podchodzenia bliżej budynku.
Zatoczyła krąg wokół posiadłości, sprawdzając okoliczne uliczki. Z pewnością zostawili
jakieś straże albo... kogoś!
Niczego nie znalazła. Ludzie Vetasa, adrańscy żołnierze, Uprzywilejowany przepadli bez
śladu.
Znów ruszyła wokół posiadłości, tym razem jednak zataczając szersze koło.
Na piątej z kolei ulicy dostrzegła mężczyznę z rudymi bokobrodami i w garniturze
idącego ulicą ze zwiniętym dywanem na ramieniu. Dywan był na tyle duży, by pomieścić zwłoki.
Mężczyzna nie miał już rękawic, ale Nila nie miała wątpliwości, że to Uprzywilejowany, ten sam –
członek kamaryli.
Pobiegła za nim. Szedł wolno, uginając się pod ciężarem dywanu, ale przy tym głośno
pogwizdywał. Czy to rzeczywiście był ten sam człowiek?
Skręcił za róg.
Nila podkradła się do krawędzi budynku. Może to nie on. Uprzywilejowani nie nosili
ciężarów. Mieli od tego ludzi.
Skręciła tam, gdzie on, i niemal wrzasnęła.
Nie dalej jak dziesięć stóp od niej mężczyzna siedział na zwiniętym dywanie. Nogi oparł o
starą beczkę po winie, jakby spędził tu cały dzień.
– Mogę w czymś pomóc? – spytał.
Nila rozejrzała się w obie strony. Z pewnością ten człowiek nie uczyni jej krzywdy. Nie
w biały dzień, na środku ruchliwej ulicy.
– Sir – zaczęła. Jak się należy zwracać do Uprzywilejowanego? Spędziła trochę czasu w
towarzystwie Rozalii na barykadach rojalistów, ale to tylko zwiększyło jej zmieszanie.
Uprzywilejowanym nie należało ufać.
– Tak? – spytał, głos miał przyjemny.
– Jesteście, panie, Uprzywilejowanym. Z adrańskiej kamaryli.
Mężczyzna uniósł brew.
– A z czego to wnioskujesz?
– Widziałam, jak rozbryznęliście lorda Dourforda po bruku przed godziną.
– Tak się nazywał? – mruknął Uprzywilejowany. – Rzeczywiście, wydał mi się znajomy.
Ten nadęty pierdziel był członkiem kezańskiej kamaryli. Pff, dziwiłem się, że go w ogóle przyjęli.
Miał mniej talentu niż Zdolny. – Obrzucił Nilę spojrzeniem od stóp do głów. – No więc co mogę
dla ciebie zrobić? I niech to będzie coś dobrego, bo będę musiał cię zabić.
Zabić ją? Nila nie miała wątpliwości, że zrobiłby to, gdyby uznał, że zachodzi taka potrzeba.
Członkowie królewskiej kamaryli byli bezprzykładnie okrutni. Odchrząknęła i wyprostowała
plecy.
– Z uwagi na wasze obowiązki jako członka królewskiej kamaryli oddam wam pod
opiekę Jakoba Eldaminse’a, dziedzica korony Adro. – Odetchnęła.
Brwi Uprzywilejowanego wciąż były uniesione. Opadły powoli po chwili, jakby dopiero
dotarło do ich właściciela, że Nila mówi poważnie. Odrzucił głowę i roześmiał się głośno.
Nila uśmiechała się nerwowo. Czyżby powiedziała coś zabawnego?
– Zgadzacie się zatem?
– Co? O nie, na otchłań. W życiu. Myślisz, że chcę jakiegoś szlacheckiego smarkacza
uczepionego moich portek? Ile ma lat ten dzieciak, cztery?
– Sześć.
– Sześć, właśnie. – Uprzywilejowany wstał. – Adrańska szlachta nie żyje. Nie wrócą. –
Rozejrzał się. – A gdzie jest ten dzieciak, tak w ogóle?
– Ukrywa się.
– Sprytnie.
– Sir. Mój panie, musicie. On nie ma nikogo innego, kto go obroni.
– Wydaje mi się, że ma ciebie.
– Jestem tylko prostą praczką.
– A ubrana jesteś jak szynkarka.
– Chodzi o fartuch? Nie, jestem praczką.
– A ja jestem pewny, że szynkarką – upierał się Uprzywilejowany.
Nila potrzebowała dobrej chwili, by uświadomić sobie, że on się z nią droczy.
– Mój panie – powtórzyła tonem, jak miała nadzieję, rozkazującym – musicie chronić
diuka Eldaminse’a.
– Nie, nie muszę. – Uprzywilejowany westchnął ciężko, jakby nagle poczuł się zmęczony.
I tak jak przed chwilą wyglądał na dwadzieścia parę lat, teraz wydał się Nili znacznie starszy. –
Skończyłem z adrańską szlachtą. – Zamrugał i przyjrzał jej się uważniej. – Czy myśmy się już
kiedyś nie spotkali?
Pokręciła głową.
– No dobrze, muszę już iść. Ten dywan nie wytrzyma całego dnia.
Nila znów poczuła obezwładniające dławienie paniki. Nie udało jej się. Uprzywilejowany
nie będzie chronił Jakoba. Wcale nie chciała nikomu oddać chłopca, przekonywała sama siebie. On
po prostu potrzebował lepszej ochrony niż ta, którą mogła zapewnić mu prosta praczka.
– Zamierzacie...
– Zabić cię? Nie. Próbujesz ukryć ostatniego członka rozgałęzionej rodziny Manhoucha,
nikomu o mnie nie wspomnisz.
– Wspomnę – zaprzeczyła Nila.
– Słucham?
– Powiem wszystkim. Chyba że przysięgniecie chronić Jakoba.
– Jesteś urocza.
– Mówię poważnie.
– O, na pewno. – Uprzywilejowany schylił się i podniósł jeden koniec dywanu, oparł o
ścianę i przyjrzał się mu z namysłem, jakby zastanawiał się, jak najlepiej zarzucić sobie ciężar na
ramię.
Nila czuła się odrętwiała. Co miała teraz zrobić? Jasne, zdobędzie pieniądze, ale co potem?
– Wasz dywan krwawi.
– No krwawi – zgodził Uprzywilejowany, patrząc na ciemne plamy znaczące rulon. – A
myślałem, że przypaliłem rany.
Nila poczuła na plecach chłodne muśnięcie strachu.
– Kto to jest? – spytała.
– On? A, jakiś dureń imieniem Vetal czy jakoś tak.
– Vetas?
– Ta. To on.
Nila doskoczyła do dywanu i kopnęła go z całej siły. A potem jeszcze raz. I jeszcze.
Uprzywilejowany pochwycił ją za ramię i odciągnął.
– Jest nieprzytomny – oznajmił – i chcę go żywego, żebym mógł go jeszcze
potorturować. Dla zdobycia informacji – dodał.
Nila chwiejnym krokiem podeszła do ściany budynku i oparła się o nią, mając wrażenie,
że zaraz się pochoruje. Wszystko było takie jasne, gdy dotarło do niej, że wyrwała się ze szponów
Vetasa. Teraz miała głowę pełną pytań. I do tego ochotę się rozpłakać. Zdusiła łzy i zapatrzyła
się przed siebie, próbując wymyślić jakiś plan.
Zdziwiła się, widząc Uprzywilejowanego obok siebie, choć upłynęło kilka długich minut.
– Nie musicie czegoś z tym zrobić? – Wskazała dywan ruchem podbródka.
Uprzywilejowany podszedł bliżej.
– Nazywam się Bo – powiedział.
Nila tylko pociągnęła nosem.
– Słuchaj, nie zajmę się chłopcem, nie miałbym jak go chronić. Sam uciekam. Ale mogę ci
dać dwa dni spokoju, będziesz miała czas wymyślić, co robić dalej.
– Dlaczego?
Bo się roześmiał.
– Bo jesteś na tyle odważna, żeby domagać się czegoś od Uprzywilejowanego, i z tego,
co widzę, znasz tego pana. – Trącił dywan czubkiem stopy. – I ponieważ jesteś ładna. Ale dwa dni
to wszystko, co mogę ci dać.
Wyciągnął z kieszeni na piersi ołówek i kawałek kartki. Szybko skreślił kilka słów.
– Muszę odnieść mój dywan do magazynu. Zabierz chłopca i spotkaj się ze mną pod tym
adresem. Tylko, na Kresimira, upewnij się, że nikt cię nie śledzi.
27
Rozdział
28
Rozdział
Wszystko w porządku? – zapytał SouSmith, gdy wsiedli do dorożki. Wieczór był ciepły i
wietrzny. Adamat doszedł do wniosku, że następnego dnia przyjdą burze.
– W porządku – odparł.
SouSmith nie sprawiał wrażenia przekonanego, łypnął na Adamata spod uniesionych brwi.
– W porządku – powtórzył detektyw głośniej.
Bokser skinął głową i oparł się o ścianę powozu.
Adamat spoglądał przez okno na ludzi na ulicach. Na rogu mały chłopiec próbował sprzedać
ostatnie ze swych gazet. Para w starszym wieku zażywała spaceru przed snem. Adamat
zastanawiał się, czy wiedzą cokolwiek o tym, co działo się w mieście. O chaosie. O wojnie.
Ciekawe, czy ich to obchodziło.
Zapadała już noc, gdy dorożka zatrzymała się przed tawerną o wdzięcznej nazwie Słonawa
Dziewica. Adamat widział zniszczony szyld kołyszący się na wietrze. Co za głupia nazwa. Wody
Admorza nie były słone.
Razem z SouSmithem sprawdzili pistolety o krótkich lufach. Bokser marszczył ponuro
brwi i unikał spoglądania w kierunku Adamata.
– Przepraszam – powiedział detektyw, gdy już byli gotowi ruszać.
– Hm?
– Nie chciałem na ciebie warczeć – przyznał Adamat. – I nie powinienem był. Jesteś
dobrym człowiekiem. Dobrym przyjacielem, że przyszedłeś tu ze mną. Może się zrobić bardzo
niebezpiecznie.
– Zamierzasz mi zapłacić, nie? – mruknął SouSmith.
– Jak najbardziej.
Bokser skinął na to głową, jakby jego obecność była czymś najzupełniej oczywistym w
takich okolicznościach. Ale przestał się marszczyć.
Ruszyli w stronę tawerny. Adamat wsłuchiwał się w stukanie laski na bruku, a potem na
deskach, gdy weszli na nabrzeże. Lokal znajdował się przy molo – fatalna lokalizacja. Tylko jedno
wyjście, choć przemytnicy z pewnością mieli tu przycumowaną łódź na wypadek niesprzyjających
okoliczności.
Nie najlepsze miejsce na konfrontację z handlarzami niewolników.
Adamat pchnął drzwi i powitała go cisza.
W słabo oświetlonym pomieszczeniu, które zajmowało całe wnętrze niewielkiego
budynku, siedziało kilku marynarzy. Trudno było ich uznać za wrogi tłum. Byli młodzi, w kwiecie
wieku, ubrani w bawełniane koszule rozchylone na piersi i spodnie do kolan. Wszyscy ze
zdumieniem wpatrywali się w Adamata, jakby był trójoką rybą.
Nie było mowy o dyskretnym wtopieniu się w tło.
Adamat zasiadł na stołku przy barze, podczas gdy SouSmith oparł się o futrynę i
świńskimi oczkami obserwował marynarzy. Adamat przesunął po blacie banknot
pięćdziesięciokranowy.
– Szukam Dolesa – oznajmił.
Barman patrzył nań z kamienną twarzą.
– Ja jestem Doles. Czego się pan napije?
– Bruduńskiej whiskey, jeśli jest – odparł detektyw.
Doles nosił się jak zwykły marynarz, którym zapewne był w istocie. Zgarnął banknot i
wepchnął go do kieszeni. Sięgnął pod ladę, nie spuszczając wzroku z Adamata, i wyciągnął
stamtąd karafkę z ciemnym płynem. Postawił ją na barze z takim impetem, aż Adamat
podskoczył, a potem napełnił niewielki, brudny kubek.
– Zły sezon na bruduńską whiskey.
Rozmowa przebiegała dokładnie tak, jak zapowiedział Vetas. Adamatowi zaschło w
ustach, musiał się naprawdę postarać, żeby zapanować nad drżeniem rąk, gdy sięgał po kubek.
– Na bruduńską whiskey zawsze jest dobry sezon – odpowiedział.
Adamat nie raz i nie dwa widział, jak ktoś sięga po pałkę, więc zorientował się
natychmiast. Ręka Dolesa nieznacznie poruszyła się za barem, chwilę później pojawiła się,
uzbrojona w kawałek wypolerowanego drewna długi jak przedramię.
Adamat lewą ręką wyciągnął pistolet z kieszeni, prawą zaś pochwycił nadgarstek Dolesa,
by powstrzymać uderzenie.
– Chyba powinniśmy się uspokoić – powiedział, celując barmanowi prosto w nos.
Doles nawet nie mrugnął.
– Tak, powinniśmy.
Adamat zbladł. Poczuł dotknięcie metalu na karku i włosy stanęły mu dęba.
– Rzuć to – rozkazał Doles.
Adamat przesunął językiem po wyschniętych dziąsłach.
– Jak umrę, to ty razem ze mną – stwierdził.
– Zaryzykuję. – Doles nie przejął się ani trochę.
Lufa nacisnęła mocniej na kark detektywa. Adamat powoli odłożył swój pistolet na ladę.
Doles zabrał broń i rozładował.
– Zabijcie ich, ciała wrzućcie za palami.
Twarde dłonie złapały Adamata za ramiona. Kiedy ściągnięto go ze stołka, zobaczył, że
SouSmith został potraktowany podobnie. Trzech zbirów trzymało mu noże przy gardle, podczas
gdy dwóch pozostałych pilnowało, by Adamat nie podniósł się z klęczek.
– Nie tutaj – burknął Doles z irytacją. – Nie chcę krwi na podłodze. Idźcie na dół.
– Szukam chłopca – zawołał Adamat.
Doles nie odpowiedział.
– Przemyciłeś go do Kezu – nie ustępował detektyw.
Odsunięto na bok szmaciany dywanik, pod którym widniała klapa. SouSmith zaczął szarpać
się z całej siły i jeden z ludzi trzymających Adamata ruszył towarzyszom na pomoc.
– Vetas nie żyje! – krzyknął Adamat.
Marynarz przestał popychać go w stronę klapy i detektyw zdołał się wyrwać. Odwrócił
się do Dolesa, który uniósł dłoń.
– Nie żyje? Naprawdę?
– Tak. Dostaliśmy jego i jego ludzi. Vetas nie żyje.
Doles westchnął.
– Szlag. Znowu będziemy musieli się przenieść. – Kiwnął głową i marynarz ponownie
pochwycił Adamata. Detektyw próbował się opierać, ale przeciwnik był silniejszy, a Adamat
zostawił laskę przy barze, strącono mu też z głowy kapelusz. Złapał marynarza za włosy i zaczął
się bronić.
Doles obszedł bar i beznamiętnie przyglądał się zmaganiom.
– Albo na górze, albo na dole – stwierdził. – Mnie bez różnicy, z tym że będę musiał
sprzątać, jak tu umrzesz. – Zawiesił głos. – Ale i tak się przenosimy. Więc chyba jednak bez
różnicy.
– To mój syn! – zawołał zrozpaczony Adamat. – Proszę, chcę go tylko odzyskać. Nie masz
dzieci?
– Ano nie. – Doles oparł się o bar. Zdawał się rozbawiony zmaganiami SouSmitha z
marynarzami.
– A ojca? Miałeś ojca! Błagam!
– Ano miałem. Drań i pijak. Poderżnąłbym mu gardło sam, gdyby nie wpadł do doku i
nie utonął.
Adamat cofnął się o krok i jego stopa nie znalazła oparcia. W ostatniej chwili zdołał
złapać się jedną ręką drabiny prowadzącej pod molo, drugą dłonią wciąż trzymał się podłogi.
Marynarz stanął na niej i detektyw krzyknął z bólu.
– Zapłacę! – zawołał, chwytając się czegokolwiek. – Za syna, zapłacę, żeby go odzyskać.
Doles się zaśmiał.
– Nie stać cię.
– Sto tysięcy krana. Gotówką!
Brwi Dolesa podskoczyły do połowy czoła.
– Dobra. Dość, chłopcy. – Kopnął marynarza, który z całej siły wbijał piętę w palce
Adamata. – Powiedziałem, dość!
Marynarz cofnął się posłusznie, pozostali puścili SouSmitha. Dokładnie w tej samej chwili
bokser złapał jednego za twarz, podniósł i cisnął przez okno. Rozległ się zduszony krzyk i głośny
plusk.
– Dość! – ryknął Doles.
SouSmith zamarł, górną wargę miał uniesioną w grymasie wściekłości, w rękach trzymał
ramię kolejnego marynarza, jakby chciał złamać je niczym gałązkę.
Doles popatrzył na wybite okno, a potem na SouSmitha spod zmarszczonych brwi.
– Silny drań – mruknął. – Trzysta tysięcy – oznajmił. – To jest cena za twojego chłopaka.
– Trzysta...?
– Bierz albo się zabieraj. I przez „zabieraj się” mam na myśli, że cię zabijemy od razu.
Wargi Adamata poruszyły się bezgłośnie. Nawet z tym, co dostał od Bo, nie miał trzystu
tysięcy. Będzie musiał pożyczyć od Ricarda.
– Biorę.
Doles patrzył na detektywa ze sceptycyzmem, ale splunął na dłoń i podał ją Adamatowi.
Detektyw przyjął wyciągniętą rękę i zdusił krzyk bólu, gdy Doles zmiażdżył mu w uścisku
podeptane palce. Wydobył też detektywa z dziury. Definitywnie był silniejszy, niż Adamat
przypuszczał.
– Jak mu na imię?
– Josep.
– A, pamiętam. Uparty. – Doles zrobił kwaśną minę. – Jest już w Norpoint.
Norpoint był jedynym kezańskim portem na Admorzu, daleko na południu. Adamatowi
ścisnęło się serce. Jeśli Josep rzeczywiście był już w Norpoint...
– Będę potrzebował także sześć dni, żeby pojechać tam i nazad. I będę musiał
posmarować trochę rąk. Kez nie lubi tracić prochowych magów, których dostanie w swoje łapy –
rozmyślał Doles na głos, zachowywał się, jakby było to spotkanie w interesach, nie jakby przed
chwilą próbował zabić Adamata. – Pięćdziesiąt tysięcy jutro. Tu. Zanim słońce wstanie. A potem
dwieście pięćdziesiąt, jak wrócę z Norpoint.
– I co wtedy?
– Spotkamy się w Płonącej Mątwie. To tawerna niedaleko stąd.
– Wiem.
– Dobrze.
Adamat przytulił do brzucha zmiażdżoną rękę. Miał nadzieję, że żaden z palców nie jest
złamany. Rano jak nic będą sztywne i opuchnięte.
– Jaką mam gwarancję?
Doles rozłożył ręce.
– Żadnej. Chcesz chłopaka z powrotem?
– Tak.
– No to to twoja jedyna szansa.
Adamat przyjrzał się przemytnikowi. Handlarz niewolników. Niegodny szacunku i
zaufania. Miał szczerą twarz, ale Adamat już zdążył się nauczyć, że ci ze szczerością wypisaną na
obliczach byli największymi oszustami.
– Za kilka godzin wrócę z pieniędzmi.
– Do zobaczenia – pożegnał go Doles, wskazując drzwi. Pozwolono im odejść.
Marynarz, którego SouSmith wyrzucił przez okno, pojawił się nagle w dziurze w
podłodze. Twarz miał zakrwawioną, ubranie i włosy przemoczone, a na ramieniu nieco szlamu.
– Zabiję cię! – wrzasnął do SouSmitha, podciągając się.
Doles przewrócił marynarza, gdy ten rzucał się już na SouSmitha, przycisnął go butem do
podłogi. Pomachał Adamatowi pogodnie.
– Leż albo pozwolę temu dużemu rozerwać cię na strzępy – powiedział do swojego
człowieka.
Na zewnątrz SouSmith obrzucił tawernę wściekłym spojrzeniem.
– Mogło pójść lepiej – stwierdził Adamat. – Ale z drugiej strony... mogło pójść i gorzej.
Twarz SouSmitha powoli odzyskiwała swój normalny wyraz.
– Taa. Mam wrócić z tobą?
– Tak. Tak, to chyba będzie dobry pomysł.
– Będę gotowy na spotkanie z nimi – stwierdził bokser, spoglądając na budynek, jakby
chciał tam wrócić i pozabijać wszystkich.
Adamat obrzucił przyjaciela taksującym spojrzeniem. Nic mu się nie stało, jeśli nie liczyć
rozerwanej koszuli. Mało komu zdarzało się przystawić SouSmithowi nóż do gardła.
– Nie wątpię, a teraz chodźmy po pieniądze.
Taniel siedział w namiocie na krześle, ręce i nogi miał skute kajdanami. W odległości
pięćdziesięciu stóp nie było ani uncji prochu. Wszystkie te środki ostrożności zostały zarządzone
przez sztab i to Taniela niepokoiło najbardziej. Byli wobec niego zbyt ostrożni. Zbyt ostrożni,
niech to otchłań.
Po obu stronach miał żandarmów, dwóch kolejnych stało za nim i jeszcze czterech z tyłu
namiotu. Każdy z nich trzymał pikę i łypał na Taniela, jakby ten był jakimś niebezpiecznym
degeneratem.
Namiot był niemal pusty. Z tyłu ustawiono tuzin krzeseł, ale te świeciły pustkami. Z
przodu natomiast znajdował się stół, za którym miało zasiąść pięciu najwyższych rangą członków
sztabu generalnego.
Taniel obrzucił namiot szybkim spojrzeniem. Doravir i Berthur siedzieli tuż za nim.
Złamaną szczękę pułkownika podtrzymywała lniana chusta obwiązana wokół głowy. Ku swojemu
zaskoczeniu Taniel zobaczył, że brygadier Abrax, dowódca Skrzydeł Adoma, zajęła miejsce w
ostatnim rzędzie. Dlaczego interesowało ją to posiedzenie?
Pułkownik Etan, siedzący z tyłu na fotelu na kółkach, kiwał Tanielowi głową, dodając mu
otuchy. Dwa Strzały uśmiechnął się z pewnością siebie, której w żadnej mierze nie czuł. Nikt
inny nie przyszedł go wesprzeć.
Z drugiej strony mogli nie wpuścić nikogo do namiotu.
W końcu miał tu obradować sąd wojenny.
Zaszeleściło płótno namiotu i weszli generałowie. Żandarmi pochwycili Taniela pod
ramiona i postawili. Niemal się wywrócił przez kajdany na kostkach.
Rozpoznał jedynie Hilanskę i Ket. A przecież powinien znać większość najwyższych
rangą dowódców, czyż nie? A może Ket postarała się wybrać tylko nowo mianowanych generałów
do składu sędziowskiego? Spróbował spojrzeć w oczy Hilansce, ale jednoręki generał wpatrywał
się w ziemię, marszcząc gniewnie brwi. To nie wróżyło najlepiej.
Generałowie usiedli i Tanielowi także pozwolono opaść na krzesło. Ket zajęła środkowe
miejsce, zajadle drapiąc kikut ucha. Jej oczy prześlizgnęły się po obecnych w namiocie i
zatrzymały na Tanielu. Nieznacznie pokręciła głową, jak strażnik więzienny odmawiający
osadzonemu zwolnienia.
– Rozpoczynam posiedzenie sądu wojennego – zaczęła Ket. – Będę pełniła funkcję
przewodniczącego. Jak wiecie, trwa wojna, a to pozwala nam na sądzenie oskarżonego w trybie
doraźnym, bez oskarżyciela i obrońcy. W ciągu ostatnich siedmiu dni przeprowadzone zostało
poufne i szybkie śledztwo, teraz ustalimy, czy oskarżony jest winny, i ogłosimy wyrok.
Taniel usłyszał, jak klapa na tyłach podnosi się, i dźwięki dobiegające z obozu na moment
przybrały na sile. Ucichły, gdy klapa opadła.
Cokolwiek Ket zobaczyła, wywołało grymas niezadowolenia na jej twarzy. Taniel miał
ochotę się odwrócić, ale Ket wciąż mówiła.
– Straciliśmy osiem mil terytorium i ponad trzy tysiące ludzi skutkiem chaosu, jaki
wywołał kapitan Taniel komunikatem, że marszałek polny Tamas żyje, a dowództwo
sprzymierzone jest z siłami wroga. Kapitan oskarżony jest o szerzenie rebelii. Zarzut: zdrada.
Czy oskarżony przyznaje się do winy?
– Nie – odparł Taniel. Znał zwyczaje sądu. To była standardowa procedura, a
przynajmniej tak twierdził pułkownik Etan, a on studiował prawo wojskowe na uniwersytecie.
Taniel nie mógł jednak pozbyć się przeczucia, że wypadki obrócą się na jego niekorzyść.
Ket odczytywała kolejne z kilkunastu zarzutów, oskarżając go między innymi o
niesubordynację i napaść na oficera. Za każdym razem Taniel odpowiadał „niewinny”.
Za jego plecami brzęknęły sztućce i Ket skrzywiła się ze złością. Taniel odwrócił się i
zobaczył Mihalego, który podawał każdemu talerz. Nie ominął też żandarmów. Wreszcie,
balansując naczyniami na ramionach, przeszedł do stołu generalskiego.
– Żandarmi, usunąć tego człowieka – zażądała Ket.
– Och, to tylko przekąski – pouczył ją Mihali, podając talerz Tanielowi. – Ciasto winne z
posypką czekoladową i odrobiną sproszkowanego pieprzu. Na zewnątrz czeka gorąca kawa. –
Odwrócił się do generałów tyłem i mrugnął do Taniela.
Żaden z żandarmów nie zaregował na polecenie Ket. Za bardzo byli zajęci jedzeniem.
Taniel nie mógł zdobyć się na uśmiech. Podzwaniając łańcuchami, uniósł kawałek ciasta do
ust. Smakowało doskonale. Absolutnie doskonale. Gdy wszyscy zjedli, Mihali pozbierał talerze i
wycofał się na tyły namiotu.
Ciasto Ket pozostało nietknięte.
– Śledztwo zostało zakończone, a dowody przedstawione sędziom, każdy z nich podjął
własną decyzję na ich podstawie. W przypadku oskarżenia o zdradę, jaka jest wasza decyzja?
– Winny.
– Niewinny – oznajmił Hilanska.
Ket patrzyła Tanielowi prosto w oczy.
– Winny.
– Winny.
– Winny.
Taniel miał wrażenie, że ktoś wrzucił mu kulę ołowiu do żołądka.
– Większością głosów oskarżony został uznany winnym zdrady. Sąd wydał wyrok. Karą za
zdradę jest śmierć przez rozstrzelanie.
– To raczej nie podziała na prochowego maga – podsunął usłużnie Mihali z tyłu.
– Cisza na sali! – Ket uderzyła w stół młotkiem.
– Nie mogę przemówić w swojej obronie? – domagał się Taniel. – Odnieść się do tych
idiotycznych zarzutów?
Ket obnażyła zęby we wściekłym grymasie.
– Zostaliście pouczeni dokładnie o zasadach działania sądu wojennego?
– Zostałem.
– Więc wiecie, że nie zostanie wam udzielony głos. Jeszcze jeden taki wybuch i
zostaniecie usunięci z sali.
Taniel ugryzł się w język. Usunięty z własnego procesu? Co to miała być za farsa?!
– W przypadku prochowego maga wyrok zostanie wykonany przez powieszenie –
dokończyła Ket.
Generał Hilanska pochylił się w jej stronę i coś szepnął. Powoli skinęła głową.
Odetchnęła głęboko, jakby próbowała odzyskać panowanie nad sobą.
– Przekroczyłam uprawnienia, wygłaszając tę nieuniknioną konkluzję. Sędziowie udadzą
się teraz na naradę celem ustalenia wyroku. Obrady zostaną wznowione za godzinę.
Generałowie wstali.
– Czy mogę zwrócić się do wysokiego sądu?
Ket zatrzymała się i zmarszczyła brwi, patrząc nad ramieniem Taniela.
– To sąd wojenny. Nie wiem, kim pani jest, ale cywile nie mają tu wstępu.
– To zajmie jedynie chwilkę. Nazywam się Fell, jestem podsekretarzem Szlachetnych
Wojowników Pracy i osobistą asystentką Ricarda Tumblara. Jestem tu, by mówić w jego imieniu.
Taniel obrócił się na krześle. Fell stała z tyłu namiotu. Miała na sobie marynarkę, idealnie
odprasowaną koszulę i spodnie. Kciuki wsunęła w kieszenie kamizelki.
– Absolutnie nie – warknęła Ket. – Żandarmi, usunąć tę kobietę.
Żandarmi nie mieli żadnych oporów i ruszyli w stronę Fell.
– Pani generał – odezwała się podsekretarz głośno – ten człowiek, którego tak spieszno
pani skazać na śmierć za patriotyzm, zamierza ubiegać się o fotel drugiego ministra Adro!
– Polityka nie ma wpływu na adrańską armię – odpowiedziała ostro Ket. Żandarmi się
zatrzymali, niepewni, czy usunąć kogoś, z kim Ket rozmawiała teraz bezpośrednio.
– Kapitan Taniel Dwa Strzały jest bohaterem wojennym na dwóch kontynentach –
kontynuowała Fell. – Może pani dystansować się od polityki, ale zniszczy pani całkowicie zaufanie
ludu do armii, jeśli kapitan zostanie powieszony.
– Nie obchodzi mnie opinia publiczna. Proszę opuścić salę sądową.
– Pani generał – głos Fell nabrał tonów współczucia – jeśli Taniel Dwa Strzały zostanie
stracony, fabryki zastrajkują. Buty, mundury, guziki, koszule, czapki i torby przestaną
przychodzić. Aleja Hruscha zaprzestanie produkcji karabinów. A gazety już dopilnują, żeby każdy
człowiek w Adopeście dowiedział się, że Taniel Dwa Strzały, bohater, syn podobno zmarłego, a
niewątpliwie wielkiego marszałka Tamasa, został stracony na podstawie spreparowanych zarzutów.
– Grozi mi pani, panno...?
– Fell.
– Fell. – Ket obeszła stół i ruszyła ku tylnej części namiotu, gestem wzywając
żandarmów. – Grozi pani naszym wysiłkom?
Zszokowana Fell złapała się za gors.
– Ja? Grożę? Na Kresimira, pani generał! Nigdy bym się nie ośmieliła pani grozić. W
końcu widzę tu przed sobą Taniela i jego twarz rozbitą jak befsztyk przez pani żandarmów. Nie
chciałabym tak skończyć. Nie, ja po prostu staram się przedstawić skutki ewentualnej decyzji tego
sądu w odpowiednim kontekście.
– Pani mocodawca kontroluje związki, więc jednak pani mi grozi.
– Nie. – Fell pogroziła palcem pani generał, jakby pouczała niegrzeczne dziecko. – Mój
mocodawca przewodzi związkom. A związki mogą podjąć decyzję o strajku na własną rękę. I
pan Tumblar nie będzie mógł ich powstrzymać. Czy chce pani, by do tego doszło?
Ket pochyliła się ku Fell. Trzeba było oddać pani podsekretarz, że ani drgnęła.
– Sąd zbierze się ponownie za godzinę! – Ket obróciła się na pięcie i wypadła z namiotu.
Pozostali generałowie poszli za nią.
Fell przyciągnęła sobie krzesło na środek. Machnęła ręką na żandarmów, stojących po obu
stronach Taniela, cofnęli się niechętnie. Fell postawiła krzesło obok Taniela i usiadła.
Dwa Strzały przyglądał jej się przez chwilę. Jej ubranie było eleganckie jak spod igły,
wyglądała na osobę majętną, biegłą w rozmaitych interesach, a nie jak podsekretarz czy osobista
asystentka. Ale oczy miała zmęczone i Taniel dostrzegł teraz na jej policzku świeżą bliznę,
zamaskowaną warstwą pudru. Wyciągnęła z kieszeni brązową torebkę.
– Orzeszka?
Nie wiedział, co myśleć o tej kobiecie. Ona i jej pan najprawdopodobniej właśnie ocalili
Tanielowi życie... ale ludzie tacy jak Ricard zawsze kazali sobie płacić.
– Będziesz winien Ricardowi naprawdę sporo, jak wyjdziesz z tego cało – mruknęła Fell
cicho.
I teraz Taniel miał poznać cenę.
– Nie prosiłem o jego pomoc.
– Nie, ale ją otrzymałeś. Jesteś człowiekiem honoru, czyż nie, Tanielu?
Sama myśl, że będzie coś winien Tumblarowi, sprawiła, że Tanielowi żołądek się wywrócił
do góry nogami.
– Jaka jest cena?
– Trzy lata – odparła Fell. – Jako polityk. Będziesz obecny na galach i będziesz
przemawiał do ludzi. Otrzymasz harmonogram. A kiedy nie będziesz występował publicznie,
możesz robić, co chcesz, spać, z kim chcesz, i wypalić całe mala na świecie. Nic trudnego, jak
się zastanowić. – Fell wzruszyła ramionami. – Ale jeśli Ricard umrze albo zostanie zabity, zajmiesz
jego miejsce jako przywódca Adro.
– Nie chcę.
Fell uśmiechnęła się lekko.
– W takim razie masz większe kwalifikacje na to stanowisko niż Ricard.
Taniel był ciekaw, czy sam Ricard powiedziałby coś takiego, czy Fell właśnie pozwoliła
sobie na odrobinę nielojalności.
– Myślałem, że aleja Hruscha nie należy do żadnych związków. – Taniel spojrzał
wymownie w stronę klapy, za którą zniknęli generałowie.
– ONI tego nie wiedzą.
– Ricard naprawdę zamierza spełnić te groźby?
– Lepiej nie sprawdzać.
Blef. Taniel poczuł uznanie dla Tumblara. Posunąć się do blefu wobec dowództwa
adrańskiej armii, to wymagało nie lada odwagi.
– Czy Ricard próbował kiedyś szantażować Tamasa?
– Och, na otchłań, nie! Tamas trzymałby go na sznurku jak marionetkę.
– Dobrze wiedzieć, że ma swoje ograniczenia.
Godzinna przerwa na obrady zmieniła się w dwugodzinną, a potem w trzygodzinną.
Mihali podał kawę i po kolejnym kawałku ciasta.
Taniel nie mógł przestać się zastanawiać, gdzie, u licha, podziali się generałowie. Czemu
to trwało tak długo?
– To dobrze, wiesz? – mruknęła Fell między jednym kęsem a drugim.
Etan, który przytoczył się do nich na krześle, poparł ją energicznie.
– Na tym etapie skazanie cię wymaga czterech głosów z pięciu. Jeśli wróciliby szybciej
niż po godzinie, wtedy trzeba by było się martwić. Cały czas się kłócą, a to znaczy, że nie tylko
generał Hilanska próbuje ocalić twoją skórę.
Klapa została gwałtownie odsunięta i generałowie wrócili do namiotu. Fell i Etan
wycofali się na tyły, a skład sędziowski zajął miejsca za stołem.
Ket przez kilka chwil przyglądała się Tanielowi. W jej spojrzeniu nie było już gniewu,
tylko żelazna determinacja.
– Sąd uznał oskarżonego winnym zdrady. Zdecydowaliśmy się pominąć pozostałe zarzuty
i złagodzić karę za zdradę, by mogła zostać wykonana niezwłocznie. Kapitan Taniel zostaje
niniejszym pozbawiony stopnia wojskowego i dyscyplinarnie relegowany z szeregów armii
adrańskiej. Ponieważ rozprawa odbyła się za zamkniętymi drzwiami, werdykt również został objęty
klauzulą poufności. I choć osobiście chciałabym ogłosić całemu światu, że Taniel nie jest jednym
z nas, otrzyma on dwanaście godzin na zebranie swoich rzeczy i opuszczenie obozu w sposób
nierzucający się w oczy. Jeśli nie dotrzyma tych warunków, zostanie natychmiast ukarany. Koniec
rozprawy.
Taniel słyszał protesty Doravir, że kara jest zbyt lekka. I okrzyki Etana, że kara jest zbyt
surowa. Żandarmi zdjęli mu kajdanki i kurtkę od munduru.
Nie kłócił się. Nie mógł. Ledwie dotarło do niego, że dowódcy wyszli.
Jak mogli mu to zrobić? Po tym, co on zrobił dla nich? Po tym, co poświęcił?
– Tanielu.
Podniósł głowę i spojrzał na Etana.
– Tanielu, wiesz, że nie wierzę w te idiotyczne zarzuty. Oni zresztą też nie, w
przeciwnym wypadku straciliby cię, nie bacząc na groźby Tumblara. Chcą się po prostu ciebie
pozbyć. Jeśli potrzebujesz czegokolwiek, daj mi tylko znać. Mam dom w Północnym Umpshire,
gdybyś potrzebował jakiegoś cichego i spokojnego miejsca, by dojść do siebie. Zabierz
dziewczynę, jeśli chcesz.
Ka-poel. Taniel odetchnął z trudem. Co powinien zrobić z Ka-poel? Odesłać ją do
Fatrasty? Czy ona w ogóle zgodziłaby się pojechać?
– Dzięki.
Minęło sporo czasu, zanim dotarło do niego, że namiot opustoszał. Fell zniknęła.
Przypomniał sobie, że powinien zapytać ją, czy Tumblar otrzymał wiadomość dotyczącą prochu.
Dźwignął się z trudem. Nogi mu się trzęsły. Ciekawe, czy mógłby tu gdzieś dostać mala.
Nie. Nie mala. Potrzebował prochu. Zresztą proch będzie łatwiej zdobyć. Musiał zebrać swoje
rzeczy. A co miał? Szkicownik i kilka węgli. Nawet karabin nie należał do niego, choć może uda
mu się jakoś z nim wymknąć. Mógłby sprzedać guziki.
Zaklął. Żandarmi zabrali mu kurtkę.
Zaklął raz jeszcze, gdy dotarło doń, że namiot nie jest pusty.
Siedzący z tyłu Mihali popijał kawę. Podchwycił spojrzenie Taniela, unosząc lekko brwi.
Dwa Strzały zastanowił się przez moment, jakie to byłoby uczucie walnąć boga.
– Widziałeś to, draniu? – warknął. – Przeproś Doravir! Tak mi powiedziałeś. Ocal nas od
porażki. Zmień koleje tej wojny. Jak, na otchłań, to kogokolwiek ocaliło? Zostałem pozbawiony
wszystkiego, co znam!
– Przyszłość nieustannie się zmienia – odparł Mihali. – Kawy?
– Niech cię otchłań pochłonie.
Taniel wyszedł z namiotu i skierował się do swojej kwatery. Nie uszedł tuzina kroków,
gdy dołączyła do niego brygadier Abrax. Wystarczyło mu kilka sekund, by zrozumieć, po co.
– Skrzydła Adoma zawsze przychodzą na rozprawy sądu wojennego, żeby pozyskać
nowych rekrutów?
Abrax była poważną kobietą po czterdziestce, o krótkich blond włosach.
– Ależ ty masz o sobie mniemanie. Już rozumiem, dlaczego Ket chciała się ciebie pozbyć.
Skąd ten pomysł, że przyszłam cię zrekrutować?
– Znikąd. Przepraszam panią. – Taniel przypomniał sobie, że w swojej sytuacji nie
powinien obrażać dowódcy jednej z najlepszych armii najemnych na świecie.
– Oczywiście masz rację – stwierdziła Abrax. – Przyszłam cię zrekrutować. Chcę
zaoferować ci patent w Skrzydłach Adoma.
Taniel miał nie najlepsze zdanie o najemnikach. W najlepszym razie brali pieniądze i
robili, co się dało, żeby tylko uniknąć walki. Musiał jednak niechętnie przyznać, że Skrzydła miały
zgoła inną reputację. Rzucały się w wir walki na równi z piechotą. I Taniel miał okazję
zobaczyć to niedawno na własne oczy.
Zatrzymał się i odwrócił do pani brygadier.
– Sztab generalny się wścieknie.
– A co mnie to obchodzi? Nie odpowiadam przed nikim innym, jak tylko przed lady
Winceslav i Tamasem. W żadnym razie nie przed generałami waszej armii. Poza tym patrzyłam
właśnie, jak postawili przed sądem swojego najlepszego żołnierza. Jakoś nie wierzę, by mogli
cokolwiek zrobić jak należy. Nawet jeśli jesteś nadętym dupkiem, bez szacunku dla władzy i
przełożonych, wart jesteś pięćdziesięciu ludzi i chcę cię widzieć w swoich szeregach.
– To był wyjątkowo zawoalowany komplement – uśmiechnął się Taniel.
Abrax odpowiedziała lekkim drgnieniem ust.
– Sama prawda, co do słowa.
– Tumblar zdaje się myśleć, że mnie kupił.
– Skoro czujesz, że musisz się mu wypłacić – Abrax wzruszyła ramionami – to się
wypłacaj. Ale po wojnie. Coś mi się wydaje, że wolisz być na linii frontu niż w Adopeście,
próbując wygrać z politycznymi wężami.
Taniel rozejrzał się po obozie. Był pełen błota i zamieszania, jęki rannych przeplatały się z
hukiem wystrzałów. A jednak nie potrafił sobie wyobrazić, że zamienia to wszystko na biurko czy
mównicę w Adopeście.
– Co pani proponuje?
– Otrzymasz stopień majora w Skrzydłach Adoma, pełną pensję i dodatki. Pozostaniesz
poza regularnym łańcuchem dowodzenia i będziesz odpowiadał jedynie przede mną. Jedynym
twoim zadaniem będzie zabijanie Uprzywilejowanych i Stróżów wroga. I to wystarczy, nie ma
potrzeby tego komplikować.
– A pozostali brygadierzy się na to zgodzą?
– Są zachwyceni pomysłem – zapewniła go Abrax. Pochyliła się ku niemu. – Tamas
ostatnio ukradł nam jednego z najlepszych. Grał według zasad, jak sądzę, ale to i tak zabolało.
Brygadierzy uważają to za rewanż.
Taniel przyglądał się kobiecie. Zdawała się mówić szczerze. Tamas zawsze dobrze się
wypowiadał o Skrzydłach, a lepiej było zostać najemnikiem, niż przesiedzieć resztę wojny na
tyłku.
– Kogo Tamas wam ukradł?
– Młodego brygadiera o imieniu Sabastenien – wyjaśniła Abrax.
To zabrzmiało znajomo, ale Taniel nie był w stanie dopasować twarzy do imienia.
– Jak długo mam służyć w Skrzydłach?
– Do końca wojny. Rozwiązujemy oddziały pomiędzy zadaniami. Otrzymasz całość
poborów i będziesz mógł wrócić do służby przy naszym kolejnym zadaniu.
– Ka-poel?
Abrax zmarszczyła brwi.
– Twoja dzikuska?
– Tak.
– Zabierz ją, nie dbam o to, z kim sypiasz. Nie jestem pruderyjna, choć zachowuję
pozory.
– Nie sypiam z nią. Towarzyszy mi na polu walki, wystawia Uprzywilejowanych.
Abrax wyraźnie przetwarzała uzyskaną wiadomość.
– Nie mogę obiecać jej nic więcej niż uposażenie szeregowca.
– Och, a... – Taniel niemal się cofnął, zaskoczony. Nikt w adrańskiej armii nie próbował
ZAPŁACIĆ Ka-poel. – To uczciwe.
– Dobiliśmy targu?
– Chyba tak.
– Zgłoś się do obozu za dwie godziny, dostaniesz kwaterę tymczasową, a rano mundur i
całą resztę. Chcę, żebyś jutro przed południem zaczął zabijać Kezan.
29
Rozdział
30
Rozdział
Płonąca Mątwa była tawerną rybaków. Podobnie jak Słonawa Dziewica znajdowała się przy
końcu molo, jakieś dziesięć stóp nad wodą. Ale w przeciwieństwie do Dziewicy pełna była ludzi
wszelkiego rodzaju. Robotników fabrycznych, szwaczek, frezerów, młynarzy, nawet kilku
rusznikarzy. Tawerna w całym mieście słynęła ze świeżych ostryg serwowanych po bardzo
przystępnej cenie. Skrzypek w kącie rżnął szanty od ucha i całe molo kiwało się od przytupu
setek stóp.
Szynkarka zapewniła Adamata, że to całkiem normalne.
Detektyw siedział nad kuflem piwa i nieustannie błądził wzrokiem po izbie. Zajął miejsce
plecami do ściany i obserwował wyjścia. Jak na razie nie widział ani Dolesa, ani żadnego z jego
ludzi. Ani tym bardziej Josepa.
Dochodziła północ. Doles miał spotkać się z Adamatem poprzedniego dnia, ale się nie
pojawił. Starając się zachować optymizm, detektyw wrócił do tawerny i czekał cały dzień, z
walizką mieszczącą dwieście pięćdziesiąt tysięcy krana przy kolanie. Był zmęczony i
zdenerwowany, a z każdą mijającą minutą również coraz bardziej wściekły.
Siedzący obok SouSmith stłumił ziewnięcie. Bębnił palcami do rytmu melodii wygrywanej
przez skrzypka i przyglądał się ludziom bez większego zainteresowania. Adamat widział, że
przyjaciel traci koncentrację.
– Niech to otchłań! – zaklął, wstając.
SouSmith drgnął.
– Hm? – Natychmiast się skupił i rozejrzał, wypatrując niebezpieczeństwa.
– Nie przyjdzie – Adamat przekrzykiwał muzykę i tupanie. – Idziemy stąd.
SouSmith wyszedł za detektywem w noc. Po raz drugi w tym tygodniu Adamat stał w
ciemności na molo, z pustymi właściwie rękami. Kopnął jeden z pali i zaklął, gdy zabolał go
palec. Niewiele brakowało, a wrzuciłby walizkę do wody, ale SouSmith złapał go za ramię.
– Będziesz żałował.
Adamat spojrzał na walizkę. Wszystkie jego pieniądze, oszczędności, to, co dał mu Bo, i
jeszcze pięćdziesiąt tysięcy pożyczone od Ricarda. Z pewnością by żałował.
– Muszę teraz jechać do Norpoint – oznajmił. Już w myślach dokonywał obliczeń. Będzie
musiał wynająć łódź, i to nie byle jaką, oraz przemytników, żeby pomogli mu dostać się do
kezańskiego miasta, potem będzie musiał znaleźć Josepa i go uwolnić. Może natknąć się na
jakichś Uprzywilejowanych, choć krążyły plotki, że Taniel Dwa Strzały zabił większość członków
kamaryli na Południowej Turni. Będzie musiał...
SouSmith ujął go za ramię.
– O co chodzi? – spytał Adamat zirytowany, że ktoś mu przeszkadza.
– Norpoint? Zwariowałeś?
– Nie. Muszę odzyskać syna.
SouSmith westchnął. Wyciągnął z kieszeni fajkę, włożył do ust i zaczął napychać
tytoniem.
– Musisz odpuścić – mruknął.
– To mój chłopak. Jak mogę odpuścić? – Adamat oparł się o ten sam pal, który chwilę
temu kopał.
– Jest poza zasięgiem – odparł SouSmith łagodnie.
– Nie. To niemożliwe. – Adamat spróbował zebrać się w sobie i dokończyć planowanie.
Tyle jeszcze musiał zrobić. – Pojedziesz ze mną?
SouSmith przez chwilę pykał z fajki.
– Taa.
– Dziękuję. – Adamat nawet nie krył ulgi. Wyprawa do Norpoint była niebezpieczna, a
wyprawa na terytorium Kezu mogła okazać się wręcz samobójcza.
– Jeden warunek.
– Jaki?
– Prześpij się z tym.
Adamat zawahał się na moment. Powinien rozpocząć przygotowania. Zebrać potrzebne
rzeczy, znaleźć przemytnika... z drugiej strony jednak łatwiej będzie to zrobić rano. Większość
jego kontaktów i tak smacznie spała o tej godzinie.
– Dobrze – ustąpił. – Prześpię się z tym.
SouSmith najpierw odwiózł Adamata, a potem odjechał. Detektyw odprowadził wzrokiem
dorożkę, póki nie zniknęła za zakrętem, po czym wszedł do domu.
W środku panowała cisza, jeśli nie liczyć cichego płaczu jednego z dzieci. Adamat zdjął
buty i odwiesił paletot. Minął pokoje dziecinne, zatrzymując się na chwilę przy tym należącym do
Astrit. To ona płakała. Fanish przytulała ją mocno i kołysała na kolanach, zaczęła też śpiewać
cichutko. Żadna z nich nie zauważyła ojca.
Wślizgnął się do własnej sypialni. W pokoju paliła się lampa, jak zawsze, gdy wracał
późno.
Faye siedziała w łóżku. Oczy miała szeroko otwarte i zaczerwienione, potargane włosy
otaczały wymizerowaną twarz. Iskierka nadziei w jej spojrzeniu umarła, gdy zobaczyła Adamata.
Detektyw mimowolnie zgarbił się w poczuciu porażki. Usiadł obok żony i schował twarz w
dłoniach.
– Próbowałeś – powiedziała Faye.
Ma się lepiej – pomyślał. Choć wyglądała marnie, przez ostatni tydzień wracała do sił,
spędzając czas z dziećmi. Wciąż trzymała się daleko od okien i unikała wychodzenia z domu,
Adamat nie wiedział dlaczego. Być może bała się, że zobaczy ją któryś z jej oprawców?
– Jadę do Norpoint – oznajmił, gdy udało mu się nad sobą zapanować.
Dłoń Faye, która delikatnie gładziła go po ramieniu, znieruchomiała.
– Dlaczego?
– Żeby odzyskać Josepa. Tam go znajdę, a nawet jeśli nie, to trafię na jego ślad.
– Nie.
– Jak to nie?
– Nie – powtórzyła stanowczym tonem. – Nie pozwolę, byś ryzykował życie, by go
odnaleźć. Już nie. Straciłam Josepa, ale mam jeszcze ośmioro dzieci i nie utrzymam ich ani nie
ochronię bez twojej pomocy.
– Ty nie...
– Powiedziałam nie.
Z jej tonu Adamat wywnioskował, że ta kwestia nie podlega dyskusjom. Nie ma żadnych
szans. Zrobi wszystko, by go powstrzymać.
– Ale...
– Nie.
Próbował zebrać się na odwagę i powiedzieć jej, żeby się odczepiła. Powiedzieć, że ma
obowiązek wobec swojego syna, że wciąż jeszcze może odzyskać chłopca.
Nie odważył się.
Taniel nie wiedział, czy kląć na swego pecha, czy jednak cieszyć się ze szczęścia.
Ket mogła go posłać na szubienicę. Miała poparcie wszystkich generałów poza Hilanską.
Pojawienie się Fell nie mogło wypaść w korzystniejszym momencie, a do tego propozycja Abrax
dawała mu możliwość pozostania na froncie.
Ale został wydalony z armii adrańskiej. Na samą myśl ściskało go w piersi. Wychował się
w wojsku. Maszerował, zabijał, krwawił wraz z innymi żołnierzami przez większość swojego
życia, a teraz wyrzucili go niczym śmieć, ponieważ oskarżył członków sztabu o współpracę z
Kezem.
I to akurat mogło być prawdą. Rozkaz odwrotu padał zawsze w podejrzanie stosownym
momencie. Zdumiewające było również i to, że nie próbowali utrzymać linii frontu nawet wtedy,
gdy Kez przegrywał.
Taniel nic nie mógł z tym jednak uczynić. Mógł tylko dołączyć do Skrzydeł Adoma.
Zyskać szansę ostatecznego wykończenia kezańskich Uprzywilejowanych, a kiedy wreszcie ci
przeklęci czarownicy polegną, przestaną tworzyć wszelkiego rodzaju Stróżów. Potrzebował też
jakiejś możliwości zdobycia krwi Kresimira, żeby Ka-poel mogła zabić boga.
To akurat wydawało się łatwe.
Eksplozja niemal posłała go na ziemię. Gdzie nastąpił wybuch?
W obozie Adrańczyków panowało niejakie zamieszanie, ale eksplozja najwyraźniej miała
miejsce na południu. Taniel pospieszył na szczyt wzgórza i spojrzał w tamtą stronę, w stronę
obozu wroga.
Daleko za kezańskimi pozycjami, za olbrzymim słupem, na którym wisiała Julene, widział
miasto Budwiel. Mury się tliły. Wisiały nad nimi niskie chmury, a może był to dym? Wybuch
prochu? Możliwe.
W obozie Kezu panował wyjątkowy ruch, skierowany ku miastu. Czyżby Tamas wracał?
Nie, niemożliwe. Tamas nie zaatakowałby tyłów Kezan, o ile nie byłby pewny, że generałowie
ruszą na wroga od strony frontu.
To BYŁBY odpowiedni moment do ataku. Taniel przechylił głowę, nasłuchując trąbki
sygnałowej i wezwania do broni.
Jego spojrzenie mimowolnie powędrowało do gigantycznego słupa i wiszącej Julene. Po
raz kolejny zadał sobie pytanie, jak ona tam skończyła. Taka była zdecydowana, taka potężna.
Kresimir tego dokonał? Tanielowi nie przychodził do głowy nikt inny, kto byłby na tyle silny, aby
ją pokonać.
Taniel czekał. Cisza. Nie ogłoszono nawet alarmu, na wypadek gdyby Kezanie planowali
jakiś atak z zaskoczenia.
Słońce już zachodziło, gdy dotarł do swej kwatery w szopie. Miał kilka godzin, by znaleźć
Ka-poel i zebrać swoje rzeczy. Powinien się z kimś pożegnać? Etan z pewnością pozostanie z
nim w kontakcie. Ktoś jeszcze?
Oparł się o drzwi od szopy. Nie. Nie było już nikogo więcej. Przez cały czas, jaki spędził
w szeregach armii, nie znalazł wielu przyjaciół. Tym łatwiej będzie mu odejść.
Powinno być...
Otworzył drzwi. Ostatnie promienie słońca przecięły wnętrze szopy.
Ka-poel leżała naga na pryczy, z rękoma wyciągniętymi nad głową, twarzą ukrytą w
cieniu. Taniel oblał się rumieńcem. Odwrócił wzrok.
– Pole, co ty wyprawiasz?
Pięść trafiła go w żołądek. Zgiął się wpół. Czyjeś ręce wepchnęły go do środka. Upadł na
podłogę, próbując jakoś zorientować się w sytuacji. Drzwi zamknęły się za nim.
Wstał chwiejnie. Coś twardego uderzyło go w kark, poczuł ostrze na gardle. Natychmiast
zaschło mu w ustach.
– Nie ruszaj się, prochowy magu.
Usłyszał trzask zapałki i zapłonęła lampa przy łóżku. W niewielkim pomieszczeniu
tłoczyło się pięciu mężczyzn. Wszyscy uzbrojeni byli w noże albo pałki. Nosili adrańskie
mundury, ale na ramionach mieli naszywkę ze znakiem łopaty. I cuchnęli alkoholem.
Szlamiarze. Trzecia Brygada. Najgorsze szumowiny armii adrańskiej.
Ludzie pani generał Ket.
Jeden z nich zamachnął się, ściskając w dłoni butelkę, i uderzył Taniela w twarz. Cios
był mocny i dobrze wymierzony, zmusił Taniela, by ten znów się pochylił.
Dwa Strzały patrzył na podłogę i długie nitki krwi zmieszanej ze śliną, które spływały z
jego warg.
– Kim jesteście, na otchłań?
Ten, który go uderzył, miał dystynkcje kapitana. Teraz pociągnął nosem pogardliwie.
– Generał Ket powiedziała nam, że dostaniemy tę małą suczkę. Pomyśleliśmy, że
zaczniemy szybciej. – Odstawił butelkę na stolik i zaczął rozpinać spodnie. – A ty będziesz
patrzył.
Taniel dostrzegł Ka-poel kątem oka, starał się ignorować jej nagość. Twarz miała czarną od
sińców, wargi rozbite i pokrwawione. Pobili ją naprawdę dotkliwie.
Poderwał się jednym szybkim ruchem. Któryś z nich zdążył uderzyć go pałką w bark, ale
Taniel nawet tego nie poczuł. Prawą ręką chwycił kapitana za podbródek, pchając mu palce do
gardła. Lewą dłonią złapał przeciwnika za czoło i szarpnął.
Czuł, jak pękają ścięgna i mięśnie, gdy odrywał kapitanowi szczękę. Odgłos rozdzieranego
mięsa przeraził go gdzieś głęboko w duszy, ale wściekłość tłumiła wszelkie zahamowania.
Dostał pałką w policzek i odwrócił się w stronę tego, który nią machał. Wystarczył jeden
cios, by wbić szlamiarzowi nos do mózgu i zabić go na miejscu. Czerwień przesłoniła Tanielowi
wzrok niczym gęsta mgła, jego ciało poruszało się już bez udziału woli.
Nie pamiętał, jak zabił trzech kolejnych, ale po kilku chwilach na podłodze leżało pięć ciał,
a on miał na rękach ciepłą jeszcze krew. Padł na kolana przy łóżku. Ka-poel oddychała płytko.
Powieki jej zatrzepotały.
– Ćśś – uciszył ją, gdy rozchyliła usta. Okrył ją kocem, porwał kolet leżący przy łóżku i
narzucił na ramiona, żeby zasłonić przemoczoną krwią koszulę. Złapał szkicownik, torbę i
podniósł Ka-poel. Nie było tu niczego więcej, co miałoby jakiekolwiek znaczenie.
Zauważył jej sakwę, porzuconą w kącie, i zgarnął ją, wychodząc.
Przebiegł całą drogę do obozu Skrzydeł. Gdy tylko dotarł do wartowników, zaczął wołać o
lekarza. Zaskoczony piechociarz tylko za nim popatrzył.
Nietrudno było zauważyć namioty brygadierów, ustawione w centrum obozowiska.
– Czy to namiot Abrax?!
Dwóch wartowników wymieniło spojrzenia.
– Brygadier Abrax! Muszę się z nią zobaczyć! Natychmiast!
– Dwa Strzały?
Taniel obrócił się i zobaczył Abrax zmierzającą z tej samej strony, z której przybiegł
chwilę wcześniej. Pewnie wracała z obozu należącego do adrańskiej armii. Uświadomił sobie, że
od ich rozmowy nie minęło nawet dwadzieścia minut.
– Co ty, na otchłań... – Zobaczyła zakrwawioną koszulę Taniela i posiniaczoną twarz Ka-
poel. – Co się stało?
– Potrzebny jej lekarz! Natychmiast!
– Zawołajcie lekarza – szczeknęła do wartowników. – Do mojego namiotu. Tutaj, połóż ją
na pryczy. Co jej się stało? Wszyscy święci, co stało się tobie?! Cały jesteś we krwi. Ty to jej
zrobiłeś?!
– Nie! – ryknął, zanim zdołał się opanować. – Nie. To nie ja. Tylko ona się teraz liczy.
Zajmij się nią, proszę.
– Zaraz przyjdzie lekarz – obiecała Abrax.
– Zabiłem właśnie pięciu ludzi – powiedział Taniel. – Żołnierzy z Trzeciej Brygady. W
obronie własnej, ale szybko po mnie przyjdą.
Abrax zamrugała zaskoczona. Otworzyła usta, po czym zamknęła.
– Zaatakowano cię? – wydusiła wreszcie.
– Tak.
– Szczegóły, człowieku. NATYCHMIAST!
– Pięciu ludzi napadło mnie w mojej kwaterze. Doprowadzili Ka-poel do takiego stanu...
zamierzali... a ja miałem patrzeć. – Słowa wylewały się zeń bez składu.
– Byłeś nieuzbrojony?
Tylko skinął głową.
Abrax zasłoniła usta dłonią i przyglądała się Tanielowi.
– Jesteś w szoku. Usiądź. Byłeś w prochowym transie?
– Nie.
– Pięciu ludzi – szepnęła tak cicho, że niemal nie usłyszał. – Gołymi rękami. – Spojrzała
na Ka-poel. – Zaraz będzie tu lekarz. Poczekaj.
Abrax ruszyła do wyjścia.
– Stewart! – ryknęła. Wyszła na zewnątrz, ale mówiła na tyle głośno, że Taniel słyszał
wszystko. – A, tu jesteś. Weź swoich najlepszych śledczych. Poślij ich do adrańskiego obozu,
niezwłocznie. Doszło tam do pięciokrotnego morderstwa, chcę poznać jego dokładne okoliczności.
– Ścigamy kogoś? Czy raczej próbujemy ustalić, jak zginęły ofiary? – spytał męski głos.
– Nie próbujemy dochodzić niczego poza prawdą. I to nie ofiary, a potencjalni
gwałciciele. Wygrzeb na ich temat wszystko, co zdołasz. Chcę wiedzieć dokładnie, co to byli za
ludzie i co robili bezpośrednio przed śmiercią.
– Tak jest.
– Zamknij obóz, na wypadek gdyby chcieli tu wejść adrańscy żandarmi, i ucisz wszelkie
pogłoski.
– Oczywiście. Coś jeszcze?
– Trzymaj się w pobliżu. Z pewnością będę czegoś potrzebować. – I z tymi słowy
wróciła do namiotu.
Taniel chciał wstać, ale uświadomił sobie, że w którymś momencie ujął Ka-poel za rękę, i
postanowił pozostać przy dziewczynie.
– Dziękuję – rzekł tylko.
– Uwierz mi – zaczęła Abrax z zaczerwienioną twarzą i zmarszczoną brwią – jeśliś mnie
okłamał, sama zadzierzgnę ci stryczek na szyi. Ale nie dopuszczę, żeby ktoś stracił życie, bo
ośmielił się bronić siebie i tych, których kocha.
Lekarka przyszła chwilę później. Taniel odmówił wyjścia z namiotu, ale odwrócił się, gdy
badała Ka-poel. Dziewczyna trochę się broniła, miał nadzieję, że to dobry znak.
– Podałam jej coś na sen – oznajmiła lekarka po badaniu. Obrzuciła Taniela wyjątkowo
wrogim spojrzeniem. – To była bardzo brutalna napaść.
– To nie on – warknęła Abrax.
Spojrzenie lekarki złagodniało.
– Nie zgwałcono jej, pod paznokciami ma krew i otarte kłykcie. Broniła się naprawdę
zaciekle. To może pomóc wam znaleźć winnego.
– Winni już nie żyją – wtrącił Taniel twardo.
– Dobrze. Jest przede wszystkim wycieńczona. Może być i tak, że broniła się przez kilka
godzin. Ma złamaną lewą rękę i może stracić ucho. Nie ma wstrząśnienia mózgu, co jest
zdumiewające.
Taniel wrócił do Ka-poel, nie zwracając większej uwagi na to, że Abrax usiadła na krześle
obok i przyglądała się im obojgu.
Nie wiedział, ile czasu upłynęło, gdy usłyszał pełne złości okrzyki na zewnątrz namiotu.
Abrax podniosła się ostrożnie i wyszła.
– Co mówiłam o zamknięciu obozu? – spytała twardo.
– Brygadier Abrax! – odezwał się ostry głos.
Taniel złapał się za głowę. Doravir.
– Udzielacie schronienia człowiekowi poszukiwanemu za morderstwo czterech żołnierzy
piechoty i kapitana Trzeciej Brygady. Proszę go nam natychmiast przekazać.
31
Rozdział
Nila czuła, jak drżą jej palce, gdy próbowała odpowiednio wbić igłę.
– Nie denerwuj się. – Głos Bo był miękki i kojący. Siedział ze skrzyżowanymi nogami na
wyblakłej poduszce pod jedynym oknem w izbie. Na kolanach trzymał zatęchłą księgę i znad jej
kart przyglądał się Nili. – Nic się nie stanie, jeśli coś sknocisz. Tylko od środka spopieli mnie ogień
z innego świata, pożre jak belę słomy oblaną olejem do lamp.
– Nie ułatwiacie – odpowiedziała. Odetchnęła głęboko i wbiła igłę w rękawice
Uprzywilejowanego. Dobrze ją ustawiła. Ścieg musiał być idealny, by rękawice zadziałały.
– Wiem.
Słyszała w jego tonie ten szeroki uśmiech.
– Dlaczego sami nie możecie tego zrobić?
– Bo nienawidzę szycia. A ty jesteś praczką. Z pewnością wiesz na ten temat więcej niż
ja.
I Nila była mu to winna. Nawet jeśli tego nie mówił, to z pewnością przyszło mu to do
głowy.
Była boleśnie świadoma tego, że Bo zaoferował im schronienie na dwa dni. Tymczasem
minęło już dziewięć, a ona nadal nie wiedziała, dlaczego jeszcze nie wyrzucił jej i Jakoba na
ulicę. Uprzywilejowany wydawał się ostatnią osobą, u której chciałaby mieć dług wdzięczności,
więc kiedy wspomniał, że ma kilka par rozerwanych rękawic, zaoferowała się je pozszywać.
Zanim dowiedziała się, że szwy na rękawicach Uprzywilejowanego muszą być idealne.
Całkowicie doskonałe.
Czy jednak tylko dlatego Uprzywilejowany pozwolił im zostać? Może spodziewał się, że
zaciągnie ją do łóżka? Kątem oka widziała, jak jej się przygląda. Robił to całkiem często, ale tylko
wtedy, gdy myślał, że ona tego nie widzi. To ją denerwowało.
Ale dał jej i Jakobowi jedzenie, schronienie i był najmilszym towarzystwem, jakie miała
od długiego czasu. Spokojny, cichy, w żaden sposób nie próbował jej do niczego przymusić. Jak
dotąd.
Za każdym razem, gdy zaczynała się zastanawiać, jak by to było pójść z nim do łóżka,
przypominała sobie Dourforda rozmazanego na ulicy. Bo nie był po prostu mężczyzną. Był
Uprzywilejowanym. A Uprzywilejowani byli niezwykle niebezpiecznymi ludźmi.
– Takie zadanie wymaga wykwalifikowanej szwaczki – stwierdziła. – Ja umiem szyć, ale
to...
– Dobrze sobie radzisz.
Wróciła do szycia. Udało jej się skończyć trzy z dwunastu rozdartych rękawic. Czy
którejkolwiek można będzie jeszcze użyć...
– Naprawdę spłoniecie od środka, gdy zrobię coś źle?
– Nie.
– Drań!
– Ale nie zadziałają. Co właściwie oznacza, że zostanę zabity. – Bo odłożył książkę i
dołączył do Nili przy stole. Założył jedną z naprawionych rękawic i pstryknął palcami. – Nic. Ta
jest do niczego. – Wziął kolejną. – Ta też. – Odłożył dwie wypróbowane rękawice na bok i wziął
trzecią. Ponownie strzelił palcami.
Na opuszkach zatańczył mały ogieniek. Zgasł i Bo zdjął rękawicę.
– Ta się nada. Doskonale.
– Chcecie, żebym... – Nila sięgnęła po odłożone rękawice.
– Nie przejmuj się tymi. Pozbędę się ich.
Przez chwilę spodziewała się, że wróci do swojej książki. Ale nie, przysunął sobie krzesło i
usiadł przy stole. Stopą przysunął sobie drugie i położył na nim nogi, ręce natomiast założył za
głowę.
– Gdzie chłopiec? Nie widziałem go cały dzień.
– Bawi się w swoim pokoju. Kazałam mu być cicho, żebyście mogli poczytać.
– Jesteś bardzo troskliwa.
Pomyliła się. Z cichym przekleństwem wyciągnęła igłę i spróbowała wbić ją raz jeszcze.
Dlaczego ją obserwował? Czego chciał?
– Jesteś bardzo ładna. Wiedziałaś o tym?
A. Dlatego. Serce Nili podskoczyło. Słyszała plotki, że Uprzywilejowani mieli wyjątkowe
upodobanie do seksu, że żadna kobieta nie mogła im się oprzeć i każdy z członków kamaryli
miał po kilka konkubin.
– Już to słyszałam – odpowiedziała.
– Powinnaś częściej zaczesywać włosy do tyłu. To podkreśla twoje kości policzkowe.
Nila nie ufała sobie na tyle, by coś powiedzieć. Pytał o Jakoba, bo miał nadzieję zostać z
nią sam na sam? Postawi jej teraz ultimatum: chodź do mego łóżka albo wynoś się z mego domu?
Postanowiła, że mu nie ulegnie. Nadal przecież miała swoje zakopane srebra. Sprzeda je i
wywiezie Jakoba do Novi. Pojadą do stolicy, kupią tam mały domek, a Nila poszuka pracy jako
praczka.
Bo otworzył usta.
Zaczyna się – pomyślała.
– Twoi rodzice mieszkają w mieście?
– Nie...! Co?
– Twoi rodzice – powtórzył Bo. – Mieszkają w mieście?
To pytanie zaskoczyło Nilę.
– Moi rodzice nie żyją – odpowiedziała uprzejmie. – Jestem sierotą.
– O, przykro mi to słyszeć.
– Nigdy ich nie znałam.
Bo wpatrywał się w sufit.
– Ja poznałem ojca, zanim umarł – powiedział tęsknym tonem. – Potem też trafiłem do
sierocińca. A potem wylądowałem na ulicy.
Nila prawie się roześmiała. Tak chciał ją zaciągnąć do łóżka? Najpierw się z nią
zaprzyjaźnić?
– A potem królewska kamaryla?
– Nie. Potem Taniel Dwa Strzały. I jego ojciec. Dopiero potem znaleźli mnie różdżkarze.
A ciebie zbadali?
Bo znał marszałka polnego? Został przez niego zaadoptowany? Nie, to było zbyt naciągane.
– Zbadali?
– Różdżkarze kamaryli. Czy masz zdolności.
Nila stwierdziła, że szew wypadł nie dość prosto. Wyciągnęła igłę i zaczęła pruć.
– Oczywiście. Co roku przychodzili do sierocińca.
– Powinnaś raz jeszcze spróbować – stwierdził Bo. Wyciągnął z kieszeni parę rękawic i
rzucił na stół. – Czasem zdarza im się kogoś przeoczyć.
Nila miała ochotę wywrócić oczami. Flirtował z nią. W kącikach ust igrał mu uśmiech, a
w głosie pojawiły się żartobliwe tony.
– Raczej nie – odmówiła.
– Jak tam chcesz. – Schował rękawice.
Przez kilka minut trwała błogosławiona cisza. Nila szyła. Bo kołysał się na krześle i patrzył
w sufit. Nila pogrążyła się we własnych myślach. Może nie powinna jechać do Novi, może
powinna udać się za ocean, do odległej Fatrasty. Tam raczej nikt nie rozpozna ani jej, ani Jakoba.
– Jakob – powiedział nagle Bo. – Pochodzi z rodu Eldaminse’ów?
– Tak.
– I pracowałaś dla jego rodziny?
Nila skinęła głową. Dom Eldaminse’ów. To wszystko wydawało się dziać wieki temu.
Wspomnienia z tamtego miejsca były niczym skrawki snu. Aż nie mogła uwierzyć, że pracowała
tam zaledwie cztery miesiące temu.
– Wiesz coś na temat interesów jego ojca?
– Byłam praczką.
– Służba wszystko słyszy. Dlatego kamaryla zatrudnia tylu służących jako szpiegów.
– Naprawdę? – zdziwiła się Nila.
– No nie bezpośrednio. Nie wiedzą, dla kogo szpiegują, tylko tyle, że dostają pieniądze za
informacje o swoich mocodawcach.
– Nigdy nie szpiegowałam, nauczono mnie nie wsadzać nosa w nie swoje sprawy.
– Szkoda. – Bo postawił swoje krzesło na czterech nogach i wstał. – Jakobie – zawołał,
znikając w niewielkim korytarzyku.
Nila zamarła z igłą w ręku.
– Jakobie – zaczął Bo, słyszała jego stłumiony głos – pamiętasz, czy do twojego taty
przychodzili wojskowi?
Nila nie usłyszała odpowiedzi Jakoba.
– Naprawdę? To interesujące. A jak dawno? – Chwila ciszy. – Dziękuję ci, Jakobie. Byłeś
bardzo pomocny.
Bo wrócił do izby, gdzie siedziała, i zdjął z haczyka surdut.
– Dokąd idziecie? – spytała.
– Jak na kogoś, kogo nauczono nie wsadzać nosa w nie swoje sprawy, podsłuchiwałaś z
zapałem.
Poczuła, że się czerwieni.
Uśmiechnął się.
– Idę do Archiwum Publicznego. Zapewne nie wrócę do jutra. Pod parapetem ukryłem
trochę banknotów. Korzystaj, gdybyś chciała kupić sobie i chłopcu coś do jedzenia. – Zatrzymał
się w drzwiach z rękawicami w dłoni. Wydawał się czymś pochłonięty. – Jesteś pewna, że nie
chcesz wypróbować rękawic?
Nila gwałtownie odsunęła krzesło i wstała.
– Mam tego dość.
Bo uniósł brwi w grymasie autentycznego zdziwienia.
– Czego?
– Flirtowania! Odejdę, jeśli tego chcesz, ale nie zamierzam iść z tobą do łóżka!
Bo zrobił kilka szybkich kroków i znalazł się o szerokość dłoni od Nili. Pochylił się i
dziewczyna czuła, jak serce dudni jej w skroniach. Nagle była boleśnie świadoma, że gdyby Bo
chciał skrzywdzić ją albo Jakoba, nie mogłaby zrobić nic, żeby temu zapobiec.
– Flirtuję ze wszystkimi – szepnął jej do ucha. – I gdybyś chciała iść ze mną do łóżka, nie
odmówiłbym. Ale nigdy nie zgwałciłem kobiety i nigdy tego nie uczynię. Przestań więc wzdrygać
się i kulić za każdym razem, gdy zorientujesz się, że na ciebie patrzę. Lubię patrzeć na ludzi.
Uważam, że są fascynujący.
Nila miała całkiem wyschnięte usta. Szybkie zerknięcie w dół upewniło ją, że Bo nadal nie
miał rękawic na dłoniach.
– Skoro nie oczekujesz, że będę z tobą sypiać, dlaczego nas jeszcze nie wyrzuciłeś?
– Bo cię lubię – odpowiedział. – I lubię też dzieciaka. Ale wkrótce wyjeżdżam z miasta,
powinnaś więc zdecydować, co zrobisz. Wyjadę przed upływem tygodnia. – Zrobił krok w tył. –
Do zobaczenia jutro?
Nila z wysiłkiem przełknęła ślinę.
– Tak.
– Cieszę się.
32
Rozdział
Powóz Ricarda Tumblara toczył się szybko po krętej drodze prowadzącej przez przedgórze
Gór Smolnych, kierując się na północ ku Kanałowi Delivijskiemu. Od zachodu góry mieli niemalże
na wyciągnięcie ręki, a więcej szczytów majaczyło w oddali na północy, ich śnieżne czapy
wyglądały jak lukier. Koła powozu załomotały, a potem zaklekotały na moście ponad jednym z
dopływów rzeki Ad, by po chwili zjechać na piaszczystą drogę.
Adamat patrzył przez okno i starał się nie myśleć o wybojach. Ostatnią rzeczą, jakiej
chciał, to własne wymiociny na aksamicie wyściełającym wnętrze powozu.
Pięć dni w powozie, nawet w tak luksusowym jak ten Ricarda, nie było niczym
przyjemnym. Zawieszenie wykonano z użyciem najnowszych resorów piórowych, a grubo
wyściełane siedzenia pomagały znosić nierówności drogi, ale i tak Adamat raz po raz walił głową
w dach, gdy trafiali na jakąś większą nierówność.
Niech otchłań weźmie te wszystkie północne drogi!
Przynajmniej Faye zdawała się bawić tak dobrze, jak było to możliwe w zaistniałych
okolicznościach. Podjąwszy decyzję o przerwaniu poszukiwań Josepa, stała się jeszcze bardziej
wycofana. Przestała jednak szlochać i wszystko wskazywało na to, że zamierza przynajmniej dla
dobra dzieci trzymać fason.
– Trzeba będzie naprawić te drogi, zanim zaczniemy na dobre używać kanału – stwierdził
Ricard, wystawiając głowę za okno. – Najchętniej kazałbym to wszystko wybrukować i zatrudnił
na cały etat załogę związkową do utrzymywania ich w dobrym stanie.
Adamat chciał już tylko dotrzeć na miejsce. Zostało im zaledwie kilka godzin podróży, tak
przynajmniej twierdził Ricard. Zatrzymają się w najlepszym hotelu w północnym Adro. Obsługa,
masaże, bieżąca gorąca woda. Hotel był zupełnie nowy, wzniesiony, by przyjąć dygnitarzy i ludzi
interesu otwierających kanał przez Góry Smolne.
– Nie mógłbyś zostawić tego góralom ze Straży? – spytał. – Znaczy utrzymania dróg?
Jesteśmy przecież na pogórzu, a to się kwalifikuje jako ich terytorium.
– Nie, nie, nie. – Ricard pokiwał palcem. – Walczyłem jak lew, żeby kanał był
przedsięwzięciem związkowym. Górale chcieli go przejąć. Twierdzili, że to ich jurysdykcja i tego
typu bzdury, a to jest robota związków! Związki zatrudniają uczciwych, ciężko pracujących
Adrańczyków. Nie skazańców i malkontentów, zmuszonych do pracy, jak górale.
– Ale Straż pewnie strzeże przejścia.
– Nie – zaprzeczył Ricard z dumą. – Tylko związki, co do strażnika.
To zaskoczyło Adamata. Straż Górska była czymś więcej niż tylko obozami przymusowej
pracy. Górale od stuleci byli odźwiernymi Adro i dowiedli swej wartości w trakcie obrony
Wierchowieńca.
Adamat rozumiał, że Ricard jest dumny ze swoich związków, ale oddawanie im struktur
obronnych kraju wydało mu się raczej dziwne.
Kilka mil na południe od kanału zatrzymali się, by coś zjeść. Adamat i Faye jedli z
dziećmi i ich opiekunkami. Ricard spotkał się z Fell celem omówienia jakichś planów. Po posiłku
Adamat wyszedł na mały spacer, żeby rozprostować nogi.
Zajazd stał przy niewielkim strumieniu spływającym z gór. Adamat przez chwilę
wsłuchiwał się w szmer wody, a potem spojrzał na północ.
Z miejsca, gdzie stał, widział śluzy kanału. Wznosiły się coraz wyżej między górskimi
zboczami, niczym stopnie, a obok nich zygzakiem pełzła droga. Z tej odległości wszystko
wyglądało jak makieta i nawet oglądając to na własne oczy, Adamat nie mógł uwierzyć, że ma
przed sobą prawdziwe konstrukcje. Kanał prowadzący przez pasmo gór!
Same śluzy były niesamowitym osiągnięciem inżynieryjnym, jakiego dotąd świat nie
widział. Zostały zbudowane za pomocą jedynie rąk ludzkich, bez użycia czarów, jeśli nie liczyć
tych kilku Zdolnych, których związki miały w swoich szeregach. Adamat wiedział, że wycieczka
po śluzach przed oficjalnym otwarciem wynagrodziłaby wszelkie niewygody odniesione w
podróży.
Josep byłby zachwycony możliwością obejrzenia kanału.
Ricard i Fell wyszli z zajazdu. Pochylali się nad mapą i pokazywali sobie drogę. Adamat
słyszał urywki ich rozmowy dotyczące wyższości bruku nad wylewanym cementem.
Coś na zboczu góry przykuło jego spojrzenie. Z tej odległości nie mógł być pewien, ale...
– Ricardzie – przerwał tamtym dwojgu – masz może lunetę?
– Ja mam – odpowiedziała Fell, podeszła do powozu i wróciła po chwili, podając
Adamatowi przyrząd.
– Wydawało mi się, że mówiłeś, że wielkie otwarcie jest dopiero jutro – zwrócił się
detektyw do przyjaciela.
Ricard popatrzył w stronę kanału, mrużąc oczy.
– Bo jest.
– I dzisiaj nie powinno być tam żadnego ruchu?
– Jeszcze nie. Znaczy przeprowadzaliśmy próby, ale dopiero po otwarciu kanał będzie
udostępniony dla ruchu. A czemu, co tam widzisz?
Adamat podniósł lunetę do oka i skierował w stronę śluz. I ze szczegółami zobaczył to,
co przyciągnęło jego uwagę.
Na każdej ze śluz czekał statek, nie jakiś tam statek, ale wielki okręt wojenny z rzędami
furt działowych na każdej burcie i wielkimi masztami. Musiały być ich tuziny. Widział maleńkie
figurki ludzi obsługujących śluzy, gdy okręty jeden po drugim powoli spływały z gór.
Miały bandery w zielone i białe pasy, na tle których pysznił się zielony laurowy wieniec.
Adamat poczuł, jak miękną mu nogi, a w żołądku zimnym ciężarem zalega strach.
Rzucił lunetę Fell.
– Zabierz dzieci z powrotem do powozów! Wracamy do Adopestu. Natychmiast!
– Co? – gorączkował się Ricard, wyrywając Fell lunetę. – Odbiło ci?! Otwarcie jest
dopiero jutro, my... – Zamilkł, gdy spojrzał przez soczewki.
– Dobrze, że nie pozwoliłeś góralom strzec kanału – krzyknął Adamat przez ramię. – To
by utrudniło Bruduńsko-Gurlańskiej Kompanii Handlowej przeprowadzenie przez niego całej
swojej floty.
Tamas przyglądał się, jak Olem szczotkuje konia. Przed nimi trzaskało niewielkie ognisko z
gałązek. Wokół żołnierze rozbijali obóz na noc. Słońce zalewało Północną Enklawę jaskrawymi
oranżami, czerwienią i różem.
Drugi dzień wędrowali przez równinę i już kończyły się im zapasy. Zarżnęli tysiące
kezańskich koni, ale nie mogli ich wszystkich wziąć ze sobą. Jedzenie, które zabrali, było
racjonowane. Funt mięsa dziennie nie stanowił zbyt obfitego posiłku dla dorosłego mężczyzny.
Tamas podniósł głowę, gdy z wiatrem doleciał go jakiś dźwięk. Odczekał kilka minut, a
potem znów zapatrzył się w płomienie. Obok Olem łamał gałązki i dorzucał do ognia.
Zwiadowcy nie znaleźli jeszcze tej tajemniczej adrańskiej armii, ale odkryli mnóstwo
śladów świadczących, że przechodziła tędy przed nimi. Ogołocone pola, spalone farmy. Martwych
i umierających, starych i chorych pozostawionych na zgliszczach. Równina była suchym,
udręczonym miejscem. Armia, która przechodziła tędy przed dwoma tygodniami, zabiła wszystko,
co żywe.
Z rozkazu Tamasa obóz otoczono głębokim na sześć stóp rowem. Była to wyjątkowo
ciężka praca, ale marszałek prędzej dobrowolnie udałby się do otchłani, niż pozwolił, by wróg
zaskoczył go w nocy. Niektórzy z żołnierzy wciąż jeszcze kopali. Słyszał przekleństwa i
skrobanie szpadli.
Tamas raz jeszcze podniósł głowę. Ten dźwięk. Co to było? Przechylił głowę, próbując go
umiejscowić.
Nic.
Czy Delivijczycy obrócili się przeciwko niemu? Król Delivu bardzo stanowczo
odpowiedział na wystosowaną doń notę, w której Tamas proponował mu dołączenie do wojny z
Kezanami. Delivijczycy obiecali, że nie staną do walki po żadnej ze stron.
– Mogę do pana dołączyć, marszałku?
Wydłużające się cienie przez chwilę zmamiły wzrok Tamasa, ale po chwili marszałek
rozpoznał Beona. Gestem zaprosił generała do ogniska. Beon ostrożnie usiadł na ziemi, krzyżując
nogi. Twarz Kezanina była blada, oczy zapadły się w głąb czaszki.
– Jak pańskie ramię? – spytał Tamas.
Beon spojrzał na swoją rękę, unieruchomioną na temblaku.
– Dobrze, dziękuję. Mój lekarz mówi, że ramię nie jest złamane, ale w walce straciłem
sporo krwi. Dojdę do siebie z biegiem czasu. A pańskie rany?
– Dobrze. – Tamas przesunął palcami po żebrach i skrzywił się lekko. Nie połamały się
chyba w walce z Gavrilem, ale marszałek czuł, jakby całe jego ciało było jednym wielkim
siniakiem. – Żałuję, że nie zabrałem z Budwiel doktora Petrika, ale cóż, planowałem zupełnie
odmienny przebieg zdarzeń.
Beon skinął głową, wpatrując się w ogień. Odetchnął głęboko, otworzył usta i zamknął je
bez słowa. Minęło kilka minut, zanim wreszcie zdecydował się przemówić.
– Pamiętam, jak jechałem przez Północną Enklawę przed kilkoma laty. Sześcioma chyba.
Jechałem razem z Uprzywilejowanymi mego ojca z wizytą do Delivu. Ziemia była bardziej
zielona, zaludniona. – Beon uśmiechnął się smutno. – Ludzie wyprawiali uczty na naszą cześć.
Tysiące ludzi, dumnych, szczęśliwych. A teraz wciąż zadaję sobie pytanie, co stało się z moim
krajem. – Rozejrzał się. – W ciągu dwóch ostatnich dni widziałem niezliczone puste domy. Pola
fasoli zniknęły, ziemia jest jałowa i sucha. Wiedziałem, że Kez i resztę Dziewięciu nawiedziły
susze, ale nie wiedziałem, że były tak dotkliwe. Co więcej, co stało się z moim ludem? Minęliśmy
dziś rano farmę, zbiory, a wiem, że było co zbierać, nie jestem aż tak odcięty od zwykłego życia,
zostały zniszczone, zabudowania spalone do fundamentów. Muszę zapytać, marszałku polny, czy
wysłałeś swych ludzi przodem? To ty niszczysz moje ziemie?
– Spustoszenie, jakie widzisz, nie jest dziełem moich ludzi – odparł Tamas. To oskarżenie
uraziło jego dumę. – Przysięgam.
– W takim razie to chyba bandyci.
Tamas zastanawiał się, czy powinien informować Beona o swych podejrzeniach.
– Nie sądzę.
Ale generał chyba go nie usłyszał.
– Dwa dni temu – powiedział – minąłem na drodze starca na mule. Błagał, bym
zadośćuczynił jego krzywdom i wygnał adrańskich bandytów, którzy najechali nasze ziemie –
mówił ostrożnie, jakby sprawdzał grunt.
– Moi zwiadowcy donoszą, że jakieś inne wojsko szło tędy – powiedział Tamas. – I z
tego, co udało im się dowiedzieć w okolicy, nosili adrański błękit. A to mnie dziwi, ponieważ
wiem na pewno, że nie ma na tym terenie innych adrańskich oddziałów.
Beon patrzył na marszałka spod zmarszczonych brwi, jakby próbował zdecydować, czy
Tamas mówi prawdę.
– Nie wie pan, generale, czy pański ojciec nie wysłał oddziałów na północ, przebranych w
adrańskie mundury, by przekradły się do Delivu, a potem na drugą stronę gór?
– Nie. Poza tym nasi żołnierze nie zrobiliby tego swemu krajowi.
Tamas ciekaw był, skąd u Beona tak wysoka ocena moralności piechoty.
Nagle Olem porwał karabin i zerwał się na nogi.
– Sir? Słyszał pan to?!
Tamas zamilkł. Nasłuchiwał.
– Moment. Tam. Coś jak krzyk. Bardzo odległy. – Wstał. Ponieważ teren wznosił się
łagodnie, marszałek miał dobry widok na okolicę. Omiótł wzrokiem horyzont, nasłuchując
kolejnego krzyku.
– Tam. – Olem wskazał w kierunku północnym.
Na równinie podniósł się tuman kurzu, taki, który oznacza zwykle grupę pędzących
jeźdźców.
– Osiodłaj mi konia! – rozkazał Tamas Olemowi. – Szybko!
Tamas pędził już przez obóz. Kilkaset jardów od jego namiotu stały te należące do
prochowych magów. Większość z Naznaczonych była na miejscu. Leżeli, wyciągnąwszy przed
siebie bose nogi, i rozmawiając, przekazywali sobie butelkę, którą nie wiadomo skąd wytrzasnęli.
Na widok Tamasa Vlora wstała.
– Andriya, Vlora – szczeknął marszałek – za mną! Reszta podnieść alarm. Jeźdźcy na
północnym horyzoncie.
– Ilu, sir? – spytała Vlora, gdy zmierzali już do północnego krańca obozowiska.
– Tego się właśnie dowiemy – odparł Tamas. – Wiesz, gdzie Gavril?
– Pojechał na zwiad – odpowiedział Andriya.
– Gdzie?
– Na północ, jak sądzę.
– Niech to szlag! Bierzcie konie.
Olem przyprowadził Tamasowi konia i przyniósł karabin. Marszałek wskoczył na siodło i
skierował się na północ, nie czekając na nikogo. Olem dogonił go po chwili. Nie zdążył rozsiodłać
swojego wierzchowca po całym dniu.
– Co się dzieje, sir? – przekrzykiwał wiatr i tętent kopyt.
– Jeźdźcy, wielu.
– Mogą to być ludzie Gavrila?
Marszałek chciał odpowiedzieć twierdząco, ale tylko utkwił spojrzenie w odległym
tumanie kurzu. Chmura pyłu rosła niepokojąco. Wyglądało to na dwie dziesiątki konnych, a
zwiadowcy Gavrila zwykle pracowali parami.
Pędzili na północ głównym szlakiem. Tamas zerknął przez ramię i zobaczył rosnącą grupę
jeźdźców mknącą jego śladem od strony obozu.
Przez chwilę grzebał w kieszeni, próbując pochwycić ładunek, a gdy mu się to udało,
wrzucił go wprost do ust i przegryzł papier. Usta wypełnił mu gorzki smak siarki i dziesiątki
ziarenek. Wypluł rozmokły papier.
Prochowy trans popłynął z jego krwią i nagle horyzont stał się krystalicznie wyraźną
linią. Tamas spojrzał w kierunku chmury pyłu. Tam, odległy o mile, pędził jeden jeździec.
Marszałek zmarszczył brwi. Jeden? Jeździec przytulił się do szyi wierzchowca i gnał na
złamanie karku. Tamasowi wydało się, że rozpoznaje rysy twarzy jednego ze zwiadowców Gavrila.
Chwilę później zza wzniesienia wyłonił się pościg.
Marszałek widział granatowe mundury ze srebrnym szamerunkiem, a na głowach
stożkowate hełmy ozdobione końskim włosiem, takie jakie nosili adrańscy dragoni.
Tamas zaklął. Adrańscy dragoni? Niemożliwe. Gdyby rzeczywiście było to adrańskie
wojsko, zwiadowca nie uciekałby przed nimi. Tamas zerknął na Olema, ale kapitan nie mógł
widzieć na taką odległość.
– Dragoni! – krzyknął więc marszałek. – Ścigają jednego z naszych. Mają adrańskie
mundury, ale to wrogowie.
Olem tylko popędził konia.
Tamas pochylił się nad karkiem wierzchowca. Kiedy znaleźli się nieco bliżej, spostrzegł, że
wrodzy dragoni byli jakieś pół mili za zwiadowcą. Koń tamtego pienił się i potrząsał łbem. Nie
było wątpliwości, że długo już nie wytrzyma.
Tamas machnął na zwiadowcę pistoletem, gestem nakazując mu się zatrzymać. Umęczony
koń drżał na całym ciele i chwiał się, gdy jeździec ściągnął wodze. Zwiadowca miał twarz pokrytą
kurzem, w którym pot wyżłobił błotniste zacieki.
– Gdzie Gavril? – ryknął Tamas.
Tamten spazmatycznie łykał powietrze, zanim wreszcie machnął ręką za siebie.
– Da...daleko... walczył... żebym mógł... uciec...
– Kim oni są?!
– Kezanie! Myśleliśmy, że to przyjaciele, ale zaatakowali nas, gdy Gavril odezwał się po
adrańsku.
Tamas przyjrzał się dragonom i szybko policzył. Szesnastu. Wymachiwali karabinkami i
krzyczeli podnieceni. Nawet nie zwolnili na widok Tamasa i Olema. Będą tu w kilka minut.
Podniósł pistolet i zamknął oko. Nacisnął spust.
W myślach odliczał sekundy, skupiony na prochu, utrzymując kulę jak najdłużej w
powietrzu. W tym samym czasie, nie patrząc, wyjął drugi pistolet z olstrów.
Jeden. Dwa. Tr...
Jeden z pędzących z tyłu dragonów spadł z konia, kula trafiła go w oko.
Tamas wycelował po raz drugi. Kolejny dragon, też jeden z ostatnich, spadł. Marszałek nie
chciał wystraszyć fałszywych Adrańczyków, postarał się więc, by ci nie zauważyli upadku
kompanów.
– Olem! Za mną!
Dźgnął konia ostrogami. Wprawnym ruchem zamienił pistolet na kawaleryjską szablę.
Dobrze było poczuć wytartą skórę i znajomy kształt mocnej rękojeści.
Dragoni wycelowali karabinki, gdy dzieliło ich od celu siedemdziesiąt jardów. Wystrzelili i
Tamas usłyszał kulę świszczącą mu tuż przy uchu. Niełatwo było zrzucić strzałem jeźdźca z
pędzącego konia, o ile nie było się prochowym magiem.
Marszałek uniósł szablę i wbił wzrok w dragona na przedzie. Brakowało mu ucha.
Bezuchy jednym wprawnym ruchem schował karabinek i dobył pałasza.
Nie wypuszczając cugli z dłoni, Tamas sięgnął do kieszeni na piersi i wyjął z niej kilka
kul.
Ocenił położenie miecza bezuchego, szybkim spojrzeniem obrzucił kilku kolejnych
dragonów, wszystko w przeciągu sekund, przechylił się na lewo i wysoko podniósł szablę.
Zwarli się.
Tamas przesunął się w lewą stronę, o włos unikając cięcia bezuchego. Czubek jego szabli
na trzy cale wgryzł się w miękką tkankę karku tamtego. Marszałek wyrzucił w powietrze jedną z
trzymanych kul i paląc proch z zapasowego ładunku, posłał ją prosto w serce drugiego
fałszywego Adrańczyka. Ciął płasko, nad łbem konia, i odbił cios pałasza wroga po lewej.
Rzucił następną kulę, posłał ją w tył, prosto w kręgosłup bezuchego.
Ponownie przeniósł klingę nad łbem wierzchowca. Dragon z tyłu grupy pochylił się,
wyprowadzając paskudne cięcie.
Parada. Jeszcze jedna.
Dragon był szybki i naprawdę dobry. Tamas pstryknięciem kciuka posłał kulę w
powietrze i w ramię przeciwnika. Fałszywy Adrańczyk upuścił pałasz, złapał się za przestrzeloną
rękę, a w tej samej chwili Tamas wraził mu szablę w pierś.
Marszałek obrócił się, szukając kolejnego rywala, ale dwóch już poddawało się Olemowi.
Na południu nad dwiema odległymi postaciami uniosły się chmurki dymu. Vlora i Andriya. Tamas
podjechał do jednego z dragonów, którzy złożyli broń.
– Gdzie jest Gavril?!
Tamten patrzył na marszałka pustym wzrokiem.
– Gavril? Taki wielki mężczyzna! Gdzie jest?
Dragon tylko potrząsnął głową.
– Szlag! – Tamas otarł klingę z krwi i wsunął do pochwy. – Olem, za mną!
– Sir, mój koń dostał. – Olem zsiadł już, jego wierzchowiec, spłoszony, broczył obficie
krwią z rany poniżej karku.
– Weź tamtym!
– Jeńcy...
– Zostaw! Nie stracę kolejnego brata w tym przeklętym kraju!
Spiął konia, nie czekając na reakcję Olema. Chwilę później, gdy zerknął przez ramię,
zobaczył kapitana i dwójkę prochowych magów, pędzących w ślad za nim.
Słońce zniknęło za horyzontem i świat zatonął w zmierzchu. Tamas gnał co koń
wyskoczy. Gorący wiatr targał mu włosami i kurtką, osuszał krew na policzkach. Wierzchowiec
oddychał ciężko, nie miał już sił, zwalniał, choć Tamas nie przestawał go poganiać.
Olem przepadł gdzieś w ciemności. Co chwilę rozlegało się upiorne wycie pustynnych
wilków, które przebijało się nawet przez zawodzenie wiatru.
Tamas czuł, że prochowy trans mija, bez wahania sięgnął więc po kolejny ładunek.
Nie wiedział, jak długo gnał przez równinę, gdy jego wierzchowiec się potknął. Marszałek
wyleciał z siodła i kilka stóp dalej upadł ciężko na bok.
Chwiejnie dźwignął się na nogi. Cisza. Tylko noc. Nie słyszał, by ktoś za nim jechał.
Jedynym dźwiękiem był chrapliwy oddech konia.
Gdzie jest Gavril? Co się z nim stało? Tamas przegarnął palcami spocone, brudne włosy.
Kapelusz zwiało mu z głowy, nie wiedział kiedy. Nogi niemal odmawiały posłuszeństwa, zbyt
długo jechał, zbyt szybko. Niepewnie podszedł sprawdzić, co z koniem.
Zwierzę leżało na boku. Na pysku miało płaty krwawej piany, łypnęło na Tamasa
wytrzeszczonym okiem. Marszałek zamrugał, by pozbyć się łez, i łagodnie poklepał konia,
starając się go uspokoić. Wierzchowiec drgnął silnie i spróbował się podnieść, ale tylko zarżał
przejmująco. Ten krzyk cierpienia przeszył Tamasowi serce.
Koń złamał nogę. Biała kość sterczała z rany. Pewnie trafił na dziurę i potknął się ze
zmęczenia.
Tamas dobył pistoletu. Naładował go powoli i starannie.
Strzał huknął w nocnej ciszy.
Marszałek zebrał sakwy, amunicję, pistolety i karabin. I ruszył na północ.
Nie wiedział, kiedy się zatrzymał. Nagle uświadomił sobie, że klęczy i gapi się na własne
dłonie. Były otarte od cugli. Gdzie miał rękawiczki? Potrząsnął głową. Chciał wstać i iść.
Ale tylko ukrył twarz w dłoniach. Kolejny brat. Stracił całą rodzinę, poza – miał nadzieję –
synem. Zawiódł.
Powinien się zatrzymać. Powinien przepytać tych dragonów przebierańców. Powinien
dowiedzieć się, czy Gavril żyje i gdzie go zabrali. Ilu ich było w ogóle.
Ten galop, ta szaleńcza jazda, to było głupie, wiedział o tym. Był zdesperowanym
głupcem, który próbował ocalić brata. Sam.
Zaszlochał.
Łzy obeschły w mgnieniu oka, gdy usłyszał stukot kopyt. Równomierny. Gdzieś od
południowej strony. Sądząc po dźwięku, jeden koń.
– Tamas? – rozległ się kobiecy głos.
Vlora.
Zawołała raz jeszcze. Kopyta rozbrzmiały bliżej i ucichły. Zgrzytnął żwir, gdy zeskoczyła
z wierzchowca. Potem Tamas poczuł dłonie na ramionach. Potrząsnęły nim.
– Sir, proszę. Niech pan odpowie! Tamasie!
Zaczerpnął głęboko powietrza i przytrzymał przez chwilę, zanim je wypuścił.
– Jestem. – Brzmienie własnego głosu go zaskoczyło, był to zaledwie skrzekliwy szept.
Poczuł, że Vlora wciska mu coś w dłonie. Manierkę. Napił się.
– Pański koń...
– Złamał nogę. Musiałem go dobić.
– Wiem. Widziałam. Dwie mile wcześniej. Przeszedł pan cały ten dystans?
– Biedne stworzenie. Zginął, bo nie chciałem się zatrzymać.
Położyła mu chłodną dłoń na karku.
– Proszę się jeszcze napić.
– Nie mogłem znaleźć Gavrila. Próbowałem. Nie mogłem. Zawiodłem. Straciłem
kolejnego brata. Mojego ostatniego brata. Ja... – Poczuł, że łzy mu się cisną do oczu, zamilkł i
odetchnął głęboko. – Gdzie jest Olem?
– Jego koń zgubił podkowy piętnaście mil wcześniej.
– Piętnaście mil...
Vlora ujęła jego twarz w dłonie i zmusiła, by na nią spojrzał. Chciałby wiedzieć, co
takiego zobaczyła w jego oczach. Złamanego starego człowieka?
– Tamasie, przejechałeś prawie czterdzieści mil. Za godzinę wstanie słońce.
Tamas zamrugał, pozbywając się łez, i spojrzał w górę. Jakby nagle znalazł się w innym
świecie. Księżyc świecił mu nad głową, gwiazdy iskrzyły na niebie.
Vlora przyglądała mu się przez chwilę. Wiedział, że dostrzegła już, że brakowało mu prochu
i amunicji. Gdzieś porzucił karabin. Ale nie pistolety. Dostał je od Taniela. Nie oddałby ich za
skarby świata. Taniel, jego chłopiec, mu je podarował.
Wstał z trudem, korzystając z jej pomocy. Popatrzył na północ. Czterdzieści mil. Był już
w Delivie. Bliżej Alvation niż jego własne wojsko.
Ależ z niego głupiec.
Vlora zaczęła rozkulbaczać konia.
– Co robisz?
– Odpoczniemy tu.
– Muszę wracać...
– Nie bądź głupcem, Tamasie. Armia dogoni nas za dwa dni. Jeśli nie odpoczniesz, na nic
się nie zdasz, gdy dotrzemy do Alvation.
Miała rację. Aczkolwiek wcale mu się to nie podobało.
Wyprostował się.
– Jestem twoim...
– Dowódcą. Wiem. Tu jest koc. Wezmę pierwszą wartę.
Tamas popatrzył na koc wciśnięty mu w ręce, na księżyc, a wreszcie na północ, ku
Alvation, które leżało na skraju równiny.
– Kolejny brat – usłyszał własny głos. – Kolejny brat.
34
Rozdział
Niespokojne sny przerwał dopiero żar południowego słońca. Tamas usiadł gwałtownie i z
głupią miną spojrzał na bikorn na swych kolanach. Wziął kapelusz do ręki, obejrzał. To nie było
jego nakrycie głowy. Stanowczo zbyt małe.
Vlora. Zniknęła gdzieś i Tamas zaczął się zastanawiać, czy nie przyśniło mu się
przypadkiem, że to ona znalazła go w nocy.
– Poszła szukać wody dla koni, sir.
Marszałek odwrócił się. Olem siedział na kamieniu i starannie czyścił karabin. Obok niego
leżały siodła i manierki. Tamas przesunął językiem po wargach. Były suche i gorące, a język
wydawał się ze dwa razy większy niż normalnie.
– Manierkę – wychrypiał marszałek.
Olem natychmiast rzucił mu jedną i Tamas łapczywie ugasił pragnienie.
– Kiedy nas dogoniłeś?
– Tuż po wschodzie słońca. – Olem spoglądał na Tamasa dziwnie. – Nie wygląda pan
najlepiej, sir.
Tamas przegarnął dłonią te włosy, które mu zostały, i ostrożnie obmacał szwy.
– Zgubiłem w nocy kapelusz.
– Aha. – Wzrok Olema mówił wyraźnie: „Co? Nie zamierzamy wspominać, że wczoraj w
nocy ruszyłeś galopem jak jakiś szaleniec? Co jest z tobą, na otchłań?!”.
Tamas uciekł spojrzeniem w bok.
– Nie ma zbyt wiele wody na tej przeklętej równinie.
– Wczoraj minęliśmy stare koryto rzeki, ale po ciemku nie dało się stwierdzić, czy na dnie
jest jakaś woda. Vlora poszła sprawdzić.
Tamas wstał i obszedł kilka razy ich niewielkie obozowisko. Czuł się okropnie. Nogi miał
sztywne i obolałe, szczególnie tę chorą, obtarcia w kroku, twarz spierzchniętą, a ręce
pozdzierane. W głowie dudnił mu ból, spowodowany odwodnieniem i brakiem snu. Za każdym
razem, gdy zatrzymywał się w trakcie swojego spaceru, mimowolnie spoglądał na północ w
stronę Alvation, a potem ku południu.
Vlora wróciła godzinę później, prowadząc konie. Przywiozła pełne bukłaki wody.
Po południu dołączyli do nich pozostali prochowi magowie i strzelcy doborowi Olema.
Niedługo potem dogoniło ich kilku zwiadowców. Tamas natychmiast wysłał ich na północ.
W ciągu popołudnia Tamas zauważył jeźdźców na horyzoncie. Nie zbliżyli się, ale widział
ich mundury, granatowe ze srebrem. Kim byli ci przebierańcy? Kezanami, tak jak podejrzewał?
Wojsko dotarło do Tamasa następnego dnia, późnym popołudniem. Rozbili obóz, a Tamas
natychmiast ruszył szukać dragonów przebierańców, wziętych do niewoli.
Było ich trzech. Wyglądali nieszczególnie, zabrano im konie, zapasy, hełmy i broń. Jeden
utykał mocno, a zaschnięta na spodniach krew pozwalała przypuszczać, że rana została odniesiona
niedawno. Drugiemu brakowało dwóch zębów. Trzeciemu zaś butów. Stopy miał owinięte pasami
oddartymi z mundurowej kurtki. Jego białą koszulę znaczyły plamy potu i krwi. Brązowe włosy
miał obcięte krótko, za to wyjątkowo okazałe faworyty.
Pilnujący jeńców żołnierz wskazał Tamasowi dragona bez butów.
– To ich porucznik – poinformował. – Przynajmniej takie miał dystynkcje na kurtce, zanim
jej nie podarł.
– A gdzie są jego buty? – chciał wiedzieć Tamas.
– Zabraliśmy, żeby zaczął gadać – wyjaśnił strażnik.
Tamas westchnął.
– Idź, znajdź je. Nie wolno tak traktować oficera. Nawet jeńca. – Odwrócił się do
porucznika i spytał po kezańsku: – Jak się nazywacie?
Mężczyzna patrzył ponad ramieniem Tamasa.
– Jak podacie imię, oddam wam buty.
– Co? – spytał tamten z wyraźnym adrańskim akcentem. – Nie mówię po Kezu.
Tamas wywrócił oczami.
– Wiem, że jesteście kezańskim oficerem. Jeśli dalej będziecie udawać Adrańczyka, każę
was natychmiast rozstrzelać za dezercję. – Pochylił się w stronę porucznika. – Swoim ludziom
mogę zrobić to, czego nie wolno mi w przypadku jeńca wojennego.
Mężczyzna spojrzał na Tamasa. Drgnął.
– Porucznik Mernoble – powiedział. – Trzydziesty Czwarty Królewskich Dragonów.
– I co tu robicie? – zapytał marszałek. – Jesteśmy w Delivie.
– Nie byliśmy, gdy zostaliśmy pojmani – zaoponował Mernoble.
– Nadjechaliście z północy. A na północy jest tylko Deliv.
Mernoble zaczął wpatrywać się w punkt nad ramieniem Tamasa. Chwilę później strażnik
wrócił z butami porucznika. Tamas podał je więźniowi.
– Z pańskim pozwoleniem? – spytał Mernoble.
Tamas skinął głową.
Mernoble siadł na ziemi i skwapliwie odwinął szmaty. Tamas aż się skrzywił – skarpety
porucznika były podarte i przesiąknięte krwią, stopy poobcierane do żywego mięsa. Musiał przejść
boso co najmniej kilka mil. Jeniec ostrożnie naciągnął buty i nie zdołał stłumić jęku, gdy wstał.
– Dostali wody? – spytał Tamas. Strażnik nie odpowiedział, więc marszałek odwrócił się
w jego stronę. – No? Wody? Jeść?
Strażnik tylko pokręcił głową.
– Do licha, człowieku, dajże im coś zjeść. To żołnierze jak ty. Przyniesie wam jedzenie –
wyjaśnił Tamas po kezańsku, gdy strażnik oddalił się pospiesznie.
Mernoble podziękował skinieniem głowy.
– Co robiliście w Delivie? – ponowił pytanie Tamas.
Mernoble nabrał powietrza i znów wbił wzrok w punkt poza Tamasem.
Marszałek zmarszczył brwi ze złością.
– Wiecie, kim jestem?
Porucznik pokręcił głową.
– Marszałek polny Tamas.
Mernoble przełknął ślinę. Z wyraźnym trudem.
– Chodźcie za mną. Gdzie namiot generała Beona? – spytał Tamas innego ze strażników.
– Czy to dobry pomysł, sir? – Żołnierz wydawał się zmieszany.
– Co chcecie przez to powiedzieć?! Gdzie namiot generała?!
– Tam, kawałek dalej.
Tamas zatrzymał się dopiero, gdy znalazł Beona siedzącego przy ognisku z gałązek i
wyschniętego końskiego nawozu. Generał podniósł się z trudem, gdy zobaczył Tamasa, ale na
widok jeńca zmrużył oczy z wściekłością.
– Generale, z pańskiego zachowania zrozumiałem, że będzie pan wyjątkowo
zainteresowany odpowiedzią na pytanie, kto palił, gwałcił i rabował, idąc przez te ziemie.
– Owszem – odparł Beon lodowatym tonem. – I odkryłem to zeszłej nocy. Ci ludzie to
kezańscy oficerowie udający Adrańczyków. – Spojrzał na stopy Mernoble’a. – Kto mu oddał buty?!
Tamas powiódł spojrzeniem od Beona do Mernoble’a. Porucznik ze strachu wytrzeszczył
oczy i nagle marszałek zrozumiał. To Beon rozkazał odebrać Mernoble’owi buty. Zapewne też
zabronił dawać jeńcom jedzenie i wodę. A ludzie Tamasa posłuchali bardziej niż chętnie.
– To ja – przyznał się marszałek.
– Żądam, by odebrano mu obuwie i rano postawiono przed plutonem egzekucyjnym.
Chcę, by ten człowiek został rozstrzelany za zbrodnie przeciwko ludowi Kezu.
Tamas ugryzł się w język. Nie zamierzał pozwolić, by rozkazywał mu jeniec wojenny,
nawet jeśli go szanował. Odwrócił się do Mernoble’a.
– Najwyższy czas, żebyście się wytłumaczyli, poruczniku.
Ręce dragona drżały wyraźnie.
– Co chciałby pan wiedzieć, sir?
– Wszystko – rozkazał zimno Beon.
Tamas położył dłoń na ramieniu porucznika.
– Zacznijcie od tego, gdzie jest Gavril. Taki potężny mężczyzna. Pojmał go wasz oddział
dwa dni temu, zanim zaczęliście ścigać mojego zwiadowcę.
– Zabrali go do Alvation – odparł Mernoble.
– Żywego?
– Tak.
Tamas westchnął cicho. To chciał usłyszeć przede wszystkim. Teraz mógł dowiedzieć się
reszty.
– To wszystko, sir?
– Nie. Zacznijcie od waszej brygady.
– Służę w Trzydziestym Czwartym Pułku Dragonów, będącym częścią Dziewiętnastej
Brygady Wielkiej Armii Jego Królewskiej Mości. Zostaliśmy wysłani na północ...
– Kto? – chciał wiedzieć Tamas. – W jakiej sile?
– Dwie brygady. Dziewiętnasta i Dwudziesta Czwarta, zostaliśmy wysłani na północ
siedem tygodni temu, żeby zająć delivijskie miasto Alvation.
– W jakim celu? – Tamas wiedział, że musi zadać jak najwięcej pytań. Ten człowiek
może w końcu uświadomić sobie, że jego odpowiedzi przysłużą się wrogowi.
– Żebyśmy mogli rozpocząć oblężenie sił Straży Górskiej, a potem przejść przez Góry
Smolne do Adro.
– A mundury?
– Wybieg. Żeby Delivijczycy myśleli, że to adrańska armia zajęła ich miasto.
Tamasowi oddech uwiązł w gardle. Jeśli Kez zaatakował Deliv w przebraniu
Adrańczyków, być może skłonił Delivijczyków do dołączenia do wojny po stronie Ipille’a.
– Udało wam się?
Mernoble popatrzył na Beona, ale ten odpowiedział mu tylko lodowatym spojrzeniem.
– Zajęliśmy Alvation. Półtora tygodnia temu. Komendant Straży Górskiej przejrzał nasze
przebranie, nie weszliśmy więc do Adro. Prowadzimy oblężenie.
– Jak wyjaśnicie, poruczniku, to, co robiliście moim rodakom? – spytał Beon. – Naszym
rodakom?
– Nie jestem z tego dumny, sir. – Mernoble spuścił wzrok. – Dostaliśmy rozkaz, żeby
podróżować szybko i bez obciążenia. Żywić się tym, co znajdziemy, a ze sobą zabrać
ograniczone zapasy. W razie potrzeby brać rekrutów. Rozkaz przyszedł od Jego Wysokości
osobiście. Kiedy trafiliśmy na adrańskich zwiadowców, sami prowadziliśmy rozeznanie, szukając
jedzenia i poborowych.
– Mój ojciec zaaprobował wasze postępowanie? – warknął Beon.
Mernoble skinął głową.
– Kto dowodzi Dziewiętnastą?
– Wcześniej marszałek polny... znaczy generał Tine – odpowiedział porucznik.
Generał, czyli został zdegradowany za to, że nie zdołał zająć Wierchowieńca.
– Wcześniej? – powtórzył Tamas. Tine był niezgorszym dowódcą, choć pragmatycznym i
nieprzykładającym większej wagi do życia swych ludzi. Tamas nie byłby zaskoczony, dowiadując
się, że to właśnie Tine stoi za takim działaniem.
– Został powieszony, sir. Za zdradę.
– Powieszony? – powtórzył Beon.
– Tak słyszałem, sir. I widziałem ciało. W zeszłym tygodniu.
– Tine był generałem, czyli rozkaz musiał pochodzić bezpośrednio od Ipille’a – stwierdził
Tamas. Cofnął się o kilka kroków i odetchnął głęboko wieczornym powietrzem. Wszystko to
było dziwne. Bardzo dziwne. Ipille był tyranem, ale nie idiotą. Nie prowokowałby wojny z
Delivem.
Wrócił do Kezan.
– Kto, na otchłań, przekonał Ipille’a, że atak na Alvation jest dobrym pomysłem?
– Nie wiem, sir, ja...
– Tak?
– Ta informacja nie została mi przekazana, ale słyszałem plotki.
– Mówcie.
– To Uprzywilejowany.
– Jaki Uprzywilejowany? – Tamas poczuł, że włosy na karku stają mu dęba. Większość
kamaryli zginęła na Południowej Turni, a przynajmniej tak wszyscy mówili.
– Plotka głosi, że przybył z Adro. Poseł Jego Wysokości do specjalnych poruczeń.
Tamas złapał Mernoble’a za ramiona.
– Jak się nazywa, u licha?! Jak?!
– To on powiesił marszałka polnego Tine’a. I to on jest teraz w Alvation.
– Jak brzmi jego przeklęte imię?!
– Diuk Nikslaus, sir.
35
Rozdział
36
Rozdział
Jest pan pewien, że to dobry pomysł, sir? – pytał Olem. – Jesteśmy strasznie blisko miasta.
Tamas obserwował Alvation przez lunetę. Miasto, pozbawione murów obronnych,
rozlewało się na północnym brzegu płytkiej rzeki. Większość budynków miała tu jedno bądź dwa
piętra. Z kominów unosił się dym, a dachy pokryto kamiennymi dachówkami. Było to główne
skrzyżowanie Wielkiego Północnego Szlaku ze Smolnym Traktem, kontrolowaną przez Straż
Górską drogą, która zapewniała kupcom możliwość przerzucenia towarów przez Góry Smolne do
Adro.
Według oceny Tamasa w Alvation mieszkało sto tysięcy ludzi. Nie było to miasto równie
wielkie jak te leżące na południu Kezu albo wybrzeżach Delivu, ale i nie małe.
– Nie, nie jestem – odpowiedział marszałek.
Olem leżał obok Tamasa. Po lewej miał Vlorę. Za nimi reszta prochowych magów
przygotowywała obóz na opuszczonej farmie. Tych troje natomiast podczołgało się wyschniętym
kanałem irygacyjnym i obserwowało miasto z odległości trzech mil.
Opuszczona farma. Tak blisko miasta, coś tu było mocno nie w porządku.
– Nie widzę żadnych śladów kezańskiej armii – stwierdził Olem.
– Tam – pokazała mu Vlora. – Widzisz, gdzie Smolny Trakt wchodzi do miasta od
zachodu? Troszeczkę na wschód. Granatowe mundury. Przebierańcy z Kezu. – Vlora znajdowała
się w prochowym transie, tak samo jak i Tamas. Widzieli dalej i wyraźniej niż Olem.
Tamas odszukał wzrokiem wskazany przez nią punkt. Grupa pięćdziesięciu żołnierzy szła
między kramami targowiska. Ciągnęli kilka sporych wózków, które napełniali towarem ze
straganów.
– Nikslaus wykrwawia to miasto. Wysłał ludzi, żeby zebrali daninę – stwierdził Tamas.
Skierował lunetę do miejsca, gdzie Alvation stykało się ze Smolnym Traktem, wpatrywał się w
długie cienie, jakie dawało popołudniowe słońce. I odległe figurki ludzi. Jeszcze więcej żołnierzy.
Beczki, wozy, konie.
– W tym mieście jest mnóstwo prochu, czuję to – stwierdziła Vlora.
– Stacjonuje tu armia.
– Więcej niż zwykle.
Tamas nie wiedział, co to mogło znaczyć. Być może Delivijczycy gromadzili tu proch,
szykując się do wojny z Adro.
– Interesujące.
– U podstawy góry. Wygląda, jak ich kwatera główna na czas oblężenia Straży Górskiej.
– Widzę – odpowiedział Tamas.
– Gdzie, na otchłań, podziała się delivijska armia? – spytał Olem.
Tamas nie przestawał obserwować miasta. Sam sobie zadał to pytanie już kilka razy.
– Król Sulem z pewnością gromadzi oddziały. Albo Nikslaus zajął miasto na tyle szybko,
że Sulem jeszcze o tym nie wie. – Tej możliwości nie chciał nawet brać pod uwagę. W
minionych wiekach Deliv szczycił się posiadaniem sprawnej i efektywnej armii, nawet jeśli
obecnie była nieco przestarzała. – Najprawdopodobniej Nikslaus uważa, że znajdzie się po drugiej
stronie gór, zanim Sulem zareaguje. Tam będzie mógł przyszpilić adrańską armię i wmieszać
Deliv w wojnę.
– Oni okupują to miasto, sir. Ci ludzie przecież muszą wiedzieć, że to poprzebierani
Kezanie. – Olem zaczął obgryzać paznokcie, co robił od chwili, gdy wypalił ostatniego papierosa.
– Nie mam pojęcia. Nikslaus nie jest idiotą, coś na pewno wymyślił.
– Powinniśmy przyprowadzić tu naszych? Dać rozkaz do ataku? – spytał Olem. – Jeśli
ustawimy się pod osłoną nocy, może weźmiemy ich z zaskoczenia.
– O ile nie wiedzą, że tu jesteśmy. – Tamas zaklął cicho. – Mają Gavrila, pamiętasz?
Brak murów sprawiał, że miasto łatwiej było zdobyć bez artylerii, ale Kezanie się okopali.
Mieli zapasy i znali topografię terenu. Walka w mieście zmieniłaby się w chaos.
– Sir, proszę, niech pan spojrzy na kościelną wieżę, pośrodku miasta – odezwała się Vlora.
Tamas poszukał wzrokiem kościoła.
– Na dzwonnicy, sir – uściśliła Vlora.
Tamas gwałtownie wciągnął powietrze. Na kamiennej dzwonnicy starego kościoła wisiały
ciała. Mężczyźni, kobiety, biali Kezanie, czarni Delivijczycy. Dzieci. Tamasowi żołądek ścisnął się
boleśnie. Na mgnienie oka pojawiła się przed nim twarz Sabona.
– Przeklęty Nikslaus – syknął.
– Powinniśmy wracać, sir?
– Wracać?
– Do naszych ludzi. Musimy coś wymyślić, żeby jednak wziąć Kezan przez zaskoczenie.
Tamas raz jeszcze przyjrzał się wieży, a potem całemu miastu. Omiótł spojrzeniem dachy
budynków, rozważając, z której strony należałoby zaatakować. Podprowadzi ludzi w pobliże
miasta, przekroczy płytką rzekę i złapie tylu Kezan na otwartej przestrzeni, ilu się da.
To najlepsze, na co mógł w tej chwili liczyć. Nawet gdyby Delivijczycy powstali i stanęli
po stronie Tamasa, walka w mieście trwałaby tygodniami. A na to nie mógł sobie pozwolić,
mając trzydzieści tysięcy kezańskiej piechoty za plecami.
– Gratulacje, Olemie, właśnie zostałeś awansowany na pułkownika.
– Sir? – wykrztusił Olem zdumiony.
– Potrzebuję kogoś, kto wróci i wyda rozkazy Siódmej i Dziewiątej, a nie przyjmą ich
od kapitana.
– Sir, ale kolejność rang...
– Sądzę, że możemy sobie darować majora i tak dalej.
– Dziękuję, sir, ale myślę...
Tamas uniósł rękę, by uciszyć dalsze protesty.
– Mam inne rzeczy na głowie. Przede wszystkim – złożył lunetę – zamierzam znaleźć
Gavrila i go stamtąd wyciągnąć. W mieście mam starą przyjaciółkę, która być może będzie
skłonna mi pomóc. Potem zabiję Nikslausa. Wtedy, i tylko wtedy, ruszymy do bitwy.
Nila usiadła przy łóżku Jakoba i słuchała cichego pochrapywania chłopca. Malec miał
spokojną twarzyczkę, jego pierś podnosiła się i opadała powoli. Za oknem słyszała turkotanie
powozu na kamiennym bruku.
Przenieśli się z mieszkania Bo w Dzielnicy Fabrycznej do niewielkiego domku w
modnej części Górnego Talienu. Z tego, co Bo mówił, miał kilka takich „bezpiecznych domów”
rozrzuconych po mieście. Raz nawet zaczęła zastanawiać się, skąd wziął na to wszystko pieniądze,
ale szybko przypomniała sobie, że przecież należał do kamaryli.
Łatwo się o tym zapominało. Uprzywilejowani z kamaryli słynęli ze swych skłonności do
okrucieństwa. A nie z poczucia humoru, skłonności do flirtowania i cichej szczodrości.
Ale jutro wyjeżdżał. Wybierał się na południe, jak twierdził, ratować Taniela Dwa Strzały.
Nila znów zostanie sama, w pojedynkę będzie strzegła małego chłopca, który śpi tu tak
spokojnie. Dokąd z nim pójdzie? Do Fatrasty? Do Novi? Wieść ciche życie praczki i powtarzać
wszystkim, że Jakob to jej brat?
Czy Jakob będzie w stanie znieść takie życie, gdy dorośnie? W końcu był synem diuka.
Zaledwie kilka miesięcy temu niewiele brakowało, a zostałby królem. Zostałaby jego opiekunką,
zastępczą matką, może arystokratką, dekretem nowego króla. Miałaby zalotników i sługi, i realną
władzę.
Byłoby to zupełnie inne życie.
Ale tak się nie stało.
Teraz musiała wymyślić, dokąd pójść, gdy Bo już opuści miasto. Doszła do wniosku, że
zakopanego na cmentarzu srebra może już tam nie być. Przecież ktoś mógł je znaleźć i zabrać. To
czyniłoby jej sytuację jeszcze gorszą, tak złą, że nie chciała o tym myśleć.
Usłyszała, jak frontowe drzwi otwierają się i zamykają. Serce zabiło jej szybciej. Musiała
samej sobie przypomnieć, że wciąż jeszcze są pod ochroną Bo, przynajmniej przez kolejny dzień, a
Vetas nie może już ich skrzywdzić.
Bo wszedł do pokoju na palcach. Wiedział, że Jakob poszedł spać o ósmej wieczorem, jak
co dzień. Gestem zaprosił Nilę do kuchni.
– Czy chłopak może zostać sam na kilka godzin? – spytał, gdy zamknęła za sobą drzwi do
pokoju. Słowa padały pospiesznie, a oczy Bo lśniły jasno. Był czymś wyraźnie podekscytowany.
Chciał ją gdzieś zabrać. Dokąd? Czuła ciepło rumieńca na policzkach.
– No cóż, śpi. Wystraszy się, jeśli się obudzi i nikogo nie będzie.
– Umie czytać?
– Odrobinę.
– Dobrze. Napisz mu liścik. Potrzebuję twojej pomocy. Wrócimy za kilka godzin.
– Mogę go obudzić i zabrać z nami.
– Nie chcesz go zabierać.
Teraz policzki Nili oblał war.
– Nie, nie z tego powodu – odparł Bo, posyłając jej krzywy uśmiech.
Twarz dziewczyny płonęła żywym ogniem. Czy naprawdę poczuła ukłucie rozczarowania?
Nagle zaciekawiło ją, ile lat ma naprawdę Bo. Taki wydawał się pewny siebie, no i fakt, że
był członkiem królewskiej kamaryli, sprawiał, że myślała o nim jak o kimś starszym, ale bywały
takie chwile, że zdawał się mieć nieledwie dwadzieścia lat.
– Chodź – poprosił.
Napisała liścik do Jakoba i zostawiła na kuchennym stole, obok szklanki z wodą. Potem
razem z Bo wsiedli do dorożki. Bo stuknął w dach i powóz ruszył.
– Wiesz już, co zrobisz, gdy wyjadę?
Nila spuściła wzrok. Miała nadzieję, że Bo zostanie trochę dłużej.
– Jeszcze nie zdecydowałam.
– Nie masz chyba zbyt wiele pieniędzy?
– Trochę mam. Tej nocy, gdy do domu diuka przyszli żołnierze, wyniosłam trochę sreber i
zakopałam za miastem. Mam nadzieję, że wciąż tam leżą.
– A jeśli nie?
Z trudem przełknęła ślinę.
– To nie wiem.
Przez chwilę jechali w milczeniu.
– Zostawię ci kilka setek, gdy będę wyjeżdżał – oświadczył Bo niespodziewanie.
Kilka setek pozwoliłoby Nili opłacić przejazd do Novi albo tydzień w zajeździe.
– Dziękuję. – Nie bardzo wiedziała, co jeszcze powiedzieć. – To będzie jakiś krok na
długiej drodze do nowego życia.
– Długiej drodze? To powinno wam zapewnić nowe życie.
Nila tylko zmarszczyła brwi.
– Kilkaset tysięcy krana.
– Kilkaset... ty...tysięcy... – wykrztusiła z trudem. Za taką sumę mogliby urządzić się z
Jakobem wygodnie do końca życia. – Co? Dlaczego ty...?
Bo machnął lekceważąco dłonią. Nila odwróciła się do okna, po części dlatego, żeby nie
widział łez wzbierających w jej oczach.
– Dom też – powiedział. – Ten, w którym teraz mieszkamy. Jeśli zdecydujesz się zostać
w Adro, dom jest twój. Tytuł własności jest już na ciebie.
Gapiła się na niego niezdolna wydusić z siebie choćby słowa. Kim był ten mężczyzna?
Dlaczego to robił? Był Uprzywilejowanym, jednym z najpotężniejszych ludzi w Dziewięciu.
Tacy jak on nie zauważali osieroconych chłopców i samotnych praczek.
– Dlaczego? – zapytała wreszcie.
Wzruszył ramionami. Minęło kilka minut, zanim Nila zrozumiała, że nie otrzyma żadnej
innej odpowiedzi. Osuszyła łzy, które zebrały jej się w kącikach oczu, odetchnęła głęboko i
powoli wypuściła powietrze.
– Dziękuję.
Bo wpatrywał się w swoje stopy. Wydawało się, że niezręcznie mu z tymi
podziękowaniami, jakby uważał, że na nie nie zasługuje. Ponownie wzruszył ramionami.
– Dokąd jedziemy? – spytała.
– Kiedy byłem chłopcem – Bo był najwyraźniej bardzo zadowolony, mogąc zmienić temat
– marszałek Tamas zabrał mnie z ulicy do domu. Nie chciał, żeby Taniel bawił się z
niewyedukowanym chuliganem. Dał mi łóżko i zapłacił za nauczycieli dla mnie i Taniela.
Nila przypomniała sobie, jak patrzyła na śpiącego marszałka polnego, gotowa wbić mu nóż
w serce za cierpienie, które sprowadził na Adro. Wtedy przeszkodził jej kapitan Olem.
– To był chyba bardzo miły gest – stwierdziła.
– Nienawidziłem tych przeklętych belfrów. Nienawidziłem czytania i pisania, ale Tamas
kazał mi ćwiczyć stawianie liter. No to ćwiczyłem. Kopiując całą jego korespondencję, gdy spał.
Stare listy, nowe. Wszystko. Tamas trzymał swoje listy w szkatule, ale otworzyłem ją wytrychem
w mgnieniu oka.
Nila parsknęła śmiechem, choć pobrzmiewała w nim i nuta zaskoczenia.
Bo też się uśmiechnął.
– Zachowałem te kopie. Na wszelki wypadek. Zawsze planowałem z wyprzedzeniem i
byłem w tym dobry. Umiejętność szczura ulicy. W każdym razie w jednym z listów z czasów
młodości Tamas pisał o tym, że szlachtę należy usunąć z armii, żeby pozbyć się korupcji. Wielu
szlachciców kupowało towary za państwowe pieniądze i sprzedawało na czarnym rynku,
napełniając sobie kieszenie.
– A co to ma wspólnego ze mną? – zdziwiła się Nila. Cały miniony tydzień Bo rozprawiał
o tym, jak to znajdzie dowody na to, że generałowie ciągną zyski z wojny, i w ten sposób
uwolni Taniela Dwa Strzały od wszelkich zarzutów stawianych mu przed sądem. Nila chciała
pomóc, ale denerwowała się, zostawiwszy Jakoba samego.
– W liście Tamas wymieniał jedną konkretną osobę. Diuka Eldaminse’a.
Nila gwałtownie nabrała powietrza.
– Jedziemy do posiadłości diuka – oznajmił Bo. – Czy raczej tego, co z niej zostało.
Nila nie wróciła do posiadłości od tamtej pamiętnej nocy, gdy żołnierze wyprowadzili
stamtąd pana i panią domu. Ledwie uniknęła wtedy gwałtu. Zabrała Jakoba i uciekła z nim w
ciemność przedświtu.
– Nie wiem... czy zdołam ci pomóc.
– Miejmy nadzieję, że tak. Nie miałem żadnych wieści z południa, od czasu jak
dowiedziałem się, że Taniel stanął przed sądem. W najlepszym przypadku jest w więzieniu. W
najgorszym już nie żyje. Potrzebuję dowodu, żeby posłać do więzienia generałów, którzy go
osądzili, albo będę musiał tam pojechać i zabić mnóstwo żołnierzy, by go wyciągnąć. – Skrzywił
się, patrząc na swoje dłonie bez rękawic. – Wolałbym tego nie robić. To jednak wyjątkowa
niedogodność.
Godzinę później dotarli do celu. Słońce zaszło już i ulice zatonęły w mroku, z którego
wyłaniały się zarysy szlacheckich posiadłości niczym duchy minionych wieków. Nie dalej jak sześć
miesięcy temu ta ulica była rzęsiście oświetlona i mieszkało przy niej kilkanaście szlacheckich
rodów i setki ich sług. Teraz w oknach panowała ciemność, a na podwórkach cisza. Na widok
posiadłości Eldaminse’ów Nilą wstrząsnął zimny dreszcz. Ogień zniszczył część dachu, a jeden z
kominów zwalił się do środka.
– Wszystko w porządku? – spytał Bo. Poczuła dotknięcie na ramieniu, miał założone
rękawice.
– Tak – odpowiedziała, oczyściwszy gardło chrząknięciem.
Podał jej latarnię, a potem pstryknięciem palców zapalił swoją.
– Dziękuję – odparła. Światło rozjaśniło nieco podjazd, ale resztę dziedzińca zepchnęło w
ciemność. Jednak Nila poczuła się pokrzepiona.
– Tędy.
Poprowadziła Bo do głównego wejścia. Westybul został całkowicie ograbiony. Zniknęły
obrazy i rzeźby, odcięto żyrandol i dokładnie obrano z kryształów. Ktoś wypisał coś
nieczytelnie na ścianie, dorysował chyba twarze, a cały dom śmierdział jak chlew.
– Czego szukasz? – chciała wiedzieć.
– Sejfu. Miejsca, w którym diuk chowałby swoje księgi rachunkowe i korespondencję.
Nila ruszyła ku schodom.
– Już dawno zostały rozkradzione. Wszystko, co miało jakąkolwiek wartość, przepadło.
– Muszę spróbować.
Reszta domu wyglądała dokładnie tak samo. Meble zniknęły albo zostały z nich drzazgi,
ściany udekorowane były napisami i rysunkami. Ten widok zasmucił Nilę. To było kiedyś
szczęśliwe miejsce, pełne życia, bogactw. Jakob biegał tu po korytarzach. Ścigał służbę z
drewnianym muszkiecikiem w dłoniach. Teraz Nila cieszyła się, że Bo nie chciał zabrać chłopca.
Gabinet diuka mieścił się na pierwszym piętrze. Gdy tylko Nila weszła do pokoju, od razu
wiedziała, że niczego nie znajdą. Brakowało części podłogi i jednej z zewnętrznych ścian,
wszędzie widoczne były ślady płomieni. Ktoś próbował otworzyć sejf prochem. I sporo go użył,
sądząc po efektach. Z biurka diuka zostały jedynie drzazgi.
Wskazała na kawał metalu, kilkanaście kroków od miejsca, gdzie zwykł stać sejf.
– To jest to, sejf diuka.
Bo obejrzał znalezisko. Cokolwiek było w środku, zostało zniszczone przez wybuch albo
ukradzione po nim. Uprzywilejowany kopnął metal i zaklął, podskakując na jednej nodze. Drugą
ściskał oburącz.
– Szlag, szlag, szlag! – Zachwiał się i byłby wpadł do dziury w podłodze, gdyby nie
Nila, która chwyciła go za poły surduta.
Westchnął z desperacją.
– Dziesięć dni poszukiwań i to był mój najlepszy trop. – Osunął się na podłogę. – Jesteś
pewna, że nie ma tu nic innego?
– Byłam jedynie praczką. W tym gabinecie byłam zaledwie kilka razy i zawsze skupiłam
się raczej na tym, jak nie trafić do łóżka diuka.
– Szlag! – Bo rąbnął pięścią w podłogę.
– Nie możesz po prostu pojechać na południe... – Zrobiła nieokreślony gest.
– I co? Wyczarować Taniela z tej celi, w której go trzymają? To jednak trochę bardziej
skomplikowane.
Nila usiadła obok niego.
– Jeśli nie znajdę dowodów przeciwko generałom, będę musiał użyć czarów – wyjaśnił Bo.
– No, zacznę od łapówek. Łapówki mogą podziałać, ale nie można na nich polegać. Ktoś, kto
chętnie przyjmuje twoje pieniądze, równie chętnie cię sprzeda. A jak łapówki nie podziałają, będę
musiał zabijać. A wcale tego nie lubię, bez względu na to, co można by pomyśleć o członku
królewskiej kamaryli. A już na pewno nie chcę zabijać adrańskich żołnierzy. Taniel by mi nigdy
nie wybaczył.
Bo wpatrywał się w podłogę, a na jego twarzy malowała się mieszanina smutku i złości.
– Moment! – Nila poderwała się gwałtownie.
– Co?!
– Kiedy raz tu weszłam, diuk klęczał przy kominku.
– To robi mnóstwo ludzi – odparł Bo z cieniem irytacji.
– Nie. Diuk zawsze siadał przy kominku. Miał swój wielki fotel. – Nila ostrożnie obeszła
wyrwę w podłodze. – O, tutaj. A on nigdy sam nie wkładał drewna. Zawsze wołał w tym celu
sługę. Pamiętam, bo kiedy go zobaczyłam na klęczkach, pomyślałam, że to dziwne.
Teraz i Bo się zerwał.
– Skrytka? Ukryta gdzieś pod obramowaniem kominka? Jak myślisz?
– Może być. – Musiało tak być. To było wszystko, co Bo zostało, a Nila nagle zapragnęła
z całej siły znaleźć dlań odpowiedzi, których potrzebował. Opadła na kolana przy kominku i
zaczęła wciskać palce w szczeliny między cegłami. Szukała jakieś ukrytego przycisku albo
ruchomej cegły czy czegokolwiek tym rodzaju. Nie znalazła.
– Odsuń się – polecił Bo. Poprawił rękawice i uniósł dłonie. Nila odsunęła się pospiesznie
na czworakach. Rozległ się głośny trzask i kawał kominka, większy, niż Nila zdołałaby dźwignąć,
odleciał na bok. Bo z szerokim uśmiechem spojrzał w dół. Pod kamieniami leżała szkatuła. Nila
załapała za uchwyt i wyciągnęła ją ze skrytki.
Bo zniszczył zamek pstryknięciem palców i wieko uniosło się natychmiast. W środku
znaleźli kilka oprawionych w skórę ksiąg, niezbyt dużych.
Bo otworzył jedną z nich i zaczął przeglądać. Uśmiech na jego twarzy stał się jeszcze
szerszy.
– Tak – oznajmił. – Tego właśnie potrzebowałem.
Wrzucił księgę z powrotem. A potem zamknął oczy i położył dłonie na wieku szkatuły.
Wyglądało to, jakby się modlił.
Nili nagle coś przyszło do głowy.
– Bo?
– Tak? – Nie otwierał oczu.
– Czy nie zaaresztują cię, gdy dowiedzą się, kim jesteś?
– Bardzo prawdopodobne.
– I pewnie zabiją, gdy spróbujesz ratować Taniela za pomocą magii?
Otworzył oczy.
– Niemal na pewno. Zaraz wracam. – Wypadł z pokoju, jakby nagle przypomniało mu
się, że zostawił obiad na ogniu.
Nila nasłuchiwała jego kroków dudniących w korytarzu, a potem na schodach. Słyszała,
jak zazgrzytał żwir, gdy Bo wyszedł na zewnątrz.
Została sama w tej wielkiej pustej posiadłości, która kiedyś była jej domem. Podniosła
latarnię i obeszła gabinet. Minęło kilka minut, a Bo nie wracał.
Zostawił ją?
Nie. Szkatuła wciąż leżała na podłodze, a obok niej rękawice Bo.
Usiadła obok i uniosła wieko pudła. Powoli zaczęła kartkować jedną z ksiąg. Rozpoznała
pismo diuka. Wyglądało to jak dziennik, później pojawiły się i kolumny cyfr. Raz na jakiś czas
pojawiało się podkreślone imię. Nila nic z tego nie rozumiała.
Odłożyła jedną księgę i wzięła następną. W środku znalazła to samo. W trzeciej też. Bo
będzie to musiał jakoś rozwiązać, ale wydawał się uszczęśliwiony znaleziskiem. Podniosła jego
rękawice. Dziwne, że je zostawił.
Przechyliła głowę, nasłuchując kroków. Cisza.
Wpatrywała się w rękawice przy świetle lampy. To była ta sama para, którą naprawiła.
Poznała plamę po kawie, zaraz obok jednej z run. Wiedziona nagłym impulsem wsunęła rękawicę
na palce.
Spodziewała się szoku. Może bólu. Słyszała historie o Uprzywilejowanych, którzy
nakładali zaklęcia na wszystkie posiadane przedmioty, żeby nie mógł ich użyć nikt inny. Ale nic się
nie stało, gdy założyła rękawicę. Wsunęła więc drugą.
Były dla niej o wiele za duże. Dlaczego Bo tak nalegał, żeby je przymierzyła? Nie
przypominała sobie, żeby różdżkarze kazali dzieciom w sierocińcu zakładać rękawice.
Nila wyciągnęła dłoń jak najdalej przed siebie i na wszelki wypadek odwróciła twarz.
Strzeliła palcami.
Nic.
– Naprawdę myślałem, że zadziała.
Nila niemal wyskoczyła ze skóry, zdarła rękawice i rzuciła je na podłogę.
Bo stał w progu i się jej przyglądał.
– Co? – spytała, wstając z podłogi. – Co myślałeś, że zadziała?
Bo wszedł do gabinetu. Jak zdołał wejść na piętro, nie robiąc przy tym żadnego hałasu?
– Nie lśnisz w Nieświecie, ale ludzie, którzy nie sięgnęli swego potencjału, rzadko lśnią.
Wydawało mi się, że jest w tobie coś szczególnego. Może Zdolność, może nawet coś więcej. Od
dwóch tygodni czekałem, żebyś wreszcie przymierzyła rękawice.
Nila wygładziła sukienkę i uniosła podbródek. Oszustwo!
– No więc nie jestem Uprzywilejowaną. Wybij to sobie z głowy.
Bo zrobił kilka szybkich kroków. Nila cofnęła się i nagle jego dłoń zostawiła piekący ślad
na jej policzku.
Furia wezbrała w Nili natychmiast. Uderzył ją! Bez powodu! Uniosła pięść.
– Stój! – krzyknął.
Nie była pewna, dlaczego posłuchała.
– Spójrz.
Popatrzyła na swoją dłoń, tę zaciśniętą w pięść, którą chciała stłuc Bo na miazgę. Płonęła
błękitnym ogniem. Nila czuła ciepło płomieni na twarzy, ale nie na dłoni. Krzyknęła zaskoczona i
poczęła machać ręką, póki ogień nie zgasł. Co to było?! Jak to zrobiła?!
– Wybacz, że cię uderzyłem. – Bo patrzył na nią z radością i niepokojem zarazem. –
Musiałem wzbudzić w tobie silne emocje.
– Mogłeś mnie pocałować – warknęła.
– O? Zapamiętam na przyszłość. – Potarł podbródek. – Wychodzi na to, młoda damo, że
jesteś Uprzywilejowaną. Możesz sięgnąć do Nieświata. Co jest nawet bardziej, nie, najbardziej
interesujące, to fakt, że nie potrzebowałaś do tego rękawic.
37
Rozdział
Gdy Adamat dotarł do głównej siedziby Szlachetnych Wojowników Pracy, nie zastał tam
Ricarda. Nie zastał tam właściwie nikogo poza portierem i barmanem. Ten drugi nalał Adamatowi
kufel gurlańskiego piwa ze schłodzonej beczki i wskazał miejsce w foyer, gdzie detektyw mógł
poczekać.
Adamat zdecydował, że sam się wpuści do gabinetu Ricarda.
Czekał niemal trzy godziny, patrząc, jak ciemność zapada nad wodami Admorza, i walcząc
z narastającą niecierpliwością. Nagły huk otwartych gwałtownie drzwi poderwał go na nogi.
Adamat podszedł do drzwi gabinetu i uchylił je czubkiem stopy. Przez szparę zobaczył
Ricarda, który niczym burza szedł przez foyer, z wściekłością cisnąwszy płaszcz na podłogę.
Rzadkie włosy stały mu na sztorc, a koszulę miał przesiąkniętą potem.
– Nalej mi! – ryknął.
Za nim podążała Fell i kilkunastu innych asystentów.
Ani śladu ludzi Claremonte’a. Adamat wyszedł z gabinetu, zawstydzony swymi
podejrzeniami.
Ricard minął go i usiadł ciężko w swoim fotelu za biurkiem.
– Jesteśmy w czarnej otchłani, Adamacie – oznajmił.
Adamat nie wspomniał nawet, że czeka od trzech godzin.
– Dlaczego? – zapytał tylko.
– Bruduńsko-Gurlańska Kompania Handlowa najechała nasz kraj.
– Czego się dowiedziałeś?
Odźwierny przyniósł Ricardowi butelkę ciemnej whiskey i szklankę. Tumblar cisnął
szklankę do kominka, gdzie rozpadła się na miliony okruchów, złapał butelkę, odkorkował i
osuszył w jednej czwartej.
Adamat wyrwał mu ją z dłoni.
– Nie będzie lepiej, jak się schlasz – warknął.
– Nie rozumiesz. Claremonte przybywa, i to ze wszystkim, czym dysponuje.
Adamat spojrzał przyjacielowi w oczy i zrozumiał, że Ricard nie był sfrustrowany czy
zły, był przerażony. Jeszcze nigdy detektyw nie widział przyjaciela w takim stanie. Tumblar miał
w oczach autentyczny strach.
– Brudania nas najechała? – spytał.
– Niech mnie otchłań pochłonie, jeśli wiem. Nie padł ani jeden strzał. Nikt nawet nie
próbował mnie zatrzymać, gdy zadawałem pytania przy śluzach. Claremonte przekupił każdego
jednego członka związków, który pracował przy kanale, i po prostu przeprowadził swoją flotę. I
tyle. Jutro tu będą.
– Jutro? – Adamat pobladł. – Jak to możliwe tak szybko?
Ricard machnął ręką w stronę okna, choć nie wychodziło nawet na kanał.
– Zbudowaliśmy kanał, żeby jak najszybciej transportować towary. Ad została pogłębiona
niemal na całej długości, bez trudu poniesie flotę Claremonte’a. Spędziliśmy ostatnie pięć lat,
przebudowując wszystkie mosty, żeby móc zrobić dokładnie to, co Claremonte robi teraz. Nic go
nie zatrzyma.
– Z pewnością coś się znajdzie.
– Od chwili przyjazdu każdą minutę poświęciłem, żeby znaleźć to coś. Godziny
zmarnowałem, rozmawiając z kowalami, dowiadując się, czy mogą wykuć łańcuch na tyle
potężny, żeby go powstrzymać. Nie mogą.
Ricard wyglądał jak tonący, który nie jest w stanie złapać rzuconej mu liny. Twarz miał
zaczerwienioną, a do tego rozerwaną nogawkę spodni, co Adamat dopiero zauważył.
– Krwawisz – uświadomił przyjaciela.
Ricard spojrzał na łydkę i westchnął. Nawet nie spróbował zatamować krwi.
Na progu gabinetu stanęła Fell. Włosy miała gładko zaczesane, ubranie w idealnym
porządku. Cała jak spod igły.
– On krwawi – poinformował ją Adamat.
Uklękła obok Ricarda i odsłoniła jego ranę.
– Cokolwiek? – spytał ją.
– Nadal nad tym pracujemy – odparła.
– Musimy zorganizować obronę – oznajmił Adamat.
Ricard czknął i sięgnął po butelkę.
– Nie ma na to czasu.
– Jest policja. – Adamat odsunął butelkę poza zasięg Tumblara. – Kilka oddziałów wojska.
Zwołaj ludzi. Masz przecież gazety, użyj ich.
– Milicja obywatelska – ożywił się Ricard.
– Właśnie. – Adamat poczuł, że serce wali mu dziko. – Miasto nie jest bezbronne. Tu
mieszka milion ludzi. Użyj gazet. Pamiętasz ten tłum na Placu Elekcyjnym, kiedy Tamas ściął
Manhoucha? Tam masz siłę. Masz ludzi. Staną w obronie swoich domów.
Ricard poderwał się na nogi. Fell wylądowała na tyłku.
– Fell – pomógł jej wstać – napisz list. Poinformuj gazety. Chcę mieć pierwszą stronę we
wszystkich. Na każdym progu w Adopeście ma rano leżeć gazeta. Mają drukować całą noc!
Wezwij szefów związków. Chcę, żeby wszyscy wzięli w tym udział. Zrobimy to! Obronimy
miasto!
Adamat uśmiechnął się mimowolnie, to był Ricard, jakiego znał.
Tumblar złapał go za rękę.
– Dziękuję ci, Adamacie. Wiedziałem, że masz to w sobie. Cokolwiek ci płacę,
podwajam.
– Ty mi nie... – zaczął detektyw, ale Tumblar już wypadł z gabinetu. Adamat stał przez
chwilę ogłupiały. Ricard wykrzykiwał rozkazy do swych asystentów, niczym dowódca na linii
frontu. Nabrał tempa, rozkręcił się na dobre i nie zatrzyma się już, póki nie zorganizuje obrony
miasta.
W gabinecie nagle zrobiło się cicho. I zimno. Adamat rozejrzał się za szklanką, żeby
sobie nalać whiskey, a kiedy żadnej nie znalazł, pociągnął łyk prosto z butelki.
– Sir – odezwała się nieoczekiwanie Fell.
– Hm?
Stała z rękoma za plecami, z uniesioną brodą.
– Nigdy pana nie przeprosiłam, chciałabym zrobić to teraz.
– Za co? – Adamat poczuł budzący się w nim gniew. Wiedział, za co. Za to, że o mało
co nie zabiła mu żony. Za to, że nie zdołała zatrzymać Vetasa, choć powiedziała, że to zrobi.
– Vetas mnie przechytrzył – przyznała. – Powinnam była wziąć ze sobą więcej ludzi.
Adamat zdusił gniew, zmusił się, by pozostać spokojnym. Bardzo w tym pomógł kolejny
łyk whiskey.
– Był dobry w tym, co robił. Mnie też przechytrzył, i to wiele razy. – Słowa te
uruchomiły cały ciąg skojarzeń. Adamat się zmarszczył.
– Sir? – odezwała się Fell po chwili.
Uciszył ją gestem. Musiał pomyśleć. Vetas przechytrzył go nie raz. Wszystkie dowody
wskazywały na to, że był genialnym strategiem, nie miał żadnych wyrzutów sumienia ani
skrupułów, nie wahał się zabijać.
– Nie żyje? – spytał Adamat.
– Vetas? Nie. Zmarł dwa tygodnie temu. Bo pozbył się ciała.
– A gdzie jest Bo?
– Gdzieś przepadł. Ricard chciał go nawet zatrudnić, ale Bo odmówił.
Adamat wygładził klapy surduta. Powiedział Bo o swych podejrzeniach względem Vetasa.
Że być może Vetas nie powiedział im wszystkiego, że może nawet wprowadził ich w błąd. On...
– Szlag! Vetas! Wszystko wiedział i znów nas przechytrzył. Nawet Bo tego z niego nie
wyciągnął!
– Skąd pan wie?
– Molo. – Adamat potrząsnął głową. Fell nie wiedziała, o co chodzi. – Pytałem Vetasa,
jak odnaleźć mojego chłopca, a on mnie wysłał do handlarzy niewolników, którym go sprzedał.
Powiedział mi, kogo szukać, jakiego użyć hasła. Z tym że podał mi złe hasło! Handlarze mnie
zaatakowali. Ledwie uszedłem z życiem, tak bardzo chciałem odzyskać syna, że w ogóle do mnie
to nie dotarło. Dopiero teraz.
Adamat zsunął się po ścianie. Vetas nie żył. Nie będzie już żadnego rozliczenia, żadnych
konfrontacji. Jakąkolwiek mieli przewagę nad Claremonte’em, przepadła. Jeśli nie stało się to jasne
już w chwili, gdy przeprawił swoją flotę przez góry.
– Co uzyskaliście od Vetasa, jakie informacje?
Fell zmarszczyła brwi.
– Raporty. Plany jego pana.
– Jakie plany?
– Dotyczące wyborów. Planowane reformy w mieście.
– To śmieci – oznajmił Adamat.
– Ale potwierdziliśmy prawdziwość niektórych. Znaleźliśmy kryjówki. Ludzi w mieście.
– Chciał, żebyśmy myśleli, że mamy przewagę. Nie mamy. Wszystko, czego
dowiedzieliśmy się od niego, jest podejrzane.
Adamat zdjął kapelusz z wieszaka przy drzwiach i ujął laskę. Nagle poczuł się bardzo
zmęczony.
– Co pan robi?
Ich jedyną nadzieją było to, że Ricard zdoła poruszyć miasto. W przeciwnym razie jutro
stanie się ono własnością Claremonte’a.
– Idę do domu. Do żony. Zobaczymy się jutro przy północnej bramie.
38
Rozdział
39
Rozdział
Tamas nie był pewien, co zaniepokoiło go bardziej, nagły strach w oczach Hailony czy
jednak to, co powiedziała.
– To prawda! Adro najechało Deliv! – Zasłoniła usta dłonią. – Jesteś tutaj, więc to prawda.
Zachwiała się tak mocno, że Tamas przyskoczył do niej i chciał złapać za rękę, ale cofnęła
ją, jakby był wężem.
– Cofnij się – zażądała bez tchu.
– To nieprawda – zapewnił ją. – Nic z tego nie jest prawdą.
– Skąd mam to wiedzieć? Gdzie Sabon?
Tego pytania Tamas obawiał się najbardziej.
– Spójrz na mnie. Jestem w mundurze? Widziałaś mnie gdzieś w publicznym miejscu od
chwili, gdy armia zajęła Alvation? To nie moi ludzie.
Hailona wpatrywała się weń wstrząśnięta.
– Myślisz, że byłbym takim głupcem, żeby zaatakować Deliv? Zaryzykować, że
przyłączycie się do wojny po stronie Kezan, po tym jak zajęli Budwiel i zagrozili samemu sercu
Adro? Nie, Hailono, to kezański spisek, żeby obrócić nasze narody przeciwko sobie.
Hailona zebrała się w sobie, wstała, odetchnęła głęboko i wyprostowała ramiona. Znów
wydała się królewska i nawet młodsza.
– Wyjaśnij mi to – zażądała, patrząc na niego twardo, oskarżycielsko.
Tamas drgnął. Ostatnio rozmawiali przed szesnastu laty, jak miał ją przekonać?
– Za miastem obozują dwie brygady moich żołnierzy. Zostaliśmy odcięci po tym, jak Kez
zajął Budwiel. Moi ludzie są wycieńczeni, poranieni i głodują. Przyszliśmy z południa, szukając
wsparcia w Alvation. Wyobraź sobie moje zdziwienie, gdy zobaczyliśmy miasto w rękach
Adrańczyków.
– Możesz tego dowieść?
– Dowieść? Ci żołnierze tutaj... założę się, że połowa z nich mówi tylko po kezańsku. A
ci, którzy mówią po adrańsku, mówią z akcentem gorszym niż mój delivijski. Nie wiem, co tu się
dzieje, tak jak i ty, ale mam swoje podejrzenia.
– Podejrzenia to za mało – stwierdziła Hailona. – Demasolin wróci tu za chwilę. Nie
uwierzy ci – powiedziała to tak, jakby i ona nie wierzyła.
– Kim on jest? – Tamas odruchowo spojrzał w stronę drzwi, którymi wybiegł Demasolin.
– Moim szwagrem i księciem Vindren.
– Ponownie wyszłaś za mąż? Nie wiedziałem.
– Dziesięć lat temu. Prosiłam Sabona, żeby ci nie mówił. Gdzie on jest? Demasolin jemu
też nie zaufa, ale łatwiej uwierzyć rodakowi niż Adrańczykowi.
Tamas się cofnął. Miał wrażenie, że właśnie wymierzyła mu siarczysty policzek. Prosiła
Sabona, żeby nie mówił mu o jej zamążpójściu? Sabon był jak brat dla Tamasa, który w pewnym
momencie prawie poślubił Hailonę, a teraz ona zachowywała się, jakby nie miało to
najmniejszego znaczenia.
Otrząsnął się. Miał ważniejsze rzeczy do załatwienia.
W korytarzu zabrzmiały kroki. Drzwi otworzyły się i stanął w nich stary Delivijczyk w
liberii. Zdawał się zaskoczony obecnością Tamasa i wodził spojrzeniem od niego do swej pani,
spięty, jakby gotów skoczyć między tych dwoje.
– Wszystko w porządku, Ruperze – zapewniła go Hailona. – Jak się mają ludzie?
– Ferhulia umrze, zanim nastanie świt – odpowiedział Ruper z wyuczoną uprzejmością
lokaja. – Inel może przeżyje, ale musimy go przenieść. Nie możemy tu zostać. Przyjdą po nas.
– Kto? – wtrącił Tamas z naciskiem. – Kto po was przyjdzie?
– Generał dowodzący... – zawahała się na ułamek sekundy – adrańską armią nazywa się
Saulkin. Próbowaliśmy go zabić, ale to była pułapka. Widział mnie, gdy uciekaliśmy, a wie, kim
jestem.
– Mamy zaledwie minuty, moja pani – przypomniał jej Ruper.
W szklanych drzwiach obserwatorium stanął Demasolin. Ściągnął czarne rękawiczki i
cisnął je na stół, by znieruchomieć w następnej sekundzie na widok Tamasa.
– Kto to?! – Zmrużył oczy, przyglądając się niespodziewanemu gościowi.
Teraz Tamas mógł mu się przyjrzeć. Demasolin miał trzydzieści parę lat, gładko ogoloną
twarz i mocną szczękę. Obejście książęce, zdecydował Tamas w duchu.
– Stary... przyjaciel – odpowiedziała wymijająco Hailona. – Złapałeś intruza?
– Najwyraźniej nie. – Demasolin nie odrywał spojrzenia od Tamasa, jego nos poruszył się
lekko, gdy książę węszył. – Uciekła. Przeskoczyła przez mur, jakby to był niski płotek. Prochowy
mag. Dałbym za to głowę. Tak jak ten tutaj. – Jedynym szybkim ruchem wyrwał zza pasa pistolet i
prochownicę i odrzucił je jak najdalej od Tamasa, a potem dobył rapiera. – Prochowy mag czy
nie, złóż broń albo cię zabiję.
– Myślisz, że zdołasz? – spytał Tamas cicho.
Był zmęczony. Nie ustawał w tym marszu do miasta, w którym miał nadzieję znaleźć
wytchnienie, ale znalazł wroga, a ludzie, do których chciał zwrócić się o pomoc, żywili wobec
niego najgorsze podejrzenia. Wiedział, że powinien złożyć broń. Przekonać ich, że nie jest
zagrożeniem. Wyjaśnić.
Ale jeśli Ruper miał rację, to za chwilę pojawi się tu więcej żołnierzy, i Tamas nie
zamierzał oddawać broni jednemu człowiekowi z mieczem.
Oparł dłoń na rękojeści pałasza.
Demasolin ruszył do przodu.
Tamas obnażył ostrze i przyjął postawę w czasie krótszym niż mgnienie oka. Demasolin
zbliżał się błyskawicznie.
– Stój! On cię zabije!
Książę zwolnił. Tamas rozluźnił mięśnie, nagle ostrożny. Hailona mówiła do niego?
Wiedziała, kim jest, do czego jest zdolny.
– Demasolinie, proszę, zaczekaj, on cię zabije – powtórzyła.
– Zabijałem już prochowych magów – syknął Demasolin przez zaciśnięte zęby. – Zabiłem
nawet Uprzywilejowanego. Jestem księciem Vindren!
Powiedział to tak, jakby to powinno coś znaczyć dla Tamasa.
I rzeczywiście, pamięć marszałka wreszcie podsunęła stosowne informacje. Vindren.
Człowiek ze Zdolnością związaną z zapachami. Nos jak myśliwski ogar. Szybkością dorównujący
magowi prochowemu w pełnym transie.
Tamas opuścił klingę.
– Poddajesz się? – spytał natychmiast Demasolin.
– Nie.
Książę postąpił krok naprzód.
– To strata naszego czasu – odpowiedział mu Tamas.
– To byłeś ty, prawda? – odezwała się nagle Hailona. – Tam na ulicy. To ty zabiłeś tych
wszystkich żołnierzy. Mówiłam, że to był prochowy mag – zwróciła się do szwagra.
– Widziałem jedynie cień – stwierdził Demasolin. Koniec rapiera zakołysał się lekko.
– To byłem ja, życzycie sobie demonstracji?
– Nie lubię, gdy mi się grozi, starcze.
Tamas przyjrzał się Demasolinowi. Książę stał spięty, gotów zaatakować w każdej chwili.
Z jego postawy, pewności siebie, ruchów wynikało, że jest utalentowanym szermierzem.
Nagle do pomieszczenia wpadła młoda kobieta. Włosy miała zaczesane do góry, płaszcz na
ramionach. Tamas wyczuwał ukryte pistolety.
– Pani, na ulicy są żołnierze – oznajmiła, rzuciwszy zaledwie jedno spojrzenie na dwóch
mężczyzn z obnażonymi klingami.
– Schowajcie ostrza – syknęła do nich Hailona i odwróciła się do młodej kobiety. – Ilu?
– Ośmiu, pani, ale...
– O co chodzi?
– Wszyscy martwi, pani. Dopiero co zginęli.
Hailona spojrzała na Tamasa.
Marszałek wzruszył ramionami.
– Zabiłem tylko tych, którzy was ścigali.
Coś stuknęło w szklane drzwi. Wszyscy odwrócili się jak na komendę. Tamas nie musiał,
ze swojego miejsca widział Vlorę dźwigającą coś ciężkiego. Gestem nakazał jej wejść.
Otworzyła sobie drzwi nogą i rzuciła na podłogę ciało.
– To może odpowiedzieć na wasze pytania – oznajmiła.
– Jeden z moich kapitanów – wyjaśnił Tamas. – Vloro, poznaj lady Hailonę, byłą
gubernator Alvation.
Vlora obrzuciła Delivijkę taksującym spojrzeniem.
– Taniel mi o niej opowiadał. Jedna z pańskich dawnych kochanek. Ale wtedy była
ładna, prawda?
Hailona gwałtownie nabrała powietrza. Tamas jęknął. Demasolin obrócił się w jego stronę
w raptownym piruecie.
– Marszałek polny Tamas – ryknął. – Stawaj!
Skoczył na Tamasa z zaskakującą szybkością, Tamas ledwie zdążył się zasłonić. Od razu
przeszedł do obrony. Sparował dwa cięcia i odskoczył. Poczuł, jak noga protestuje rozdzierającym
bólem, gdy wywinął się, unikając wyjątkowo paskudnego pchnięcia.
I nagle stracił równowagę. Usiadł ciężko, wywracając przy tym donicę z kwiatem. Pałasz
trzymał wysoko, zasłaniając się przed atakiem Demasolina.
Strzał z pistoletu zatrzymał księcia w pół ruchu. Tamas patrzył na czubek rapiera i
ledwie był w stanie go dostrzec, tak szybko się poruszał. Zupełnie jakby walczył ze Stróżem,
pozbawionym całkowicie tej charakterystycznej dla nich niezgrabności.
Vlora trzymała dymiący pistolet wycelowany w sufit. Drugi wymierzyła w Demasolina.
– Nie ruszaj się – poleciła. – Rzuć broń. Nie spudłuję.
Demasolin spojrzał na Vlorę, potem na powalonego Tamasa. Marszałek zrobił wszystko, by
nie pokazać swojego cierpienia.
Nie okazuj słabości.
Demasolin rzucił rapier z pogardliwym parsknięciem.
Rozbrzmiały liczne kroki. W drzwiach pojawiły się zaniepokojone twarze. Tamas widział
obnażone ostrza i wyciągnięte pistolety. Vlora nie przestawała mierzyć w Demasolina.
Hailona wykonała uspokajający gest.
– Wszystko w porządku – zapewniła ludzi przy drzwiach. – Musimy wydostać się z
posiadłości.
Vlora trąciła ciało czubkiem buta. To był mężczyzna o gęstych brązowych włosach i
wąsach, ubrany w adrański kolet. Żywy. Wytrzeszczonymi ze strachu oczami spoglądał na Vlorę.
– Ten tutaj może odpowiedzieć na wasze pytania – powtórzyła.
Demasolin podszedł do jeńca, złapał go za gors i posadził. Żołnierz miał ręce skrępowane
własnym pasem.
– Dlaczego nie ma butów? – zdziwił się Demasolin.
Vlora opuściła pistolet.
– Bez butów są mniej skłonni do ucieczki.
Tamas, korzystając z tego, że uwaga wszystkich skierowana jest gdzie indziej, wstał z
trudem. Nie był pewien, co boli go bardziej: noga czy może jednak duma. Za stary na to. Ostrożnie
spróbował oprzeć się na bolącej kończynie. Wydawało się, że zniesie obciążenie. Chwilowa
słabość? Wolał nie ryzykować.
Schował pałasz i pokuśtykał do dużego biurka pośrodku pomieszczenia, żeby mieć jakieś
oparcie. Hailona obserwowała go czujnie. W oczach miała podejrzliwość zmieszaną ze strachem.
– Kim jesteś? – spytał Demasolin jeńca.
Mężczyzna tylko wpatrywał się w nieprzyjazne twarze rozszerzonymi oczami i milczał.
Demasolin potrząsnął nim, trzymając za klapy płaszcza.
– Kto ty jesteś? Mów – Demasolin przeszedł na adrański.
Cisza.
Książę wymierzył jeńcowi siarczysty policzek. Żołnierz szarpnął się, próbował odepchnąć
Demasolina, ale znieruchomiał, gdy Vlora dotknęła jego karku lufą pistoletu.
Pochyliła się nad jeńcem.
– Rozumiesz mnie? – spytała po kezańsku. Jej głos był miękki, ton niemal uwodzicielski.
Tamas by go nawet nie usłyszał, gdyby nie prochowy trans.
Żołnierz skinął głową.
– Cenisz sobie swoje życie?
Znów skinął, jeszcze skwapliwiej tym razem.
– Kochany, jak chcesz dożyć do rana, odpowiesz tym ludziom. Jeśli nie... – Delikatnie
przesunęła koniec lufy po karku tamtego.
I znów ten uwodzicielski ton. Tamas nie znał Vlory od tej strony.
– Jestem Galhof z Adopesta. Żołnierz Adran – odpowiedział jeniec po adrańsku,
przekręcając słowa, z wyjątkowo silnym obcym akcentem.
– Jeszcze raz – poleciła Vlora po kezańsku, nie przestała gładzić karku mężczyzny
pistoletem. – Albo musisz wysilić się na lepszy adrański akcent, albo wyrobić w sobie odporność
na kule.
Oczy pojmanego niemal wyskoczyły z głowy, gdy starał się uniknąć dotyku pistoletu, nie
odwracając się przy tym. Odchrząknął.
– Nazywam się Galhof – odpowiedział po kezańsku – ale jestem żołnierzem Kezu.
– Co robicie w Alvation? – spytał Demasolin. – Jakie macie rozkazy?
– Zająć przejście Straży Górskiej powyżej miasta.
– Na co ten podstęp? Po co adrańskie mundury?
– Nie wiem, sir, jestem tylko żołnierzem.
Tamas nie miał na to czasu.
– Zgadnij – warknął.
– Żeby Deliv obwinił Adro o ten atak.
– Ale jak niby miało do tego dojść? Ludzie już coś podejrzewają – wtrąciła Hailona i
spojrzała na szwagra. – Od tygodnia powtarzam, że to Kezanie.
Pojmany żołnierz rozejrzał się, jakby szukał sojusznika. Nic nie powiedział.
Tamas poczuł nagle lodowate palce strachu ściskające mu serce. Tym mocniej, im większa
pewność w nim rosła.
– Zamierzają puścić Alvation z dymem. Och, na otchłań! Spalić wszystko. Zabić
mieszkańców, kobiety, dzieci. I zostawić tylko tyle śladów, by obciążyć Adro. Zanim ktoś zdąży
się nad tym zastanowić, Deliv już dawno będzie w stanie wojny z Adro.
– Nawet Kez by się do tego nie posunął – nie wierzył Demasolin.
Tamas był jednak pewien.
– Człowiek, który dowodzi tą armią, to potwór.
– Kto?
– Diuk Nikslaus. Ulubiony Uprzywilejowany króla. Nie cofnie się przed niczym, żeby
tylko wygrać tę wojnę.
– Znam to imię – szepnęła Hailona.
Tamas rzucił jej ostrzegawcze spojrzenie. To nie był najlepszy moment, żeby wyciągać jego
zaszłości z Nikslausem.
W drzwiach ponownie zjawił się Ruper.
– Musimy iść, pani – ponaglił. – Główną ulicą nadciągają żołnierze, ponad setka. Musimy
iść.
– Ranni? – spytała Hailona.
– Musimy ich nieść albo zostawić Adrańczykom.
– To nie Adrańczycy. To Kezanie – poprawiła go Hailona. – Szybko, zabierz wszystkich
do piwnicy. Użyjemy starego przejścia do dworu Wyn i pójdziemy do Młynar.
Lokaj nawet nie mrugnął okiem, gdy został poprawiony.
– Dobrze, pani – powiedział tylko i znikł w głębi domu.
Demasolin podniósł rapier z podłogi i stanął obok Tamasa.
– Nie skończyliśmy, starcze – oznajmił, energicznie wsuwając ostrze do pochwy. – Mogą
cię nazywać wybawcą w adrańskich gazetach. Ale ja nazwę cię rzeźnikiem i zdrajcą korony.
– Jestem każdym z nich – stwierdził Tamas, wzruszając ramionami.
Demasolin zdawał się zdumiony tą odpowiedzią. Wyszedł pospiesznie już bez słowa.
Tamas popatrzył na Kezanina.
– On wie, dokąd idziemy – powiedział.
– Słusznie. – Vlora złapała żołnierza za kark i wyprowadziła na zewnątrz.
Hailona zasłoniła usta dłonią.
– Ten człowiek...
Huknął strzał.
– Losem żołnierza jest oddać życie za swój kraj – odparł Tamas.
– To był nasz więzień.
– Który spędził kilka tygodni, terroryzując miasto razem ze swoimi rodakami.
Sprawiedliwość musi się dokonać szybko albo wcale.
– To mówiłeś, gdy posłałeś szlachtę adrańską na gilotynę?
– Tak.
– Zawsze powtarzałeś, że jesteś żołnierzem – w tonie Hailony brzmiało oskarżenie – a
więc pogodziłeś się ze swoją nieuchronną śmiercią?
Tamas pochylił się, by pomasować nogę.
– Śmierć zawsze jest nieuchronna. Ale jakoś tak wcześniej w tym roku porzuciłem już
myśl, że umrę otoczony wnukami. – Nie mógł się powstrzymać, by nie rzucić spojrzenia na drzwi,
za którymi zniknęła Vlora. Jego myśli pomknęły do Taniela. Żył? Wybudził się ze śpiączki? Był
tak daleko. Tamas nic nie mógł dla niego uczynić. – Pewnego dnia umrę za swój kraj. Wolałbym
zginąć na polu walki niż z ręki kezańskiego kata.
– Naprawdę w to wierzysz, prawda?
– W co?
– Że masz rację.
– Oczywiście.
– Nie istniała inna droga niż zabicie wszystkich tych ludzi?
– Z pewnością była, ale ja jej nie obrałem.
Powiedz jej – szeptał wewnętrzny głos. Powiedz, że Sabon nie żyje. Musisz jej to powiedzieć
prędzej czy później.
– Potrzebuję twojej pomocy – zaczęła Hailona.
– Chciałem powiedzieć to samo.
Zmarszczyła brwi.
– Mój mąż... brat Demasolina został zabrany przez Ad... przez Kezan. Przetrzymują go w
głównym więzieniu w mieście. Dziś wieczorem próbowaliśmy uwolnić jego i wszystkich
pozostałych więźniów. To był jeden z dwudziestu ataków, jakie planowaliśmy od tygodnia.
Ponieśliśmy porażkę i najpewniej pozostałe nasze oddziały także.
– Więzienie... tam przetrzymują wszystkich więźniów? – spytał Tamas. – Pojmali jednego
z moich zwiadowców na skraju równiny kilka dni temu. Dlatego przyszedłem tu jedynie z Vlorą.
Żeby go uratować.
– Nie wiem. Demasolin ma oczy i uszy w mieście. Chyba powinieneś jego zapytać.
Ale czy Demasolin odpowie, to już była zupełnie inna kwestia.
Tamas znalazł księcia przy frontowych drzwiach, wypatrującego kezańskich żołnierzy.
Tamas mógł usłyszeć ich już na ulicy, za ścianą. Szli cicho, prawdopodobnie zbyt cicho, by
usłyszał ich Demasolin.
Delivijczyk obrzucił marszałka spojrzeniem pełnym pogardy.
Tamas to zignorował.
– Cztery dni temu Kezanie pojmali mojego zwiadowcę, kiedy przekraczaliśmy równinę od
północy. Przyszedłem do miasta, żeby go odbić. Jak rozumiem, twój brat też jest ich więźniem.
Myślę, że możemy pomóc sobie nawzajem.
– Nie chcę twojej pomocy – odpowiedział książę zimno, nawet nie patrząc na marszałka.
Tamas ugryzł się w język. Krótkowzroczny drań. Typowy szlachcic.
– Mój syn – zaczął marszałek cicho – leży na wpół martwy, bo wolał ratować Adro niż
własne życie. Jest w Adopeście i nawet nie wiem, czy jeszcze żyje. Ten człowiek pojmany przez
Kezan to brat mojej zmarłej żony. Być może to ostatni żyjący członek mojej rodziny. Uważasz
mnie za potwora. I może masz rację. Ale Kezanie mają twojego brata i mojego. Sądzę, że jeśli
zjednoczymy siły, możemy ich obu odzyskać.
Demasolin milczał. Tamas odczekał jeszcze chwilę i odwrócił się, by odejść.
Nie mógł powiedzieć niczego, co przekonałoby księcia.
– Poczekaj – odezwał się nagle Delivijczyk. – Trzy dni temu przywieźli jeńca przez
południową bramę. Wielkoluda, w kamizelce wachmistrza.
– To ten.
– Z tego, co wiem, wynika, że obaj są w tym samym więzieniu. Pomogę.
– Dziękuję.
– Pomogę, ale nie zawaham się ciebie zabić, jeśli będę musiał.
40
Rozdział
Taniel opierał się na kolanach i dłoniach, zwiesił głowę z wyczerpania i czekał. Kresimir
wysłał swoich ludzi pół godziny temu.
Zdrajca, powiedział. Kim był ów zdrajca? Taniel podejrzewał, że być może zobaczy Ket.
Strasznie skora była dawać rozkaz do wycofywania się z linii frontu. Może Doravir.
Oczywiście mógł być to ktoś niższy stopniem. Jakiś adiutant generała. Albo kurier.
Mnóstwo ludzi miało dostęp do informacji, które pozwoliłyby Kezanom zyskać przewagę.
Taniel był jednak pewien, że to ktoś wysokiej rangi. Spodziewał się pułkownika. Albo
generała.
Kresimir wolno chodził w tę i z powrotem w jednym kącie dziedzińca. Co kilka minut
odwracał głowę i zdrowym okiem patrzył na Taniela.
Taniel odpowiadał mu upartym spojrzeniem. Już raz powalił tego boga. Wraził mu kulę w
oko. Udowodnił, że bóg może cierpieć.
Nie da mu satysfakcji, nie będzie się płaszczył.
Oczywiście po kilku dniach tortur może zmienić zdanie. Musiał być realistą. Ka-poel
ochroniła go przed magią. Może też przed jakimś trwałym uszkodzeniem ciała. Ale wiedział z
doświadczenia, że nadal może czuć ból.
Zabawne. Jej ochrona może być tym, co go pokona. Kezanie będą mogli torturować go w
nieskończoność.
Usłyszał zbliżające się kroki. Zakołysał się na kolanach. Zobaczy tego zdrajcę i napluje mu
w twarz przed śmiercią.
– Mój panie, wzywałeś?
Taniel szarpnięciem obrócił głowę.
Zdrajca był starszym mężczyzną, otyłym. Nosił generalski mundur, a jeden granatowy
rękaw miał przypięty u góry, brakowało mu bowiem ramienia.
Hilanska.
– Kim jest zabójca? – Kresimir wskazał Taniela.
– Panie? – Hilanska się obrócił. Wytrzeszczył oczy i przez chwilę poruszał bezgłośnie
ustami.
– Znasz go?
– Znam, panie. To człowiek, którego szukasz, to ręka, która trzymała broń, to Taniel Dwa
Strzały.
– Tegom się obawiał – szepnął Kresimir.
Taniel wstał. Miał wrażenie, że dźwiga na ramionach cały ciężar fortecy. Kolana mu się
uginały, nogi drżały z wysiłku.
– Zabiję cię – powiedział do Hilanski.
– Przysłano go tutaj? – chciał wiedzieć Kresimir.
Generał sprawiał wrażenie zakłopotanego.
– Nie, mój panie. Powinien być pod nadzorem Skrzydeł Adoma.
– Dlaczego? – chciał wiedzieć Taniel. – Mój ojciec ci ufał!
Wszystko, co się stało, areszt, sąd, atak na Ka-poel, za tym wszystkim stał Hilanska?
– Wspomniał o kimś imieniem Pole.
Hilanska zmarszczył czoło.
– Nie znam nikogo... ach. Jest dziewczyna o imieniu Ka-poel.
– Jest wielkim czarownikiem? Dlaczego o niej nie słyszałem?
Taniel rzucił się do przodu. Strażnicy zagrodzili mu drogę pikami.
– Ani słowa, Hilanska!
– To dziecko. Towarzyszka Taniela. Dzikuska.
– I czarodziejka?
– Kościane Oko. Jakiś rodzaj dzikiego czarownika. O mocy niewartej wspomnienia.
– Zabij ją.
Taniel ryknął. Poczuł, jak pika rozdziera mu bark, gdy ruszył przez krąg iluminarów. Jeden
ze strażników zastąpił mu drogę. Taniel, nie zwalniając, złapał go za gardło i zmiażdżył krtań.
Hilanska rzucił się do ucieczki. Taniel za nim. Wyciągnął ręce, by zgnieść czaszkę tego
zdrajcy.
I pewnie by tego dokonał, gdyby Kresimir nie stanął między nimi.
Bóg podniósł rękę i Taniela znów przygniótł ten niewyobrażalny ciężar.
Taniel się nie poddał. Odtrącił rękę Kresimira. Miał wrażenie, że ciało już nie należy do
niego. Pozwolił, by poniósł go gniew, który ryczał mu w żyłach.
Spodziewał się, że jego pięści napotkają stalowy opór, gdy zamachnął się na boga, ale
zamiast tego Kresimir zachwiał się pod uderzeniem i krzyknął. Kłykcie Taniela uderzyły boga w
szczękę, potem w twarz. Maska poleciała na kamienie. A Taniel siedział okrakiem na Kresimirze
i młócił pięściami.
Nos Kresimira stał się fontanną krwi. Zęby pękały pod ciosami.
Taniel złapał boga za gardło, kiedy iluminarzy zaczęli go odciągać. Nie przestał walczyć i
kilku posłał na ziemię, ale w końcu go pokonali.
– Nie zabijać! – zaskrzeczał Kresimir, podnosząc się chwiejnie. Twarz miał szkarłatną,
białe szaty zbryzgane krwią. – Nie zabijajcie go – powtórzył. Założył maskę i cofnął się powoli
jak najdalej od Taniela. – Powieście go wysoko. Żeby świat widział, co spotyka tych, którzy sądzą,
że mogą zabić boga.
Iluminarzy powlekli Taniela korytarzem, choć ten wierzgał i bronił się, gdy tylko mógł.
Słyszał jeszcze, jak Kresimir mówi do Hilanski:
– Jutro spalę adrańską armię.
– Pewien jesteś, mój panie? A co z Adomem?
– Spłonie z nimi.
Adamat spędził noc w ramionach żony i wstał wcześnie, by udać się do ujścia rzeki.
Dochodziła zaledwie siódma, a na brzegu już zebrał się niewielki tłumek. Oceniając po
łunie, jaką wschodzące słońce rzucało na opuszczony królewski pałac, Adamat mógł stwierdzić, że
dzień będzie piękny. Niebo było złocisto-błękitne z kilkoma zaledwie chmurkami.
Znalazł miejsce, gdzie kruszące się mury starego miasta górowały nad wodami Ad,
wpływającej do Adopestu, zanim jeszcze rzeka zakręcała i wpadała do Admorza. Adamat usiadł
na szczycie muru, przewiesiwszy nogi przez krawędź, i jadł kupionego po drodze pasztecika.
Wciąż jeszcze dotkliwie ciążyła mu strata Josepa. Być może Faye miała rację, pozostałe dzieci
potrzebowały ojca. Musiał jakoś ochronić je przed tym nowym zagrożeniem.
Miał nadzieję, że Josep mu to kiedyś wybaczy.
Adamat nie widział nadciągających okrętów. Być może Ricard przesadził. Flota Kompanii
nie mogła spłynąć Ad tak szybko!
A jednak czekał. Ricard nie powiedział w końcu, o której godzinie przybędą okręty
Claremonte’a, a Adamat nie chciał tego przegapić. Nie miał żadnych planów, żadnej uknutej
starannie intrygi mającej na celu powstrzymanie lorda Claremonte’a przed osiągnięciem jego
celów. Mógł tylko patrzeć. I coś mu mówiło, że do końca życia zapamięta sobie ten dzień.
Do jedenastej tłum zgęstniał tak bardzo, że powozy nie mogły już przejechać ulicami.
Powietrze drżało dziesiątkami głosów, ludzie przekrzykiwali się nawzajem w panującym hałasie.
Nikt chyba nie miał pojęcia, co się dzieje. Cała ich wiedza pochodziła z artykułu, który Ricard
kazał wydrukować w porannych gazetach.
Na ulicach z pewnością panowało podniecenie. Siły policyjne stawiły się w pełnym
składzie. Niejeden weteran przybył w wyblakłym adrańskim mundurze, dźwigając na ramieniu
stary muszkiet. Inni przywiedli całe swoje rodziny i teraz urządzali sobie piknik na murach starego
miasta. Liczni sprzedawcy oferowali zebranym przekąski.
Adamat kupił swój egzemplarz od gazeciarza i przeczytał artykuł Ricarda. Była to
porywająca przemowa, wzywająca lud do obrony swego miasta przed inwazją i tyranią obcego
mocarstwa. Adamat spojrzał ponad krawędzią gazety na parę dzieci, które chlapały się w błotnistej
wodzie Ad. Zupełnie jakby trwało święto.
Przerzucił kolejne strony. Niepotwierdzone plotki z Kezu, że marszałek polny Tamas żyje.
Najnowsze wieści z Delivu, jakoby Adrańczycy oblegali ich miasto – niedorzeczne.
Fala podniesionych głosów kazała Adamatowi wyściubić nos zza gazety.
Okręty na horyzoncie.
Najpierw były jedynie białymi kropkami, które powoli pełzły ku miastu. Płynęły, chciałoby
się rzec, niedbale. Szczególnie jeśli brać pod uwagę, że były to okręty pełnomorskie nawigujące po
rzece. Z wiatrem w żaglach, korzystały jeszcze z siły prądu Ad.
O drugiej dotarły do Adopestu. Adamat nigdy nie płynął przez ocean. Odwiedził zaledwie
kilka portów. Jego wiedza na ten temat pochodziła głównie z książek, ale mógł stwierdzić, że
pierwsza jednostka była okrętem liniowym, a każda z baterii burtowych liczyła sobie
dwadzieścia trzy działa. Wydawała się największa z całej floty, płynęła pod zielono-białą, pasiastą
banderą z wieńcem laurowym pośrodku.
Okręty zwinęły żagle i płynęły dalej z prądem rzeki. Adamat widział marynarzy na
pokładach i żołnierzy piechoty bruduńskiej wpatrujących się beznamiętnie w tłum oczekujący ich
na brzegu. Wszystkie ambrazury były otwarte.
Jeśli Claremonte planował inwazję, jego okręty zniszczą większość miasta, nie wysadzając
nawet żołnierzy.
Ale piechota jedynie stała, a marynarze...
Adamat obserwował ich z uwagą. Co się działo? Przeklinał swoją niedostateczną wiedzę
w tej materii. Poprzeczne belki masztów były opuszczone, żagle zdjęte. Adamat szybko zrozumiał,
że marynarze demontują całe maszty.
Nie wiedział nawet, że to możliwe. Aczkolwiek miało to sens. Mosty na Ad zostały
przebudowane, ale te w mieście nie. Jeśli Claremonte chciał przeprawić flotę na wody Admorza,
gdzie byłaby najbardziej efektywna, musiał zdjąć maszty, przepłynąć w dół rzeki i postawić je
ponownie na otwartych wodach.
Adamat desperacko chciał coś uczynić. Cały ten wielki tłum ludzi na brzegu też jakoś nie
miał przed sobą celu. Tak samo jak detektyw, patrzyli po prostu na składanie masztów. Co jeszcze
mogli uczynić? Statki były naprawdę potężnie uzbrojone, trzeba by było całej adrańskiej armii,
żeby je zatrzymać.
Adamat był zdumiony prędkością, z jaką rozmontowano maszty. Podniósł się ze swego
miejsca i ruszył śladem okrętów, gdy te podniosły kotwice i popłynęły w dół rzeki. Zdumiał się
jeszcze bardziej, gdy flota rzuciła kotwice pół mili przed ujściem rzeki.
Zatrzymali się zaraz przy Kresimskiej Katedrze, uświadomił sobie po chwili.
Adamat zszedł z muru i przepchnął się przez gęsty tłum na moście, zmierzając ku
katedrze. Co rusz spoglądał w stronę floty, ale nic się nie zmieniało. Marynarze cały czas biegali
po pokładach, ale nic nie wskazywało na to, że będą opuszczać szalupy albo odpalać działa.
Między katedrą a rzeką wzniesiono amfiteatr, gdzie biskupi mogli prowadzić obrzędy z
udziałem znacznej ilości ludzi. Zanim Adamat tam dotarł, amfiteatr pękał w szwach. Wszyscy
próbowali lepiej przyjrzeć się wielkim okrętom.
To była śmiertelna pułapka. Adamat przeklął wszystkich tłoczących się w amfiteatrze za
ich głupotę. Jedna salwa floty Claremonte’a i zginą setki.
Adamatowi wydało się, że dostrzegł w tłumie znajomą twarz, i przepchnął się w tamtą
stronę. Ricard stał otoczony swymi asystentami i innymi przywódcami związków, z nieodłączną
Fell u boku.
– Ricard, co się dzieje, na otchłań? – zapytał go detektyw.
– Nie mam pojęcia. – Tumblar zdawał się równie zmieszany i niepewny, jak i cała reszta
tłumu. Przyglądał się okrętom z dużą rezerwą. – Mam chłopców gotowych działać, uzbrojonych
po zęby we wszystko, co tylko zdołali znaleźć, ale jak Claremonte otworzy ogień, to nic nie
będziemy w stanie zrobić. Możemy go powstrzymać tylko, jeśli będzie próbował zejść na ląd.
– A kto byłby na tyle głupi, żeby tak ryzykować? – spytał kwaśno Adamat.
– Spójrzcie – odezwał się jeden z asystentów – spuszczają szalupę.
Adamat spojrzał w stronę okrętów. Marynarze pokręcili się po pokładzie i nagle szalupa
zjeżdżała ku wodom Ad. Opuszczono sznurową drabinkę i jakiś człowiek zaczął po niej schodzić.
– Dajcie mi lunetę – zażądał Adamat i Fell podała mu swoją.
Detektyw przez chwilę przyglądał się łodzi. Siedziało w niej kilkunastu żołnierzy.
Wioślarze. I kilku ludzi w cylindrach.
Adamat skupił się na jednej twarzy.
– On tam jest. W szalupie.
– Kto?
– Claremonte.
– Skąd ty to wiesz, u licha?!
– Raz widziałem jego podobiznę. Portret w filii Kompanii, zanim jeszcze został jej
szefem.
– Niech przyjdzie tu, skurczybyk jeden. Będziemy gotowi – oświadczył Ricard.
Claremonte w żadnym razie nie wyglądał na zdenerwowanego. Roześmiał się w
odpowiedzi na jakąś kwestię wygłoszoną przez wioślarza i klepnął tamtego w plecy. Jego
aparycja była uderzająca. Twarz o wysokich i wyraźnych kościach policzkowych,
kontrastujących z ciałem, któremu wiek i dobrobyt przydały aż nadto miękkości. Oczy miał pełne
życia i radości, nie jak jego zmarły sługus Vetas.
Łódź odbiła od burty okrętu. Lord Claremonte stał na jej dziobie niczym dowódca inwazji.
Którym, jeśli Adamat nie mylił się jak nigdy w życiu, właściwie był.
Ale gdzie podziali się jego ludzie? Dlaczego schodził na ląd w pojedynkę, prosto w łapy
czekającego tłumu, któremu powiedziano, że za sprawą Claremonte’a straci swoje domy?
Łódź zatrzymała się w pewnej odległości od brzegu i rzuciła kotwicę. Claremonte
wyprostował się, stając twarzą w stronę amfiteatru. Rozłożył ręce.
– Obywatele Adopestu – zaczął z uśmiechem, a słowa zahuczały nieludzko nad falami
rzeki.
41
Rozdział
Ze starej kościelnej wieży Tamas patrzył, jak kurtyna deszczu spowija Alvation.
Od rana niebo było ponure i zachmurzone i marszałek nie spodziewał się przejaśnień w
ciągu dnia. Nie widział nawet Gór Smolnych, choć dzieliła go od nich niecała mila.
Idealny dzień, by armia zakradła się do miasta.
Fatalny dzień na bitwę.
Proch będzie mokry, grunt błotnisty, a ponieważ Kezanie nosili adrańskie mundury, to obie
strony będą miały problemy, by odróżnić przyjaciela od wroga.
Na ulicach pełno było Kezan. Przenosili zapasy.
Tamas obserwował ich z niepokojem. Jeśli miał rację, a obawiał się, że miał, ostatnim
ruchem Nikslausa będzie podpalenie miasta, wyrżnięcie mieszkańców do nogi i pozostawienie po
sobie takich zniszczeń, że nikt nie będzie się zastanawiał, jak to właściwie było z tym atakiem.
Osada Straży Górskiej znajdowała się dwadzieścia pięć mil za miastem. Z samego rana
Tamas słyszał odległe echo armatnich wystrzałów dobiegające z tamtego kierunku. Nikslaus
oblegał górali.
Straż Górska nie miała tu twierdzy, jak na Południowej Turni. Raczej ufortyfikowany
posterunek. Nie utrzyma się zbyt długo przeciwko dwóm brygadom kezańskiego wojska.
Tamas wysłał Vlorę do swoich kilka godzin wcześniej.
Brakowało mu jej teraz. Nie było komu pilnować jego pleców. Delivijczycy mu nie ufali,
więc większość czasu spędzał, obserwując Kezan, wypatrując wzorów, czekając na ruch Nikslausa.
Jednym okiem cały czas pilnował drogi. W ten sposób miał szanse dojrzeć szwagra, jeśli Kezanie
zagonią więźniów do pracy.
W kaplicy poniżej rozległ się jakiś hałas. Wielkie frontowe drzwi otworzyły się i
zamknęły. Na kamiennych stopniach załomotały kroki. Tamas musnął palcami kolbę pistoletu i
złapał ładunek. Ostrożnie rozdarł papier i wysypał na język zaledwie odrobinę.
Tylko tyle, żeby mieć siłę działać, żeby odegnać zmęczenie, wyostrzyć zmysły. Nie tak
dużo, by groziła mu prochowa ślepota.
A przynajmniej miał taką nadzieję.
Hailona dołączyła do Tamasa przy wielkim dzwonie z brązu. Na jej widok dotknął
kapelusza.
– Haily.
– Tamasie.
Milczeli przez kilka minut.
Tamas raz czy dwa zerknął na nią ukradkiem. Niesprawiedliwie ją wczoraj ocenił. Nadal
była wielką damą. Jej postawa, proste plecy i ramiona, wskazywała jednoznacznie, że równie
swobodnie czuła się w jedwabiach wartych więcej niż miesięczny żołd oficera, jak i w prostej
brązowej wełnie, którą nosiła w tej chwili.
Nie zestarzała się brzydko. Po prostu się zestarzała.
Wszyscy się zestarzeli. On sam, Hailona, Gavril. Przez niemal trzy dekady była
gubernatorem Alvation. Przed dwadzieścia lat rządziła wraz z mężem, kolejne dziesięć sama po
jego śmierci. To wystarczyło, by kobiecie dodać lat.
– Nigdy nie wróciłeś – stwierdziła nagle.
– Haily...
– Ale nie spodziewałam się, że wrócisz. Nie winię cię. Nie za bardzo w każdym razie.
Teraz widzę, co było twoim celem, co napędzało cię przez te piętnaście lat. Nie mogę powiedzieć,
że to popieram, ale przynajmniej rozumiem.
Tamas miał dziesiątki kochanek po śmierci Eriki.
Tylko jednej żałował.
– Twoje odejście sprawiło mi wiele bólu – mówiła Hailona. – Przynajmniej gdy myślałam,
że możesz po mnie wrócić. Przyszedłeś i zostałeś na kilka miesięcy, a potem zniknąłeś. Ale...
chcę, żebyś coś wiedział, chcę, żebyś wiedział, że przez te tygodnie czułam się wspaniale za twoją
sprawą. Jak kobieta, która może zmierzyć się z całym światem. Tylko dwóch mężczyzn w całym
moim życiu sprawiło, że tak się czułam. Ty i mój pierwszy mąż.
– Twój drugi mąż...
Hailona parsknęła zduszonym śmiechem. Tamas spojrzał na nią kątem oka i zobaczył, że
twarz miała zaczerwienioną, a przy ustach trzymała chusteczkę.
– Mój mąż jest tchórzem. Na otchłań, nie mogę nawet wymówić jego imienia. –
Westchnęła i oparła się o ścianę. – Szanuję go. Jest jednym z najlepszych kupców w całym
południowym Delivie, ale też jednym z największych tchórzy w całym południowym Delivie.
Nie kocham go.
Tamas patrzył na strugi deszczu i obracał w myślach niewypowiedziane słowa. Nie
kochała męża, ale kochała Tamasa. Przełknął z trudem ślinę.
– Przykro mi, Haily. Jeśli to ma dla ciebie jakiekolwiek znaczenie, przykro mi i
przepraszam.
– Przepraszasz... – Zaśmiała się ponownie. Zabrzmiało to jak szloch.
Tamasowi serce pękało. Ta kobieta obok była potężna. Mogła stanąć obok lady Winceslav,
jeśli chodziło o najlepsze kandydatki na jego żonę, póki świat nie dowiedziałby się, jak bardzo
zgorzkniałym wdowcem był Tamas.
Hailona opanowała się, zebrała w sobie.
– Spotkałam generała, który dowodzi tymi Kezanami, gdy po raz pierwszy pojawili się w
mieście – powiedziała nagle tonem mocno oficjalnym. – Wzięli nas z zaskoczenia. Wmaszerowali
do miasta, udając Adrańczyków. Zebrał całą szlachtę w posiadłości gubernatora już pierwszego
wieczoru. Powiedział, że jesteśmy więźniami. Miał idealny adrański akcent. Mówił płynnie po
delivijsku. Ani śladu kezańskiego. Początkowo mnie przekonał. Potem zaczęłam się zastanawiać.
Znałam ciebie. Z listów Sabona wiedziałam, że miał wielki wpływ na twoje decyzje. Żaden z was
nie zaatakowałby Delivu. Wtedy doszłam do wniosku, że jeden z twoich generałów oszalał. I się
zbuntował. Ten generał sprawia wrażenie szaleńca. Śmiertelnie niebezpiecznego szaleńca.
– Widziałaś jego dłonie? – spytał Tamas cicho.
Hailona zmarszczyła brwi.
– Nie. Trzymał je pod płaszczem. Pamiętam, że pomyślałam, że to dziwne, ale nie
zaprzątałam sobie tym głowy.
– Nie ma ich.
– Nie ma dłoni? – Hailona zdawała się zdumiona. – Chyba usłyszałabym o kezańskim
generale bez dłoni.
– To... niedawna zmiana – odparł Tamas. – I on nie jest generałem. To Uprzywilejowany.
– Jak Uprzywilejowany może nie mieć... och! – Przez chwilę patrzyła na niego bez słowa.
– Ty mu je odjąłeś, prawda? – Znów zamilkła na długą chwilę. – Tak bardzo nienawidzisz
Uprzywilejowanych?
– Nienawidzę JEGO – Tamas starał się mówić bez emocji, ale bezskutecznie. – Diuk
Nikslaus był tym, który aresztował i ściął Erikę, a potem przyniósł mi jej...
Poczuł dotknięcie jej ręki na ramieniu. Zacisnął powieki. Pod nimi zbierały się łzy. Nigdy
nie wybaczy sobie, że zawiódł Erikę.
– Tamasie.
Odchrząknął.
– Twoi rodzice naprawdę wyrzekli się Sabona?
Cofnęła dłoń i znów oparła się o ścianę.
– Prochowa magia nie była w Delivie zakazana. Ale magowie nie byli też opłacani przez
państwo, jak w Adro. Nasi rodzice uważali, że powinien wstąpić do delivijskiej armii. Jednak
gdyby tak uczynił, zignorowano by jego talent. Jakby nie był prochowym magiem. Kiedy
zaproponowałeś mu, żeby do ciebie dołączył, żeby został członkiem pierwszej prochowej kamaryli,
był zachwycony. Nigdy nie widziałam go tak szczęśliwym. Moi rodzice tego nie rozumieli.
– Nigdy mi o tym nie powiedział.
– Nie, to prawda. – Uśmiechnęła się i Tamas przypomniał sobie, jak piękna była te
piętnaście lat temu. – Jesteś jego najlepszym przyjacielem.
– A on był moim.
– Był?
– On nie żyje, Haily.
Cofnęła się o krok. I jeszcze jeden.
– Co?! Nie. Nie Sabon.
– Został zastrzelony. Przez kezańskiego Stróża, jednego z ludzi Nikslausa.
– Pozwoliłeś... pozwoliłeś, by zginął?
– Nie! To była zasadzka, ja...
Ciepło widoczne w jej spojrzeniu chwilę temu zgasło. Miłość, wszelkie uczucia zniknęły.
Oddychała ciężko, szarpiąc sukienkę na piersi. Oczy miała pełne przerażenia. Odwróciła się i
zbiegła po schodach.
– Haily!
Odpowiedziało mu tylko trzaśnięcie drzwi kaplicy. Oparł się o dzwon. Czuł, jak potężny
kielich zakołysał się delikatnie, nie wydając dźwięku. Potrząsnął głową i zapatrzył się przed siebie
niewidzącym wzrokiem.
Czy już zawsze będzie zostawiał za sobą jedynie nieszczęście i śmierć? Smutek, wdowy i
zrozpaczone rodziny? Zacisnął pięści. Jak ona śmie go winić? Sabon był jego najlepszym
przyjacielem. Powiernikiem, bratem niemal, przez ostatnich piętnaście lat.
Nie, miała rację, że go winiła. Niósł śmierć. Był jej zwiastunem i posłańcem. Nie należało
powierzać mu życia nikogo bliskiego.
Minęła godzina, zanim ponownie usłyszał drzwi kaplicy. Potem wolne, rytmiczne kroki na
schodach. Zmarszczył brwi. Zastanawiał się, kto to, póki nie owionął go dym papierosowy z
dodatkiem aromatu mięty.
– Sir. – Olem dołączył do Tamasa. Miał na sobie kolet i czapkę nasuniętą na oczy, jedno
i drugie całkiem przemoczone. Do munduru przypiął oznaczenia świadczące o awansie, które
otrzymał poprzedniego dnia od Tamasa. Wydawało się to wieku temu.
– Myślałem, że ci się skończyły. – Tamas wymownie spojrzał na papierosa w ustach
Olema.
Olem wyciągnął papierosa spomiędzy warg, obrócił, jakby było to jakieś dziwo, i wypuścił
nosem kłąb dymu, a potem znów wsunął go do ust.
– Wstąpiłem po drodze do sklepu tytoniowego.
– Widzę, że masz jasno ustalone priorytety.
– Oczywiście. Nie wygląda pan najlepiej, sir.
Tamas znów patrzył na miasto.
– Czasem czuję się, jakbym był roznosicielem zarazy.
– To twierdzenie... nie jest bezpodstawne – stwierdził Olem po chwili zastanowienia.
– Wyjątkowo poprawiasz mi samopoczucie.
– Staram się, sir.
– I co tu w ogóle robisz, u licha? Kazałem Vlorze dać sygnał, a nie przysyłać cię tutaj.
I jak, na otchłań, przeszedłeś przez rzekę w środku dnia?
– Udawałem, że jestem kezańskim pułkownikiem, który udaje adrańskiego pułkownika. Co
było niepokojąco łatwe.
– I nie żądali od ciebie papierów na dowód?
– W tym deszczu? Nie rozumie pan szeregowych żołnierzy, sir. Nikt nie prosi o
dokumenty w takim deszczu.
– Partactwo.
– Ja bym powiedział łut szczęścia. I mam jeszcze wieści.
– Jakie? – Tamas się wyprostował.
– Wojsko delivijskie jest o półtora dnia drogi stąd. Idzie z zachodu. Nasi zwiadowcy
wypatrzyli ich kilka godzin temu.
– Jakie siły?
– Kilka brygad.
– Szlag.
– To niedobrze, sir?
– Być może. Musimy pospieszyć z atakiem.
– Nie zdążymy się przygotować, sir.
– Musimy. Musimy udowodnić Delivijczykom, że dzieje się tu coś więcej, niż widać na
pierwszy rzut oka. W przeciwnym razie te brygady zwalą się na nas w przekonaniu, że to my
okupujemy miasto. Chodź ze mną – polecił. – I trzymaj pistolet pod ręką. Być może rozpocznę
walkę, której nie będę w stanie wygrać.
Vlora czekała na dole schodów.
– Moi magowie? – spytał ją.
– Czekają w opuszczonej fabryce, ćwierć mili stąd.
Tamas gestem kazał jej iść za sobą. Sprawdził ulicę wokół kaplicy, zanim ruszyli do
Młynar. Przeszli przez kilka uliczek, omijając kezańskie patrole, i weszli do jednego z większych
młynów.
Drzwi pilnowała para delivijskich partyzantów. Pozwolili Tamasowi przejść, ale Vlorę i
Olema obrzucili podejrzliwymi spojrzeniami. Tamas wszedł schodami na piętro.
Demasolin przeglądał właśnie raporty swych dowódców i szpiegów. Podniósł wzrok, gdy
Tamas wszedł do pomieszczenia, ale nie przywitał marszałka w żaden sposób. Księciu
towarzyszyło sześciu ludzi, co Tamas odnotował natychmiast, w razie gdyby doszło do walki.
Marszałek zdjął rękawiczki i rzucił je na stół dla podkreślenia swych słów.
– Dlaczego nie powiedziałeś mi o armii? – zapytał z naciskiem.
Demasolin znów podniósł wzrok.
– Jakiej armii?
– Nie graj ze mną w jakieś przeklęte gry. Całe miasto masz pełne szpiegów. Wiem, że
swobodnie przerzucasz ludzi z miasta i z powrotem. Delivijska armia znajduje się o dzień
marszu.
– Nie musiałeś wiedzieć. – Demasolin wrócił do swoich raportów.
Tamas oparł obie dłonie na stole i pochylił się tak, że jego twarz znalazła się o cale od
twarzy księcia.
– Chcesz spróbować raz jeszcze? Założymy się, że tym razem moja noga wytrzyma? Bo
narażasz całą moją armię na niebezpieczeństwo.
Usłyszał za plecami skrzypnięcie podłogi. Pewnie któryś z ludzi księcia poczuł się
zaniepokojony tą sytuacją. Tamas zostawił ich Vlorze i Olemowi.
Demasolin odłożył papiery tak, by Tamas nie mógł poznać ich treści. Odchylił się na
krześle, a jego palce powoli przesuwały się do rękojeści rapiera.
– Jeśli Kez wie, a na pewno wie – mówił Tamas – podpalą miasto dziś wieczorem i rano
nie będzie po nich śladu.
– Niczego nie spalą w tym deszczu.
– Nikslaus znajdzie jakiś sposób. A wtedy wy wszyscy skończycie martwi, a ja ze
swoim wojskiem będę siedział na zgliszczach i wyglądał na winnego, bo każdy, kto przetrwa rzeź,
będzie mówił, że to wszystko wina Adro. Nikt nie zyska na tym, że twój król zaatakuje moją armię.
Zaryzykujesz życie mieszkańców miasta i delivijskich żołnierzy tylko dlatego, że uważasz mnie za
rzeźnika?
Dłoń Demasolina znieruchomiała.
– Zaatakujemy dziś wieczór. Zaraz po zmroku.
– Dowiedzieliście się, gdzie trzymają więźniów.
– Tak.
Tamas ugryzł się w język. Jak długo Demasolin skrywał i tę informację?
– Odwrócisz uwagę Kezan?
– Nie. Ty masz tam jednego człowieka – stwierdził. – Ja mam kilkunastu. W tym brata. Ja
ich uwolnię, a ty odwrócisz uwagę Kezan.
– Gdzie ich trzymają?
– Nie sądzę, byś musiał to wiedzieć.
Tamas miał ochotę sięgnąć przez stół i zadusić księcia. Nie był jednak pewien, czy chce
zaczynać tę walkę. Tym bardziej, że noga mogła zawieść go ponownie. Lepiej było zadusić kogoś
innego.
Demasolin rozłożył na stole mapę miasta.
– Koszary są tutaj. Stacjonuje tam dwustu żołnierzu. Podejdź na tyle blisko, by wysadzić
ich rezerwy prochu, a ściągniesz żołnierzy z całego miasta.
Tamas obrócił mapę tak, że południowy kraniec znalazł się po jego stronie. Szybko odnalazł
spojrzeniem znaki i przeliczył co trzeba.
– Nie – odpowiedział. – Już tego próbowałeś. Ktoś z twoich sprzedaje Kezanom
informacje. Będą gotowi na twój atak na więzienie i mój na koszary.
– No to co możemy zrobić? Nie wiem, kim jest ten przeklęty zdrajca.
– Chcesz odwrócenia uwagi? Zapewnię ci je. Ten generał Saulkin zatrzymał się w
posiadłości gubernatora, prawda?
– Tak – odpowiedział Demasolin niechętnie.
– Wciąż tam jest?
– Godzinę temu jeszcze był.
– Powiedz swoim, że marszałek Tamas zamierza zabić Saulkina.
– I co mi to da?
– Saulkin to diuk Nikslaus, a ja odciąłem mu jego przeklęte ręce. Jeśli dowie się, że
jestem w mieście, zapomni o wszystkim innym.
– Wejdziesz prosto w pułapkę. – Demasolin uniósł dłoń. – Nie zrozum mnie źle. Świat
będzie lepszym miejscem, jeśli jutro umrzesz, ale jeżeli on cię zabije, to miasto może zginąć razem
z tobą.
Tamas przesunął palcami po mapie, zapamiętując ulice.
– Wszedłem już dwukrotnie w jego pułapki. Nie zamierzam tego powtórzyć. Wyświadcz
mi jednak przysługę... Informację przekaż szpiegom dopiero o szóstej.
– Powiesz mi, jak zamierzasz uniknąć pułapki?
– Nie sądzę, byś musiał to wiedzieć. Pamiętaj. Szósta. Zabiję tego drania raz na zawsze.
42
Rozdział
43
Rozdział
44
Rozdział
Tamas wybiegł za Nikslausem na trawnik. Ziemia była mokra i grząska. Deszcz nadal lał
strumieniami. Mimo że dopiero pół godziny temu minęła szósta, niebo pociemniało. Zbliżała się
burza, matka wszystkich burz.
Uprzywilejowany zniknął za rogiem, kierując się w stronę frontowego dziedzińca. Tamas
dotarł do tego samego miejsca i wyjrzał szybko. Na dziedzińcu było pięćdziesięciu, może
sześćdziesięciu żołnierzy. Chowali się za powozami i rzeźbami, raz po raz odpowiadając ogniem
na ostrzał prowadzony przez prochowych magów.
Nikslaus wskoczył na stopień kocza i do Tamasa dobiegły jego krzyki.
– Jedź! – wrzasnął, waląc kikutem w dach pojazdu, i zanurkował do środka. Powóz
potoczył się po podjeździe i skręcił na ulicę.
Kula odłupała kawałek tynku tuż nad głową Tamasa. Marszałek uchylił się odruchowo.
Zauważyli go.
Rozejrzał się. Było ich zbyt wielu. Stracił większość prochu, strzelając przez ścianę.
Spojrzał w stronę muru, odległego o jakieś pięćdziesiąt kroków. Za wysoki.
Usłyszał, że na dziedzińcu coś się dzieje, sytuacja w jakiś sposób uległa zmianie. Wyjrzał.
Prochownica jednego z Kezan wybuchła nagle, rozrywając go wpół. I kolejna. I jeszcze
jedna. Ludzie zaczęli rzucać muszkiety, prochownice, opróżniać kieszenie z ładunków. To musiała
być Vlora. Tylko ona miała taki zasięg, by podpalić proch i zabić żołnierzy przy bramie. Musiała
podejść do okna albo ktoś ją naprowadzał. Odpalanie prochu na ślepo było głupie i niebezpieczne
dla wszystkich wokół.
Frontowe drzwi posiadłości otworzyły się nagle. Ze środka wyskoczył Andriya. W
dłoniach trzymał muszkiet z nasadzonym bagnetem i wrzeszczał jak opętany. Oczy miał dzikie,
zgubił gdzieś kapelusz, a poły koletu łopotały wokół niego. Skoczył do najbliższego Kezanina i
zaszlachtował go bez litości.
Tamas nie miał co liczyć na lepszą osłonę.
Puścił się biegiem przez trawnik między Kezanami. Większość go zignorowała, nie mogli
oderwać wzroku od Andrii. Dotarł prawie pod bramę, gdy jakiś żołnierz zwrócił się w jego stronę,
desperacko usiłując nasadzić bagnet na lufę. Tamas popędził prosto na Kezanina, odbił się od
kamienia przy bramie i wybił w powietrze. Kopnął tamtego w podbródek czubkiem buta i w
następnej sekundzie był już za bramą.
Na ulicy zobaczył więcej żołnierzy. Nagle uświadomił sobie, że jest sam, otoczony przez co
najmniej dwudziestu piechociarzy.
Odpalił znajdujący się w pobliżu proch. Starał się skierować energię wybuchu od siebie,
ale nigdy nie radził sobie z tym tak dobrze jak niektórzy i eksplozja zbiła go z nóg.
Dźwignął się na kolana, a potem stanął. W głowie mu się kręciło. Ból nogi
nieoczekiwanie przebił się przez prochowy trans. Tamas zatoczył się, nie przestając jednak
rozglądać się za Nikslausem.
Ziemia wokół zasłana była ciałami. Niemal wszyscy żołnierze zginęli na miejscu. Paru
konało, jęcząc, ściskając miejsca po brakujących kończynach. Ulica zalana była krwią.
Smród krwi, wnętrzności i prochu przyprawił Tamasa o mdłości.
Tam. Na końcu ulicy. Powóz Nikslausa kierował się w stronę głównej drogi, która wiodła
ku górom. Już niemal nie było go widać za kurtyną deszczu.
Tamas chciał pobiec. Ale tylko zatoczył się bezradnie i w ostatniej chwili złapał krawędzi
beczki na deszczówkę. Odzyskał równowagę i ruszył już wolniej. W głowie huczało nieznośnie.
Coś popłynęło mu po szczęce. Krew. Chyba krwawił z uszu.
Nie mógł się teraz zatrzymać. Powóz oddalał się z każdą chwilą. Nie trzeba było wiele
czasu, by wydostał się z miasta i zniknął w górach. Diukowi znowu uda się uciec.
Tamas zgniótł zębami ostatnie ładunki i zmusił się do biegu.
Pozwolił, by trans zawładnął nim całkowicie. Kamienie bruku umykały spod stóp. Sklepy i
domy zostawały w tyle. Oczy mu łzawiły, bo biegł szybciej niż koń. Serce dudniło w uszach.
Zgubił kapelusz i teraz deszcz siekł go po twarzy.
Powóz dotarł do wschodniej granicy miasta. Tamas widział okolicę oczyma wyobraźni.
Kilkaset jardów zbocza, pełnego żołnierzy Nikslausa i wszystkiego, co udało im się zdobyć,
rabując miasto. A potem droga wznosiła się stromo, by opaść w dolinę, która wiodła w Góry
Smolne.
Na tym zboczu czekało zapewne tysiące kezańskich żołnierzy. Tamas musiał zabić
Nikslausa, zanim ten dotrze do gór. Zatrzymał się, odetchnął i wycelował w tył powozu. Nie. Nie
teraz. Zbyt wielu Delivijczyków było na ulicach. Potrzebował czystego strzału. Zbliżali się do
granicy miasta. Tamas nie widział już powozu, ale nie miał wątpliwości, dokąd zmierza diuk. Nie
miał też wątpliwości, że jego pistolet zamókł doszczętnie.
Zza kurtyny deszczu wyłonili się ludzie. Do Tamasa dotarło, że słyszy krzyki. Wszędzie
wokół pełno było ludzi.
Walczyli. Zrozumiał to po kilku chwilach. Bójka? Nie. Bitwa. Krwawa walka wręcz. I
wszyscy mieli na sobie granatowe adrańskie mundury. Tamas jednak zaczął nagle rozróżniać
walczących. Żołnierze jednej ze stron mieli ramiona przewiązane oderwanymi rękawami koszul.
Marszałek pochwycił jednego, bez dziwnej białej opaski.
– Kez? – spytał po kezańsku.
Żołnierz był zaskoczony.
– Tak – odpowiedział odruchowo w tym samym języku.
Tamas przebił go pałaszem. Odwrócił się w ostatniej chwili, by odbić wycelowany weń
bagnet. Żołnierz szykował się do ponownego pchnięcia, ale rozpoznał dowódcę.
– Marszałku polowy!
– Gdzie pułkownik Olem? – spytał Tamas, pełen ulgi, że jego ludzie nie wzięli go za
wroga.
– Nie wiem, sir. Prowadził nas do ataku.
– Te opaski? – Tamas wskazał oderwany rękaw.
– Pomysł pułkownika Olema, sir. Pozwalają nam widzieć cel.
– Świetnie.
Żołnierz nagłym ruchem zrzucił kurtkę i oderwał sobie drugi rękaw koszuli.
– Proszę, sir.
Tamas pozwolił obwiązać sobie ramię.
– Dziękuję. Jakie są wasze rozkazy?
– Rżnąć Kez! – odpowiedział tamten. Podniósł muszkiet i z krzykiem ruszył do boju.
Tamas przez moment stał nieruchomo. Nie słyszał ani trąbek, ani werbli, nie widział żadnej
paniki wśród kezańskich żołnierzy, która świadczyłaby o tym, że Siódma i Dziewiąta się
pojawiły. Nikslaus nie miał żadnych zwiadowców? Z drugiej strony, kto mógł cokolwiek
zobaczyć w takim deszczu?
Walka była zaciekła, a jednak nie padł ani jeden strzał. Było na to zbyt mokro. Olem
musiał przekonać pozostałych dowódców do konieczności poprowadzenia bezpośredniego ataku.
To był prawdziwy koszmar każdego dowódcy. Planty i tak zmieniły się już w
trzęsawisko. Deszcz padał tak mocno, że Tamas nie widział dalej niż na dwadzieścia stóp.
Ta ulewa musiała spowolnić powóz Nikslausa. Musiał poruszać się drogą, w przeciwnym
razie utknąłby w błocie.
Tamas podjął pościg.
Wokół niego wrzała walka. Rozbrzmiewały wrzaski, szczękała broń, wszystko to stłumione
szumem deszczu. Bruk śliski był od wody i krwi.
Tamas przedzierał się przez pole walki. Podniósł prawe ramię, żeby jego ludzie mogli
zobaczyć brudną białą opaskę, i ciął, pchał, parował. Zatrzymał się tylko na chwilę, żeby zagrzać
do walki żołnierzy Siódmej, i ruszył drogą, którą musiał oddalić się powóz Nikslausa.
Jak w ogóle powóz przedostał się przez bitwę? Woźnica parł naprzód, tratując swoich i
wrogów, byle tylko umknąć przed gniewem Tamasa? Czy może jednak diuk się wymknął i jakoś
ukrył powóz, żeby uciec na piechotę inną drogą?
Przez chwilę Tamas widział Arbora w przemoczonym mundurze, z zębami w jednej ręce
i szablą w drugiej. Stary pułkownik dawał popalić kezańskiemu kapitanowi. Deszcze nagle
sieknął mocniej i zasłonił obu walczących, a kiedy Tamas spojrzał raz jeszcze, nie dostrzegł już
żadnego z nich.
Marszałek sparował cios bagnetem i otworzył trzecie oko. Plamy koloru migotały w
deszczu niczym płomyki świec w przeciągu. To byli Zdolni po obu stronach.
Omiótł magicznym widzeniem miasto. Ale i tam zobaczył tylko Zdolnych. Żadnego
Uprzywilejowanego. Kilku Stróżów.
Deszcz przybrał na sile. Błyskawica przecięła pociemniałe niebo i przez moment Tamas
mógł ogarnąć wzrokiem całe pole walki.
Ludzie walczyli zaciekle, ślizgając się w błocie, jak okiem sięgnąć widział przemoczone
niebieskie mundury. Białe opaski stanowiły chyba nie dość wyraźny znak. Tamas był pewien, że
tego dnia setki polegną z ręki swych towarzyszy broni.
Błyskawica uderzyła raz jeszcze i Tamas dostrzegł coś jakieś czterdzieści, pięćdziesiąt
kroków przed sobą. Grom przetoczył się po plantach. Marszałek miał wrażenie, że cała pierś
zadrżała mu od huku. Trzecie oko pozwoliło zobaczyć płomień wśród szczątków, nie ogień, ale
światło Uprzywilejowanego.
Kształt, jaki dojrzał Tamas przed chwilą, był rozbitym powozem.
Woźnica najwyraźniej próbował ostro skręcić i podczas gdy jedno koło toczyło się po
kamieniach, drugie utknęło w błocie. Powóz przechylił się i ześlizgnął z drogi do rowu, na
którego dnie zebrała się woda. Koła jeszcze się kręciły.
Piechociarze walczyli wokół powozu, jakby w ogóle go nie widzieli. Woźnica brnął w
błocie, próbując uwolnić sześć oszalałych ze strachu koni.
Tamas ześlizgnął się w dół nasypu i ostrożnie zbliżył do powozu. Nie widział Nikslausa,
ale blask w Nieświecie był dowodem, że Uprzywilejowany wciąż jest w środku. To był
wypadek? Czy może pułapka?
Podszedł, jedną ręką opierając się o błotnisty brzeg, żeby utrzymać równowagę, w drugiej
trzymał pistolet. Panewka z pewnością zamokła, ale osad we wnętrzu lufy pozostał suchy i
więcej Tamasowi nie było potrzeba. Jedna kula. Jeden strzał. Tylko tyle.
Tylko tyle potrzebował. Szarpnął za drzwiczki powozu i zajrzał do środka. Nikslaus leżał
w wodzie, plecami oparty o przeciwległy bok powozu. Tamas złapał go za płaszcz i wywlókł na
zewnątrz. Pociągnął go za sobą na brzeg rowu.
– Będę patrzył, jak zdychasz – wrzasnął. Wcisnął pistolet za pas i złapał Nikslausa za
klapy. Zrobi to własnymi rękoma. Za Erikę. Za Sabona. Za wszystkich prochowych magów, którzy
skonali z ręki albo rozkazu diuka.
Potrząsnął głową, żeby pozbyć się deszczu zalewającego oczy. Raz jeden jeszcze miał
zamiar spojrzeć Nikslausowi w twarz.
Coś było nie tak.
Głowa diuka zwisała pod nieprawdopodobnym kątem. Oczy patrzyły nieruchomo w niebo.
Z ust wypływała powoli błotnista woda.
Człowiek, który nawiedzał Tamasa w snach przez ponad dekadę, który zabił mu żonę,
najlepszego przyjaciela, groził zniszczeniem całej ojczyzny Tamasa... ten człowiek zginął, bo
skręcił kark i utonął w rowie.
Tamas cisnął ciało w błoto. Otworzył trzecie oko, dla pewności. Światło Nikslausa zgasło
już zupełnie...
Zatoczył się kilka kroków w tył i oparł o przeciwległy brzeg rowu. Nikslaus zginął
wypadku. Umarł na sekundy przed tym, jak Tamas go dopadł.
Marszałek uderzył pięścią w błoto. Kopnął koło powozu tak mocno, że popękało kilka
szprych. A potem osunął się na kolana.
Siedział zgarbiony w tej samej wodzie, która odebrała życie Nikslausowi. Deszcz spływał
mu po twarzy. Wciąż jeszcze miał tę swoją jedną kulę. Uznał, że powinien wpakować ją sobie w
mózg. Stracił Erikę. Stracił Sabona. Stracił Gavrila. A teraz nigdy już ich nie pomści. Złapał
pistolet. Prezent od Taniela. Nie. Nie stracił wszystkiego. Wciąż jeszcze miał syna.
– Błagam! Pomóż!
Krzyk otrzeźwił Tamasa. Podniósł głowę. Ciało Nikslausa powoli odpływało dnem rowu,
niesione nurtem deszczowej wody. Nader stosowny koniec, nawet jeśli Tamas sam do tego nie
doprowadził.
Wspiął się na brzeg i znów usłyszał wołanie.
– Proszę! Zgubiłem nóż!
Woźnica miotał się w błocie, szarpany i potrącany przez przerażone konie, które
próbował uwolnić z zaprzęgu. Tylko dwa tkwiły jeszcze w uprzęży i rzucały się dziko.
Tamas wiedział, że powinien znaleźć oficerów, spróbować zapanować nad wszechobecnym
chaosem. Tym bardziej, że gdy Nikslaus przepadł, Kezanie mogli być skłonni do kapitulacji.
Konie rżały boleśnie i marszałek znów usłyszał błagania woźnicy. Furman szukał noża na
klęczkach, próbując zarazem unikać kopyt.
– Już. – Tamas odepchnął go lekko, dobył pałasza i dwoma szybkimi cięciami uwolnił
zwierzęta. Odbiegły natychmiast, rozchlapując brudną wodę. Nikt nie da rady ich złapać, póki się
nie uspokoją, ale przynajmniej miały szansę wyjść z tego cało.
Tamas odwrócił się do woźnicy. Furman kulił się, łypiąc z przerażeniem na epolety
marszałka.
– Dziękuję, sir – wykrztusił.
– Znajdź adrańskiego oficera – Tamas wskazał na rękaw koszuli zawiązany na ramieniu –
i poddaj się. Tylko tak dożyjesz do rana.
Woźnica pochylił głowę. Z daszka czapki spływały mu strumyki deszczu.
– Sir, dziękuję, sir. A diuk, on...?
– Nie żyje.
Być może to przez deszcz i mrok, ale Tamasowi wydało się, że na twarzy furmana
odmalowała się ulga.
– A co z prochem, sir?
– Z prochem? – powtórzył Tamas zdziwiony. – Z jakim prochem?
Furman zbladł jak ściana.
– Całe miasto jest pełne prochu. Diuk chciał zabić tych wszystkich ludzi!
Tamas odwrócił się w stronę Alvation. Proch! To dlatego czuł go wszędzie. Nikslaus
musiał umieścić proch w każdym domu i wszystko razem połączyć, by wystarczyło tylko
dotknięcie, na jego rozkaz. Tylko tak mógł zrównać miasto z ziemią w jedną noc.
Tamas wygrzebał się z rowu i biegiem ruszył z powrotem. Stróże podpalą proch, nawet
jeśli będzie to oznaczało, że zginą. Marszałek to wiedział. Nie miał nadziei, że jakiś oficer
posiadający sumienie podważy rozkaz Nikslausa.
Żeby zniszczyć całe miasto, potrzeba było dziesięciu tysięcy funtów prochu. Wystarczyło
podpalić, a potem przeszukać zgliszcza i dobić tych, co przetrwali. Czyż nie był to najlepszy
sposób, żeby obciążyć Adro winą za ten atak? Nikt nie podejrzewałby, że Uprzywilejowany użyje
prochu.
Tamas wiedział już, że nie zdąży.
Pierwszy wybuch wstrząsnął ziemią. Chmura płomieni podniosła się nad dzielnicą targową,
wysoka jak czteropiętrowy budynek. Wstrząs zbił z nóg dziesiątki walczących żołnierzy.
Tamas potknął się i upadł, uderzając kolanem w bruk. Ale już w następnej chwili znów
biegł, utykając, z oczyma utkwionymi w mieście.
Ogień zgasł niemal tak szybko, jak zapłonął, ale Tamas widział dym i parę unoszące się ku
niebu.
To nie koniec. Musi wrócić do miasta i...
I co? Powstrzymać Stróżów? Nawet nie wiedział, gdzie mogą być, a miasto było spore.
Mógł zacząć szukać prochu, ale zanim znajdzie, Stróże wysadzą wszystko w powietrze.
Kolejny wybuch wstrząsnął miastem, tym razem na przeciwległym jego krańcu. Tamas był
gotów i udało mu się nie stracić równowagi.
Każdy wybuch zabijał setki ludzi. Marszałek mógł stłumić eksplozję albo przekierować
energię, ale próba zapanowania nad taką ilością wybuchającego prochu byłaby jak gotowanie wody
w zalutowanym czajniczku. Rozerwałoby go na strzępy.
Wbiegł do miasta i sięgnął zmysłami jak mógł najdalej. Poczuł skład amunicji, blisko, na
sąsiedniej ulicy. Dość, by zrównać z ziemią dziesięć kwartałów.
Wyczuł zapalającą się zapałkę i było za późno, żeby stłumić wybuch. Energia z prochu
już eksplodowała.
Tamas pochwycił ją i zmienił jej kierunek. W tej samej chwili sięgnął myślami,
sprawdzając, jaką siłę musi okiełznać.
Rozproszyć energię pojedynczego ładunku to była fraszka. Prochownicy – nie problem.
Nawet z baryłką prochu Tamas by sobie poradził.
Pięćdziesiąt baryłek prochu eksplodowało w tym samym momencie.
Tamas pochwycił energię i pchnął w dół, pod siebie. Miał wrażenie, że przyczepił sobie
do butów pięćdziesiąt dział i odpalił wszystkie jednocześnie. Energia rozrzuciła odłamki skał,
kamienie, ziemię i bruk. Tamas widział szok na twarzach żołnierzy stojących najbliżej niego, na
chwilę przed tym, jak wyparowali w mgnieniu oka.
To było zbyt wiele. Nie był w stanie okiełznać takiej siły. Jego ciało jęczało, skręcało się,
konało, skóra zdawała się pękać.
Wszystko trwało mniej niż sekundę.
Tamas czuł, że traci przytomność, a z nią panowanie nad wybuchem.
Zawiódł żonę. Zawiódł swych żołnierzy. Syna. Ludzi w Alvation i w Adro.
Zawiódł wszystkich.
Świat pochłonęła czerń.
Dwa Strzały spadł prosto na plecy jednego z wartowników. Strażnik przewrócił się,
łagodząc nieco upadek, ale i tak pod Tanielem ugięły się nogi i wyjąc z bólu, przetoczył się ku
podstawie słupa.
Pozostali dwaj wartownicy zamarli z wytrzeszczonymi oczami.
Taniel zmusił się, by wstać. Przechwycił uderzenie kolbą muszkietu przy pomocy liny
oplatającej mu nadgarstki. Kopnął jednego strażnika w bok kolana, a drugiego uderzył w twarz
związanymi dłońmi.
W czasie szamotaniny Ka-poel zsunął się kaptur. Oczy miała szeroko otwarte, włosy dziko
rozczochrane. Ich spojrzenia spotkały się na sekundę i dziewczyna uniosła dumnie podbródek. A
potem skoczyła, dobywając noża, i poczęła ciąć więzy Taniela.
– Nie powinnaś była przychodzić – skarcił ją.
Uwolniła mu ręce i wcisnęła w nie prochownicę. Wyciągnął zatyczkę zębami. Proch
wsypał mu się do ust, zatrzeszczał w zębach, owinął język posmakiem siarki. Taniel zakrztusił się,
ale zmusił do przełknięcia całej garści prochu.
Moc prochu poczęła krążyć w jego krwi, ogrzewając ciało, wzmacniając mięśnie, tłumiąc
ból.
Ka-poel dobiła wartowników nożem. Wyprostowała się i powęszyła w powietrzu,
wycierając krew z klingi.
Taniel rozejrzał się. Mimo zamieszania w obozie żołnierze zauważyli walkę. Jakiś oficer
pędził w ich kierunku, pokazując palcem i wykrzykując coś do innych.
Taniel potarł nadgarstki. Byli z Ka-poel w samym środku kezańskiego obozu. Odcięci od
swoich i bez nadziei na ratunek. Musiałby zabić tysiące, żeby stąd uciec.
Pochylił się, żeby zabrać muszkiet martwego wartownika, i skrzywił boleśnie. Nie było na
tym świecie dość prochu, żeby stłumić jego ból.
– Pole, raczej nie wyjdziemy z tego żywi.
Podniósł muszkiet. Tani egzemplarz, z produkowanych masowo, nie do porównania z
hruschem, z jakiego Taniel zwykł strzelać. Dwa Strzały nałożył na lufę odebrany martwemu
bagnet. Będzie musiał wystarczyć. Kezan zbiegało się coraz więcej. Jakakolwiek walka ściągnie
uwagę reszty obozu.
– Pole, kocham cię – oznajmił.
Dotknęła palcem swojego serca i pokazała na Taniela. A potem cisnęła mu do stóp swoją
sakwę. Torba wylądowała otwarta. Ka-poel podniosła rękę.
Z wnętrza wynurzyły się figurki. Taniel doskonale pamiętał moc, jaką zademonstrowała
Ka-poel w Kresimskiej Kurdze.
– Tym razem to chyba będzie za mało, Pole.
Laleczki się wynurzały. Dziesięć. Pięćdziesiąt. Sto. Tysiąc.
Jakaś niemożliwa i niewytłumaczalna ilość wyłoniła się z torby i otoczyła ich ze
wszystkich stron.
Kezanie zamarli, ze zdumieniem obserwując te czary z odległości dwudziestu kroków.
Kezański kapitan podniósł dłoń.
– Nabij!
Taniel zapalił ich proch dotknięciem myśli. Muszkiety i prochownice eksplodowały
natychmiast. Powietrze wypełnił swąd spalonego prochu i krzyki cierpienia.
– Prochowy mag! – krzyknął ktoś. Inni podchwycili ten okrzyk. Jak na komendę ciskali
karabiny i pistolety i chwytali za noże i rapiery. Nadbiegali już kolejni. Taniel złapał mocniej
muszkiet i przygotował się do walki.
Zaczęło się, chciałoby się rzec, niewinnie. Taniel dostrzegł coś kątem oka. Żołnierz
zatrzymał się pośrodku obozu i wbił bagnet w kark swego towarzysza broni. Zdawał się być
śmiertelnie zaskoczony swoimi poczynaniami, po czym odwrócił się i rąbnął kolejnego kompana
kolbą.
Inny nieoczekiwanie przystawił prochownicę do spłonki pistoletu i wysłał się do otchłani
wraz z trzema innymi.
Wybuchły bójki. Nagle fala Kezan zmierzająca ku Tanielowi i Ka-poel zakotłowała się i
żołnierze zaczęli walczyć ze sobą.
Ka-poel stała z nogami w rozkroku, wpatrywała się w swoje figurki, jakby rozgrywała
partię szachów. Wokół niej laleczki poruszały się samodzielnie. Niektóre walczyły ze sobą. Inne
wymierzały ciosy cieniom. Taniel poczuł, jak serce ściska mu dojmujący strach. Kontrolowała całą
armię. Tysiąc za jednym zamachem!
Jakiś piechociarz ruszył na Taniela z bagnetem. Dwa Strzały zbił cios i wraził swój
bagnet w oko napastnika.
– Musimy iść – powiedział do Pole. – Nie dasz rady trzymać ich wiecznie.
Złapała go za rękaw, ułożyła dłoń w kształt pistoletu i wycelowała w figurki.
– Mam do nich strzelać?
Skinienie.
Taniel załadował muszkiet, podniósł, wymierzył i spojrzał na Ka-poel, szukając
potwierdzenia.
Ponagliła go niecierpliwym ruchem dłoni.
Pociągnął za spust.
Grom huknął im nad głowami. Kezanie zanurkowali w poszukiwaniu osłony. Stojący w
pobliżu żołnierz skończył w rozbryzgach na ścianie namiotu, jakby trafiła go armatnia kula. Taniel
słyszał okrzyki obrzydzenia.
– Ogień artyleryjski! – wrzasnął ktoś.
Ka-poel odrzuciła głowę i śmiała się bezgłośnie.
– Czysty sadyzm – skwitował Taniel i złapał ją za rękę. – Chodź.
Popędzili przez obóz, kierując się ku górom, które stanowiły wschodnią granicę Przesmyku
Surkova, a za nimi laleczki Ka-poel walcząc, skacząc, atakując cienie. Kiedy dotarli do krańca
obozu i zaczęli wspinać się na najbliższe zbocze, ilość figurek znacznie się zmniejszyła.
Oddech Ka-poel stawał się coraz cięższy. Taniel spojrzał przez ramię. Nikt ich nie gonił,
choć z pewnością ktoś wkrótce zacznie. Pociągnął ją, ale pod dziewczyną ugięły się nogi, jej oczy
nagle pociemniały z wyczerpania. Taniel zarzucił muszkiet na ramię, złapał Ka-poel i biegł z
nią na rękach.
Robiło się coraz bardziej stromo i Taniel wspinał się raczej, niż biegł. Musiał posadzić Ka-
poel na sporym kamieniu i odpocząć chwilę, odwracając się w kierunku doliny.
Nikt ich nie ścigał. W obozie Kezu panował chaos. Brat zabijał brata. Jakiś
Uprzywilejowany w panice rzucał słabe zaklęcia. Stróże próbowali chyba przywrócić porządek,
zabijając tych, w których widzieli prowodyrów, co tylko zwiększało zamęt.
Wszystko to z powodu figurek Ka-poel.
Taniel usypał ścieżkę prochu na grzbiecie dłoni i wciągnął. Nie groziło im może
bezpośrednie niebezpieczeństwo, ale któryś z kezańskich oficerów mógł wysłać za nimi żołnierzy
w obawie przed gniewem Kresimira. A jak wyślą konnych, to Taniel i Ka-poel nie uciekną.
Zmęczenie już kąsało go w nogi, niczym stado atakujących wilków rannego jelenia. Prochowy
trans wkrótce osłabnie. Żadna ilość prochu go nie podtrzyma.
Będą musieli przejść trzy mile na północ, przez najbardziej stromą część skalistego zbocza,
by znaleźć się tak daleko jak obóz adrański.
No i była jeszcze kwestia zdrajcy Hilanski.
Z linii frontu chaos wśród Kezan był najmniej widoczny. Wielu żołnierzy obserwowało
Kresimira rozmawiającego z Mihalim. Dwaj bogowie stali twarzą jeden do drugiego, w
odległości nie większej niż stopa. Żaden nie zwracał uwagi na zamieszanie w kezańskim obozie.
Taniel sporo by oddał za umiejętność czytania z ruchu warg.
Mihali położył dłoń na ramieniu brata.
Kresimir ją strząsnął.
Michali rozłożył ramiona w uspokajającym geście. Kresimir wskazał na niebo, krzycząc.
Mihali coś mówił. Jego wargi poruszały się nieznacznie, twarz miał bardzo poważną.
Minęło kilka minut, a Adom mówił i ku zaskoczeniu Taniela Kresimir słuchał. Opuścił
rękę.
W obozie Kezan trwał chaos. Figurek Ka-poel zostało już tylko kilkanaście. Dziewczyna
usiadła, wycieńczona, ale na jej ustach igrał zwycięski uśmieszek. Całą uwagę skupiła na tych
ostatnich lalkach, te już nie znikały tak szybko jak wcześniejsze. Ka-poel walczyła z całych sił, by
je utrzymać przy „życiu”.
Taniel obserwował bogów. Bracia zbliżyli się do siebie. Mihali wskazywał palcem swoją
drugą dłoń, jakby próbował coś wyjaśnić. Kresimir słuchał, marszcząc brwi.
Mihali skończył wyjaśniać.
Kresimir twardo pokręcił głową.
Mihali zmarszczył brwi. Uśmiechnął się smutno i rozłożył ramiona.
Serce Taniela nagle zaczęło bić szybciej. Podniósł muszkiet do ramienia i wycelował w
Kresimira. Dwie mile. Nie był to trudny strzał, nie dla niego, ale zwyczajna kula zbyt długo
leciałaby w kierunku celu. Taniel mógł jedynie zapewnić odwrócenie uwagi.
Nagle Kresimir rozwarł ramiona. Przez chwilę wyglądało to, jakby chciał objąć brata.
Taniel poderwał ręce do twarzy, zatoczył się i upadł, bowiem światło, jaśniejsze niż tysiąc
słońc, eksplodowało z Kresimira. Taniel spiął się cały, czekając na huk i podmuch eksplozji.
Ale nic takiego nie nastąpiło. Światło płonęło tak jasno, że nawet zasłoniwszy twarz, Taniel
miał wrażenie, że patrzy w samo serce słońca.
Poczuł dotknięcie dłoni. Przyciągnął Ka-poel do siebie. Co widziała? Czy w ogóle można
było zobaczyć cokolwiek? Pewnie była równie ślepa jak i on. Przycisnął ją do piersi, starając się
zasłonić przed tym światłem. Bogowie, cóż to była za magia?
Poczuł, że blask gaśnie, po upływie wieczności, tak się przynajmniej zdawało. Strach skręcił
Tanielowi trzewia, gdy otworzył oczy i niczego nie zobaczył. Został oślepiony?
Minęło chyba dwadzieścia minut, zanim zaczął dostrzegać kształty. Zamrugał gwałtownie,
próbując dostrzec krawędzie w plamach kolorów, zrozumieć, co właściwie się wydarzyło. Blask
tak jasny, tak intensywny, jednak nie towarzyszyły mu ani żar, ani żaden dźwięk.
Taniel próbował przypomnieć sobie wszystko, co wiedział o magii Uprzywilejowanych.
Co właściwie zrobił Kresimir?
I wreszcie doń dotarło. Otworzył Nieświat.
Dwa Strzały mógł już zobaczyć, że oba obozy pogrążone były w chaosie. Wszyscy zostali
oślepieni. Setki tysięcy żołnierzy pełzało na czworakach, skowycząc i płacząc.
Pośrodku ziemi niczyjej stał samotnie Kresimir. Mihali zniknął. Nie został po nim nawet
popiół. Kresimir miał otwarte usta, twarz zastygłą w bezgłośnym krzyku.
I nagle ramiona mu opadły. Przez chwilę patrzył na miejsce, gdzie stał Mihali, a potem
osunął się na kolana i zapłakał.
Taniel oparł się o skałę, nagle wyczerpany, jego ciało krzyczało w agonii. Minęło kilka
minut, zanim Dwa Strzały opuścił głowę i jego spojrzenie padło na zakrwawioną, pokrytą
wymiocinami koszulę. Krew zaszumiała mu w uszach. Dłonie zadrżały z podniecenia.
– Pole, moja koszula przesiąknięta jest krwią Kresimira.
Adamat nie mógł oderwać wzroku od Claremonte’a, gdy ten kończył swą mowę. Idealnie
rozegrał tłum. Nie rozległy się wiwaty ani okrzyki, nie, tego nie spodziewał się nawet sam mówca.
Były pomruki niezadowolenia. Ktoś obok Adamata stwierdził, że Claremonte ma rację.
Czuło się wzbierającą falę gniewu. Adamat wiedział, że Claremonte ich przekonał. Może nie
wszystkich. Może jeszcze nie teraz. Ale tych kilka okrzyków protestu, gdy zburzył świątynię,
zostało szybko stłumionych.
Bruduńscy żołnierze łódź po łodzi przybijali do brzegu i wysiadali. Pracowali w grupach
po piętnastu, każdej towarzyszył Uprzywilejowany. Mieli muszkiety z nasadzonymi bagnetami,
baryłki prochu. Adamat widział, jak pierwsza grupa dociera do kościoła na drugim brzegu i
zaczyna usuwać ludzi z okolicy.
Szykowali się do wyburzenia.
Gdyby Adamat nie był przerażony, byłby naprawdę pod wrażeniem. Claremonte przybył z
zapasami, z posiłkami, wygłosił błyskotliwą mowę, a teraz zamierzał zburzyć świątynie Adro.
Wziął strach przed inwazją bruduńską i obrócił do góry nogami. Wszystkim tak ulżyło, że nie
zamierzał podbić miasta, że mógł właściwie robić, co dusza zapragnie.
Adamat nie był specjalnie religijny, ale chciał rzucić się do najbliższego kościoła i bronić
go przed zniszczeniem. To były świadectwa historii, niektóre miały tysiąc lat! Ale miał wrażenie,
że próba powstrzymania żołnierzy skończy się dla niego śmiercią.
Niecałe czterdzieści kroków dalej łódź Claremonte’a przybiła do brzegu. Ricard ruszył w
jej stronę natychmiast. Asystenci i strażnicy podążali za nim ostrożnie. Adamat krzyknął,
nakazując Tumblarowi się zatrzymać.
Marynarz pomógł zejść Claremonte’owi na błotnisty brzeg i potem wspiąć się na ulicę.
Adamat już widział, że Ricard zamierza zrobić coś głupiego.
– Fell, łap go!
Za późno. Ricard zamachnął się i rąbnął Claremonte’a w nos. Lord zwalił się jak wór
ziemniaków.
Żołnierze rzucili się do przodu. Uprzywilejowana uniosła urękawiczoną dłoń.
– Stać! – Claremonte dźwignął się na nogi. Uspokajającym gestem położył dłoń na
ramieniu Uprzywilejowanej. – Przemoc nie jest potrzebna – dodał, zatykając nos dwoma placami.
– Co ty, na otchłań, wyprawiasz? – Ricard podniósł pięść do kolejnego ciosu.
– Wyprawiam? – Claremonte odchylił głowę, żeby zatamować krwawienie. – Kandyduję
na pierwszego ministra Adro. A pan jest Ricard Tumblar, jak rozumiem?
– Tak – odpowiedział Ricard lodowato.
Claremonte wyciągnął dłoń.
– Lord Claremonte. To przyjemność poznać pana.
– Ta przyjemność nie jest obustronna.
– A to niedobrze. – Claremonte opuścił dłoń. – Zakładałem, że jesteśmy przyjaciółmi!
– Na jakiej niby podstawie?
– Ponieważ przywiódł pan połowę miasta na moje powitanie, by wysłuchała mojej
przemowy. Takie rzeczy robią przyjaciele. – Jeden kącik ust Claremonte’a opadł, zmieniając
uśmiech lorda w szyderczy grymas. Jego spojrzenie przesunęło sie z Ricarda i Fell na szefów
związków, by zatrzymać się na Adamacie. Uśmiech odzyskał symetrię. – Naprawdę – Claremonte
nadal mówił do Ricarda – jestem panu bardzo zobowiązany. A teraz proszę wybaczyć, mam
wybory do wygrania.
Tamas poczuł znajome kołysanie powozu. Walczył, by odzyskać przytomność.
Ogarnęła go panika. Dokąd go wieźli? Kto go wiózł? Gdzie byli jego ludzie?
Wróciła mu pamięć bitwy na polach Alvation. W jednej chwili przypomniał sobie, jak
znalazł ciało Nikslausa, a potem próbował powstrzymać eksplozję tysięcy funtów prochu.
Leżał na plecach i gdy otworzył oczy, zobaczył sufit dyliżansu. Za oknem było jasno, czyli
pozostawał nieprzytomny przez dłuższy czas. Powietrze było chłodne i rzadkie, co tylko wzmogło
niepokój Tamasa. Zima? Stracił przytomność na kilka miesięcy?
Ręce go nie słuchały, nie chciały się ruszyć. Zdławiwszy falę paniki, doszedł do wniosku, że
owszem, mógł ruszyć rękoma, ale te ruchy były ograniczone, nie mógł też zmienić pozycji. Został
wzięty do niewoli?
Pierwszą twarzą, jaką zobaczył, nie była ta, której się spodziewał.
Należała do Delivijczyka o mahoniowej skórze i siwych kręconych włosach. Miał na
sobie intensywnie zielony mundur delivijski, ale bez jakichkolwiek oznaczeń. Mężczyzna pochylił
się nad Tamasem i przyglądał mu się z namysłem.
– Dobrze. Obudził się pan. Lekarze zaczynali przebąkiwać, że to już może nie nastąpić.
Dotarliśmy niemal na szczyt.
Tamas zamknął oczy. Może jeszcze nie do końca odzyskał świadomość. Czy ten człowiek
powiedział „szczyt”?
– Kim ty jesteś, do licha? – zapytał marszałek. Twarz Delivijczyka wydawała mu się
mgliście znajoma, jakby widział ją na jakimś portrecie albo we wczesnym dzieciństwie. Jakiś
krewny Sabona? Nie. Zupełnie nie był podobny.
Mężczyzna skłonił głowę.
– Deliv.
– Pytałem, kim jesteś, nie skąd jesteś, przeklęty głupcze.
W głowie mu huczało jak na świątecznej paradzie. Wyprostował palce i spróbował napiąć
więzy. Chwila. Nie miał żadnych więzów. Dlaczego więc nie mógł się ruszyć? Podniósł nieco
głowę. Pierś i ramiona miał ciasno owinięte cienkim kocem.
Dwoma ruchami uwolnił ręce, odsunął koc i usiadł.
Miał na sobie swój zapasowy mundur, a przynajmniej tak przypuszczał. W każdym razie
miał na sobie mundur, który nie nosił śladów błota spod Alvation.
Powóz zatrzymał się nagle i Tamas przechylił się mocno. Delivijczyk wyciągnął rękę, żeby
go podtrzymać, ale Tamas machnięciem dłoni zbył pomoc.
– Co miałeś na myśli, mówiąc „szczyt”? – spytał.
Drzwi powozu otworzyły się, ukazując Olema czekającego na zewnątrz. Wyprężył się,
stając na baczność, ale uśmiechał się szeroko na widok Tamasa.
– Sir! Cieszę się, że pan się obudził. Jak głowa?
Tamas odetchnął z ulgą. Był ze swoimi ludźmi, przy czym Olem był uzbrojony. Marszałek
zerknął na Delivijczyka i wysiadł z powozu.
– Jakbym zeskoczył ze szczytu Szablozębu i wylądował na twarzy – odpowiedział.
Rozejrzał się, byli w górach, to wyjaśniało ów szczyt.
– Minęliśmy już stanicę Straży Górskiej?
– Minęliśmy pierwszy posterunek, sir. Forteca jest jeszcze przed nami. Przenocujemy tam,
zanim pójdziemy dalej.
Emocje zalewały Tamasa jak fale piasek plaży w wietrzny dzień. Nogi i tak miał słabe, a
wiadomość, że znalazł się na adrańskiej ziemi, niemal powaliła go na kolana. Odepchnął jednak
wyciągniętą rękę Olema i ruszył ścieżką. Zaczął kalkulować. O tej porze roku przełęcz będzie
czysta i sucha. Będą mogli zejść na adrańskie równiny i ruszyć ku Przesmykowi Surkova.
Wystarczy tydzień intensywnego marszu i dołączą do obrońców kraju.
– Sir, powinien pan nadal odpoczywać.
– Mogę iść – zapewnił Olema, choć nogi miał słabe i drżące, a w głowie mu się kręciło.
Widział stąd fortecę Straży Górskiej, wyglądała imponująco. Bramy otwarto i górale witali
okrzykami maszerujących żołnierzy. – Świeże powietrze dobrze mi zrobi. Mów, co się działo. Jak
długo byłem nieprzytomny?
– Dwa dni, sir.
– Bitwa?
– Poszło... dobrze.
– Straty?
Olem wyciągnął papierosa zza mankietu i wsadził do ust, jednak nie zapalił.
– Mamy niecałe dwa tysiące ludzi zdolnych do walki, łącznie z Siódmej i Dziewiątej.
– Tylko tyle? – Tamas zatrzymał się i odwrócił do Olema. Popatrzył na drogę, którą
przybyli, i zobaczył, że kawalkada wozów ciągnie się tak daleko, jak sięgał wzrokiem. Skąd się
wzięły? Nie mieli taborów, gdy maszerowali na północ.
– Gavril?
– Uratowany przez Demasolina.
Tamas nie krył ulgi.
– Moi magowie?
– Vadalslav dostał bagnetem w brzuch. Nie wiemy, czy z tego wyjdzie. Leona zginęła,
gdy broniła Vlory przed Stróżem.
– A Vlora? – Serce Tamasa stanęło.
– Ranna, ale żywa.
Tamas oparł się ciężko na Olemie. Potrzebował paru minut, by odzyskać siły i stanąć
prosto.
– Jak odeprzemy kezańską armię, rzucając do walki zaledwie dwa tysiące żołnierzy? – Nie
zdołał ukryć irytacji w głosie, gdy ruchem podbródka wskazał starego Delivijczyka i zapytał: –
A to kto, na otchłań?
Olem wyciągnął papierosa z ust i obrócił w palcach.
– Proszę wybaczyć marszałkowi, nie jest do końca sobą – zwrócił się do Delivijczyka.
Tamten zdawał się rozbawiony sytuacją.
– Miejmy nadzieję, że dojdzie do siebie, zanim staniemy przeciwko Kezowi. – Skinął
lekko głową. – Ja to Deliv, jak mówiłem wcześniej, ale może nazywać mnie pan Sulem Dziewiąty.
Sulem...
– O. Panie... – Tamas pochylił głowę, dusząc w sobie chęć przyklęknięcia na jedno
kolano. W ustach mu zaschło. Sulem Dziewiąty, król Delivu, a Tamas nazwał go przeklętym
głupcem. – Nie chciałem obrazić Waszej Wysokości. Nie zdawałem sobie sprawy...
– Nie poczułem się obrażony, marszałku polny. – Król uniósł lekko brew, spoglądając na
ziemię, jakby spodziewał się, że Tamas uklęknie, ale nie nalegał.
Tamas nie widział, co powiedzieć. Ile król wiedział? Skąd się tu wziął? Dlaczego razem z
Tamasem podróżował taborem?
– Proszę o wybaczenie, najjaśniejszy panie, ale ostatnio jakby nie byłem sobą. Nie bardzo
wiem, co się działo, gdy straciłem przytomność.
Król założył ręce za plecy.
– Pułkowniku – zwrócił się do Olema – nie ma pan nic przeciwko temu, że ja złożę raport?
– Ani trochę, Wasza Wysokość.
– Możemy? – Król wskazał fortecę wznoszącą się nad nimi.
– Oczywiście.
Ruszyli, mijając resztkę konnicy Tamasa, z Olemem podążającym ich śladem.
– Zacznę może od tego, jak sytuacja wyglądała z mojego punktu widzenia, a potem
szczegółów dowie się pan od pułkownika Olema. Przybyłem do Alvation, spodziewając się, że
zastanę tam armię adrańską. Zamiast tego znalazłem dwie. Dzień po bitwie z żołnierzami
Nikslausa był dość trudny i pełen konfuzji, ale moi generałowie wraz pańskimi pułkownikami
Arborem i Olemem jakoś wszystko uładzili.
– Przykro mi z powodu Alvation, Wasza Wysokość – powiedział Tamas, korzystając z
tego, że Sulem zamilkł na chwilę.
– Przykro? Dlaczego? Ocalił pan miasto, Tamasie, za co jestem panu niezmiernie
zobowiązany.
– A proch?
– Pan i pańscy magowie zapobiegliście zburzeniu miasta. Oczywiście były ofiary, ale
miasto przetrwało, a z nim dług wdzięczności.
– Rozumiem... – Tamas spojrzał przez ramię na tabor – że Wasza Wysokość zaopatrzył
nas. Za to ja jestem wdzięczny.
W oku Sulema błysnęły iskierki i król uśmiechnął się po raz pierwszy.
– Zaopatrzył i nie tylko.
– Nie tylko?
– Marszałku, to jest awangarda. Za nami idzie pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy. Byłoby
więcej, gdybym nie posłał większej części armii do Kezu Wielkim Północnym Szlakiem. Ma pan
moich żołnierzy pod swymi rozkazami. A ja zamierzam wesprzeć was w tej wojnie. Zdrady, jaką
zaplanowali Nikslaus i Ipille, nie można puścić płazem. – Sulem przestał się uśmiechać, a jego
głos nabrał groźnych tonów. – Posłał pan Manhoucha na gilotynę i tego nie popieram, ale Ipille
dopuścił się ataku na moich ludzi.
Pięćdziesiąt tysięcy delivijskich żołnierzy! Z takimi siłami mógł odeprzeć inwazję Kezu!
Serce rosło w Tamasie. To zmieni koleje tej wojny. Adro miało teraz szansę i miało sojusznika.
Po raz pierwszy szedł lekkim, pewnym krokiem. Miał wrażenie, że ktoś zdjął mu z piersi
wielki ciężar.
Nagle z bramy fortecy wypadł żołnierz na koniu. Zobaczył Tamasa i ściągnął gwałtownie
wodze. Niemal w tym samym momencie zeskoczył z siodła.
– Sir. – Dygotał cały, policzki miał czerwone od zimnego wiatru smagającego mu twarz,
gdy gnał przez góry.
– Oddychajcie, żołnierzu – polecił mu Tamas.
– Sir, dostaliśmy wiadomość z naszego posterunku na wschodniej ścianie. Adopest, sir.
Płonie.
EPILOG
Podziękowania
Dziękuję mojej wspaniałej agentce, Caitlin Blasdell, za jej wszystkie rady, za chęć
omówienia wszystkich moich problemów dotyczących książki, a przede wszystkim za sprzedaż tej
książki. Mojej redaktorce, Devi Pillai, za cierpliwość i wiarę, za to, że dała mi możliwość pracy
nad książką i wciąż przesuwała ostateczny termin oddania manuskryptu, żebym mógł być
naprawdę zadowolony z ostatecznego produktu.
Mojej żonie, Michele, była wspaniała przez cały ten czas. Jest moim partnerem do dyskusji
na temat fabuły, moim pierwszym redaktorem i ani Caitlin, ani Devi nie widzą tekstu, póki
Michele nie wyrazi swej aprobaty.
Dziękuję moim rodzicom, którzy zawsze byli dla mnie niesamowitym wsparciem, również
w trakcie powstawania tej książki. Mój tato jest pierwszym fanem, przeczytał większość
ostatecznej wersji manuskryptu w jedno popołudnie.
Dziękuję Isaacowi Stewartowi za mapki i grafiki wewnątrz książki. Nie tylko stworzył
nowe do „Krwawej kampanii”, ale też uaktualnił poprzednie.
Dziękuję fantastycznej załodze z Orbit za wsparcie: Susan Barnes, Lauren Panepinto,
Alexowi Lencickiemu, Laurze Fitzgerald, Ellen Wright, i wszystkim pozostałym. Ta książka nie
odniosłaby takiego sukcesu, gdyby nie ich wydawnictwo i wszystkie marketingowe czary, jakie
nad nią odprawili.
Dziękuję Ethanowi Kinneyowi, który zmusił mnie do spojrzenia na sprawy z innej
perspektywy, za wszystkie jego cholerne pytania o uniwersum prochowych magów.
Oczywiście dziękuję moim przyjaciołom i rodzinie, którzy wspierali mnie w trakcie
procesu tworzenia, szczególnie Sunny’emu Mortonowi za wysłuchiwanie mojego paplania na ten
temat i wszystkie doskonałe rady dla debiutującego autora.