Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 304

Blisko dwa i pół tysiąca lat temu, w roku 480 przed Chr.

, na daleko wysuniętym skraju wschodniej


Grecji, w wąskim, niegościnnym przesmyku pomiędzy górami a morzem, trzystu spartańskich
wojowników pod wodzą króla Leonidasa stawiło czoło potężnej milionowej armii perskiego króla
Kserksesa. Przez siedem dramatycznych dni Spartanie powstrzymywali najeźdźców, których celem było
podbicie i zniewolenie Grecji.

Nazwa tej bitwy będzie dźwięczała przez tysiąclecia jako synonim nadludzkiej odwagi, bohaterstwa i
poświęcenia: TERMOPILE.

„Ogniste Wrota Stevena Pressfielda to godna Homera, ponadczasowa opowieść zatykająca dech w
piersiach, wspaniała rekonstrukcja najbardziej heroicznej bitwy starożytności. Wiele książek napisano o
Sparcie i honorowym kodeksie jej wojowników, żadna z nich jednak nie uchwyciła tak znakomicie stanu
serc, umysłów i ducha tych, którzy walczyli pod Termopilami. To dzieło niezwykłego geniuszu.
Rozkoszujcie się nim!”

David Gemmell

autor sagi Drenajów


Steven Pressfield

OGNISTE WROTA
Epicka opowieść o bitwie pod Termopilami

Przełożył Zbigniew Gieniewski

Tytuł oryginału: Gates of Fire

Moim Rodzicom
Nota historyczna

W roku 480 przed Chrystusem, dowodzona przez króla Kserksesa armia Imperium Perskiego, według
Herodota licząca dwa miliony ludzi, przekroczyła Hellespont i rozpoczęła marsz, którego celem było
podbicie i zniewolenie Grecji.

W rozpaczliwej próbie spowolnienia inwazji, trzystu doborowych wojowników Sparty wysłanych


zostało do Wąwozu Termopilskiego, gdzie przestrzeń pomiędzy górami a morzem była tak wąska, iż
liczebna przewaga Persów oraz ich kawaleria zostałyby przynajmniej w jakiejś mierze zneutralizowane.
Spodziewano się, że w tym miejscu elitarne oddziały Spartan, gotowych poświęcić swoje życie, mogłyby
choć przez parę dni powstrzymywać milionowe rzesze Persów.

Trzystu Spartan wraz z sojusznikami stawiało najeźdźcom opór przez siedem dni, a gdy ich broń uległa
zniszczeniu lub uszkodzeniu w krwawym boju, walczyli (jak odnotował to Herodot) „gołymi rękoma i
zębami”, nim ostatecznie zostali pokonani.

Spartanie i ich tespiańscy sojusznicy zginęli do ostatniego, jednakże wzór męstwa nakłonił innych
Greków do stawienia czoła wrogowi, dzięki czemu jesienią, a następnie wiosną, zwyciężyli Persów pod
Salaminą i Plateą, ratując kształtującą się zachodnią demokrację i wolność przed zdławieniem w
zarodku.

W dzisiejszych Termopilach znajdują się dwa pomniki. Na nowożytnym, nazwanym na cześć króla Sparty,
który tam poległ, pomnikiem Leonidasa, wyryta jest jego odpowiedź na żądanie Kserksesa, by Spartanie
złożyli broń. To tylko dwa słowa: Molon labe, czyli „Chodź i ją weź”.

Drugi stary pomnik to surowy kamień, na którym wyryto słowa poet; Simonidesa; najsłynniejsze chyba ze
wszystkich żołnierskich epitafiów

IDŹ, POWIEDZ SPARTANOM, PRZECHODNIU NIEZNANY

ŻE LEGLIŚMY TU, POSŁUSZNI PRAWOM NAM NADANYM


Choć wszyscy spartańscy i tespiańscy wojownicy okazali nadzwyczajne męstwo, to za
najdzielniejszego wśród nich uznano Spartanina Dienekesa. Podobno w przeddzień bitwy pewien Grek
z Trachis powiedział mu, iż perscy łucznicy są tak liczni, że gdy wypuszczą swoje strzały, to przesłonią
nimi słońce. Dienekes wszelako, ani trochę nie przestraszony, odparł z uśmiechem: „Dobrze. W takim
razie będziemy walczyć w cieniu

Herodot, Dzieje

Lis zna wiele sztuczek; żółw zna jedną dobrą.

Archilochus
Podziękowania

Jest oczywiste, iż rzecz, która pragnie przedstawić wyobrażenie przeszłych światów i kultu, wszystko
zawdzięcza oryginalnym źródłom literackim, w tym przypadku dziełom Homera, Herodota, Plutarcha,
Pausaniasa, Diodorusa, Platona, Tucydydesa, Ksenofonta i wielu innych. Oni stanowią to jądro, bez
którego ani rusz.

Równie jednak nieodzowni byli wybitni współcześni uczeni i historycy, z których opublikowanej wiedzy
bez skrupułów skorzystałem. Mam nadzieję, iż wybaczą autorowi niniejszej książki z nieporównanie
mniej naukowym wykształceniem niż ich własne, jeśli z wdzięcznością i imiennie podziękuje kilkorgu z
szacownych klasycystów, takim jak: Paul Cartledge, G.L. Cawkwell, Victor Davis Hansen, Donald
Kagan, John Keegan, H.D.F. Kitto, J.F. Lazenby, E.V. Pritchett, W.K. Pritchett, a zwłaszcza Mary Renault.

Pragnąłbym ponadto podziękować moim kolegom, których rady i wskazówki były dla mnie niezwykle
cenne.

Najpierw Hunterowi B. Armstrongowi, dyrektorowi Międzynarodowego Stowarzyszenia Hoplitologów,


który szczodrze podzielił się ze mną swoją wiedzą na temat hoplit oraz taktyki i sposobów posługiwania
się tym rodzajem uzbrojenia, jak również za jego niezrównaną znajomość tajników starożytnej walki i
umiejętność nader obrazowego jej rekonstruowania. Jako ceniony praktyk sportów walki zbrojnej, pan
Armstrong ze swą umiejętnością patrzenia okiem wojownika nadzwyczajnie był mi pomocny w mych
staraniach odtworzenia w wyobraźni greckiej ciężkozbrojnej piechoty i sposobu, w jaki walczyła.

Wreszcie wyrazy głębokiej wdzięczności składam doktorowi Ippokratisowi Kantziosowi, profesorowi


nadzwyczajnemu literatury i języka greckiego w Richard Stockton College of New Jersey, za jego hojną i
z encyklopedyczną znajomością rzeczy udzieloną pomoc w odniesieniu do różnych aspektów niniejszego
przedsięwzięcia, nie tylko w charakterze przewodnika i mentora w kwestiach historycznej i
lingwistycznej wierności, a także jako tłumacza (nie tylko bezpłatnego, lecz i precyzyjnego) rozsianych
po całej tej książce cytatów i terminów, lecz i autora wielu mądrych i trafnych sugestii. Nie ma stronicy
tej powieści, która by Ci czegoś nie zawdzięczała, Hip. Dzięki za niezliczone twórcze interwencje, za
Twą nieustającą zachętę i za iście olimpijskiej mądrości rady.

Steven Pressfield
KSIĘGA PIERWSZA

KSERKSES
Z rozkazu Jego Wysokości Kserksesa, syna Dariusza, potężnego Króla Persji i Medii, Króla Królów i
Króla Ziem; Władcy Libii, Egiptu, Arabii, Etiopii, Babilonii, Chaldei, Fenicji, Elamu, Syrii, Asyrii i
narodów Palestyny; Pana Jonii, Lidii, Frygii, Armenii, Cylicji, Kapadocji, Tracji, Macedonii oraz
Transkaukazji, Cypru, Rodosu, Samos, Kios, Lesbos tudzież Wysp Egejskich; Niezawisłego Rządcy
Partii, Baktriany, Kaspii, Suzjany, Pajlagonii i Indii; Rządcy wszystkich ludzi żyjących pomiędzy
wschodem a zachodem słońca, Jego Najświętszej, Najbardziej Uwielbianej i Wzniosłej,
Niezwyciężonej, Nieprzekupnej Wysokości, błogosławionej przez boga Ahura Mazdę i Wszechwładnej
pomiędzy Śmiertelnikami. Jego Wspaniałość tak oto zarządza, co zapisane zostało przez Jego
historyka Gobartesa, syna Artabazosa:

„Aby po wspaniałym zwycięstwie wojsk Jego Wysokości, odniesionym w Wąwozie Termopilskim nad
szeregami peloponeskiego wroga, Spartan i ich sojuszników, których wszystkich aż do ostatniego
uśmiercono, zdobywając znamienite łupy, wedle woli Jego Wysokości, zrodzonej w Jego przez bogów
natchnionej Mądrości, dalej wywiadywano się tak o niektóre poczynania taktyczne nieprzyjacielskiej
piechoty, które w pewnej mierze skuteczne się okazały wobec oddziałów Jego Wysokości, jak i o
charakter nieprzyjacielskich żołnierzy, którzy nawet uwolnionymi już będąc od obowiązku podległości
lub służenia, i stojąc w obliczu niepokonywalnej przewagi i pewnej śmierci, nie opuścili jednak swoich
pozycji, czego skutkiem ginęli po kolei, aż do ostatniego człowieka.

Wyraziwszy swój żal względem niedostatku wiedzy i przenikliwości w tych dwóch sprawach, Jego
Wysokość zwrócił się do boga Ahury Mazdy, aby się za Nim wstawił. Odkryto bowiem pod kołami
wojennego wozu jednego ocalałego, choć rannego ciężko i bliskiego śmierci Hellena (jak się sami
Grecy zowią), którego wcześniej nie spostrzeżono na polu walki pośród zwałów martwych ciał
mężczyzn, koni i zwierząt

pociągowych. Wezwani do niego zostali królewscy lekarze, których pod groźbą śmierci zobowiązano do
czynienia wszelkich wysiłków, aby jeńca zachować przy życiu. Bóg uczynił zadość pragnieniu Jego
Wysokości Grek przeżył noc i następny po niej ranek. Dni dziesięć jeszcze upłynęło a odzyskał zmysły
oraz zdolność mówienia i, choć wciąż przykuty do noszy i pozostający pod bezpośrednią opieką
królewskiego lekarza, nie tylko był nareszcie w stanie mówić, ale i okazywał gorące tego pragnienie

Czuwający nad nim oficerowie zwrócili uwagę na kilka nietypowych aspektów zbroi i szat jeńca. Pod
jego bojowym hełmem znaleziono nie tradycyjny nagłownik Spartan, lecz nakrycie z psiej skóry,
przypisywane rasie helotów, lacedemońskich niewolników przywiązanych do ziemi pana. Jednakowoż
oficerów Jego Wysokości zdumiało to, iż w niewytłumaczalnym wobec tego przeciwieństwie tarcza
jeńca i jego zbroja wykonane były z najszlachetniejszego brązu, zdobionego rzadkim irlandzkim
kobaltem, a równocześnie na szczycie hełmu znajdował się grzebień oznaczający pełnego Spartanina i
oficera.

Podczas wstępnych przesłuchań, w mowie jeńca dosłyszano zarówno najbardziej wyrafinowany,


filozoficzny i literacki język, znamionujący głęboką znajomość helleńskiej epiki, jak i najbardziej
prostacką i pełną grubiaństw gwarę, która w dużej części niezrozumiałą była nawet dla najbieglej
szych tłumaczy Jego Wysokości. Tu jednakowoż sam Grek przyszedł im z pomocą, chętnie podejmując
się tłumaczenia, przy którym posługiwał się ordynarnymi powiedzeniami aramejskimi i perskimi,
wyjaśniając, że nauczył się ich podczas swoich podróży poza Helladę. Ja, historyk Jego Wysokości,
pragnąc uszom Jego oszczędzić owych grubiańskich, a częstokroć plugawych wyrażeń używanych
przez jeńca, próbowałem usunąć z tych wypowiedzi owe niestosowne fragmenty, zanim Jego Wysokość
będzie zmuszony je znosić. Jego Wysokość jednakowoż, w swej przez boga mu danej mądrości, nakazał
pokornemu słudze tak przekazywać wszystkie słowa, w jakimkolwiek by były języku i z jakichkolwiek
idiomów użyciem powiedziane, aby tłumaczenie w całej pełni oddawało wypowiedzi Greka.
Próbowałem tedy tak właśnie czynić i modlę się, aby Jego Wysokość pamiętał o wydanym mi poleceniu
i nie obwinił mnie o takie fragmenty poniższego zapisu, które z pewnością będą musiały razić uszy
każdego cywilizowanego słuchacza”.

Zapisane i przedłożone szesnastego dnia miesiąca Ululu, Piątego Roku Panowania Jego Wysokości.

ROZDZIAŁ PIERWS ZY

Trzeciego dnia miesiąca Tashritu Piątego Roku Panowania Jego Wysokości, na południu od granicy
lokrydyjskiej Armia Imperium, kontynuując bez oporu nieprzyjaciela swój marsz w głąb środkowej
Grecji, stanęła obozem pod wschodnim zboczem góry Parnassus. Jak się to już wielokrotnie zdarzało
podczas marszu z Azji, wszystkie spływające z góry strumienie nie nastarczyły dość wody, do cna
wypitej przez żołnierzy i konie.

Poniższe wstępne przesłuchanie nastąpiło w obozowym namiocie Jego Wysokości, w trzy godziny po
zachodzie słońca, gdy zakończył się już wieczorny posiłek i załatwione zostały wszystkie bieżące
sprawy dworu. Marszałkowie polni, doradcy, gwardziści dworscy, kapłani i sekretarze byli już obecni,
przeto oficerowie strzegący jeńca otrzymali polecenie, by go wprowadzić. Wniesiono tedy na noszach
Greka z zawiązanymi oczyma, by pozbawić go widoku Jego Wysokości. Wielki Kapłan dokonał
należnego obrządku oraz aktu oczyszczenia, po których jeniec mógł mówić w zasięgu słuchu Jego
Wysokości. Pouczono go, aby nie zwracał się wprost do Królewskiej Osoby, lecz do oficerów dworskiej
gwardii zwanych Nieśmiertelnymi, którzy mieli swe miejsca po lewicy Jego Wysokości.

Orontes, kapitan Nieśmiertelnych, polecił Grekowi, aby rzekł, kim jest. Jeniec odpowiedział na to, że
imię jego jest Kseones, syn Skamandridasa z Astakos, miasta w Akarnanii. Następnie stwierdził ów
Kseones, iż pierwszym jego pragnieniem jest podziękować Jego Wysokości za zachowanie go przy
życiu, a następnie wyraził swą wdzięczność dla królewskich lekarzy, jak też i podziw dla ich
umiejętności. Mówił, leżąc na noszach, a choć oddech jego był słaby w następstwie cierpienia od kilku
ran płuc i organów klatki piersiowej, które się jeszcze nie zagoiły, to zdobył się również na
przeproszenie Jego Wysokości za to, że nie jest mu znany perski sposób przedstawiania spraw, a nadto
brak mu poetyckiego daru i umiejętności właściwego toku prowadzenia opowieści. Jeniec uprzedził
zarazem, iż historia, jaką chciałby opowiedzieć, nie jest o generałach bądź królach, gdyż na
obejmowanym przez siebie stanowisku nie miał najmniejszej sposobności przyglądania się politycznym
machinacjom wielkich tego świata; mógł tedy jedynie przedstawić to, co sam przeżył i czego był
świadkiem, pełniąc służbę w wojennych taborach, pośród młodych i szlachetnego pochodzenia
wojowników ciężkiej piechoty. Być może, rzekł jeniec, Jego Wysokość mało się interesuje takimi
opowieściami zwykłych „szeregowców”, jak to sam określił.

Jego Wysokość, odpowiadając mu na to przez Orontesa, kapitana Nieśmiertelnych, zapewnił, iż


przeciwnie, dokładnie takiej się po nim właśnie spodziewał relacji. Znana mu już była, stwierdził Jego
Wysokość, wielka obfitość świadectw traktujących o dworskich intrygach; co najbardziej chciałby
teraz usłyszeć, to właśnie taką „ opowieść żołnierza piechoty”.

Jakimi byli mężami ci Spartanie, którzy w ciągu trzech dni, na oczach Jego Wysokości, zabili w boju
nie mniej niż dwadzieścia tysięcy najdzielniejszych Jego wojowników? Kim byli nieprzyjaciele, którzy
zabrali ze sobą do domu śmierci dziesięciu, a wedle niektórych doniesień nawet dwudziestu za każdego
ze swoich własnych poległych? Co sobą przedstawiali jako ludzie? Kogo kochali? Z czego się śmiali?
Jego Wysokość wie, że jak każdy człowiek bali się śmierci. Wedle jakiej filozofii umysły ich do tej
śmierci podchodziły? Nade wszystko zaś, powiedział Jego Wysokość, chciałby On ich zrozumieć jako
poszczególnych, konkretnych ludzi z krwi i kości, którym przypatrywał się wprawdzie sponad pola
bitwy, lecz tylko w masie, tylko z odległości, jako nieodróżnialnym od innych jednostkom, ukrytym w
poznaczonych krwią i śladami razów skorupach hełmu i zbroi.

Z oczyma zakrytymi przepaską, jeniec pochylił głowę w ukłonie i złożył któremuś ze swych bogów
dziękczynną modlitwę. Uznał, że historia, którą życzył sobie usłyszeć Jego Wysokość, była tą właśnie,
którą mógł opowiedzieć prawdziwie, i tą zarazem, którą opowiedzieć chciał najbardziej.

Z konieczności będzie to musiała być jego własna historia, jak też i historia wojowników, których
poznał. Czy Jego Wysokość będzie wystarczająco cierpliwy, żeby jej wysłuchać? Nie będzie się ona
ograniczała wyłącznie do bitwy; musi przedstawić wydarzenia, które tę bitwę poprzedziły, gdyż tylko w
ich świetle i tylko z ich perspektywy zyskają egzystencje i czyny wojowników, których Jego Wysokość
oglądał w Termopilach, swoje prawdziwie istotne znaczenie.

Jego Wysokość, marszałkowie polni, generałowie i doradcy zadowoleni byli ze słów Greka, przeto
podano mu puchar wina z miodem, by mógł zaspokoić pragnienie, i powiedziano mu, iż może zacząć
swą opowieść, kiedy tylko zechce, jako też poprowadzić ją w sposób, który sam uzna za najwłaściwszy.
Jeniec Kseones raz jeszcze pokłonił się, nie odrywając ciała od noszy, po czym rozpoczął:

Zawsze zastanawiałem się nad tym, co czuje się, umierając.

Były takie manewry, podczas których my, taboryci, służyliśmy ciężkiej piechocie Spartan jako ćwiczebne
worki do bicia. Ćwiczenie to opatrzono kryptonimem „Dąb”, ponieważ zajęliśmy pozycje wzdłuż linii
dębów na skraju równiny zwanej Otona, gdzie Spartanie i oficerowie mniej szlachetnego pochodzenia
jesienią i zimą wprawiali się w polu do walki.

Staliśmy w szyku bojowym, głębokim na dziesięciu, dzierżąc przed sobą zaparte o ziemię wiklinowe
tarcze wysokości człowieka. Uderzył na nas ich bojowy oddział uformowany na głębokość ośmiu
wojowników; najpierw maszerując krokiem wolnym, potem przyśpieszonym, następnie biegnąc truchtem,
aby na koniec w pełnym biegu rzucić się do ataku. Impet uderzenia ławy ich tarcz miał nam odebrać
oddech, i rzec trzeba, że uczynił to skutecznie. Było to jak zderzenie z biegnącą górą. Nogi, choćby nie
wiem jak mocno się nimi zaprzeć, uginały się pod człowiekiem niczym młode drzewka pod zwałami
osuwającej się ziemi. W jednej chwili serca nasze opuściła odwaga. Zostaliśmy obaleni niczym
zeschnięte badyle wyrwane z korzeniami przez lemiesz pługa.

Oto co czułem, umierając. Broń, od której padłem pod Termopilami, to była egipska hoplita, włócznia,
której ostrze wbiło się pomiędzy moje żebra na wysokości splotu słonecznego. Lecz to, co poczułem, nie
było tym, czego się mogłem spodziewać: zostałem raczej zmiażdżony siłą uderzenia niż przebity, tak samo
jak podczas owych manewrów pod dębami, gdyśmy stanowili ćwiczebną masę dla atakujących.
Wyobrażałem sobie, że zmarli odrywają się od wszystkiego. Że patrzą na życie oczyma obiektywnej
mądrości. Doświadczenie dowiodło jednak czegoś przeciwnego. Rządziły mną emocje. Mogłoby się
zdawać, iż nie zostało już nic poza nimi. Taki był ból i taka rozpacz w mym sercu, jakich nigdy nie
mógłbym przeżyć na ziemi. Doznałem obezwładniającego, wszechogarniającego uczucia straty.
Widziałem moją żonę i dzieci, i moją drogą kuzynkę Diomache, którą tak kochałem. Widziałem
Skamandridasa, mego ojca, i Eunikę, moją matkę, i Bruksieusa, Dektona i Samobójcę; wszystkie te
imiona nic nie znaczą dla Jego Wysokości, mnie wszakże droższe one były nad życie, a teraz, gdy
umierałem, stały mi się jeszcze bardziej umiłowane.

I oto odlatywali ode mnie, a ja odlatywałem od nich.

Miałem dojmującą świadomość obecności współtowarzyszy walki, którzy ginęli wraz ze mną. Łączyła
mnie teraz z nimi więź stokroć silniejsza niż ta, którą odczuwałem za życia. Odczułem niewypowiedzianą
ulgę, zdając sobie sprawę z tego, że w istocie bardziej niż śmierci lękałem się rozłąki z nimi. Pojąłem, na
czym polega ów rozdzierający duszę zamęt, w jaki popadają ci, którzy przeżyli wojnę, poczucie
odosobnienia i zdrady wobec samego siebie, doznawane przez tych, którzy zdecydowali się do ostatniego
tchu kurczowo czepiać się resztek życia, podczas gdy ich towarzysze już tego czynić nie mogli.

Stan, który zwiemy życiem, dobiegł swego kresu.

Byłem martwy.

A jednak, jakkolwiek wszechpotężne było owo uczucie doznanej straty, to istniało jeszcze inne, jeszcze
bardziej dojmujące wrażenie, którego wówczas doznawałem, czując, że moi współtowarzysze broni
odczuwali to samo. I cóż to było.

Domniemanie, że wraz z nami zginie nasza historia.

Że nikt inny już jej nie pozna.

I nie o sobie przy tym myślałem — nie o mej własnej egoistycznej, z próżności wynikającej tęsknocie za
chwałą — lecz o nich. O Leonidasie, Aleksandrosie i Polynikesie, o pani Arete osieroconej przy
domowym ognisku, a nade wszystko o Dienekesie. O tym, że zarówno jego męstwo, rozumność,
rozmyślania, którymi ze mną jednym raczył się dzielić, jak też i wszystko, czego dokonał wraz ze swymi
towarzyszami i w imię czego cierpiał — miało po prostu zniknąć, rozwiać się niczym dym po leśnym
pożarze; myśl ta była nie do zniesienia.

Oto dotarliśmy do rzeki. Mogliśmy usłyszeć na własne uszy, które nie były już uszami, i zobaczyć na
własne oczy, nie będące już oczami, płynące wody Lety oraz niezliczone zastępy zmarłych, którzy długo
cierpieli, by wreszcie ich podziemna warta dobiegła końca. Oto w postaci cieni powracali teraz do
życia, pijąc wodę Lety, która pozbawi ich wszelkiej pamięci o ziemskiej egzystencji.

Lecz my, przybywający spod Termopil, byliśmy jeszcze o wieki od chwili, gdy napijemy się wody Lety.
My wciąż jeszcze pamiętaliśmy.

Krzyk nie będący krzykiem, a tylko sumą cierpień w sercach wojowników, którzy wszyscy czuli to samo
co ja, przydał tej nieszczęsnej scenie niewyrażalnego słowami patosu.
Lecz oto gdzieś za mną, jeśli może być jakiekolwiek „za mną” w tym świecie, w którym wszystkie
kierunki stały się jednym, rozjarzyła się poświata, tak majestatyczna, że i ja, i wszyscy inni od razu
wiedzieliśmy, iż nie może to być nic innego, tylko obecność samego boga.

Febus Łucznik Dalekostrzelny, Apollo we własnej osobie, on także odziany w wojenną zbroję, kroczył
pośród Spartan i Tespijczyków. Nie padło ani jedno słowo; żadne nie było potrzebne. Łucznik wiedział,
co czują ginący wojownicy, oni zaś bez słowa pojęli, iż on, wojownik i lekarz, przybył tę agonię
złagodzić. Nawet nie zdołałem się zdziwić, tak szybko jego spojrzenie spoczęło na mnie, ostatnim, który
mógł się tego spodziewać. I oto zaraz pojawił się u mego boku sam Dienekes, mój ziemski mistrz.

A zatem to będę ja. Będę tym, który powróci i przemówi. Przejął mnie ból silniejszy niż kiedykolwiek
przedtem. To słodkie życie, a nawet tak rozpaczliwie poszukiwana szansa opowiedzenia naszej historii,
wszystko okazało się nagle nie do zniesienia, skoro miało oznaczać ból rozstania z tymi, których tak
pokochałem.

Lecz cóż, wszak w obliczu boskiego majestatu cofnąć się w żaden sposób nie mogłem.

Ujrzałem inne światło, ale jakieś ostrzejsze, surowsze, już nie tak majestatyczne. Zrozumiałem — to blask
słońca. Wracałem na ziemię. Jakieś głosy dobiegły mych znowu rzeczywistych uszu; głosy żołnierzy
mówiących po egipsku i po persku. Ich dłonie okryte skórzanymi rękawicami wydostawały mnie spod
warstwy martwych ciał.

Egipcjanie z piechoty morskiej Jego Wysokości powiedzieli mi potem, że wydobyło się wówczas z mych
ust słowo lokas, które w ich języku oznaczało pieprzenie kobiety, więc wyciągając me pogruchotane
ciało na światło dnia, mimo woli ryknęli śmiechem.

Mylili się. Wypowiedziałem słowo Loxias, wyrażające szacunek, z jakim zwracamy się do Apolla
Przebiegłego, inaczej zwanego Nieuchwytnym, bowiem w swych przepowiedniach zawsze jest
wieloznaczny i niejasny, tak że trudno uchwycić ich sens. Zwróciłem się do niego, na wpół płacząc, na
wpół przeklinając go za to, że tę straszliwą odpowiedzialność złożył właśnie na moje barki; człowieka,
który nie miał żadnego daru niezbędnego do wywiązania się z takiego zadania.

Jak poeci zwracają się do Muzy, by przemówiła przez ich usta, tak ja wycharczałem wówczas do
Dalekosiężnego Strzelca to niezrozumiałe dla żołnierzy słowo.

Jeśli w istocie mnie wybrałeś, Łuczniku, tedy pozwól, by wylatywały z mego łuku twoje boskie strzały.
Użycz mi swego głosu, Niezrównany Strzelcze. Pomóż mi opowiedzieć tę historię.

ROZDZIAŁ DRUGI

Termopile są uzdrowiskiem. Ich nazwa to po grecku „gorące źródła”, ze względu na termy oraz, jak
Wasza Wysokość wie, na dwa wąskie i strome wąwozy, stanowiące jedyne przejścia do tego miejsca —
po grecku pylae lub pylai — Wschodnie i Zachodnie Wrota.
Fokidyjski Mur, wokół którego toczyła się większość najbardziej dramatycznych zmagań, nie był dziełem
Spartan i ich sojuszników, ale stał tam już wcześniej, wzniesiony w starożytnych czasach przez
mieszkańców Fokidy i Lokrydy jako zapora przeciwko agresjom ich północnych sąsiadów, Tesalczyków i
Macedończyków. Gdy przybyli tam Spartanie, by zapanować nad wąwozem, mur był już tylko ruiną.
Odbudowali go.

Same źródła i wąwóz nie stanowią w mniemaniu Hellenów własności tamtejszych rdzennych
mieszkańców, lecz otwarte są dla wszystkich Greków. Uważa się, iż łaźnie mają właściwości
uzdrawiające; latem miejsce to pełne jest kuracjuszy. Jego Wysokość mógł był podziwiać urok cienistych
gajów i domów łaziebnych, dębowego zagajnika poświęconego Amfitrionowi, jak też owej miło wijącej
się dróżki wytyczonej wzdłuż Muru Lwa, o którego kamieniach mówi się, że ułożone zostały przez
samego Heraklesa. W czasach pokoju panuje obyczaj ustawiania wzdłuż owej dróżki kolorowych
namiotów i budek, w których kupcy z okolic Trachis, Anthei i Alpenoi zaspokoją potrzeby każdego
wędrowca, przybyłego tu, by zażyć mineralnych kąpieli.

U stóp urwiska obok Środkowych Wrót znajduje się podwójne źródło poświęcone Persefonie, które zwą
Scylijską Fontanną. Tam właśnie Spartanie rozbili swój obóz: pomiędzy Fokidyjskim Murem a
pagórkiem, gdzie rozegrała się ostateczna walka na śmierć i życie. Jego Wysokość wie, jak niewiele
można zaczerpnąć pitnej wody z innych źródeł tryskających na zboczach gór, które okalają to miejsce.
Grunt pomiędzy dwoma Wrotami jest zwykle tak spieczony i tyle kurzu wznosi nad nim wiatr, że
uzdrowisko zatrudnia służbę, aby ku wygodzie kuracjuszy nasycała drogi wiodące do łaźni oliwą, ziemia
jest bowiem twarda niczym kamień.

Jego Wysokość widział, jak szybko ta marmurowej twardości glina obróciła się w błoto pod stopami
zbitych grup wojowników. Nigdy nie widziałem takiego błota, i to tak głębokiego, a na dodatek
powstałego jedynie dzięki krwi i urynie oddawanej ze strachu przez walczących.

Kiedy spartańscy zwiadowcy, jako oddziały czołowe, dotarli do Termopil parę godzin przed głównymi
siłami podążającymi forsownym marszem, ujrzeli tam rzecz niewiarygodną: dwie grupy kuracjuszy, jedną
z Tirynu, drugą z Halkionu; łącznie trzydzieścioro mężczyzn i kobiet przebywających w dwóch, dla
każdej płci z osobna przeznaczonych rewirach, i w różnym stopniu pozbawionych odzienia. Kuracjusze
byli, by tak rzec, co najmniej zaskoczeni, gdy nagle pojawili się pośród nich Skiryci w zbrojach okrytych
szkarłatem. Byli to doborowi wojownicy, wszyscy przed trzydziestką; przydzielono ich do tej formacji ze
względu na zdolności do szybkiego biegania i wybitnej umiejętności prowadzenia walki w górach.
Zwiadowcy wyprosili kuracjuszy, jak również towarzyszących im sprzedawców perfum, figowego ciasta
i chleba, masażystów, chłopców i dziewczęta stanowiących personel łaziebny oraz tym podobne osoby
(którym wprawdzie było wiadomo, iż nadciągają Persowie, sądzili wszelako, że niedawna burza nad
doliną na jakiś czas uczyniła dla nich dostęp od strony północnej niemożliwym).

Zwiadowcy skonfiskowali także wszelką żywność, mydło, pościel i medykamenty, w szczególności zaś
uzdrowiskowe namioty, które potem przybrały tak ponuro niestosowny charakter, rozpierając się
kolorowo i radośnie nad miejscem rzezi. Skiryci ustawili je bowiem ponownie na tyłach obozu Spartan
przy Środkowych Wrotach, aby mógł z nich korzystać Leonidas i jego królewska gwardia.

Jednakże przybyły na miejsce król Spartan odmówił takich wygód, uznając je za rzecz niestosowną.
Także i ciężka piechota Spartan nie chciała z nich skorzystać. W końcu ironicznym zrządzeniem losu,
dobrze znanym każdemu, komu nieobca jest wojna, namioty przypadły w udziale spartańskim helotom,
Tespijczykom, Fokidyjczykom, helotom z Lok-rydy Opuniańskiej oraz innym uczestnikom batalii, którzy
ucierpieli od ran odniesionych podczas powietrznych zapór, do których używano strzał i kamiennych
pocisków. Ale pod koniec drugiego dnia także i oni odmówili tego schronienia; jaskrawo kolorowe
namioty z postrzępionego już egipskiego płótna posłużyły w końcu jako stajnie dla zwierząt
pociągowych: mułów i osłów wspomagających zaopatrzenie. Obrazy i odory bitwy wprawiły jednak te
zwierzęta w stan takiej paniki, że nie dawały się utrzymać poganiaczom. Ostatecznie namioty podarto na
szarpie, którymi obwiązywano rany Spartiatów i ich sojuszników.

Gdy mówię Spartiaci, to mam na myśli grecki termin Spartiatai, odnoszący się do Lacedemończyków z
klasy wyższej, czyli pełnych Spartan — homoioi — Równych Sobie. Nikt z wojowników należących do
warstwy tych, którzy oficerskiej rangi dosłużyli się, walcząc od stopnia szeregowca — zwanych
perioikoi, czyli Spartanami drugiej klasy, bez pełnego obywatelstwa, jak również nikt spośród obywateli
okolicznych miast Lacedemonu, którzy się ochotniczo zaciągnęli do armii, nie walczył pod Gorącymi
Wrotami. Jakkolwiek pod koniec, gdy żywych jeszcze Spartiatów zostało tak niewielu, że nie byli już w
stanie sformować frontowych szeregów, pewna część żołnierzy, zwanych przez Dienekesa „zacierem”,
mianowicie szeregowi zbrojni, wyzwoleńcy i giermkowie, otrzymała pozwolenie na to, by zapełnić
powstałe w szyku luki.

Niemniej Jego Wysokość może być dumny, wiedząc, iż Jego armia pokonała sam kwiat Hellady,
śmietankę najznakomitszych i najwaleczniejszych jej mężów.

Co się tyczy mojej własnej pozycji w spartańskiej armii, to jej wyjaśnienie wymaga pewnej dygresji,
którą Jego Wysokość, mam nadzieję, cierpliwie zniesie.

Mając dwanaście lat, dałem się pochwycić (czy może raczej poddałem się) jako heliokekciumenos, co
jest spartańskim określeniem kogoś zasługującego na drwinę, a dosłownie znaczy „spalony przez słońce”.
Terminem tym określa się niemal zdziczałego młodzieńca, czarnego niczym Etiopczyk na skutek ciągłego
pozostawania pod działaniem sił natury, a takich — w epoce poprzedzającej pierwszą Wojnę Perską i
jeszcze przez jakiś czas potem — było w górach bardzo wielu. Na początku umieszczony zostałem pośród
spartańskich helotów, niewolniczej klasy utworzonej przez Lacedemończyków spośród mieszkańców
Mesenii i Helosu, które przed wiekami podbili, pozbawiając ludność wolności. Heloci jednakże
zrezygnowali ze mnie, ponieważ pewne fizyczne niedostatki czyniły mnie bezużytecznym przy pracach
polo-wych. Trzeba przy tym wiedzieć, że heloci darzą nienawiścią i nieufnością każdego obcokrajowca,
gdyż znalazłszy się pośród nich, może się on okazać donosicielem.

Przez większą część roku żyłem równie nędznie jak pies, aż wreszcie zrządzeniem losu, szczęścia czy też
ręki boskiej skierowano mnie do służby u Aleksandrosa, młodego Spartanina, protegowanego Dienekesa.
To uratowało mi życie. Potraktowano mnie, choć nieco ironicznie, jak wolno urodzonego człowieka, a
ponieważ zdradzałem pewne cechy dzikiej bestii, które Lacedemończycy przyjęli z zachwytem,
podniesiono mój status do parastatespais, chłopca służącego do ćwiczenia umiejętności młodzieńcom
wcielonym do agogi, osławionej, bezlitosnej szkoły, w której po trzynastoletnim treningu młodzi
Spartanie stawali się wojownikami.

Na wojnie każdemu żołnierzowi ciężkiej piechoty należącemu do klasy Spartiatów służy co najmniej
jeden helota. Enomotarchai, czyli dowódcy plutonów, mają przy sobie dwóch; a takie właśnie
stanowisko piastował Dienekes. Nie jest rzeczą niezwykłą pośród oficerów podobnej jemu rangi
wyznaczanie jeszcze w trakcie szkolenia w agodze na swego pierwszego pomocnika, giermka
towarzyszącego mu w walce, wolno urodzonego cudzoziemca lub nawet młodego mothaxa, czyli takiego,
który nie jest obywatelem Sparty, lubo też Spartanina zrodzonego z nieprawego łoża. I otóż dobrym lub
złym zrządzeniem losu mój pan właśnie mnie powierzył tę funkcję. Dbałem o czystość i przewóz jego
zbroi, zajmowałem się zawartością jego plecaka, przygotowywałem mu pożywienie i miejsce do spania,
i ogólnie rzecz biorąc, miałem obowiązek robienia wszystkiego, co było niezbędne, by on mógł spokojnie
ćwiczyć i walczyć.

Dom mego dzieciństwa, w którym żyłem, zanim los skierował mnie na drogę do Gorących Wrót,
znajdował się w Astakos w Akarnanii, na północ od Peloponezu, gdzie góry spoglądają poprzez morze na
zachód, w stronę Kefallinii i dalej jeszcze, za horyzontem, ku Sycylii i Italii.

Przez cieśninę widoczna jest Itaka, ojczysta wyspa uczonego Odyseusza, choć mnie nigdy, ani jako
chłopcu, ani potem, nie dane było postawić stopę na świętej ziemi herosa. Obiecali mi to wprawdzie
wujostwo z okazji moich dziesiątych urodzin, ale nie doszło do tego. Wcześniej padło nasze miasto,
wszyscy mężczyźni z mojego rodu zostali wymordowani, wszystkie kobiety, z wyjątkiem mej kuzynki
Diomache, sprzedane w niewolę, ziemię naszych przodków zagarnęli najeźdźcy, ja zaś, na trzy dni przed
początkiem dziesiątego roku mej drogi do nieba, jak to rzekł poeta, pozostałem sam, bez rodziny i bez
dachu nad głową.

ROZDZIAŁ TRZECI

Gdy byłem chłopcem, ojciec mój miał na swojej farmie niewolnika imieniem Bruksieus, którego zresztą
nazywam „niewolnikiem” z pewnym wahaniem. W istocie bowiem to on bardziej panował nad ojcem niż
ojciec nad nim. Nie tylko zresztą nad ojcem miał władzę, ale nad nami wszystkimi, w szczególności zaś
nad moją matką. Jako pani domu nie ważyła się ona podjąć decyzji w najdrobniejszej choćby sprawie —
nie mówiąc już o takich, które miały poważniejsze znaczenie — bez uprzedniego uzyskania rady i
aprobaty Bruksieusa. Również i ojciec odwoływał się do jego zdania dosłownie we wszystkich
sprawach z wyjątkiem tego, o czym musiał rozstrzygać jako obywatel miasta. Co do mnie, to byłem nim
bez reszty zauroczony.

Bruksieus był Eleutczykiem. Gdy miał dziewiętnaście lat, Argi wczy-cy wzięli go w bitwie do niewoli i
pozbawili go wzroku gorącą smołą, choć dzięki znajomości leczniczych maści i balsamów Bruksieus
zdołał później częściowo odzyskać wzrok. Na czole pozostało mu jednak argiwskie piętno niewolnika w
postaci wolego rogu. Gdy był już po czterdziestce, ojciec mój otrzymał go jako rekompensatę za
zatopiony na morzu ładunek olejku hiacyntowego.

Wedle mojej chłopięcej oceny, Bruksieus wiedział wszystko. Potrafił usunąć chory ząb bez stosowania
goździków czy oleandrów, przenosić ogień w dłoniach. Co zaś było najważniejsze w moich dziecięcych
oczach, znał każde zaklęcie i zawołanie niezbędne do uchronienia się przed pechem lub złym urokiem.

Jak już powiedziałem, jedyną słabością Bruksieusa był jego wzrok. Widział jako tako na odległość trzech
metrów, lecz poza tą granicą stawał się ślepy jak kret. Było to dla mnie źródłem tajemnej, choć podszytej
poczuciem winy, radości, ponieważ przez cały czas musiał Bruksieus mieć przy sobie przewodnika.
Spędzałem u jego boku całe tygodnie, ani na chwilę go nie opuszczając, nawet podczas snu, gdyż uważał,
że musi nade mną czuwać i zawsze drzemał na owczej skórze rozłożonej w nogach mojego łóżeczka.
W owych czasach niemal każde lato oznaczało wojnę. Pamiętam miejskie musztry wojskowe, które
odbywały się co wiosnę, kiedy już zakończono siewy. Bruksieus skrupulatnie oliwił ojcowską zbroję,
każdą jej płytkę i każde złącze, prostował i przywracał okrągłość „dwu włóczniom i dwu rezerwowym”
oraz wymieniał uchwyty ze sznura i skóry po wewnętrznej stronie hoplonu, czyli tarczy z dębu i brązu.
Musztry odbywały się na obszernej równinie leżącej na zachód od dzielnicy garncarzy, tuż pod murami
obronnymi miasta. My wszyscy, czyli chłopcy i dziewczęta, przynosiliśmy ze sobą figowe ciastka i
parasole, walczyliśmy na murach o miejsca, z których był najlepszy widok, po czym przyglądaliśmy się
ojcom ćwiczącym u naszych stóp na komendę trębaczy i w rytm bijących bębnów.

W roku, o którym opowiadam, przedmiotem głównej obywatelskiej dysputy w mieście była propozycja
wniesiona przez aktualnego przewodniczącego sesji, czyli prytaniarcha, którym był wówczas właściciel
ziemski imieniem Onaksimandros. Chciał on mianowicie, by wszyscy wojownicy starli ze swych tarcz
klanowe lub rodzinne herby i zastąpili je alfą oznaczającą nasze miasto, Astakos. Powoływał się przy
tym na fakt, iż tarcze wszystkich Spartan zdobiła dumnie lambda, znak, że są wojownikami całego kraju,
Lacedemonu. Bardzo pięknie, padała na to ironiczna odpowiedź, tylko że my nie jesteśmy
Lacedemończykami. Ktoś inny dorzucił opowiastkę o pewnym Spartiacie, na którego tarczy w ogóle nie
było żadnego herbu, a tylko namalowana w naturalnych rozmiarach zwykła domowa mucha. Gdy
współtowarzysze poczęli się z niego naśmiewać, Spartanin oświadczył, że gdy przyjdzie do bitwy, to on
dotrze tak blisko nieprzyjaciela, że jego wojownikom owa mucha zda się mieć rozmiary lwa.

Musztry przebiegały każdego roku tak samo. Powszechny entuzjazm panował przez dwa dni. Każdy z
mężczyzn tak był zadowolony z tego, że uwolnił się od codziennych zajęć na roli, w sklepie czy
warsztacie, i tak uradowany spotkaniem z towarzyszami (w dodatku z dala od domu, dzieci i kobiet), że
musztry nabierały zgoła charakteru świętowania. Każdego ranka i wieczoru odbywały się obrzędy
ofiarne. Wszędzie czuło się smakowity zapach pieczonego na rożnie mięsiwa. Jadło się niezliczone ilości
pszenicznych bułeczek z rodzynkami, miodowych słodyczy, świeżo upieczonych ciastek figowych oraz
miseczek ryżu, który smażono z jęczmienną kaszą w słodkim, świeżo wyciśniętym oleju sezamowym.

Trzeciego dnia zaczynały dawać o sobie znać pierwsze bolesne skutki musztry. Przedramiona i ramiona
bywały otarte do krwi od dźwigania ciężkiego hoplonu. Wojownicy, choć w większości zajmowali się
uprawą roli lub gajów oliwnych, powinni tedy mieć mocne ręce i nogi. W rzeczywistości najwięcej
czasu poświęcali nie samej uprawie, nie chodzeniu za pługiem, lecz przesiadywaniu w chłodnych
kantorkach. Teraz więc męczyli się szybko i pocili; wszak pod hełmami było gorąco. Toteż czwartego
dnia „odświętni wojownicy” zaczynali przedstawiać najróżniejszego rodzaju wymówki i
usprawiedliwienia: na farmie trzeba było zrobić to, w warsztacie tamto, niewolnicy pod nieobecność
pana kradli na potęgę albo parobcy wzajemnie zwalali na siebie robotę.

— Podziwiajcie, jak równo maszerują teraz szeregi na placu ćwiczeń — podśmiewał się Bruksieus,
przechodząc koło mnie i innych chłopców. — Nie będą tak sprężyście kroczyli równymi szeregami, kiedy
z nieba posypią się strzały i oszczepy. Każdy będzie wtedy schodził na prawo, żeby się znaleźć w cieniu
sąsiada.

Miał na myśli tarczę wojownika po prawej.

— Kiedy już uderzą na nieprzyjaciela, to okaże się, że prawe skrzydło opóźnione jest o pół stady i będzie
je musiała popędzać własna kawaleria!

A jednak nasza obywatelska armia (podczas pełnego powołania mogliśmy wystawić czterystu
ciężkozbrojnych wojowników), mimo sterczących brzuchów i osłabłych łydek poczynała sobie całkiem
dzielnie, przynajmniej za mojej chłopięcej pamięci. Wspomniany już pryta-niarch Onaksimandros zdobył
dwa pierwszorzędne zaprzęgi wołów na Kerontianach, którzy w sojuszu z Argiwczykami i Eleutczykami
przez trzy lata z rzędu brutalnie na nas napadali, pozostawiając za sobą setkę spalonych farm i ponad
siedemdziesięciu zabitych mężczyzn. Mój wuj Tenagros podczas tych samych kampanii zdobył
pierwszorzędnego muła i dwie kompletne zbroje, a i z innych niemal każdy mógł się pochwalić jakimś
łupem.

Ale wróćmy do naszych manewrów. Piątego dnia obywatele miasta byli już solidnie zmordowani,
znudzeni i zdegustowani. Podwajano liczbę ofiar dla bogów w nadziei, że przychylność nieśmiertelnych
zastąpi wszelkie braki w polemike techne, czyli w umiejętności posługiwania się bronią, albo w
empeiria, czyli w wojennym doświadczeniu. Na tym etapie widoczne już były wielkie luki w bojowym
szyku, i my, dzieciaki, zbiegaliśmy pomiędzy wojowników z naszymi własnymi małymi tarczami i
włóczniami. To dawało sygnał do ostatecznego zakończenia manewrów. Przy akompaniamencie wyrzekań
nadgorliwców oraz głośnych westchnień ulgi większości pozostałych, wydawano rozkaz do końcowej
parady. Tego roku, o którym opowiadam, wprowadzono uroczyście na trybunę przedstawicieli wszystkich
przybyłych sojuszników (Argiwczycy przysłali swego strategos autokrater, czyli naczelnego
wojskowego dowódcę tego wielkiego miasta), a nasi oby-watele-żołnierze, którzy odzyskali trochę
wigoru, wiedząc, iż męka ma się wreszcie ku końcowi, włożywszy na siebie wszelki posiadany
rynsztunek, odbyli paradny marsz chwały.

To finałowe wydarzenie wywołało największe ze wszystkich dotąd podniecenie tłumów, dało okazję do
jedzenia przepysznych potraw i słuchania najlepszej muzyki, nie mówiąc już o młodym winie, a kiedy feta
dobiegła końca, na wielu rolniczych wozach wracających o północy do domu spoczywało sześćdziesiąt
pięć funtów uzbrojenia z brązu oraz sto siedemdziesiąt funtów głośno chrapiącego wojownika.

***

Ten szczególny ranek, który wprowadził mnie na drogę mego przeznaczenia, byłby może inny, gdyby nie
jajeczka pardw.

Spośród licznych talentów Bruksieusa na czoło wysuwała się jego umiejętność chwytania ptactwa. Był
mistrzem sideł. Konstruował je z tych samych gałązek, na których z największym upodobaniem
przysiadały jego ofiary. Jego sprytne pułapki, które zwał „bucikami”, zatrzaskiwały się zawsze delikatnie
i niemal bezszelestnie wokół ptasich nóżek.

Pewnego wieczoru Bruksieus z tajemniczą miną przywołał mnie za róg szopy. Bardzo uroczystym gestem
rozchylił swe odzienie, ukazując mi najnowszą zdobycz, kogucika dzikiej pardwy, który zachowywał się
bardzo bojowo. Rozsadzało mnie podniecenie. Mieliśmy przecież w kojcu sześć oswojonych samiczek,
więc kogucik oznaczał jedno: jajka! A pardwie jajeczka były nadzwyczajnym delikatesem, który na
miejskim targu dla chłopca oznaczał prawdziwą fortunę.

I rzeczywiście, nie minął tydzień, a nasz bojowy ptaszek stał się panem kojca. Niewiele później miałem
w dłoniach kilka cennych jajeczek.

Wybieraliśmy się więc do miasta! Na targ! Tak niecierpliwie czekałem na chwilę, gdy podejdę do lady
naszej farmy i wyłożę na niej na sprzedaż pardwie jajeczka, że już niedługo po północy obudziłem moją
kuzynkę Diomache. Przecież miałem już upatrzony diaulos, dwupisz-czałkowy flet, na którym Bruksieus
obiecał mnie nauczyć grać. Jajeczka będą moją monetą wymienną, za którą kupię flet!

Dwie godziny przed świtem wyruszyliśmy z Diomache w drogę z dwoma ciężkimi workami wiosennych
cebulek i z trzema kręgami sera, załadowawszy to wszystko na grzbiet naszej częściowo okulałej oślicy,
zwanej przez nas Kulawką. Jej małego zostawiliśmy przywiązanego w stodole, dzięki czemu po
rozładowaniu naszego towaru na targu będziemy mogli puścić Kulawkę wolno, a wtedy kochająca
mamusia sama, prosto jak strzała, puści się do swojej pociechy.

To był pierwszy raz, gdy udałem się na targ bez opieki dorosłego, a na dodatek, kiedy miałem do
zaoferowania kupującym swój własny, cenny towar. Dodatkowym powodem mojej ekscytacji była
obecność Diomache. Ja miałem niecałe dziesięć lat, ona — trzynaście. W moich oczach była już dorosłą
kobietą, w dodatku najpiękniejszą i najmądrzejszą w całej naszej krainie. Marzyłem, że napotkamy po
drodze moich przyjaciół, którzy zobaczyliby mnie u jej boku, i to bez opieki dorosłego.

Doszliśmy właśnie do akarnaniańskiej drogi, gdy ukazało się słońce. Na razie była to tylko jasno płonąca
żółć, która wyłaniała się spod kresu horyzontu na tle purpurowego nieba. Jedno wszakże było w tym
dziwne: słońce wschodziło na północy.

— To nie słońce — powiedziała Diomache, przystając raptownie, i ostrym szarpnięciem zatrzymała


Kulawkę. — To pożar.

Płonęła farma.

Była to farma przyjaciela mojego ojca, Pieriona.

— Musimy im pomóc — oświadczyła Diomache tonem nie znoszącym sprzeciwu. Ściskając w jednym
ręku zawiniątko z jajeczkami, ruszyłem za nią truchtem, ciągnąc za sobą porykującą Kulawkę.

— Jak to się mogło stać przed nadejściem jesieni? — wykrzykiwała Diomache, nie zwalniając biegu. —
Przecież pola nie są jeszcze wysuszone na wiór. I spójrz na ten płomień. Nie powinien być aż tak wielki!

Ujrzeliśmy następną łunę. Na wschód od pierwszego miejsca. A więc następna farma. Zatrzymaliśmy się
pośrodku drogi i w tej samej chwili usłyszeliśmy tupot końskich kopyt.

Droga zaczęła drżeć pod naszymi stopami jak podczas trzęsienia ziemi. Zobaczyliśmy płonące pochodnie.
Konnica. Cały pluton. Trzydzieści sześć koni pędziło w naszym kierunku. Widzieliśmy zbroje i
grzebieniaste hełmy. Zacząłem biec ku nim, machając rękoma z radosną ulgą. Mamy szczęście! Pomogą
nam! Z trzydziestu sześcioma ludźmi pożar będzie ugaszony i…

Diomache gwałtownie szarpnęła mnie do tyłu.

— To nie są nasi wojownicy.

Przemknęli obok niemal w pełnym galopie: ogromne, czarne i przerażające widma. Ich tarcze były
przyczernione, ochraniacze na czołach i goleniach koni wysmarowane sadzą, a wszystko, co było z brązu,
obłożone zostało zaschniętym błotem. W blasku pochodni dojrzałem biel prześwitującą spod błota na ich
tarczach. A więc Argiwczycy. Nasi sprzymierzeńcy.

Trzej jeźdźcy osadzili przed nami swoje konie. Kulawka zaryczała z przerażenia i zaczęła przebierać
kopytkami, chcąc się wyrwać; Diomache mocno ją jednak przytrzymała.

— A cóż my tu mamy, dzieweczko? — zapytał napostawniejszy z jeźdźców, wodząc spienionego i


pokrytego błotem konia wokół worków z cebulkami i kręgów sera. Był potężny niczym Ajaks, w beockim
hełmie, z odkrytą twarzą i z plamkami białego tłuszczu pod oczami, które pomagały widzieć w
ciemnościach. A więc byli to nocni rabusie. Jeździec wychylił się z siodła i gwałtownym ruchem sięgnął
ku Kulawce. Diomache z całej siły kopnęła w brzuch jego konia; zwierzę zarżało i spłoszyło się.

— Palicie nasze farmy, zdradzieckie łotry!

Puściła luzem lejce i z całej siły uderzyła przerażoną oślicę. Kulawka rzuciła się do panicznej ucieczki, a
my oboje za nią.

Zdarzało mi się potem ile sił w nogach biec podczas bitwy, gnać pod gradem strzał i oszczepów z
sześćdziesięciofuntową zbroją na barkach, a podczas szkolenia niezliczoną ilość razy zmuszano mnie do
biegania całym pędem pod strome, spękane zbocza. Nigdy jednak moje serce i płuca nie musiały
pracować z tak desperackim wysiłkiem jak tamtego pełnego grozy i przerażenia poranka.

Uskoczyliśmy od razu z drogi w obawie przed kolejnymi jeźdźcami i pędziliśmy co sił przez pola,
kierując się ku naszym domostwom. Tymczasem zaczynały płonąć kolejne farmy.

— Szybciej! — popędzała mnie ostrymi okrzykami biegnąca przodem Diomache. Idąc do miasta,
przeszliśmy już ponad dwie, prawie trzy mile, a teraz trzeba było nie tylko pokonać ten sam dystans, ale
nawet dłuższy, gdyż natrafialiśmy po drodze na kamieniste, zarośnięte zbocza wzgórz. Kłuły nas gałązki
jeżyn, kamienie raniły nasze gołe stopy, a serca tak tłukły się w piersiach, jakby miały lada chwila
pęknąć. Gnając przez jakieś pole, ujrzałem widok, który zmroził mi krew w żyłach. Świnie. Trzy maciory
ze swymi małymi podążały sznurem przez pole w stronę lasu. Nie biegły w panice. Był to po prostu
nadzwyczaj żwawy, ale też bardzo zdyscyplinowany szybki marsz. Pomyślałem: te wieprzki przeżyją, a ja
i Diomache — nie.

Biegnąc, widzieliśmy więcej konnych. Następny pluton, po nim kolejny; Etolianie z Pleuronu i Kalidonu.
Oznaczało to najgorsze: że zdradził nas nie tylko jeden sojusznik, ale cała koalicja. Krzyknąłem do
Diomache, by się zatrzymała. Bałem się, że za chwilę serce pęknie mi z wysiłku.

— Zostawię cię samego, ty mały gówniarzu! — wrzasnęła. I siłą pociągnęła mnie za sobą naprzód. Nagle
z lasu wybiegł jakiś mężczyzna. Wuj Tenagros, ojciec Diomache. Miał na sobie tylko nocną koszulę, a w
ręku ściskał długą włócznię. Na widok Diomache rzucił broń na ziemię i podbiegł, żeby ją uściskać.
Przywarli do siebie, ciężko dysząc. Jednak mnie jego widok wprawił w jeszcze większe przerażenie.

— Gdzie jest mama? — zapytała Diomache. Wzrok Tenagrosa wyrażał wściekły smutek.

— A gdzie moja mama? — krzyknąłem. — Czy tata jest z tobą?

— Nie żyje. Wszyscy nie żyją.

— Skąd wiesz? Widziałeś ich?

— Widziałem, ale ty nie powinieneś ich zobaczyć.


Tenagros podniósł z ziemi swoją włócznię. Z trudem oddychał i płakał. Zrobił pod siebie: po
wewnętrznej stronie jego ud spływała żółta, mazista ciecz. Był moim najulubieńszym wujem, jednakże
teraz darzyłem go morderczą nienawiścią. Po chłopięcemu bezlitosny, rzuciłem mu w twarz oskarżenie:

— Uciekłeś! Pokazałeś im pięty, ty tchórzu!

Tenagros obrócił się ku mnie z wściekłym wyrazem twarzy.

— Dotrzyjcie do miasta! Przedostańcie się za mury!

— A co z Bruksieusem? Czy przeżył?

Tenagros uderzył mnie tak mocno, że upadłem.

— Ty głupcze! Bardziej się troszczysz o ślepego niewolnika niż o własną matkę i ojca!

Diomache pomogła mi się podnieść. W jej oczach dostrzegłem taką samą jak moja wściekłość i rozpacz.
Dojrzał to również Tenagros.

— Co tam tak ściskasz w ręku? — warknął.

Spojrzałem. Mimo wszystko udało mi się uchronić zawiniątko z pardwimi jajeczkami.

Lecz teraz spadła na nie zrogowaciała, silna dłoń Tenagrosa, i maź z potłuczonych delikatnych skorupek
rozlała się u moich stóp.

— Do miasta, wy nieznośne szczeniaki! Za mury!

ROZDZIAŁ CZWARTY

Jego Wysokość dowodził zdobywaniem niezliczonej ilości miast, nie ma tedy żadnego powodu, by musiał
słuchać opowieści o szczegółach tygodnia, który potem nastąpił. Pozwolę sobie wszakże na jedno
spostrzeżenie; niejako w imieniu zmartwiałego z przerażenia chłopca, pozbawionego jednym ciosem
matki i ojca, rodziny, klanu, plemienia i miasta: że był to pierwszy raz, gdy oczy moje oglądały wszystkie
te widoki, które — jak uczy doświadczenie — zwyczajnie są we wszystkich bitwach i we wszystkich
rzeziach.

Czego ja się wówczas nauczyłem, to tego, iż zawsze wtedy szaleją pożary.

Dzień i noc w powietrzu wisi kwaśna mgiełka, a siarczany dym zatyka nozdrza. Słońce przybiera barwę
popiołu, a pobocza dróg zalegają czarne, dymiące kamienie. Gdziekolwiek spojrzeć, coś stoi w
płomieniach. Drewno, ciała, a i sama ziemia. Nawet woda płonie. Bezlitosne płomienie umacniają w
ludzkiej duszy przekonanie, że istnieje gniew boży, istnieje los, zemsta, dokonane czyny i piekielna
odpłata.
Wszystko staje się przeciwieństwem tego, czym było.

Upadły rzeczy, które się wznosiły ku górze. Uwolniły się rzeczy, które winny być skrępowane, a
skrępowane zostały te, które winny być wolne. Co było trzymane w sekrecie, teraz się ujawniło i
popisuje się na oczach wszystkich, a ci, co tego strzegli, teraz patrzą tępym wzrokiem i dają swoje na to
przyzwolenie.

Chłopcy stali się mężczyznami, a mężczyźni chłopcami. Niewolnicy zyskali wolność, a wolni stali się
niewolnikami. Dzieciństwo umknęło. Wieść o tym, iż moi rodzice padli ofiarą rzezi, zrodziła we mnie nie
tylko rozpacz po ich utracie, nie tylko lęk o samego siebie, lecz przede wszystkim poczucie mej własnej
odpowiedzialności za ich los. Gdzie byłem w chwili, gdy ich mordowano? Sprawiłem im zawód,
drepcząc za swoimi chłopięcymi sprawami. Dlaczego nie przewidziałem ich losu? Dlaczego nie stałem
uzbrojony u boku mego ojca i nie zdobyłem się na męską odwagę, aby móc obronić nasze domostwo lub z
honorem zginąć u jego progu, tak jak to zrobili rodzice?

Martwe ciała leżały na drodze. W większości mężczyźni, lecz także kobiety i dzieci, a ze wszystkich
wyciekała w obojętny pył drogi ta sama ciemna ciecz. Żywi przechodzili obok nich z rozdartymi rozpaczą
sercami. Wszyscy byli brudni. Wielu nie miało obuwia. Kto mógł, ten uciekał przed kolumnami
schwytanych już w niewolę ludzi i przed łapanką, która wkrótce się zacznie. Kobiety niosły na rękach
dzieci, choć niektóre z nich już nie żyły, a obok nich przemykały niczym cienie jakieś otępiałe postaci,
unoszące ze sobą żałośnie bezużyteczne przedmioty jak lampa lub tomik wierszy. W czasie pokoju,
wychodząc poza mury, żony obywateli miasta zdobiły się naszyjnikami, zapiętymi wokół kostek nóg
łańcuszkami oraz pierścionkami. Teraz nie widziało się żadnej ozdoby, a może tylko poukrywano je, aby
mieć czym zapłacić przewoźnikowi lub móc zakupić kromkę czerstwego chleba. Spotykani znajomi nie
rozpoznawali nas ani my ich. Odrętwiali ze zgrozy uchodźcy gromadzili się na poboczach dróg albo w
zagajniku, by wymienić wieści o martwych i o tych, którzy wkrótce martwymi się staną.

Żałosny los spotkał także zwierzęta. Tamtego ranka ujrzałem palącego się psa; podbiegłem do niego, żeby
własnym odzieniem ugasić dymiącą sierść, on jednak uciekł i nie mogłem go dogonić, a Diomache
gniewnie przywołała mnie z powrotem, przeklinając moją głupotę.

To była pierwsza z wielu napotkanych przez nas zwierzęcych ofiar. Bezradnie leżące konie z przeciętymi
ostrzem miecza ścięgnami, z oczami, w których malowała się odrętwiała zgroza. Muły z wnętrznościami
wypływającymi z brzuchów; woły z wbitymi w bok oszczepami, ryczące żałośnie, lecz nazbyt
przerażone, by dopuścić do siebie kogoś, kto przyszedłby im z pomocą. To właśnie było najbardziej
wstrząsające: biedne bezrozumne stworzenia, których tragedia tym większe rodziła ubolewanie, iż nie
były zdolne pojąć, co się im przydarzyło.

Za to dla wron i kruków nastały dni ucztowania.

Zaczynały od oczu. Wydziobywały z ludzkich ciał odbytnice, choć jeden bóg tylko wie, dlaczego. Z
początku ludzie odganiali je, rzucając się z oburzeniem na bezczelnych padlinożerców, jednakże ptaki
tylko na chwilę odfruwały na bezpieczną odległość, aby powrócić na ucztę, gdy ludzie się już oddalili.
Pobożność wprawdzie wymagała, by grzebać naszych martwych współobywateli, wszelako lęk przed
wrogą konnicą popychał nas naprzód. Czasami składano ciała zabitych do rowu, gdzie paru litościwych
przysypy wało je garstkami piachu i odmawiało żałobną modlitwę. Wrony stały się więc tak tłuste, że z
trudem wzlatywały nad ziemię.
***

Nie poszliśmy z Diomache do miasta.

Pomiędzy nami byli zdrajcy, tłumaczyła mi, akcentując poszczególne słowa, jak się to zwykło robić,
mówiąc do półgłówka; chciała mieć pewność, że zrozumiem. Sprzedani zostaliśmy przez naszych
własnych współobywateli. Przez jakieś ugrupowanie dążące do władzy. Potem oni sami zostali zdradzeni
przez Argi wczyków. Wprawdzie Astakos to tylko biedny port, ale leży na zachodnim wybrzeżu i miasto
Argos od dawna spoglądało nań pożądliwym okiem. I oto nareszcie je mają.

O świcie drugiego dnia znaleźliśmy Bruksieusa. Ocaliło mu życie niewolnicze piętno na czole, a także
jego ślepota: rozbawiła ona najeźdźców, którzy kpili sobie z niego, gdy przeklinał ich, próbując któregoś
trafić swoją laską.

— Jesteś wolny, staruszku!

Ta wolność dawała mu prawo do głodowej śmierci albo do błagania zwycięzców o jarzmo, które
pozwoliłoby mu napełnić żołądek.

Tego wieczoru zaczęło padać. Jak gdyby deszcz stanowił stały i nieodłączny akompaniament rzezi. Co
było popieliskiem, przeobraziło się w szare błoto, a odarte z odzienia ciała, których nie zabrali synowie
lub matki, błyszczały widmową bielą, oczyszczone przez bogów na ich własny bezlitosny sposób.

Nasze miasto-państwo przestało istnieć. Nie tylko jako konkretna kraina, obywatelska zbiorowość, mury i
farmy. Przestało też istnieć jako wyraz ducha naszego narodu, polis jako taka. Ów idealny twór umysłu
zwany Astakos, które — choć mniejsze niż deme Aten, Koryntu czy Teb, i biedniejsze niż Megara,
Epidauros czy Olimpia — przecież jednak istniało jako miasto, teraz było ostatecznie unicestwione. A
wraz z nim i my, którzyśmy się zwali Astakijczykami. Kimże bowiem byliśmy bez naszego miasta? Czym?

Przeżyte wewnętrzne wzburzenie wszystkich nas niejako odczłowie-czyło. Nikt nie był w stanie myśleć.
Dusze nasze otępiały na skutek szoku. Życie upodobniło się do teatralnego przedstawienia; do jednej z
owych tragedii, któreśmy oglądali na scenie — upadek Ilium czy zdobycie Teb. Tyle że teraz wszystko
było realne i przedstawiali to aktorzy z krwi i kości, my sami.

Na wschód od Pól Aresa, gdzie grzebano poległych, natknęliśmy się na mężczyznę kopiącego grób dla
dziecka. Jego ciałko, owinięte w kawałek odzienia, leżało na skraju dołu niby towar sklepikarza.
Poprosił mnie, bym mu je podał, wyjaśniając, że dół wykopał aż tak głęboki w obawie przed wilkami.
Nie znał imienia tego dziecka. Wręczyła mu je podczas ucieczki z miasta jakaś nieznajoma kobieta.
Opiekował się maleństwem przez dwa dni. Rankiem trzeciego dnia zmarło.

Bruksieus nie pozwolił mi podać małego ciałka mężczyźnie, twierdząc, że branie do rąk martwego ciała
przynosi duszy małego chłopca nieszczęście. Zrobił to za mnie. Dopiero w tym momencie rozpoznaliśmy
owego mężczyznę. Był to mathematikos, który uczył w mieście arytmetyki i geometrii. Z lasu wyszła jego
żona z córką. Domyśliliśmy się, iż pozostawały w ukryciu, dopóki się nie upewniły, że nic im z naszej
strony nie grozi. Najwyraźniej wszyscy troje potracili zmysły. Bruksieus na migi dał znać Diomache i
mnie, że nie wolno nam się ociągać z odejściem, gdyż szaleństwo jest zaraźliwe.

— Potrzeba nam było Spartan — oświadczył cichym głosem nauczyciel. Jego oczy miały szklisty, smutny
wyraz. — Wystarczyłoby pięćdziesięciu, żeby miasto ocalało.

Bruksieus, trącając nas łokciem, ponaglał do odejścia.

— Widzicie, jacy z nas głupcy? — ciągnął mężczyzna. — Pętamy się tak w otępieniu, pozbawieni
rozumu. W takim stanie ducha nigdy nie zobaczymy Spartan. To jest ich żywioł — wskazał ręką mroczny
krajobraz. — Poruszają się pośród wszystkich tych okropności z niezmąconym spojrzeniem i na nogach,
które nie drżą. I nienawidzą Argiwczy-ków. To ich najwięksi wrogowie.

Bruksieus odciągnął nas od niego.

— Pięćdziesięciu! — wykrzykiwał mężczyzna, podczas gdy żona szarpała się z nim, chcąc, by wrócił do
leśnego schronienia. — Pięciu! Choćby tylko jeden mógł nas był ocalić!

Ciała matki Diomache i moich rodziców odnaleźliśmy drugiego dnia wieczorem. Oddział argiwskiej
piechoty rozbił obóz wokół wypalonych ruin naszej farmy. Z miast najeźdźców już przybyli mierniczowie
i rozdzielcy działek. Przyglądaliśmy się z leśnej kryjówki, jak urzędnicy wyznaczali działki za pomocą
mierniczych sznurów i kreślili na białym murku okalającym warzywnik naszej matki godło argiwskiego
klanu, do którego będzie odtąd należała nasza ziemia.

Spostrzegł nas pewien wojownik, który chciał sobie ulżyć. Rzuciliśmy się do ucieczki, lecz on zaczął za
nami wołać. Było w jego głosie coś takiego, co przekonało nas, że ani on, ani pozostali nie zamierzają
nam zrobić krzywdy. Byli już syci krwi. Gestami nakłonili nas, by do nich podejść i zwrócili nam ciała
naszych bliskich. Posługując się podkoszulkiem, który uszyła dla mnie matka specjalnie na obiecaną
podróż do Itaki, obmyłem ją z błota i krwi. Jej skóra była niczym zimny wosk. Nie płakałem ani wtedy,
gdy ubierałem jej ciało w pogrzebową suknię, którą sobie utkała własnymi rękami, ani chowając ją obok
ojca pod kamienną płytą, na której wyryty był herb naszych przodków oraz tradycyjne rodowe znaki.

Powinienem był znać ceremoniał grzebania, ale nie nauczono mnie go jeszcze, czekając na inicjację w
dorosłe życie naszego plemienia, z chwilą gdy ukończę dwanaście lat. Diomache zapaliła znicz,
Argiwczycy zaś odśpiewali pean, jedyną świętą pieśń jaką znali.

Zeusie Zbawco, oszczędź nas

Którzy w ogień twój wkraczamy

Daj nam odwagę by stanąć

Tarcza w tarczę z naszymi braćmi

Pod twą potężną egidą

Idziemy naprzód

Władco Piorunów

Nadziejo nasza i nasz Protektorze!

A gdy hymn dobiegł końca, wojownicy zgwałcili Diomache.


Nie od razu pojąłem, do czego zmierzali. Pomyślałem po prostu, że naruszyła w jakiś sposób ustalony
porządek ceremonii i teraz oberwie za to lanie.

Jeden z żołnierzy chwycił mnie za czuprynę i owłosionym przedramieniem otoczył moją szyję, gotów ją
w każdej chwili złamać. Bruksieus poczuł na gardle grot włóczni, a na plecach dotknięcie ostrza miecza.
Nie padło ani jedno słowo.

Było ich sześciu, bez zbroi, tylko w przepoconych skórzanych gorsetach; wszyscy z takimi samymi
brudnymi brodami, z przesiąkniętym deszczem owłosieniem na piersiach i z potężnymi, zabłoconymi
łydkami w ochraniaczach. Przypatrywali się Diomache, jej gładkim dziewczęcym nogom i zaczątkom
piersi pod tuniką, ona zaś powiedziała tylko:

— Nie róbcie im krzywdy.

Myślała o Bruksieusie i o mnie.

Dwaj Argiwczycy powlekli ją za murek warzywnika. Po nich dwaj następni, a potem ostatnia dwójka. Po
ich powrocie Bruksieus pośpieszył ku Diomache, by wziąć ją na ręce. Nie pozwoliła mu na to. Podniosła
się z ziemi, choć aby to uczynić, musiała się wesprzeć o murek. Jej uda były całe we krwi.

Argiwczycy dali nam bukłak z kwartą wina, a my go przyjęliśmy.

Okazało się, że Diomache nie jest jednak w stanie iść o własnych siłach. Bruksieus wziął ją na ręce.
Jeden z Argiwczyków wetknął mi w dłonie stwardniały chleb.

— Jutro przybędą tu od południa dwa następne pułki. Idźcie na północ, w góry, i nie schodźcie w dół,
dopóki nie znajdziecie się poza granicą Akarnanii.

Powiedział to ciepłym tonem, jakby się zwracał do własnego syna.

— Jeśli natraficie na jakieś miasto, nie bierzcie tam ze sobą dziewczyny, bo inaczej znowu przydarzy się
jej to samo.

Obróciłem się i splunąłem na jego prześmiardłą tunikę w odruchu, który wyrażał moją bezsilność i
rozpacz. Gdy jednak chciałem odejść, Argiwczyk chwycił mnie za ramię.

— I pozbądźcie się tego bezużytecznego starca. Pożytek z niego tylko taki, że stanie się przyczyną śmierci
twojej i dziewczyny.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Powiadają, że duchy, które nie potrafią się pozbyć więzów łączących je z żywymi, ulegają czasami
tęsknocie i nawiedzają miejsca swego ziemskiego bytowania, latając nad nimi niczym bezcielesne
padlinożerne ptaki i nie słuchają rozkazów Hadesa, by powróciły pod ziemię. Tak właśnie my, Bruksieus,
Diomache i ja, przeżyliśmy tygodnie, które nastąpiły po splądrowaniu naszego miasta. Przez cały miesiąc,
a nawet dłużej, bo przez większość tego lata, nie mogliśmy się zdobyć na porzucenie naszej spustoszonej
polis. Włóczyliśmy się po dzikich okolicach ponad agroterą, po leżących odłogiem terenach
otaczających uprawną ziemię. Sypialiśmy za dnia, gdy było ciepło, a nocami wędrowaliśmy niczym
cienie, którymi się w istocie staliśmy. Przyglądaliśmy się z grzbietów wzgórz, jak Argiwczycy na nowo
zaludniali nasze gaje i farmy swymi poddanymi, których mieli w nadmiarze.

Diomache nie była już sobą, taką jak za dawnych dni. Zdarzało jej się samotnie oddalić w leśny mrok i
czynić tam rzeczy, o których nie godzi się mówić. Usiłowała zapewne pozbyć się poczętego w niej
dziecka.

— Myśli, że dopuściła się obrazy wobec boga Hymena — wyjaśnił mi Bruksieus, gdy pewnego dnia
natknąłem się na nią, ona zaś przepędziła mnie przekleństwami i gradem kamieni.

— Lęka się, że teraz nigdy już nie będzie mogła zostać czyjąś żoną, a jedynie niewolnicą lub dziewką.
Próbowałem ją przekonać, że myśleć tak jest głupotą, ona jednak nawet z moich ust nie chce tego słuchać.

W owym czasie na wzgórzach było wielu podobnych nam wygnańców. Natykaliśmy się na nich przy
źródłach wody i próbowaliśmy nawiązać dawne przyjazne stosunki, które łączyły nas jako Astakijczy-
ków. Jednakże zniszczenie naszej polis na zawsze unicestwiło niegdysiejsze więzy. Teraz każdy z nich,
jak też i każdy klan czy grupa rodzinna, istniał tylko dla siebie.

Grupka znajomych mi chłopców utworzyła bandę. Było ich jedenastu, żaden nie starszy ode mnie więcej
niż o dwa lata. Budzili powszechne przerażenie. Przechwalali się zabijaniem dorosłych mężczyzn.
Namawiali mnie, bym przystąpił do ich bandy. Gdy odmówiłem, pobili mnie. W głębi duszy chciałem z
nimi być, ale nie mógłbym przecież opuścić mej kuzynki. Wprawdzie i ją gotowi byliby przyjąć, ja jednak
wiedziałem, że Diomache za nic nie zgodziłaby się przebywać w ich towarzystwie.

— Ta kraina należy do nas — oznajmił mi groźnym tonem przywódca bandy, dwunastoletni zwyrodnialec,
który sam siebie nazwał Sphai-reusem, czyli „Piłkarzem”, obszył bowiem skórą głowę zamordowanego
przez siebie Argiwczyka i toczył ją przed sobą kopnięciami, nigdy się z nią nie rozstając, tak jak
monarcha nie rozstaje się ze swoim skeptronem.

Mówiąc tak, „Piłkarz” miał na myśli krainę, którą opanowała jego banda: wyżynę ponad miastem, gdzie
nie sięgała władza Argiwczyków.

— Jeśli jeszcze raz cię tu schwytamy, jeśli wkroczy na nasz teren twoja kuzynka czy ten kaleki niewolnik,
wytniemy wam wątroby i oddamy je psom na pożarcie.

Oddaliliśmy się w końcu od naszego miasta jesienią. Zaczął wiać Boreasz, Północny Wiatr. Pewnie
pomarlibyśmy z głodu, gdyby nie wiedza Bruksieusa o zasobach leśnych oraz sztuce zastawiania sideł.

Na farmie mego ojca chwytaliśmy niegdyś dzikie ptaki, by je umieścić w naszym kurniku bądź stworzyć
parę do rozrodu, a czasem tylko po to, by potrzymawszy je z godzinkę, zwrócić im wolność. Teraz je
jedliśmy.

Bruksieus nakłonił nas do spożywania wszystkiego z wyjątkiem upierzenia. Gryźliśmy małe, puste
wewnątrz kostki; zjadaliśmy oczy, a także w całości nóżki, odrzucając jedynie dzioby i niemożliwe do
przeżucia pazurki. Połykaliśmy surowe jajka. Opychaliśmy się robakami i ślimakami. Pochłanialiśmy
larwy i chrząszcze, i walczyliśmy między sobą o jaszczurki i węże, zanim chłód na dobre zmusi je do
schronienia się pod ziemią. Przeżuliśmy tyle kopru, że do dziś zbiera mi się na mdłości, gdy zaleci mnie
jego zapach, nawet jeśli tylko szczyptę dodano do gulaszu jako przyprawę. Diomache wychudła jak
trzcina.

— Dlaczego nie chcesz już ze mną rozmawiać? — zapytałem pewnej nocy, gdy pokonywaliśmy jakieś
strome, kamieniste zbocze wzgórza. — Nie wolno mi już jak niegdyś położyć głowy na twych udach?

Zaczęła płakać i nie odpowiedziała na moje pytanie.

Zrobiłem sobie jesionową włócznię, jakiej używa się w piechocie. Utwardzona w ogniu, nie była już
chłopięcą zabawką, lecz stała się narzędziem mordu. Moje serce przepełniały wizje przyszłej zemsty.
Będę żył pośród Spartan. Przyjdzie dzień, gdy ostrzem jej zacznę zabijać Argiwczyków. Ćwiczyłem swe
umiejętności wzorem naszych wojowników, maszerując w szyku nacierającej falangi, z wyobrażoną
tarczą wysoko przed sobą uniesioną, z włócznią mocno zaciśniętą w gotowej do zadania ciosu dłoni,
wzniesionej nad prawym ramieniem.

Pewnej nocy zobaczyłem moją kuzynkę stojącą nade mną i przypatrującą mi się chłodnym wzrokiem.

— Kiedy dorośniesz — powiedziała — będziesz taki sam jak oni.

Miała na myśli żołnierzy, którzy okryli ją hańbą.

— Nie będę!

— Chcesz czy nie, staniesz się mężczyzną. Nic na to nie poradzisz.

Pewnej nocy, gdy wędrowaliśmy już od paru godzin, Bruksieus

zapytał Diomache, czemu stała się taka milcząca. Niepokoiły go czarne myśli, które mogły zatruwać jej
umysł. Początkowo nie chciała odpowiedzieć, potem jednak złagodniała i słodko-smutnym głosem
opowiedziała nam o swym przyszłym ślubie. Przez całą noc planowała go sobie w głowie: jaką będzie na
sobie miała suknię, jaki wianek na czole i której bogini zaofiaruje swą kobiecość. Powiedziała nam, że
całe godziny zajęło jej projektowanie pantofelków. Obmyśliła sobie każdy ich rzemyk, każdy zdobiący je
paciorek. Och, jakże piękne będą jej ślubne pantofelki!

Po czym jej spojrzenie zmroczniało i odwróciła je od nas, mówiąc:

— Oto dowód, jak bardzo straciłam rozum. Przecież nikt nie zechce mnie pojąć za żonę!

— Ja zechcę — zaofiarowałem się niezwłocznie. Zaśmiała się na to.

— Ty? A to ci dopiero szansa!

Jakkolwiek niemądrze to dzisiaj zabrzmi, to dla mego chłopięcego serca owe niedbale rzucone słowa
były najboleśniejszym w całym moim życiu ukłuciem. Poprzysiągłem sobie, że pewnego dnia poślubię
Diomache. Będę już wówczas na tyle mężczyzną i wojownikiem, aby ją móc ochraniać.

Tamtą jesień próbowaliśmy przez jakiś czas przetrwać na morskim wybrzeżu, sypiając w jaskiniach i
przeczesując bagniste zalewiska i moczary, gdzie można było znaleźć jakieś pożywienie. Były tam małże i
kraby, muszle i skorupiaki przywarte do skalnych ścian. Nauczyliśmy się także chwytać w locie rybitwy
za pomocą palików i sieci. Gdy jednak nadeszła zima, chłód dał się nam brutalnie we znaki. Bruksieus
zaczął chorować. Gdy wiedział, że ja i Diomache moglibyśmy u niego dostrzec oznaki cierpienia, nigdy
nie dawał go po sobie poznać; ja wszelako przyglądałem mu się czasem, gdy zasnął.

Wyglądał na siedemdziesięcioletniego starca. Deszcze, wiatry i chłód dały mu się w życiu we znaki,
doskwierały mu wszystkie stare rany, jednakże ważniejsza niż troska o swój stan była dla niego troska o
samopoczucie naszej dwójki, Diomache i moje. Przyłapywałem go niekiedy na spojrzeniu, jakim mnie
obrzucał, studiując uważnie wyraz mojej twarzy lub ton głosu, gdy coś powiedziałem. Upewniał się, czy
nie popadam w szaleństwo lub w zdziczenie.

Gdy zrobiło się zimno, wyszukiwanie pożywienia stało się trudniejsze i musieliśmy się zniżyć do
żebraniny. Bruksieus wypatrywał jakiejś położonej na uboczu farmy i sam jeden podchodził do jej bramy.
Zbiegała się zaraz zgraja naszczekujących psów, po czym zjawiali się czujni mężczyźni, którzy nadciągali
z pola lub z jakiegoś prymitywnego i rozpadającego się budynku gospodarczego; bracia i ich ojciec,
którzy w stwardniałych od pracy dłoniach ściskali robocze narzędzia, mogące się w razie potrzeby stać
bronią.

W owym czasie wzgórza pełne były przestępców, dlatego rolnicy nigdy nie mieli pewności, kto i pod
jakim oszukańczym pretekstem może stanąć u ich bram. Bruksieus zwykł był zdejmować nakrycie głowy i
czekać, aż ukaże się pani domostwa, a wówczas starał się, by zwróciła uwagę na jego zmącony wzrok i
żałosną posturę. Wskazywał następnie na Diomache i na mnie, którzyśmy przedstawiali widok godny
pożałowania, drżąc z zimna na drodze. Po czym prosił ją nie o pożywienie, to bowiem upewniłoby
wieśniaków, że jesteśmy żebrakami i skłoniło do poszczucia nas psami, lecz o jakiekolwiek uszkodzone
narzędzie, które mogłaby podarować — grabie lub cep, czy jakieś zdarte odzienie, czyli coś, co
moglibyśmy naprawić, a potem sprzedać w najbliższym mieście.

Bruksieus przy tym zawsze pytał o drogę, by sprawić wrażenie kogoś, kto chciałby jak najszybciej w nią
ruszyć. Dzięki temu mieszkańcy farmy mieli pewność, że przejaw dobroci z ich strony nie sprawi, iż dalej
będziemy się im narzucać. Prawie za każdym razem żony farmerów ze współczucia ofiarowywały nam
jakiś posiłek, a niekiedy nawet zapraszały nas do środka, ciekawe nowin z dalszych okolic. Same też
chętnie dzieliły się swoimi nowinami.

To właśnie podczas jednego z takich posiłków po raz pierwszy usłyszałem słowo Sepeia. Jest to miejsce
w Argos, w zalesionym regionie w pobliżu Tirynu, gdzie właśnie odbyła się bitwa pomiędzy
Argiwczykami i Spartanami. Dowiedzieliśmy się o tym od pewnego chłopca niemowy, bratanka farmera,
przebywającego właśnie u niego w gościnie, który posługiwał się znakami i gestami, niezrozumiałymi
nawet dla członków jego rodziny. Zdołał nas wszelako poinformować, że Spartanie pod wodzą króla
Kleomenesa odnieśli walne zwycięstwo. Od jednych słyszał o dwóch tysiącach poległych Argiwczyków,
od innych o czterech, a nawet sześciu tysiącach. Serce mocno mi zabiło z radości. Jakże bym chciał w
tym uczestniczyć! Być dorosłym mężczyzną, maszerować w atakujących szeregach i powalać w równej
walce jednego po drugim wojowników Argos, którzy tak okrutnie zamordowali moich rodziców.

Spartanie stali się w mych oczach uosobieniem bogów zemsty. Nie mogłem zgoła dość się dowiedzieć o
tych wojownikach, którzy tak druzgocąco zwyciężyli morderców mego ojca i matki, i gwałcicieli mej
niewinnej kuzynki. Żaden ze spotkanych po drodze nieznajomych nie mógł ujść mej chłopięcej
ciekawości: opowiedz mi o Sparcie; o jej podwójnych królach; o trzystu rycerzach, którzy ich ochraniali;
o agodze, w której szkoliła się młodzież miasta; o syssitiach, jadalniach wojowników.

Opowiedziano nam historię o królu Kleomenesie. Ktoś go zapytał, dlaczego raz na zawsze nie zmiótł z
powierzchni ziemi miasta Argos, gdy zdane było na łaskę i niełaskę stojących u bram spartańskich
wojowników?

— Potrzebujemy Argiwczyków — odparł na to Kleomenes. — Na kimż miałaby się wprawiać w boju


moja młodzież?

Na ogarniętych zimą wzgórzach doskwierał nam głód. Bruksieus tracił siły. Zacząłem więc kraść.
Nocami dostawaliśmy się z Diomache do zagród pasterskich, odpierając kijami ataki psów i gdy było to
możliwe — porywaliśmy koźlę. Większość pasterzy uzbrojona była w łuki, więc w ciemności koło uszu
świstały ich strzały. Zbieraliśmy je i wkrótce mieliśmy już spory zapas.

Bruksieus gniewnie zareagował na fakt, iż staliśmy się złodziejami.

Pewnego razu udało się nam zdobyć łuk. Porwaliśmy go sprzed nosa śpiącemu pasterzowi koziego stada.
Była to broń dla dorosłego mężczyzny: tesalski łuk używany przez jezdnych wojowników, tak twardy, że
ani Diomache, ani mnie nie udało się go napiąć. Wówczas wydarzyło się coś, co odmieniło moje życie,
wprowadzając je na drogę, której ostatnim punktem stały się Gorące Wrota.

Otóż zostałem przyłapany na kradzieży gęsi. Była to tłusta zdobycz o skrzydłach gotowych do sprzedaży
na targu, toteż przedostając się przez ogrodzenie, zapomniałem o ostrożności. Dopadły mnie psy.
Miejscowi chłopi zaciągnęli mnie do chlewu i przybili garbarskimi szpikulcami do deski wielkości
drzwi, służącej do rozpinania skór. Wrzeszczałem, rozdzierany bólem, podczas gdy oni przywiązywali do
deski moje wierzgające i tupiące nogi, zapowiadając przy tym, że po obiedzie wykastrują mnie jak
barana, a moje jądra zawieszą na bramie jako przestrogę dla innych złodziei.

Diomache i Bruksieus kulili się w ukryciu na zboczu wzgórza, słysząc wszystko, co ze mną wyprawiano.

W tym miejscu Kseones przerwał swąopowieść. Zmęczenie i cierpienia, jakich przysparzały mu rany,
bardzo go wyczerpały lub może, jak wyobrażali sobie jego słuchacze, była to cena, jaką płacił za
wspomnienie opowiedzianych właśnie chwil. Jego Wysokość, za pośrednictwem kapitana Oron-tesa,
zapytał, czy jeniec życzy sobie może pomocy lekarzy, on jednak odpowiedział na to przecząco. Owo
zawahanie w trakcie opowieści, wyjaśnił, nie było skutkiem jakiejś jego niemocy, lecz nastąpiło za
radą boga, wedle którego wewnętrznych wskazówek układała się w opowieści kolej wspominanych
wydarzeń, i który właśnie nakazał chwilową zmianę tego porządku. Kseones zmienił pozycję swego
ciała i, uzyskawszy zgodę na przepłukanie gardła winem, wrócił do swych wspomnień.

Drugiego lata po tym wydarzeniu, byłem w Lacedemonie świadkiem innej tragedii: śmiertelnego pobicia
spartańskiego chłopca przez instruktorów wojskowej musztry.

Chłopak ów, imieniem Teriander, miał czternaście lat. Obdarzono go przydomkiem Trójnóg, ponieważ
żaden z rówieśników nie potrafił go podczas zapasów powalić na ziemię. W ciągu dwóch następnych lat,
pełniąc obowiązki giermka, miałem okazję widzieć, jak taki sam los, w rezultacie takiego samego
potraktowania, spotkał dwunastu innych chłopców, a każdy z nich, podobnie jak Trójnóg, nie pozwolił
sobie nawet na cichy jęk bólu; jego wszakże śmierć była pierwszą, której byłem świadkiem.
Chłosta jest rytualnym składnikiem szkolenia chłopców w Lacedemonie; niejako kara, na przykład, za
podkradanie żywności (w tym względzie chłopcy są wręcz zachęcani do mistrzostwa, rozwija to w nich
bowiem osobistą zapobiegliwość w czasie wojny), ale za to, iż dali się na tym przyłapać.

Ceremoniał bicia odbywa się obok świątyni Artemidy Ortii, w wąskiej alejce zwanej Rozbieżnią.
Wzdłuż niej rosną platany i w mniej ponurych okolicznościach jest to miejsce cieniste i całkiem miłe.

Trójnóg był jedenastym tego dnia chłopcem poddanym chłoście. Dwaj eirenes, instruktorzy, którzy ją
własnoręcznie wykonywali, zostali już zastąpieni przez świeżą parę dwudziestolatków, którzy właśnie
ukończyli agogę i równie potężnie byli zbudowani jak każdy inny młodzieniec w mieście. Wykonanie
kary odbywało się następująco: skazaniec chwytał oburącz poziomy żelazny drążek, zamocowany
pomiędzy dwoma pniami drzew (dziesięciolecia, a niektórzy mówią, że zgoła stulecia stosowania tego
obrządku sprawiły, iż drążek stał się idealnie gładki) i chłostany był na przemian przez dwóch eirenes
brzo-zowymi gałązkami grubości kciuka. U ramienia karanego stał wykonany wedle starożytnego wzorca
drewniany posążek kapłanki Artemidy, na który zgodnie z tradycją tryskać musiała ludzka krew.

Dwaj koledzy chłopca, należący do tego samego co on plutonu szkoleniowego, klęczeli po obu jego
bokach, aby go przytrzymać, gdyby upadał. Miał prawo w każdej chwili położyć kres swemu cierpieniu,
to znaczy puścić drążek i upaść twarzą w pył. Teoretycznie wolno mu to było uczynić tylko w momencie,
gdy na skutek bicia tracił przytomność, wielu jednak padało na twarz po prostu wtedy, kiedy nie potrafili
już dłużej znieść bólu. W dniu chłosty zbierało się od stu do dwustu obserwatorów: chłopcy z innych
plutonów, ojcowie, bracia i mentorowie, a nawet niektóre matki, które jednak dyskretnie trzymały się z
tyłu.

Trójnóg znosił i znosił spadające nań razy. Skóra na jego plecach pękła już w kilkunastu miejscach;
widoczna była tkanka i jej wiązania, żebra i muskuły, a nawet kręgosłup. A jednak nie chciał się poddać.

— Padaj! — nakłaniali go koledzy między uderzeniami, zachęcając, by puścił drążek i zwalił się na
ziemię.

Trójnóg ich nie słuchał. Już nawet sami instruktorzy zaczęli przez zaciśnięte zęby szeptać mu tę samą
zachętę. Wystarczyło jedno spojrzenie na twarz chłopca, aby pojąć, że przekroczona została granica
rozsądku. Jednakże on postanowił raczej umrzeć, niż się poddać.

Eirenes uczynili wówczas to, co im w takich wypadkach czynić polecono: przygotowali się do zadania
czterech następujących po sobie razów tak mocnych, aby ich siła odebrała chłopcu przytomność, ale
ocaliła życie. Nigdy nie zapomnę odgłosu tych czterech razów, które spadły na grzbiet Trójnoga. Osunął
się na ziemię; instruktorzy niezwłocznie ogłosili zakończenie kary i wezwali następnego chłopca.

Trójnogowi udało się jednak podźwignąć na czworaki. Krew ciekła mu z ust, nosa i uszu. Zaniewidział i
nie był w stanie mówić. A jednak zdołał jakoś obrócić się i prawie powstać, potem wszakże osunął się
powoli na siedzenie, jeszcze przez moment utrzymał się w tej pozycji, lecz w końcu ciężko zwalił się w
piach. Widać było od razu, że już się nigdy nie podniesie.

Tego wieczoru, gdy obrządek wymierzania kary dobiegł końca (nie został bowiem w związku ze śmiercią
Trójnoga zawieszony i kontynuowano go jeszcze przez trzy godziny), obecny tam Dienekes odszedł w
towarzystwie swego podopiecznego, Aleksandrosa, o którym wspomniałem już wcześniej i któremu
wówczas służyłem. Miał on dwanaście lat, nie wyglądał jednak na więcej niż dziesięć. Wprawdzie
zdążył się już wówczas odznaczyć jako wspaniały biegacz, był jednakże wyjątkowo szczupłej budowy i
cechowała go duża wrażliwość. Co więcej, łączyły go więzy przyjaźni z Trójnogiem, który, jako starszy,
był dla niego kimś w rodzaju opiekuna czy też protektora; Aleksandros był więc jego śmiercią
doszczętnie zdruzgotany.

Z Aleksandrosem u boku, całkowicie osamotnionym, nie licząc jego mistrza i mnie, Dienekes kroczył do
miejsca znajdującego się za świątynią Ateny Opiekunki Miasta, tuż poniżej pochyłości zbiegającej od
statuy Fobosa, boga lęku.

Ówczesny wiek Dienekesa oceniłbym na trzydzieści pięć lat. Już wtedy był on dwukrotnie odznaczony za
męstwo: w Erytrei, w walce z Tebańczykami, i w Achilleionie, podczas bitwy z Koryntianami i ich
sprzymierzeńcami z Arkadii. Na ile dokładnie mogę sobie teraz przypomnieć, to tak oto starszy wojownik
pouczał swego protegowanego:

Na początku, mówiąc delikatnym i przesyconym miłością głosem, wspomniał jak on sam, będąc
młodszym niż Aleksandros, pierwszy raz był świadkiem zachłostania swego współtowarzysza na śmierć.
Opowiedział także o kilku chwilach swoich własnych cierpień, doznanych pod drążkiem na Rozbieżni.

Następnie przystąpił Dienekes do pytań i odpowiedzi, przewidzianych w podręczniku lacedemońskiego


nauczania.

— Odpowiedz mi, Aleksandrosie. Gdy nasi współobywatele zatriumfują w bitwie, to czemu ulegli nasi
wrogowie?

Chłopiec odpowiedział w spartańskim lakonicznym stylu:

— Naszej broni i naszej umiejętności.

— Owszem, tak, ale i czemuś jeszcze — skorygował go delikatnie Dienekes. — Temu mianowicie.

I wskazał w górę na podobiznę Fobosa.

To lęk.

Ich własny lęk zwycięża naszych nieprzyjaciół.

— A teraz powiedz, co jest źródłem tego lęku? — kontynuował.

Gdy Aleksandros zawahał się z odpowiedzią, Dienekes dotknął

dłonią własnej piersi i barku.

— Lęk bierze się właśnie z tego: z ciała — oświadczył. — Oto co współtworzy nasz lęk.

Aleksandros słuchał z posępnym skupieniem, wiedząc, że całe jego życie będzie wojną, gdyż prawa
Likurga i jemu, i wszystkim innym Spartanom zakazują poznawania i uprawiania jakiegokolwiek innego
rzemiosła niż wojna; że jego służba rozciągać się będzie od dziesiątego do sześćdziesiątego roku życia, i
że żadna siła na tej ziemi nie zwolni go od obowiązku nieodległego już, bardzo nieodległego, zajęcia
wyznaczonego sobie miejsca w bitewnym szyku i ścierania się tarcza w tarczę, hełm w hełm z
nieprzyjacielem.

— A teraz udziel mi kolejnej odpowiedzi, Aleksandrosie. Czy dopatrzyłeś się dzisiaj w eirenes, którzy
wykonywali chłostę, jakichkolwiek oznak lub podstaw do domniemania złośliwości?

Chłopiec odpowiedział przecząco.

— Czy określiłbyś ich zachowanie jako barbarzyńskie? I czy czerpali oni przyjemność z zadawania bólu
Trójnogowi?

— Nie.

— Czy ich intencją było zabicie go, czy złamanie jego ducha?

— Nie.

— Czym się tedy kierowali?

— Uodpornieniem jego umysłu na ból.

Podczas całej tej rozmowy starszy mężczyzna zachowywał w swym głosie czułość i miłość. Nic, co by
Aleksandros kiedykolwiek mógł uczynić, nie zdołałoby osłabić owego tonu miłości w jego głosie lub
skłonić go do zaniechania ucznia. Na tym właśnie polega ów szczególny system, zgodnie z którym
Spartanie przydają każdemu szkolonemu chłopcu drugiego prócz ojca wychowawcę. Temu wychowawcy,
mentorowi, wolno mówić rzeczy, których nie może powiedzieć rodzony ojciec, sam zaś chłopiec może
wyznać swemu mentorowi to, co mogłoby go zawstydzić w oczach ojca.

— Niedobry był ten dzisiejszy dzień, nieprawdaż, mój młody przyjacielu? — rzekł Dienekes.

Po czym zapytał go, jak sobie wyobraża bitwę, prawdziwą bitwę, w porównaniu z tym, czego był
świadkiem tego dnia.

Nie wymagał jednak ani nie oczekiwał żadnej odpowiedzi.

— Nigdy nie zapominaj, Aleksandrosie, że nasze ciała nie należą do nas. I bogu za to dzięki. Gdybym
bowiem myślał, że ciało moje jest moją własnością, to w obliczu nieprzyjaciela nie byłbym zdolny
uczynić nawet jednego kroku naprzód. Nie jest to jednak nasza własność, przyjacielu. Nasze ciała należą
do bogów oraz do naszych dzieci, ojców i matek, a także do tych wszystkich Lacedemończyków, którzy
przez następnych sto, tysiąc lat, jeszcze się nie narodzą. Należą one do miasta, które daje nam wszystko,
co posiadamy, ale też w zamian nie mniej od nas żąda.

Mężczyzna i chłopiec poczęli schodzić po stromiźnie ku rzece. Szli alejką wiodącą do gaju dwupiennego
mirtu zwanego Bliźniakami, świętego dla synów Tyndareusa oraz dla rodziny Aleksandrosa. To do tego
właśnie miejsca przyjdzie on w noc ostatecznej próby i wtajemniczenia, w towarzystwie wyłącznie swej
matki i sióstr, aby otrzymać namaszczenie i przyzwolenie ze strony bogów swego rodu.

Dienekes usiadł na ziemi pod Bliźniakami. Gestem zaprosił Aleksandrosa, by zajął miejsce obok niego.

— Osobiście uważam, że twój przyjaciel Trójnóg postąpił niemądrze. To, co dziś uczynił, było raczej
objawem brawury niż prawdziwej odwagi, którą zwiemy andreia. Miasto straciło jego życie, które
mogło być wykorzystane owocniej: w walce.

Wszelako oczywiste było, iż Dienekes darzył zmarłego chłopca szacunkiem.

— Trzeba mu wszakże przyznać, że okazał nam dzisiaj pewnego rodzaju szlachetną godność. Tobie i
wszystkim innym patrzącym na niego chłopcom uzmysłowił, co to znaczy wyjść poza utożsamienie się z
ciałem, poza ból, poza lęk przed śmiercią. Byłeś do głębi wstrząśnięty, widząc jego mękę, ale tak
naprawdę, to odczuwałeś grozę, prawda? To właśnie groza emanowała z tego chłopca, a może z jakiegoś
demona, który nim powodował. Twój przyjaciel udowodnił nam swoją pogardę dla tego.

Dienekes ponownie wskazał na swe ciało.

— Pogardę, która bliska była wzniosłości.

Z miejsca, w którym się znajdowałem, na obwałowaniu powyżej nich, ujrzałem, jak zadrżały ramiona
chłopca, z którego serca uchodził wreszcie cały smutek i cała okropność tego dnia. Dienekes obejmował
go i pocieszał. W końcu, gdy Aleksandros odzyskał panowanie nad sobą, jego mentor delikatnie uwolnił
go ze swego uścisku.

— Czy twoi instruktorzy wyjaśnili ci, dlaczego Spartanie bez żadnej kary wybaczają wojownikowi, który
utraci w bitwie swój hełm lub napierśnik, lecz tego, który utraci swą tarczę, karzą całkowitą utratą praw
obywatelskich?

— Tak — odparł Aleksandros. — Ponieważ hełm i napierśnik służą ochronie samego wojownika, tarcza
zaś służy bezpieczeństwu całego szeregu.

Dienekes uśmiechnął się i położył dłoń na ramieniu swego podopiecznego.

— Pamiętaj o tym, mój młody przyjacielu. Jest pewna siła, która zdolna jest przezwyciężyć strach,
potężniejsza niż pragnienie zachowania życia. Miałeś dziś możność ją ujrzeć, choć, co prawda, w
okrutnej i bezrozumnej formie. Lecz była to właśnie owa prawdziwa siła. Zapamiętajmy przeto twego
przyjaciela Trójnoga i oddawajmy mu za to cześć.

Wrzeszczałem, rozpięty na garbarskiej desce. Słyszałem, jak moje krzyki odbijają się od ścian świńskiej
zagrody i, zwielokrotnione przez echo, wznoszą się po zboczach wzgórz. Zdawałem sobie sprawę z tego,
jak jestem żałosny, ale nie mogłem się powstrzymać. Błagałem wieśniaków, aby mnie uwolnili i położyli
kres memu cierpieniu. Gotów byłem w zamian za to uczynić wszystko i wykrzykiwałem to ile tchu w
płucach. Wołałem do bogów godnym pogardy chłopięcym głosikiem, który piął się ku górskim szczytom.
Wrzeszcząc z bólu, wiedziałem, że Bruksieus mnie słyszał. Czy jego miłość do mnie nie popchnie go do
tego, aby tu zbiec i dać się przygwoździć obok mnie? Nie obchodziło mnie to w tamtej chwili. Chciałem
jedynie, żeby ustał ból. Czułem zgruchotane przez szpikulce kości obu mych dłoni. Już nigdy nie będę w
stanie dzierżyć w ręku włóczni ani nawet ogrodowego szpadla. Będę kaleką o niewładnych dłoniach.
Moje życie już się skończyło, i to w najpodlej-szy, najbardziej upokarzający sposób.

Czyjaś pięść zgruchotała mi policzek i usłyszałem:

— Zamknij dziób, ty zasmarkany gówniarzu!


Mężczyzna, który mnie uderzył, postawił garbarską deskę, opierając ją o ścianę, a ja, przyszpilony do
niej, skręcałem się z bólu pod nieskończenie wolno pełznącym po niebie słońcem. Dzieciaki z
położonych w dolinie farm stłoczyły się wokół, aby zobaczyć, jak krzyczę. Dziewczynki porwały na mnie
moje żałosne odzienie i przypatrywały się mym genitaliom, chłopcy sikali na mnie, a psy obwąchiwały
moje bose stopy, podjudzając się do uczynienia sobie ze mnie uczty.

Przestałem wyć, dopiero gdy głos ostatecznie odmówił mi posłuszeństwa. Próbowałem uwolnić dłonie,
zrywając je ze szpikulców, mężczyzna jednak unieruchomił je, ciaśniej wiążąc ze sobą moje nadgarstki.

— No i jak się teraz czujesz, ty pieprzony złodzieju? Dajże nam popatrzeć, jak zdobywasz następny łup,
ty mały nocny szczurze!

Kiedy wreszcie burczenie w brzuchach skłoniło moich prześladowców do udania się na kolację,
Diomache zsunęła się po zboczu i uwolniła mnie. Garbarskie szpikulce nie dały się wyciągnąć; musiała
ostrzem swego sztyletu wydłubać je wraz z drewnem. Choć więc ręce moje odzyskały swobodę, to dłonie
wciąż były przebite. Bruksieus wyniósł mnie na rękach, tak jak niegdyś moją kuzynkę, gdy została
zgwałcona.

„O boże”, powiedziała Diomache, ujrzawszy me dłonie.

ROZDZIAŁ S ZÓS TY

Bruksieus orzekł, że tamta zima była najmroźniejsza ze wszystkich, które pamiętał. Owce zamarzały na
wysoko położonych pastwiskach. Sześciometrowe zaspy zablokowały przełęcze. Płową zwierzynę głód
doprowadził do takiej ostateczności, że wychudzona do kości i oślepła z wygłodzenia, zwlekała się w
dół i docierała do pasterskich zimowych paśników, padając tam łatwym łupem łuczników, którzy
mordowali ją, rażąc strzałami z najbliższej odległości.

My pozostaliśmy w górach, i to tak wysoko, że futra kun i lisów bielały tam jak śnieg. Spaliśmy w
ziemiankach porzuconych przez pasterzy lub w lodowych jamach, które sobie wyrąbywaliśmy
kamiennymi toporkami. Mościliśmy je sosnowymi gałęziami i pod potrójną warstwą naszych okryć
tuliliśmy się do siebie, zbici w ciasny kłębek niczym szczenięta. Błagałem Bruksieusa i Diomache, by
mnie zostawili, pozwalając mi spokojnie umrzeć na mrozie. Oni jednak nalegali, abym pozwolił im
znieść mnie na dół do miasta i znaleźć doktora. Stanowczo się temu sprzeciwiłem. Postanowiłem nigdy
już nie stanąć przed obcym, kimkolwiek by był, bez broni w ręku. Bo czyż Bruksieus wyobrażał sobie, że
na tle innych mężczyzn lekarze wyróżniali się głębiej wpojonym poczuciem honoru? I jakiejż to zapłaty
zażądałby jakiś znachor z górskiego miasteczka? Jaki mógłby mieć pożytek z niewolnika i okaleczonego
chłopca? W czym mogłaby mu być użyteczna zagłodzona trzynastoletnia dziewczynka?

Miałem jeszcze jeden powód, aby odmówić udania się do miasta. Otóż znienawidziłem samego siebie za
swój haniebny krzyk, którego nie mogłem powstrzymać podczas godzin bolesnej próby. Wejrzałem w głąb
własnego serca i zobaczyłem w nim tchórza. Z bezlitosną, buntowniczą zajadłością gardziłem samym
sobą. Opowieści o Spartanach, które tak polubiłem, pobudzały mnie do jeszcze większej nienawiści
wobec siebie samego. Żaden z nich nie błagałby o życie, jak ja to czyniłem, do cna wyzbywszy się
godności. W dalszym ciągu też dręczyła mnie utrata honoru w chwili śmierci rodziców. Gdzie byłem w
godzinie ich rozpaczy? Nie było mnie przy nich, w chwili gdy mnie potrzebowali. Bez przerwy
wyobrażałem sobie mord, którego padli ofiarą, i za każdym razem byłem tam nieobecny. Chciałem
umrzeć. Jedyna myśl, która przynosiła mi pociechę, to nieuchronność mej rychłej śmierci, dzięki której
wydostanę się z piekła, jakim stało się dla mnie życie bez honoru.

Bruksieus intuicyjnie odgadł moje myśli i z właściwą sobie delikatnością starał się stępić ich groźne
ostrze. Tłumaczył mi, że przecież jestem tylko dzieckiem. A jakiejż to niebywałej odwagi można
oczekiwać od dziesięciolatka? Odparłem mu na to:

— W Sparcie dziesięcioletni chłopcy są już mężczyznami.

Po raz pierwszy i jedyny zobaczyłem wówczas Bruksieusa prawdziwie zagniewanego. Chwyciwszy mnie
za ramiona, gwałtownie mną potrząsnął, nakazując mi spojrzeć mu w twarz.

— Słuchaj, chłopcze. Tylko bogowie i herosi mogą być dzielni w osamotnieniu. Człowiek może poczuć
przypływ odwagi tylko wtedy, gdy stoi w jednym szeregu ze swymi towarzyszami broni, z bliskimi ze
swego plemienia i ze swego miasta. Najbardziej godną pożałowania ze wszystkich sytuacji, w jakich
można się znaleźć na tej ziemi, jest ta, gdy mężczyzna jest samotny, pozbawiony swych bogów, swego
domu i swojej polis. Mężczyzna bez miasta nie jest mężczyzną. Jest cieniem, pustą skorupą, igraszką i
przedmiotem drwin. Tym właśnie teraz się stałeś, mój biedny Kseo. Nikt nie może się spodziewać
odwagi po kimś pozostawionym samemu sobie, odciętym od bogów swego domu…

Urwał. Jego spojrzenie odwróciło się ode mnie z wyrazem zasmucenia. Patrząc na niewolnicze piętno na
jego czole, zrozumiałem, iż to właśnie przeżywał przez wszystkie te lata spędzone w domu mego ojca.

— Ty jednak zachowywałeś się jak mężczyzna, mój mały wujaszku

— rzekłem, używając najtkliwszego z astakiańskich zwrotów. — Jak ci się to udało?

Spojrzał na mnie smutnym, łagodnym wzrokiem.

— Miłość, jaką mógłbym dać własnym dzieciom, dałem tobie, mój mały bratanku. To była moja
odpowiedź na nieodgadnione poczynania boga. Wygląda jednak na to, że Argiwczycy są mu drożsi ode
mnie. Pozwolił im obrabować mnie z mego życia nie raz, a dwa razy.

Słowa te, choć celem ich było przyniesienie mi ulgi, jeszcze bardziej umocniły mnie w postanowieniu, by
umrzeć. Moje dłonie były tak opuchnięte, że stały się dwakroć większe niż zwykle. Sączyła się z nich
ropa i jad, i na mrozie stawały się obrzydliwą lodową masą, którą każdego ranka musiałem odłupywać,
aby odsłonić rany. Bruksieus robił wszystko, co mógł za pomocą maści i okładów, lecz nic to nie mogło
pomóc. Obie główne kości śródręcza prawej dłoni były strzaskane. Nie mogłem zewrzeć palców ani
zacisnąć dłoni w pięść. Nigdy już nie zdołam ująć włóczni ani zacisnąć dłoni wokół rękojeści miecza.
Diomache spróbowała mnie pocieszyć, porównując moje okaleczenie ze swoim. Ofuknąłem ją z goryczą:

— Ty w dalszym ciągu możesz być kobietą. A co ja mogę zrobić? Jakim sposobem mógłbym kiedyś
zająć swoje miejsce w bojowym szyku?

Nocami to dręczyły mnie fale gorączki, to znów szczękałem zębami z zimna. Zwinięty w kłębek leżałem
w objęciach Diomache, podczas gdy Bruksieus okrywał nas oboje własnym ciałem, aby nam było nieco
cieplej. Raz za razem wzywałem bogów, lecz żaden nie odpowiedział mi nawet szeptem. Jasne się stało,
iż odwrócili się od nas w owej chwili, gdy straciliśmy samych siebie i nasze polis.

Pewnej nocy, może dziesięć dni po moich przejściach na farmie, gdy nie dawała mi spać gorączka,
Bruksieus i Diomache owinęli mnie w skóry i udali się na poszukiwanie pożywienia. Zaczął padać śnieg,
toteż mieli nadzieję wykorzystać panującą ciszę i być może przy odrobinie szczęścia zaskoczyć jakiegoś
zająca lub wtulone w śnieg pardwie stadko.

To była moja szansa. Postanowiłem z niej skorzystać. Odczekałem aż Bruksieus i Diomache znajdą się
poza zasięgiem wzroku i słuchu, po czym, pozostawiając im swoje okrycie, futra i owijacze na nogi,
wyszedłem boso na śnieżycę.

Wydawało mi się, że wspinałem się całymi godzinami, lecz trwało to zapewne nie dłużej niż pięć minut.
Gorączka mnie nie opuszczała. Byłem ślepy jak wygłodzony jeleń, ale kierowało mną jakieś niezawodne
wyczucie kierunku. Znalazłem się pośrodku sosnowego lasku i od razu pojąłem, że tego właśnie miejsca
szukałem. Owładnęło mną dogłębnie poczucie najdoskonalszej stosowności mego postępowania.
Chciałem to zrobić we właściwy sposób, a nade wszystko nie sprawić żadnego kłopotu Bruksieusowi i
Diomache.

Wybrałem drzewo i usiadłem oparłszy się o nie plecami, aby jego dusza, która dotykała zarówno ziemi,
jak i nieba, bezpiecznie wyprowadziła moją z tego świata.

Tak, było to właściwe drzewo. Czułem, jak Sen, brat Śmierci, pnie się od palców mych nóg w górę.
Uczucie to rozchodziło się od lędźwi i pasa po całym moim ciele. Wyobrażałem już sobie, jak otępienie
dosięga serca i przechodzę na drugą stronę, gdy oto nagle uderzyła mnie przerażająca myśl: a jeśli
wybrałem niewłaściwe drzewo? Być może powinienem był oprzeć się o sąsiednie. Albo o tamto, tam.

Ogarnęła mnie panika. Niepewność, czy wybrałem to miejsce, co należało! Musiałem wstać, lecz nie
mogłem już zmusić swych nóg do poruszenia. Jęknąłem. Oto zawiodłem nawet w chwili własnej śmierci.

Gdy już moja wewnętrzna rozpacz doszła do szczytu, odkryłem ze zdumieniem, że stoi nade mną jakiś
mężczyzna!

Najpierw pomyślałem, że mógłby podźwignąć mnie na nogi. Mógłby mi doradzić. Pomóc podjąć decyzję.
Wspólnie odnaleźlibyśmy właściwe drzewo, a wówczas mógłby mnie oprzeć o jego pień. Lecz
jednocześnie, gdzieś tam w głębi mego otępiałego umysłu zrodziła się myśl: co tu robi jakiś mężczyzna o
tej porze i w takiej śnieżycy?

Poruszyłem kilkakrotnie powiekami i ze wszystkich sił, jakie jeszcze we mnie pozostały, spróbowałem
wyostrzyć wzrok. A jednak nie, to nie był sen. Kimkolwiek była ta postać, to naprawdę stała przede mną.
Naszła mnie mglista myśl, że musi to być któryś z bogów. Uświadomiłem sobie zarazem, że go obraziłem,
nie okazawszy mu należnej czci. Nie ulega wszak wątpliwości, iż powinienem okazać mu strach albo
upaść przed nim na twarz. Jednakże było w jego postawie coś, co nie wyrażało uroczystej powagi, a
przeciwnie, dziwną jakąś pobłażliwość, która zdawała się mówić: „Nie zawracaj sobie tym wszystkim
głowy”.

Pogodziłem się przeto z tą sytuacją, co, zdaje się, sprawiło mu przyjemność. Wiedziałem, że coś zaraz
powie, i że jakiekolwiek słowa usłyszę z jego ust, to będą one miały dla mnie znaczenie najwyższej wagi;
czy to dla mego ziemskiego życia, czy też dla tego, które za chwilę rozpocznę. Muszę więc słuchać jego
słów w największym, na jakie się mogę zdobyć, skupieniu i żadnego z nich nie zapomnieć.

Nieznajomy paUzył mi w oczy z delikatną, rozbawioną dobrotliwością.

— Zawsze umiałem znaleźć materiał na przyszłą włócznię — powiedział ze spokojną godnością w


głosie, który nie mógł być niczyin innym jak tylko boskim głosem — choć to broń raczej nieelegancka.

Cóż za dziwaczne słowa, pomyślałem.

A poza tym dlaczegóż to „nieelegancka”?

Jednakże czułem, że słowo to zostało użyte w pełni świadomie; że właśnie tego określenia bóg szukał.
Jak gdyby miało ono dla niego znaczenie na kilku płaszczyznach równocześnie, choć ja nie miałem
pojęcia, jakie by mogło być owo znaczenie. Aż dojrzałem przewieszony przez jego ramię srebrny łuk.

A więc to Łucznik.

Apollo Dalekostrzelny.

Natchnięty nagłą myślą, która nie była ani gromem z jasnego nieba, ani nawet olśnieniem, pojąłem
wszystko, co wynikało z jego słów i z samej boskiej obecności. Wiedziałem już, co chciał mi
powiedzieć, i pojąłem, co będę musiał odtąd czynić.

Moja prawa ręka. Poszarpane ścięgna nigdy już nie będą mogły się zdobyć na godny wojownika chwyt
wokół drzewca włóczni. Lecz jej palce zdolne będą chwytać i napinać splecioną z jelit cięciwę łuku.
Moja lewa dłoń, choć na zawsze pozbawiona zdolności trzymania tarczy, będzie jednak mogła mocno
trzymać napięty do końca łuk.

Łuk.

Łuk mógłby być moim ocaleniem.

Wzrok Łucznika na krótką, ostatnią chwilę zagłębił się w moim. Czy zrozumiałem? Jego spojrzenie
zdawało się nie tyle pytać „Czy będziesz mi służył?”, ile potwierdzało mnie samemu dotychczas nie
znany mi fakt, iż przez całe swe życie pozostawałem w jego służbie.

Poczułem, jak ciepło zaczyna od pasa w dół powracać w me ciało, a krew niczym fala spływa do mych
nóg i stóp. Z oddali doleciał mnie głos wykrzykujący moje imię i już wiedziałem, że to moja kuzynka i
Bruksieus, zatrwożeni, przeszukują zbocze, chcąc mnie odnaleźć.

Diomache przedarła się przez zaśnieżoną krawędź wzniesienia i dobiegła do mnie.

— Co ty tu robisz sam jeden?!

Czułem, jak uderza dłońmi po moich policzkach, mocno, jak gdyby starała się z jakiejś wizji lub
duchowego oddalenia przywrócić mnie do rzeczywistości. Płakała, przyciskała mnie do siebie kurczowo
i obejmowała, a potem zrzuciła z siebie okrycie, żeby mnie nim otulić. Przywo-
ływała przy tym Bruksieusa, który tak szybko, jak tylko pozwalała mu na to ślepota, gramolił się pod
górę.

Usłyszałem swój własny głos, który ją uspokajał:

— Wszystko ze mną w porządku.

Wówczas Diomache znowu uderzyła mnie w twarz, a potem poprzez płacz wyki inała moją głupotę i to,
że tak ich oboje śmiertelnie wystraszyłem.

— Wszystko w porządku, Dio — powtórzył mój głos. — Już wszystko ze mną w porządku.

ROZDZIAŁ S IÓDMY

Upraszam Jego Wysokość o wykazanie cierpliwości w słuchaniu tej relacji z wydarzeń, będących
następstwem upadku miasta, o którym uszy jego nigdy nawet nie słyszały; nie znanej polis, niczym nie
wsławionej, nawet żadną legendą o jakimś bohaterze, który by się w niej narodził; miasta nie związanego
z ważniejszymi wydarzeniami obecnej wojny ani też z bitwą, którą armia Jego Wysokości stoczyła ze
Spartanami i ich sojusznikami w Wąwozie Termopilskim.

Moja intencja jest prosta. Chciałbym poprzez doświadczenia dwojga dzieci i niewolnika przekazać
pewną nieznaczną cząstkę tego duchowego terroru i uczucia unicestwienia, jakiego zwyciężona ludność,
każda ludność, zmuszona jest doświadczyć w godzinie zagłady jej narodu. Jakkolwiek Jego Wysokość
dowodził podbojami całych imperiów, to, jeśli można otwarcie powiedzieć, był świadkiem cierpień ich
ludów jedynie z oddali, z wysokości swego purpurowego tronu lub z grzbietu ogiera ze wspaniałym
rzędem, otoczony zdobnymi w złote rękojeści oszczepami królewskiej gwardii.

W ciągu dziesięciolecia, które nastąpiło po opisanych przeze mnie wydarzeniach, miasta greckie stoczyły
pomiędzy sobą ponad dziesięć tuzinów bitew, wojennych kampanii i wojen. Co najmniej czterdzieści
polis, w tym takie, które uchodziły za nie do zdobycia, jak Knidos, Aretuza, Kolonaia, Amfisa i
Metropolis, zostało zagarniętych i splądrowanych w całości lub w części. Podpalono niezliczone farmy,
płonęły

świątynie, okręty zatapiano, zbrojnych mężczyzn wyrzynano, żony i córki zabierano w niewolę. Żaden
Hellen, bez względu na potęgę swego miasta, nie mógł z całą pewnością stwierdzić, że — niechby tylko
w następnej porze roku — wciąż będzie się znajdował wśród żywych, a jego żona i dzieci spokojnie
będą spać u jego boku. Ten stan rzeczy nie był wszakże wyjątkowy; po prostu ani lepszy, ani gorszy niż w
jakiejkolwiek innej epoce podczas ostatniego tysiąca lat, aż po czasy Achillesa i Hektora, Tezeusza i
Heraklesa albo zgoła aż po narodziny samych bogów. Interes — mówiąc słowami emporoi, czyli kupców
— szedł jak zwykle.

Każdy Grek wiedział, co oznacza przegrana wojna, i wiedział też, że prędzej czy później ta czara goryczy
obejdzie dokoła cały stół i w końcu stanie przed nim.
I oto nagle, gdy Jego Wysokość stworzył swą potęgę w Azji, zdaliśmy sobie sprawę, iż będzie to raczej
wcześniej niż później.

We wszystkich miastach Grecji zapanował strach, gdy zaczęły się rozchodzić wieści przynoszone przez
zbyt wielu ludzi, by można im było nie dowierzać; wieści o rozmiarach mobilizacji sił Jego Wysokości
na Wschodzie oraz o jego woli obrócenia całej Hellady w perzynę.

Ten strach stał się tak wszechogarniający, że nawet zyskał sobie nazwę.

Phobos, czyli groza.

Groza na myśl o tobie, Wasza Wysokość. Na myśl o Kserksesie, synu Dariusza, Wielkim Królu
Wschodniego Imperium, Panu wszystkich ludzi pomiędzy wschodem a zachodem słońca, i o niezliczonych
rzeszach zbrojnych, którzy, jak cała Grecja wiedziała, maszerowali pod jego sztandarem, aby nas
zniewolić.

Dziesięć lat minęło od splądrowania mojego miasta, lecz groza owych chwil wciąż była we mnie żywa,
nie do zatarcia. Miałem już dziewiętnaście lat. Wydarzenia, o których opowiem w stosownej chwili,
sprawiły, że rozstałem się z moją kuzynką i z Bruksieusem, aby zgodnie ze swym życzeniem dotrzeć do
Lacedemonu i tam po jakimś czasie znaleźć się w służbie mego pana, Dienekesa ze Sparty. Jako sługa
(wraz z trójką innych giermków) wyznaczony zostałem do pomocy jemu i trzem innym spartańskim
wysłannikom — Olympieusowi, Polynikesowi i Aristodemosowi — by znaleźć się wraz z nimi na
wyspie Rodos, części Imperium Jego Wysokości. Tam właśnie trzej owi wojownicy i ja u ich boku po raz
pierwszy ujrzeliśmy cząstkę zbrojnej potęgi Persji.

Najpierw były okręty.

Dano mi wolne popołudnie, przeto z myślą o spożytkowaniu tego czasu na poznanie wyspy przyłączyłem
się do kompanii rodezyjskich procarzy, którzy odbywali swe ćwiczenia. Przyglądałem się, jak zuchy te ze
zdumiewającą szybkością miotały swymi ołowianymi pociskami o trzykroć większymi od męskiego
kciuka. Potrafili z odległości stu kroków przebić tymi morderczymi kulami półcalowej grubości sosnową
deskę, jak też na cztery rzuty trzykrotnie trafić w cel o rozmiarach męskiej piersi.

Kiedy jeden spośród nich, młodzieniec w moim wieku, pokazywał mi, jak procarze ostrzami swych
sztyletów ryli na miękkim ołowiu pocisków kpiące pozdrowienia: „Zjedz to sobie” albo „Kocham i
całuję”, inny kolega z jego plutonu podniósł wzrok i krzyknąwszy, wskazał ręką na horyzont, w stronę
Egiptu. Zobaczyliśmy żagle okrętów w liczbie eskadry, które znajdowały się w odległości mniej więcej
godziny żeglugi. Zapomniawszy o nich, procarze ćwiczyli dalej. Aż nagle, zdawało się, że ledwie kilka
chwil później, ten sam procarz znowu krzyknął, tym razem z zaskoczeniem i zgrozą. Wszyscy przerwali
ćwiczenia, by ujrzeć ową eskadrę okrętów z trzema rzędami wioseł i z postawionymi dla większej
prędkości żaglami, okrążającą cypel i szybko zmierzającą ku falochronowi. Żaden z nas nigdy nie widział
tak dużych i szybkich okrętów.

— To muszą być brzytwodzioby — powiedział ktoś.

Wyścigowe muszle. Żaden pełnowymiarowy okręt, a już z pewnością nie wojenny, nie potrafiłby pruć
wody z taką szybkością.
W istocie były to okręty wojenne. Tyryjskie triremy, tak ściśle przylegające do powierzchni, że
nieznacznie wypychana w górę piórami wioseł woda zdawała się wznosić niemal na wysokość ławek
wioślarzy. Ścigały się pomiędzy sobą jak na zawodach, furkocąc banderami Jego Wysokości. Trenowały,
gotując się na Grecję. Gotując się do wojny. Do starcia z flotyllami Hellady, które pójdą na dno pod
uderzeniami ich pokrytych brązem taranów.

Tego wieczoru Dienekes i trzej pozostali posłowie udali się pieszo do zatoki Lindos. Perskie okręty
wyciągnięte zostały na brzeg w tej jego części, którą zawiadywali Egipcjanie. Gdy rozpoznali Spartan po
ich szkarłatnych płaszczach i długich włosach, doszło do niezwyczajnej sceny. Owoż kapitan morskiej
piechoty z uśmiechem zachęcił Spartan, by wystąpili ze zgromadzonego tłumu gapiów przypatrujących się
okrętom, a następnie zabrał ich ze sobą na inspekcję flotylli. Wywiązała się, za pośrednictwem tłumacza,
rozmowa o tym, jak szybko dojdzie do wojny i czy los sprawi, że przyjdzie im ponownie się spotkać, ale
już twarzą w twarz, w starciu dwóch wrogich zbrojnych szyków.

Egipcjanie to najwyżsi ludzie jakich kiedykolwiek widziałem. Skóra ich była niemal czarna, spalona
promieniami słońca, na które wystawieni byli w swym pustynnym kraju. Mieli na sobie pancerze z
brązowych płytek w kształcie ryby, hełmy ozdobione złotem i strusimi piórami oraz irchowe buty. Na ich
uzbrojenie składały się piki i zakrzywione szable. Byli w świetnych humorach i porównywali swoje
muskuły, pośladki i uda z tymi, które dotykali u spartańskich wysłanników. Wszyscy śmiali się i mówili
we wzajemnie niezrozumiałych dla siebie językach.

— Miło mi was poznać, wy hienopaszcze bękarty — rzekł z uśmiechem Dienekes do kapitana, mówiąc
doryckim dialektem i poklepując go serdecznie po ramieniu. — Czekam niecierpliwie na chwilę, gdy
obetnę wam jaja i wyślę je w koszyku do domu.

Nie zrozumiawszy jego słów, Egipcjanin zaśmiał się i z rozpromienionym wyrazem twarzy odpowiedział
mu zapewne jakimś własnym żartem, bez wątpienia równie zuchowatym i obraźliwym.

Imię Egipcjanina brzmiało Ptammitechus. Język Dienekesa nie był w stanie sobie z tym poradzić, przeto
nazywał go „Tommie”, co zdawało się sprawiać kapitanowi przyjemność. Na pytanie, jak wiele takich
okrętów ma w swojej flocie Wielki Król, Egipcjanin odparł za pośrednictwem tłumacza:

— Sześćdziesiąt.

— Sześćdziesiąt okrętów? — zapytał Aristodemos.

Z twarzy kapitana zniknął promienny uśmiech.

— Sześćdziesiąt eskadr.

Żołnierze egipskiej piechoty morskiej umożliwili Spartanom dokładniejsze oględziny okrętów,


umieszczonych po wyciągnięciu na brzeg na drewnianych belkach pochylni, dzięki czemu ich podwodne
części można było oczyścić i uszczelnić. Czynności te wykonywali z entuzjazmem tyryjscy majtkowie.
Poczułem zapach wosku. Marynarze natłuszczali dna okrętów, aby zwiększyć ich szybkość. Deski łodzi
łączone były ze sobą metodą czopów i wpustów tak precyzyjnie, że można by pomyśleć, iż to robota nie
okrętowych cieśli, lecz meblowych stolarzy. Płyty łączące, pomiędzy taranem a kadłubem, pokryte były
ceramiką, która przydawała prędkości, a nadto nasmarowane zostały za pomocą piór wioseł jakimś
olejem uzyskanym z ropy, zwanym przez marynarzy moltenem. U boku tych szybkościowców spartański
flagowy galeon Orthia wyglądałby jak barka do przewozu śmieci.

Wszelako element, który wzbudził największe zainteresowanie

Spartan, nie miał nic wspólnego z kwestią morskiej żeglugi. Otóż genitalia Egipcjan osłonięte były
kolczugowatymi przepaskami.

— A cóż to, pieluchy? — zapytał ze śmiechem Dienekes, pociągając za skraj kapitańskiej osłony.

— Uważaj, przyjacielu — odparł tamten z komiczno-teatralnym gestem. — Słyszałem ja o was,


Grekach!

On sam z kolei zapytał Spartan, czemu noszą tak długie włosy.

— Ponieważ żadna inna ozdoba nie czyni przystojnego mężczyzny bardziej urodziwym, brzydkiego zaś
bardziej przerażającym. A w dodatku ma się ją za darmo — odpowiedział mu na to Olympieus, cytując
prawodawcę Likurga.

Następnie kapitan zaczął żartować sobie ze słynnych spartańskich xiphos, krótkich mieczy. Nie chciał
wierzyć, że jest to broń, której Lacedemończycy naprawdę używają w bitwie. Jego zdaniem musiały to
być zabawki. Jakże bowiem takimi mikroskopijnymi obieraczkami do jabłek można by zadać dotkliwy
cios nieprzyjacielowi?

— Sztuka polega na tym — tu Dienekes przywarł piersią do Tommiego Egipcjanina — aby było blisko
i przyjemnie.

Przy rozstaniu Spartanie podarowali Egipcjanom dwa bukłaki faleriańskiego wina, najlepszego, jakie ze
sobą przywieźli z myślą, by je zaofiarować rodyjskiemu konsulowi. Oni ze swej strony obdarowali
każdego Spartanina złotym darikiem (była to równowartość miesięcznej płacy wioślarza na greckim
okręcie) oraz workiem świeżych granatów znad Nilu.

Spartanie powrócili do domu, nie spełniwszy zleconej im misji. Rodyjczycy, jak to Jego Wysokości
wiadomo, to Helleni doryccy. Mówią dialektem podobnym do lacedemońskiego i bogów swoich
obdarzają tymi samymi, wziętymi z doryckiego języka, imionami. Wszelako wyspa ich już od czasów
poprzedzających pierwszą wojnę perską stanowiła protektorat Imperium. Jakież inne mieli więc wyjście
Rodyjczycy, żyjąc niemal w cieniu masztów floty Jego Wysokości, jak nie uległość wobec niego? Wbrew
wszelkim oczekiwaniom, spartańscy posłowie próbowali jednak wykorzystać starodawne więzi
pokrewieństwa i nakłonić część rodyjskiej floty do porzucenia służby u Jego Wysokości. Nie znaleźli
wszelako chętnych.

Nie było ich też, jak po powrocie dowiedzieli się nasi wysłannicy od innych ambasadorów, na
pozostałych wyspach, takich jak Kreta, Kos, Kios, Lesbos, Samos, Naksos, Imbros, Samotrake, Thasos,
Skyros,

Mykeny, Paros, Tenos i Lemnos. Nawet wyspa Delos, miejsce narodzint samego Apolla, złożyła Persom
symboliczny poddańczy hołd.

Phobos.
Ów nastrój grozy można było niemal wdychać z powietrzem And; gdzie trafiliśmy w drodze do domu. Na
Keos i Hermionie czuło się jak ludzki pot; nie było tam ani jednego portowego zajazdu, ani jednej
nadbrzeżnej stoczni naprawczej, gdzie nie znaleźliby się kapitanowie statków lub wioślarze, którzy by nie
snuli budzących grozę opowieści o rozmiarach mobilizacji na Wschodzie albo nie opowiadali o
widzianych na własne oczy niezliczonych rzeszach nieprzyjaciela.

Phobos.

Pewien nieznajomy towarzyszył naszej misji, gdy lądowała w Ty i skąd przystąpiła do dwudniowej
wyprawy przez Parnon do Lacedemonu. Krocząc wschodnią stroną górskiego masywu, posłowie
widzieli, jak mieszkańcy wsi i miast podążali ze swym dobytkiem w góry. Chłop prowadzili osły
objuczone workami kukurydzy i owsa, a chronili ich dorośli członkowie rodziny z bronią w ręku.
Wkrótce mieli za nimi podążać starcy i dzieci. Na wyżynach poszczególne klany zakopywa dzbany z
winem i oliwą, budowały pasterskie zagrody i wykuwały prymitywne schrony na wapiennych zboczach.

Phobos.

W granicznej warowni Kariai grupa nasza przyłączyła się do wysłanników z greckiego miasta Platei;
dwunastu mężczyzn, włącznie z konną eskortą, podążało do Sparty. Ich głównym ambasadorem był
bohaterski Arimnestos spod Maratonu. Mówiono o nim, że choć już dobrze po pięćdziesiątce, to w owej
sławnej bitwie sprzed dziesięciu laty zapędzi się w pełnej zbroi aż do samego morza i ciął mieczem po
wiosłacl perskich tryremów, których załogi próbowały odpłynąć, by uratować życie. Spartanie kochali
tego rodzaju historie, wymogli więc na grupie Arimnestosa, aby spożyła kolację w ich towarzystwie, a
następnie wra2 z nimi pokonała pozostały jeszcze odcinek drogi do samego miasta.

Platejczyk wyjawił dane, które zebrał o wrogu. Armia perska, złożona z dwóch milionów mężczyzn
powołanych spośród wszystkich narodów Imperium, zgromadziła się poprzedniego lata w mieście Suza,
stolicy Wielkiego Króla. Stamtąd pomaszerowała na Sardes i tam przezimowała. A z tego już miejsca, jak
mógł to przewidzieć nawet oficer nowicjusz, marszruta musiała przebiegać wzdłuż nadbrzeżnych traktów
Azji Mniejszej, przez Eolidę i Troadę, na drugą stronę Hellespontu bądź

przez most, bądź też dzięki gigantycznej operacji przeprawy łodziami, po czym należało pociągnąć na
zachód, przekraczając Trację i Chersonez, następnie na południowy zachód przez Macedonię i wreszcie
na południe przez Tesalię.

A to już Grecja właściwa.

Z kolei Spartanie zdali relację z tego, co zobaczyli i usłyszeli na wyspie Rodos: że armia perska już
ruszyła w dalszy marsz z Sardes; że główne jej siły już teraz są w Abydos, gotując się do przekroczenia
Hellespontu.

W Europie mogą się zjawić już w przeciągu miesiąca.

W Sellazji czekał na mego pana posłaniec z pocztą dyplomatyczną od spartańskich eforów. Dienekes miał
się oddzielić od reszty wysłanników i bezzwłocznie podążyć do Olimpii. Pożegnał się przeto z
pozostałymi na drodze pellańskiej i jedynie w moim towarzystwie podjął szybki marsz, zamierzając
pokonać pięćdziesiąt mil w ciągu dwóch dni.
Nie jest na tamtejszych szlakach rzeczą rzadką zawrzeć znajomość z jakimś przyjaźnie usposobionym
psem, a nawet z na wpół zdziczałym okolicznym dzieciakiem. Bywało, że tego rodzaju beztroscy
amatorzy wędrówek przez cały dzień pozostawali z wędrowcem, dotrzymując mu kroku i wesoło z nim
gawędząc. Dienekes uwielbiał takie bezpańskie stworzenia i zawsze serdecznie każde witał, czerpiąc
następnie przyjemność z ich towarzystwa. Tego dnia jednak stanowczo pozbywał się zarówno psiej, jak i
ludzkiej kompanii, i kroczył żwawo naprzód, nie oglądając się ani na prawo, ani na lewo.

Nigdy przedtem nie widziałem go tak niespokojnym ani tak poważnym.

Na wyspie Rodos zdarzyło się coś, co w moim mniemaniu z pewnością miało wpływ na nastrój mojego
pana. Do zdarzenia tego doszło w porcie, tuż po tym, jak Spartanie i Egipcjanie zakończyli ceremonię
wymiany podarków i szykowali się do rozstania. W takich okolicznościach nastaje chwila, gdy obcy
sobie ludzie dają pokój formalnym regułom, obowiązującym przy oficjalnych spotkaniach, i zaczynają ze
sobą gawędzić ot tak, w nieoficjalnej formie. I otóż kapitan Ptammitechus najwyraźniej poczuł sympatię
do mego pana oraz do polemarcha Olympieusa, ojca Aleksandrosa. Obu ich poprosił na bok, by móc im
coś pokazać. Zaprowadził ich na nadbrzeże do namiotu dowódcy floty, po czym za pozwoleniem
zwierzchnika rozłożył przed nimi coś niezwykłego, czego ani Spartanie, ani tym bardziej ja, nigdy nie
mieliśmy w ręku.

Była to mapa.

Geograficzny obraz nie tylko Hellady i wysp Morza Egejskiego, ale całego świata.

Płachta liczyła sobie blisko sześć stóp szerokości, odznaczała się obfitością detali i wyszukanym
wykonaniem, a wyryta była na egipskim papirusie, materii tak niezwykłej, że choć cienkość jej pozwalała
przejrzeć ją pod światło na wskroś, to była tak mocna, iż nawet najsilniejsze męskie ręce nie potrafiły jej
rozerwać, chyba że wpierw nacinając ją ostrzem sztyletu.

Kapitan rozwinął rulon na stole dowódcy wojennej eskadry. Pokazał Spartanom ich własną ojczyznę
widniejącą w sercu Peloponezu, z Atenami leżącymi o sto czterdzieści mil na wschód, z Tebami i Tesalią
wprost na północ od Aten, i z górami Ossa oraz Olimp na najbardziej na północ wysuniętym skrawku
Grecji. Na zachód od tych miejsc rylec geografa odrysował Sycylię, Italię i całą przestrzeń morza i lądu
aż po Słupy Heraklesa. Jednakowoż główna część owej mapy dopiero miała nam zostać ukazana.

— Pragnę tylko, panowie — rzekł Ptammitechus do Spartan za pośrednictwem tłumacza — abyście dla
własnego dobra odczuli ogrom Imperium Jego Wysokości i zdali sobie sprawę z bogactwa źródeł, z
których może on czerpać na waszą szkodę, zanim podejmiecie decyzję o stawieniu lub zaniechaniu oporu,
która winna wszak być oparta na faktach, a nie na wyobrażeniach.

Rozwinął papirus na wschód. W świetle lampy pojawiły się wyspy egejskie, Macedonia, Iliria, Tracja i
Scytia, Hellespont, Lidia, Karia, Cylicja, Fenicja oraz jońskie miasta Azji Mniejszej.

— Wielki Król sprawuje kontrolę nad wszystkimi tymi narodami. I wszystkie powołał do swej
służby. Wszystkie też idą przeciw wam. Ale czy to już cała Persja? Jeszcześmy przecie nie dotarli do
stolicy Imperium.

Ukazały się zatem kolejne połacie ziem. Ręka Egipcjanina przesuwała się nad konturami Etiopii, Libii,
Arabii, Egiptu, Asyrii, Babilonii, Sumeru, Kapadocji, Armenii i Transkaukazji. Pokazując każde z tych
królestw, kapitan wymieniał zarazem ich tytuły do chwały, przytaczając liczbę ich wojowników oraz
broni i uzbrojenia, jaką rozporządzali.

— Szybko podróżujący mężczyzna zdolny jest przejść wszerz cały Peloponez w ciągu czterech dni. I
otóż popatrzcie, przyjaciele. Sama tylko droga z Tyru do Suzy, stolicy Wielkiego Króla, wymaga trzech
miesięcy marszu. A przecież cały ten ląd, wszyscy zamieszkujący go ludzie i wszelkie jego bogactwa
należą do Kserksesa. Nie ma przy tym żadnej rywalizacji pomiędzy jego państwami, co wy, Hellenowie,
tak

kochacie; nie ma też wśród nich żadnych odszczepieńczych sojuszy. Gdy Król wyda rozkaz, by się
gromadzić, armie jego się gromadzą. Gdy rozkaże im maszerować, maszerują. A przecież — zauważył
kapitan — nie dotarliśmy jeszcze do Persepolis i do samego serca Persji.

Dalej rozwinął mapę.

Pojawiły się następne ziemie, rozciągające się na jeszcze więcej mil i noszące coraz to dziwniejsze
miana. Egipcjanin recytował kolejne liczby. Dwieście tysięcy od tego satrapy, trzysta tysięcy od tamtego.
Pozostająca na zachodzie Grecja stawała się coraz mniejsza i mniejsza. Zdawała się pogrążać w jakimś
mikrokosmosie, który sąsiadował z niezmierzonym ogromem Perskiego Imperium. Egipcjanin opowiadał
teraz o egzotycznych stworach i chimerach. O wielbłądach i słoniach, i o dzikich osłach wielkości koni
pociągowych. Następnie zarysował ziemie Persji właściwej, potem z kolei wskazał Medię, Baktrianę,
Partię, Kaspię, Arię, Sogdianę oraz Indie — nazwy państw, o których istnieniu jego słuchacze nawet nie
wiedzieli.

— Z tych rozległych ziem Jego Wysokość powołuje kolejną niezliczoną rzeszę wojowników —
kontynuował kapitan — ludzi zrodzonych pod oślepiającym słońcem Wschodu, nieczułych na trudy i
niedogodności w takim stopniu, jakiego nie jesteście w stanie sobie wyobrazić. Wyposażonych przy tym
w takie rodzaje broni, z jakimi nigdy nie przyszło wam walczyć, oraz finansowanych niezliczoną
mnogością złota i kosztowności. Każdy wytworzony towar, każdy owoc, ziarno, wieprz, owca, krowa i
koń, każda grudka rudy wydobytej w kopalni i wszelki zysk z farm, lasów i winnic — wszystko to należy
do Jego Wysokości. I wszystko posłużyło zaopatrzeniu tej armii, która obecnie maszeruje, aby was
zniewolić.

— Posłuchajcie mnie, bracia — ciągnął dalej. — Egipcjanie to starożytna rasa. Liczbę pokoleń ojców
mierzy się u nas setkami, a najdalsze z nich sięgają starożytności. Na naszych oczach powstawały i
upadały imperia. Bywaliśmy władcami i poddanymi. Nawet dziś, na dobrą sprawę, służymy Persom.
Przyjrzyjcie się jednakowoż mojej osobie. Czy wyglądam na biedaka? Czy zachowanie moje zdradza
oznaki utraty honoru? Zerknijcie proszę do mego mieszka. Z całym dla was szacunkiem, bracia, mógłbym
was kupić i sprzedać razem ze wszystkim, co posiadacie, za to tylko, co mam przy sobie.

W tym momencie Olympieus ostro przerwał Egipcjaninowi i zażądał, by przejść do sedna.

— Otóż rzecz, przyjaciele, jest następująca: Jego Wysokość będzie

was, Spartan, szanował nie mniej niż Egipcjan lub którąkolwiek inną nację wielkich wojowników, jeśli
tylko rozum skłoni was do dobrowolnego wstąpienia pod jego sztandary. My, ludzie Wschodu,
nauczyliśmy się czegoś, co wam, Grekom, jest jeszcze obce. Mianowicie że koło dziejów się toczy i
człowiek musi się toczyć razem z nim. Stawianie oporu jest nie tylko nierozumnym kaprysem, ale zgoła
szaleństwem.

Przyglądałem się oczom mego pana. Najwyraźniej uznał on, iż intencje Egipcjanina są szczere, a słowa
jego biorą się z przyjaźni i szacunku. Nie zdołał jednak pohamować rumieńca gniewu, który wypłynął mu
na oblicze.

— Nigdy nie poznałeś smaku wolności, przyjacielu — rzekł. — W przeciwnym razie wiedziałbyś, że
nie nabywa jej złoto, lecz stal.

Wszelako pan mój szybko opanował swój gniew i wyciągnąwszy rękę, przyjacielskim gestem poklepał
Egipcjanina po ramieniu, po czym z uśmiechem spojrzał mu w oczy.

— A co do owego koła, o którym mówisz — dokończył — to, jak każde koło, może się ono toczyć
zarówno w jedną, jak i w drugą stronę.

Po południu drugiego dnia przybyliśmy z Pelli do Olimpii. Święte dla Zeusa igrzyska olimpijskie są
również najświętszą tradycją dla wszystkich Hellenów. Podczas tygodni ich rozgrywania żadnemu
Grekowi nie wolno zbrojnie wystąpić nie tylko przeciwko innemu Grekowi, ale nawet przeciw obcemu
najeźdźcy. Igrzyska miały się odbyć tego właśnie roku, za parę tygodni, toteż olimpijskie tereny i kwatery
już pełne były atletów i trenerów, którzy przybyli ze wszystkich greckich miast, by zgodnie z niebiańskim
prawem na miejscu przygotowywać się do udziału w zawodach. W pełnym rozkwicie swej młodości,
niezrównani w biegu i zręczności zawodnicy otoczyli mojego pana, gdy tylko się pojawił. Hałaśliwie
domagali się od niego informacji o postępie Persów, miotani rozterką wywołaną olimpijskim zakazem
sięgania po oręż. Nie moją było rzeczą wypytywać się mego pana w kwestii jego posłannictwa, jednakże
mogłem domniemywać, iż wymagałoby to uprzedniej zgody kapłanów.

Czekałem poza kwaterą, w której Dienekes załatwiał swoje poselskie sprawy. Gdy skończył, pozostało
jeszcze kilka godzin dnia. Winniśmy byli jedynie we dwóch, bez żadnej eskorty, niezwłocznie pozostawić
Olimpię za plecami i ruszyć ku Sparcie, pan mój jednak w dalszym ciągu zdradzał po sobie ów nastrój
zatroskania. Odniosłem wrażenie, iż obraca w głowie jakiś pomysł.

— Chodź ze mną — rzekł, kierując się ku Alei Mistrzów. — Pokażę ci coś pouczającego.

Zboczyliśmy ku galerii chwały, gdzie odnotowane są imiona mistrzów olimpiad i nazwy miast, z których
pochodzili. Sam spostrzegłem od razu imię jednego z posłów towarzyszących memu panu na wyspie
Rodos, Polynikesa, który na dwóch kolejnych olimpiadach zwyciężał na dystansie stadionu, w wyścigu
biegaczy w pełnej zbroi. Dienekes wskazywał mi imiona innych lacedemońskich mistrzów: zarówno tych,
obecnie już po trzydziestce i czterdziestce, których ja sam widywałem w mieście, jak i dawnych, zabitych
w boju przed dziesiątkami, a nawet setkami lat. Na koniec wskazał na ostatniego, z czwartej wstecz
olimpiady: jego imię wyryto jako triumfatora w pięcioboju.

latrokles

Syn Nikodiadesa

Lacedemończyk

— To był mój brat — rzekł Dienekes.


***

Tę noc pan mój spędził w dormitorium Spartan, gdzie przygotowano mu posłanie, dla mnie rezerwując
miejsce na zewnątrz, pod portykami. Lecz jego wewnętrzny niepokój nie ustąpił. Zanim jeszcze zdążyłem
się ułożyć na chłodnych kamieniach, wyszedł na zewnątrz i gestem nakazał mi podążyć za sobą. Krocząc
opustoszałymi alejami, dotarliśmy do stadionu olimpijskiego, weszliśmy nań tunelem dla zawodników i
znaleźliśmy się na obszernym i cichym terenie sportowych zmagań. Miał purpurową barwę i oświetlały
go jedynie gwiazdy. Dienekes wspiął się po pochyłości za stanowiskami dla sędziów, usytuowanymi na
trawie i podczas igrzysk zastrzeżonymi dla Spartan. Skierował się ku miejscu osłoniętemu przez sosny, na
krawędzi stoku, skąd rozciągał się widok na cały stadion, i tam właśnie zasiadł.

Powiadają, że amanci oznaczają w pamięci minione lata imionami kochanek, których piękność wzbudziła
w nich najpłomienniejsze uczucia. Ten, dajmy na to, jako rok, gdy rażony uczuciem krążył po mieście w
ślad za ukochaną, ów znowu jako ten, w którym inna piękność uległa w końcu jego urokowi.

Rodzice z kolei oznaczają lata wedle postępów swoich dzieci: tego roku postawiło pierwszy kroczek,
tego zaś — wypowiedziało pierwsze słowo. Takie właśnie tyknięcia domowego czasomierza tworzą
kalendarz życia rodzicieli i zapisują się w księdze ich pamięci.

Jednakże dla wojowników kalendarz ani nie składa się z tego rodzaju słodkich wydarzeń, ani też nie jest
odmierzany latami jako takimi. Wyznaczają go bitwy. Kampanie, w których walczyli, zabici towarzysze,
przeżyte ciężkie chwile, starcia i konflikty zbrojne, które czas odziera z powierzchownych wspomnień,
pozostawiając jedynie poszczególne pola bitwy i ich nazwy, w pamięci wojownika osiągające rangę o
wiele przewyższającą wszelkie inne formy upamiętniania wydarzeń, albowiem pozyskaną za świętą
monetę krwi i opłaconą ofiarami życia złożonymi przez ich ukochanych towarzyszy broni. Jak kapłan
posługuje się swym graphis i woskową tabliczką, tak i żołnierz ma własny sposób odnotowywania
zdarzeń. Jego historia spisywana jest na własnym ciele ostrym rylcem ze stali, alfabet zaś niezacieralnie
wyryty jest ostrzami włóczni i miecza.

Dienekes usadowił się na zacienionej ziemi ponad stadionem. Przystąpiłem do wypełniania obowiązków
giermka: namaściłem go przygotowanym uprzednio ciepłym olejkiem wzbogaconym korzennymi
goździkami i żywokostem, jak tego wymagał mój pan, podobnie zresztą jak wszyscy Szlachetni, którym
służyłem przez ostatnich trzydzieści lat; po czym Dienekes ułożył się do snu na gołej ziemi.

Daleko mu jeszcze było do starości, bo wszak dopiero o dwa lata przekroczył czterdziestkę, jednakże
jego kończyny i stawy trzeszczały niczym u wiekowego starca. Poprzedni jego giermek, Scyta zwany
Samobójcą, nauczył mnie, jak we właściwy sposób nakładać i wiązać bandaże wokół licznych blizn
mego pana, a także jakich używać sztuczek, odziewając go w zbroję, aby zatuszować deformacje, którym
uległo jego ciało. Lewy bark nie był zdolny przesunąć się do przodu dalej niż na wysokość ucha ani też
lewe ramię nie mogło wznieść łokcia wyżej niż do poziomu obojczyka. Na tors najpierw zakładałem
gorset, który mój pan przytrzymywał łokciami, i dociskałem kciukiem skórzane naramienniki, aby znalazły
się na właściwym miejscu. Kręgosłup nie pozwalał mu się schylić, by podnieść tarczę, nawet gdy oparta
była o jego kolano. Musiałem ją wysoko podnosić, i tak manewrować jej brązowym rękawem, aby
nasunąć go na ustawione pionowo przedramię. Ponadto Dienekes nie mógł poruszać prawą stopą, dopóki
nie rozmasowałem mu ścięgna na tyle, by strumień nerwów ponownie ułożył się wzdłuż ich sterującej
osi.

Najokropniejszą jednak blizną mojego pana była szrama szerokości męskiego kciuka, która ząbkowatym
szlakiem przechodziła przez całe czoło, tuż pod linią włosów. Na co dzień nie była widoczna, zakrywała
ją bowiem opadająca mu na czoło grzywa długich włosów. Wszelako gdy przed nałożeniem hełmu musiał
związać włosy lub gdy do snu związywał je z tyłu, owa sina szrama ukazywała się mym oczom. Także i
teraz ją zobaczyłem w blasku gwiazd. Najwidoczniej grymas, jaki się w tym momencie pojawił na mojej
twarzy, zdał się memu panu komiczny, ponieważ zaśmiał się i przeciągnął dłonią wzdłuż poszarpanej
linii.

— To prezent od Koryntian, Kseo. Bardzo już stary, bo otrzymałem go mniej więcej wtedy, kiedy ty
przyszedłeś na świat. Tak się szczęśliwie składa, że jego historia związana jest z moim bratem.

Spojrzał w dół pochyłości, która prowadziła do Alei Mistrzów. Poczuł być może bliskość swego brata
lub też jakieś przemykające widmo z przeszłości, tej chłopięcej lub bitewnej, a może właśnie
olimpijskiej. Następnie kazał podać sobie puchar wina, a i mnie także pozwolił się napić.

— Nie byłem wtedy jeszcze oficerem — zaczął bez mego pytania, wciąż jednak na czymś skupiony. —
Na głowie nosiłem wówczas krótką, a nie bujną szczotkę.

Chciał przez to powiedzieć, że grzywa z końskiego włosia, wieńcząca jego ówczesny hełm szeregowego
żołnierza piechoty, biegła od przodu do tyłu, nie zaś w poprzek, jak na hełmie dowódcy plutonu.

— Masz ochotę na opowieść, Kseo? Zamiast bajki przed snem?

Odparłem, że bardzo bym chciał. Mój pan zastanawiał się, najwyraźniej nad tym, czy jego opowieść nie
będzie świadectwem próżności lub nadmiernym samoobnażaniem się. Gdyby uznał, że tak, to w ogóle by
jej nie rozpoczął. Widać jednak doszedł do przekonania, że będzie ona dla mnie kształcąca, gdyż ledwie
dostrzegalnym skinieniem głowy sam sobie dał przyzwolenie.

— Działo się to w Achillejonie, gdzie walczyliśmy przeciwko Koryntianom i ich arkadyjskim


sojusznikom. Już nawet nie pamiętam, o co szło w tej wojnie, ale cokolwiek to było, te sukinsyny zebrały
się na odwagę. Wyciągnęli przeciwko nam miecze. Nasz szyk rozpadł się, cztery pierwsze szeregi zostały
rozbite i na całym polu bitwy rozpoczęła się walka pierś w pierś. Mój brat był dowódcą plutonu, ja
byłem trzecim.

Znaczyło to, że on, Dienekes, dowodził trzecią drużyną, na siedemnastej pozycji w szyku marszowym.

— Gdy więc rozwinęliśmy linię czwórek, znalazłem się na czele mojej drużyny u boku mego brata.
Walczyliśmy jako dyas, Iatrokles i ja; walkę parami ćwiczyliśmy od dzieciństwa. Tylko że tamtego dnia
to już nie był sport, a czyste krwawe szaleństwo. W pewnej chwili znalazłem się twarzą w twarz z istnym
potworem dwumetrowego wzrostu, który sprostałby dwu mężom i jeszcze do tego rumakowi. Jego
włócznia została strzaskana i tak był tym rozwścieczony, że nie przyszło mu nawet do głowy sięgnąć po
miecz. Powiedziałem sobie, chłopcze, weź ty lepiej i wbij w tego sukinsyna jakiś kawałek żelastwa,
zanim sobie przypomni, że ma u boku swój nożyk do ścinania stokrotek. Rzuciłem się na niego. Bronił się
samą tarczą, wywijając nią niczym toporem. Pod pierwszym jego ciosem moja tarcza pękła na pół.
Spróbowałem ugodzić go od spodu moją dwuipółmetrówką, lecz on drugim ciosem tarczy złamał też
moją włócznię. Stałem więc oto przed tym demonem, mając za ochronę już tylko brąz mego pancerza, on
zaś machnął wówczas swoją tarczą niby tacką ze smakołykami, no i trafił mnie właśnie tutaj, tuż ponad
brwiami. Poczułem, jak zwieńczenie mojego hełmu podrywa się w górę i odlatuje, zabierając ze sobą
połowę mojej czupryny. Dolna krawędź osłony lewego oka przecięła mi przy tym mięśnie pod czołem, a
oko zalała mi krew. Kiedy zostajesz ranny, to ogarnia cię uczucie zupełnej bezradności, bo wprawdzie
zdajesz sobie wówczas sprawę z tego, nie wiesz jednakże jak ciężko i myślisz sobie, że może nawet
jesteś już martwy, ale i co do tego też nie masz pewności. I wszystko dzieje się wolno, niby we śnie.
Padając na twarz, wiedziałem, że olbrzym stoi nade mną i gotuje się do jakiegoś ciosu, którym posłałby
mnie do piekła. Aż tu nagle znalazł się przy mnie mój brat. Ujrzałem, jak postępuje o krok i ciska swoim
xiphos niczym miotacz noży. Mieczyk trafił koryntyjskiego potwora tuż poniżej nosa. Żelazo przebiło się
przez zęby, szczękę, i utkwiło w gardle, podczas gdy rękojeść sterczała przed jego twarzą.

Dienekes potrząsnął głową i wydał z siebie ten charakterystyczny odgłos, jakim zwykliśmy
podsumowywać z dystansu czasu jakąś opowieść, wiedząc już, jak bliskie było unicestwienie i z pełną
grozy czcią dziękując bogom za to, że jakoś jednak przeżyliśmy.

— Tylko że nawet to nie spowolniło poruszeń tego sukinsyna. Z gęby sterczała mu rękojeść mieczyka, a
mimo to z gołymi rękoma rzucił się na Iatroklesa. Jakoś chwyciłem go od dołu, mój brat od góry, i w
końcu powaliliśmy go jak zapaśnika. Wbiłem mu w brzuch grot mojej dwuipółmetrówki, która teraz stała
się już tylko półmetrówką.

Potem chwyciłem upuszczoną przez kogoś włócznię i wspierając się na niej całym swoim ciężarem,
pchnąłem ją prosto w jego podbrzusze, przygważdżając do ziemi. Iatrokles wyrwał powalonemu jego
własny miecz i razem z kawałkiem hełmu odciął mu dobre pół czubka głowy. A ten mimo to wstał. Nigdy
przedtem nie widziałem mego brata naprawdę przerażonego, ale tym razem powiało grozą. „Zeusie
Wszechmocny!” Wrzasnął Iatrokles, a nie była to klątwa, lecz modlitwa, i to taka, jaką się odmawia,
robiąc pod siebie ze strachu.

Noc stała się chłodna; mój pan okrył swe ramiona płaszczem, po czym upił kolejny łyk wina.

— Brat mój miał wtedy giermka z miasta Arantaurus w Scytii, o którym być może słyszałeś. Spartanie
obdarzyli go przydomkiem „Samobójca”.

Wyraz twarzy musiał zdradzić moje zaskoczenie, gdyż Dienekes zachichotał. Ów Scyta, mój poprzednik
jako jego giermek, stał się też moim mentorem i nauczycielem. Było jednak dla mnie nowiną, że przed
moim panem służył jego rodzonemu bratu.

— Ten obwieś udał się do Sparty tak samo jak ty, Kseo, z własnej woli. Zwariowany sukinkot! Przybył
tu z powodu wyrzutów sumienia, ponieważ popełnił morderstwo. Podczas kłótni o dziewczynę z jakiegoś
góralskiego plemienia zabił swego ojca czy może teścia, sam już nie pamiętam. Po przybyciu do
Lacedemonu poprosił pierwszego napotkanego mężczyznę, aby go wziął ze sobą na wojnę. O to samo
prosił jeszcze z tuzin innych, ale nikt go nie chciał z obawy przed rytualną nieczystością. W końcu zabrał
go mój brat, obiecując sobie, że go na wojnie trochę oszlifuje. Ten cholernik wprawiał wszystkich w
panikę. Za nic w świecie nie chciał się trzymać tyłów, razem z innymi giermkami, tylko bez jakiejkolwiek
ochrony na ciele wpadał w sam środek bitwy, szukając śmierci i zgoła modląc się o nią. Jego bronią był,
jak wiesz, oszczep. Na swój własny użytek produkował skrócone jego wersje, długości mniej więcej
męskiej ręki. Nazywał je „igiełkami do cerowania”. Nosił ich ze sobą dwanaście, w kołczanie, tak jak
łucznik swoje strzały, a na każdego przeciwnika zużywał po trzy: najpierw jedną po drugiej rzucał dwie
swoje igiełki, a trzecią zachowywał na to, co nazywał „końcówką”. Nadane mu przezwisko w rzeczy
samej dobrze oddawało charakter tego człowieka. Nawet teraz, czyli jakieś dwadzieścia lat od tamtych
chwil, pozostał on odważny zgoła do szaleństwa i ani trochę nie dba o swe życie. W każdym razie z
owym koryntyjskim potworem tak to dalej wyglądało, że oto ni z tego, ni z owego pojawia się nasz
scytyjski obłąkaniec i ciach-ciach, wbija mu swoje dwie igiełki w wątrobę tak, że wychodzą plecami, po
czym dla wszelkiej pewności dorzuca jeszcze tę trzecią prosto w jego męskie klejnoty. To nareszcie
wystarczyło. Tytan spojrzał prosto w moje oczy, wydał z siebie pojedynczy ryk i upadł, jakby kto worek
zrzucił z furgonu. Dopiero potem mogłem stwierdzić, że pół mojej czaszki wystawione było na słońce,
moja twarz była krwawym plackiem, a cała prawa połowa mej brody i zarostu na podbródku została
doszczętnie pokiereszowana.

— Powiedz mi, panie — przerwałem Dienekesowi — jak wydostaliście się wówczas z pola bitwy?

— Jak? Trzeba nam było sobie wywalczyć jeszcze następnych tysiąc metrów terenu, zanim wreszcie
nieprzyjaciel podał tyły, i dopiero wtedy było po wszystkim. Ja wszakże do samego końca nie zdałem
sobie sprawy ze swojego stanu. Brat mój nie pozwalał mi dotknąć mej twarzy, stwierdzając tylko: „Masz
parę zadrapań”. Czułem powiew wiatru na wierzchu czaszki, wiedziałem więc, że stało się coś
niedobrego. Pamiętam tylko, jak ten nasz wampirowaty przyjaciel, Samobójca, zszywał mnie żeglarskim
szpagatem, podczas gdy Iatrokles trzymał mnie za głowę i dowcipkował: „Po tym wszystkim nie będziesz
się zbyt pięknie prezentował. Nie będę się już musiał martwić, że odbijesz mi narzeczoną”.

W tym miejscu Dienekes urwał, a twarz jego nagle przybrała wyraz powagi i skupienia. Oświadczył, że
od tego miejsca cała ta historia wkracza w sferę prywatności, musi przeto w tym miejscu zakończyć
swoją opowieść.

Błagałem, żeby ją kontynuował.

— Panie mój, proszę. Nie można doprowadzić opowieści do takiego punktu, a potem ją zbyć niedbałym
machnięciem ręki!

On sam zresztą musiał rozpoznać głębię malującego się na mej twarzy rozczarowania.

— Świadom jesteś — przestrzegł mnie surowym tonem — co przydarza się giermkom, którzy
rozpowiadają historie swoich panów.

Następnie pociągnął łyk wina i po chwili zastanowienia podjął swą opowieść.

— Wiesz, że nie jestem pierwszym mężem mojej żony. Arete była przedtem żoną mojego brata.

Wiedziałem o tym, aczkolwiek nie z jego ust.

— Spowodowałem poważny rozłam w naszej rodzinie, ponieważ nie przyjmowałem zaproszeń do


spożycia wspólnego posiłku w jego domu. Zawsze znajdowałem jakiś pretekst do odmowy. Mój brat czuł
się tym głęboko dotknięty, sądząc, że okazuję w ten sposób brak szacunku jego żonie lub że dostrzegam w
niej jakąś wadę, której nie potrafiłem tolerować. Iatrokles zabrał Arete z jej rodzinnego domu, gdy była
jeszcze bardzo młodą, zaledwie siedemnastoletnią dziewczyną i wiedziałem, że ten nadmierny pośpiech
przyprawiał go potem o zakłopotanie. Pragnął jej tak bardzo, że nie potrafił dłużej czekać, a przy tym
obawiał się, że ktoś inny go uprzedzi. Gdy przeto unikałem jego domostwa, to przypuszczał, że z tego
właśnie powodu, iż go za to obwiniam. Zwracał się w tej sprawie do naszego ojca, a nawet do eforów,
usiłując mnie przymusić do przyjmowania jego zaproszeń. Pewnego dnia, gdy ćwiczyliśmy w pa-laistrze
zapasy, omal mnie nie udusił (nigdy mu zresztą nie potrafiłem sprostać w siłowaniu), po czym rozkazał mi
zjawić się u siebie, i to prezentując swój najlepszy strój oraz najlepsze maniery. Zaprzysiągł, że jeśli
jeszcze raz go obrażę, nie przychodząc, to skręci mi kark. Już się zmierzchało, gdy spostrzegłem, że
znowu ku mnie się zbliża, a właśnie kończyłem trening wzdłuż Wielkiego Pierścienia. Znasz panią Arete i
jej ostry języczek. Otóż odbyła z nim ona rozmowę. Rzekła mu: „Jesteś ślepcem, Iatroklesie. Czyż nie
widzisz, że twój brat darzy mnie uczuciem? To z tego właśnie powodu nie przyjmuje naszych zaproszeń.
Wstydzi się tego, że doświadcza takich uczuć wobec żony własnego brata”. Nie owijając w bawełnę,
Iatrokles zapytał mnie, czy to prawda. Łgałem jak najęty, wszelako on zawsze potrafił mnie przejrzeć na
wylot. Widać było, że jest do głębi poruszony. Absolutnie znieruchomiał, jak to od dziecka miał już w
zwyczaju, gdy zastanawiał się nad jakąś kwestią. Potem oświadczył: „Jeśli zginę w boju, Arete będzie
twoja”. I w jego mniemaniu cały problem został w ten sposób definitywnie rozstrzygnięty. Ale nie w
moim. W przeciągu tygodnia znalazłem pretekst, by opuścić miasto, towarzysząc udającemu się za morze
poselstwu. Pozostałem z dala od domu przez całą zimę, a powróciłem dopiero w chwili, gdy pułk
Heraklesa wezwany został pod Pellę. Tam zginął mój brat. Nie od razu się o tym dowiedziałem, dopiero
po zakończeniu zwycięskiego boju, podczas pobitewnego przeglądu wojsk. Miałem wówczas
dwadzieścia cztery lata. On miał trzydzieści jeden.

Dienekes jeszcze bardziej spoważniał. Ustało wszelkie działanie wypitego wina. Zawahał się przez
dłuższą chwilę, jak gdyby rozważając, czy zakończyć opowieść w tym miejscu. Przyglądał się mej
twarzy, niejako czytając malujące się na niej uczucia, aż wreszcie, uznawszy widać, że słucham z należytą
uwagą i z uszanowaniem, wylał winny osad z dna pucharu i kontynuował.

— Miałem uczucie, że jestem odpowiedzialny za śmierć Iatroklesa. Że było tak, jak gdybym w głębi
duszy jej mu życzył, a bogowie tylko spełnili moje haniebne modlitwy. Było to najboleśniejsze ze
wszystkiego, co mi się zdarzyło w życiu. Wydawało mi się, że nie potrafię dalej żyć, nie wiedziałem
jednak, jak z honorem mógłbym swemu życiu położyć kres. Przez wzgląd na rodziców musiałem wrócić
do domu i wziąć udział w uroczystościach pogrzebowych, lecz ani razu nie zbliżyłem się do Arete.
Zamierzałem ponownie opuścić Lacedemon, jak tylko skończą się żałobne ceremonie. Przyszedł
jednakowoż do mnie jej ojciec. „Czyżbyś nie zamierzał choć słowa rzec mojej córce?” Nie domyślał się
ani trochę moich uczuć, chodziło mu jedynie o zasady dobrego wychowania, które winien spełnić brat jej
poległego męża, a także i o to, że jako kyrios zobowiązany byłem zadbać, by Arete znalazła sobie
odpowiedniego kolejnego małżonka. Po czym stwierdził, że to właśnie ja powinienem nim zostać, jako
jedyny brat Iatroklesa oraz dlatego, że nasze rodziny były już ze sobą ściśle powiązane, a ponieważ Arete
nie powiła jeszcze dziecka, tedy to, które poczęłaby ze mną, mogłoby zarazem być niejako dzieckiem
mego brata. Odmówiłem. Ojciec Arete nie domyślał się, rzecz jasna, prawdziwego powodu tej odmowy,
tego, iż nie mógłbym znieść wstydu, o jaki przyprawiłoby mnie zaspokojenie mych własnych pragnień
zaraz po pogrzebaniu prochów jej męża, a mego rodzonego brata. Toteż, nie zrozumiawszy, ojciec Arete
poczuł się głęboko zraniony i znieważony. Znalazłem się tedy w sytuacji bez wyjścia: jakkolwiek by się
do niej ustosunkować, rodziła tylko cierpienie i smutek. Pewnego popołudnia, gdy ćwiczyłem zapasy

— choć na skutek wewnętrznego chaosu robiłem to machinalnie, bez prawdziwego zaangażowania — u


wejścia do gymnasionu powstało zamieszanie. Do wnętrza wtargnęła jakaś niewiasta, choć płeć żeńska
nie ma tam wstępu. Wśród obecnych zaczęły narastać głosy oburzenia. Ja także podniosłem się ze swego
stanowiska — a, jak wszyscy gymnos, ćwiczyłem nago — i przyłączyłem się do gromady domagającej
się usunięcia siłą niepożądanej wizytatorki. I wtedy ją ujrzałem. To była Arete. Mężczyźni rozstępowali
się przed nią niczym łan zboża przed żniwiarzem. Zatrzymała się dopiero obok miejsca, w którym nadzy
pięściarze czekali na swoją kolej, by wejść na ring.

„Który z was weźmie mnie za żonę?”


Z takim właśnie pytaniem zwróciła się do wszystkich zgromadzonych, oni zaś gapili się na nią z
otwartymi ustami i z cielęcym wyrazem twarzy. Także i dziś jeszcze, urodziwszy cztery córki, Arete jest
śliczną niewiastą, ale wtedy, bezdzietna i zaledwie dziewiętnastoletnia, była wręcz olśniewająco piękna,
zgoła jak jakaś bogini. Nie było wśród obecnych tam mężczyzn ani jednego, który by jej nie pragnął.
Zanadto jednak byli wszyscy sparaliżowani zdumieniem, aby wydać z siebie głos.

„Czyżby żaden z was nie zamierzał wystąpić naprzód i poprosić mnie o rękę?”

Wypowiedziawszy te słowa, obróciła się i podeszła wprost do mnie.

„W takim razie ty musisz mnie pojąć za żonę, Dienekesie, bowiem w przeciwnym razie ojciec mój umrze
ze wstydu”.

Moje serce ścisnęło się na te słowa. Tyleż byłem oszołomiony jej niesłychanym zuchwalstwem i
lekkomyślnością, co do głębi poruszony jej odwagą i inteligencją.

— I co się dalej stało? — zapytałem.

— A jakiż miałem wybór? Zostałem jej mężem — odparł Dienekes.

Po czym uraczył mnie jeszcze kilkoma innymi opowieściami o olimpijskich wyczynach Iatroklesa oraz
jego wojennym męstwie. Na każdym polu, zarówno pod względem szybkości, jak i bystrości umysłu,
męskiej urody, posiadanych cnót i zdolności znoszenia wyrzeczeń, a nawet jako śpiewak w chórze —
Dienekes pozostawał w cieniu swego brata. Nie ulegało wątpliwości, że go wielbił, nie tylko tak, jak
młodszy brat wielbi starszego, ale i jako dorosły mężczyzna, który ceni innego na podstawie trzeźwej
oceny.

— Jakąż Iatrokles i Arete stanowili wspaniałą parę! — w głosie Dienekesa słychać było zachwyt. —
Całe miasto czekało na ich synów. Jacy byliby z nich wojownicy i bohaterowie!

Jednakowoż los sprawił, że Iatrokles i Arete nie doczekali się potomstwa, zaś Dienekes spłodził same
dziewczynki.

Pan mój wprawdzie tego nie przyznał, lecz na jego twarzy łatwo można było wyczytać smutek i żal.
Czemu bogowie obdarzyli jego i Arete tylko córkami? Czymże to mogło być, jeśli nie klątwą, wedle
boskich praw wyznaczoną odpłatą za występek, którego się dopuścił, nosząc w sercu samolubną miłość?

Dienekes wyrwał się ze swego zatroskania czy też z tego, co ja z pewnością uznałem za zatroskanie.

— Widzisz tedy, Kseo, dlaczego okazanie odwagi w obliczu wroga przychodzi mi być może łatwiej niż
innym — wskazał ręką w dół, ku Alei Mistrzów. — Przyświeca mi przykład mego brata. I wiem, że na
jakiekolwiek akty męstwa pozwolą mi jeszcze bogowie, to nigdy mu nie dorównam. Oto mój sekret. Oto
co sprawia, że noszę w sobie pokorę.

Uśmiechnął się dziwnie, jakby smętnie.

— Tak więc, Kseo, znasz teraz tajemnicę mego serca. Jak też i wiesz, co spowodowało, że widzisz
przed sobą tak przystojnego mężczyznę.
Roześmiałem się, zgodnie z intencją mego pana, jednak z jego rysów zaraz zniknęło wszelkie
rozbawienie.

— Ale teraz — rzekł, układając się na ziemi — jestem zmęczony. Za twoim pozwoleniem, czas, bym,
jak to mówią, udał się w objęcia Morfeusza.

Po tych słowach zwinął się w kłębek na swej trzcinowej macie, po czym bezzwłocznie zapadł w sen.

KSIĘGA DRUGA
KSIĘGA DRUGA

ALEKSANDROS
ROZDZIAŁ ÓS MY

Poprzednie przesłuchania spisywane były w przeciągu kilku wieczorów, podczas gdy siły Jego
Wysokości, wciąż nie napotykając nieprzyjacielskiego oporu, kontynuowały swój marsz w głąb
Hellady. Z chwilą gdy obrońcy termopilskiego wąwozu zostali pokonani, równocześnie zaś flota
helleńska poniosła dalsze poważne straty w okrętach i ludziach podczas morskiej bitwy, stoczonej na
wprost Artemizjum, wszystkie siły Greków i ich sojuszników, lądowe i morskie, oddały pole. Helleńskie
wojska lądowe wycofały się na południe w kierunku Przesmyku Korynckiego, w poprzek którego —
wraz z wojskami nadciągającymi z innych miast greckich, w tym także ze Sparty, gdzie ogłoszono pełną
mobilizacją

— rozpoczęły budowę muru broniącego dostępu do Peloponezu. Jednostki morskie wycofały się ku
Eubei i Przylądkowi Sunion, by następnie połączyć się z główną częścią helleńskiej floty pod Atenami i
Salaminą, w Zatoce Sarońskiej.

Armia Jego Wysokości spustoszyła całą Fokidę. Oddziały Imperium spaliły do fundamentów miasta
Drymus, Charada, Erochus, Tetronium, Amfikea, Neon, Pedies, Trites, Elateia, Hylampolis i
Parapotamia. Wszystkie świątynie poświęcone greckim bogom, w tym także świątynia Apolla w Abae,
zostały zburzone, a skarby ich rozgrabiono.

Co się tyczy Jego Wysokości, to choć czas Królewskiej Osoby jest obecnie niemal przez całą dobę
poświęcony ważnym kwestiom wojskowym i dyplomatycznym, nie pomniejszone zostało jego
pragnienie, by poznać dalszy ciąg opowieści jeńca Kseonesa. Rozkazał on, aby przesłuchania
prowadzono pod jego nieobecność, a ich dosłowne transkrypcje przedstawiano mu do przeczytania w
wolnej chwili.

Grek zareagował na ten rozkaz z pewną gwałtownością. Widok ojczystej Hellady obracanej w popiół
przez przeważające siły Imperium wprawił go w stan głębokiej rozpaczy i zdawał się w nim umacniać
wolę dania swą opowieścią świadectwa na tyle pełnego, na ile okaże się to możliwe, i jak tylko można
najszybciej. Doniesienia o zdobyciu świątyni Wyroczni Apolla w Delfach zdały się jeszcze pogłębiać u
jeńca stan przygnębienia. W prywatnych wypowiedziach wyraził on niepokój, iż Jego Wysokość coraz
bardziej jest zniecierpliwiony jego opowieścią

o własnych i innych osób perypetiach, zamiast czego pragnąłby się dowiadywać o bardziej mu
odpowiadających kwestiach spartańskiej taktyki i szkolenia tudzież filozofa wojskowej. Grek modlił się
o cierpliwość Jego Wysokości, twierdząc, iż jego relacja „układa się sama” wedle wskazówek boga, on
zaś jako narrator może jedynie podążać za jej nurtem.

Wieczorem dziewiątego dnia Tashritu, w namiocie Orontesa, kapitana Nieśmiertelnych, wznowiliśmy


przesłuchanie pod nieobecność Jego Wysokości.

Jego Wysokość zażądał, abym opisał niektóre ćwiczenia prowadzone podczas spartańskiego szkolenia, te
zwłaszcza, które odnoszą się do młodzieży i jej kształcenia wedle wojskowego kodeksu Likurga.
Wymowny może się tu okazać konkretny incydent, nie tylko z uwagi na jego szczegóły, ale i dlatego, iż
daje on pewne wyobrażenie o atmosferze, w jakiej odbywa się owo szkolenie. Wydarzenie to ani trochę
nie było nietypowe. Opowiem o nim zarówno ze względu na jego walor informacyjny, jak i na to, że
uczestniczyło w nim kilku mężów, których bohaterstwa Jego Wysokość sam był naocznym świadkiem
podczas boju pod Gorącymi Wrotami.

Zdarzyło się to mniej więcej sześć lat przed bitwą termopilską. Miałem wówczas czternaście lat i nie
byłem jeszcze giermkiem mojego pana. W Lacedemonie przebywałem dopiero od dwóch lat. Zatrudniony
byłem jako parastates pais, czyli ćwiczebny partner Spartiaty, mego rówieśnika, któremu na imię było
Aleksandros. Wspomniałem już o nim raz czy dwa przy okazji innych wydarzeń. Był synem polemarcha,
czyli wojennego dowódcy, Olympieusa, a zarazem protegowanym Dienekesa.

Aleksandros był potomkiem jednego z najszlachetniejszych rodów Sparty: jego przodkowie ze strony
Eurypontida wywodzili się wprost od Heraklesa. Z czysto fizycznego punktu widzenia nie był on jednak
stworzony do wojennego rzemiosła. W jakimś mniej surowym świecie zostałby zapewne poetą lub
muzykiem. Był z pewnością najlepszym flecistą w swojej grupie wiekowej, choć bardzo rzadko miewał
okazje, by ćwiczyć na tym instrumencie. Jeszcze bardziej wyjątkowym talentem odznaczał się jako
chórzysta, zarówno gdy będąc chłopcem, śpiewał altem, jak i później, gdy jego męski głos ustabilizował
się jako czysty tenor.

Przypadek zrządził — chyba że była w tym ręka boska — iż jako trzynastoletni chłopcy równocześnie,
choć za różne przewinienia i w dwóch różnych miejscach tego samego placu ćwiczeń, poddani zostaliśmy
chłoście. Aleksandros dopuścił się jakiegoś wykroczenia w swoim agoge boua, czyli szkoleniowym
plutonie, do którego był wcielony, mnie zaś ukarano za niewłaściwe wystrzyżenie gardła ofiarnego kozła.

Aleksandros wcześniej padł pod uderzeniami rózg niż ja. Nie wspominam o tym, by się przechwalać.
Częściej bywałem chłostany niż on, przeto bardziej byłem na nie uodporniony. Jednakże ów kontrast
naszych zachowań — niefortunnie dla Aleksandrosa — potraktowany został wyjątkowo jako hańba na
honorze plutonu. Chcąc go za to jak najdotkliwiej upokorzyć, instruktorzy na stałe przydzielili mnie do
niego, rozkazując mu, by ciągłym biciem na dobre złamał mego ducha. Jednocześnie mnie samego
uprzedzono, że jeśli tylko zrodzi się choćby cień podejrzenia, iż traktuję go łagodnie z obawy przed
konsekwencjami zrobienia krzywdy szlachetniej ode mnie urodzonemu, to zostanę tak wychłostany, że
moje kości ujrzą promienie słońca.

Lacedemończycy są niezwykle zręczni w takich sytuacjach. Wiedzą, iż tego rodzaju układ to


najskuteczniejszy sposób przywiązania do siebie dwóch młodzieńców. Co do mnie, jasno zdawałem
sobie sprawę z tego, że jeśli zadowalająco będę odgrywał swoją rolę, to utrzymam się w służbie
Aleksandrosa, a gdy z chwilą ukończenia dwudziestu lat zyska on status wojownika i zajmie swe miejsce
w bitewnym szyku, zostanę jego giermkiem. O niczym lepszym nie mogłem marzyć; wszak z tą właśnie
myślą przybyłem do Sparty, aby z bliska przyglądać się szkoleniu i samemu z niego skorzystać na tyle, na
ile mi Lacedemończycy pozwolą.

Pewnego późnego i upalnego letniego popołudnia armia znalazła się w Dębach, w dolinie Otona, aby
przejść ośmionoc, oktonyktię, jak to ćwiczenie nazywają w Lacedemonie, jedynym mieście słynącym z
tej praktyki. Przeprowadza się je zwykle w ramach pułku, jakkolwiek w tym przypadku zaangażowana
została pełna dywizja. Cała mora, ponad tysiąc dwustu ludzi w kompletnym rynsztunku, oraz tabory, przy
których zatrudnieni byli w połowie giermkowie, w połowie zaś heloci, wymaszerowała w wysoko
położone kotliny, aby przez cztery noce ćwiczyć w ciemnościach, w dzień zmieniając się w czuwaniu i
spaniu pod gołym niebem, bez przykrycia i w pełnej gotowości, a przez następne trzy doby prowadząc
ćwiczenia i za dnia, i w nocy. Warunki z rozmysłem wybrano takie, by jak najbardziej były zbliżone do
rygorów prawdziwej kampanii wojennej, którą naśladowano pod każdym względem, z wyjątkiem ofiar w
ludziach. Przeprowadzano tedy markowane nocne ataki pod górę stoków o dwudziestotrzystopniowym
nachyleniu, podczas których to ataków każdy wojownik dźwigał pełny ekwipunek, a nadto jego panoplia,
czyli tarcza i zbroja, ważyły w sumie od dwudziestu pięciu do ponad trzydziestu kilogramów. Potem
znów nakazywano atak w dół pochyłości. Potem w poprzek. Teren przy tym wybierano taki, by obfitował
w kamienie i nadto był zalesiony sękatymi dębami o nisko zwisających gałęziach. Cała sztuka polegała na
tym, aby obiegać wszystkie przeszkody na podobieństwo wody opływającej kamienie, równocześnie nie
łamiąc szyku.

Ćwiczący pozbawieni byli jakichkolwiek ułatwień i przyjemności. Wina wydawano im przez pierwsze
cztery dni po pół przepisowej racji, przez następne dwa wcale, zaś przez dwa ostatnie w ogóle
pozbawiano ich jakichkolwiek płynów, z wodą włącznie. Wyżywienie ograniczało się do twardych
placków z siemienia lnianego, o których Dienekes mawiał, iż nadawały się wyłącznie do uszczelniania
desek stodół, oraz do fig. O gorącej strawie nie było nawet mowy.

Ten rodzaj ćwiczeń jedynie częściowo ma na celu przygotowanie ludzi do nocnych działań. Główny cel
to wpajanie umiejętności zachowywania równowagi, utrzymywania się w szyku falangi za pomocą
zmysłu dotyku oraz walki w ciemnościach, zwłaszcza na nierównym terenie. Dla Lacedemończyków
najważniejsze jest, by armia umiała utrzymywać szyk i manewrować nim tak samo sprawnie w
ciemnościach jak i w świetle dnia, ponieważ, jak to Jego Wysokość wie, w pyle i przerażeniu othismos,
pierwszego bitewnego starcia i straszliwego boju, który po nim następuje, nikt z walczących nie widzi
wokół siebie dalej niż na półtora metra, a w panującym dokoła zgiełku bitewnym nie słyszy nawet
własnych krzyków.

Błędne jest panujące pośród innych Hellenów mniemanie, z rozmysłem zresztą podsycane przez samych
Spartan, jakoby lacedemońskie szkolenie wojskowe miało w najwyższym stopniu brutalny charakter i
pozbawione było wszelkich elementów humoru. Otóż nie ma to nic wspólnego z rzeczywistością. Nigdy,
w żadnych innych okolicznościach, nie doświadczyłem takiej nieustannej wesołości jak ta, która
towarzyszy owym wyczerpującym skądinąd ćwiczeniom polowym. Ich uczestnicy przekomarzają się i
dowcipkują od momentu, gdy salpinx obwieści pobudkę, aż po ostatnią godzinę, gdy czując we
wszystkich kościach zmęczenie, wojownicy układają się pod swymi płaszczami do snu, a nawet i wtedy
jeszcze przez długi czas dosłyszeć można półgłosem rzucane żarty i rechotanie wybuchające w coraz to
innych miejscach biwaku, dopóki wreszcie nie zmorzy wszystkich kamienny sen.

Jest to ów szczególny wojacki humor, który rodzi się ze wspólnie dzielonej niedoli, toteż częstokroć
niełatwo go zrozumieć ludziom nie będącym na miejscu i nie zmuszonym do znoszenia tych samych
trudów.

— Jaka jest różnica pomiędzy spartańskim królem a zwykłym szeregowcem?

Taką na przykład zagadkę rzuci ktoś swemu druhowi, podczas gdy szykują się obaj do snu pod gołym
niebem i w przenikającym chłodem deszczu. Zapytany, z aktorską przesadą zastanawia się przez chwilę
nad tą kwestią.

— Taka, że król śpi w tamtej zasranej dziurze — odpowiada w końcu

— a my śpimy w tej.

Im gorsze warunki, tym śmieszniejsze stają się, a przynajmniej wydają się takimi, tego rodzaju żarty.
Widywałem dostojnych Szlachetnych, pięćdziesięcioletnich albo i starszych, z pasmami siwizny w
brodach i obliczami zgoła Zeusowymi, którzy w napadzie rozbawienia osuwali się na ziemię,
przewracali się na plecy i dosłownie szczali po nogach, miotani spazmami śmiechu. Raz nawet,
posłańcem będąc, zobaczyłem samego Leonidasa, jak przez dobrą minutę albo i więcej nie mógł się
podnieść i stanąć na nogi, tak się skręcał ze śmiechu, usłyszawszy jakiś, skądinąd nieprzetłumaczalny,
dowcip. Ilekroć spróbował powstać, to zaraz któryś ze współmieszkańców namiotu, szpakowatych
kapitanów pod sześćdziesiątkę — dla niego wszelako będących kumplami jeszcze z młodości, do których
zwracając się, wciąż używał ich przydomków zyskanych w agodze — dodatkowo czymś ów dowcip
okraszał, co go przyprawiało o nowe konwulsje i ponownie rzucało na kolana.

Ta i inne podobne sytuacje sprawiły, że Leonidas był powszechnie kochany, nie tylko przez najwyższych
społeczną rangą Spartiatów, lecz także przez Szlachetnych i perioikoi. Widzieli króla, który będąc już
pod sześćdziesiątkę, wciąż dzielił z nimi wszystkie ciężary i niedole żołnierskiego żywota. I wiedzieli
przy tym, że gdy nadejdzie czas bitwy, to zajmie on swoje miejsce w szyku; nie na tyłach, lecz w
pierwszym szeregu, stając na polu bitwy tam, gdzie najgoręcej i najniebezpieczniej.

Otóż celem ośmionocy jest doprowadzenie tak poszczególnych wojowników, jak i całej jednostki, do
momentu, w którym nie ma już mowy o żartowaniu. Wtedy dopiero zaczyna się prawdziwa lekcja,
podczas której każdy wojownik i mora jako całość osiągają postępy przynoszące owoce w ostatecznej
bitewnej próbie. Surowość tych ćwiczeń w mniejszym stopniu służy hartowaniu ciał, w większym zaś —
ducha. Spartanie powiadają, że każda armia zdolna jest do zwycięstwa, dopóki jeszcze trzyma się na
nogach. Prawdziwa próba następuje wtedy, gdy wyczerpały się wszystkie siły i ludzie muszą osiągnąć
zwycięstwo mocą samej swej woli.

Nadszedł tedy i minął siódmy dzień. Armia doszła do takiego właśnie stanu wyczerpania i napięcia
nerwowego, do jakiego ośmionoc miała doprowadzić. Było późne popołudnie. Sprażeni gorącem, brudni
i cuchnący ludzie dźwigali się właśnie ze zbyt krótkiej drzemki i czekali na końcowe nocne ćwiczenia.
Wszyscy byli głodni, zmęczeni i w najwyższym stopniu odwodnieni. W stu wariantach ograno już ten sam
dowcip, mianowicie że każdy życzyłby sobie, by wreszcie doszło do prawdziwej wojny, bo wtedy
mógłby przedrzemać więcej niż pół godzinki, w dodatku z brzuchem pełnym gorącej strawy. Wojownicy
rozczesywali sklejone od potu długie włosy, szarpiąc i psiocząc, podczas gdy ich giermkowie i heloci,
równie jak oni zmordowani i spragnieni, podsuwali im ostatni wysuszony figowy placek, bez wina
wszakże ani wody, i przygotowywali ich do wieczornego sakralnego obrzędu, podczas gdy porządnie
złożona broń i doprowadzone już do idealnego stanu panoplia czekały na rozkaz do nocnych zajęć.

Pluton szkoleniowy Aleksandrosa był już całkowicie rozbudzony i uformowany na stokach poniżej obozu
wojowników, podobnie jak i osiem pozostałych plutonów czwartoklasistów, chłopców trzynasto-i
czternastoletnich, którymi dowodzili ich dwudziestoletni instruktorzy. Te pododdziały agogi stale
towarzyszyły wojownikom, aby chłopcy poznali dyscyplinę, jakiej poddawani byli dorośli, co z kolei
miało pobudzać ich zmysł współzawodnictwa w dokonywaniu jeszcze większych wysiłków.

Dotarłem właśnie z depeszą do górnego obozu, gdy nagle z dołu zaczęły dobiegać odgłosy jakiegoś
poruszenia. Odwróciwszy się, ujrzałem wywołanego przed szereg plutonu Aleksandrosa. Stał przed
pieniącym się z gniewu Polynikesem, Rycerzem i mistrzem Olimpiady. Aleksandros miał czternaście lat,
Polynikes dwadzieścia trzy, toteż nic dziwnego, że nawet z odległości stu metrów widać było, iż chłopak
jest dogłębnie przerażony.

Polynikes nie był człowiekiem, którego można by lekce sobie ważyć. Był bratankiem Leonidasa, raz
został już odznaczony za męstwo, a przy tym potrafił być skrajnie bezlitosny. Najwidoczniej zszedł w
swoich sprawach z górnego obozu na dół i przechodząc obok uformowanych szeregów z agogi, dopatrzył
się jakiegoś naruszenia dyscypliny.

Patrzący z góry wojownicy domyślili się już, o co poszło.

Otóż Aleksandros nieprzepisowo obszedł się ze swoją tarczą czy raczej, jeśli użyć doryckiego terminu
etimasem, zniesławił ją. Z jakiegoś powodu leżała bez nadzoru poza zasięgiem ręki, w dodatku
wierzchem do ziemi, z wielką wklęśniętą misą obróconą ku niebu.

Polynikes stał przed nim, rycząc:

— Co to leży w pyle u moich stóp?

Wrzeszczał tak głośno, że Spartanie na górze mogli słyszeć każdą sylabę.

— To musi chyba być nocnik, skoro tak wspaniale błyszczy od środka!

Następnie zapytał Aleksandrosa:

— Czy to nocnik?

— Nie? W takim razie, co to jest?!

— To tarcza, panie.

— To nie może być tarcza, jestem tego pewny — stwierdził Polynikes.

Jego głos wznosił się potężnie w amfiteatrze kotliny.

— Ponieważ nawet najtępszy paidarion, nawet jakiś najpodlejszy, w tyłek pieprzony sraluch nie
pozostawiłby swojej tarczy zewnętrzną stroną do ziemi, w miejscu, do którego nie zdążyłby po nią w
jednej chwili sięgnąć, gdyby zaatakował go nieprzyjaciel.

I Polynikes pochylił się nad zmartwiałym z przerażenia chłopcem.

— A zatem, skoro jest to nocnik, to go napełnij — rozkazał.

Zaczęła się tortura.

Aleksandros otrzymał rozkaz oddania moczu do swojej tarczy. Owszem, była to tylko ćwiczebna tarcza,
lecz Dienekes, przyglądając się wszystkiemu wraz z innymi Spartanami ze szczytu zbocza, wiedział, że ta
konkretna aspis, od dziesięcioleci naprawiana i sztukowana, służyła przedtem ojcu i dziadowi
Aleksandrosa.

On sam tak był sparaliżowany strachem i odwodniony, że nie mógł z siebie wydusić nawet kropelki.

Tymczasem pojawił się w tej zawiłej sytuacji drugi element. Wśród ćwiczących chłopców, którzy w
danym momencie nie byli wystawieni na gniew przełożonego, przejawiała się naturalna skłonność do
perwersyjnej uciechy na widok nieszczęścia pechowca, który zbiera za coś cięgi. Tu i tam w szeregach
co rusz to ktoś przygryzał język, by powstrzymać wybuch wesołości, która w istocie brała się z
przestrachu.

I otóż jeden z takich śmieszków imieniem Ariston, nadzwyczaj przystojny mistrz sprintu z czwartej klasy,
będący niejako młodszą wersją samego Polynikesa, nie wytrzymał i parsknął przez zaciśnięte kurczowo
zęby, a wówczas rozwścieczony Polynikes obrócił się w jego stronę.

Ariston miał trzy siostry. Wszystkie trzy niezwykłej urody. Takiej piękności dziewczęta Lacedemończycy
nazywają „dwuoglądówkami”, co ma oznaczać, że ich urodę można w pełni docenić dopiero za drugim
spojrzeniem.

Polynikes zapytał Aristona, czy mu się coś wydaje śmieszne.

— Nie, panie — odparł chłopiec.

— Jeśli uważasz, że to śmieszne, to poczekaj, aż znajdziesz się na polu walki. Wtedy wyda ci się to
śmieszne wprost do rozpuku.

— Nie, panie.

— Ależ tak! Będziesz wtedy chichotał tak samo, jak te twoje cholerne siostrzyczki.

Zrobił krok w jego kierunku.

— Sądzisz, że na tym właśnie polega wojna, ty pieprzony zbiorniczku na spermę?

— Nie, panie — zaprzeczył ponownie Ariston.

Polynikes zbliżył swoją twarz do twarzy chłopca tak, że dzieliło ich tylko parę centymetrów, i świdrował
go wzrokiem, w którym błyszczała złośliwość.

— W takim razie powiedz mi, kiedy będzie śmieszniej: kiedy to tobie wróg wbije w różowy otworek
włócznię na głębokość pół metra, czy też kiedy zrobi to twojemu kumplowi, pobożnemu śpiewakowi
Aleksandrosowi?

— W żadnym razie nie będzie śmiesznie, panie — odparł Ariston.

— Boisz się mnie, co? To właśnie jest prawdziwy powód, dla którego się zaśmiałeś. Po prostu kurewsko
się ucieszyłeś, że to nie ciebie wyciągnąłem z szeregu, co?

— Nie, panie.

— Co to znaczy — nie? Nie boisz się mnie?

Tak oto Polynikes zażądał jednej z dwóch odpowiedzi. Jeśliby Ariston się go bał, to byłby tchórzem.
Jeśli zaś nie bał się go, to był bezrozumnym szaleńcem, co było jeszcze gorsze.

— Więc jak, ty obsrana po uszy żałosna kupo gówna? — Polynikes nie dawał za wygraną. — Lepiej
byłoby dla ciebie, żebyś się mnie kurewsko bał. Ponieważ mogę ci wsadzić kutasa do prawego ucha,
wytknąć go lewym i samemu nasikać do tego nocnika tyle, że będzie pełny.

Polynikes rozkazał pozostałym chłopcom zastąpić Aleksandrosa w poleconej mu czynności. Podczas gdy
krople oddawanej w żałosnych ilościach uryny rozpryskiwały się o wyłożone drewnem i skórą wnętrze
tarczy, a przy tym także o szczęśliwy talizman, który matka i siostry Aleksandrosa zawiesiły na jej
wewnętrznej ramie, Polynikes ponownie zwrócił swoją uwagę ku niemu i poddał go egzaminowi ze
znajomości obchodzenia się z tarczą, czym chłopiec w pełni się wykazał, posiadłszy tę wiedzę już w
wieku trzech lat.

Tarcza ma przez cały czas pozostawać w pozycji pionowej, recytował Aleksandros, najgłośniej jak mógł,
ajej przedramiennik i uchwyt zawsze mają być w gotowości do użycia. Jeśli wojownik stoi w postawie
„spocznij”, tarcza musi być wsparta o jego kolana. Jeśli siedzi lub leży, musi być podtrzymywana w
pozycji pionowej przez tripous basis, lekką trójnożną podstawkę na stałe umieszczoną we wklęsłości
hoplonu, w specjalnie dla niej usytuowanym gnieździe.

Tymczasem pozostali młodzieńcy zakończyli wykonywanie rozkazu Polynikesa, wysikawszy do tarczy


Aleksandrosa cały swój zasób moczu. Zerknąłem na Dienekesa. Jego rysy nie zdradzały najmniejszego
poruszenia, choć wiedziałem, że kochał Aleksandrosa i niczego w tej chwili bardziej nie pragnął, niż
rzucić się w dół stoku i zamordować Polynikesa.

Polynikes jednak miał rację: Aleksandros dopuścił się wykroczenia i zasłużył na nauczkę.

Rycerz ujął teraz w dłoń tripous basis tarczy Aleksandrosa: mały trójnóg, złożony z trzech kołeczków,
ściągniętych w jednym końcu skórzanym rzemykiem. Kołeczki te miały grubość męskiego palca i długie
były na około czterdzieści pięć centymetrów.

— Szyk bojowy! — ryknął Polynikes.

Chłopięcy pluton uformował się, a wtedy padł rozkaz, aby każdy zrobił ze swoją tarczą to samo, co
przedtem rozkazano uczynić Aleksan-drosowi. Położyli je zatem przed sobą w zniesławiającej pozycji.

Teraz już tysiąc dwustu Spartan przypatrywało się z góry temu widowisku, a prócz nich takaż sama liczba
giermków i helotów.

— Nałóż tarcze!

Chłopcy rzucili się po swoje ciężkie, zwalone na ziemię hopla. W tej samej chwili rycerz z całej siły
uderzył Aleksandrosa w twarz zabranym mu trójnogiem. Trysnęła krew. Polynikes potraktował tak samo
następnego i jeszcze jednego, i jeszcze, aż dopiero piąty w szeregu zdążył się uporać ze swoją
nieporęczną ośmiokilogramową tarczą i zasłonić się nią przed uderzeniem.

Kolejne komendy zmuszały chłopców do powtarzania tych czynności jeszcze raz, i jeszcze, i jeszcze, i
jeszcze.

Polynikes rozpoczynał swą przechadzkę z trójnogiem to od jednego skrzydła szeregu, to od drugiego, to


od środka. Jak powiedziałem, był Agiadem, czyli jednym z trzystu Rycerzy, a nadto mistrzem olimpijskim.
Wolno mu było zrobić wszystko, na cokolwiek mu przyszła ochota. Jednym ruchem ręki usunął tedy na
bok instruktora, który był tylko zwyczajnym eirene i, upokorzony, mógł teraz jedynie przyglądać się temu,
co się działo.

— Zabawa, że boki zrywać, co? — zapytał chłopców Polynikes. — Chyba pęknę za chwilę ze śmiechu.
A wy? Pewnie też nie możecie się już doczekać tego boju, który was jeszcze bardziej rozśmieszy,
nieprawdaż?

Młodzieńcy domyślili się już, co ich czeka.

Przypieprzanie w drzewo.

Kiedy Polynikes zmęczy się w końcu zadawaniem im tortur, rozkaże instruktorowi poprowadzić ich w
szyku marszowym na skraj kotliny, do jakiegoś szczególnie rozrośniętego dębu, a następnie wydać rozkaz
obalenia drzewa za pomocą tarcz, w bojowym szyku, tak jak by to robili, atakując nieprzyjaciela na polu
walki.

Chłopcy podzielą się wówczas na ośmioosobowej głębokości rzędy, po czym każdy przyciśnie swoją
tarczę do pleców poprzednika, a tarcze tych na czele uderzą w pień z siłą, która stanowić będzie sumę
ciężaru i nacisku wszystkich atakujących.

Rozpocznie się ćwiczenie othismos.

Będą napierać.

Będą prężyć muskuły.

Będą przypieprzać w drzewo, wytężając wszystkie siły.

Podeszwy ich bosych stóp sczernieją od gleby, zapierając się w nią tak mocno, że odkopią korzenie dębu
aż do wysokości kostek, gniotąc sobie wnętrzności, stękając i wzajemnie na siebie pokrzykując, i
miażdżąc niewzruszony pień.

Gdy chłopiec z czoła będzie już zupełnie wykończony, przejdzie na koniec, a jego miejsce zajmie ten,
który pchał za nim.

Po dwóch godzinach, niby to ot tak sobie, powróci Polynikes, być może w towarzystwie kilku innych
młodych wojowników, którzy podczas lat spędzonych w agodze sami, i to niejeden raz, przeszli przez to
piekło. Z wyrazem zdumienia i niedowierzania na twarzach zgodnie stwierdzą, że drzewo wciąż stoi.

— Na boga, te psie jebaki męczą się już pół warty, a to żałosne drzewko ciągle stoi na swoim miejscu!

Z tą chwilą do listy przestępstw, których dopuścili się młodzieńcy, dojdzie zniewieściałość. Było wszak
nie do pomyślenia, by pozwolono im wrócić do miasta, podczas gdy drzewo dalej będzie stało. Taki
dowód słabości byłby hańbą dla ich ojców i matek, braci, sióstr, ciotek, stryjów i kuzynów, jak też i dla
wszystkich bogów i herosów patronujących ich rodom, nie wspominając już o psach, kotach, owcach i
kozach, czy zgoła szczurach grasujących w pomieszczeniach dla niewolników, które musiałyby z
opuszczonymi ze wstydu pyskami przekraść się chyłkiem do Aten lub do jakiegoś innego dupnego miasta,
w którym jednakowoż mężczyźni pozostali mężczyznami i potrafiliby pokazać, jak trzeba, w godny
szacunku sposób, przypieprzyć w drzewo.
To drzewo, to wróg!

Przypieprzaj we wroga!

I tak to będzie długo trwało, aż przemieni się w całonocne szkolenie w posługiwaniu się tarczami. Już
podczas drugiej warty chłopcy będą wymiotować i robić pod siebie, nie mając siły kontrolować swych
umęczonych ciał. A gdy wreszcie o wschodzie słońca ceremonia sakralna przyniesie im ułaskawienie i
zawieszenie wykonania kary, to dla odmiany, bez jednej chwili snu, będą musieli stanąć do normalnego
całodziennego szkolenia.

Taka właśnie czekała ich męka, o czym doskonale wiedzieli, znosząc teraz wymierzane im przez
Polynikesa uderzenia. Na to właśnie musieli się przygotować.

Tymczasem nie było już w szyku ani jednego nosa, który by nie został rozbity. Wszystkie chłopięce twarze
były we krwi. Nastąpiła chwila przerwy, gdyż Polynikes musiał nieco odetchnąć (jego ręka odczuła
wszak zmęczenie po tak długim trzaskaniu ich po pyskach), lecz oto Aleksandros bezmyślnie dotknął
dłonią swego zakrwawionego policzka.

Polynikes natychmiast zwrócił się ku niemu.

— A ty co wyprawiasz, pieprzony dupku?

— Ocieram krew, panie — odparł Aleksandros.

— A to niby po co?

— Żebym mógł widzieć, panie.

— A kto ci, do kurwy nędzy, powiedział, że masz prawo widzieć?

Po czym Rycerz kontynuował popis aktualnej złośliwości.

Dlaczegóż to zdaniem Aleksandrosa dywizja przebywała tu, ćwicząc po całych nocach? Czyż nie właśnie
po to, żeby nauczyć się walczyć po omacku?

Czy zdawało się może Aleksandrosowi, że w trakcie boju wolno mu będzie zatrzymać się dla otarcia
twarzy? Najwyraźniej tak. Jego mość Aleksandros po prostu krzyknie do nieprzyjaciół, oni wówczas
grzecznie się zatrzymają, żeby dać mu czas na podłubanie w nosie albo na oderwanie od tyłka grudki
zaschniętego gówna.

— Ponownie pytam: czy to jest nocnik?

— Nie, panie. To moja tarcza.

Kołeczki trójnogu ponownie wylądowały na twarzy Aleksandrosa.

— Moja? — powtórzył Polynikes z furią w głosie. — Moja?!

Zgnębiony Dienekes patrzył na to wszystko ze skraju zbocza. Aleksandros wiedział, iż jego mentor to
widzi, i dodatkowo z tego powodu cierpiał. Widać było, że stara się zapanować nad sobą i wziąć się w
garść.

Wystąpił z szeregu z tarczą na ramieniu. Stanął przed Polynikesem na baczność i zaintonował swoim
najmocniejszym, najczystszym głosem:

Oto tarcza moja.

W bitwie niosę ją przed sobą, lecz nie należy ona tylko do mnie.

Ochrania mego brata po lewej.

Ochrania moje miasto.

Nigdy nie dopuszczę,

by brat mój wyszedł z jej cienia

lub miasto me spod jej osłony.

Zginą, trzymając przed sobą tarczę

skierowaną przeciw wrogowi.

Skończył. Ostatnie jego słowa, wykrzyczane najgłośniej, jak potrafił, przez długąchwilę odbijały się
echem od ścian kotliny. Dwa i pół tysiąca mężczyzn stało, słuchając i patrząc.

Dostrzegli, jak Polynikes skinął z zadowoleniem głową. Następnie warknięciem wydał komendę.
Chłopcy na nowo uformowali szyk, każdy ze swoją tarczą we właściwym położeniu, wspartą o kolana
właściciela.

— Nałóż tarcze!

Chłopcy pośpiesznie chwycili swoje hopla.

Polynikes zamachnął się trójnogiem.

Trójnóg, z trzaskiem, który rozległ się w całej kotlinie, uderzył w brąz tarczy Aleksandrosa.

Polynikes z rozmachem uderzył w tarczę kolejnego chłopca, potem w następną. Wszystkie były nałożone
prawidłowo: linia się nie ugięła.

Przeprowadził taką samą próbę najpierw na prawym, potem na lewym skrzydle; wszystkie tarcze trwały
w mocnym uchwycie dłoni, wszystkie uniesione.

Co teraz?

Polynikes odstąpił do tyłu, skinąwszy głową eirenom. Chłopcy poderwali się na komendę „baczność”,
wysoko unosząc przed sobą tarcze; krew na policzkach i pod nosami zaczynała już krzepnąć.
Rycerz powtórzył instruktorom swój rozkaz. Wszyscy ci owczy kochankowie, kurwy ich macie, mają
przez dwie warty przypieprzać w drzewo, a potem aż do świtu ćwiczyć z tarczami.

Przeszedł przed frontem plutonu, po kolei patrząc każdemu z chłopców w oczy. Doszedłszy do
Aleksandrosa, zatrzymał się.

— Miałeś za ładny nosek, synu Olympieusa. Był całkiem jak dziewczęcy.

Rzucił mu pod nogi jego trójnóg.

— Teraz już bardziej mi się podoba.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Jeden z chłopców umarł tej nocy. Na imię miał Hermon, ale zwano go „Góra”. W wieku czternastu lat nie
ustępował on siłą nie tylko chłopcom ze swojej klasy, ale i z wyższej, jednakże odwodnienie organizmu
w połączeniu z całkowitym wyczerpaniem zabiło go. Zwalił się na ziemię pod koniec drugiej warty i
zapadł w stan odrętwienia, zwanego przez Spartan nekrophaneia, Mała Śmierć. Mężczyzna może z niego
wyjść, gdy się go pozostawi w spokoju, jednakże niechybnie umrze, jeśli spróbuje się podnieść lub
podjąć jakiś wysiłek. Góra zdawał sobie sprawę ze swego stanu, ale nie chciał się pogodzić z tym, że
będzie leżał, podczas gdy jego towarzysze pozostaną na nogach, kontynuując ćwiczenia.

Wraz z mym kompanem, helotą Dektonem, który później zyskał sobie przydomek Koguta, próbowałem
napoić chłopców z plutonu Aleksandrosa. Mniej więcej w połowie pierwszej warty przemyciliśmy do
nich bukłak z wodą, oni jednak zgodnie odmówili picia.

O świcie wynieśli z placu ćwiczeń ciało Góry na ramionach, tak jak znosi się z pola bitwy poległych w
walce wojowników.

***

Nos Aleksandrosa nigdy się do końca nie zagoił. Jego ojciec dwukrotnie polecił najlepszym wojskowym
chirurgom ponowne jego łamanie i nastawianie, ale miejsce, w którym chrząstka łączyła się z kością,
nigdy się już dobrze nie zrosło. Konsekwencją tego było mimowolne zaciskanie się dróg oddechowych
wywołujące u chłopca skurcze płuc, określane przez Greków terminem asthma\ przykro było nań patrzeć,
gdy dotknięty został takim atakiem duszności, a dla niego samego musiała to być zgoła nieznośna męka.
Tym większa, iż Aleksandros obwiniał się o śmierć Góry i ataki te przyjmował jako karę niebios za jego
niedbalstwo i zachowanie niegodne wojownika.

Duszności osłabiły go fizycznie, na skutek czego coraz trudniej i trudniej było mu dorównać w agodze
chłopcom ze swojej klasy. Sprawę pogarszało to, że ataków nie było można przewidzieć. Kiedy
nadchodziły, Aleksandros przez długie minuty do niczego się nie nadawał. Jeśliby mu się nie udało
wyleczyć z tej choroby, to z chwilą dojścia do pełnoletności nie uzyskałby miana wojownika, a wówczas
odebrano by mu obywatelstwo i miałby do wyboru albo pogodzenie się z życiem w stanie bliskim hańbie,
albo honorowe wyjście, czyli samobójstwo.

Jego ojciec głęboko tym zatroskany, co rusz składał bogom ofiary, a nawet wysłał posłańca do Delf, aby
prosić o radę Pytię. Nic nie pomogło.

Sprawę pogarszał jeszcze fakt, że wbrew życzeniom Polynikesa, chłopiec w dalszym ciągu był „ładny”. Z
jakichś też powodów trudności z oddychaniem nie pomniejszyły piękna jego śpiewu. Wynikało z tego, że
przyczyną ataków nie była jakaś przypadłość natury fizycznej, lecz pewnego rodzaju wewnętrzny lęk.

***

Spartanie kultywują pewną dyscyplinę, która zwie się phobologia; wiedza o strachu. Dienekes, będąc
mentorem Aleksandrosa, osobiście pomagał mu zgłębiać jej tajniki po wieczornym obrządku i przed
świtem, w czasie gdy oddziały gotowały się do ceremonii sakralnej.

Dyscyplina ta składa się z dwudziestu ośmiu ćwiczeń, z których każde przeznaczone jest dla oddzielnej
grupy nerwów, łącznie składających się na całość systemu nerwowego. Pięć pierwszych grup powoduje
kolanami i pośladkami, płucami i sercem, organami wewnętrznymi i jelitami, plecami, a wreszcie pasem
barkowym, w szczególności zaś mięśniami trapezowymi, które przytwierdzają ramiona do karku.

Grupy dodatkowe, dla których Lacedemończycy opracowali dwanaście następnych ćwiczeń, to twarz, a
zwłaszcza mięśnie żuchwy, szyja i cztery koliste zwieracze usytuowane wokół gałek ocznych. Te właśnie
grupy określone zostały przez Spartan terminem phobosynakteres, czyli magazyny strachu.

Lęk rodzi się w ciele, mówi wiedza fobologiczna, dlatego też właśnie tam trzeba go zwalczać. Jeśli
bowiem ogarnie już ciało, zaczyna żywić się samym sobą, aż w końcu znajduje ujście w panicznym
spazmie przerażenia. Doprowadźmy zatem ciało do stanu aphobii, czyli braku lęku, uważają Spartanie, a
wtedy umysł się do niego dostosuje.

Pod dębami, gdy panował jeszcze półmrok brzasku, Dienekes, z dala od niepowołanych oczu, ćwiczył z
Aleksandrosem. Na przykład uderzał go lekko w policzek oliwną gałązką; mięśnie trapezowe
instynktownie się wówczas kurczyły.

— Odczuwasz lęk? Czujesz go? — głos mężczyzny brzmiał łagodnie niby głos trenera, który oswaja
źrebaka. — Dobrze. Teraz pozwól, by ramię opadło.

I, ponownie trąciwszy go gałązką w policzek:

— Pozwól lękowi słabnąć, dopóki sam nie ustanie. Czujesz to?

Godzinami pracowali obaj nad „sowimi mięśniami”, ophthalmomyes, które okrążają oczy. Pod wieloma
względami są one, jak to wyjaśniał chłopcu Dienekes, najsilniejsze ze wszystkich, gdyż Bóg w swej
mądrości sprawił, że najszybszym obronnym odruchem, jaki dany jest śmiertelnikom, jest ten, który
chroni wzrok.

— Obserwuj, jak kurczą się mięśnie mojej twarzy — polecił Dienekes. — Co ona teraz wyraża?

— Phobos.
Z kolei Dienekes, który opanował sztukę samokontroli, kazał się swoim mięśniom rozluźnić.

— A teraz? Co maluje się na mej twarzy?

— Aphobia.

Dienekesowi przychodziło to bez trudu, podobnie jak i innym, którzy ćwiczyli to w ramach szkolenia.
Lecz Aleksandrosowi nic pod tym względem nie przychodziło łatwo. Jedynymi chwilami, podczas
których jego serce biło bez lęku, były występy na podium dla chóru, gdy śpiewał solo Gymnopaiedię i
inne odświętne chłopięce pieśni.

Być może prawdziwymi jego strażniczkami były Muzy. Dienekes nakłonił go, aby boginiom tym, jak
również Zeusowi i Mnemozynie, złożył ofiarę. Agathe, jedna z „dwuoglądówek” Aristona, zrobiła dla
Polihymnii amulet z bursztynu, który Aleksandros nosił ze sobą, zawiesiwszy go na krzyżowym
kreskowaniu wnętrza swej tarczy.

Dienekes zachęcał go do śpiewu. Głos Aleksandrosa był darem od bogów, dzięki któremu mógł on
przezwyciężyć lęk. Dienekes był tego pewny.

Mistrzowski śpiew ustępuje w Sparcie rangą jedynie męstwu w walce, i w istocie jedno jest z drugim
blisko związane poprzez płuca i serce, jak o tym mówi wiedza fobologiczna. To dlatego właśnie
Lacedemończycy śpiewają, idąc do boju. Uczeni są szerokiego otwierania ust, wdychania głębokimi
haustami powietrza i zmuszania w ten sposób płuc do intensywnej pracy, dzięki czemu opróżniają się
magazyny lęku i ciało uwalnia się od jego uścisku.

***

W mieście są dwie bieżnie: Mały Pierścień, który zaczyna się w gymnasionie i podąża drogą Konooura
poniżej Ateny od Mosiężnego Domu, oraz Wielki Pierścień, przebiegający obok wszystkich pięciu
spartańskich wiosek, następnie koło Amiklai, wzdłuż Drogi Hiakintiańskiej, i na koniec zboczami
Tajgetosu.

Aleksandros obiegał boso sześciomilowy Wielki Pierścień dwa razy dziennie: przed poranną ofiarą i po
ceremonii przedwieczerza. Heloccy kucharze wciskali mu przed treningiem dodatkowe racje żywności,
zaś chłopcy z jego bona w milczącym porozumieniu dbali, by mógł trenować bez przeszkód. Kryli go,
kiedy chwytała go dusznica lub gdy groziła mu kara. Aleksandros w skrytości ducha odczuwał z tego
powodu pewne zawstydzenie, które go jednak nie zniechęcało, lecz przeciwnie, dopingowało do jeszcze
większych wysiłków.

Zaczął też trenować „wszystko wolno”, ten uprawiany tylko w Lacedemonie sport, który w istocie
stanowił rodzaj bijatyki, nie ograniczanej żadnymi zakazami. Wolno było kopać i gryźć przeciwnika, czy
też nawet starać się wydrapać mu oczy, bowiem wszystko było dozwolone. Wszystko, z wyjątkiem
poddania się.

Ćwicząc, Aleksandros rzucał się boso pod prąd Terai, gołymi rękoma atakował worek pankratystów,
przebiegał sprinterskie dystanse z obciążeniem i walił pięściami w treningowe worki z piaskiem. Jego
delikatne dłonie pokryły się bliznami, kostki palców były dotkliwie pokaleczone, a nos wielokrotnie
rozbity w pojedynkach z chłopcami ze swojego ‘ własnego oraz z innych plutonów.
Aleksandros walczył także ze mną.

***

Rosłem szybko. Moje ręce stawały się coraz silniejsze. Mogłem go pokonać w każdym sporcie.
Wszystko, co byłem w stanie dla niego zrobić podczas walki, to nie zmasakrować mu jeszcze bardziej
twarzy. Każdy inny by mnie za to znienawidził, on jednakże nie był zdolny do takich uczuć. Dzielił się ze
mną swymi dodatkowymi racjami i martwił się, czy nie zostanę wychłostany za to, że zbyt łagodnie go
traktuję.

W ukryciu przed innymi godzinami rozmawialiśmy z Aleksandrosem o umiejętności znajdowania tego, co


się zwie esoterike harmonia, czyli wewnętrzny ład, którego osiągnięciu służą ćwiczenia phobologii. Jak
struna kithery, wibrując, wydaje tylko ten jedyny właściwy dźwięk, zaznaczony na muzycznej skali, tak
wojownik musi oczyścić swą duszę ze wszystkiego, co w niej powierzchowne, aby zaczęła drgać w tej
wyłącznie tonacji, którą mu dyktuje jego osobisty daimon. Osiągnięcie owego ideału jest w Lacedemonie
rzeczą o wiele bardziej cenioną niż odwaga na polu walki. Uważa się to za najwspanialsze ucieleśnienie
cnót, andreia obywatela i mężczyzny.

Oprócz esoterike harmonia istnieje exoterike harmonia, czyli stan

jedności, w którym akompaniatorzy grającego na wielostrunowym instrumencie muzyka albo chóru


głosów, tworzą dźwięki równoległe do jego muzycznej harmonii.

Podczas bitwy exoterike harmonia sprawia, że falanga porusza się i uderza jak jeden człowiek, mający
tylko jeden umysł i jedną wolę. W akcie miłosnym jednoczy ona męża z żoną, kochanka z kochankiem, w
doskonałym, bezsłownym połączeniu. W polityce zaś manifestuje się w mieście, w którym panuje zgoda i
jedność, gdy każda jednostka oddaje najszlachetniejsze cechy swego charakteru do dyspozycji
współobywateli, będąc posłuszną prawom wspólnoty, jak struny kithery posłuszne są nienaruszalnej
matematyce muzyki. Wreszcie w życiu religijnym exolerike harmonia to owa cicha symfonia, która
najbardziej cieszy uszy bogów.

***

W samym środku tamtego lata doszło do wojny z Antyriończykami. Zmobilizowano cztery spośród
dwunastu tworzących armię lochoi (wzmocniono je oddziałami Skirytów, wojowników górskich, którzy
tworzyli osobny pułk), wystawiając do boju dziesięć pierwszych klas wiekowych, łącznie dwa tysiące
ośmiuset ludzi. Stanowili oni siłę, z którą każdy przeciwnik musiał się liczyć. Byli to wyłącznie
Lacedemończycy, z królem we własnej osobie na czele, którym towarzyszyły tabory rozciągające się na
pół mili. Miała to być pierwsza od śmierci króla Kleomenesa kampania prowadzona w pełnej skali, a
zarazem trzecia, którą dowodzić miał Leonidas.

Polynikes objął stanowisko Rycerza królewskiej straży osobistej, Olympieus stanął na czele batalionu
spod znaku Łowczyni w lochos Dzikich Oliwek, a Dienekes mianowany został enomotarchą, dowódcą
plutonu w batalionie Heraklesa. Nawet Dekton, mój półkrwi przyjaciel-helota, został powołany jako
pasterz ofiarnych zwierząt.

Zmobilizowana została także cała mesa Deukaliona, w której Ale-ksandros od czasu do czasu usługiwał
wojownikom podczas ich posiłków, dzięki czemu mógł się im przyglądać i zarazem uczyć się. Pominięto
jedynie kilku starszych mężczyzn po czterdziestce.

Fakt, iż mobilizacja mogła go objąć dopiero za sześć lat, wyraźnie wprawił Aleksandrosa w ponury
nastrój. Również Szlachetni, których też nie powołano, byli z tego powodu sfrustrowani. Zapanowała w
mesie napięta atmosfera, w której każdej chwili mogło dojść do jakiejś awantury.

Zdarzyło się któregoś wieczoru, że na tyłach mesy doszło pomiędzy Aleksandrosem i mną do walki
„wszystko wolno”. Szlachetni ochoczo zebrali się wokół nas, uradowani, że coś urozmaici bezczynność,
na którą ich skazano. Wśród głosów wojowników, którzy zagrzewali nas do walki, dosłyszałem także
Dienekesa.

Aleksandros zdawał się wprost palić do bitki. Walczyliśmy bez rękawic i jego drobne gołe pięści
śmigały z prędkością strzał. W pewnej chwili kopnął mnie mocno w skroń, po czym poprawił łokciem
wymierzonym w mój brzuch.

Upadłem.

Był to skutek naprawdę dotkliwego ciosu, jednakże Szlachetni tyle już razy widzieli, jak przyjaciele kryją
i oszczędzają Aleksandrosa, że tym razem także i mnie o to posądzili; tak samo zresztą myślał i on sam.

— Wstawaj, ty cudzoziemski wypierdku! — krzyczał, stojąc nade mną w rozkroku. Gdy podnosiłem się z
ziemi, ponownie mnie uderzył.

Po raz pierwszy dosłyszałem w jego głosie prawdziwą chęć mordu. Usłyszeli ją także Szlachetni i
powitali okrzykiem radości.

Już wcześniej zbiegła się sfora ogarów, których po każdym posiłku kręciło się w pobliżu mesy co
najmniej dwadzieścia. Szczekały i skakały na wszystkie strony w gorączkowym podnieceniu, które
podbechtywały okrzyki ich panów.

Poderwałem się na nogi i zadałem Aleksandrosowi cios. Wiedziałem, że mimo jego rozbudzonej przez
widzów wściekłości z łatwością mogę go pokonać, toteż starałem się w niedostrzegalny dla kibiców
sposób osłabiać siłę uderzeń. Oni to jednak zauważyli, a wówczas z gardeł Szlachetnych naszej mesy
oraz przyległej doń syssitii wyrwał się okrzyk oburzenia; podsunęli się bliżej, formując pierścień, z
którego ani ja, ani Aleksandros nie moglibyśmy się już wyrwać.

Pięści otaczających nas mężczyzn zaczęły boleśnie spadać na moje uszy.

— Walcz z nim, ty mały jebako!

Psy uległy instynktowi sfory: jeszcze moment, a wezmą w nich górę naturalne odruchy drapieżników. W
pewnej chwili dwa spośród nich wpadły na środek placu walki. Jeden próbował ugryźć Aleksandrosa i
dopiero uderzenie czyjegoś kija zmusiło go do ucieczki.

Ale stało się.

Aleksandrosem zawładnął nagły spazm duszności, który zacisnął mu gardło. Zaczął się krztusić.
Powstrzymałem się od ciosu, ale metrowej długości rózga smagnęła mnie po plecach.
— Uderzaj!

Posłuchałem. Aleksandros przyklęknął na jedno kolano. Jego płuca znieruchomiały, był zupełnie
bezradny.

— Walnij go, ty skurwysynu! Wykończ go!

To był głos Dienekesa.

Jego rózga spadła na mnie z taką siłą, że osunąłem się na kolana. Obłędne wrzaski mąciły moje zmysły, a
wszystkie domagały się, abym wykończył Aleksandrosa. Nie wynikały one ze złości na niego ani z
dopingu dla mnie. Ja sam nic a nic Szlachetnych nie obchodziłem. W istocie pragnęli, by Aleksandros
odebrał kolejną, tysięczną gorzką lekcję spośród dziesięciu tysięcy tych, jakie jeszcze dostanie, nim zyska
twardość skały. Tego właśnie żądało miasto i tylko wtedy mógł zająć miejsce pośród Równych i uzyskać
tytuł wojownika. Aleksandros był tego świadom, toteż w przypływie szaleńczej desperacji dźwignął się
na nogi i rozpaczliwie chwytając powietrze, zaatakował z gwałtownością odyńca.

Na plecach znowu poczułem uderzenie rózgi.

Puściłem w ruch wszystkie swoje kończyny. Aleksandros okręcił się wokół swej osi i padł na twarz; z
kącika ust sączyła mu się krew zmieszana ze śliną.

Leżał nieruchomo jak trup.

Wrzaski Szlachetnych umilkły jak nożem uciął. Tylko ogary nie przerwały swego wstrętnego szczekania,
które osiągnęło natężenie przyprawiające zgoła o szaleństwo.

Dienekes podszedł do znieruchomiałego ciała swego protegowanego i przyklęknął, po czym przyłożył


dłoń do jego serca, chłopiec znowu oddychał. Palce Dienekesa usunęły z jego warg krwawą plwocinę.

— No i czego się tak gapicie? — warknął na stłoczonych wokół Szlachetnych. — Już po wszystkim.
Zostawcie go w spokoju!

***

Następnego ranka armia wymaszerowała w kierunku Antyrionu. Na czele kroczył Leonidas z wieńcem na
czole, we wszystkich panoplia, włącznie z przewieszoną przez ramię tarczą, podczas gdy jego
pozbawiony pióropusza i jakichkolwiek ozdób hełm kiwał się ponad szkarłatem płaszcza, na który
opadały nienagannie uczesane stalowoszare włosy. Otaczali go w marszu Rycerze królewskiej straży,
których powołano połowę, w łącznej liczbie stu pięćdziesięciu, z Polynikesem i sześcioma innymi
mistrzami olimpijskimi w pierwszym, honorowym szeregu.

Maszerowali, trzymając krok, lecz nie milczeli; rozmawiali i żartowali między sobą, jak również ze
stojącymi wzdłuż drogi członkami swych rodzin i przyjaciółmi. Leonidasa, gdyby nie jego wiek i
honorowa pozycja, można by wziąć za zwykłego wojownika piechoty, tak bowiem skromnie
prezentowała się jego zbroja i tak swobodnie się zachowywał. Jednakże całe miasto wiedziało, iż ten
wymarsz do boju, podobnie jak i dwa poprzednie pod jego komendą, nastąpił wyłącznie z jego woli.
Ostatecznym celem, który mu przyświecał, było przygotowanie się do perskiej inwazji. Król spodziewał
się jej — może nie tego jeszcze roku ani nawet nie za pięć lat — i wiedział, że była pewna i
nieunikniona.

Bliźniacze miasta portowe Rion i Antyrion panowały od zachodu nad dostępem do Zatoki Korynckiej.
Szlak ten stanowił zagrożenie dla Peloponezu i dla całej środkowej Grecji. Rion, leżący po wewnętrznej
stronie, już wcześniej znalazł się pod dominacją Sparty i był obecnie jej sojusznikiem. Antyrion zaś,
położony po przeciwnej stronie cieśniny, obstawał przy swej wyniosłej niezależności w przekonaniu, iż
lacede-mońska potęga nie zdoła go dosięgnąć. Leonidas postanowił czynem dowieść temu miastu, jak
mylne to było mniemanie. Zdobędzie je i zapanuje nad cieśniną, chroniąc środkową Helladę,
przynajmniej od północnego zachodu, przed morskim atakiem Persów.

Ojciec Aleksandrosa, Olympieus, przemaszerował na czele pułku Dzikich Oliwek, mając przy sobie
giermka, pięćdziesięcioletniego Me-rionesa, byłego potidjańskiego kapitana, który niegdyś wzięty został
do niewoli. Był to sympatyczny mężczyzna z gęstą, białą jak śnieg brodą. Dawniej lubił z niej wyciągać
poukrywane tam małe drogocenności i obdarowywać nimi zaskoczonego małego Aleksandrosa i jego
siostrzyczki. To samo zrobił też i teraz. Zboczywszy z drogi, wcisnął w dłoń chłopca maleńki żelazny
amulet w kształcie tarczy, po czym mrugnął do niego, uścisnął mu dłoń i pomaszerował dalej.

Stałem w tłumie zgromadzonym przed Hellenionem u boku Aleksandrosa i innych chłopców z agogi,
pośród kobiet i dzieci, które wraz z całym miastem stały szpalerem pod akacjami i cyprysami, śpiewając
hymn do Kastora. Pułki wojowników z przewieszonymi przez rękę tarczami, z włóczniami na ramieniu i z
grzywami na hełmach, kołyszącymi się nad purpurowymi płaszczami, pod którymi rysowały się garby ich
polemothylakoi, bojowych plecaków, jeden za drugim wkraczały na Ulicę Wymarszów. Oporządzenie to
Szlachetni nosili jedynie na pokaz, albowiem z chwilą gdy armia sformuje się w kolumnę marszową i
pociągnie w tumanach kurzu w długą drogę na północ, cały ich rynsztunek, z wyjątkiem pancerzy, włóczni
i mieczów, znajdzie się na plecach ich giermków.

Piękna, pokaleczona twarz Aleksandrosa nawet nie drgnęła, gdy w polu widzenia pojawił się kroczący na
czele swego plutonu, wchodzącego w skład lochos Heraklesa, Dienekes, któremu towarzyszył jego
giermek Samobójca.

Trzon armii już przeszedł. Na czele każdego pułku dreptały juczne zwierzęta dźwigające zaopatrzenie, a
ich pasterze, heloci, zachęcali je wesoło do marszu, trącając kijaszkami ich zady. Z tyłu ciągnęły furgony
z uzbrojeniem, mocno już poszarzałe od wzbitego nad drogą kurzu, po nich wysokie wozy obładowane
różnorodnymi wiktuałami, jako to naczynia z oliwą, z winem, z figami, oliwkami, porami i cebulą, i
owocami granatu, a także kuchennymi garnkami i wszelkimi kołyszącymi się pod spodem na hakach
łyżkami i chochlami, które melodyjnie pobrzękiwały, trącając się o siebie. Wprowadzało to element
pewnego zrytmizowania w powszechną kakofonię trzaskających batów i turkotu kół, zgrzytania osi i
pokrzykiwań woźniców, których twarze pokrywał wzbijany stopami maszerujących kurz.

Za zaopatrzeniem żywnościowym ukazały się polowe kuźnie i ruchome zbrojownie z zapasowymi


ostrzami xiphos, tylnymi szpikulcami włóczni, zwanymi „przygważdżaczami jaszczurek”, oraz z długimi
żelaznymi ostrzami włóczni; po nich zapasowe dwuipółmetrówki, jeszcze nie obrobione jesionowe i
dereniowe drzewce zapasowych dzid, zawieszone wzdłuż burt wozów. Heloccy płatnerze, których
przedramiona nosiły liczne, krzyżujące się ślady doznanych w kuźni poparzeń, kroczyli w obłokach kurzu
obok furgonów, odziani w swoje fartuchy i czapki z koźlej skóry.

Na samym końcu maszerującej kolumny truchtały ofiarne koźlęta i baranki z wieńcami na rożkach,
trzymane na postronkach przez małych helockich pastuszków, którym przewodził Dekton w swej niegdyś
białej, a teraz już mocno poszarzałej szacie pomocnika kapłana. Prowadził on za uzdę osła niosącego
ziarno na paszę oraz dwa koguty zwycięstwa, zawieszone w klatkach po obu stronach jucznej ramy.
Przechodząc obok nas, Dekton uśmiechnął się i pozwolił, by na jego zazwyczaj niezmiennie pokornym
obliczu pojawił się wyraz niejakiej pogardy.

Tej nocy, śpiąc na kamieniach portyku za eforatem, poczułem, że potrząsa mną czyjaś ręka.

Była to Agathe, owa mała Spartanka, która podarowała Aleksandro-sowi amulet dla Polihymnii.

— Ty, wstawaj! — ponaglała mnie szeptem, żeby nie zbudzić innych chłopców z agogi ani nie zwrócić
na siebie uwagi tych, którzy pełnili straż.

Rozejrzałem się półprzytomnie. Aleksandrosa, który spał obok mnie, nie było.

— Szybko!

I bezzwłocznie skryła się w mroku nocy.

Pośpiesznie pobiegłem za nią ciemnymi ulicami aż do położonego tuż obok startu Małego Pierścienia
zagajnika, w którym rosły Bliźniaki.

Zastaliśmy tam Aleksandrosa, który wymknął się ze swojego plutonu beze mnie (co oznaczało, że gdyby
został schwytany, obaj ponieślibyśmy karę bezlitosnej chłosty) i teraz, w swym czarnym płaszczyku
paidesa i z bojowym plecakiem na ramionach, stał przed swą matką, panią Paraleią, której towarzyszył
jeden z domowych helotów. Obecne były również dwie młodsze siostry Aleksandrosa, i wszyscy
rozmawiali nader gniewnym tonem.

Aleksandros upierał się, żeby pójść za armią na wojnę.

— Pójdę — twierdził — i nic mnie nie powstrzyma.

Jego matka kazała mi powalić go na ziemię. Spostrzegłem jednak, że mój pan trzymał w ręku coś
błyszczącego. Była toxyele, broń w kształcie sierpa, którą nosili u pasa wszyscy chłopcy. Pozostali także
to zauważyli, jak też dostrzegli śmiertelnie ponury wyraz oczu Aleksandrosa. Wszyscyśmy zamarli w
bezruchu. Niedorzeczność tej sytuacji stawała się coraz bardziej i bardziej oczywista. Ale też pewne
było to, że chłopak nie zmieni swej decyzji.

Matka stała przed nim godnie wyprostowana.

— W takim razie idź — powiedziała w końcu pani Paraleiado swego syna.

Oczywiście nie musiała dodawać, że i ja z nim pójdę.

— Tylko niech bóg da ci siły, żebyś zdołał znieść chłostę, jaką dostaniesz po powrocie.
ROZDZIAŁ DZIES IĄTY

Nietrudno było iść za armią. Trakt wzdłuż Oenus do wysokości kostek zmielony został na pył. W Sellazji
do wyprawy dołączyli perioikoi pułku Stephanosa. My z Aleksandrosem dotarliśmy tam już po zmroku,
jednakże wciąż jeszcze widoczne były ślady po zadeptanym placu zgromadzeń, jak też i świeżo zakrzepła
krew na ołtarzu ofiarnym, na którym też odczytywano wróżebne znaki. Armia była o pół dnia drogi przed
nami. Nie mogliśmy sobie pozwolić na postój, przeto parliśmy naprzód przez całą noc.

O świcie napotkaliśmy znajome twarze. Od jednego ze zbrojmi-strzów, heloty imieniem Eukrates, który
wskutek upadku złamał nogę i teraz dwaj towarzysze pomagali mu wrócić do domu, dowiedzieliśmy się,
że w nadgranicznym forcie Oion Leonidas otrzymał najnowsze wieści od zwiadowców. Otóż
Antyriończycy bynajmniej nie obrócili się plecami, udając, że ich nie ma, jak się tego król spodziewał,
lecz wysłali potajemnie posłów do Sikelii, prosząc o pomoc tamtejszego tyrannosa, Gelona. Podobnie
jak Leonidas oraz Persowie, Gelon także był świadom strategicznego znaczenia antyriońskiego portu. On
również pragnął nad nim zapanować. Czterdzieści syrakuzańskich okrętów z dwoma tysiącami jego
wojska i cudzoziemskich najemników już wypłynęło, by wzmocnić antyriońską obronę. Zapowiadało się
tedy na prawdziwą wojnę.

Wojska spartańskie w swym marszu do przodu szły przez Tegeę. Tegejczycy, jako członkowie
sojuszniczej Ligi Peloponeskiej, zobowiązani byli do „pójścia za Spartanami, gdziekolwiek
poprowadzą”. Toteż wzmocnili wojsko Leonidasa sześciuset wojownikami swojej ciężkozbrojnej
piechoty, powiększając tym liczebność całej armii do ponad czterech tysięcy ludzi.

Król nie dążył do parataxis, czyli do bezpośredniego starcia z Antyriończykami. Miał raczej nadzieję, że
sam imponujący pokaz spartańskiej siły sprawi, iż uznają oni myśl o stawieniu jej czoła za szaleńczą i z
własnej woli przyłączą się do antyperskiego sojuszu. W nadzorowanym przez Dektona stadzie
wyznaczony był już nawet i uroczyście przybrany byk, którego prowadzono właśnie z myślą o
ceremonialnej ofierze, mającej uświęcić przyłączenie się do Ligi nowego sojusznika. Jednakże
Antyriończycy, być może przekupieni przez Gelona złotem, zwiedzeni podżegawczą retoryką jakiegoś
głodnego chwały demagoga lub zgoła zdradzeni przez kłamliwą wyrocznię, zamiast tego wybrali walkę.

Po drodze Aleksandros wypytywał helotów o szczegóły organizacji wojsk syrakuzańskich: o dowódców


poszczególnych oddziałów i o dodatkowe siły, które je wzmacniały. Heloci jednakowoż nie mieli o tym
żadnego pojęcia. W każdej innej, poza spartańską, armii, tego rodzaju ignorancja ściągnęłaby na ich
głowy najsurowszą naganę albo i coś jeszcze gorszego, lecz Aleksandros bez zastanowienia przeszedł
nad tym do porządku. Wśród Lacedemończyków nie miało bowiem znaczenia to, z kogo i z czego składają
się siły nieprzyjaciela.

***

Spartanie uczeni są postrzegać wroga, każdego wroga, jako bezimiennego i nieodróżnialnego. Byłoby
również w ich mniemaniu przejawem złego przygotowania i amatorszczyzny zdawanie się w przedbi-
tewnych chwilach na to, co oni zwą pseudocindreią, fałszywą odwagą. Pod tym określeniem rozumieją
sztucznie uzyskiwaną gorączkę bitewną, tworzoną przez wygłaszane za pięć dwunasta oracje generałów,
albo też ów stan bezrozumnego uniesienia, jaki byle samochwała zdolny jest wywołać wrzaskiem, biciem
w brąz pancerzy, waleniem w tarcze i tym podobnymi gestami. Zgodnie z myśleniem Aleksandrosa, który
mając wówczas zaledwie czternaście lat, już odzwierciedlał powszechny pogląd miasta, jeden
Syrakuzańczyk równy był drugiemu, jak też jeden nieprzyjacielski strategos niczym się nie różnił od
drugiego. Nie ma znaczenia, kim jest przeciwnik, Mantinejczykiem, Olintianinem czy Epidaurianinem, i
czy wystawi do boju swe elitarne oddziały, czy też hordy wrzeszczącej tłuszczy bądź nawet wyborowe
pułki obywatelskie lub złożone z obcych, opłaconych złotem najemników. I tak nikt nie dorówna
wojownikom Lacedemonu, o czym wszyscy wiedzą.

W mniemaniu Spartan, wojenne rzemiosło winno być odarte ze wszelkiej tajemniczości i całkowicie
bezosobowe. Uzyskują to, posługując się słownictwem nafaszerowanym aluzjami zarówno rolniczymi,
jak i obscenicznymi. To ich grubiańskie słowo, które tłumaczyłem jako „pieprzenie” w różnych formach,
na przykład w przypadku: „przypie-przanie w drzewo” ma mniej wspólnego ze stosunkiem seksualnym
niż z miażdżeniem, rozumianym tak, jak czynią to młyńskie koła.

Pierwsze trzy szeregi wojowników „rozpieprzają” lub „mielą” nieprzyjaciela. „Zabić”, w języku
doryckim theros, znaczy to samo, co „żniwować” lub „zbierać plon”. Wojownicy walczący w szeregach
od czwartego do szóstego zwani są też niekiedy „żniwiarzami”, zarówno z racji tego, że dobijają
powalonych przeciwników za pomocą „przygważdżaczy jaszczurek”, jak też i tego, że zadają krótkie,
bezlitośnie siekące ciosy ostrzami swych krótkich mieczyków, zwanych zresztą częstokroć „żeńcami”.
Odcięcie wrogowi głowy to „odczubkowanie” lub „postrzyżyny”. Odrąbanie ręki lub nogi to dla odmiany
„przycinka”, na wzór dokonywanego przez ogrodników przycinania gałęzi.

Krótko po północy trzeciego dnia marszu, przybywszy z Aleksandrosem do Rionu, stanęliśmy na szczycie
urwiska spadającego ku wojennej bazie portu. Po drugiej stronie cieśniny jasno pobłyskiwały portowe
światła Antyrionu. Plaże przy lądowiskach pełne już były mężczyzn i chłopców, kobiet i dzieci w
świątecznych nastrojach. Przypatrywali się widowisku, jakie tworzyły galery i przybrzeżne stateczki,
łodzie wcielonych do służby kupców, promy, a nawet i łódeczki rybaków, przewidująco zgromadzone
przez riońskich sojuszników dla przetransportowania w ciemnościach wojska na zachód: najpierw
wzdłuż wybrzeża, poza polem widzenia Antyriończyków, a potem, jakieś pięć mil dalej, poprzez zatokę
w jej najszerszym miejscu. Leonidas, licząc się ze znanymi z waleczności na morzu Antyriończykami,
postanowił dokonać tej przeprawy nocą.

Z tłumu zgromadzonych na szczycie urwiska ludzi, którzy hałaśliwie żegnali odpływających,


wyłowiliśmy z Aleksandrosem pewnego chłopca w naszym wieku. Twierdził on, iż ojciec jego jest
właścicielem szybkiej rybackiej łodzi i że nie miałby nic przeciwko temu, by w zamian za zaciśnięty w
dłoni Aleksandrosa rulon attyckich drachm przeprawić nas na drugą stronę szybko, cicho i bez zbędnych
pytań. Zaczym poprowadził nas poprzez tłum widzów i wesołków do pogrążonej w mroku plaży zwanej
Ovens, rozpościerającej się za nie oświetlonym falochronem. Nie minęło jeszcze dwadzieścia minut od
chwili, gdy ostatnia grupa Spartan odbiła od brzegu, a i my już byliśmy na wodzie, podążając za
niewidoczną flotyllą na zachód.

Morze zawsze przepełnia mnie lękiem, ale nigdy aż tak się nie bałem jak tej bezksiężycowej nocy,
całkowicie zdany na nieznajomych sobie ludzi. Nasz kapitan nalegał, by zabrać na pokład dwóch jego
braci, choć wystarczyłby mu sam chłopiec, by z łatwością sterować lekką, szybką łodzią.

Poznałem już takie przybrzeżne żaglówki i ich załogi na tyle, aby im nie ufać. Owi dwaj domniemani
bracia byli zwalistymi gburami, niezdolnymi sklecić jednego zdania, przy czym ich twarze zakrywały
brody gęste i tak rozległe, że zaczynały się tuż pod oczami, by grube niczym futra sięgać aż po kłaczasto
zarośnięte piersi.

Minęła godzina. Łódź płynęła aż nadto szybko, ponad ciemną taflą wody dobiegło nas chlapanie wioseł
statków transportowych, a nawet ich skrzypienie w dulkach. Aleksandros dwukrotnie nakazywał piratowi
zmniejszyć szybkość, ten jednak zbywał to śmiechem. Płyniemy z wiatrem, mówił, więc nikt nas nie
dosłyszy, a gdyby nawet, to wezmą nas za łódź należącą do konwoju bądź też za jedną z łódeczek, którymi
podążają za nim ciekawscy gapie.

No i stało się. Gdy tylko wybrzuszenie linii brzegu zasłoniło przed naszym wzrokiem światła
pozostawionego w tyle Rionu, z ciemności wyłonił się spartański kuter, który wziął kurs prosto na nas.
Doryckie głosy nakazały nam podpłynąć. Wówczas szyper nagle zażądał swej należności. Po
wylądowaniu, odparł Aleksandros, zgodnie z umową. Wówczas brodacze ujęli w swe łapska wiosła,
czyniąc z nich broń.

— Kuter się zbliża, chłopaczki. Co z wami będzie, jeśli was schwytają?

Szepnąłem:

— Nic im nie dawaj, Aleksandrosie!

On jednak zdał sobie sprawę z tego, jak niepewny stał się nasz los.

— Oczywiście, kapitanie, z przyjemnością panu zapłacę.

Pirat zagarnął monety z miną Charona pobierającego opłatę za podróż do piekła.

— No dobra, chłopcy. A teraz — za burtę!

Znajdowaliśmy się w tym momencie pośrodku najszerszego odcinka zatoki. Szyper wskazał na zbliżający
się szybko kuter Spartan.

— Chwytajcie za linę i kryjcie się za rufą, a ja tymczasem poczęstuję tych ciemniaków jakąś gównianą
historyjką.

Brodacze podeszli do nas.

— Nic wam nie grozi. Jak tylko ci głupcy dadzą się otumanić i odpłyną, wciągniemy was z powrotem na
pokład.

W mig byliśmy za burtą. Po chwili podpłynął kuter. A do naszych uszu doszedł odgłos noża
przecinającego sznur.

W rękach pozostał nam luźny kawałek liny.

— Szczęśliwego lądowania, chłopaki!

Wiosło sterowe zagłębiło się w wodę i pojęliśmy, że mieliśmy do czynienia z bezwzględnymi bestiami.
Trzy szybkie pociągnięcia bocznymi wiosłami, i oto łódź odfrunęła niby pocisk procarza.

Byliśmy w wodzie, w samym środku kanału, zdani tylko na siebie.

Nadpłynął kuter. Jego załoga nawoływała łódź, która szybko znikała z oczu. Nas Spartanie jeszcze nie
dostrzegli. Aleksandros zacisnął palce na moim ramieniu.

— Nie wolno nam wzywać pomocy, bo utracilibyśmy honor.

— Zgadzam się. Tonąc, zachowamy się o wiele bardziej honorowo.

— Zamknij się!

Zamilkliśmy, poruszając tylko rękoma i nogami, żeby utrzymać się na wodzie, podczas gdy kuter krążył
dokoła, wypatrując żeglarzy, którzy mogli być szpiegami. Ostateczniejednak Spartanie zawrócili i
odpłynęli. Zostaliśmy sami pod rozgwieżdżonym niebem.

Morze, które tak wielkie się zdaje, gdy spogląda się na nie z pokładu statku, jeszcze bardziej ogromnieje,
kiedy się na nie patrzy tuż sponad jego powierzchni.

— Do którego brzegu płyniemy?

Aleksandros popatrzył na mnie tak, jakby uznał, że utraciłem zmysły. To oczywiste, że naprzód!

Zdawało mi się, że płyniemy już od paru godzin, a brzeg nie przybliżył się nawet o długość włóczni.

— A jeśli znosi nas prąd? Bo na ile można ocenić, stoimy w miejscu albo się zgoła cofamy!

— Zbliżyliśmy się już do brzegu — zapewnił mnie Aleksandros, na co odparłem:

— Musisz mieć o wiele bystrzejszy wzrok niż ja.

Nie pozostawało nam jednak nic innego, jak tylko płynąć i modlić się w przerażeniu. Jakież bowiem
morskie potwory mogły w tej chwili przepływać pod naszymi stopami, gotowe wciągnąć nas w swe
wstrętne wnętrzności albo odgryźć nam nogi aż do kolan?

Usłyszałem, że Aleksandros zaczął łykać wodę, gdyż dała o sobie znać jego astma. Przybliżyłem się tedy
do niego. Nasze oczy sklejała warstewka soli, nasze ręce stały się ciężkie jak ołów.

— Opowiedz mi jakąś historyjkę — poprosił Aleksandros.

Przez chwilę myślałem, że traci rozum.

— Żeby nam to dodało odwagi, rozumiesz? Otuchy. Zatem opowiedz mi coś.

Wyrecytowałem kilka strof z Iliady, których za namową Bruksieusa nauczyliśmy się z Diomache na
pamięć podczas drugiego lata spędzonego w górach. Nie bardzo sobie dawałem radę z heksametrami,
lecz Aleksandros nie zwracał na to uwagi. Same słowa epopei dodawały mu sił.

— Dienekes powiada, że umysł jest jak dom z wieloma pokojami

— rzekł. — Są takie, do których musimy wejść. Jednym z nich jest ten, w którym przeczuwamy własną
śmierć. Otóż teraz właśnie nie wolno nam dopuścić do siebie tej myśli.
Następnie polecił mi dalej recytować, bylebym tylko wybierał te strofy, które mówią o męstwie, gdyż nie
wolno nam w żadnym razie nawet pomyśleć o porażce.

Po czym dorzucił:

— Myślę, że bogowie z rozmysłem postawili nas w tym położeniu. Żebyśmy dowiedzieli się czegoś o
owych pokojach.

Płynęliśmy dalej. Orion Myśliwiec stał nad naszymi głowami, w chwili gdy zaczęliśmy płynąć.
Tymczasem jego łuk obniżył się już do połowy nieboskłonu, a brzeg był wciąż tak samo odległy.

— Znasz Agathe, siostrę Aristona? — zagadnął mnie Aleksandros ni z tego, ni z owego. — Nikomu
jeszcze o tym nie powiedziałem, ale poślubię ją.

— Wszystkiego najlepszego.

— Myślisz pewnie, że żartuję. Jednakże od kilku już godzin, odkąd znaleźliśmy się w morzu, moje myśli
bezustannie do niej wracają.

Zdałem sobie sprawę, że mówi to całkiem poważnie.

— Sądzisz, że ona mnie zechce?

Doszedłem do wniosku, że gdy się już znalazło pośrodku oceanu, to można dyskutować równie dobrze o
tym jak i o czymkolwiek innym.

— Jej rodzina ma niższy status od twojej. Jeśli twój ojciec poprosi ojej rękę, to ojcu Agathe nie
pozostanie nic innego, jak tylko się zgodzić.

— Nie chcę, żeby się to odbyło pod tego rodzaju naciskiem. Zajmujesz dobrą pozycję obserwatora, więc
powiedz mi teraz prawdę. Czy myślisz, że mnie zechce?

Zastanowiłem się.

— Zrobiła dla ciebie ten amulet z bursztynu. Gdy śpiewasz, nie spuszcza z ciebie oczu. Kiedy biegamy,
zawsze zjawia się na Wielkim Pierścieniu w towarzystwie swych sióstr. Próbuje udawać, że trenuje, ale
tak naprawdę chce na ciebie popatrzeć.

Moje słowa wielce ucieszyły Aleksandrosa.

— Popłyńmy ze wszystkich sił, Kseo. Przez dwadzieścia minut będziemy płynąć najszybciej, jak
potrafimy, a potem zobaczymy, czy brzeg się przybliżył.

Kiedy dwadzieścia minut upłynęło, zdecydowaliśmy się na następne dwadzieścia.

— Ty także masz dziewczynę, którą kochasz, prawda? — zapytał Aleksandros pomiędzy jednym a drugim
odepchnięciem ramion. — Z twojego miasta. Razem żyliście w górach. Mam na myśli tę twoją kuzynkę,
która potem udała się do Aten.
Powiedziałem, że to niemożliwe, aby wiedział takie rzeczy. Zaśmiał się na to:

— Ja wszystko wiem. Gadają o tym dziewczyny, pasterze kóz i twój helocki przyjaciel Dekton.

Po czym oświadczył, że chciałby się dowiedzieć czegoś więcej „o tej twojej dziewczynie”. Nie chciałem
mu nic powiedzieć.

— Mógłbym ci pomóc zobaczyć się z nią. Ojciec mojego wuja jest proxenosem, któremu podlegają
Ateny. Jeśli zechcesz, może rozkazać, żeby ją odnaleziono i przywieziono do naszego miasta.

Fale stawały się coraz większe, zaczął wiać zimny wiatr. W dalszym ciągu płynęliśmy donikąd.
Ponownie musiałem podtrzymać Aleksan-drosa, którego znów dopadła astma i bez pomocy by utonął.
Wsunął kciuk między zęby i zacisnął je tak mocno, że z palca pociekła krew. Ból okazał się pomocny.

— Dienekes powiada, że idąc do boju, wojownicy winni pomiędzy sobą stale i spokojnie rozmawiać,
aby wzajemnie dodawać sobie odwagi. Zatem i my, Kseo, także musimy przez cały czas rozmawiać.

Dziwne rzeczy dzieją się z ludzkim umysłem w tak skrajnych warunkach. Toteż nie wiem, o ilu rzeczach
podczas kontynuowanej z wysiłkiem nie kończącej się drogi ku brzegowi opowiedziałem głośno
Aleksandrosowi, ile zaś tylko przesunęło się przed oczyma mej pamięci.

Pamiętam, iż opowiedziałem mu o Bruksieusie. O tym, że jeśli moja znajomość Homera była cokolwiek
warta, to całą zasługę należało przypisać temu właśnie przeklętemu przez los, podobnie jak sam poeta

— ślepemu człowiekowi oraz jego niezłomnej woli, byśmy wraz z moją kuzynką nie wyrośli w górach na
zdziczałych analfabetów.

— Człowiek ten był twoim mentorem — stwierdził z namysłem Aleksandros — tak samo jak Dienekes
moim.

Po czym zapragnął dowiedzieć się więcej. Jakie to uczucie stracić rodziców i patrzeć na płonące
rodzinne miasto? Czy długo przebywaliśmy z moją kuzynką w górach? Jak zdobywaliśmy żywność, jak
chroniliśmy się przed żywiołami natury i jak broniliśmy się przed dzikim zwierzem?

Odpowiadałem, zachłystując się niekiedy wodą i gorączkowo chwytając powietrze.

Kiedy nadeszło nasze drugie lato na wzgórzach, byliśmy już z Diomache tak wprawnymi myśliwymi, że
nie tylko nie musieliśmy już schodzić do miasteczek i farm, aby zdobywać tam pożywienie, ale wręcz nie
chcieliśmy tego czynić. Na górskich wyżynach byliśmy szczęśliwi. Nabieraliśmy ciała. Mięso jedliśmy
nie raz czy dwa razy w miesiącu, bądź tylko przy okazji jakichś świątecznych uroczystości, jak to było w
domu mego ojca, ale codziennie, i to na każdy posiłek.

A oto na czym polegał nasz sekret.

Znaleźliśmy psy. Ściśle mówiąc, były to dwa szczenięta z jakiegoś bezpańskiego miotu. Dwa arkadyjskie
owczarki, jeszcze ślepe i drżące z zimna, porzucone przez matkę, która niefortunnym zrządzeniem losu
wydała je na świat w samym środku zimy. Jednego nazwaliśmy Szczęśliwiec, drugiego zaś Szczęściarz,
bo też istotnie szczęście im dopisało i było im z nami dobrze.
Na wiosnę biegały już w najlepsze, a gdy przyszło lato, obudził się w nich łowczy instynkt. W ich
towarzystwie nie musieliśmy się już obawiać głodu. Mogliśmy wytropić i upolować wszystko, co się
poruszało. Bez obawy pogrążaliśmy się w głębokim śnie, gdyż nic nas nie mogło zaskoczyć. Staliśmy się,
Dio, ja i nasze psy, tak skuteczną drużyną myśliwską, że zdarzało się nam nawet rezygnować z
nadarzających się okazji: chwytaliśmy zdobycz, po czym, za przyzwoleniem bogów, puszczaliśmy ją
wolno. Objadaliśmy się jak wielcy państwo i z politowaniem spoglądaliśmy na harujących w pocie czoła
farmerów oraz na zabieganych hodowców kóz.

Bruksieus zaczął się o nas obawiać. Dziczeliśmy bowiem, zapominając o mieście.

Gdy w przeszłości nasz opiekun recytował wieczorami Homera i sprawdzał, ile wersów potrafimy za
nim powtórzyć bez błędu, traktował to jako zabawę. Obecnie owo ćwiczenie stało się dlań śmiertelnie
poważne. Podupadał na zdrowiu, z czego wszyscy troje zdawaliśmy sobie sprawę. Nie było mu sądzone
długo jeszcze z nami pozostawać, dlatego też starał się nam przekazać całą swą wiedzę.

Homer był naszą szkołą, Iliada i Odyseja naszymi podręcznikami. Od nowa i od nowa kazał nam
Bruksieus powtarzać strofy opowiadające o powrocie Odyseusza, kiedy to, okryty łachmanami i
nierozpoznawalny jako prawowity władca Itaki, bohater spod Troi szuka schronienia w chacie pasterza
świń, Eumajosa. Choć Eumajos nie ma pojęcia, że wędrowiec, który stanął u bramy, jest jego
najprawdziwszym królem, myśląc, iż ma po prostu do czynienia z jeszcze jednym żebrakiem bez ojczyzny,
to z szacunku dla Zeusa — opiekuna podróżnych — serdecznie Odyseusza do siebie zaprasza i dzieli się
z nim swoim skromnym jadłem. Oto wzór pokory, gościnności i serdeczności w stosunku do obcego.
Tymi właśnie uczuciami trzeba nam napełnić nasze dusze, nasycić nimi siebie aż do szpiku kości.

Bruksieus bezustannie nawracał do współczucia; cnoty, która na jego oczach z dnia na dzień więdła w
naszych, kamieniejących na górskim odludziu, sercach. Kazał nam recytować scenę w namiocie,
opowiadaną pod koniec Iliady, kiedy to Priam, król trojański, klęka przed Achillesem, by ucałować
błagalnie dłoń zabójcy jego synów, w tym najukochańszego, Hektora, bohatera i obrońcy Ilium.

Po recytacji Bruksieus przystępował do przepytywania. Co uczynilibyśmy na miejscu Achillesa? A co na


miejscu Priama? Czy obaj oni w oczach bogów postąpili słusznie i cnotliwie?

— Musicie znaleźć sobie miasto — oświadczył Bruksieus. — Bez miasta znaczycie nie więcej niż dzikie
bestie, któreście chwytali i zabijali.

Ateny.

— Tam właśnie — nalegał Bruksieus — Dio i ja musimy się udać.

Ateny były jedynym rzeczywiście otwartym — w sensie wolności i cywilizacji — miastem w całej
Helladzie. Umiłowanie mądrości, philosophia, szanowane było przez Ateńczyków ponad wszelkie inne
cnoty. Życie duchowe było tam kultywowane, honorowane i ożywiane dzięki wzniosłej tradycji teatru,
muzyki, poezji, architektury i sztuki. Nie ustępowały też Ateny żadnemu innemu miastu Hellady pod
względem wojennego rzemiosła.

Ateńczycy chętnie witali przybyszów. Bystry i silny chłopiec, jakim wówczas byłem, mógł na przykład
podjąć naukę handlu, zatrudniając się w jakimś sklepie. Ateny miały także swoją flotę. Nawet z moimi
okaleczonymi dłońmi mógłbym zostać wioślarzem, a ze swoją strzelecką zręcznością stać się toxotes,
czyli morskim łucznikiem, a następnie wyróżnić się w walce i wykorzystać tę służbę dla podniesienia
swej pozycji.

Do Aten winna się także udać Diomache. Jako wolno urodzona i poprawnie się wysławiająca
dziewczyna, której piękność na dodatek znajdowała się w rozkwicie, mogłaby iść na służbę do jakiegoś
szacownego domu, a następnie przebierać w admiratorach. Znalazła się wszak w najodpowiedniejszym
wieku, by wyjść za mąż; bez trudu można by sobie wyobrazić, iż poślubia któregoś z obywateli miasta.
Zresztą nawet jako żona meteka, czyli przybyłego spoza Aten rezydenta, zaopiekowałaby się mną i
pomogła mi znaleźć zatrudnienie.

I moglibyśmy się wówczas nawzajem sobą cieszyć.

W miarę jak z każdym mijającym tygodniem Bruksieus opadał z sił, umacniało się w nim przekonanie, iż
powinniśmy wypełnić jego wolę w tej sprawie. Kazał nam złożyć przysięgę, że gdy dni jego dobiegną
końca, zejdziemy ze wzgórz i udamy się do Attyki, aby dotrzeć do Aten.

W październiku owego drugiego roku wyruszyliśmy pewnego dnia z Dio na polowanie, lecz wracaliśmy
do obozu z pustymi rękoma. Obwinialiśmy się wzajemnie i zawczasu wyobrażaliśmy sobie posiłek
składający się z podłej owsianki z mieszanką grochu i górskiego groszku. Co gorsza, szykowaliśmy się na
widok Bruksieusa, którego pogarszający się stan był dla nas z każdym dniem trudniejszy do zniesienia.
Przekonywaliśmy się jednak wzajemnie, że Bruksieus znakomicie się trzyma, a mięsa i tak przecież nie
jada. Oczyma wyobraźni widzieliśmy już dym ogniska oraz psy, które ze zwykłym upodobaniem uganiały
się po zboczu, by potem na wyścigi wrócić do starego przyjaciela, rozkoszując się jego pieszczotami i
czynionym przez siebie powitalnym rejwachem.

I oto na zakręcie ścieżki biegnącej poniżej obozu dosłyszeliśmy ich naszczekiwanie. Nie było ono jednak
radosne, lecz jakieś inne, bardziej przeszywające i uporczywe.

Trzydzieści metrów ponad naszymi głowami ukazał się Szczęśliwiec. Diomache spojrzała na mnie i już
oboje wiedzieliśmy.

Ułożenie stosu dla Bruksieusa zajęło nam niespełna godzinę. Gdy wreszcie ogień ogarnął jego
wychudzone, naznaczone niewolniczym piętnem ciało, zapaliłem od wznoszącego się nad jego sercem
płomienia pożegnalną strzałę i z całej siły napiąwszy cięciwę, posłałem ją, niby płonącą kometę, w
stronę ciemnej doliny.

…a wówczas Nestor, któremu mądrością

nikt z gładkowłosych Achajów nierówny,

u życia kresu złożył swoje ciało

i oczy zamknął, jak gdyby zasnąwszy,

łagodną strzałą Artemis ugodzon.

Dziesięć dni później dotarliśmy z Diomache do Trzyrożnego Rozstaju, na granicy między Attyką i
Megarą, skąd na wschód odchodzi Droga Ateńska, Święta Droga do Delf ku zachodowi, zaś na
południowy zachód Droga Koryncka, która wiedzie ku Istmus i Peloponezowi.
Bez wątpienia, wyglądaliśmy na najdzikszą parę obdartusów, jaką świat widział: bosonodzy, z twarzami
spalonymi przez słońce i z długimi włosami, związanymi na karkach w końskie ogony. Oboje uzbrojeni
byliśmy w sztylety i łuki, a wokół nas hasały skołtunione i brudne psy.

Wkrótce miało świtać i na Trzyrożu rozpoczynał się ruch: ciężarowe furgony i dwukółki z drobnymi
towarami, wozy wypalaczy drewna, dzieciaki z pobliskich farm, zdążające na targ ze swoimi serami,
jajami i workami cebuli, dokładnie tak samo jak tamtego ranka, kiedy wyruszyliśmy z Dio do Astakos,
który tak się nam teraz zdawał daleki, choć według kalendarza przeżyliśmy go zaledwie przed dwiema
zimami.

Zatrzymaliśmy się na owych rozstajach i zapytaliśmy jednego z woźniców o drogę. Wskazał nam kierunek
do Aten. Mieliśmy tam dojść najpóźniej za dwie godziny.

Podczas tygodniowej wędrówki z gór ku dolinom prawie nie rozmawialiśmy ze sobą. Myśleliśmy o
miastach i o tym, jak będzie wyglądało nasze przyszłe życie. Widziałem, jakim wzrokiem przyglądają się
mej kuzynce mijani na trakcie przechodnie. W niej zaś dojrzewało pragnienie bycia kobietą.

— Chcę mieć dzieci — oświadczyła ni z tego, ni z owego ostatniego dnia naszej podróży. — Chcę mieć
męża, o którego się będę troszczyła, i który będzie się troszczył o mnie. Chcę mieć dom. Nie dbam o to,
jak skromny, bylebym tylko miała miejsce na mały ogródek i mogła postawić w oknach kwiaty, i pięknie
urządzić wnętrze dla mego męża i dzieci.

W taki oto sposób starała się jak najdelikatniej uprzedzić mnie o dystansie, jaki nas będzie dzielił, dając
mi zarazem czas na pogodzenie się z tą myślą.

— Rozumiesz to, Kseo? — spytała.

Zrozumiałem.

— Którego psa sobie wybierasz?

Po czym:

— Nie bądź na mnie zły. Próbuję ci tylko wytłumaczyć, jak się sprawy mają i jak będą musiały wyglądać.

Postanowiliśmy, że ona weźmie Szczęściarza, a ja Szczęśliwca.

— W mieście możemy zamieszkać razem — głośno wypowiedziała swoją myśl, gdyśmy poszli.

— Ludziom powiemy, że jesteśmy rodzeństwem. Musisz jednak zrozumieć, Kseo, że kiedy znajdę
przyzwoitego mężczyznę, takiego, który będzie mnie traktował z szacunkiem…

— Rozumiem. Możesz już przestać o tym mówić.

Dwa dni wcześniej napotkaliśmy na trakcie pewną dobrze urodzoną damę, podróżującą powozem w
towarzystwie męża oraz wesołej gromadki przyjaciół i służby. Damę tę uderzył dziki, zaniedbany wygląd
Diomache, toteż wymogła na niej zgodę na to, by jej służebne wykąpały ją, namaściły olejkiem i uczesały.
Także i mnie to zaproponowała, jednakże nie pozwoliłem, by ktokolwiek się do mnie zbliżył.
Zatrzymali się wszyscy nad ocienionym strumieniem i pożywiali się ciastkami oraz winem, podczas gdy
dziewczęta zabrały Dio na ubocze i zajęły się jej toaletą. Gdy wróciła, była nie do poznania. Ateńska
dama nie mogła wyjść z podziwu. Wprost nie potrafiła się powstrzymać od zachwalania wdzięków
Diomache i snucia przypuszczeń na temat poruszenia, jakie wy woła jej rozkwitająca uroda pośród
ateńskich elegantów. Nalegała również, abyśmy oboje z Dio natychmiast po dotarciu do Aten udali się do
domu jej męża, obiecując, iż zajmie się naszym zatrudnieniem i kontynuowaniem nauki. Jej służący miał
na nas czekać przy Bramie Triasiana. Wystarczyło tylko o niego zapytać.

Ostatni dzień podróży wydawał się nam bardzo długi. Na furgonach, które nas mijały, pojawiały się teraz
nazwy „Faleron” i „Ateny”, wypisane na przesyłkach z gęsto upakowanymi dzbanami wina i skrzynkami
różnorodnych towarów. Akcent napotykanych ludzi zaczynał nabierać attyckiego brzmienia.
Zatrzymaliśmy się, by obejrzeć oddział przejeżdżających kawalerzystów. Wyprzedziło nas czterech
marynarzy podążających do miasta, każdy z wiosłem na ramieniu oraz ze skórzanym tobołkiem i poduszką
w ręku. Oto jak ja sam będę wkrótce wyglądał.

W górach zawsze sypialiśmy oboje współobjęci; nie jak kochankowie, lecz dla ciepła. Jednakże podczas
tych ostatnich nocy w drodze Dio owijała się w swój płaszcz i układała się do snu osobno.

Aż oto wreszcie przed świtem dotarliśmy do Trzyroża. Zatrzymałem się, obserwując przejeżdżający
ciężarowy wóz. Poczułem na sobie wzrok mojej kuzynki.

— Dalej ze mną nie pójdziesz, prawda?

Milczałem.

Wiedziała, w którą skręcę drogę.

— Bruksieus gniewałby się na ciebie — powiedziała.

Polując z psami, nauczyliśmy się z Dio porozumiewać samym wzrokiem. Moje oczy żegnały ją teraz i
prosiły o zrozumienie. W tym mieście moja kuzynka, wkraczająca właśnie w swe kobiece życie, znajdzie
dobrą opiekę.

— Doznasz od Spartan okrucieństwa — powiedziała Diomache.

Psy niecierpliwie przebierały łapami u naszych stóp. Nie przeczuwały, że im także przyjdzie się rozstać.
Dio objęła swymi dłońmi moje.

— Czy nigdy już nie zaśniemy w swoich ramionach, kuzynie?

Padając sobie w objęcia, musieliśmy stanowić dziwny widok

w oczach woźniców i przechodzących obok nas młodych wieśniaków: dwoje zdziczałych dzieci z łukami
na ramionach, ze sztyletami u boku i z podróżnymi tobołkami na plecach.

Diomache ruszyła w swoją drogę, ja w swoją. Ona miała piętnaście lat, ja dwanaście.

***
Jak wiele z tego opowiedziałem Aleksandrosowi podczas spędzonych w wodzie godzin, tego sam nie
wiem. Gdy skończyłem swoją opowieść, jutrzenka nie pokazała nam jeszcze swego oblicza. Trzymaliśmy
się obaj kurczowo jakiegoś nędznego kawałka omasztowania, który ledwie wystarczał na podtrzymanie
jednego. Nie mieliśmy już sił dalej płynąć. Woda stawała się coraz zimniejsza. Hypothermia ogarniała
nasze członki. Aleksandros kaszlał i słyszałem, jak przełyka ślinę, próbując wydobyć z siebie głos.

— Musimy się puścić tego drewna, Kseo. Inaczej umrzemy.

Zwróciłem oczy ku północy. Górskie szczyty stały się już widoczne,

ale brzeg wciąż był skryty przed naszym wzrokiem. Aleksandros chwycił mnie swoją lodowatą dłonią.

— Cokolwiek się stanie — przysiągł — nie zostawię cię.

Odepchnął się i popłynął. Ja za nim.

Godzinę później — na podobieństwo Odyseusza — padliśmy na kamienistą plażę, pod skalną ścianą, na
której gnieździły się gromady rozwrzeszczanych gawronów. Napiliśmy się wody z tryskającego ze skały
źródełka, zmyliśmy sól z oczu i włosów, po czym uklękliśmy, by podziękować bogom za nasze ocalenie.
Pół ranka przespaliśmy jak zabici. Po przebudzeniu wspiąłem się na skałę po ptasie jajeczka, które
wypiliśmy na surowo prosto ze skorupek.

— Dziękuję ci, mój przyjacielu — powiedział cicho Aleksandros.

— I ja ci dziękuję — rzekłem, ściskając jego dłoń.

Słońce zbliżało się do zenitu. Zesztywniałe od soli resztki poszarpanego odzienia wyschły na naszych
ramionach.

— Ruszajmy — rzekł Aleksandros. — Straciliśmy już pół dnia.

ROZDZIAŁ JEDENAS TY

Miejsce bitwy stanowiła piaszczysta równina na zachód od Antyrio-nu, o lot strzały od morskiego brzegu
i w bezpośredniej bliskości miejskich murów. Przez tę płaszczyznę przepływała, dzieląc ją na połowy,
wąska rzeczka, Akanatus. Prostopadle do owego strumienia, a wzdłuż flanki murów od strony morza,
Antyriończycy zbudowali prowizoryczny szaniec obronny. Przylegającą do niego część równiny
zajmowało cmentarzysko okrętów: gnijące drewno walało się bezładnie pod wszystkimi możliwymi
kątami, ciągnąc się przez pół pola bitwy, pośród rozpadających się baraków, które służyły niegdyś
robotnikom, oraz śmierdzących pagórków wszelkiego śmiecia, nad którymi krążyły stada rozkrzyczanych
rybitw. Aby dodatkowo utrudnić zadanie Leonidasowi i jego ludziom, nieprzyjaciel zwalił na płaskim
odcinku, przez który musieli przejść, głazy i wyrzucone przez morze drewniane belki. Ich własna część
bitewnego pola była uprzątnięta niczym stół szkolnego nauczyciela.

Kiedyśmy zadyszani i spóźnieni dotarli z Aleksandrosem na miejsce, spartańscy Skiryci górscy kończyli
właśnie podpalać zwaliska nieprzyjacielskich wraków pomiędzy armiami, stojącymi jeszcze w szyku
naprzeciw siebie. Dzieliła je odległość dwóch piątych mili; pomiędzy nimi płonęły potrzaskane kadłuby
okrętów. Wróg wycofał z tego miejsca wszystkie łodzie handlowe i rybackie, bądź to odholowując je do
bezpiecznej części zacisza ufortyfikowanego portu, bądź też wyciągając na brzeg w takim oddaleniu, że
napastnicze wojska nie mogły im zagrozić. Nie przeszkodziło to jednak Skirytom w podpaleniu
portowych magazynów i drewnianych hangarów. Ich spalone szczątki waliły się teraz na brzeg. Szeregi
obrońców Antyrionu, o czym wiedzieli Leonidas i Spar-tanie, tworzyła obywatelska milicja, farmerzy,
garncarze i rybacy; żołnierze, którzy ćwiczyli zaledwie przez parę dni w roku, tak samo jak mój ojciec.
Zniszczenie zatoki portowej musiało ich zdenerwować, zmącić ich umysły, niezwyczajne takiego widoku,
a zmysłom, których na takie sytuacje nie uodporniono, dać próbkę stęchlizny i przedsmak rzezi, jaka
wkrótce miała nastąpić.

Był ranek, pora, gdy zwykle zaczynał się targ. Wzmagała się morska bryza. Czarny dym, unoszący się
sponad przewróconych wraków, zaczynał przesłaniać pole bitwy; smoła i farba odeskowania łatwo
poddawały się żarłocznym płomieniom, podsycanym jeszcze przez wiatr, który przemienił żarzące się
stosy drewnianych szczątków w rozpłomienione, wyjące słupy ognia.

Zapewniliśmy sobie z Aleksandrosem pierwszorzędny widok, zajmując miejsca na szczycie


nadbrzeżnego urwiska, nie dalej niż o dwieście kroków od miejsca, w którym musiały się ze sobą zetrzeć
dwie zbite formacje. Dym zaczął nam drażnić gardła, przebiegliśmy więc na drugi skraj urwiska. Nie
byliśmy na tej widowni pierwsi. Już wcześniej ulokowali się tam chłopcy i starsi mężczyźni z Antyrionu,
uzbrojeni w łuki, proce i wyrzutnie kamieni, którymi zamierzali zaatakować nadchodzących Spartan.
Jednakże tych lekkozbrojnych pomocników usunęli skiryccy szperacze, których towarzysze, na dole, mieli
pójść do ataku jak zawsze na honorowych pozycjach, po lewej ręce Lacedemończyków. Skiryci
opanowali połowę urwiska, spychając nieprzyjacielskich partyzantów do tyłu, skąd ich pociski i strzały
nie mogły dosięgnąć placu boju, by wyrządzić jakąś szkodę naszym wojownikom.

Na wprost pod nami, w odległości jednej ósmej mili, Spartanie i ich sojusznicy szykowali się do walki.
Wypatrzyliśmy wśród nich ojca Aleksandrosa, Olympieusa, jak również białą brodę Merionesa, jego
giermka. Giermkowie zaczynali zbroić swych panów od nóg, nakładając im obuwie o grubych
podeszwach z wolowej skóry, pozwalających stąpać przez ogień; wyżej nagolenniki z brązu, którymi
giermkowie otaczali łydki wojowników, zaciskając je z tyłu dzięki sprężystości metalu.

następnie przyszła kolej na osłonięcie delikatnych męskich narządów, czemu towarzyszyły nieprzyzwoite
żarty oraz błazeńskie saluty, jakimi wszyscy wojownicy pozdrawiali swą męskość, modląc się, aby po
zakończonej bitwie dane im było w dalszym ciągu pozostawać w zażyłej komitywie.

Obywatele żołnierze z innych polis przechodzili procedurę przywdziewania zbroi nie więcej niż
kilkanaście razy w ciągu roku, w trakcie wiosennych i letnich manewrów, podczas gdy Spartanie
ćwiczyli tę sztukę po dwieście, czterysta, sześćset razy w trakcie każdej kampanii wojennej. Mężczyźni
po pięćdziesiątce przeszli przez ten ceremoniał po dziesięć tysięcy razy. Lacedemończykom wszedł on w
krew tak samo jak nacieranie ciała olejkiem lub otrzepywanie z kurzu ciała przed walką zapaśniczą czy
też układanie długich włosów, do czego teraz właśnie, odziani już w spolas, płócienny gorset, i brązowy
napierśnik, przystąpili z drobiazgową dbałością i celebrą, pomagając sobie wzajemnie niczym dandysi
gotujący się do kostiumowego balu, a przy tym przez cały czas okazując zadziwiający spokój i wdzięczną
niedbałość poruszeń.

Na koniec tego rytuału wojownicy rysowali swe imiona lub znaki na splecionych z gałązek bransoletkach,
zwanych skytalides, na wypadek, gdyby przyszło im paść w boju z twarzą tak zmasakrowaną, że nie
można by ich było rozpoznać. Używali do tego celu gałązek, gdyż zrobiona z nich bransoletka była dla
wrogów bezwartościowa jako ewentualny łup.

Na tyłach gotującej się do boju armii trwały rytualne starania o pomyślną wróżbę. Wypolerowane tarcze,
hełmy i długie na stopę groty włóczni błyszczały teraz w słońcu i oblewały zbitą formację wojowników
swoim blaskiem, stwarzając wrażenie, że stanowią oni jakąś kolosalną machinę, która zmiele wszystko,
co stanie jej na drodze, a tworzą ją nie ludzie, lecz brąz i żelazo.

Tymczasem Spartanie i Tegejczycy przystąpili do zajmowania swoich miejsc w szyku. Najpierw, po


lewej, Skiryci: czterdzieści osiem tarcz na szerokość i osiem na głębokość; następnie Selassian
Stephanos, pułk uhonorowany Wawrzynem: tysiąc sto hoplit periojków. Na prawo od nich stanęło
sześciuset mężów ciężkozbrojnej piechoty tegejskiej. Potem, w centrum bojowej linii, agema Rycerzy, z
Polynikesem na czele: trzydzieści tarcz na szerokość, pięć w głąb. Ich zadaniem było osłanianie
Królewskiej Osoby. Na prawo od nich stawał w szyku pułk Dzikich Oliwek, na sto czterdzieści cztery
tarcze szeroki, którego batalion Panter sąsiadował z Rycerzami; po nich pułk Łowczyni, w którego
pierwszym szeregu stał Olympieus, a obok Menelajończycy. Dalej na prawo, stojący już w pełnej
gotowości batalion Heraklesa: kolejne sto czterdzieści cztery tarcze na szerokość, z Dienekesem
wyraźnie widocznym na czele swego trzydziestosześcioosobowego plutonu, który formował się właśnie
w cztery rzędy, czyli stichoi, po dziewięciu wojowników w każdym. Oni właśnie zamykali prawe
skrzydło. Łączna liczba stojących w szyku na równinie wojowników, nie licząc stanowiących siłę
pomocniczą giermków, przekraczała cztery i pół tysiąca, a jedno skrzydło Spartan od drugiego dzieliło
blisko sześćset kroków.

Ujrzeliśmy z Aleksandrosem jak Dekton, wzrostem i muskulaturą nie ustępujący wojownikom, lecz
przyodziany nie w zbroję, a w swoją białą szatę, szybkim krokiem przyprowadził dwie kózki do
stanowiska Leonidasa, który z wieńcem na skroniach stał przed swoją armią w gotowości do złożenia
ofiary. Towarzyszyło mu dwóch kapłanów. Kózki były dwie, na wypadek gdyby krew pierwszej okazała
się złowróżbna. Wszelako na twarzach zarówno dowódców, jak i szeregowych wojowników, malowała
się absolutna pewność siebie.

Po przeciwnej stronie równiny ustawili się w szyku Antyriończycy wraz ze swymi syrakuzańskimi
sojusznikami, zajmując tę samą szerokość, lecz głębokością przewyższając Spartan o sześć albo i więcej
tarcz. Ze spalonych wraków pozostały już jedynie spopielone szkielety, z których sączył się i rozchodził
po bitewnym polu dym. Za nimi czerniały w wodzie głazy portu, a zwęglone resztki zabudowań
wystawały ponad powierzchnię niczym nagrobne kamienie. To, co pozostało z nabrzeża, spowijała
kwaskowata, popielista mgiełka.

Wiatr niósł dym w stronę nieprzyjaciela, na tę masę złożoną z pojedynczych ludzi, których kolana i
ramiona uginały się i trzeszczały pod ciężarem zbroi, jako że nieprzywykłe były do ich dźwigania,
podczas gdy serca waliły im w piersiach, a w uszach szumiała krew. Nie trzeba było być jasnowidzem,
by wiedzieć, w jakim się znajdują stanie ducha.

— Popatrz tylko na groty ich włóczni — powiedział Aleksandros, wskazując na nieprzyjacielskich


żołnierzy, którzy rozpychali się i potrącali wzajemnie w szeregach. — Patrz, jak się trzęsą. Nawet
pióropusze drżą na ich hełmach.

Przyjrzałem się uważniej. Las zwieńczonych żelaznymi grotami spartańskich dwuipółmetrówek wznosił
się nieporuszony niczym ostro-kół. Każde drzewce w pionowej pozycji i w równej, jak gdyby wytyczonej
przez geometrę linii z innymi, od której żadne się nie odchylało. Po przeciwnej stronie nieprzyjacielskie
włócznie chwiały się i zachodziły na siebie; szeregi, z wyjątkiem tych, które tworzyli Syrakuzanie,
wyginały się i krzyżowały. Zdarzało się nawet, że włócznie wzajemnie się potrącały, wydając dźwięk
podobny szczękaniu zębami.

Aleksandros przeliczył bataliony Syrakuzan. Łącznie liczyły one dwa tysiące czterysta tarcz, do czego
dochodziło jeszcze od tysiąca dwustu do półtora tysiąca najemników oraz trzytysięczna obywatelska
milicja samego miasta Antyrionu. W sumie nieprzyjacielska strona miała liczebną przewagę równą
połowie Spartan. Było to jednak za mało i wróg był tego świadom.

Nagle podniósł się rwetes.

W szeregach nieprzyjaciela najdzielniejsi — a może tylko najbardziej przejęci strachem wojownicy,


poczęli bić drzewcami włóczni nasyconych popiołem w brąz swych wypukłych tarcz, tworząc tym
sposobem tumult pseudocindrei, który niósł się po całej równinie, aż po zamykające ją górskie szczyty.
Inni wzmagali ten buńczuczny nastrój, wnosząc ku niebu groty swych włóczni, przyzywając bogów i
rzucając groźby lub okrzykami wyrażając swój gniew. Wrzawa ta nasiliła się najpierw po trzykroć, potem
pięciokrotnie, a wreszcie dziesięciokrotnie, w miarę jak coraz to dalej od czoła i centrum położone
szeregi przyłączały się do owego rejwachu, wykrzykując swoje pogróżki i bijąc w tarcze. Niezadługo
każde z pięciu i pół tysiąca gardeł wydawało bojowe okrzyki. Ich wódz pochylił wówczas swą włócznię
i armia ruszyła do ataku.

Spartanie nie drgnęli ani nie wydali żadnego dźwięku.

Z purpurowymi płaszczami na ramionach trwali na swych miejscach, lecz bynajmniej nie ponurzy i
sztywni: zwracali się do sobie z cichymi słowami otuchy i zachęty do walki, gotując się do ostatnich
przed rzuceniem się do boju rytualnych działań, które setki razy ćwiczyli podczas musztry, a do tego
jeszcze dziesiątki razy na wojnach.

Oto więc nadciągał wróg, stopniowo przyśpieszając tempo ataku. Najpierw szybkim, potem wydłużonym
krokiem. Linia natarcia zaczęła się wachlarzowato rozciągać ku prawej stronie, czyli „wyskrzydlała się”,
w miarę jak ogarnięci lękiem wojownicy instynktownie przesuwali się w prawo tak, aby nie wychylić się
spod osłony tarczy sąsiada. Jednocześnie szeregi zaczynały falować i łamać się, w miarę jak
najodważniejsi wysuwali się do przodu, zaś ci, których hamował lęk, pozostawali w tyle.

Leonidas i kapłani w dalszym ciągu stali przed czołem armii.

Atakujących czekało teraz przejście przez płytką rzeczkę. Ich generałowie spodziewali się, że Spartanie
uderzą pierwsi, dlatego też ustawili

swe szyki w takim miejscu, aby ta wodna przeszkoda znalazła się dokładnie w połowie otwartego pola.
Plany wroga bez wątpienia przewidywały, że falista linia koryta rzeczki spowoduje pewien nieład w la-
cedemońskich szeregach, co osłabi zwartość ich ataku. Spartanie jednakowoż przetrzymali ich. Gdy tylko
rozpoczęło się walenie w tarcze, dowódcy wojsk nieprzyjacielskich zdali sobie sprawę z tego, iż nie
zdołają dłużej utrzymać swoich szeregów w miejscu; że zmuszeni zostaną wydać rozkaz do ataku, póki
krew wrze w żyłach ich wojowników, bo jeśli pozwolą jej ostygnąć, to osłabnie też bojowy zapał,
zastąpiony przez nieunikniony w takim momencie lęk.
I oto strumień psuł teraz szyki samemu wrogowi. Jego pierwsze szeregi wchodziły już do wody, a od
Spartan dzieliło je jeszcze ćwierć mili. Wychodząc na drugi brzeg, ich linie, już wcześniej nierówne i
miejscami poprzerywane, były w nieładzie. Wprawdzie atakujący znowu kroczyli po równinie, ale w
przypadku bezładnego odwrotu w następstwie poniesionej klęski, pozostawiona za plecami rzeczka
stałaby się miejscem najstraszliwszej rzezi.

Leonidas, mając przy sobie polowych kapłanów i Dektona z kózkami, stał i przyglądał się oddalonemu
jeszcze o piątą część mili wrogowi, który przyśpieszał kroku. Spartanie wciąż ani drgnęli. Dekton
wyciągnął przed siebie linkę, na której uwiązana była pierwsza kózka. Widzieliśmy, jak rozejrzał się
lękliwie, gdy równina zaczęła rozbrzmiewać tupotem nóg nacierających nieprzyjaciół, a powietrze
zadrżało od ich okrzyków, w których pobrzmiewała zarówno groźba, jak i strach.

Rozpoczęła się sphagia. Leonidas wzniósł okrzyk do Artemidy Łowczyni oraz do Muz, po czym własnym
swoim mieczem poderżnął gardło kózce, którą unieruchomił pomiędzy kolanami, lewą ręką odchyliwszy
jej główkę. Nie uszło niczyjej uwagi, iż krew trysnęła i polała się na Gaję, matkę-ziemię, skrapiając
także nagolenniki Leonidasa i barwiąc purpurą jego stopy obute w bojowe podeszwy z wołowej skóry.

Nie wypuszczając martwej ofiary spomiędzy kolan, król odwrócił się i potoczył spojrzeniem po
Skirytach, Spartiatach, perioikoi i Tegejczy-kach, którzy, w dalszym ciągu nieruchomi, spokojni i
milczący, trwali w swych szeregach i rzędach. Leonidas wyciągnął swój pociemniały od ściekającej zeń
krwi ofiarnej miecz, najpierw ku zamieszkującym niebiosa bogom, do których zwrócił się z prośbą o
wsparcie, a potem w stronę szybko nadciągającego wroga.

— Zeus Zbawca i Eros! — zakrzyknął grzmiącym głosem, zagłu-

szonym nieco przez kakofoniczną wrzawę, ale przecież dobrze słyszalnym. — Lacedemon!

Zabrzmiał salpinx „Do ataku!” Trębacze zadęli w swe fanfary, których przeraźliwy dźwięk towarzyszył
wojownikom przez pierwszych dziesięć kroków, aby potem ustąpić pola fletnistom, których auloi swymi
jękliwie przenikliwymi głosami przeszyły pole bitwy niby jazgot tysiąca Furii. Dekton, zarzuciwszy sobie
na ramiona dwie kózki, martwą i żywą, co sił w nogach popędził za bezpieczną osłonę nacierających
szeregów.

Spartanie i ich sojusznicy maszerowali równym krokiem, trzymając na sztorc włócznie, których
nasmarowane i wypolerowane groty połyskiwały w słońcu. Nieprzyjaciel rzucił się już do ostatecznej
szarży. Leonidas nie okazując ani pośpiechu, ani podniecenia, podjął rytm marszu i zajął swoją pozycję w
pierwszym szeregu, który zrównał się z nim i rozstąpił, dając mu miejsce, choć Rycerze niezawodnie
pozostali na wyznaczonych sobie miejscach, gotowi go bronić tak z lewej, jak i z prawej strony.

W lacedemońskich szeregach tysiącem głosów zabrzmiał teraz paean, hymn do Kastora. W momencie gdy
osiągnął swą kulminację w porywającym rytmie drugiej strofy,

Niebiańsko lśniący bracie Nadziemski bohaterze

włócznie trzech pierwszych szeregów pochyliły się do ataku.

Żadne słowa nie zdołają oddać grozy i przerażenia, które w nieprzyjacielu, każdym nieprzyjacielu, budził
ten na pozór prosty manewr, zwany w Lacedemonie „nadziewaniem” lub „braniem drzewa w garść”. Tak
łatwy się wydawał na placu ćwiczeń, a tak straszliwe robił wrażenie, gdy szło o życie lub śmierć.
Ktokolwiek go zobaczył przed sobą — tak precyzyjnie i bez lęku wykonany, że nikt się z nim nie
pośpieszył ani nikt się nie spóźnił, nikt ani o cal nie przesunął się w prawo, w cień tarczy swego sąsiada,
wszyscy pozostając jak jeden mąż zdyscyplinowani i zwarci w szczelnym na podobieństwo wężowej
łuski szyku — temu serce zamierało z trwogi, włos jeżył się na karku i ciarki przechodziły po plecach.

Jak ogromny zwierz, który, gdy go osaczą ogary, obraca się do nich z furią, jeży sierść i obnaża pazury,
zdając się na swą siłę i nieustraszo-ność, tak w owej chwili brązowo-szkarłatna falanga
Lacedemończyków stała się żądną mordu bestią.

Lewe skrzydło nieprzyjaciela, szerokie na osiemdziesiąt tarcz, rozsypało się już w momencie gdy jego
promachoi, wojownicy z pierwszego szeregu, mieli jeszcze trzydzieści kroków do Spartan. Z gardeł
wrogów wyrwał się zwierzęcy wręcz, mrożący krew w żyłach krzyk i natychmiast zginął w powszechnym
tumulcie.

Lewa flanka pękła od środka.

Jeszcze chwilę wcześniej rozciągała się ona na czterdzieści osiem tarcz, by raptem skurczyć się do
trzydziestu, dwudziestu i na koniec dziesięciu, w miarę jak panika rozprzestrzeniała się niczym podsycane
podmuchem wiatru płomienie, buchające w pojedynczych zakątkach bojowego szyku. Uciekający z trzech
pierwszych szeregów zderzali się z tymi, którzy po nich następowali. Krawędzie tarcz zahaczały o siebie,
plątały się włócznie. Pomieszany stos ciał i brązu rósł, gdy obciążeni siedemdziesięcioma funtami tarcz i
zbroi wojownicy potykali się i upadali pod nogi swych towarzyszy, powodując z kolei ich upadek.
Widzieliśmy też mężnych wojowników, którzy biegnąc do ataku, opuszczeni zostali przez sąsiadów, lecz z
krzykiem wściekłości dalej parli przed siebie, roztrącając uciekających i z przekleństwami na ustach
depcząc po poprzednikach albo też, gdy ich także opuściła odwaga, wyrywali się z tłoku i zmykali, by
ratować własną skórę.

W szczycie zamętu we wrogich szeregach nastąpił atak Spartan. Wówczas już nawet najodważniejsi
spośród nieprzyjaciół rzucili się do ucieczki. Czemuż by bowiem, choćby się było najdzielniejszym,
stawać do walki i ginąć, gdy zostało się opuszczonym przez towarzyszy z prawej i z lewej, z przodu i z
tyłu? Toteż padały na ziemię odrzucane w ucieczce tarcze i wypuszczane z dłoni włócznie. Pół tysiąca
mężczyzn, którzy stanowili lewe skrzydło, obróciwszy się na pięcie, gnało w popłochu, wzajemnie się
tratując.

W tej właśnie chwili centrum i prawe skrzydło starły się tarcza w tarczę z głównymi szeregami Spartan.
Rozległ się ów jedyny w swoim rodzaju dźwięk, który doskonale jest znany wszystkim wojownikom, lecz
uszu moich i Aleksandrosa, nieobeznanych jeszcze z bitwą, dobiegł po raz pierwszy: odgłos zbrojnego
zderzenia i starcia, którym odznacza się othismos.

Pewnego razu, w rodzinnym domu, będąc jeszcze dzieckiem, pomagałem z Bruksieusem naszemu
sąsiadowi imieniem Pierion przestawić trzy drewniane ule ze słomianymi strzechami. W trakcie
ustawiania jednego z nich na nowym podeście, któryś z nas się poślizgnął i ule upadły. W ich zamkniętych
wnętrzach, które wciąż jeszcze trzymaliśmy w rękach, rozległa się wówczas przeraźliwa wrzawa — nie
pisk ani krzyk, nie pomruk czy ryk, lecz taki dźwięk, który zdawał się dochodzić z samego piekła; drganie
wściekłości i żądzy mordu, dobywające się nie z mózgu lub serca, ale z komórek, tych atomów poleis,
którymi były wnętrza uli.
Ten sam dźwięk, lecz sto-, tysiąckrotnie zwielokrotniony, dobywał się teraz ze zbitej masy mężczyzn,
pancerzy i oręża, która kłębiła się wściekle na rozpostartej pod nami równinie. Zrozumiałem wreszcie
poetyckie określenie „młyny Aresa”, i całym swoim ciałem wychwyciłem ten sens słowa „praca”, który
mają na myśli Spartanie, gdy mówią o wojnie. Poczułem Jak paznokcie Aleksandrosa wpijają mi się w
rękę.

— Czy widzisz mojego ojca? Widzisz Dienekesa?

Dienekes wyrąbywał sobie drogę w starciu, które toczyło się wprost pod nami. Widać było jego
poprzeczną szczotkę, na prawym skrzydle batalionu Heraklesa, w pierwszej linii trzeciego plutonu. Jak
nieład i chaos rządziły w szeregach wroga, tak w szyku Spartan panował ani trochę nie naruszony
porządek oraz spoistość. Wojownicy walczący na czele nie rzucali się wściekle na nieprzyjaciół, dziko
wymachując bronią na prawo i lewo, ani też nie postępowali naprzód z chłodną precyzją, jaką
demonstrowali na placu apelowym. Parli przed siebie we wspólnym tempie i rytmie niczym linia
atakujących okrętów. Nigdy przedtem nie przeszło mi przez myśl, że mordercze groty ich
dwuipółmetrówek tak daleko mogą się wysunąć poza krawędzie zachodzących na siebie wzajemnie
brązowych tarcz promachoiów. Zadawano nimi ciosy, uderzając ukośnie z góry, pchano je całą siłą
prawego ramienia i barku sponad górnej krawędzi tarczy. I nie tylko te z pierwszego szeregu, ale i te z
drugiego, a nawet z trzeciego kłuły ponad ramieniem poprzednika, co sprawiało takie wrażenie, jak
gdyby jakaś żniwiarska machina posuwała się naprzód niczym ściana śmierci. Jak sfora wilków rzuca się
na uciekającego jelenia, tak prawe skrzydło Spartan dopadło obrońców Antyrionu: nie w gorączkowym,
rozwrzeszczanym szale, z odsłoniętymi zębami i pazurami, ale z podobną drapieżnikom zimną krwią,
kalecząc wroga w milczącym porozumieniu całej sfory i z zabójczą precyzją skoordynowanego ataku.

Dienekes nakazał zmianę kierunku. Zwrócił swój pluton ku nieprzyjacielskiej flance. Trudno teraz było
cokolwiek dojrzeć. Stopy wojowników wzbijały gęste tumany kurzu, które w połączeniu z zalegającym
wciąż nad polem bitwy dymem ze spalonych wraków sprawiały wrażenie, iż płonie cała równina. Spod
tej nieprzenikalnej dla wzroku pokrywy wznosił się ku niebu ów nieopisanie straszny dźwięk.
Wyczuwaliśmy raczej, niż widzieliśmy lochos, Heraklesa wprost pod naszymi stopami, gdzie warstwa
pomieszanego z dymem kurzu była nieco cieńsza. Jego wojownicy rozbili lewą flankę przeciwnika i teraz
pierwsze ich szeregi rozpoczęły ostatnią fazę śmiertelnego żniwowania, dobijając tych nieszczęśników,
którzy upadli lub zostali stratowani, albo też tych, których kolana zanadto już osłabły, by utrzymać ich
ciężar podczas panicznej ucieczki przed śmiercią.

Teraz już także w centrum i na prawym skrzydle, na całej szerokości Spartanie walczyli z Syrakuzanami
tarcza w tarczę, hełm w hełm. Spośród wiru walki wyławialiśmy wzrokiem jedynie pojedyncze obrazy, a
i to najczęściej tylko w tylnych szeregach. Wojsko lacedemońskie uformowane było na osiem tarcz
głębokości, syrakuzańskie zaś na dwanaście i szesnaście. Patrzyliśmy, jak szerokie na trzy stopy misy
hoplonów, które dzierżyli wojownicy na dalszych pozycjach, wciskały się w plecy tych z poprzedniego
szeregu, a oni sami ze wszystkich sił pchali i napierali, pozostawiając za sobą bruzdy wyryte w ziemi
podeszwami i wznosząc jeszcze więcej kurzu w powietrze, którym i tak już trudno było oddychać.

Nie byliśmy w stanie rozpoznać poszczególnych wojowników, a nawet całych oddziałów. Widzieliśmy
tylko napierające i ustępujące fale, i słyszeliśmy ten nieustający, straszliwy, mrożący krew w żyłach
dźwięk.

Jak wezbrane wody spływają z gór i na podobieństwo ruchomej ściany wpadają w suche koryta
strumyków, zderzając się z osadzonymi na fundamencie głazów palami i przeplatającą się pomiędzy nimi
wikliną chłopskich tam, tak ściana Spartan uderzała w solidną zaporę Syra-kuzan. Zapora ta, opierając
się nacierającej fali z siłą, jaką jedynie strach i determinacja mogą w ludziach przywołać, zdawała się
wkopywać w ziemię i trwać w niej z nieustępliwą mocą. Toteż przez długie chwile nie było widać, by
uginała się pod naporem atakujących. Tak samo jednak, jak się to dzieje przed oczyma niespokojnego
budowniczego tamy: gdy nurt powodzi zaczyna wyrywać z posady jeden wbity w nią pal, to zaraz inne
uderzenie podmywa kamienną posadę. W każdą powstałą wówczas szczelinę natychmiast nieodparcie
wciska się z całą swą siłą i ciężarem napływająca z góry woda, wdzierając się coraz głębiej, żłobiąc,
rozrywając i poszerzając wyrwę z każdą kolejną falą. I oto w murze owej tamy, jeszcze przed chwilą
zaledwie zarysowanym, teraz pojawia się wyrwa, najpierw szeroka na stopę, a potem już na krok. Fala
wdzierającej się weń wody potężnieje, w miarę jak kolejne i następne jeszcze masy, spływające z wyżej
położonych strumieni, wlewają się w jej koryto, swoim ciężarem bezustannie wypychając coraz wyżej i
wyżej niepowstrzymaną falę żywiołu. Po obu bokach potężniejącego nurtu woda odrywa od brzegów całe
płaty ziemi i wciąga je w swą wirującą toń.

Tak właśnie teraz waliło się i kurczyło centrum Syrakuzan pod uderzeniami ciężkiej piechoty
Tegejczyków, króla i jego Rycerzy, oraz zmasowanego ataku batalionów pułku Dzikich Oliwek.

Skiryci rozbili prawe skrzydło nieprzyjaciela. Po lewej bataliony Heraklesa otaczały jego flankę. Każdy
Syrakuzańczyk na lewym skrzydle, który musiał się obrócić, aby stawić czoło atakowi z boku, to była
jedna tarcza mniej w szeregach odpierających frontalne natarcie Spartan. Wrzawa zaostrzającej się walki
przez moment zdawała się narastać, by w pewnej chwili nagle ucichnąć. W swym rozpaczliwym
położeniu wojownicy starali się zebrać wszystkie zachowane jeszcze w ciele rezerwy sił, nie marnując
ich dłużej na krzyk. Cisza, która zdawała się wiecznością, w istocie trwała zaledwie przez czas
potrzebny na zaczerpnięcie kilkunastu oddechów, po czym, z takim samym przerażającym odgłosem, jaki
wydaje pękająca na górskiej rzece tama, niezdolna już dłużej opierać się naporowi powodziowej fali,
obronne szeregi Syrakuzan pękły i załamały się.

Na gęstej od kurzu i ognia równinie zaczęła się rzeź.

Z gardeł okrytych szkarłatem Spartan wyrwał się krzyk radości pomieszanej z grozą. Syrakuzanie zaczęli
się cofać, lecz nie w panice i w zamęcie, jak to zrobili ich sojusznicy, a drużynami i grupkami, w których
wciąż zachowana była dyscyplina, i którymi wciąż jeszcze dowodzili oficerowie lub najdzielniejsi
spośród szeregowych wojowników, którzy objęli dowództwo i w walce stawali ze swymi tarczami na
czele, w odwrocie zaś osłaniali swych towarzyszy od tyłu. Nic już jednak nie mogło zapobiec ich klęsce.
Czołowe szeregi Spartan tworzyli wojownicy z pierwszych kategorii wiekowych, stanowiący elitę miasta
pod względem szybkości i siły. Żaden z nich, z wyjątkiem oficerów, nie miał więcej niż dwadzieścia pięć
lat. Było wśród nich wielu takich, jak na przykład Polynikes w oddziale Rycerzy, którzy jako
szybkobiegacze osiągnęli rangę olimpijską lub bliską olimpijskiej, i po kilkakroć zdobywali zwycięskie
wieńce, ścigając się pod okiem bogów.

Leonidas dał im teraz wolną rękę, toteż pchani pragnieniem zyskania sobie osobistej chwały, żelazo
swego oręża uczynili narzędziem wykonania wyroku śmierci na uciekających Syrakuzanach.

Gdy fanfarzyści odtrąbili salpinx, którego przeraźliwe dźwięki ogłosiły zaniechanie rzezi, nawet
niewyszkolone oko mogło czytać z pola bitwy jak z otwartej księgi.

Tam oto, na prawym skrzydle spartańskim, gdzie pułk Heraklesa rozbił Antyriończyków, widać było pas
nie zdeptanej ziemi, za którym rozciągało się pole gęsto usiane nieprzyjacielskimi tarczami, hełmami,
włóczniami, a nawet napierśnikami, porzuconymi przez uciekających w popłochu wrogów. Rozrzucone w
pewnych odstępach ciała leżały twarzami zwrócone ku ziemi, na plecach mając hańbiące ślady
śmiertelnych ciosów zadanych im w trakcie ucieczki.

Tam znów, gdzie oddziały wroga były silniejsze i dłużej stawiały opór Skirytom, trup leżał gęściej, a przy
tym warstwami, zaś grunt był głębiej zryty stopami walczących. Wzdłuż szańca, który nieprzyjaciel
wzniósł, aby zabezpieczyć swą flankę, widać było kopczyki martwych ciał wojowników, dla których
obronny mur okazał się zgubną przeszkodą: ginęli, bezskutecznie usiłując go sforsować.

Z kolei wzrok odnajdywał centrum, gdzie okrutna rzeź przybrała największe rozmiary. Tu ziemia była tak
przeorana, jak gdyby tysiąc par wołów przez cały dzień wbijało w nią swe ciężkie racice, ciągnąc za
sobą żelazne lemiesze głęboko woranych pługów. Zmielony na proch pas ziemi, pociemniałej od krwi i
moczu, rozciągał się na trzysta kroków wszerz i sto w głąb. Na tej właśnie przestrzeni ścierali się i
zmagali wojownicy z obu stron, walcząc o każdą piędź ziemi pod stopami, toteż zwłoki poległych
pokrywały ją niczym dywan, miejscami gruby na dwa, a nawet i trzy ciała. Patrząc dalej, ku
nieprzyjacielskim tyłom oraz ku zrujnowanym nabrzeżom, dokąd się kierowali uciekający Syrakuzanie,
można było zobaczyć martwe ciała w rozrzuconych bezładnie grupkach, liczących sobie od dwóch do
siedmiu wojowników, którzy opamiętawszy się w ucieczce, próbowali się zewrzeć ramię przy ramieniu,
wspólnie stawiając czoło fali nieprzyjaciół, wobec której byli niczym zamki z piasku zmiatane przez
przypływ. Ci jednak padli z honorem, bo twarzą do wroga, który od przodu, a nie w plecy zadał im
śmiertelny cios.

Ze zboczy okolicznych wzgórz dobiegały lamenty Antyriończyków, którym udało się ocalić życie, i którzy
teraz patrzyli ze wzniesienia na ciała swych poległych towarzyszy, podczas gdy na murach cytadeli
zawodziły ich żony i córki, tak samo zapewne jak po bitwie pod Ilium rozpaczały Hekuba i Andromache.

Spartanie ściągali na ziemię ciała leżące na innych, szukając przyjaciół lub braci, którzy byli może tylko
ciężko ranni i jeszcze tliło się w nich życie. Gdy natrafili na nieprzyjacielskiego wojownika, który
poruszał się jeszcze i jęczał, przystawiali mu do gardła ostrze xiphos.

— Stop! — krzyknął Leonidas, polecając trębaczom ponownie ogłosić koniec bitwy. — Opatrywać
rannych! Także nieprzyjaciół!

Oficerowie przekazali ten rozkaz swoim oddziałom.

Już wcześniej, na łeb na szyję zbiegliśmy z Aleksandrosem na równinę i wpadliśmy na pole bitwy.
Pędziłem dwa susy za nim, gdy w przerażonym pośpiechu biegł pośród poprzebijanych i zakrwawionych
ciał wojowników, których serca zdawały się nam wciąż jeszcze płonąć ogniem walki, i z których ust
jakby dobywała się jeszcze para oddechów.

— Ojcze! — wykrzykiwał Aleksandros, przepełniony straszliwą obawą, aż nagle ukazał się przed nami
najpierw oficerski hełm z poprzeczną grzywą, a potem sam Olympieus, nie tylko żywy, ale i nietknięty.
Wyraz zaskoczenia na jego twarzy na widok biegnącego ku niemu przez pobojowisko syna był niemal
komiczny. Padli sobie w objęcia. Palce Aleksandrosa dotykały ojcowskiej zbroi, jak gdyby chłopiec
chciał się upewnić, że wszystkie kończyny są całe, i że z żadnego niedostrzegalnego otworu nie sączy się
krew.

Z kolei Dienekes przebił się przez tłumek przypatrujących się czemuś wojowników; Aleksandros rzucił
mu się w ramiona.

— Nic ci nie jest? Nie ranili cię?

Podbiegłem i ja. Obok Dienekesa stał Samobójca ze swoją „igiełką do cerowania” w dłoni; smuga
nieprzyjacielskiej krwi plamiła jego twarz. U stóp zbitych w krąg mężczyzn zobaczyłem poranione i
nieruchome ciało Olympieusowego giermka, Merionesa.

— Co ty tu robisz? — zapytał Olympieus syna. W jego głosie pojawił się ton gniewu, zdał sobie
bowiem sprawę z niebezpieczeństwa, na jakie wystawił się Aleksandros. — Jak się tu w ogóle
znalazłeś?

Na twarzach otaczających nas mężczyzn pojawił się podobny wyraz zagniewania. Dłoń Olympieusa
ciężko „wylądowała” na głowie chłopca, który jednak, dopiero teraz dostrzegłszy Merionesa,
natychmiast z okrzykiem rozpaczy padł na kolana obok jego bezwładnego ciała.

Ja zatem oznajmiłem wojownikom:

— Przypłynęliśmy tutaj.

Spadła na mnie ciężka pięść, potem druga i trzecia.

— Myśleliście sobie, że to żarty? Widowisko do oglądania?

Mężczyźni byli wściekli, bo też niczego innego nie należało się

spodziewać. Aleksandros, głuchy na wszystko, przejęty jedynie losem Merionesa, klęczał nad ułożonym
na plecach starcem, u którego boków przykucnęli także dwaj wojownicy. Jego goła głowa spoczywała na
tarczy, krzaczasta siwa broda poplamiona była krwią, smarkami i flegmą. Jako giermek, Meriones nie
miał pancerza, który chroniłby jego pierś. Syrakuzańska włócznia wbiła mu się pomiędzy żebra.
Wyciekła krew zebrała się we wgłębieniu mostka; podwinięta tunika nasiąkła czarną, krzepnącą już
krwią. Słyszeliśmy, jak jego płuca ze świstem próbują wciągnąć powietrze, zamiast niego jednak wsysały
krew.

— Jak on się znalazł w szyku? — zwrócił się Aleksandros do wojowników łamiącym z żalu głosem. —
Nie powinno go tam było być!

Po czym zaczął krzykiem domagać się wody, raz za razem nawołując roznosiciela. Bez skutku. Oddarł
kawałek swej własnej tuniki i złożywszy go na pół, przyłożył do piersi duszącego się przyjaciela.

— Dlaczego nie zakładacie mu opatrunku? — wrzasnął swym chłopięcym głosem do otaczających go


mężczyzn, w których wzroku była powaga i smutek. — On umiera! Nie widzicie, że on umiera?!

Ponownie zawołał o wodę, ale i tym razem na próżno. Wojownicy znali odpowiedź na jego pytanie, a w
końcu i on sam się jej domyślił, patrząc na rannego, który także był w pełni świadom swego stanu.

— Jedną nogą jestem już w łodzi Charona, mój mały bratanku — wychrypiał z wysiłkiem były żołnierz.

Życie szybko uchodziło z jego źrenic. Był, jak już to wspomniałem, Potidejczykiem, a nie Spartaninem. W
swoim kraju był oficerem, lecz przed bardzo wieloma laty został wzięty do niewoli; nigdy już nie było
mu dane zobaczyć ojczyzny.

Z trudnym do zniesienia dla patrzących wysiłkiem, Meriones zdołał unieść rękę i delikatnie położyć dłoń
na dłoni chłopca. Zamienili się teraz rolami: to umierający podtrzymywał na duchu żyjącego.

— Nie masz szczęśliwszej śmierci niż taka właśnie — wydyszały świszcząco jego usta.

— Wrócisz do domu — przyrzekł mu Aleksandros. — Klnę się na bogów, że sam zaniosę tam twe
kości.

Olympieus także przyklęknął i ujął dłoń swego giermka.

— Wypowiedz swe życzenie, stary przyjacielu. Spartanie zaniosą cię, gdziekolwiek zechcesz.

Starzec spróbował coś powiedzieć, lecz tchawica odmówiła mu posłuszeństwa. Bezskutecznie usiłował
unieść głowę; Aleksandros powstrzymał go i objąwszy jego kark, uniósł ją ponad misę tarczy. Merio-nes
najpierw spojrzał przed siebie, a potem rozejrzał się na boki, wyławiając wzrokiem okryte purpurą
grupki wojowników, skupionych wokół poległych towarzyszy broni. Po czym, zdobywszy się na wysiłek,
który zużył resztkę tlących się w nim jeszcze sił, powiedział:

— Gdzie oni polegli, niechaj i ja spocznę. Oto mój dom. O nic innego nie proszę.

Olympieus przysiągł, że wola jego zostanie spełniona. Aleksandros powtórzył przysięgę, składając na
czole Merionesa pocałunek.

Zdało się nam, jak gdyby w oczach starca zagościł jakiś cienisty spokój.

Minęła chwila.

A potem Aleksandros zaintonował swym jasnym, czystym tenorem Pożegnanie Bohatera:

ów daimon którym Bóg

natchnął mnie w chwili narodzin

z radością panującą teraz w mym sercu

niechaj do Niego powróci.

Na znak odniesionego zwycięstwa Dekton wręczył Leonidasowi koguta, który miał zostać złożony w
dziękczynnej ofierze Zeusowi i Nike. Z twarzy chłopca biła radość z odniesionego triumfu. Jego ręce aż
drżały z pragnienia, by pozwolono im ująć tarczę i włócznię, i znaleźć się w bitewnym szyku.

Ja zaś nie mogłem oderwać oczu od twarzy znajomych wojowników, którym tylekroć przypatrywałem się
podczas musztry i ćwiczeń, lecz nigdy przedtem nie widziałem ich pośród krwi i okropności prawdziwej
bitwy. Choć już przedtem przewyższali, w moim mniemaniu, wszystkich wojowników ze wszystkich
innych miast, to w owej chwili przybrali w mych oczach wymiar podobny herosom i półbogom. Byłem
wszak świadkiem tych choćby chwil, gdy ostatecznie zdruzgotali szeregi bynajmniej nie tchórzliwych
Antyriończyków, walczących pod murami swego miasta w obronie własnych domostw i rodzin.
Widziałem też, jak w ciągu paru minut rozbili doborowe oddziały Syrakuzan i ich najemników,
przygotowanych do walki i uzbrojonych za złoto z nieprzebranego skarbca tyrana Gelona.

Nie było takiego miejsca na polu bitwy, gdzie by się ci Spartanie zawahali z niedostatku odwagi. Teraz
zaś, w pobitewnym rozgorączkowaniu, poczucie dyscypliny podtrzymywało w nich cnotę godności i
szlachetności, z którą sprzeczna by była jakakolwiek chełpliwość. Nie odzierali trupów nieprzyjaciół, jak
by to na ich miejscu śpiesznie i z rozkoszą uczynili wojownicy każdego innego miasta, ani też nie układali
zarozumiale samochwalczego stosu z oręża zwyciężonych. Ich skromne dziękczynienie pod adresem
niebios stanowił ów pojedynczy kogut, niewart nawet jednego obola. Nie dlatego, iżby nie szanowali
bogów, ale dlatego, że mieli dla nich bogobojny podziw, i wszelką przesadę w wyrażaniu ludzkiej
radości z triumfu odniesionego zgodnie z wolą niebios uważali za niegodną honoru wojownika.

Przypatrywałem się Dienekesowi, który zebrał szeregi swego plutonu, notował poniesione straty i
wzywał pielęgniarzy do rannych, traumatiai. Spartanie mają słowo na określenie owego szczególnego
stanu umysłu i ducha, którego za wszelką cenę trzeba unikać w bitwie. Zwą go katalepsis, co oznacza tak
głębokie wewnętrzne poruszenie, wywołane grozą i przerażeniem lub też niepohamowanym gniewem, iż
skutkiem jego staje się całkowite zesztywnienie ciała.

Rola oficera, jak sobie z tego zdałem sprawę, obserwując Dienekesa, który podążał od jednego żołnierza
do drugiego, aby każdemu okazać zainteresowanie i troskę, na tym między innymi polegała: na każdym
etapie bitwy — a także przed nią i po niej — chronić swych podkomendnych przed popadnięciem w taki
właśnie stan. Rozpalać ich męstwo, gdy słabnie, ale też hamować ich furię, gdy zachodzi obawa, że
utracą wszelką nad sobą kontrolę. To był obowiązek Dienekesa. Dlatego właśnie jego hełm wyróżniał się
poprzeczną, oficerską grzywą.

Jego dzielności nie da się porównać z heroizmem Achillesa. Nie był nadczłowiekiem, który bez
najmniejszego szwanku przebijał się przez pole bitwy, własną ręką kładąc pokotem niezliczone rzesze
wrogów. Był po prostu wojownikiem. Jego zadanie wymagało zdolności do samokontroli i opanowania,
jednakże nie dla własnego tylko pożytku, lecz dla dania przykładu tym, którym przewodzi. Zadanie,
którego istotę tak krótko — i tak jego wagę pomniejszając — sformułował pod Gorącymi Wrotami
owego ranka, gdy umierał:

„Czynić to, co zwykle, w niezwykłych okolicznościach”.

Wojownicy przystąpili teraz do kompletowania swoich „biletów”. Wspomniałem już wcześniej o


plecionych z gałązek bransoletkach, które wszyscy sobie własnoręcznie przygotowują przed bitwą, aby w
razie konieczności posłużyły do zidentyfikowania ich ciał po walce. Otóż wypisują oni lub wycinają na
nich swe imiona po dwakroć, na obu brzegach bransoletki, którą następnie przełamują na pół. „Krwawą
połowę” zawiązują sobie rzemykiem wokół lewego nadgarstka, pozostawiając ją tam na cały czas bitwy;
„winną połowę” wrzucają do kosza, który przechowywany jest w taborach, na zapleczu armii.
Bransoletki z rozmysłem przełamywane są nierówno, aby można było, w przypadku zatarcia lub innego
rodzaju uszkodzenia „krwawego” imienia, dopasować do niego którąś z połówek pozostawionych w
koszu. Po zakończonej bitwie wszyscy odbierają swoje bilety. Te, po które nikt się nie zgłosi, pozwolą
policzyć i zidentyfikować poległych.

Nie ma wojownika, który usłyszawszy, iż wywołano jego imię i ma wystąpić z szeregu, aby odebrać swój
bilet, nie poczułby, jak ze wzruszenia uginają się pod nim nogi.
Można było teraz obserwować, jak opada ze wszystkich straszliwe napięcie i zaczynają się zbijać w
dwu-, trzyosobowe grupki. Trzymając się za ręce, klękają, nie w wyrazie bogobojnego szacunku, choć był
on w ich duszach wszechobecny, lecz z nagłego przypływu słabości w nogach, które odmawiały im
posłuszeństwa. Wielu płakało, innych ogarnęło nagłe drżenie. Nie było to nikomu poczytane za objaw
znie-wieścienia; owo nagłe osłabienie członków miało swój osobny dorycki termin: hesma phobou, czyli
oczyszczenie, lub inaczej, „otrząsanie się z lęku”.

Leonidas przechadzał się pośród swego wojska, pokazując, że jest żyw i nietknięty. Wszyscy łapczywie
pili należną sobie porcję mocnego, ciężkiego wina, a nie gardzili także wodą, i to w dużych ilościach.
Szybko wypite wino nie wywoływało żadnego skutku. Co poniektórzy próbowali rozczesać włosy, jak
gdyby chcieli w ten sposób przyśpieszyć proces powracania do normalności, jednakże drżące ręce nie
pozwalały im dokończyć tej czynności. Doświadczeni wojownicy podśmiewali się z tego, dobrze
wiedząc, że to próżny wysiłek, gdyż nie sposób w takiej chwili zapanować nad swymi członkami.
Wreszcie i sami nowicjusze parskali śmiechem, choć pobrzmiewało w nim jeszcze świeżo przeżyte
piekło.

Gdy już wszystkie bilety, które znalazły swoje bliźniacze połówki, trafiły do rąk właścicieli, przyszła
kolej na te pozostałe. Ci bowiem, do których należały, albo zginęli, albo zbyt ciężko byli ranni, by się po
nie zgłosić. Odbierali je wówczas ich bracia i przyjaciele, ojcowie, synowie i kochankowie. Bywało, że
odebrawszy swój własny bilet, ktoś sięgał po następny lub nawet i trzeci, czyniąc to z oczyma zalanymi
łzami. Wielu było też takich, którzy podchodzili do kosza, aby po prostu doń zajrzeć i poznać liczbę
zabitych.

Tamtego dnia ustalono ją na dwudziestu ośmiu.

Jego Wysokość może przyrównać tę liczbę do tysięcy poległych w większych bitwach, uznając ją za
niewartą wzmianki. Lecz dla nich w tamtej chwili równało się to zdziesiątkowaniu.

W pewnej chwili nastąpiło poruszenie. Przed szeregami wojowników pojawił się Leonidas.

— Uklękliście? — zapytał.

Przechodząc przed ich frontem, nie wygłaszał mów, na wzór monarchów, którzy czerpią satysfakcję z
dźwięku swego własnego głosu, lecz zwracał się do wojowników tonem zwykłym, jakim rozmawiają ze
sobą towarzysze broni, a przy tym każdego z nich dotknął, niektórych ściskając, innych obejmując
ramieniem. Kierował do nich słowa, jakimi mężczyzna zwraca się do mężczyzny, Szlachetny do
Szlachetnego, bez jakichkolwiek akcentów monarszej protekcjonalności. Nikt nie musiał wydawać
rozkazu do zbiórki, który niejako zrodził się sam z siebie i półgłosem rozszedł się po szeregach.

— Czy wszyscy zebrali już obie połówki biletu? Czy wszystkie dłonie przestały już drżeć na tyle,
byście mogli je złożyć? — zaśmiał się król, przechadzając się swobodnym krokiem.

Wojownicy wybuchnęli śmiechem, idąc za jego przykładem. Kochali swego wodza.

Zwycięzcy nie ustawili się wedle jakiegoś przemyślanego porządku, lecz w przemieszaniu rannych z nie
zadraśniętymi, w tym również giermków i helotów. Zostawili Leonidasowi wolną przestrzeń, przy czym
znajdujący się w jego pobliżu przyklękli, aby ci za ich plecami mogli wszystko widzieć i słyszeć. Tak się
ustawiali, by do wszystkich dotarły jego słowa i aby wszyscy widzieli jego oblicze.
Bitewny kapelan, a był nim Olympieus, wzniósł przed królem kosz z pozostałymi w nim połówkami
biletów. Leonidas wyjmował je po kolei i odczytywał jedynie wyryte na nich imiona. Nie wygłaszał
pochwalnych mów. Dla Spartan jest to najstosowniejsza forma uczczenia pamięci poległych.

Alkamenes.

Damon.

Antalkides.

Lysandros.

I dalej, w kolejności znajdowanych biletów.

Ciała zabitych, już odnalezione i zniesione z pola przez giermków, zostaną obmyte i namaszczone
olejkiem. Następnie odprawione będą modły i złożone ofiary. Każdy poległy wojownik zostanie owinięty
w swój własny lub któregoś z przyjaciół płaszcz, i w nim pogrzebany na polu bitwy, u boku swych
towarzyszy, wraz z nimi uhonorowany usypanym z ziemi kurhanem. Do domu poległego przyjaciele
odniosą jedynie jego tarczę, miecz, włócznię i zbroję, chyba że z wróżebnych znaków wyniknie, iż
bardziej byłby mu należny honor pogrzebania w Lacedemonie.

Leonidas podniósł teraz do góry połówki swej własnej bransoletki i złożył je ze sobą.

— Pozdrawiam was, bracia i sojusznicy. Zbliżcie się i wysłuchajcie słów, które wypowie moje serce.

Odczekał chwilę, skupiony i uroczysty.

A potem, gdy zapadła zupełna cisza, przemówił:

— Gdy mężczyzna nasuwa przed swe oczy brązowe oblicze hełmu i wyrusza na wojnę, to dzieli się na
dwie połowy, tak jak i dzieli swój bilet. Jedną połowę siebie samego zostawia. Tę, która czerpie radość
z posiadania dzieci, która przyłącza swój głos do śpiewającego chóru, która tuli do siebie żonę w
słodkich ciemnościach małżeńskiego łoża.

Tę właśnie, lepszą swoją połowę, mężczyzna pozostawia. Zakazuje swemu sercu wszelkiej czułości i
litości, wszelkiego współczucia i delikatności, wszelkiej myśli lub wyobrażenia o wrogu jako o
człowieku

— podobnej sobie istocie ludzkiej. Kroczy ku bitwie, zabrawszy ze sobą jedynie tę drugą,
nikczemniejszą część siebie. Tę swoją połowę, która wie, co to zabijanie i rzeź, i która nie umie okazać
łaski. Gdyby taką nie była, to w ogóle nie byłby zdolny stanąć do walki.

Wojownicy słuchali go w przesyconej powagą ciszy. Leonidas miał w owym czasie pięćdziesiąt jeden
lat. Od chwili, gdy ukończył dwudziesty rok życia, wziął udział w ponad czterdziestu bitwach. Jego
ramiona i łydki, kark i osłonięta stalowej barwy brodą część twarzy, pokryte były bliznami po ranach, z
których najstarsze liczyły sobie bez mała trzydzieści lat.

— Aż oto ów mąż wychodzi z rzezi żyw. Słyszy, jak wywołane zostaje jego imię i występuje z szeregu,
by odebrać swój bilet. Wraz z nim odzyskuje tę część samego siebie, z którą się przedtem rozstał. To
uroczysta chwila. To chwila święta, w której człowiek odczuwa obecność bogów jako nie mniej
oczywistą niż jego własny oddech. Jakaż niepoznawalna łaska nas dzisiaj oszczędziła? Jakiż niebiański,
przychylny nam wyrok sprawił, że nieprzyjacielska włócznia przeszła o włos od naszego gardła, by
śmiertelnie przebić pierś naszego ukochanego sąsiada w szeregu? Dlaczego dalej stąpamy po tej ziemi,
my, którzyśmy wszak w niczym nie lepsi, nie dzielniejsi ani bardziej bogobojni od tych naszych braci,
których bogowie posłali do piekieł? Gdy mężczyzna przykłada do siebie dwie połówki swego biletu i
widzi, że do siebie pasują, wówczas czuje, jak druga jego część, ta, która wie, co to miłość, litość i
współczucie, z powrotem z nim się zlewa. I właśnie to uczucie ugina pod nim kolana. Cóż innego
odczuwać może w takiej chwili wojownik niż największą i najgłębszą wdzięczność dla bogów, którzy z
niepojętych dlań powodów oszczędzili mu dzisiaj życie? Jutro być może postanowią wedle innego swego
kaprysu. Lub za tydzień. Albo za rok. Dziś jednak wciąż świeci mu słońce, czuje na ramionach jego
ciepło i widzi wokół siebie twarze swych towarzyszy, których kocha i z którymi dzieli radość z ich i
własnego ocalenia.

Leonidas zamilkł na chwilę, pozostając jednak w środku przestrzeni, której mu ustąpili żołnierze.

— Rozkazałem, by zaprzestano pościgu za nieprzyjacielem. Postanowiłem powstrzymać dalszą rzeź


tych, których dzisiaj zwaliśmy swoimi wrogami. Niech wracają do swoich domów i uściskają swe żony i
dzieci. Niech, tak samo jak my, uronią łzę wdzięczności za swe ocalenie i zapalą bogom dziękczynne
znicze. Ale niech żaden z nas nie zapomni lub niewłaściwie sobie nie wytłumaczy przyczyn, dla których
stanęliśmy dzisiaj przeciwko innym Grekom. Nie po to z nimi walczyliśmy, aby ich, naszych braci,
podbić bądź zniewolić, lecz po to, by w nich pozyskać sprzymierzeńców, którzy staną u naszego boku
przeciwko większemu wrogowi. Mieliśmy nadzieję, że ulegną naszym perswazjom. Ostatecznie
musieliśmy to osiągnąć siłą. To już jednak nieważne, gdyż teraz stali się naszymi sojusznikami i od tej
chwili jako takich będziemy ich traktować.

Głos Leonidasa nagle spotężniał i taka w nim zabrzmiała emocja, że co bliżej stojący aż się wzdrygnęli.

— Pers! Powodem tej walki jest Pers. To jego niewidzialna obecność kładła się cieniem nad polem
bitwy. To on jest winien temu, iż w koszu pozostały te osierocone bilety. Temu, że dwudziestu ośmiu
spośród najszlachetniejszych mężów naszego miasta nigdy już nie zobaczy piękna ojczystych wzgórz i
nigdy nie zatańczy przy słodkich dźwiękach lacedemońskiej muzyki. Ja wiem, że wielu z was myśli o
mnie, iż mam nie po kolei w głowie, tak samo zresztą jak i Kleomenes, mój królewski poprzednik.

Wśród wojowników rozległy się śmiechy.

— Dochodzą mych uszu różne szepty, a bywa, że nie są to już nawet szepty.

Śmiechów przybyło.

— Leonidas słyszy głosy, których wy nie słyszycie. Stawia na szalę swe życie całkiem nie po
królewsku, gotuje się do wojny z nieprzyjacielem, którego nigdy nie widział na oczy, i o którym wielu
mówi, że nigdy nie przybędzie. To wszystko prawda…

Wojownicy znowu się zaśmiali.

— Lecz wysłuchajcie i nigdy nie zapomnijcie tego, co teraz powiem. Pers tu nadciągnie w tak
niezliczonej liczbie, że wobec tej rzeszy karłem okaże się wojsko, które wystawił przed czterema laty,
gdy Ateńczycy i Platejczycy tak chwalebnie zwyciężyli pod Maratonem. Przybędzie do nas dziesięć-, sto-
, tysiąckroć potężniejszy. I nie każe nam długo na siebie czekać.

Leonidas ponownie zrobił pauzę. Rozpalony w jego piersiach ogień sprawił, że na twarz wystąpił mu
rumieniec, a oczy płonęły gorączką i żarem wewnętrznego przekonania.

— Słuchajcie mnie, bracia. Pers nie jest takim królem, jakim był dla nas Kleomenes lub jakim ja teraz
jestem dla was. On nie idzie w krwawą bitwę z tarczą i włócznią, tylko śledzi jej przebieg z bezpiecznej
odległości, ze szczytu wzgórza, usadowiony na swym złotym tronie.

Na te słowa rozległy się przyciszone, drwiące okrzyki.

— Jego towarzysze to nie Szlachetni i Równi, uprawnieni do otwartego wyrażania przed nim swych
opinii bez żadnego lęku, lecz niewolnicy, tyleż dla niego warci, co jego dobytek. Żaden mąż, choćby
najszlachetniejszego rodu, nie jest mu równy w oczach boga, albowiem uważa go on za swoją własność,
nie drożej cenioną od kozy lub świni; żaden też nie staje do walki powodowany miłością ojczyzny i
wolności, lecz wiedziony na smyczy lub popędzany biczem innego niewolnika. Król ten zaznał porażki z
rąk Hellenów i mocno to uraziło jego próżność. Teraz nadciąga, aby się za nią odpłacić, lecz postanowił
to nie jak mąż wart szacunku, a jak zepsuty i rozkapryszony dzieciak, który wpadł w złość, gdyż inne
dziecko odebrało mu zabawkę. Ja przeto pluję na koronę tego króla. Wycieram sobie tyłek o jego tron,
będący jedynie stolcem niewolnika, który nie dąży do niczego, co byłoby celem szlachetniejszym niż
uczynienie niewolnikami wszystkich innych. Wszystko, czego dokonałem jako król, i wszystko, co przede
mną osiągnął Kleomenes — każdy zjednany nieprzyjaciel, każda zawiązana unia, każdy chwiejny
sojusznik zmuszony do posłuszeństwa — było czynione z myślą o jednym: o dniu, w którym Dariusz, lub
jeden z jego synów, powróci do Hellady, aby się nam odpłacić.

Leonidas podniósł do góry kosz z biletami poległych.

— Oto dlaczego dziś wszyscy ci lepsi od nas mężowie oddali tutaj swe życie. Oto dlaczego uświęcili
tę ziemię bohaterską ofiarą swej krwi. Oto czemu posłużyła ta ich ofiara. Nie rozpłatano im wnętrzności
w dzisiejszej bitwie o tę zaszczaną morską kałużę, lecz w pierwszej z wielu bitew większej wojny, której
nadejście widzi już bóg na niebie, a wy wszyscy przeczuwacie w waszych sercach. To tej właśnie wojny
bohaterami są nasi polegli bracia. Wojny, która będzie najpoważniejszą i najtragiczniejszą w dziejach.

Tu Leonidas potoczył ramieniem ponad zatoką, od rozciągającego się poniżej Antyrionu po leżący na
drugim brzegu Rion.

— W dniu, w którym Pers powiedzie przeciw nam swe niezliczone wojska, płynąc przez tę cieśninę,
nie znajdzie swobodnego przejścia i opłaconych przyjaciół, ale zjednoczonych i nieugiętych
przeciwników: sprzymierzonych Hellenów, którzy zaatakują go z obu brzegów. Gdyby zaś, otrzymawszy
od szpiegów wieści o tym, co go tu czeka, wybrał inną drogę, inne przejście i inne pole bitwy, gdzie ląd i
morze stwarzać będą korzystniejsze dla nas warunki, to stałoby się tak dzięki temu, czego dokonaliśmy
dzisiaj, i dzięki poświęceniu tych oto naszych braci, których tu złożymy w mogile bohaterów. Z tą właśnie
myślą postanowiłem nie czekać, aż Syrakuzanie i Antyriończycy, nasi dzisiejsi wrogowie, przyślą do nas
swych heroldów, aby zgodnie z obyczajem uzyskać naszą zgodę na zniesienie z pola bitwy swoich
zabitych. Jako pierwszy wysłałem do nich naszych gońców, by im wielkodusznie i bez urazy w sercu
zaproponować zawieszenie broni. Niechaj nasi nowi sprzymierzeńcy nie znajdą zbroi swych poległych,
które by nosiły ślady profanacji, i niechaj niewiasty ich nie ujrzą splugawionymi ciał swych mężów i
synów. Niechaj ci, których dziś oszczędziliśmy, ramię w ramię z nami staną do bitwy owego dnia, gdy raz
na zawsze nauczymy Persa, jaką stanowi wagę męstwo wolnych ludzi, gdy stają przeciwko niewolnikom,
choćby nie wiadomo jak licznym, i bez względu na to, jak bezlitośnie będzie ich zapędzał do walki bicz
ich króla-dzieciaka.

KSIĘGA TRZECIA
KSIĘGA TRZECIA

KOGUT
ROZDZIAŁ DWUNAS TY

Gdy Grek Kseones doszedł do tego miejsca swej opowieści, nastąpiło niefortunne wydarzenie. Jeden z
podwładnych Królewskiego Doktora, podczas opatrywania ran jeńca wyjawił mu niechcący, jaki los
spotkał po bitwie u Gorących Wrót Leonidasa, króla i wodza Spartan pod Termopilami, i jakiego w ten
sposób, w oczach Greka, świętokradztwa dopuścili się wobec jego ciała żołnierze Jego Wysokości,
którzy je wydobyli spod stosów poległych w tej rzezi.

Jeniec zareagował na tę wieść gwałtownie i nadzwyczaj gniewnie. Oświadczył, iż od tej chwili nic
więcej nie powie, a nadto zażądał od swych strażników, Orontesa i oficerów Nieśmiertelnych, aby
także i jemu niezwłocznie zadali śmierć. Kseones w żaden sposób nie potrafił przeboleć tego, iż ciało
jego króla zostało pozbawione głowy i ukrzyżowane. Wszystkie argumenty, groźby i prośby, których
użyto, by nakłonić go do zmiany tego postanowienia, na nic się zdały.

Kapitana Orontes nie miał wątpliwości, że jeśli Jego Wysokość zostanie poinformowany o buncie
jeńca, to mimo żywego pragnienia, by zapoznać się z dalszym ciągiem opowiadanej historii, skaże
Greka na śmierć za zuchwalstwo okazane wobec swej osoby.

Szczerze mówiąc, kapitan zląkł się także i o własną głowę, jak również o głowy swoich oficerów, które
znalazłyby się w niebezpieczeństwie, gdyby Jego Wysokość, żądny dowiedzieć się o spartańskim wrogu
wszystkiego, co było można, wpadł w gniew na wieść o nieprzejednanym uporze jeńca.

W trakcie swych rozmaitych nieformalnych kontaktów, nawiązanych przy okazji przesłuchań, Orontes
zyskał sobie zaufanie, a nawet — jeśli można aż tak dalece rozszerzyć znaczenie tego słowa —
przyjaźń Kseo-nesa. Postanowił tedy użyć swego osobistego nań wpływu, by zmiękczyć jego upór. W
tym celu starał się uświadomić Grekowi, że rozkazu pohańbienia ciała Leonidasa Jego Wysokość
głęboko pożałował niemal natychmiast po jego wydaniu. Wydał go zaś zaraz po zakończonej bitwie,
gdy jeszcze krew burzyła się w nim na myśl o poległych na jego oczach tysiącach najdzielniejszych
wojowników Imperium, a liczbę ich oceniali niektórzy aż na dwadzieścia tysięcy. Dokonali tego
żołnierze Leonidasa, który sprzeciwił się woli boga Ahury Mazdy, w oczach Persów buntując się tym
samym przeciwko całym Niebiosom. Na domiar złego, także dwaj rodzeni bracia Jego Wysokości,
Habrokomes i Hyperanthes, oraz ponad trzydziestu członków królewskiej rodziny posłanych zostało do
domu śmierci przez spartańskiego wroga i jego sojuszników.

Co więcej, wyjaśniał dalej kapitan, okaleczenie ciała Leonidasa, jeśli spojrzeć na nie w odpowiednim
świetle, stanowiło wyraz szacunku i przepełnionego grozą podziwu, jaki odczuwał wobec
spartańskiego króla Jego Wysokość, albowiem nie zdarzyło się przedtem, by w odniesieniu do
któregokolwiek innego nieprzyjacielskiego wodza wydał on równie bezwzględny rozkaz, w oczach
Hellenów będący barbarzyńskim aktem zemsty.

Jednakże jeniec Kseones pozostał głuchy na wszystkie te argumenty i powtarzał swe życzenie, by go
bezzwłocznie ścięto, jak również odmawiał przyjmowania wszelkiego jadła i napoju. Wydawało się
tedy, że jego w powyższym miejscu przerwana opowieść nigdy już nie zostanie podjęta.

Wówczas Orontes, w obawie, iż nie uda się długo tego stanu rzeczy utrzymać w tajemnicy przed Jego
Wysokością, zwrócił się z prośbą do Demaratosa — usuniętego z tronu byłego króla Sparty, który
rezydował na dworze Jego Wysokości jako przygarnięty przez niego wygnaniec, a zarazem doradca —
o wzięcie na siebie roli rozjemcy. Wyraziwszy Zgodę, Demaratos osobiście udał się do namiotu
królewskiego lekarza, gdzie przez ponad godzinę rozmawiał z Kseonesem w cztery oczy. Po
opuszczeniu namiotu poinformował kapitana Orontesa, iż uczucia Greka uległy zmianie i jest on znowu
gotów do dalszego przesłuchania.

Kryzys minął.

— Powiedz mi — zapytał kapitan Orontes, który odczuł wielką ulgę

— jakich użyłeś argumentów i tłumaczeń, by doprowadzić do takiego obrotu sprawy?

Na co Demaratos odparł, że spośród wszystkich Hellenów Spartanie odznaczali się największą


pobożnością i największym darzyli swych bogów poszanowaniem. Podzielił się też z kapitanem swym
osobistym spostrzeżeniem, że pod tym względem, im kto wśród Lacedemończyków niższą miał rangę w
wojsku, przy czym ze szczególną wyrazistością przejawiało się to u obcokrajowców w rodzaju jeńca
Kseonesa, tym bardziej, i niemal bez wyjątków, starał się człowiek taki być — jak to określił
Demaratos — „bardziej spartański niż sami Spartanie”.

Demaratos zaapelował przeto do bogobojnych uczuć jeńca, a zwłaszcza do jego szczególnego


szacunku dla Apolla Febosa, którego Grek darzył najgłębszą pośród wszystkich bogów admiracją.
Demaratos doradził mu, aby pomodliwszy się i złożywszy ofiarę, wedle swego najgłębszego
przekonania rozpoznał boską wolę. Z pewnością bowiem, powiedział jeńcowi, Dalekostrzelny przez
cały czas wspomagał go w opowiadaniu. Czemuż by więc miał mu teraz nakazać jej przerwanie ?
Stawiałby się tedy Kseonesponad nieśmiertelnymi bogami, mniemając, iż wiadome mu są ich
niepoznawalne życzenia? Wolno mu dla własnego kaprysu zaprzestać przekazywania ich słów?

Jakąkolwiek odpowiedź otrzymał od bogów grecki jeniec, to najwidoczniej zgodna ona była z radą,
której udzielił mu Demaratos.

Podjęliśmy więc na nowo przesłuchanie czternastego dnia miesiąca Tashritu.

***

Polynikes został odznaczony za męstwo w walce pod Antyrionem.

Już po raz drugi zasłużył sobie na tak wielkie wyróżnienie, co jeszcze nikomu się przed nim, w wieku
zaledwie dwudziestu czterech lat, nie udało. Żaden zresztą ze Szlachetnych nie zdobył tego lauru
dwukrotnie, oprócz Dienekesa, który jednak na drugie odznaczenie czekał aż do wieku blisko czterdziestu
lat. Za swe bohaterstwo Polynikes mianowany został kapitanem Rycerzy, za czym szedł honor
przewodniczenia gronu, które nominowało wojowników wybranych na następny rok do oddziału Trzystu
Towarzyszy Króla. To najwyższej rangi wyróżnienie w połączeniu z laurem najlepszego szybkobiegacza
olimpiady uczyniło z niego świetlisty wzorzec sławy, którego blask roztaczał się daleko poza granicami
Lacedemonu. Widziano w nim drugiego Achillesa, herosa całej Hellady, który stanął u progu bezkresnej i
nieśmiertelnej chwały.

Trzeba mu było oddać tę sprawiedliwość, iż nie dopuścił, aby to wszystko przewróciło mu w głowie.
Jeśli już czymkolwiek przejawiła się w nim pycha, to jedynie tym, że jeszcze surowszej się poddał
samodyscyplinie, choć trzeba też przyznać, iż jego gorliwe dążenie do cnoty, jak miały to wykazać
przyszłe wydarzenia, znalazło swój wyraz w przesadnie surowym traktowaniu innych wojowników, nie
tak szczodrze i nie tak widocznie jak on obdarowanych przez naturę.

Co się tyczy Dienekesa, to tylko raz, w wieku dwudziestu sześciu lat, uhonorowany został
przynależnością do grona Rycerzy, po czym jednak z całym szacunkiem, lecz konsekwentnie, nie
przyjmował kolejnych nominacji. Podobało mu się, jak sam mówił, nie zanadto wyeksponowane
stanowisko dowódcy plutonu. Bardziej czuł się sobą pośród szeregowych wojowników i był przy tym
głęboko przekonany, że największy pożytek przynosił armii, sprawując bezpośrednie dowództwo, a i to
tylko do pewnej liczby podkomendnych. Odmawiał za każdym razem, gdy proponowano mu awans na
funkcję wyższą niż komenda nad plutonem.

— Umiem liczyć tylko do trzydziestu sześciu — taka była jego zwykła wymówka. — Od wyższych
rachunków mąci mi się w głowie.

Ja zaś dorzucę do tego na podstawie swoich własnych obserwacji, że prawdziwym darem i powołaniem
Dienekesa, większym nawet niż jego walor oficera i wojownika, było pełnienie roli nauczyciela.

Jak wszyscy urodzeni nauczyciele, w głębi duszy sam pozostał studentem.

Studiował istotę lęku, jak również jego przeciwieństwa.

Gdybym się jednakowoż teraz zagłębił w dygresję na ten temat, to ucierpiałaby na tym ciągłość mej
opowieści. By ją zatem podjąć, powróćmy pod Antyrion.

W drodze powrotnej do Lacedemonu zostałem ukarany za to, że towarzyszyłem Aleksandrosowi w


marszu za armią. Odebrano mi funkcję jego przybocznego i nakazano wycofanie się na same tyły taborów,
gdzie przyszło mi pełnić w tumanach kurzu obowiązki pasterza ofiarnego stada, u boku półheloty,
przyjaciela mego, Dektona. Zyskał on pod Antyrionem nowy przydomek — Kogut, a to na pamiątkę
chwili, gdy zaraz po zakończeniu bitwy wręczył Leonidasowi ofiarnego kuraka. Tak był jednak
podniecony i przejęty obejrzaną walką, w której gorąco pragnął wziąć czynny udział, że gdy nieszczęsny
kogut trafił do rąk króla, to już rękoma Dektona na pół uduszony. Przydomek całkiem zresztą do niego
pasował. Dekton w istocie był swego rodzaju kogucikiem, tryskającym podwórkową wojowniczością i
zawsze gotowym do zwady ze wszystkim, co było nie tylko jego rozmiarów, ale i trzykroć większych.
Toteż cała armia posługiwała się tym jego nowym mianem, on sam zaś uznany został za coś w rodzaju
szczęśliwego talizmanu czy też zapewniającej zwycięstwo maskotki.

Sprawiło to jednak, że Dekton stał się jeszcze bardziej drażliwy na punkcie swej osobistej godności, i
jeszcze bardziej niż przedtem, jeśli w ogóle było to możliwe, zadziorny. Przydomek, którym został
obdarzony, uznał za wyraz protekcjonalności i potraktował go jako jeszcze jeden powód, by pałać
nienawiścią do swych panów, gardząc zarazem pozycją, jaka mu przypadła w ich służbie.

Co do mnie, to fakt, iż podążyłem za armią, określił jako durnotę.

— Powinieneś był zwiać — mruczał półgębkiem, gdyśmy się przebijali przez krztuszący obłok kurzu
wzbijany przez kolumnę taborów.

— Zasłużyłeś sobie na wszystko, co cię teraz spotyka. I to wcale nie tym, za co cię ukarali, tylko tym, że
nie skorzystałeś z okazji i nie utopiłeś tego swojego wzniosłego śpiewaka, Aleksandrosa, żeby potem
zbiec prosto do świątyni Posejdona.

Miał na myśli sanktuarium w Tajnaronie, gdzie udzielano zbiegom schronienia i azylu.

Tak oto moja lojalność wobec Spartan została przez Dektona potępiona i wyśmiana. Już dwa lata
wcześniej trafiłem na jakiś czas w jego władanie, wkrótce po tym, jak los przywiódł mnie do
Lacedemonu, gdy obaj mieliśmy po dwanaście lat. Jego rodzina pracowała w posiadłości Olympieusa,
ojca Aleksandrosa, którego łączyły więzy pokrewieństwa z Dienekesem, a to poprzez jego żonę. Arete.
Jeśli chodzi o samego Dektona, to był on półkrwi helotą, nieprawym synem, jak głosiła plotka, pewnego
Szlachetnego, którego kamień nagrobny z inskrypcją

ldotychides

na wojnie pod Mantineą

leżał przy Drodze Amiklajańskiej, naprzeciwko syssitii, czyli stojących w szeregu jadalni szeregowych
wojowników.

Owo na poły spartańskie pochodzenie w niczym jednak nie polepszyło statusu Dektona. Był uważany za
helotę i tyle. Prawdę powiedziawszy, chłopcy w jego wieku, a bardziej jeszcze Szlachetni, odnosili się
do niego z nieufnością, i to tym większą, że Dekton odznaczał się wyjątkową siłą i sportowymi
uzdolnieniami. Mając czternaście lat, zbudowany był już jak całkiem dorosły mężczyzna i był prawie tak
samo silny.

Musiała kiedyś nadejść chwila, gdy trzeba mu będzie za to wszystko zapłacić, i Dekton to wiedział.

Ja w owym czasie przebywałem w Lacedemonie zaledwie od pół roku, będąc wciąż jeszcze zdziczałym
chłopcem, który dopiero co zszedł z gór. Toteż nie chcąc ryzykować rytualnej nieczystości zabiciem mnie,
dla wszelkiego bezpieczeństwa zlecano mi najbardziej niewdzięczne zajęcia na farmie. Wykazałem się
jednakowoż przy nich taką niezdar-nością, że doprowadzała ona moich helockich nadzorców do furii i w
końcu skłoniła ich do poskarżenia się na mnie bezpośrednio u pana, czyli Olympieusa. Mąż ów okazał mi
swą łaskę; być może przez wzgląd na to, iż urodziłem się wolnym człowiekiem, a być może dlatego, że
przybyłem do miasta nie jako jeniec, lecz ze swej własnej nieprzymuszonej woli.

Powierzono mi opiekę nad kozami i koźlętami.

Miałem być pastuszkiem w stadzie zwierząt ofiarnych i troszczyć się o stworzenia przeznaczone do
porannych i wieczornych obrzędów, a także podążać wraz z nimi za armią, gdy udawała się w pole na
ćwiczenia.

Na czele pastuszków stał właśnie Dekton, który znienawidził mnie od pierwszej chwili. Przedmiotem
jego najboleśniejszych szyderstw stała się nierozważnie mu przeze mnie wyjawiona wskazówka,
udzielona mi osobiście przez Apolla Dalekostrzelnego. Dekton uznał ją za zabawną wręcz do rozpuku.
Jak mogłem pomyśleć, jak mogłem śnić, wyobrazić sobie, że oto olimpijski bóg, potomek samego Zeusa
Gromowładnego, protektor Sparty i Amiklai, strażnik Delf i Delos, i kto wie ilu jeszcze poleis, pozwolił
sobie zmarnować swój drogocenny czas, zniżając się na ziemię i gwarząc w śnieżycy z takim jak ja
heliokekaumenosem, nie przynależącym nawet do żadnego miasta?
W oczach Dektona byłem największym, do szczętu ogłupiałym na skutek długiego przebywania w górach
kmiotkiem, jakiego zdarzyło mu się w życiu spotkać.

Mianował mnie Głównym Wycieraczem Kozich Tyłków.

— Wyobrażasz sobie, że dam sobie wygarbować skórę za dostarczenie królowi obesranej kozy? Jazda,
wypucuj tę dupę do połysku!

Dekton nigdy nie przepuścił okazji, żeby mnie upokorzyć.

— Dbam o twoje wykształcenie, ty kołku. Te kozie tyłki to twoja Akademia. Na dzisiejszej lekcji
będziesz się uczył tego samego, czego uczyłeś się wczoraj: na czym mianowicie polega żywot
niewolnika?

Otóż na tym, żeby znosić cierpliwie wszelkie upodlenie oraz poniżenie, i nie mieć innego wyjścia.
Powiedz mi więc, mój wolno urodzony przyjacielu, jak ci się to podoba?

Nie odpowiadając, po prostu wykonywałem jego rozkazy. Pobudzało go to do kolejnych szyderstw.

— Nienawidzisz mnie, co? O niczym innym nie marzysz, tylko o tym, jak by mnie tu załatwić, prawda?
Co cię więc przed tym powstrzymuje? Spróbuj!

Naigrawał się tak ze mnie pewnego popołudnia, gdy wraz z innymi chłopcami pasłem kozy na
królewskim pastwisku.

— Po nocach nie śpisz, tylko to planujesz — drwił sobie w najlepsze.

— Już nawet wiesz, jak byś tego dokonał: za pomocą tego twojego tesalskiego łuku, gdyby ci tylko
pozwolono go wziąć do ręki. Albo tym sztyletem, który ukrywasz pod podłogą stodoły. Ale nie zabijesz
mnie, chłopczyku. Żebym nie wiem jaką hańbą okrył twoją głowę i nie wiem jak cię upokorzył.

Chwycił kamień i rzucił we mnie z bliskiej odległości, trafiając w pierś z taką siłą, że omal nie osunąłem
się na ziemię. Widowisko to zaraz ściągnęło resztę helockich pastuszków.

— Gdyby powstrzymywał cię lęk, nawet gotów byłbym to uszanować. Świadczyłoby to przynajmniej o
jakimś rozsądku.

Po czym cisnął we mnie następnym kamieniem, który trafił mnie w szyję i zranił do krwi.

— Ale twoje rozumowanie jest o wiele bardziej bezsensowne. Nie potrafisz mi wyrządzić krzywdy z
tych samych powodów, które ci nie pozwalają skrzywdzić któregoś z tych żałosnych, śmierdzących
bydląt.

I mówiąc to, powalił z nóg jedną z kóz, kopiąc ją z całej siły w brzuch i poprawiając jeszcze paroma
kopnięciami.

— Ponieważ ich by to uraziło.

Tu wskazał ręką poprzez łąki w stronę boisk gimnastycznych, na których w palących promieniach słońca
trzy plutony Spartiatów ćwiczyły chwyty włóczniami.

— Nie tkniesz mnie dlatego, że stanowię ich własność, tak samo jak stanowią ją te kozie gównojady.
Może nie mam racji, co?

Wyraz mojej twarzy starczył mu za odpowiedź.

Wpatrywał się we mnie wzrokiem pełnym pogardy.

— Kim oni są dla ciebie, ty kretynie? Mówią, że twoje miasto zostało podbite i spustoszone. Że
nienawidzisz za to Argiwczyków i myślisz, że ci synowie Heraklesa — tu wskazał na zajętych
ćwiczeniem Szlachetnych, po czym z nienawiścią wypluł z siebie ostatnie zdania — są ich wrogami.
Ocknij się! Pomyśl: co oni by zrobili, gdyby wtargnęli do twojego miasta? Postąpiliby tak samo albo i
jeszcze gorzej! Tak jak postąpili z moim krajem, Mesenią, i jak postąpili ze mną! Spójrz na mnie. I
przyjrzyj się samemu sobie. Uciekłeś przed niewolą, żeby dobrowolnie stać się podlejszym niż
niewolnik!

Dekton był pierwszym człowiekiem, z jakim się zetknąłem — nie tylko pierwszym chłopcem, lecz w
ogóle mężczyzną — który nie odczuwał absolutnie żadnego lęku przed bogami. Zdarzają się tacy, co ich
nienawidzą; są też i tacy, co czynią sobie z nich pośmiewisko, jak to się podobno zdarza niepobożnym
wolnomyślicielom w Atenach i Koryncie. Dekton tymczasem zaprzeczał samemu ich istnieniu. Po prostu
nie było żadnych bogów, i tyle. Myśl taka przepełniała mnie grozą. Obserwowałem go i czekałem, aż
nieba powalą go potwornym ciosem.

Teraz wracając z Antyrionu do domu, Dekton (powinienem był raczej powiedzieć Kogut) perorował po
swojemu, wygadując rzeczy, które już po wielekroć słyszałem z jego ust. Że Spartanie wystrychnęli mnie
na dudka, tak samo jak wszystkich innych; że wykorzystują swych poddanych, łaskawie pozwalając im
żywić się spadającymi z ich obficie zastawionych stołów okruchami; że z rozmysłem stawiają jednego
niewolnika odrobinę ponad drugim, by — wykorzystując żałosne ludzkie pragnienie wywalczenia sobie
lepszego losu — obu ich spętać niewidzialnymi okowami i utrzymać pod jarzmem niewoli.

— Skoro niby tak bardzo nienawidzisz swoich panów — zauważyłem — to czemu w podnieceniu
podskakiwałeś podczas bitwy niczym pchła i czemu tak się sam okropnie paliłeś do walki?

Wiedziałem, że pod rozgoryczeniem Koguta, spowodowanym jego położeniem, kryło się coś jeszcze.
Otóż jego przyjaciółeczka, stodołów-ka (jak heloccy chłopcy nazywają dziewczyny, które swobodnie
zadają się na sianie z mężczyznami), właśnie zaszła w ciążę. Miał więc wkrótce zostać ojcem, a
wówczas — jakże mógłby pokusić się o ucieczkę? Nie porzuciłby wszak ani dziecka, ani też nie
próbowałby zbiec z dziewczyną i niemowlęciem na karku!

Dekton na chwilę odskoczył ode mnie, aby dopaść i skląć pastuszka, któremu dwie kozy wymknęły się ze
stada, a następnie zapędzić go wraz z uciekinierkami z powrotem do kolumny.

— Popatrz tylko na mnie — burknął, znalazłszy się znowu u mego boku. — Potrafię biegać szybciej od
wszystkich tych spartańskich samojebów. Mam czternaście lat, a stanę do zapasów z każdym
dwudziestolatkiem i położę go na łopatki. Lecz tyle z tego mam, że wlokę się tu w tej idiotycznej koszuli
z kozą na postronku.
Po czym przysiągł, że pewnego dnia ukradnie xyele i poderżnie jakiemuś Spartaninowi gardło.

Zabroniłem mu mówić takie rzeczy w mojej obecności.

— Bo co zrobisz? Doniesiesz na mnie?

Nie zrobiłbym tego, i Dekton dobrze o tym wiedział.

— Ale klnę się na bogów — ostrzegłem go uroczyście — że jeśli choć raz na któregokolwiek z nich
podniesiesz rękę, zabiję cię.

Kogut zaśmiał się.

— W takim razie poszukaj na poboczu drogi jakiegoś zaostrzonego kijaszka i od razu wydłub nim sobie
oczy, mój przyjacielu. Nawet ja nie potrafiłbym uczynić z ciebie większego ślepca niźli ten, którym już
jesteś.

Armia dotarła do granicy w Oion o zmroku drugiego dnia, a do samej Sparty dwanaście godzin później.
Przodem biegli gońcy, dzięki którym miasto już przed dwoma dniami poznało imiona rannych i zabitych.
Czyniono już przygotowania do ceremonii żałobnych. Miały się one odbyć w przeciągu dwóch tygodni.

Po przybyciu wieczór i cały następny dzień zajęło nam rozładowywanie taborów. Czyściliśmy i
naprawialiśmy broń i zbroje, prostowaliśmy drzewce włóczni, które powyginały się podczas walki,
wyklepywaliśmy dębowe okładziny hoplonów, demontowaliśmy osprzęt wozów. A przy tym musieliśmy
się jeszcze troszczyć o nasze zmęczone i spragnione zwierzęta, należycie je pojąc, pielęgnując i dbając,
by wraz z odpowiadającymi za nie pastuszkami dotarły do swoich kleroi, czyli farmerskich zagród, z
których pochodziły.

Drugiego wieczora Szlachetni mogli wreszcie powrócić do swoich mes. Zgodnie z obyczajem ten
uroczysty wieczór związany był z niedawną bitwą: upamiętniano poległych towarzyszy, wyróżniano
mężnych i potępiano winnych niehonorowych czynów, analizowano popełnione błędy i wyciągano z nich
wnioski na przyszłość, tak iżby ważki kapitał zdobytego w walce doświadczenia można było wykorzystać
w przyszłości.

Mesy Szlachetnych są zwykle zacisznymi przystaniami, pozwalającymi zapomnieć o wojennym rzemiośle


i odetchnąć atmosferą prywatności; sanktuariami, w których nade wszystko dominuje ton swobodnej i
osobistej rozmowy. Tu, po długim dniu ćwiczeń, wojownicy mogą w gronie przyjaciół rozpuścić włosy,
nie tracąc nic ze swej godności, szczerze mówić o tym, co im leży na sercu, a nawet, choć nigdy w
nadmiarze, wprowadzić się w miły nastrój jednym czy drugim pucharem wina.

Wszelako ten szczególny wieczór nie sprzyjał rozluźnieniu i swobodzie zachowania. Nad przygnębionym
miastem unosiły się wszak dusze dwudziestu ośmiu poległych. Tajemny wstyd wojownika, który w głębi
swej duszy wie o wszystkim, czego mógł osiągnąć więcej, lepiej, szybciej, i mniej się w trosce o samego
siebie wahając; owo wewnętrzne potępienie, które, gdy zwrócone przeciw samemu sobie, zawsze
najbardziej było bezlitosne — choć nie wypowiedziane i nie ujawnione, to jednak wewnętrznie
nurtowało każdego z obecnych. Żadne odznaczenia ni laury męstwa, ni nawet sama wiktoria, nie mogły
całkowicie zagłuszyć tej rozterki.
Polynikes przywołał Aleksandrosa i zapytał go surowym tonem:

— No i co? Jak ci się podobało?

Miał na myśli bitwę. I wrażenie, jakie wywarło na chłopcu to, że był przy niej obecny i obejrzał ją od
początku do końca.

Wieczór wchodził w swą drugą fazę. Minęła już godzina epaikla, drugiego dania posiłku, gdy można jeść
dziczyznę i pszenny chleb. Teraz więc szesnastu Szlachetnych, którzy przynależeli do mesy Deukaliona,
zaspokoiwszy głód, ułożyło się na swych drewnianych sofach. Przyszedł czas, aby usługujących im
chłopców przypiec na kształcącym ruszcie pytań i odpowiedzi.

Zgodnie z regułami obowiązującymi chłopców w takich sytuacjach, Aleksandros stał przed wojownikami
wyprężony, z rękoma ukrytymi pod fałdami płaszcza i ze wzrokiem wbitym w podłogę, gdyż nie
przysługiwało mu jeszcze prawo spoglądania Szlachetnym w twarz.

— Jak ci się podobała bitwa? — powtórzył Polynikes.

— Przyprawiła mnie o chorobę — odparł Aleksandros. Odpowiadając na kolejne pytania, wyjawił, że


od tamtej pory nie był w stanie zasnąć ani na pokładzie okrętu, ani podczas powrotnej drogi do domu.
Gdy choć na chwilę zamknął oczy, natychmiast ożywały przed nimi w całej swej grozie przerażające
obrazy bitwy, zwłaszcza zaś śmiertelny spazm jego konającego przyjaciela Merionesa. Aleksandros
wyznał też, iż widok konających wrogów budził w nim równie głębokie współczucie, jak bohaterska
śmierć mężów z jego własnego miasta. Gruntownie na ten temat wypytywany, chłopiec stwierdził, że
walka na śmierć i życie zdała mu się „barbarzyńska i bezbożna”.

— Ach tak! Barbarzyńska i bezbożna? — powtórzył po nim Poly-nikes, a jego twarz pociemniała z
gniewu.

Gdy Szlachetni odpytują chłopców w swoich mesach, wskazane bywa dla większego wychowawczego
pożytku, aby wybrali sobie jednego z nich, bądź nawet jednego spośród siebie, i poddali go brutalnemu
zgoła, skrajnie surowemu i bezlitosnemu przesłuchaniu. Zwie się to arosis, czyli dręczenie. Podobnie jak
bicie, ma ono na celu uodpornienie przepytywanego na słowne zniewagi i oduczenie go udzielania
odpowiedzi pod wpływem wściekłości lub lęku, owych dwu bliźniaczych, niegodnych mężczyzny
składników katalepsji. Najwyżej ceniona — i oczekiwana przez Szlachetnych — jest odpowiedź pełna
humoru. Rozbroić zniewagę dowcipem, tym lepszym, im wulgarniejszym. Śmiać się w twarz temu, który
cię znieważa. Umysł, który potrafi w takich okolicznościach zachować poczucie humoru, nie dozna
szkody na skutek wojennych przeżyć.

Aleksandros nie miał jednak daru błyskania dowcipem. Poczucie humoru było mu obce. Wszystko, na co
go było stać, to udzielanie odpowiedzi właściwym mu, czystym i jasnym głosem, choćby miały to być
odpowiedzi szczere aż do bólu.

Przyglądałem mu się z wyznaczonego sobie stanowiska obsługi mesy, na lewo od wejścia, pod tablicą z
wyrytym na niej napisem:

Exo tes thyras ouden


czyli „Niczego poza te drzwi”. Oznaczało to, że ani jednego słowa wypowiedzianego w tym
pomieszczeniu nie wolno powtórzyć gdziekolwiek indziej.

Odpowiadając Szlachetnym bez uciekania się ani do żartów, ani do kłamstw, Aleksandros wykazał się
niepospolitą odwagą. Każdy chłopiec, wybrany jako obiekt dręczenia, ma prawo w dowolnym momencie
zasygnalizować i wyrazić wolę położenia kresu dalszemu odpytywaniu. Zezwala mu na to prawo Likurga.
On jednakowoż nie skorzystał z tej możliwości. Nie pozwoliła mu na to duma, czego wszyscy byli
świadomi.

— Chciałeś zobaczyć wojnę — zaczął Polynikes. — Co spodziewałeś się ujrzeć?

Obowiązkiem Aleksandrosa było udzielanie odpowiedzi w spartańskim stylu, czyli bez zastanowienia i
najzwięźlej, jak to było możliwe.

— Oczy twe przeraził widok bitwy, a serce zacisnęło ci się na widok przelewanej krwi. Odpowiedz
zatem: do czego miała w twym wyobrażeniu służyć wojownikowi włócznia?… tarcza?… krótki miecz?

Tego typu pytania zadawane były nie ostrym czy brutalnym wręcz tonem, z którym łatwiej byłoby się
pogodzić, lecz w sposób chłodny i wyrozumowany, prowokujący do przemyślanych i zarazem zwięzłych
odpowiedzi. Zażądano od Aleksandrosa, aby opisał rany, jakie zadaje dwuipółmetrówka, oraz rodzaje
śmierci, jakie może ona powodować. Pytano, czy cios od góry winien być wymierzony w gardło, czy w
pierś. Czy jeśli przetnie się ścięgno w łydce nieprzyjaciela, to należy zatrzymać się, aby go dobić, czy też
dalej przeć do przodu? Kiedy wbije się włócznię w podbrzusze wroga, tuż ponad jądrami, to czy należy
od razu ją wyrwać, czy też pociągnąć ostrzem w górę, aby wypruć mu wnętrzności?

Twarz Aleksandrosa pokrył rumieniec, a jego głos zaczął drżeć i załamywać się.

Chciałbyś, żeby nie zadawać ci już więcej pytań? Czy to szkolenie jest dla ciebie za trudne?

Odpowiadaj zwięźle:

Czy jesteś w stanie wyobrazić sobie świat bez wojen?

Czy wyobrażasz sobie, że wróg daruje ci życie?

Zarysuj nam obraz Lacedemonu bez własnej armii, bez wojowników, którzy by go bronili.

Co jest lepsze: zwycięstwo czy klęska?

Być rządzącym czy rządzonym?

Uczynić wdową żonę wroga, czy też pozwolić, by twoja własna żona owdowiała?

Co jest najwyższą cnotą mężczyzny? Dlaczego tak uważasz?

Kogo spośród wszystkich obywateli miasta najbardziej podziwiasz? Za co?

Zdefiniuj słowo „litość”. Zdefiniuj „współczucie”. Czy są to cnoty czasu pokoju, czy też wojny? Czy są
kobiece, czy też męskie? I czy w ogóle można te uczucia uważać za cnoty?
Pomiędzy Szlachetnymi, którzy zadawali pytania, Polynikes nie zdawał się na pierwszy rzut oka być tym,
który wyróżniał się największą nieustępliwością bądź też surowością. Nie kierował przebiegiem arosis
ani też nie zadawał pytań jawnie okrutnych lub złośliwych. Co wszelako robił, to nie pozwalał zakończyć
przesłuchania. W głosie pozostałych Szlachetnych, bez względu na to, jak brutalne zadawali pytania, dało
się słyszeć fundamentalne poczucie wspólnoty z dręczonym chłopcem; Aleksandros był bądź co bądź
zrodzony z tej samej co oni krwi, a zatem był jednym z nich. Czemukolwiek go owego wieczoru
poddawali, to nie po to, by go pozbawić siły ducha lub doszczętnie zgnębić jak niewolnika, ale po to, aby
uczynić go silniejszym, ukształtować jego wolę i sprawić, że stanie się w pełni wart miana równego im
wojownika, jak też należnej sobie godności Spartiaty i Szlachetnego.

Polynikes dręczył inaczej. W jego postawie czuło się jakieś osobiste pobudki. Najwyraźniej nienawidził
tego chłopca, choć niemożliwością było domyślić się dlaczego. Co przy tym dodatkowo czyniło tę
sytuację przykrą zarówno dla patrzących, jak i z pewnością przykrzejszą jeszcze dla samej jej ofiary, to
nadzwyczajna uroda Polynikesa.

Pod każdym względem, czy to rysów twarzy, czy też budowy ciała, Rycerz ten był nieomal tak
nieskazitelny jak bogowie. Kto go ujrzał nagiego w gymnasionie, gdzie przecież dziesiątki młodych
chłopców i wojowników zachwycało swymi ciałami, którym dodawały jeszcze wspaniałości ćwiczenia i
treningi sportowe, ten bez trudu mógł sobie uświadomić, jak bardzo Polynikes wyróżniał się spośród
innych symetrią ciała i nieskazitelnymi proporcjami. Kiedy przyoblekał się w białą szatę, udając się na
zgromadzenie, lśnił jak Adonis. Gdy zaś występował w wojennej zbroi, z brązem swej tarczy
wypolerowanym do połysku, ze szkarłatnym płaszczem na ramionach i w ozdobionym grzywą z końskiego
włosia hełmie Rycerza, którego osłona zsunięta była na czoło, błyszczał jeszcze wspanialej, podobnym
się stając samemu Achillesowi.

Ilekroć Polynikes trenował wraz z innymi szybkobiegaczami na Wielkim Pierścieniu, gotując się do
igrzysk w Olimpii, Delfach lub Nemei, i w pastelowych barwach kończącego się dnia, po zasadniczym
treningu, nakładał na siebie zbroję, by stanąć do finałowych wyścigów z obciążeniem i wzbudzał
zachwyt. Nawet najtwardsi z charakteru Szlachetni, także ci z innych pułków, ćwiczący w bokserskich
kołach lub w kwaterach dla zapaśników, przerywali swe zajęcia, by na niego popatrzeć.

Razem z Polynikesem regularnie trenowali czterej biegacze: dwaj bracia, Malineus i Gorgone, obaj
mający już na swoim koncie zwycięstwa w Nemei, w sprincie zwanym diaulos\ Rycerz Dorejon, który
potrafił prześcignąć konia na dystansie sześćdziesięciu kroków; i wreszcie pięściarz Telamonias,
enomatarcha pułku Dzikich Oliwek.

Cała ta piątka zajmowała miejsca na starcie, po czym trener dawał klaśnięciem sygnał do rozpoczęcia
wyścigu. Po pierwszych trzydziestu krokach wszyscy tworzyli jedną, równą linię okrytych brązem ciał, z
których dobywali wszystkich swych sił, walcząc z ciążącym im brzemieniem. Podczas kilku uderzeń
serca zdawało się Szlachetnym, że, być może, tym razem to nie Polynikes pierwszy dobiegnie do mety.
Lecz zaraz okazywało się, że choć energia przyśpieszenia pozostałej czwórki zdawała się wyrywać spod
ucisku obciążającego ich brązu, to na czoło zaczynała się jednak wysuwać ośmiokilogramowa tarcza,
która poruszała się w rytmie nabrzmiałych, pulsujących mięśni lewego przedramienia Polynikesa. Nad
nią połyskiwał hełm, poniżej zaś, niczym uskrzydlone sandały samego Hermesa, migały gładkie
nagolenniki. Aż wreszcie, ze zdecydowaniem i mocą, które zatykały dech w piersiach widzów, Polynikes
wysuwał się przed zbitą ramię w ramię grupkę z tak niewiarygodną chyżością, iż zdawać się mogło, że
biegnie nagi i wręcz uskrzydlony, jak gdyby zrzucił ze swych ramion i pleców dodatkowy męczący ciężar
zbroi. Można by rzec, iż nie obiegał, lecz oblatywał tyczkę znaczącą połowę dystansu. Coraz bardziej
powiększała się odległość dzieląca go od pozostałych. Gnał przed siebie, ku mecie, aby ją minąć po
czterech-setnym kroku, jak gdyby wcale się już nawet w wewnętrznym swym mniemaniu nie ścigając z
pozostałymi w tyle czterema zwyczajnymi, dwunożnymi śmiertelnikami, z których przecież każdy mógłby
w innym mieście stać się obiektem adoracji oblegających go tłumów. Tu jednakże, w wyścigu z tym
niezwyciężalnym szybkobiegaczem, wszyscy byli skazani na gorycz porażki, z której smakiem przyjdzie
im się godnie pogodzić.

Taki był właśnie Polynikes. Dla wszystkich nieosiągalny i dla każdego niedosiężny. Jedynie bogowie
mogli pobłogosławić takie rysy i ciało, aby raz na pokolenie w jednym śmiertelniku doszło do tak
nadzwyczajnego połączenia najwspanialszych darów.

Wszelako Aleksandros także był piękny. Nawet ze skrzywionym przez Polynikesa nosem, swoją fizyczną
doskonałością niemal nie ustępował niezrównanemu szybkobiegaczowi. Być może w jakiejś mierze to
właśnie zrodziło w Rycerzu nienawiść, którą żywił do chłopca. Uważał zapewne, że ktoś, kto znajdował
radość w śpiewie, a nie na bieżni, i czyja piękność nie znajdowała swego odbicia w postaci tej męskiej
cnoty, jaką jest andreia, której obecność tak niezaprzeczalnie objawiała się w Polynikesie — że przeto
ktoś taki po prostu nie zasługuje na boski dar cielesnego piękna.

Ja osobiście podejrzewałem, że tę niechęć biegacza dodatkowo pogłębiało to, iż Aleksandros zyskał


sobie względy Dienekesa. Gdyż spośród wszystkich Lacedemończyków, z którymi Polynikes rywalizował
na polu cnót i doskonałości, najbardziej nieznośnym był mu właśnie mój pan. Nie z powodu honorów,
którymi obdarzyli go za męstwo w boju Szlachetni, gdyż i Polynikes dwukrotnie został za to wyróżniony, i
to będąc znacznie młodszym.

Było to coś innego. Pewna mniej rzucająca się w oczy cecha charakteru, którą odznaczał się Dienekes, i
którą szanowało w nim całe miasto, rozpoznawszy ją niejako instynktownie, bez niczyjej podpowiedzi i
bez ceremonialnych honorów. Polynikes dostrzegał tę cechę choćby w stosunku młodych chłopców i
dziewcząt do Dienekesa, z którym zawsze swobodnie żartowali, gdy podczas południowej przerwy
przechodził w pobliżu ich sphairopaedia, czyli piłkarskich boisk.

Dostrzegał ją w uśmiechniętym skłonie głowy, jakim witała go u źródła jakaś matrona i jej służebne, a
także i przygodna staruszka, która mijała się z nim na miejskim skwerze. Nawet heloci, którzy pomimo
wszystkich laurów zdobiących czoło Polynikesa odnosili się do niego z rezerwą, dla mojego pana zawsze
mieli na twarzach wyraz ciepłej sympatii i szacunku. Irytowało to Rycerza, zarazem stanowiąc dla niego
męczącą zagadkę. Bo jakże to? Przecież on, Polynikes, spłodził dwóch synów, podczas gdy Dienekes
doczekał się samych córek, których miał wprawdzie aż cztery, lecz jeśli Arete nie urodzi mu syna, to ród
jego wygaśnie, podczas gdy dwaj szybko dojrzewający synowie rosną na wojowników i mężczyzn. A na
dobitek, Dienekes odnosił się do okazywanego mu przez miasto szacunku z tak naturalną
niefrasobliwością i z tak wyraźnie żartobliwym dystansem wobec swej własnej osoby, że uczuciom
ambitnego wojownika przydawało to jeszcze goryczy.

Ów wspaniały atleta widział wszak, że choć Dienekes nie odznacza się ani pięknem ciała, ani też
szybkością na bieżni, to imponuje wszystkim walorami swego umysłu i zdolnością do panowania nad
sobą, jaką on, Polynikes, przy wszystkich swych przez bogów mu podarowanych talentach, nie mógł się
sam przed sobą pochwalić. Jego odwaga, którą mógł się równać z lwem lub orłem, była czymś, co
krążyło w jego żyłach i przenikało szpik jego kości. Czymś, co objawiało się niejako samo z siebie, bez
zastanowienia, i pięło się ku chwale na skrzydłach własnej, instynktownej dominacji.
Odwaga, którą odznaczał się Dienekes, była całkiem innego rodzaju. Była to odwaga człowieka
naznaczonego słabością śmiertelnika, który znajdował męstwo, wsłuchując się w swoje serce i dbając o
zachowanie swoistej wewnętrznej, nieznanej Polynikesowi jednolitości.

Czy zatem powodem nienawiści do Aleksandrosa był Dienekes? Czy to przez niego właśnie zdruzgotał
chłopcu nos owego wieczoru podczas ośmionocy?

Teraz, w mesie Deukaliona, Polynikes chciał zdruzgotać coś więcej niż tylko twarz Aleksandrosa. Chciał
go zniszczyć całego i patrzeć, jak młodzieniec rozpada się na kawałki.

— Nie wyglądasz na szczęśliwego, paides. Jak gdyby perspektywa bitwy nie dawała ci żadnych
powodów do radości.

Następnie kazał chłopcu wyrecytować przyjemności, jakie niesie ze sobą wojna. W odpowiedzi usłyszał
wyliczone bez namysłu: satysfakcję z dzielonego z innymi trudu, z pokonania przeciwności, koleżeństwa
oraz philadelphii, czyli umiłowania towarzyszy broni.

Polynikes zmarszczył brwi.

— Czy odczuwasz przyjemność, śpiewając?

— Tak, panie.

— A gdy flirtujesz sobie z tą flądrą Agathe, także ją odczuwasz?

— Tak, panie.

— A więc wyobraź sobie przyjemność, jaka cię spotka, gdy zderzysz się w szyku tarcza w tarczę z
wrogiem, który płonie żądzą mordu, jednakże to ty go zabijasz, a nie on ciebie. Potrafisz sobie wyobrazić
rozkosz, jaką ci to sprawi, ty mały gównojadzie?

— Paides stara się to sobie wyobrazić, panie.

— Pozwól, że ci pomogę w tym wysiłku. Zamknij oczy i wywołaj w sobie obraz tej sceny. I słuchaj mnie!

Polynikes doskonale zdawał sobie sprawę z tego, w jakie poruszenie wprawia to wszystko Dienekesa,
który jednak siedząc na sofie usytuowanej zaledwie o dwa miejsca od niego, sprawiał wrażenie w pełni
opanowanego i nieporuszonego.

— Wbić włócznię na całą długość ostrza w bebechy wroga, to podobne uczucie, jak kiedy kogoś
pieprzysz, tylko jeszcze przyjemniejsze. Lubisz się pieprzyć, prawda?

— Chłopiec jeszcze tego nie wie, panie.

— Nie igraj tu sobie ze mną, ty ćwierkający wróbelku!

Aleksandros, już w tym momencie od ponad godziny wyprężony na

baczność, mobilizował wszystkie swe siły, by wytrwać do końca. Odpowiadał na pytania swego
dręczyciela w postawie zasadniczej, znieruchomiały niby bryła lodu, ze wzrokiem wbitym w kurz
podłogi, całym swym jestestwem gotując się na wszystko, co jeszcze go czeka.

— Zabijanie, chłopcze, jest tym samym co pieprzenie, z tą różnicą, że zamiast dawać komuś życie, komuś
je odbierasz. Kiedy w brzuch wroga wnika grot twej włóczni, za którym podąża drzewce, to
doświadczasz rozkoszy penetracji. W otworach jego hełmu widzisz, jak kryją się pod powiekami źrenice
i ukazują się okrągłe, gładkie białka. Czujesz, jak uginają się pod nim nogi, a ciężar jego upadającego
ciała ściąga ostrze twej włóczni ku ziemi. Widzisz to?

— Tak, panie.

— Czy twój kutas już stwardniał?

— Nie, panie.

— Jak to?! Wbiłeś swoją włócznię w jego brzuch, a twój ogonek wciąż jeszcze jest wiotki? Co z tobą?
Czyżbyś był kobietą?

W tym momencie obecni w mesie Szlachetni zaczęli stukać knykciami palców w blaty stołów, dając
Polynikesowi do zrozumienia, że posuwa się w swym przesłuchaniu za daleko. On jednak zbagatelizował
ich sygnał.

— Malujmy dalej ten obraz, chłopcze. Żelazne ostrze twej włóczni wyczuwa bijące serce wroga, przeto
przebijasz je mocnym dźgnięciem, a wyciągając grot, przekręcasz go w obie strony. Ze szczytu włóczni
spływa wówczas fala radości, która poprzez dłoń i ramię dochodzi aż do twojego serca. Czy już
odczuwasz tę radość?

— Nie, panie.

— Czujesz się wszak w tym momencie jak sam bóg, korzystasz bowiem z prawa, którego skutków tylko
on może doświadczać, a prócz niego jedynie wojownicy na polu bitwy: prawa do rozdawnictwa śmierci,
do pozbawiania innych mężczyzn dusz i posyłania ich do piekła. Chcesz zasmakować tego uczucia w
całej jego pełni, próbując wkręcić grot jeszcze głębiej i wyciągnąwszy go, zobaczyć na jego żelaznym
ostrzu serce i wnętrzności wroga, lecz nie możesz tego uczynić. Wyjaśnij mi dlaczego.

— Ponieważ muszę przeć naprzód, by zabić następnego nieprzyjaciela.

— Czy zbiera ci się w tym momencie na płacz?

— Nie, panie.

— Co zrobisz, gdy nadciągną Persowie?

— Będę ich zabijał, panie.

— Jeśli staniesz po mojej prawej ręce w bitewnym szeregu, to czy twoja tarcza zapewni mi osłonę?

— Tak, panie.
— A jeśli pod osłoną twej tarczy przedrę się do przodu, to czy wciąż będziesz ją trzymał przede mną
wysoko wzniesioną?

— Tak, panie.

— Czy powalisz swego wroga?

— Powalę.

— I kolejnego?

— Tak.

— Nie wierzę ci.

Na te słowa Szlachetni poczęli stukać w stoły jeszcze energiczniej, Dienekes zaś przemówił:

— To już nie nauka, Polynikesie. To czysta złośliwość.

— Czyżby? — odparł szybkobiegacz, nie raczywszy nawet spojrzeć w stronę swego rywala. —
Zapytajmy więc samego przesłuchiwanego. Masz już dość, ty pobożnie rozśpiewany glucie?

— Nie, panie. Chłopiec uprasza o dalsze pytania.

Dienekes postanowił jednak interweniować. Łagodnym i współczującym tonem zwrócił się do swego
protegowanego:

— Dlaczego mówisz prawdę, Aleksandrosie? Mógłbyś wszak, podobnie jak inni chłopcy, odpowiedzieć
kłamliwie, zapewniając, że przyglądanie się bitwie wprowadziło cię w stan upojenia, i że rozkoszowałeś
się widokiem odrąbywanych członków oraz okaleczanych, ginących w potwornych szczękach wojny
mężczyzn.

— Zastanawiałem się nad tym, panie. Ale obecni tu panowie i tak by mnie przecież przejrzeli.

— Masz kurewską rację, że tak by właśnie było — przytaknął Polynikes. Zdał sobie jednak sprawę, że w
jego głosie zabrzmiał gniew, zatem pośpiesznie nad nim zapanował. — Jednakże przez wzgląd na
szacunek, jaki żywię dla tu obecnego i powszechnie cenionego towarzysza broni — co mówiąc, zwrócił
się ku Dienekesowi z drwiąco wyszukanym ukłonem — następne pytanie skieruję nie do tego dziecka,
lecz do wszystkich tu zgromadzonych.

Na chwilę przerwał, a potem wskazał na chłopca, który stał przed nimi, zachowując postawę na
baczność.

— Kto odważy się stanąć w bojowym szyku, mając po swej prawej tę oto niewiastę?

— Ja — rzekł bez chwili wahania Dienekes.

Polynikes chrząknął pogardliwie.


— Twój mentor próbuje cię ochronić, paidesie. Z nadmiaru zaufania do swych własnych żołnierskich
umiejętności wyobraża sobie, że zdołałby walczyć za dwóch. Jest to jednak z jego strony lekkomyślność.
Miasto nie może sobie pozwolić na to, by utracić takiego wojownika tylko dlatego, że się zapatrzył w
twoją dziewczęcą buzię.

— Dość już tego, mój przyjacielu!

Tu odezwał się Medon, najstarszy z mesy. Pozostali Szlachetni poparli jego słowa wzmożonym
stukaniem.

Polynikes uśmiechnął się.

— Przyznaję rację waszemu potępieniu, szlachetni panowie. Proszę mi wybaczyć, jeśli się
zagalopowałem, wszelako uczyniłem tak w najlepszej wierze. Pragnę jedynie pomóc temu młodzieńcowi
w nauce wnikania w istotę rzeczywistości. W prawdę o człowieku takim, jakim został stworzony przez
bogów. Czy mogę tedy dalej prowadzić tę lekcję?

— Byle krótko — upomniał go Medon.

Polynikes ponownie zwrócił się ku Aleksandrosowi. Tym razem, podejmując swoje przesłuchanie,
zadbał, by jego głos brzmiał łagodnie i nie zdradzał żadnej złośliwości. Przeciwnie, zdać by się mogło, iż
emanowało zeń coś bliskiego delikatności, a nawet, o dziwo, zasmucenia.

— Ród ludzki, jakim go widzimy — zaczął — przypomina wrzód lub rakowatą narośl. Przypatrz się
typowemu okazowi innych niż Lacedemonu nacji. Znajdziesz go słabym, chciwym, nikczemnym,
pożądliwym i podatnym na wszelkiego rodzaju grzechy i nieprawości. Będzie kłamał, kradł, oszukiwał,
mordował, a nawet przetapiał statuetki swych bogów na złote monety, którymi zapłaci wszetecznicom.
Oto jaki jest człowiek. Oto jaka jest jego natura, czemu dają świadectwo wszyscy poeci. Na szczęście
Bóg w swej nieskończonej łaskawości wyposażył nas w przeciwwagę dla przyrodzonej naszemu
gatunkowi duchowej zgnilizny. Podarował nam, mój młody przyjacielu, wojnę. Albowiem to wojna, nie
zaś pokój, owocuje cnotą. To wojna, a nie pokój, tępi grzech. Wojna i wszystkie niezbędne do niej
przygotowania wydobywają z człowieka wszystko to, co jest w nim szlachetne i zgodne z wymaganiami
honoru. Jednoczą go z innymi w braterskiej wspólnocie, którą scalają więzy wyzbytej z egoizmu miłości,
pozwalającej w najwyższej potrzebie zetrzeć z siebie wszystko co niskie i niegodne. W świętym
wojennym młynie śmierci najpodlejszy z mężów zyskuje możność poszukiwania i znalezienia tej, ukrytej
pod skorumpowaną powłoką, części samego siebie, która roz-błyśnie jasnym i błyszczącym prawością
światłem, godnym pochwały bogów. Przeto nie miej wojny w pogardzie, mój młody przyjacielu, ani też
nie łudź się myślą, iż litość i współczucie większą mają wartość niźli andreia, ten najcenniejszy walor
mężczyzny.

Kończąc, zwrócił się do Medona i pozostałych Szlachetnych:

— Wybaczcie mi, iż dałem się ponieść zapałowi.

I na tym wreszcie zakończyło się przesłuchanie. Szlachetni rozeszli

się.
Znalazłszy się na zewnątrz, pod dębami, Dienekes poprosił Polyni-kesa na stronę, przy czym zwracając
się doń, użył zaszczytnego imienia, jakim go nazywano: Kallistos, co może znaczyć zarówno „harmonijna
piękność”, jak i „mąż o perfekcyjnej symetrii”. Jakkolwiek w tonie, którego użył Dienekes, należało to
raczej rozumieć jako „piękniś” lub „anielska buzia”.

— Dlaczego aż tak bardzo nienawidzisz tego chłopca? — zapytał Dienekes.

Na co szybkobiegacz odparł bez wahania:

— Ponieważ nie ma w nim umiłowania chwały.

— Czy umiłowanie chwały jest najwyższą cnotą męża?

— Jest ono najwyższą cnotą wojownika.

— Jak też wyścigowego konia i myśliwskiego psa.

— To cnota bogów samych, którzy polecili nam ją kultywować.

Ta wymiana zdań słyszalna była dla wszystkich członków mesy,

którzy jednakowoż starali się jej nie słyszeć, jako że zakazane było rozporządzeniem Likurga, aby choć
jedno słowo z tego, o czym rozmawiano przy zamkniętych drzwiach kantyny, przeniknęło do
powszechniejszej wiadomości. W pełni tego świadom, Dienekes zapanował nad swymi emocjami i
przeciwstawił olimpijsko zrównoważonemu obliczu Polynikesa swoje własne, promieniujące ironicznym
rozbawieniem.

— Życzyłbym ci, Kallistosie, abyś tylu bitew doświadczył na własnym ciele, ile ich dotychczas przeżyłeś
w swojej wyobraźni. Wtedy dopiero pojmiesz, być może, czym jest człowiecza pokora, i zaprzestaniesz
uważać się za półboga, za jakiego się obecnie mniemasz.

— Oszczędź sobie troski o mnie, Dienekesie. Zachowaj ją dla swojego kochaneczka, któremu bardziej
jest ona potrzebna niż mnie.

Była to już pora, gdy także i z innych mes, usytuowanych przy Amiklajańskiej Drodze, wysypywały się
grupy mężczyzn. Ci po trzydziestce kierowali się ku swym domostwom i żonom, które na nich czekały,
podczas gdy młodsi, zaliczający się do pierwszej klasy wieku, podążali do dzielonych z towarzyszami
broni posłań pod portykami publicznych gmachów, aby pełnić tam nocną wartę lub skuliwszy się pod
żołnierskim płaszczem, ułożyć się do snu.

Dienekes skorzystał z tych ostatnich chwil kończącego się dnia, by odbyć intymną rozmowę z
Aleksandrosem.

Objąwszy chłopca ramieniem, przechadzał się z nim wolnym krokiem pod mrocznymi dębami.

— Dobrze wiesz — powiedział — że w bitwie Polynikes oddałby za ciebie własne życie. Gdybyś został
ranny i upadł, osłaniałby cię swoją tarczą i własną włócznią utorowałby ci drogę do bezpiecznego
miejsca. A gdyby cię powalił śmiertelny cios, bez wahania rzuciłby się w ciżbę walczących i do
ostatniego tchnienia starałby się odzyskać twe ciało i nie pozwolić nieprzyjaciołom, by zdarli z ciebie
zbroję. Jego słowa bez wątpienia mogły zabrzmieć w twych uszach zgoła okrutnie, Aleksandro-sie, ale
przecież, przyjrzawszy się wojnie, już wiesz, do której arytmetycznej potęgi może dojść jej okrucieństwo.
Dzisiejszego wieczoru padłeś ofiarą swoistego żartu. Zostałeś poddany szczególnego rodzaju ćwiczeniu.
Przygotuj się na podobne mu, mnogie jeszcze doświadczenia, które w końcu sprawią, że jeśli w ogóle
będziesz na nie reagował, to jedynie śmiechem, jakim wybuchniesz prosto w twarz Polynikesowi, tym
właśnie sposobem odwdzięczając mu się za wszelkie jego zniewagi. Pamiętaj, że lacedemońscy chłopcy
od setek lat znoszą tego rodzaju dręczenie. Dziś leją łzy, lecz tylko po to, by jutro przemienić je w
przelaną w boju krew. Polynikes nie chciał cię dzisiaj zranić. On tylko próbował cię nauczyć owej
szczególnej wewnętrznej dyscypliny, która w chwili, gdy rozlegnie się dźwięk bojowych fanfar, a fletnie
wyznaczą rytm natarcia, pozwoli ci wyzbyć się wszelkiego lęku. Pamiętaj, co ci powiedziałem o domu z
niezliczoną ilością komnat. Są wśród nich takie, do których nie wolno nam wchodzić. Ta, którą
zamieszkuje Gniew. Ta, która gości Strach. Czy którakolwiek inna, zamieszkana przez uczucie zdolne nas
wprowadzić w ów stan katalepsji, czyniącej nas niezdolnymi do walki. To głęboko wpojony nawyk czyni
cię wielkim wojownikiem. Gdy już tak doskonale wyćwiczysz swój umysł, że myślisz na jeden, i tylko na
jeden sposób, nie dopuszczając do siebie żadnego innego, wówczas stajesz się wreszcie zdolny wykazać
całą swą waleczność.

Przystanąwszy pod jednym z dębów, usiedli.

— Czy opowiadałem ci już kiedyś o gęsi, którą wyhodowaliśmy z ojcem na naszym kleros? Otóż
ptaszysko to, bóg raczy wiedzieć dlaczego, nabrało zwyczaju trzykrotnego dziobania w jednym i tym
samym miejscu murawy, zanim w towarzystwie swego rodzeństwa wypłynęło na wodę stawu. Jako
małego chłopca zdumiewało mnie to niepomiernie. Gęś robiła to za każdym wejściem do wody. Ona po
prostu z jakiegoś powodu musiała to robić. I oto pewnego dnia postanowiłem, że jej to uniemożliwię.
Najzwyczajniej w świecie chciałem zobaczyć, co wówczas zrobi, jak się zachowa. Rozkraczyłem się
więc na jej wydeptanej w trawie ścieżce — a trzeba ci wiedzieć, że miałem wówczas nie więcej niż
cztery, pięć lat — i nie pozwalałem jej tamtędy przejść. Gęś oszalała. Rzuciła się na mnie i poczęła mnie
tłuc swymi skrzydłami, a do tego podziobała mnie do krwi. Zwiałem niczym wystraszony szczur, a
wówczas ptaszydło nie omieszkając, przystąpiło do swego niezmiennego rytuału: dziobnęło trzy razy w
ulubiony zakątek murawy, po czym jak gdyby nigdy nic pożeglowało po lustrze stawu.

Starszyzna odchodziła już ku swym domostwom, młodzi mężczyźni i chłopcy kierowali się ku swoim
kwaterom.

— Nawyk to nasz potężny sojusznik, mój młody przyjacielu. Tak samo nawyk radzenia sobie z lękiem i
gniewem, jak i nawyk panowania nad swym zapałem i odwagą.

W geście serdeczności potrząsnął ramionami chłopca, po czym obaj wstali.

— A teraz idź i zażyj trochę snu. Zapewniam cię, że nim będziesz miał okazję przyjrzeć się następnej
bitwie, uzbroimy cię we wszystkie najpożyteczniejsze nawyki.

ROZDZIAŁ TRZYNAS TY
Gdy młodzieńcy zaczęli się rozchodzić ku kwaterom, Dienekes, w towarzystwie swego giermka,
Samobójcy, wyszedł na drogę i przyłączył się do grupy oficerów kierujących się do ekklesii, gdzie mieli
pomagać w przygotowaniach do zbliżających się obrzędów pogrzebowych. Przed frontonem mesy dopadł
doń zdyszany posłaniec z jakąś wiadomością. Zamierzałem właśnie udać się z Aleksandrosem ku
portykom otaczającym Skwer Wolności, aby przygotować tam sobie legowisko na resztę nocy, gdy nagle
dobiegł mnie przeraźliwy dźwięk gwizdka.

Ku memu zdumieniu przywołującym był Dienekes.

Szybko przebiegłem przez plac i z należnym szacunkiem stanąłem u jego lewego ramienia, tego, które
dzierży tarczę.

— Wiesz, gdzie znajduje się moje domostwo? — zapytał. Był to pierwszy raz, gdy ów mąż bezpośrednio
się do mnie zwrócił. Odpowiedziałem, że wiem.

— Idź tam zatem z tym chłopcem.

Nic więcej nie powiedziawszy, Dienekes obrócił się i odszedł w gronie innych oficerów podążających
do siedziby zgromadzeń. Nie miałem pojęcia, czego ode mnie oczekuje. Upewniłem się nawet u
wskazanego mi chłopca, czy to pewne, że właśnie o mnie mu chodziło?

— Jak najbardziej, i lepiej będzie, jeśli pognamy tam co sił w nogach.

Miejska posiadłość rodziny Dienekesa — miał bowiem i wiejskie

gospodarstwo, uprawiane przez jego helotów oraz ich rodziny, a położone o trzy mile na południe, przy
Eurotasie — znajdowała się o dwie uliczki od Wieczornej Drogi, na zachodnim krańcu wioski zwanej
Pitana. W odróżnieniu od innych tego typu siedzib usytuowanych w tej okolicy, leżała ona na uboczu,
zajmując skraj lasku sąsiadującego ze starożytnymi dębami i drzewkami oliwnymi. Ona także była
niegdyś uprawnym gospodarstwem i do tej pory zachowała swój dawny, użytkowy i niczym sztucznie nie
przyozdobiony wdzięk wiejskiego kleros.

Dom odznaczał się absolutną prostotą: niewiele był większy od chłopskiej chaty, nawet od tej, która
należała niegdyś w Astakosie do mego ojca. Podwórzec jego i otoczenie, mieszczące się wśród
mirtowych drzew i hiacyntów, sprawiały wrażenie jakiejś oazy spokoju i czaru. W miarę jak przybysz
zbliżał się ku ośrodkowi biegnących ku sobie, obsadzonych kwiatami alejek, z których każda zdawała się
go coraz głębiej wciągać w pogodną krainę odosobnienia, mijał po drodze zgrupowane w kępy sielskie
siedziby innych Szlachetnych, które w chłodzie wieczoru tchnęły spoza otaczających je kamiennych
murów ciepłem rozpalonych wewnątrz kominków, rozbrzmiewały dziecięcym śmiechem oraz radosnym
poszczekiwaniem rozigranych psów. Sam dom, wraz ze swym półkolistym otoczeniem, zdawał się
pozostawać poza wszelkim zasięgiem świata, zajętego wojenną musztrą i myślą o wojnie; zdawał się
osobnym światem samym w sobie, w którym znużeni codzienną mitręgą uchodźcy z rzeczywistości mogli
znaleźć niezrównaną wygodę i spokój.

Otworzyła mi Eleiria, najstarsza, wówczas jedenastoletnia córka Dienekesa. Znalazłem się na


nieskazitelnie czystym dziedzińcu, wyłożonym pospolitymi ceglanymi płytkami i otoczonym białym
murkiem, który ozdabiały kwiaty posadzone w glinianych donicach. Zbitą z surowych desek altanę
porastały równo przycięte i pięknie kwitnące krzewy jaśminu. Fronton domu zdobiły pędy wisterii i
oleandru, a wzdłuż północnej ściany płynął w kamiennym korytku nie szerszy od dłoni strumyczek wody.
Obok bujanego ogrodowego fotela czekała służąca, której w mrokach nocy w pierwszej chwili nie
spostrzegłem.

Powiodła mnie do kamiennej umywalni w formie pucharu i kazała opłukać ręce i stopy. Co uczyniwszy,
wytarłem się jednym z zawieszonych na poprzecznym drążku czystych lnianych ręczników, odkładając go
potem na przeznaczone mu miejsce. Serce tłukło mi się przy tym w piersiach jak oszalałe, choć — klnę
się na życie — nie miałem pojęcia z jakiej przyczyny.

Panienka Eleiria zaprowadziła mnie do głównego i jedynego w całym domostwie, prócz sypialni
Dienekesa i jego małżonki Arete, wydzielonego pomieszczenia. Zastałem tam trzy pozostałe córki
Dienekesa, z których jedna była jeszcze niemowlęciem i już spała, druga zaś całkiem niedawno przyszła
na świat. W kącie siedziała druga wiekiem Alexa, która wraz z Eleirią czesała wełnę, jak gdyby to było
naturalne zajęcie w środku nocy. Na niskim, nie przykrytym nawet poduszką stołku w pobliżu kominka
siedziała pani Arete z niemowlęciem u piersi.

Zorientowałem się wszakże, że to nie do niej zostałem przywołany, lecz do usadowionej bliżej środka
komnaty pani Paralei, matki Aleksan-drosa i małżonki polemarcha Olympieusa.

Bez żadnych wstępów zaczęła mnie ona wypytywać na temat dręczenia, któremu jeszcze niecałą godzinę
wcześniej poddawany był w mesie jej syn. Już samo to, że w ogóle, a na dodatek tak niezwłocznie się o
tym dowiedziała, wprawiło mnie w zdumienie. Dostrzegłem przy tym w jej oczach coś, co dało mi do
zrozumienia, że powinienem bardzo starannie ważyć wypowiadane słowa.

Pani Paraleia oświadczyła, że w pełni świadoma jest i gotowa do uszanowania obowiązującego także i
mnie zakazu powtarzania czegokolwiek, co powiedziane zostało w dyskrecji kantyny Szlachetnych; że
jednakowoż uznała, iż — bez pogwałcenia świętego prawa i w największym sekrecie — mógłbym
ujawnić jej, jako matce przepełnionej troską o dobro i przyszły los syna, niektóre okoliczności owej
scysji. Jeśli już nie poszczególne słowa i zdarzenia, to przynajmniej niektóre aspekty towarzyszącej im
atmosfery i ogólny posmak całej sprawy.

Pragnąc mnie zachęcić do podjęcia rozmowy, zapytała najpierw — takim samym, sugerującym
wyrozumiałość tonem, jakim Szlachetni przepytywali Aleksandrosa — kto rządzi miastem. Odparłem bez
wahania, że królowie i eforowie oraz oczywiście Prawo. Pani Paraleia uśmiechnęła się na to i rzuciła
ledwie dostrzegalne spojrzenie małżonce Dienekesa.

— Tak — rzekła do mnie. — Z pewnością masz rację.

Sposób, w jaki to powiedziała, jak i spojrzenie sprzed chwili, miały niewątpliwie na celu
uświadomienie mi, że tak naprawdę to rządzą kobiety, i że jeśli nie chcę, by z powrotem odesłano mnie
na farmę, gdzie czekała czarna robota, to powinienem ją teraz zadowolić paroma informacjami. Rezultat
był taki, że po dziesięciu minutach wiedziała już wszystko, co ją interesowało. Wyśpiewałem jej to jak
ptaszek.

Zaczęła od tego, że pragnie się ze szczegółami dowiedzieć, co robił jej syn po owym spotkaniu pod
Bliźniakami, gdy wbrew jej naleganiom wyruszył w ślad za armią do Antyrionu. Następnie
przesłuchiwała mnie niczym jakiegoś szpiega. Pani Arete ani razu jej nie przerwała. Jej starsze córki też
ani razu nie spojrzały w moją bądź w pani Paralei stronę, jednakże to skromne milczenie nie
przeszkadzało im chłonąć każdego wypowiedzianego przeze mnie słowa. Była to dla nich swoista szkoła
kobiecej wiedzy. Temat lekcji, którą właśnie pobierały, brzmiał „przypiekanie na rożnie małego sługi”:
jak się to robi, jakim tonem i jakie należy zadawać pytania; kiedy przydać głosowi odcienia groźby, kiedy
go zaś ściszyć, stwarzając intymniejszy, sprzyjający szczerości zwierzeń nastrój.

Ile wzięliśmy na drogę żywności? W co byliśmy uzbrojeni? Czym się posilaliśmy, gdy skończyły się nam
własne zapasy? Czy zawarliśmy w drodze jakieś nowe znajomości? Jak zachowywał się jej syn? Jak
odnosili się do niego nieznajomi? Czy okazywali mu należny Spartaninowi szacunek? Czy skłaniała ich
do tego postawa jej syna?

Słuchała mych odpowiedzi, niczego po sobie nie pokazując, choć dało się zauważyć, że pewne
zachowania Aleksandrosa przyjęła z dezaprobatą. Raz tylko jednak pozwoliła sobie otwarcie wyrazić
swój gniew, mianowicie gdy pod presją wyznałem, iż Aleksandros nie zapytał o imię szypra, który wziął
nas na pokład swego kutra, a potem nas zdradził. W głosie jej pojawiło się wówczas wzburzenie. Cóż to
się stało z tym chłopcem? Czyżby niczego się nie nauczył przez wszystkie te lata, które spędził przy stole
swego ojca i w mesie wojowników? Nie uważał za konieczne ukaranie tego gada kapitana, choćby nawet
i śmiercią, co dałoby nauczkę innym podobnym mu łajdakom, którzy wówczas na własne oczy
zobaczyliby, czym grozi perfidne knowanie na szkodę potomka Szlachetnego Lacedemona? Gdyby zaś
wymagała tego ostrożność, mógł był Aleksandros przynajmniej wykorzystać przywary owego człowieka z
korzyścią dla Sparty. Gdyby bowiem doszło do wojny z Persami, łotr ów, przymuszony do szpiegowania,
mógłby się wszak stać dla armii bezcennym źródłem informacji! Nawet gdyby tylko udał, że godzi się
zostać zdrajcą, można by było przejrzeć jego grę i mimo wszystko zdobyć ważne wiadomości. Czemuż
więc jej syn nie dowiedział się jego imienia?

— Sługa nie wie, pani. Być może pani syn dowiedział się tego, lecz jego sługa był tego nieświadom.

— Mów o sobie „ja” — skarciła mnie ostro pani Paraleia. — Nie jesteś niewolnikiem, nie przemawiaj
więc jak niewolnik.

— Tak, pani.

— Chłopcu przydałoby się coś do przepłukania gardła, matko — powiedziała to, chichocząc, panienka
Eleira. — Popatrz tylko na niego. Jeśli jeszcze bardziej poczerwienieje, to pęknie niczym pomidor.

Przesłuchanie ciągnęło się jeszcze przez godzinę. Opiekany na rożnie pytań, czułem się o tyle bardziej
jeszcze zakłopotany, że przez cały czas patrzyłem na oblicze pani Paralei niezwykle podobne do twarzy
jej syna. Odznaczała się ona nadzwyczajną pięknością i była to, tak samo jak w przypadku Aleksandrosa,
typowa spartańska uroda, której nie są potrzebne żadne dodatki.

W moim ojczystym Astakos, podobnie jak i w każdym innym mieście Hellady, niewiasty i panny z reguły
używały kosmetyków i różu, aby podkreślić swą urodę. Świetnie zdawały one sobie sprawę z tego, jakie
wywiera wrażenie na każdym mężczyźnie, który pozostawał pod ich urokiem, sztuczny połysk ich fryzur i
róż pomalowanych warg.

Pani Paraleia, podobnie zresztą jak i Arete, nie uciekała się do takich sztuczek. Jej peplos, czyli suknia,
była na spartańską modłę rozcięta na boku, co odsłaniało jej gołą nogę aż po udo. W każdym innym
mieście poczytane by to jej zostało za przejaw skandalicznego bezwstydu. Tu jednak odsłonięta noga była
rzeczą absolutnie zwyczajną: po prostu nogą. Dla Lacedemończyków ukazywanie nóg jest w tym samym
stopniu naturalne u kobiety, co i u mężczyzny. Niemożnością było wyobrazić sobie jakiegoś Spartanina,
który by na tak odsłoniętą niewiastę spojrzał pożądliwie lub choćby tylko zalotnie. W mieście tym
mężczyźni przywykli patrzeć na nagość swych matek i sióstr już od chwili, gdy otworzyli oczy na świat;
przyglądali się im podczas sportowych ćwiczeń, świątecznych uroczystości oraz przy innych
różnorodnych okazjach.

Co skądinąd nie pozostawało w żadnej sprzeczności z faktem, iż obie damy bynajmniej nie były
nieświadome swej mocy przyciągania uwagi mężczyzn, tudzież wrażenia, jakie na nich robiły; w tym
również na chłopcu, który stawił się przed nimi z posłaniem. Bądź co bądź Spartanką była także Helena,
małżonka Menelaosa, uprowadzona do Troi przez Parysa, co stało się

przyczyną nieskończonych cierpień

Trojan i Greków, bowiem to z przyczyny

piękności jej nieskazitelnej

tylu Achajów życie straciło pod Troją,

z dala od swego ojczystego kraju.

Pod względem urody Spartanki przewyższają wszystkie inne helleńskie niewiasty, przy czym nie
najmniejszą odgrywa w tym rolę umiejętność sprawiania wrażenia, jakoby do swej urody przykładały
bardzo niewielką wagę. Ich boginią nie jest Afrodyta, lecz Artemida Łowczyni. Wygląd ich zdaje się
mówić: spójrzcie, jak pięknie prezentują się w świetle lamp nasze włosy; nie dzięki sztuce posługiwania
się kosmetykami, lecz w rezultacie naturalnego połysku, którego gwarancję daje zdrowie oraz
umiłowanie cnoty. Spójrzcie w nasze oczy, które śmiało patrzą prosto w oczy mężczyzn, nie kierując się z
udawaną skromnością ku podłodze ani też nie skrywając się pod sztucznie uczemionymi rzęsami, w
których tak gustują korynckie nierządnice. Przyjrzyjcie się naszym nogom, których wyglądu nie
zawdzięczamy posługiwaniu się w zaciszach naszych ubieral-ni woskiem i mirtą, lecz słońcu, które
obdarza je swymi promieniami, gdy się ścigamy na bieżni lub ćwiczymy na Wielkim Pierścieniu.

Spartańska niewiasta to bogini domowego ogniska, żona i matka. Jej pierwszym i najważniejszym
powołaniem jest wydawanie na świat chłopców, którzy wyrosną na wojowników i bohaterów, obrońców
swego miasta. To domowe kury wysiadujące małe, powiedziałyby pewnie o Spartankach damulki z
innych miast. Jednakże owe kury były szybkobiegaczkami i mistrzyniami olimpiad, a pociągające kształty
i wygląd ich ciał, poddawanych ćwiczeniom wedle zasad kobiecej gimnastyki, stanowiły ich potężny atut,
czego były w pełni świadome.

W obecności takich kobiet nie potrafiłem zabronić swym myślom powrotu do przeszłości, by w niej
odnaleźć Diomache oraz matkę. Pojawiły się przed mymi oczyma silne i zgrabne nogi mej kuzynki, na
które tylekroć patrzyłem, gdy w ślad za psami ścigaliśmy zająca lub sarnę na jakimś kamienistym górskim
stoku. Ożyła w mej pamięci biel gładkiej skóry jej ramienia napinającego łuk, jej oczy, które nigdy się nie
zamykały się na widok niebezpieczeństwa; ożył wyraz nieprzemijalnej, zdawać się mogło, młodości i
niczym nie krępowanej woli życia, który pojawiał się na jej uśmiechniętej twarzy. Wspomniałem także w
owej chwili swoją matkę, która w godzinie śmierci miała zaledwie dwadzieścia sześć lat, i którą
zachowałem w pamięci jako uosobienie niezrównanej łagodności i szlachetności. Były te obrazy z
przeszłego życia czymś jak jeden z owych pokojów domu duszy, o którym mówił mi Dienekes: ten,
którego progu przysiągłem sobie na Trzyrożnych Rozstajach nigdy więcej nie przekroczyć.

W tej jednakże chwili, w realnej komnacie realnego domu, przejęty szeleszczącą i pachnącą kobiecością,
przeniknięty ową szczególną aurą roztaczaną przez sześć zgromadzonych na tak niewielkiej przestrzeni
przedstawicielek płci niewieściej — żon, matek, córek i sióstr — wbrew swej woli cofnąłem się
pamięcią w przeszłość. Przymuszony do mimowolnych wspomnień, mocno musiałem się starać, aby nie
dać po sobie poznać wrażenia, jakie na mnie uczyniły, składnie odpowiadając na zadawane jedno po
drugim pytania pani Paralei.

Aż nareszcie zdało mi się, iż przesłuchanie dobiega końca.

— Odpowiedz mi teraz na ostatnie moje pytanie. Ale szczerze, gdyż jeśli skłamiesz, będę to wiedziała.
Czy syn mój ma w sobie odwagę? Jaka jest wedle twej oceny jego andreia, zważywszy na to, że wkrótce
będzie musiał stanąć w szeregu wojowników?

Nie trzeba było rozporządzać szczególnie bystrym umysłem, aby zdać sobie w tym momencie sprawę z
tego, że wkraczam na bardzo cienki lód. Jak odpowiedzieć na tak postawione pytanie?

Przyjąwszy jeszcze bardziej wyprężoną postawę, rzekłem:

— Agoga mieści tysiąc czterystu chłopców. Jest podzielona na ćwiczebne plutony. Tylko jeden z tych
chłopców wykazał się aż taką śmiałością, żeby pójść śladem armii, choć świadom był, że nie tylko
sprzeciwia się woli swej matki, ale też naraża się na srogą karę, którą przyjdzie mu ponieść po powrocie.

Pani Paraleia zastanowiła się nad mymi słowami, po czym powiedziała:

— To odpowiedź nieco wymijająca, jednakże gotowa jestem ją zaakceptować.

Co powiedziawszy, wstała, podziękowała Arete za to, iż zaaranżowała to spotkanie i zapewniła mu


całkowitą dyskrecję. Mnie polecono wyjść i czekać na dziedzińcu. Ponownie spotkałem tam służkę pani
Paralei. Jej uśmieszek dał mi do zrozumienia, że dosłyszała każde słowo i zanim jeszcze słońce wstanie
nad doliną Eurotasu, wieść o tej rozmowie dotrze do wszystkich, których będzie to ciekawiło.

Po jakimś czasie w progu ukazała się jej pani i dziewczyna podbiegła, by jej dotrzymać towarzystwa w
powrotnej drodze. Odchodząc ciemną aleją, matka Aleksandrosa nie zaszczyciła mnie nawet jednym
spojrzeniem.

W drzwiach stanęła pani domu i zwróciwszy się wprost do mnie, poleciła mi gestem, abym powrócił do
środka. Wszystkie jej córki pogrążone już były we śnie. Pani Arete własnoręcznie przyrządziła mi
posiłek, przed jego podaniem pokroiwszy mi mięso na drobne kęsy, jak małemu dziecku. Z wdzięcznością
zabrałem się dojedzenia, przeczuwając jednak, że niechybnie czeka mnie dalszy ciąg nocnego
przepytywania.

Kiedy jadłem, ona usadowiła się w pobliżu kominka, na miejscu tradycyjnie przeznaczonym dla pani
domu. Przedtem, położywszy na talerzu pajdę owsianego chleba, który zwie się alphita, oraz
postawiwszy przede mną oliwę, ser i cebulę, rzekła:

— Cierpliwości, chłopcze. Ta noc w kobiecym towarzystwie wkrótce dobiegnie końca. Z powrotem


znajdziesz się w gronie mężczyzn, w którym, jak mi się zdaje, czujesz się bez porównania swobodniej.
— Ależ ja ani trochę nie czuję się skrępowany, pani. Naprawdę. To wielka ulga znaleźć się na parę
godzin z dala od koszarowego życia. Nawet gdyby było trzeba za to zapłacić, tańcząc boso na rozżarzonej
płycie.

Uśmiechnęła się, wszelako widać było, że jej umysł zajęty jest poważniejszymi sprawami. Wpatrywała
się we mnie, czekając, aż nasze spojrzenia się spotkają.

— Zdarzyło ci się kiedyś usłyszeć imię Idotychides?

Znałem je.

— Był to Spartiata, który padł w bitwie pod Mantineą. Jest to zapisane na nagrobnym kamieniu, który
leży przy Amiklajańskiej Drodze, naprzeciw mesy Uskrzydlonej Nike.

— Co jeszcze o nim wiesz? — zapytała, na co odpowiedziałem jakimś zdawkowym zwrotem, którym ona
się jednak nie zadowoliła.

— Co jeszcze?

— Powiadają, że Dekton, helota zwany Kogutem, jest jego synem z nieprawego łoża. I że matką jego była
pewna Mesenka, która zmarła, wydając go na świat.

— A ty w to wierzysz?

— Tak, pani. Wierzę.

— Dlaczego?

Znalazłem się przyciśniętym do muru, wiedząc przy tym, iż pani Arete zdaje sobie z tego sprawę.

— Czy nie dlatego — wyręczyła mnie w odpowiedzi — że ów Kogut tak strasznie nienawidzi Spartan?

Świadomość, że i to jest jej wiadome, ostatecznie powaliła mnie na łopatki. Potrzeba było dobrych paru
chwil, bym mógł odzyskać język w gębie.

— Czy zwrócił twoją uwagę fakt — ciągnęła tymczasem pani Arete tonem, w którym ku memu
zaskoczeniu nie pobrzmiewało ani oburzenie, ani gniew — że najlepiej znoszą swoją niewolę ci
niewolnicy, którzy pochodzą z najgłębszych dołów społeczeństwa, natomiast najszlachetniejsi spośród
tych, co znaleźli się poza granicą wolności, najbardziej z tego powodu cierpią? Można by pomyśleć, że
tym bardziej ktoś się czuje zniewolony, im głębsze w sobie nosi poczucie własnego honoru i szlachectwa,
którego został przemocą pozbawiony, i tym trudniej mu się pogodzić ze stanem zniewolenia.

Był to, wypisz, wymaluj, cały Kogut. Nigdy przedtem nie spojrzałem na niego od tej strony, gdy jednak
teraz pani Arete tak właśnie go przedstawiła, pojąłem, że to prawdziwy jego obraz.

— Twój przyjaciel Kogutjest zbyt gadatliwy. A nawet jeśli w jakimś względzie trzyma język za zębami,
to i tak aż nadto wymownie wyraża to swym zachowaniem.
Po czym przytoczyła, i to zgoła dosłownie, kilka buntowniczych stwierdzeń, które Dekton wygłosił, jak
mi się zdawało, w mojej wyłącznej obecności, gdyśmy wracali z Antyrionu.

Zaniemówiłem z wrażenia i poczułem, jak moje ciało oblewa się potem. Pani Arete zachowywała
nieprzenikniony wyraz twarzy.

— Czy wiesz co to jest krypteia? — zapytała.

Wiedziałem.

— To tajne stowarzyszenie Szlachetnych. Nikt nie wie, kto do niego należy. Wiadomo tylko tyle, że
wybierani są spośród najmłodszych i najsilniejszych, a nadto, że gromadzą się i działają nocą.

— A na czym polega ich działalność?

— Na tym, że za ich przyczyną pewni ludzie znikają bez śladu.

Mówiąc to, miałem na myśli helotów, którzy dopuścili się zdrady.

— A teraz powiedz mi, ale zastanów sie dogłębnie. — Pani Arete na chwilę zamilkła, jak gdyby po to,
bym odczuł wagę pytania, które zamierzała mi zadać. — Gdybyś był członkiem kryptei, to, usłyszawszy
właśnie ode mnie, że ów helota, Kogut, wyraził uczucia wrogie wobec miasta, a co więcej, chęć
popełnienia czynów, do jakich go owa wrogość popycha, jak byś się zachował?

Możliwa była tylko jedna odpowiedź.

— Jako członek kryptei miałbym obowiązek go zabić.

Jej twarz nie zdradziła żadnej reakcji na tę moją wypowiedź.

— Z kolei powiedz mi: co byś uczynił jako jego przyjaciel?

Zacząłem coś tam nieskładnie ględzić o okolicznościach łagodzących, jak ta na przykład, że Kogut to
szałaput i często wygaduje różne rzeczy bez najmniejszego zastanowienia, a nadto większość z nich to po
prostu przechwałki, o czym wszyscy wiedzą.

Pani Arete zwróciła się wówczas w mrok komnaty z pytaniem:

— Czy chłopiec ten kłamie?

A z mroku dobiegła odpowiedź:

— Tak, matko!

Zdumiony, obróciłem się z szybkością czółenka. Obie starsze córki, które bynajmniej nie spały na swym
wspólnym łożu, słyszały każde moje słowo!

— Ja sama odpowiem za ciebie na to pytanie, młodzieńcze — rzekła pani Arete, ratując mnie z opresji.
— Myślę, że postąpiłbyś następująco: przestrzegłbyś Koguta, że jeśli jeszcze raz zdarzy mu się
powiedzieć coś podobnego, a zwłaszcza cokolwiek przedsięwziąć w tej mierze, to — choćby nie okazało
się to w żadnej mierze groźne — ty sam własnoręcznie go zabijesz.

Teraz już owładnęło mną całkowite pomieszanie, ona zaś nagle uśmiechnęła się do mnie:

— Marnym jesteś łgarzem, mój chłopcze. Umiejętność kłamania nie jest bynajmniej jednym z twoich
talentów, co zresztą w tobie podziwiam. Stąpasz jednak po niebezpiecznie grząskim gruncie. Sparta jest
zapewne największą potęgą całej Hellady, ale to przecież zarazem całkiem małe miasto. Niech tylko
jakaś mysz tu kichnie, to zaraz wszystkie koty mówią jej „na zdrowie!”. Służba i heloci wszystko słyszą, a
przy tym gotowi są rozpuścić język za cenę miodowego ciasteczka.

Zastanowiłem się nad jej słowami.

— A czy mojego języka — spytałem — nie rozwiąże przypadkiem puchar wina?

— Ten chłopiec odnosi się do ciebie bez szacunku, matko! — wykrzyknęła dziewięcioletnia Alexa. —
Musisz go kazać oćwiczyć!

Na moje szczęście pani Arete przyglądała mi się w świetle lampy, nie okazując ani gniewu, ani
oburzenia, lecz ze spokojem studiując wyraz mej twarzy.

— Każdy chłopiec, któremu przyszłoby się znaleźć w twoim położeniu, byłby przerażony, stanąwszy
przed obliczem małżonki Szlachetnego tej rangi, co pan Dienekes. Powiedz mi: dlaczego ty się mnie nie
boisz?

Dopiero w tym momencie uświadomiłem sobie, że w istocie nie odczuwam wobec niej lęku.

— Nie jestem tego pewny, pani, ale być może dlatego, że kogoś mi pani przypomina.

Przez dłuższą chwilę milczała, przypatrując mi się wzrokiem, który świadczył o tym, z jaką
intensywnością się nade mną zastanawia.

— Opowiedz mi o niej — rzekła w końcu.

— O kim?

— O swojej matce.

Ponownie okryłem się rumieńcem. Myśl, iż owa kobieta odgaduje wszystko, co dzieje się w mym sercu,
sprawiała, że aż mnie skręcało z zakłopotania.

— Wypij parę łyków wina i rozluźnij się. Przede mną nie musisz udawać twardego mężczyzny.

Pomyślałem sobie: a niech tam, i podniosłem puchar do ust. Istotnie, wino okazało się pomocne.
Opowiedziałem jej pokrótce o Astakos, o jego upadku i śmierci mych rodziców, zamordowanych przez
grasujących po nocy wojowników z miasta Argos.

— Argiwczycy zawsze byli tchórzami — stwierdziła wówczas z pogardliwym parsknięciem, które mi ją


uczyniło droższą, niż mogłaby sobie wyobrazić. Choć nie miałem wątpliwości, że już wcześniej poznała
moją smutną historię, to jednak słuchała jej z uwagą, może dlatego, iż dobywała się ona z mych ust.

— Nieszczęśliwy miałeś żywot, Kseo — rzekła, po raz pierwszy wypowiadając moje imię. Ku memu
zaskoczeniu, głęboko mnie to poruszyło i musiałem wręcz walczyć z samym sobą, aby tego po mnie nie
odgadła.

Zresztą zmuszony byłem przywołać na pomoc całą swą umiejętność panowania nad sobą, by snując
opowieść, posługiwać się poprawną, godną wolno urodzonego greką, a nadto okazywać szacunek nie
tylko mojej słuchaczce, ale też swojej ojczyźnie i swemu rodowi.

— Dlaczegóż to — zapytała pani Arete — chłopiec nie przynależący do żadnego miasta tak głęboką
okazuje lojalność Lacedemonowi, którego nie jest i nigdy nie będzie mógł się stać obywatelem?

Znałem odpowiedź na to pytanie, jednakże nie potrafiłem osądzić, na ile wolno mi jej zaufać.
Zdecydowałem się ostatecznie na jakieś ogólnikowe wyjaśnienie, a następnie krótko opowiedziałem jej o
Bru-ksieusie i jego naukach:

— Mój opiekun powiedział mi, że każdy chłopiec powinien mieć swoje własne miasto, bowiem w
przeciwnym razie nigdy nie uda mu się wyrosnąć na prawdziwego mężczyznę. Ponieważ takiego miasta
nie miałem, przeto sam je sobie wybrałem wedle własnego upodobania.

Było to wyjaśnienie dość osobliwe, najwyraźniej jednak je zaakceptowała.

— Ale czemuż w takim razie nie wybrałeś jakiejś polis, która by była zamożniejsza i oferowałaby ci
większe możliwości? Na przykład Teby, Korynt lub Ateny? Tutaj nie możesz się spodziewać niczego
prócz zwyczajnego chleba i śladów po razach spadających na twoje plecy.

Odpowiedziałem jej przysłowiem, które zacytował kiedyś w rozmowie ze mną i z Diomache Bruksieus.
Mówi ono, że podczas gdy inne miasta bogate są w pomniki i w poezję, bogactwem Sparty są sami
Spartanie.

— I jest to twoim zdaniem prawda? — spytała. — Możesz to z największą szczerością potwierdzić teraz,
gdy miałeś już możność przyjrzeć się naszemu miastu zarówno od jego najgorszych, jak i najlepszych
stron?

— Tak, pani.

Ku memu zdziwieniu słowa te zdały się ją do głębi poruszyć. Jej oczy zwróciły się w inną stronę,
powieki kilkakrotnie zatrzepotały, a głos, gdy znowu zdolna była mówić, łamał się pod wpływem silnego
wzruszenia.

— To, czego się dowiedziałeś o Szlachetnym Idotychidesie, jest prawdą. On właśnie został ojcem twego
przyjaciela Koguta. Musisz jednak wiedzieć coś jeszcze. Otóż Idotychides był moim bratem.

Spostrzegła moje zaskoczenie.

— Nie wiedziałeś, prawda?

Zdołała zapanować nad swym wzruszeniem i smutkiem, które, jak sobie nagle z tego zdałem sprawę,
mogły ją przywieść do stanu całkowitego załamania.

— Widzisz więc — rzekła, siląc się na uśmiech — że, na dobrą sprawę, ów Kogut jest moim bratankiem,
ja zaś jego stryjenką.

Wypiłem jeszcze trochę wina. Pani Arete dalej się uśmiechała.

— Czy wolno mi wiedzieć, dlaczego rodzina pani nie otoczyła Koguta opieką i nie wywyższyła go do
rangi motaka?

W Lacedemonie słowo to określa szczególną pozycję społeczną mężczyzny, który jako chłopiec stał się
„przyrodnim bratem”. Miano to przysługuje w pierwszym rzędzie gorzej urodzonym lub poczętym z
nieprawego łoża synom Spartiatów, którzy pomimo swej niskiej kondycji mogą korzystać ze wsparcia
familii rodzica i szkolić się w agodze u boku synów Szlachetnych. Mogą nawet, jeśli zasłużą się i wykażą
odwagą w walce, uzyskać obywatelstwo miasta.

— Kilkakrotnie zwracałam się z tym do twego przyjaciela Koguta

— odparła na to pani Arete — jednak za każdym razem spotykała mnie z jego strony odmowa.

Nie mogło umknąć jej uwagi niedowierzanie, które pojawiło się na mej twarzy.

— Czyni to wprawdzie z należnym szacunkiem — dodała — i z największą godnością ten szacunek


objawiając, ale przecież jednak odmawia absolutnie i stanowczo.

Zamyśliła się na chwilę.

— Ponadto jest w jego myśleniu coś, z czym można się spotkać u niewolników, zwłaszcza tych, w których
żyłach płynie krew podbitych narodów, a do takich wszak zalicza się Kogut, którego matka urodziła się w
Mesenii. Ludzie ci, wyróżniając się dumą, utożsamiają się z podlejszą linią swego pochodzenia, co może
bierze się z noszonej w sercu urazy, lecz może też stanowić przejaw wewnętrznego postanowienia, iż nie
okażą po sobie chęci starania o jakiekolwiek przywileje, które dałyby im lepsze miejsce w społeczności.

W istocie, w odniesieniu do Koguta była to prawda. Uważał się on za Meseńczyka i był z tego dumny.

— Powiem ci coś, młody mój przyjacielu, co przyda się zarówno tobie, jak i mojemu bratankowi:
krypteia zna prawdę. Nie spuszczają z niego oka od chwili, gdy ukończył pięć lat. Przyglądają się
również tobie, jako że potrafisz się dobrze wysłowić i jesteś odważny oraz zapobiegliwy, które to zalety
nie uchodzą niczyjej uwagi. Dodam do tego coś jeszcze. Otóż jednym z członków kryptei jest ktoś tobie
znany. To kapitan Rycerzy, Polynikes. Człowiek ten bez wahania poderżnie gardło helocie, który dopuścił
się zdrady, a nie przypuszczam, by twój przyjaciel Kogut, jakkolwiek jest silny i wielkiego ducha, zdołał
uciec przed olimpijskim mistrzem.

Teraz już wszystkie dziewczynki naprawdę pogrążone były we śnie. Cały dom, jak również otaczająca go
ciemność, zdawały się przeniknięte całkowitą ciszą i spokojem, za czym jednak czaiło się coś
niepokojąco dziwnego.

— Nadciąga wojna z Persem — rzekła pani Arete. — Miastu potrzebny będzie każdy mężczyzna. Całej
Grecji potrzebny będzie każdy mężczyzna. Co jednak równie ważne, wojna ta, o której wszyscy zgodnie
sądzą, iż okaże się najważniejszą w dziejach, stanie się wielką sceną; areną, na której każdy będzie mógł
sobie zyskać chwałę; publicznym miejscem, gdzie każdemu wolno będzie bohaterskimi czynami dowieść
swego szlachectwa, które mu nie przysługiwało z urodzenia.

Wpatrzyła się w moje oczy.

— Jeśli ma dojść do wojny, to pragnę, by Kogut doczekał jej żywy. Chcę, żebyś go ochraniał. Gdy tylko
dojdzie do twoich uszu jakaś wieść o grożącym mu niebezpieczeństwie, choćby miała to być jedynie
najbłahsza plotka, to proszę, abyś natychmiast przybiegł z nią prosto do mnie. Obiecujesz mi to?

Obiecałem.

— Opiekuj się tym chłopcem, Kseo. Czuję, że choć nieźle dał ci się we znaki, to jednak łączy, was
przyjaźń. Apeluję do twoich uczuć, przywołując imię mego brata, którego krew płynie w żyłach Koguta.
Będziesz nad nim czuwał? Zrobisz to dla mnie?

Przyrzekłem zrobić wszystko, co będzie w mojej mocy.

— Przysięgnij!

Złożyłem przysięgę na wszystkich bogów.

Zdać by się to mogło niedorzeczne. Jakże bowiem mógłbym stawić czoło kryptei lub komukolwiek
innemu, kto postanowiłby zabić Koguta? A jednak to chłopięce przyrzeczenie przyniosło pani Arete
widoczną ulgę. Jeszcze przez długą chwilę wpatrywała się w moją twarz.

— Powiedz mi, Kseo — rzekła w końcu łagodnym tonem. — Czy kiedykolwiek… kogokolwiek…
poprosiłeś o coś, co posłużyłoby tylko tobie samemu?

Odparłem na to, że nie rozumiem jej pytania.

— Domagam się zatem od ciebie jeszcze jednej rzeczy. Spełnisz tę moją prośbę?

Przysiągłem, że tak.

— Rozkazuję ci tedy, abyś pewnego dnia dokonał czegoś wyłącznie dla samego siebie, nie zaś służąc
komuś innemu. Rozpoznasz ów dzień, gdy nadejdzie. Obiecaj mi, że spełnisz moje żądanie. I powiedz to
głośno.

— Przyrzekam, pani.

Wówczas podniosła się i z uśpionym niemowlęciem na ręku podeszła do kołyski, która stała pomiędzy
posłaniami pozostałych dziewczynek, układając maleństwo w miękkiej pościeli. Powstawszy ze swego
miejsca, jak tego wymaga dobre wychowanie, odczekałem chwilę, po czym spytałem:

— Czy mógłbym się do pani zwrócić w pewnej osobistej sprawie?

W jej spojrzeniu pojawił się figlarny błysk.


— Pozwól, że zgadnę. Chodzi o dziewczynę?

— Nie, pani — odparłem, już pożałowawszy, że uległem nagłemu odruchowi. Moja prośba była wszak
niemożliwa do spełnienia, wręcz absurdalna. Żaden śmiertelnik nie potrafiłby odpowiedzieć na dręczącą
mnie kwestię.

— Chodzi o pewnego przyjaciela — powiedziałem. — Nosi się on z pytaniem, na które ja nie potrafię
mu udzielić odpowiedzi, będąc na to zbyt młodym i tak niewiele jeszcze wiedząc o rzeczach tego świata.
Może więc pani w mądrości swojej zdoła to uczynić. Proszę mi jednak obiecać, że nie będzie się pani ze
mnie śmiała ani też nie poczuje się urażona.

Przyrzekła mi to. Wziąłem więc głęboki oddech niczym pływak przed skokiem do wody.

— Przyjaciel ów… Jest on przekonany, że pewnego razu, gdy jeszcze był dzieckiem i stanął samotnie w
obliczu śmierci, przemówił do niego bóg.

Zrobiłem pauzę, z najwyższą uwagą wypatrując na jej obliczu jakichkolwiek oznak niezadowolenia lub
oburzenia. Z ulgą stwierdziłem, że nic takiego po sobie nie okazała.

— Chciałby on… mój przyjaciel… pragnąłby wiedzieć, czy podobna rzecz jest w ogóle możliwa. Czy
boska istota mogłaby… zechciałaby zniżyć się do rozmowy z małym chłopcem, nie mającym własnego
miasta ani domu, ani pieniędzy, ani czegokolwiek, co mógłby złożyć w ofierze bogom, a do tego nawet
nie znającym jeszcze słów modlitwy? Czy też mogłoby raczej tak się zdarzyć, że przyjaciel mój po prostu
wyobrażał sobie nieziemskie zjawy, które rodziły się w jego umyśle pod wpływem osamotnienia i
rozpaczy?

Pani Arete zapytała, który to bóg miał przemówić do mego przyjaciela.

— Ten ze srebrnym łukiem. Apollo Dalekostrzelny.

Mówiąc to, cały się w sobie skręcałem. Bez wątpienia zostanę skarcony za swą zuchwałość i snucie tak
nieskromnych domysłów. Nie powinienem był w ogóle otwierać jadaczki. Ona jednak nie wykpiła mego
pytania ani też nie poczytała mi go za przejaw bezbożności.

— O ile mi wiadomo, ty sam jesteś zamiłowanym łucznikiem, i to bardzo jak na swój wiek wprawnym.
Zabrano ci jednak twój łuk, prawda? Został ci skonfiskowany z chwilą, gdy po raz pierwszy pojawiłeś
się w Lacedemonie?

Oświadczyła następnie pani Arete, iż najwidoczniej przywiodło mnie tej nocy do jej domostwa
szczęśliwe zrządzenie losu, ona bowiem czuła swym jestestwem bliską obecność mnogich bogiń, które
opiekowały się ziemskim padołem.

— Mężczyźni — rzekła — zwykli posługiwać się rozumem, podczas gdy niewiasty czerpały swą wiedzę
z własnej krwi, której przypływami i odpływami rządzi zmienny księżyc.

— Nie jestem wróżebną kapłanką. Odpowiedzi na twe pytanie szukać mogę jedynie we własnym
kobiecym sercu, które wyczuwa w sobie i wprost, bez pośrednictwa umysłu, objawia mi prawdę.

Odrzekłem jej, iż tego właśnie od niej oczekiwałem.


— Powiedz zatem swemu przyjacielowi, że to, co ujrzał, zdarzyło się naprawdę. Zjawa, która się przed
nim pojawiła, w samej rzeczy była bogiem.

Słowa te sprawiły, że raptem oczy moje napełniły się łzami. W jednej chwili ogarnęło mnie przemożne
wzruszenie. Moje ramiona drgały, wstrząsane szlochem, podczas gdy umysł dręczyła świadomość utraty
wszelkiej kontroli nad sobą samym, a równocześnie zdumienie potęgą emocji, która, nie wiedzieć skąd,
we mnie się objawiła, by tak wszechwładnie nade mną zapanować. Zakryłem twarz rękoma i szlochałem
jak dziecko. Zbliżywszy się do mnie, pani Arete objęła mnie delikatnie i matczynym gestem poklepywała
mnie czule po ramieniu, wypowiadając zarazem słowa pociechy i pokrzepienia.

Po paru chwilach zdołałem się opanować. Przeprosiłem ją za ten zawstydzający wybuch emocji, ona
jednak nawet nie chciała tego słuchać, a za to z pewną przyganą w głosie tłumaczyła mi, że tego rodzaju
przypływy wzruszenia mają w sobie znamię świętości, gdyż nieba same obdarzają nimi wybranych,
przeto nie wolno mieć ich sobie za złe ani też za nie przepraszać.

Podeszła do otwartych drzwi i stanęła w progu. Oblała ją poświata rozgwieżdżonego nieba, do uszu zaś
dotarło ciche pluskanie miniaturowego strumyczka.

— Żałuję, iż nie dane mi było poznać twojej matki — rzekła, spoglądając na mnie z czułością. — Być
może jednak spotkamy się któregoś dnia po drugiej stronie rzeki. Porozmawiamy wówczas o jej synu i o
goryczy, jakiej kazali mu zaznać bogowie.

Raz jeszcze dotknęła mego ramienia w geście pożegnania.

— Idź teraz i przekaż swemu przyjacielowi moje słowa: ilekroć tego zapragnie, będzie mógł znowu
zwrócić się do mnie ze swymi pytaniami. Wszelako następnym razem niech stawi się we własnej osobie.
Pragnę bowiem ujrzeć twarz chłopca, któremu dane było spotkać Syna Niebios i wysłuchać jego słów.

ROZDZIAŁ CZTERNAS TY

Karę chłosty za Antyrion odebraliśmy następnego wieczoru. Aleksandrosowi wymierzył ją własnoręcznie


ojciec, Olympieus, w obecności wszystkich członków jego oficerskiej mesy. Mnie wychłostał bez
żadnych ceremonii zwykły helota, na polu ćwiczeń, którego był nadzorcą. Pozostawiony samemu sobie w
ciemnościach, z wdzięcznością przyjąłem pomoc Koguta, który zaprowadził mnie do położonego w
pobliżu Eurotasu gaju zwanego Kowadłem, gdzie obmył mnie i opatrzył. Było to miejsce poświęcone
Demeter od Pól i zwyczajowo zarezerwowane dla meseńskich helotów. Jego nazwa wzięła się z tego, iż
swego czasu stała tam kuźnia.

Z wielką ulgą przyjąłem fakt, iż Kogut oszczędził mi swej zwykłej gadaniny o doli niewolników,
kontentując się jedynie uwagą, że Ale-ksandrosa oćwiczono jak chłopca, mnie zaś jak psa. Był dla mnie
miły i, co ważniejsze, wykazał się dobrą znajomością sztuki obmywania i opatrywania tych jedynych w
swoim rodzaju ciętych ran, jakimi karbowane brzozowe witki znaczą swoje gwałtowne zetknięcia się ze
skórą obnażonych pleców.
Najpierw woda, i to w dużych ilościach, gdyż zanurzył mnie po szyję w lodowatym nurcie strumienia.
Podtrzymywał mnie przy tym, chwyciwszy pod pachy, jako że zimna woda, stykając się z otwartymi
ranami, może niekiedy spowodować omdlenie schłostanego. Jej chłód szybko znieczula, a wówczas
można już jakoś znieść okłady z gotowanych pokrzyw i ziela Nessosa. Tamują one krwawienie i sprzyjają
szybkiemu zrastaniu się skóry; na tym etapie wszelkie opatrunki z wełny lub płótna, nawet najdelikatniej
nakładane, sprawiałyby ból nie do wytrzymania. Za to dłonie przyjaciela, najpierw dotykając wstrząsanej
dreszczami skóry delikatnie, a potem kładąc się na nich z całym naciskiem, przynoszą ulgę tak wielką, że
zgoła bliską rozkoszy. Kogut chłostany był w swoim życiu wystarczającą ilość razy, by dobrze się
wyuczyć całej tej leczniczej procedury.

Nim upłynęło pięć minut, zdolny już byłem stanąć na nogi. Po kwadransie moja skóra gotowa była na
zetknięcie się z mazią miękkiego torfowca, który Kogut wklepywał w rany, by wyssała z nich wszelki jad,
nasycając je w zamian zawartą w sobie substancją o łagodnie znieczulających właściwościach.

— Na boga, nie ma tu już żadnego dziewiczego kawałka! — zakrzyknął. Miał na myśli miejsca, które
by zachowały wygląd nadany im przez boga, nie będąc jeszcze po kilkakroć rozoranymi i na nowo
zrośniętymi bliznami.

— Przez dobry miesiąc nie zarzucisz na te plecy tarczy swojego nabożnego śpiewaka.

Zapewne rozpocząłby kolejną jadowitą tyradę, jej obiektem czyniąc tym razem mego pana-chłopca,
gdyby nagle coś nie zaszeleściło na spadzistości brzegu ponad naszymi głowami. Natychmiast
obróciliśmy się, gotowi stawić czoło nieznanemu intruzowi.

Był to wszelako Aleksandros, który po chwili pojawił się na widoku pod konarami platanów z płaszczem
zebranym na piersiach, aby nie stykał się z jego obolałymi plecami. Skamienieliśmy z Kogutem ze
zdumienia. Gdyby odkryto jego obecność w tym miejscu i o takiej porze, to zarobiłby kolejną porcję rózg,
a my razem z nim.

— Trzymajcie — powiedział, ześlizgując się po pochyłości brzegu.

— Podkradłem to dla was z apteczki doktora.

Pokazał nam wosk z mirry. Było go na dwa palce w zawiniątku z zielonych liści jarzębiny. Aleksandros
wszedł do strumienia i stanął obok nas.

— Czym ty mu obłożyłeś plecy?! — skarcił Koguta, który usunął się na bok z wyrazem zdumienia na
twarzy. Mirry używali do opatrywania odniesionych w bitwie ran wyłącznie Szlachetni, a i to wtedy
tylko, gdy udało im się ją zdobyć, co nieczęsto im się przytrafiało. Dowiedziawszy się, że Aleksandros
skradł im trochę tego cennego medykamentu, zbiliby go do nieprzytomności.

— Oczyść mu plecy z tego torfu, a potem nałóż na nie to — rozkazał Aleksandros. — I żebyś o świcie
dobrze to z niego zmył. Jeśli ktokolwiek poczuje od niego ten zapach, to wszyscy trzej zapłacimy naszymi
grzbietami albo i jeszcze drożej.

Wręczył Kogutowi zwinięte liście.

— Muszę zdążyć z powrotem przed porannym apelem — rzucił i w jednej chwili pogrążył się w mroku;
słyszeliśmy oddalający się gęsty tupot jego stóp, gdy pędziły w ciemnościach ku kwaterom chłopców,
usytuowanym wokół Skweru.

— No to niech mnie diabli wezmą na kolano i spiorą do nieprzytomności — rzekł Kogut, kręcąc głową.
— Ten skowroneczek ma w sobie więcej ikry, niż myślałem.

Gdyśmy o świcie zajęli swe miejsca w szyku przed rozpoczęciem ceremonii sakralnej, zostaliśmy obaj z
Kogutem wywołani z szeregu przez Samobójcę, scytyjskiego giermka Dienekesa. Zbledliśmy z
przerażenia. Ktoś nas zdradził. Czeka nas z pewnością nieliche garbowanie skóry.

„Chybaście się, wy małe gówienka, urodzili pod szczęśliwą gwiazdą” — stwierdził Samobójca, ale nic
więcej nam nie powiedział. Poprowadził nas na tyły uszykowanej formacji. Stał tam Dienekes, milczący i
samotny w poprzedzającym brzask mroku. Z szacunkiem stanęliśmy u jego lewego ramienia, tego, które
dzierży tarczę. Odezwały się fletnie, szeregi wojowników ruszyły z miejsca, jednakże mnie i Kogutowi
Dienekes nakazał gestem pozostać na miejscu.

Stał przed nami w nieruchomej postawie. Po jego prawej ustawił się Samobójca, z pełnym swych
„igiełek do cerowania” kołczanem nonszalancko przewieszonym przez plecy.

— Zapoznałem się z oceną twojej pracy — rzekł Dienekes. Były to pierwsze słowa, jakie do mnie
skierował od tamtej chwili z przedwczorajszego wieczoru, gdy polecił mi podążyć w ślad za służącym
do swego domu. — Heloci powiedzieli mi, że nie ma z ciebie żadnego pożytku przy pracach polowych.
Ja sam obserwowałem cię, gdy podczas marszu zajmowałeś się stadem ofiarnym; nie umiesz nawet
należycie ogolić koziego gardła. A do tego z twojego zachowania w towarzystwie Ale-ksandrosa wynika,
że wykonasz każdy, najbardziej nawet bezmyślny lub absurdalny rozkaz.

Dał znak, abym się obrócił; chciał przypatrzyć się moim plecom.

— Wygląda na to, że jedynym twoim talentem jest zdolność szybkiego gojenia ran.

Pochylił się i pociągnął nosem.

— Gdybym mógł sobie pozwolić na takie stwierdzenie — rzucił — to przysiągłbym, że te rany na


twoim grzbiecie zostały posmarowane mirrą.

Samobójca kopnięciem ponownie odwrócił mnie twarzą do Diene-kesa, który teraz oświadczył:

— Masz szkodliwy wpływ na Aleksandrosa. Żadnemu chłopcu nie jest potrzebny do towarzystwa inny
chłopiec, a już z pewnością nie taki jak ty kolekcjoner kłopotów. Aleksandrosowi trzeba dojrzałego
mężczyzny. Kogoś z autorytetem, kto potrafi powstrzymać chłopca przed głupimi pomysłami w rodzaju
udania się śladem armii. Dlatego też przydzielam mu swego własnego człowieka.

Ruchem głowy wskazał na Samobójcę, mnie zaś powiedział:

— Odbieram ci to stanowisko. Jesteś zwolniony.

A niech to cholera. Z powrotem na te zasrane pola!

Z kolei Dienekes zwrócił się do Koguta.


— Z ciebie też niezły niedojda. Niby to syn bohaterskiego Spartiaty, a nie potrafi nawet przytrzymać w
rękach ofiarnego koguta tak, żeby go nie zadusić. Jesteś żałosny. Gęba bardziej ci się rozwiera niż
odbytnica byle Koryntianina, a za każdym ziewnięciem wydaje z siebie tchnienie zdrady. Wyrządziłbym
ci przysługę, gdybym tu, na miejscu przeciął ci tchawicę, oszczędzając tego trudu kryptei.

Po czym przypomniał Kogutowi Merionesa, giermka Olympieusa, który w ubiegłym tygodniu padł
waleczną śmiercią pod Antyrionem. Nie mieliśmy najmniejszego pojęcia, ku czemu to wszystko
zmierzało.

— Olympieus przekroczył już pięćdziesiątkę, rozporządza całą potrzebną mu ostrożnością i


rozsądkiem. Jego następny giermek winien dla równowagi dodać do tego swoją młodość. Trzeba mu
jakiegoś żółtodzioba, jednak silnego i lekkomyślnie zuchwałego — patrzył na Koguta wzrokiem surowym
i karcącym. — Bóg jeden wie, jakiemu uległ Olympieus przypływowi szaleństwa, ale to właśnie ciebie
sobie wybrał na miejsce Merionesa. Przydzielono cię więc do Olympieusa, u którego niezwłocznie masz
się zameldować. Będziesz odtąd jego głównym giermkiem.

Kogut z wrażenia aż zamrugał powiekami. Uznał, że musi to być jakaś sztuczka.

— To nie żaden żart — rzekł Dienekes — i lepiej, żebyś tego w żart nie obrócił. Masz dotrzymywać
kroku mężowi, który więcej jest wart niż połowa Szlachetnych w tym pułku. Spieprz tylko swoje
obowiązki, a osobiście nadzieję cię na rożen i przypiekę na wolnym ogniu.

— Nie spieprzę, panie.

Dienekes poddał go długiemu i wnikliwemu oglądowi.

— A teraz zatrzaśnij ten swój dziób i zjeżdżaj stąd!

Kogut puścił się biegiem za maszerującą kolumną. Wyznam, że byłem chory z zazdrości. Zostać głównym
giermkiem Szlachetnego, i to nie jakiegoś zwyczajnego, ale polemarcha, z którym sam król dzielił swój
namiot! W tym momencie nienawidziłem Koguta za to, że tak mu się ni z tego, ni z owego poszczęściło.

Czy jednak naprawdę ni z tego, ni z owego? Gdy tak się miotałem w szponach zazdrości, pojawił się
przed mymi oczyma obraz pani Arete. Bez wątpienia to właśnie ona za tym stała. Myśl ta sprawiła, że
zrobiło mi się jeszcze bardziej przykro i nawet zacząłem żałować, że zwierzyłem się jej ze swej wizji
Apolla Dalekostrzelnego.

— Pokaż mi swoje plecy — rozkazał Dienekes.

Obróciłem się raz jeszcze; za mną rozległo się znaczące gwizdnięcie.

— Na boga, gdyby na olimpiadach odbywały się konkursy posiekanych grzbietów, to wszyscy


postawiliby na twoje zwycięstwo.

Na jego komendę obróciłem się i stanąłem wyprężony na baczność. Wpatrywał się we mnie z namysłem,
przy czym jego spojrzenie zdawało się przebijać mnie na wylot, aż do kręgosłupa.

— Wymagania, którym musi sprostać wojenny giermek, są raczej proste. Musi być tępy jak muł,
nieczuły jak kołek i posłuszny jak imbecyl. Uznawszy cię za w pełni pod tymi trzema względami
wykwalifikowanego, Kseonesie z Astakos, wystawiam ci świadectwo ze stopniem celującym.

Samobójca chichotał ze złośliwym zadowoleniem. Sięgnął ręką za plecy i wymacał coś w swoim
kołczanie.

— No, na co czekasz? — przynaglił mnie Dienekes. — Rzuć tam okiem!

Podniosłem wzrok.

W dłoni Scyty prężył się łuk. Mój łuk.

Dienekes polecił mi go ująć.

— Nie jesteś jeszcze wystarczająco silny, aby zostać mym głównym giermkiem, jeśli jednak uda ci się
zachowywać głowę w wystarczającej odległości od dupy, to może będzie z ciebie choć w połowie
użyteczny drugi giermek.

Samobójca włożył mi w dłoń łuk. Mój tesalski łuk używany przez konnicę, który mi odebrano, gdy w
wieku dwunastu lat po raz pierwszy wkroczyłem w granice Lacedemonu.

Nie mogłem powstrzymać drżenia rąk. Czułem ciepło nasyconego popiołem drewna i ten żywy prąd,
który przepływał wzdłuż całej jego długości, by przeniknąć w me dłonie.

— Będziesz odpowiadał za pakowanie moich racji żywnościowych, posłania i apteczki — oznajmił mi


Dienekes. — Podczas manewrów w Lacedemonie, jak również w trakcie wojennych kampanii za jego
granicami, będziesz gotował posiłki pozostałym giermkom, a dzięki twoim łowom zawsze będzie co
włożyć do mojego garnka. Czy bierzesz na siebie te obowiązki?

— Tak, panie.

— W trakcie pobytów w domu wolno ci będzie polować na zające i zatrzymywać je dla siebie, bylebyś
tylko za bardzo się nie przechwalał takim szczęśliwym uśmiechem fortuny.

— Nie będę, panie.

Mój nowy chlebodawca przyglądał mi się z tym szczególnym wyrazem swoistego rozbawienia, które już
przedtem widywałem na jego twarzy, wszelako z oddalenia, podczas gdy od tej chwili miałem oglądać
po wielekroć i z bliska.

— Kto wie — powiedział. — Jeśli dopisze ci szczęście, to może nawet zdołasz się zbliżyć do wroga
na odległość strzału.
KSIĘGA CZWARTA

ARETE
ROZDZIAŁ PIĘTNAS TY

W ciągu następnych pięciu lat armia Lacedemonu odbyła dwadzieścia jeden kampanii wojennych i
wszystkie zwrócone były przeciwko innym Hellenom. Ów stan ciągłej gotowości do boju, który Leonidas
pragnął utrzymywać od wyprawy na Antyrion z myślą o zagrożeniu ze strony Persa, okazał się
koniecznością, a to z przyczyny bliższych od niego nieprzyjaciół, mianowicie tych greckich miast, które
okazywały perfidną skłonność do knucia zdrady, z góry układając się z przyszłym najeźdźcą, aby ratować
własną skórę.

Należały do tych miast potężne Teby, których skazani na wygnanie arystokraci bezustannie zmawiali się z
perskim dworem, aby zapewnić sobie odzyskanie dawnego znaczenia za cenę sprzedania własnego kraju
wrogowi. Należało do nich zawistne Argos, najbardziej zacięty i najbliżej usytuowany nieprzyjaciel
Sparty, którego szlachta otwarcie spiskowała z agentami Imperium. Była wśród nich także Macedonia
pod wodzą Aleksandra, która dawno już okazała Imperium znamiona uległości. Również wygnani ateńscy
arystokraci znaleźli schronienie pod namiotami Persa i zabiegali o władzę nad Atenami pod jego
proporcem.

Nawet i Sparta sama nie ustrzegła się zdrady, także bowiem jej usunięty z tronu król, Demaratos, wybrał
sobie uchodźczą siedzibę pośród pochlebców, którzy otaczali Jego Wysokość. A jakież mogło być
pragnienie Demaratosa, jeśli nie odzyskanie władzy w Lacedemonie w charakterze satrapy i zarządcy
Władcy Wschodu?

Trzeciego roku po Antyrionie zmarł król perski, Dariusz. Gdy wieść o tym dotarła do Grecji, w wolnych
miastach odżyła nadzieja. Być może Persja zaniecha mobilizacji? Może jej armia, utraciwszy króla,
rozwiąże się? Może odstąpi od tak stanowczo powziętego zamysłu podbicia Hellady?

Aliści tron przypadł Waszej Wysokości.

Armia wroga nie rozeszła się do domów.

Nie rozproszyła się jego flota.

Wręcz przeciwnie: mobilizacja przybrała zdwojone rozmiary. W piersiach Waszej Wysokości płonął
ogień zapału, który cechuje świeżo koronowanych książąt. Kserksesa, syna Dariusza, historia nie umieści
w swym osądzie niżej od jego ojca ani też od sławnych przodków, Kambysesa i Cyrusa Wielkiego.
Zasiądzie obok tych mężów, którzy podbili i zniewolili całą Azję, także ich potomek Kserkses,
dopisawszy do listy prowincji Imperium Grecję i Europę.

Wzdłuż i wszerz całej Hellady, niczym kopane przez saperów tunele, rozchodził się phobos. Budząc się
rankiem, można było wyczuć w nozdrzach kurz, wznoszony przezeń podczas owego rycia całej krainy, w
nocy zaś słyszało się dochodzące spod ziemi odgłosy jego kopania. Spośród wszystkich potężnych miast
Grecji jedynie Sparta, Ateny i Korynt starały się zorganizować opór. Rozsyłały one jedną po drugiej
delegacje do zachowujących chwiejną postawę poleis, próbując nakłonić je do sprzymierzenia się z
Sojuszem. Mój własny pan w ciągu jednego tylko roku aż pięciokrotnie posyłany był z zamorskimi
misjami, na skutek czego rzygałem za burty tylu rozmaitych statków, że już nawet nie potrafiłbym odróżnić
w pamięci jednego od drugiego.
Gdziekolwiek jednak dotarli ambasadorowie Sparty, tam już przed nimi przybył phobos. Strach odbierał
ludziom rozsądek. Wielu sprzedawało całe swoje mienie, podczas gdy inni, mniej ostrożni, wszystko
kupowali.

— Niech Kserkses zostawi w pochwie swój miecz, a w zamian niech roześle swe kabzy — stwierdził
mój pan z obrzydzeniem, gdy kolejna jego misja spełzła na niczym. — Grecy sami się zadepczą, ścigając
się o to, który pierwszy zdoła sprzedać swoją wolność.

Podczas owych dyplomatycznych wypraw jakaś część mego umysłu z napięciem wyczekiwała choćby
słowa od mojej kuzynki. W siedemnastym roku mego życia, w służbie Dienekesa trzykrotnie
przybywaliśmy do miasta Ateńczyków. Za każdym razem rozpytywałem się tam o dom owej ateńskiej
damy, którą spotkaliśmy z Diomache tamtego ranka na drodze do Trzyroża, kiedy to poleciła ona Dio
odszukanie jej miejskiej posiadłości i wstąpienie na służbę. Udało mi się zlokalizować dzielnicę i ulicę,
jednak nie zdołałem odnaleźć samego domu.

Pewnego razu podczas przyjęcia w Akademii Ateńskiej ujrzałem jego gospodynię, o której przez chwilę,
z całą pewnością, sądziłem, że to właśnie Diomache. Serce zaczęło mi wówczas bić tak gwałtownie, że
musiałem przyklęknąć na jedno kolano z obawy, aby w całkowitym omdleniu nie upaść na podłogę. Nie
była to jednak ona. Nie była nią także młoda pani, którą zoczyłem następnego roku na wyspie Naksos, gdy
niosła wodę ze źródła. Ani też żona lekarza spotkana na krużganku klasztoru w Histiaei sześć miesięcy
później.

Któregoś parnego letniego wieczoru, dwa lata przed bitwą pod Wrotami, okręt, którym płynęła delegacja
pod przewodnictwem mego pana, zatrzymał się na krótko w ateńskim porcie Faleron. Misja była już
zakończona i pozostały dwie godziny do odpływu. Dostawszy na ten czas wolne, popędziłem co sił w
nogach i zdołałem wreszcie odnaleźć dom należący do pani zTrzyroża. Był jednak zamknięty na cztery
spusty. Phobos sprawił, że cała rodzina przeprowadziła się do Iapygii, gdzie posiadała liczne ziemie.
Tak przynajmniej poinformowali mnie scytyjscy łucznicy, nędzni łotrzykowie pozostający w służbie
miejskiego konstabla, którzy rabowali, co się dało. Obwiesie ci, owszem, przypominali sobie Diomache,
bo i któż mógłby ją zapomnieć? Wziąwszy mnie za jednego z jej adoratorów, rozmawiali ze mną o niej,
posługując się plugawym językiem ulicy.

— Ptaszynka odleciała — powiedział jeden. — Zanadto rozfruwa-na, żeby siedzieć w klatce.

Drugi oświadczył, że spotkał ją po wyprowadzce na targu, w towarzystwie męża, obywatela i oficera na


okręcie.

— Głupia suka! — zaśmiał się. — Związać się z byle łykaczem morskiej soli, kiedy mogła mieć kogoś
takiego jak ja!

Po powrocie do Lacedemonu postanowiłem wyplenić ze swego serca tę nierozumną tęsknotę, tak samo
jak rolnik wypala uparte pniaki. Oświadczyłem Kogutowi, że nadszedł czas, bym wybrał sobie żonę.
Znalazł mi tedy kandydatkę, swoją kuzynkę imieniem Thereja, córkę jego ciotki. Miałem osiemnaście lat,
ona zaś piętnaście, gdy złączono nas małżeńskim węzłem wedle meseńskich reguł kultywowanych przez
helotów. Nie minęło dziesięć miesięcy, a Thereja urodziła mi syna, potem zaś, gdy byłem na wojnie,
jeszcze córkę.

Stając się małżonkiem, przysiągłem sobie więcej już nie myśleć o mojej kuzynce. Wymażę z serca to
grzeszne uczucie i nigdy już nie ulegnę niemądrym fantazjom.

Lata szybko mijały. Aleksandros zakończył swą chłopięcą służbę w agodze. Wręczono mu wojenną tarczę
i wyznaczono miejsce pośród

Szlachetnych. Zgodnie ze swą obietnicą wziął za żonę panienkę Agathe. Nim ukończył dwadzieścia lat,
urodziła mu bliźnięta, chłopca i dziewczynkę.

Polynikes zdobył swój drugi laur w Olimpii, także i tym razem w wyścigu w zbrojach. Jego małżonka
Altheia powiła mu trzeciego już syna.

Jednak pani Arete nie wydała na świat kolejnego potomka. Utraciła płodność po urodzeniu czterech
córek, nie obdarzywszy Dienekesa dziedzicem.

Żona Koguta, Harmonia, urodziła mu drugie dziecko, chłopca, któremu nadał imię Messenieus. Przy jego
narodzinach obecna była pani Arete, która nie tylko sprowadziła swoją położną, ale i sama ją
wspomagała. Niosłem przed nią pochodnię w drodze powrotnej do domu. Nie odezwała się wówczas do
mnie ani słowem, tak była rozdarta pomiędzy radością, jaką odczuła, widząc, jak przychodzi wreszcie na
świat męski potomek jej własnego rodu, przyszły obrońca Lacedemonu, a smutkiem odczuwanym na myśl,
że będąc synem tak uporczywie, zdradziecko sprzeciwiającego się spartańskim panom Koguta —
spłodzonego przez jej brata bękarta, który nawet imię nadał swemu nowo narodzonemu wyzywające dla
uszu Spartan — zostanie ten chłopiec wystawiony na najsurowsze i najeżone niebezpieczeństwami
dorastanie do wieku męskiego.

Perskie miriady wkroczyły do Europy, przeszedłszy przez Hellespont mostem i przemierzywszy już całą
Trację. Helleni wciąż jednak nie upadali na duchu. Dziesięć tysięcy ciężkozbrojnej piechoty skierowano
do Tempe w Tesalii z zadaniem stawienia najeźdźcy czoła na północnej granicy Grecji. Jednakże po
przybyciu na miejsce okazało się, iż żadnym sposobem nie da się go utrzymać. Jego obrońców łatwo było
ominąć, lądem przez przełęcz w Gonnus, morzem przez Aulis. Z poczuciem wstydu i upokorzenia
Dziesięć Tysięcy zawróciło i rozeszło się do swoich miast.

Zgromadzenie Sojusznicze Greków ogarnął rozpaczliwy paraliż. Zdana tylko na siebie Tesalia przeszła
na stronę Persa, wzmacniając jego konne szwadrony swoją niezrównanej wartości ciężką jazdą.
Chwiejne Teby coraz bardziej skłaniały się ku poddaniu. Argos próbowało bezczynnie przeczekać
niebezpieczeństwo. Mnożyły się najstraszliwsze wróżby i przepowiednie. Apollińska Pytia z Delf
udzieliła rady Ateńczykom:

Ulatujcie aż do krańców ziemi

podczas gdy członkowie Rady Starszych Sparty, powszechnie znani z powolności działania, nic tylko
debatowali, trzęsąc się przy tym ze strachu. Gdzieś przecież trzeba było stanąć naprzeciw wrogowi. Lecz
gdzie?

W końcu to niewiasty pobudziły Spartan do czynu. A oto jak do tego doszło.

Do ostatniego już wolnego miasta napływała fala uchodźców, a wśród nich wiele niewiast z małymi
dziećmi. Uciekając przed postępującymi naprzód w całym regionie Morza Egejskiego Persami, w
Lacedemonie chroniły się młode matki, mieszkanki wysp oraz krewne Spartan. Matki te rozpalały
nienawiść do najeźdźcy w Spartankach, które słuchały ich opowieści o okropnościach dokonywanych
przez żołnierzy wroga na zdobywanych po kolei wyspach. O tym jak na Kios, Lesbos i Tenedos, schodząc
na brzeg, formowali swoistą sieć, która przesuwała się przez całą wyspę, wyławiając ukrywających się
mieszkańców, zagarniając młodych chłopców i najurodziwszych spośród nich poddając kastracji,
mordując wszystkich dorosłych mężczyzn i gwałcąc niewiasty, a następnie sprzedając je w niewolę. Ci
perscy herosi rozbijali o mury główki niemowląt, których mózgi rozpryskiwały się na bruku ulic.

Na te opowieści małżonki Spartan reagowały mrożącą krew w żyłach furią i mocniej przyciskały do
piersi swoje dzieci. Perskie hordy spustoszyły już Trację i Macedonię. Mordercy niewinnych dziatek
stali u progu Grecji. A gdzie tymczasem byli wojownicy, którzy mieli bronić Sparty? Wlekli się do domu,
wracając z bezsensownej wyprawy do Tempe, gdzie nie przelali ani jednej kropli nieprzyjacielskiej
krwi!

Nigdy nie widziałem miasta w stanie, który można by było przyrównać do tego, jaki zapanował po owym
niefortunnym przedsięwzięciu. Odznaczeni niegdyś za męstwo w boju mężowie pętali się z kąta w kąt
zawstydzeni, podczas gdy ich połowice nie szczędziły im słów potępienia, wyniośle i z pogardą
trzymając się od nich z daleka. Jak mogło dojść do takiej wyprawy? Jakakolwiek bitwa, nawet przegrana,
lepsza by była niż żadna. Zebrać tak imponujące siły, ozdobić je na oczach bogów kwieciem i wieńcami,
wysłać je w taką drogę i patrzeć, jak wracają, nie utoczywszy ani kropli nieprzyjacielskiej krwi, a nawet
nie uroniwszy własnej, to już nie tylko hańba, jak twierdziły Spartanki, lecz zgoła świętokradztwo.

Niewieście oburzenie dotkliwie dało się miastu we znaki. Delegacja żon i matek udała się przed oblicza
eforów, domagając się, by następnym razem to one zostały wysłane przeciw wrogowi, z bronią w postaci
szpilek do włosów i drutów do dziergania, gdyż z całą pewnością armia Spartanek nie mogłaby się
bardziej zhańbić i mniej dokonać niż owe tak zachwalane Dziesięć Tysięcy.

W mesach wojowników panował nastrój jeszcze większego rozgoryczenia. Jak długo trzeba będzie
znosić trzęsionkę zgromadzenia? Ile jeszcze tygodni zabierze eforom podjęcie jakiejś decyzji?

Do dziś mam przed oczyma wciąż żywy obraz poranka, gdy wreszcie ogłoszona została proklamacja.
Pułk Heraklesa ćwiczył wówczas na północ od wioski Limnai, w rozpalonym od słonecznego żaru
korycie wyschniętej rzeczki zwanej Korytarzem. Wojownicy trenowali właśnie zderzanie się w boju,
dwóch na jednego i trzech na dwóch, gdy na koronie brzegu pojawił się powszechnie ceniony Charilaus,
efor i kapłan Apolla, wówczas jednak występujący głównie w roli starszego doradcy i emisariusza.
Rozmawiał on na osobności z dowódcą pułku, polemarchem Derkylidesem. Charilaus przekroczył już
siedemdziesiątkę. Przed wieloma laty utracił w bitwie nogę aż do kolana, było więc oczywiste, że skoro
wspierając się na swej kuli, pokuśtykał aż tak daleko poza miasto, to musiało się wydarzyć coś
nadzwyczaj ważnego.

Patriarcha i polemarch kontynuowali swą rozmowę na uboczu. Wojownicy dalej ćwiczyli. Nikt nie
spoglądał w tamtą stronę, wszyscy jednak wiedzieli.

Nareszcie zapadła decyzja.

Jaka, o tym poinformował ludzi Dienekesa Laterides, dowódca sąsiedniego plutonu, który puścił wieść
wzdłuż linii.

— To będą Wrota, chłopaki.


Gorące Wrota.

Termopile.

Nie zwołano apelu. Ku zdumieniu całego pułku padła komenda: „Rozejść się!”, a następnie wszyscy
dostali wolne na resztę dnia.

Tak nadzwyczajne zwolnienie od służby zdarzyło się za mojej pamięci co najwyżej tuzin razy, i za
każdym, nieodmiennie, Szlachetni z wielkim entuzjazmem wyrywali się z szyku, by jak najszybciej
dotrzeć do domów. Tym razem jednak nikt się nawet nie poruszył. Cały pułk stał niczym przygwożdżony
do buchającego skwarem koryta wyschniętej rzeki i tylko huczało w szeregach jak w ulu.

Oto jakie były rozkazy:

Zmobilizowane zostaną cztery morai, łącznie pięć tysięcy ludzi. Cała ta siła, wzmocniona czterema
pułkami perioików i zasilona giermkami oraz zbrojnymi helotami w liczbie dwóch na każdego
wojownika, wymaszeruje na wojnę za dwa i pół tygodnia, z chwilą zakończenia obchodów święta
Apollina, zwanego Karnejami, podczas których nie wolno sięgać po broń.

Armia będzie w sumie liczyła dwadzieścia tysięcy ludzi, dwukrotnie więcej niż poszło na Tempe, a
przyjdzie jej walczyć w wąwozie dziesięciokrotnie węższym niż tamten.

Za tą awangardą pójdzie trzydzieści do pięćdziesięciu tysięcy sojuszniczej piechoty, a jednocześnie


główne siły sprzymierzonej floty, sto dwadzieścia okrętów wojennych, zablokują cieśniny pod
Artemizjum i Andros, jak również Przesmyk Euripuski, aby obrońcom Wrót zapewnić osłonę przed
ewentualnym atakiem z flanki, od strony morza.

Była to potężnie zakrojona mobilizacja. Aż tak potężnie, że nieprzyjemnie czymś pachniała. Zdawał sobie
z tego sprawę Dienekes, jak też i wszyscy inni.

Pan mój ruszył z powrotem do miasta, mając u swego boku Aleksan-drosa, teraz już pełnoprawnego
wojownika, który wchodził w skład jego plutonu, a także dwóch jego towarzyszy, Biasa i Czarnego
Leona, oraz ich giermków. Po przejściu jednej trzeciej drogi dogoniliśmy starego Charilausa, który budził
współczucie, kuśtykając do domu z przygnębiającą powolnością kaleki. Wspierał go Sthenisthes, jego
przyboczny, który był w tym samym co i on wieku. Czarny Leon prowadził na lejcach taborowego osła,
przeto usilnie zachęcał Charilausa, aby go dosiadł, on jednak odmówił, zezwalając wszakże na
podwiezienie swego sługi.

— Niezły kit nam wcisnąłeś, co, wujaszku? — zwrócił się Dienekes do wiekowego dostojnika
serdecznym, ale też zniecierpliwionym tonem żołnierza, który chce znać prawdę.

— Ja jedynie przekazuję to, co mi zostaje polecone, Dienekesie.

— Wrota nie pomieszczą pięćdziesięciu tysięcy. Nie pomieszczą nawet pięciu.

Stary weteran skrzywił się.

— Widzę, że masz o sobie jako strategu lepsze mniemanie niż o Leonidasie.


Wszelako jeden fakt nawet nam, giermkom, od razu rzucił się w oczy. Armia perska była w owej chwili
w Tesalii. A zatem ile? Dziesięć dni marszu do Wrót? Mniej? W przeciągu dwóch i pół tygodnia miliony
ich wojowników nie tylko przez nie przejdą, ale będą już o osiemdziesiąt mil dalej, czyli na samym progu
Sparty.

— Ilu pójdzie w czołowym rzucie? — zapytał Charilausa Czarny Leon.

Chodziło mu o oddziały, które — jak zwykle w takich wypadkach

— nie czekając na zakończenie powszechnej mobilizacji, od razu wyruszą do Termopil, aby umocnić się
w wąwozie, zanim nadciągną tam Persowie, i przed nadejściem zasadniczego trzonu armii Sojuszu.

— Dowiesz się tego jutro od samego Leonidasa — odparł starzec. Zaraz jednak, spostrzegłszy
rozczarowanie na twarzy młodego wojownika, dorzucił:

— Trzystu. Sami Szlachetni i sami ojcowie rodów.

Mój pan, gdy został w boju ranny, a nie chciał swoim ludziom pokazać, jak ciężka to była rana, miał
zwyczaj z całej siły zaciskać zęby.

Spojrzawszy na niego, zauważyłem, że i teraz tak właśnie uczynił.

Oddział „ojców rodów” składał się wyłącznie z tych, którzy mieli żyjących synów.

Gwarantowało to zachowanie ciągłości męskiej linii w ich rodach, w przypadku gdyby ponieśli śmierć
na polu walki.

To oddział samobójców.

Wysyłano go do boju, aby walczył do ostatniego męża.

Jak już wspomniałem, do moich stałych obowiązków po powrocie z ćwiczeń należało czyszczenie i
pakowanie rzeczy mojego pana oraz przyrządzanie, wspólnie z obsługą mesy, wieczornego posiłku. Tego
jednakowoż dnia Dienekes poprosił Czarnego Leona, aby zastąpił mnie w tych obowiązkach jego
giermek; ja zaś otrzymałem rozkaz natychmiastowego powiadomienia pani Arete o zwolnieniu pułku z
zajęć i o rychłym zjawieniu się w domu jej małżonka. Miałem ją również zapytać, czy przyjmie jego
zaproszenie i wraz z córkami wybierze się w jego towarzystwie na przechadzkę po wzgórzach.

Popędziłem więc co sił w nogach i przekazałem powierzone mi przesłanie, po czym otrzymałem


pozwolenie na dowolne rozporządzenie swoim czasem. Coś mi jednak nakazywało ociągać się z
odejściem.

Ze wzgórza wznoszącego się nad siedzibą Dienekesa przyglądałem się, jak jego córeczki wypadają przed
bramę i z radosnym pośpiechem biegną mu na spotkanie. Arete przygotowała uprzednio koszyk z
owocami, serem i chlebem. Cała żeńska piątka zaprezentowała się panu domu boso i w kapeluszach dla
ochrony przed słońcem.

Ujrzałem, jak mój pan odciągnął swą małżonkę na ubocze i przez parę chwil rozmawiał z nią w cieniu
dębów. To, co od niego usłyszała, doprowadziło ją do łez. Rzuciła mu się gwałtownie w ramiona i
obiema rękami mocno objęła go za szyję. Dienekes zdawał się początkowo opierać, lecz po chwili
poddał się i przytulił ją do siebie w czułym uścisku.

Dziewczęta pokrzykiwały, niecierpliwie domagając się wymarszu. Towarzyszyły im swoim


poszczekiwaniem kręcące się u ich nóg dwa szczenięta. Dienekes i Arete odsunęli się od siebie.
Patrzyłem, jak mój pan podnosi do góry najmłodszą Ellandrę i sadzają sobie na ramionach. Następnie
ujął za rękę panienkę Aleksę i ruszyli: tryskające radością dziewczynki w przodzie, Dienekes i Arete
nieco w tyle.

Główne siły nigdy nie zostaną wysłane do Termopil. Bajano o nich wyłącznie na zewnętrzny użytek, aby
pokrzepić ducha sojuszników i wzmocnić ich bojowe morale.

Pójdzie tam jedynie Trzystu, z rozkazem, by wytrwać w boju i zginąć.

Dienekesa nie będzie pomiędzy nimi.

Nie mógł być wybrany.

Nie miał męskiego potomka.

ROZDZIAŁ S ZES NAS TY

Muszę teraz opowiedzieć o pewnym zdarzeniu, do którego doszło podczas bitwy stoczonej siedem lat
wcześniej, a którego konsekwencje w relacjonowanych właśnie okolicznościach wywarły potężny
wpływ na życie Dienekesa, Aleksandrosa, Arete oraz innych bohaterów niniejszej historii. Rzecz
zdarzyła się pod Enofitą, podczas bitwy z Tebańczykami, rok po Antyrionie.

Nawiązuję tu do nadzwyczajnego bohaterstwa, które okazał wówczas mój przyjaciel Kogut. Tak samo jak
ja, miał wtedy zaledwie piętnaście lat i po niecałym roku pełnienia obowiązków głównego giermka
Olympieusa był jeszcze zupełnym żółtodziobem.

Dwie wrogie armie zderzyły się ze sobą pierś w pierś. Pułki Mene-lajona, Poliasa i Dzikich Oliwek
zwarły się w straszliwym boju z tebańskim lewym skrzydłem, które walczyło w szyku głębokim nie na
zwyczajowe osiem, lecz na dwadzieścia tarcz, i utrzymywało swoją pozycję z niebywałym
samozaparciem. Położenie Spartan gwałtownie się pogorszyło, gdy nieprzyjacielskie skrzydło
rozciągnęło się na dwieście metrów dalej niż ich własne. Owa linia poczęła się zaginać do przodu,
zagrażając Menelajończykom od flanki. Równocześnie prawe skrzydło wroga, które ponosiło najcięższe
straty, załamało się i czołowe jego szeregi rzuciły się do ucieczki, wpadając na swoje własne, zbite w
ciasnym szyku oddziały, które szły ich śladem. Tak oto cała prawa strona wroga rozpadła się w panice,
podczas gdy lewa postępowała naprzód.

Walczący w tym bitewnym zamęcie Olympieus został okaleczony, gdyż jego tebański przeciwnik ugodził
go od góry „przygważdżaczem jaszczurek”, czyli szpikulcem osadzonym na tylnym końcu włóczni,
przebijając mu podbicie stopy. Nastąpiło to, jako się rzekło, w chwili, gdy na polu bitwy doszło do
dramatycznych przemieszczeń: po prawej Spartanie ścigali rozbite formacje nieprzyjaciela, podczas gdy
po lewej Tebańczycy rozwijali atak, wspierani przy tym przez swą liczną konnicę, swobodnie galopującą
po otwartym polu.

Olympieus znalazł się sam na „terenie pokłosia”, jak zwano przestrzeń za plecami walczących
oddziałów, z raną, która go unieruchomiła, a do tego z oficerską poprzeczną grzywą na hełmie,
stanowiącą wymarzony cel dla każdego nieprzyjacielskiego jeźdźca pragnącego się wyróżnić jakimś
bohaterskim czynem.

I oto trzej naraz Tebańczycy skierowali ku niemu swe konie.

Kogut, bez broni i bez pancerza, popędził wówczas ku ciżbie walczących, w biegu podejmując z ziemi
porzuconą włócznię. Dopadł do Olympieusa, po czym nie tylko posłużył się jego tarczą, żeby go osłonić
przed różnorodnymi pociskami miotanymi przez wrogów, ale w pojedynkę stanął do walki z trzema
konnymi. Dwóch zranił ciosami włóczni, zmuszając ich do ucieczki, trzeciemu zaś zmiażdżył czaszkę jego
własnym hełmem, który mu, ogarnięty szaleństwem chwili, zerwał z głowy gołymi rękoma, zwalając go
jednocześnie z końskiego grzbietu. Co więcej, udało się Kogutowi schwytać najurodziwszego z trzech
nieprzyjacielskich koni; wspaniałego bojowego rumaka, którego wykorzystał potem jako siłę pociągową,
przyprzągłszy go do noszy, na których zwiózł z pola bitwy swego pana.

Gdy tedy armia wróciła z tej wojny do Lacedemonu, wyczyn Koguta znalazł się na ustach całego miasta.
Szlachetni prowadzili pomiędzy sobą długie rozmowy na temat jego przyszłości. Co wypadało teraz
począć z tym chłopcem? Wszyscy pamiętali, że choć jego matka była meseńską helotką, to za ojca miał
Spartiatę Idotychidesa, brata Arete i bohatera, który zginął w bitwie pod Mantineą, gdy Kogut miał dwa
lata.

Spartanie, o czym już wspomniałem, mogą przyznawać młodym wojownikom pewną szczególną rangę
„przyrodniego brata” zwanego motaksą. Bękarty jak Kogut, a nawet prawowici synowie Szlachetnych,
których ubóstwo pozbawiło tytułu obywatela miasta, mogli zostać — udowodniwszy, że są tego warci —
wybawieni ze swego kłopotliwego położenia i wyniesieni do tej właśnie rangi.

Taki też honor zaoferowano teraz Kogutowi.

On jednak odmówił jego przyjęcia.

Oświadczył, iż powodem tej odmowy jest fakt, że ukończył już piętnaście lat. Za późno było dla niego na
zmianę statusu; wolał dalej służyć jako giermek.

Fakt, iż Kogut nie przyjął ich wielkodusznej propozycji, niebywale rozgniewał Szlachetnych z mesy
Olympieusa i wywołał w całym mieście tak wielkie oburzenie, jakie tylko można sobie wyobrazić z
powodu zwyczajnego helockiego bękarta. Odezwały się przy tej okazji głosy wskazujące na powszechnie
znane poglądy, głoszone przez tego upartego niewdzięcznika, nie kryjącego swych nielojalnych uczuć
wobec miasta. Przypominano też, że nie był on bynajmniej wyjątkiem wśród okazujących dumę i upór
niewolników; że uważa siebie za Meseńczyka; że zatem albo trzeba się go raz na zawsze pozbyć, i to
razem z jego rodziną, albo też takie nałożyć mu więzy, aby nie trzeba się już było obawiać, że zdradzi
Spartę.

Jeśli tym razem udało się Kogutowi uniknąć śmierci z rąk kryptei, to w dużej mierze dzięki jego młodemu
wiekowi oraz zabiegom Olympieusa, który się za nim wstawiał w prywatnych rozmowach prowadzonych
w gronie Szlachetnych. Na jakiś czas cała sprawa ucichła. Odradzała się wszelako po każdej z
następnych kampanii wojennych, podczas których Kogut raz za razem udowadniał, że jest największym
śmiałkiem i najdzielniejszym giermkiem wśród swoich rówieśników, w skali całej armii, nie
przewyższając jedynie Samobójcy, Cyklopa, głównego giermka mistrza olimpijskiego w pięcioboju
Alfeusza, oraz służącego Polynikesowi Akanthusa.

Tymczasem Persowie stanęli u progu Grecji. Wybierano Trzystu obrońców Termopil. Olympieus zajmie
miejsce w ich pierwszym szeregu, mając Koguta za przybocznego. Czy będzie można ufać temu
zdradzieckiemu młodzieniaszkowi w chwili, gdy w jego dłoni znajdzie się jakieś zabójcze ostrze, a od
pleców polemarcha będzie go dzielił tylko oddech?

Ostatnią rzeczą, jakiej życzyliby sobie Spartanie w tak rozpaczliwym dla siebie położeniu, były
wewnętrzne kłopoty z helotami. Miasto nie przetrzymałoby buntu, nawet nieudanego. Dwudziestoletni
wówczas Kogut stał się ważną postacią dla meseńskich parobków rolnych, farmerów i robotników z
winnic. Był dla nich bohaterem; młodzieńcem, który mógł wykorzystać swe męstwo w walce jako
przepustkę do wyjścia z położenia niewolnika, przywdziewając spartański szkarłat i stając się panem
swych podle urodzonych braci. On jednakże pogardził taką możliwością. Zadeklarował się jako
Meseńczyk i Meseńczycy zachowali to w swej pamięci. Kto wie, ilu z nich w głębi serca poszło w ślady
Koguta? Ilu absolutnie nieodzownych miastu rzemieślników i czeladników takich zawodów jak płatnerze
i noszowi, giermkowie i zaopatrzeniowcy? Powiadają, że zły jest ten wiatr, który nikomu nie przynosi nic
dobrego, a perska inwazja mogłaby stać się najlepszą dla helotów okazją. Mogłaby dla nich oznaczać
oswobodzenie. Wolność. Czy zatem pozostaną lojalni? Podobnie jak wrota wielkiej cytadeli obracają się
na pojedynczych, hartowanych zawiasach, tak uczucia wielu Meseńczy-ków osadzone były na osobie
Koguta, którego głosu gotowi byli posłuchać.

I oto nadszedł wieczór poprzedzający proklamację powołującą Trzystu. Koguta wezwano przed oblicze
członków mesy Olympieusa, zwanej Bellerofonem. Jeszcze raz, oficjalnie i za aprobatą wszystkich,
zaoferowano młodzieńcowi szkarłatny płaszcz Spartanina.

Jeszcze raz Kogut nim wzgardził.

Z rozmysłem pałętałem się wówczas przed wejściem do Bellerofonu, aby dowiedzieć się, jaki obrót
przyjmie sprawa. Nie trzeba było wielkiej wyobraźni, aby słysząc falę oburzenia, która rozległa się we
wnętrzu mesy, i widząc następnie szybko i w milczeniu wychodzącego Koguta, domyślić się powagi
powstałej sytuacji i groźby, jaką w sobie kryła. Obowiązki, które miałem do wypełnienia w ramach mej
służby u Die-nekesa, zajmowały mnie jeszcze przez dobrą godzinę, wreszcie jednak znalazłem
sposobność, żeby się wyrwać.

Przy Małym Pierścieniu, obok miejsca, na którym usytuowane jest stanowisko startera, znajduje się gaj
oliwny, a w nim wyschły strumień, rozdzielający się na trzy odnogi. Kogut, ja, a także inni chłopcy,
chętnie wyznaczaliśmy sobie tam spotkania, a nawet przyprowadzaliśmy ze sobą dziewczęta, ponieważ
przyłapani, z łatwością mogliśmy tam umknąć w mrok, trzymając się brzegów jednego z owych trzech
strumyków. Wiedziałem, że w takiej chwili znajdę tam Koguta, i w samej rzeczy go zastałem. Ku memu
zaskoczeniu był z nim Aleksandros. Sprzeczali się. Już po paru chwilach zrozumiałem, że był to spór
tego, który oferował drugiemu swoją przyjaźń, z tym, który ją odrzucał. Zdumiało mnie to, iż nalegającym
był Aleksandros. Znalazłby się on w nie lada kłopotach, gdyby został na tym przyłapany, zwłaszcza że
dopiero co uroczyście przyjął godność wojownika.
Słyszałem, przyczajony w mroku na dnie koryta, jak Aleksandros obrzucił Koguta przekleństwami i
nazwał go głupcem.

— Zabiją cię teraz, czy nie rozumiesz tego?

— Pieprzę to. Wszystkich ich pieprzę.

— Dość tego!

Wpadłem pomiędzy nich, po czym wyrzuciłem z siebie to wszystko, co każdy z nas trzech dobrze
wiedział: że poważanie, jakim Kogut cieszy się wśród niżej urodzonych, zabrania mu postępować
wyłącznie z myślą o sobie; że to, co zrobił, odbije się na jego żonie, synku i córeczce, na całej rodzinie.
Wpakował się w kabałę, ich pociągając za sobą. Krypteia może go wykończyć nawet jeszcze tej nocy;
Polynikesowi nic by nie sprawiło większego zadowolenia.

— Nie złapie mnie, jeśli mnie tu nie będzie.

Kogut wbił sobie do głowy, żeby jeszcze tej nocy uciec do świątyni Posejdona w Tajnaronie, gdzie
helotom udziela się azylu.

Chciał, żebym i ja z nim uciekł, na co mu odparłem, że chyba stracił rozum.

— Co ci przyszło do głowy, żeby im odmówić? Taka propozycja z ich strony, to honor!

— Pieprzę te ich „honory”! Krypteia poluje na mnie pod osłoną ciemności, z tchórzliwie zakrytymi
twarzami. I to ma być honor?

Powiedziałem na to, że jego duma niewolnika prostą drogą prowadzi go do piekła.

— Zamknijcie się wreszcie obaj!

Aleksandros rozkazał Kogutowi udać się do swojej muszli, jak Spartanie nazywają nędzne chatki
helotów.

— Jeśli chcesz zbiec, to najwyższy czas, żebyś zaczął uciekać!

Pobiegliśmy wzdłuż ciemnego koryta strumienia. Harmonia już wcześniej spakowała i przygotowała do
drogi dzieci. W dymie, który przesłaniał wnętrze helockiej muszli, Aleksandros wcisnął Kogutowi do
ręki garść egineckich oboli. Nie było ich wiele, ale stanowiły cały jego majątek i dla uciekiniera miały
sporą wartość.

Gest ten odebrał Kogutowi mowę.

— Ja wiem, że nie darzysz mnie szacunkiem — rzekł mu wówczas Aleksandros. — Uważasz się za
lepszego ode mnie w posługiwaniu się bronią, za silniejszego i mężniejszego. Tak jest, masz rację.
Bogów biorę na świadków, że dawałem z siebie wszystko, a jednak nawet w połowie nie stałem się
takim wojownikiem jak ty. I nigdy już nie zdołam ci dorównać. To ty powinieneś być na moim miejscu, ja
zaś na twoim. Jest niesprawiedliwością ze strony bogów, że ciebie uczynili niewolnikiem, mnie zaś
człowiekiem wolnym.
Takie wyznanie z ust Aleksandrosa ostatecznie rozbroiło Koguta. Widać było, jak w jego oczach przygasa
wojowniczy ogień, ciało rozluźnia się, i łagodnieje właściwa mu postawa dumnego wyzwania.

— Masz więcej odwagi niż kiedykolwiek ja w sobie znajdę — powiedział wreszcie. — Ponieważ ty
czerpiesz ją z uczuć, którymi przepełnione jest twoje serce, podczas gdy mnie bogowie obdarzyli nią w
chwili narodzin, bo już w kołysce kopałem i rozdawałem ciosy. To, że przemówiłeś z taką szczerością,
przynosi ci zaszczyt, Aleksandrosie. Wiedz ponadto, że miałeś rację. Gardziłem tobą. Ale tylko do tej
chwili.

Spojrzał na mnie, widać było po nim pomieszanie. Wewnętrzna spoistość Aleksandrosa tak mocno go
poruszyła, że zapewne pomyślał, czy by zrezygnować z ucieczki, a nawet i zaniechać swego dumnego
oporu. Zdobył się jednak na wysiłek woli i z powrotem zebrał się w sobie; chwila zauroczenia minęła.

— Nie wpłyniesz na moje postanowienie, Aleksandrosie — rzekł.

— Niech tu teraz nadejdzie Pers. Niech zdepcze na proch cały Lacedemon. Ja z radością zatańczę na
grobie tego miasta.

Nagle usłyszeliśmy zdławiony krzyk Harmonii. Na zewnątrz rozpłomieniły się pochodnie. Muszlę
otoczyły cienie. Czyjaś ręka zerwała derkę, która zasłaniała nieforemnie ociosaną futrynę drzwi. W progu
stanął z bronią w ręku Polynikes w towarzystwie czterech zabójców kryptei. Byli młodzi, atletyczną
budową niemal dorównywali olimpijczykowi, a ich twarze zdawały się bezlitosne jak ostre, żelazne
groty.

Wtargnęli do środka i skrępowali Koguta sznurem. Jego maleńki synek zanosił się płaczem w ramionach
Harmonii. Nieszczęsna dziewczyna miała zaledwie siedemnaście lat. Jej ramionami wstrząsał szloch.
Wolną ręką przygarniała do siebie sparaliżowaną grozą córeczkę.

Polynikes przyglądał się temu wszystkiemu z pogardą. Jego spojrzenie prześlizgnęło się z Koguta na jego
żonę i dzieci, potem na mnie, aby w końcu z wyrazem potępienia spocząć na Aleksandrosie.

— Powinienem był się domyślić, że cię tu znajdziemy.

— A ja, że wy się tu znajdziecie — odparł chłopiec.

Na jego twarzy wyraziście malowała się nienawiść do kryptei.

Polynikes zareagował na postawę Aleksandrosa i jego nieskrywane uczucia z ledwie hamowaną


wściekłością.

— Twoja obecność w tym miejscu znamionuje zdradę. — Sam to wiesz, podobnie jak i ci tu pozostali.
Mając szacunek dla twego ojca, powiem ci tylko tyle i tylko raz: odejdź stąd. Odejdź bez chwili zwłoki,
a nie padnie więcej na ten temat ani jedno słowo. Po prostu o świcie okaże się, że zniknęło bez śladu
czworo helotów.

— Nie odejdę — odparł Aleksandros.

Kogut splunął.
— Zabijcie nas wszystkich! — krzyknął do Polynikesa. — Pokażcie nam, jacy odważni są Spartanie, wy
tchórzliwi nocni mordercy!

Uciszyło go uderzenie pięści, które strzaskało mu szczękę.

Zobaczyłem, jak wyciągnęły się ręce po Aleksandrosa, a inne unieruchomiły mnie. Rzemienie skrępowały
moje nadgarstki, usta zaś zatkał mi płócienny knebel. Krypteici chwycili Harmonię i jej maleństwa.

— Zabrać ich wszystkich! — rozkazał Polynikes.

ROZDZIAŁ S IEDEMNAS TY

Na tyłach mesy Deukaliona rozciąga się na pochyłości dębowy lasek, w którym tradycyjnie przed
polowaniem gromadzą się myśliwi ze swymi ogarami. Tam właśnie po paru zaledwie minutach zebrał się
sąd kapturowy.

Już samo to miejsce ma w sobie coś, co przejmuje grozą. Pośród dębów ustawione są prymitywne budy
dla myśliwskich psów. Z okapów nad karmnikami zwisają ich uprzęże oraz sieci do chwytania złowionej
zwierzyny. Kuchenna obsługa kantyny zbudowała tam kilka zaopatrzonych w solidne zamki składzików, w
których przechowywane są narzędzia do szlachtowania zwierząt. Na wewnętrznych stronach drzwi wiszą
topory i noże do patroszenia, szczypce i kleszcze do miażdżenia kości. Wzdłuż ściany ciągnie się ciemny
od wsiąkniętej w drewno krwi stół do dzielenia dzikiego ptactwa i drobiu, z którego zgarnia się na
klepisko odcięte ptasie łebki, rozchwytywane następnie przez psy. Warstwa pierza nasiąkniętego krwią,
która wyciekła z odrąbanych szyjek nieszczęsnych ptaków, sięga na wysokość łydki. Nad stołem
zamocowano drągi ze zwisającymi z nich masywnymi żelaznymi hakami, na które nabija się złowioną
zwierzynę, aby ją następnie płatać, pozbawiać wnętrzności i wykrwawiać.

Z góry było do przewidzenia, że na Koguta, jak również na jego synka, wydany zostanie wyrok śmierci.
Do rozstrzygnięcia pozostawała sprawa Aleksandrosa i jego zdrady, która — gdyby wieść o niej się
rozeszła — w owej chwili największego zagrożenia dla miasta mogła się okazać nader szkodliwa nie
tylko dla samego Aleksandrosa oraz dla godności wojownika, którą świeżo pozyskał, ale także dla
prestiżu wszystkich członków jego rodzinnego klanu, w tym dla jego żony Agathe i matki Paralei, dla ojca
polemarcha, jak również — i to bynajmniej nie w najmniejszym stopniu — dla jego mentora Dienekesa.

Dwaj ostatni z wymienionych zasiedli właśnie pośród mroku na swych miejscach, co uczynili też
pozostali Szlachetni należący do mesy Deukaliona. Żona Koguta z córeczką u boku płakała bezgłośnie.
Zakutane w szmatki niemowlę, które tuliła do piersi, zachłystywało się krzykiem. Skrępowany sznurami
Kogut klęczał w zeschniętym na pieprz kurzu najgorętszego w tym okresie lata.

Polynikes przechadzał się niecierpliwie, czekając na decyzję.

— Czy mogę coś powiedzieć? — wychrypiał Kogut, którego przywleczono na ten ostateczny sąd na
dławiącym mu gardło sznurze.
— A cóż miałby do powiedzenia taki podlec jak ty? — prychnął Polynikes.

Kogut wskazał na Aleksandrosa.

— Twoim zbirom wydaje się, że „schwytali” tego człowieka. Tymczasem powinni go obwołać
bohaterem. To on mnie pojmał przy pomocy Kseonesa. Dlatego właśnie zastaliście ich w mojej muszli.
Przybyli tam, żeby mnie aresztować i uwięzić.

— Oczywiście — odparł sarkastycznym tonem Polynikes. — I dlatego tak strasznie mocno cię
skrępowali, co?

Olympieus zapytał Aleksandrosa:

— Czy to prawda, mój synu? Czy rzeczywiście zatrzymałeś tego człowieka?

— Nie, ojcze. Nie uczyniłem tego.

Nikt nie miał wątpliwości, że ten „proces” nie pottwa długo. Nawet w panujących o tej godzinie
ciemnościach to potajemne zgromadzenie nie mogło ujść uwagi chłopców z agogi, którzy patrolowali
nocami miasto, zwłaszcza iż — z uwagi na stan wojenny — ich patrole zostały podwojone.
Samozwańczemu sądowi pozostawało nie więcej niż pięć minut.

Dwa krótkie pytania i dwie zwięzłe odpowiedzi wystarczyły, by stało się dla Szlachetnych jasne to,
czego powinni się byli sami domyślić: że Aleksandros za pięć dwunasta, jak to mówią, próbował
nakłonić Koguta do przełknięcia swej dumy i zaakceptowania zaszczytu uczynionego mu przez miasto,
jednakże, mimo iż próba ta zakończyła się niepowodzeniem, nie przedsięwziął żadnych stosownych
kroków w stosunku do upartego giermka.

Był to akt oczywistej i jawnej zdrady, dowodził Polynikes, dodając wszakże, iż on osobiście nie pragnie
zniesławić i ukarać syna Olympieusa ani nawet mnie, który jestem giermkiem Dienekesa. Nie ma
potrzeby dalej tego ciągnąć.

— Wy, panowie, wracajcie do siebie, pozostawiając tego helotę i jego bękarta w moich rękach.

Wszelako w tej chwili przemówił Dienekes. Wyraziwszy wdzięczność dla Polynikesa za okazanie swej
łaskawości, zwrócił jednak uwagę na połowiczność takiego uwolnienia od winy i kary, jakie Rycerz
zaproponował.

— Nie poprzestańmy na tym, lecz w pełni przywróćmy Aleksandro-sowi jego dobre imię. Czy mógłbym
występować w sprawie chłopca?

Najstarszy rangą Medon wyraził zgodę, w czym poparli go pozostali Szlachetni.

Dienekes mówił dalej:

— Wszyscy znacie, szlachetni panowie, moje uczucia dla Aleksandrosa. Jesteście świadomi tego, iż od
dziecięcia sprawowałem nad nim opiekę i udzielałem mu rad. Jest on dla mnie zarazem jak syn,
przyjaciel i brat. Broniąc go, nie będę się jednak kierował swoimi uczuciami. Zachęcę was raczej,
przyjaciele moi, do przemyślenia następujących kwestii. To, co usiłował osiągnąć tej nocy Ałeksandros,
niczym się nie różniło od tego, czego od dnia bitwy pod Enofitą starał się dopiąć jego ojciec. Tego
mianowicie, by nieformalnym sposobem, posługując się racjonalnymi argumentami i perswazją, jak też
kierując się przyjaznym uczuciem, wpłynąć na postawę swego giermka Dektona, zwanego Kogutem. Aby
złagodzić jego wrogość w stosunku do nas, Spartan, którzyśmy, jak mu to podpowiadały jego uczucia,
zniewolili jego rodaków; aby nakłonić go do wewnętrznej przemiany, dzięki której przyłączyłby się do
walki o nadrzędną wobec innych, wielką sprawę Lacedemonu. W swoich usiłowaniach, ani tych, które
podejmował dzisiejszej nocy, ani w żadnych innych nie szukał on jakiejkolwiek własnej korzyści. Cóż by
bowiem zyskał dla siebie, sprawiając, że ten odszczepieniec przywdziałby na grzbiet spartański szkarłat?
Jedyną myślą, jaka przyświecała Aleksandrosowi, było dobro naszego miasta, któremu wszak znaczną
korzyść przyniosłoby przeciągnięcie na swoją stronę tego młodzieńca o niezaprzeczalnej sile i odwadze;
tego nieprawego syna Spartiaty i bohatera, Idotychidesa, brata mej małżonki. W istocie, moglibyście nie
samego tylko Aleksandrosa, ale i mnie razem z nim uznać za winnego zdrady, gdyż niejednokrotnie
zdarzyło mi się nazwać tego tu Koguta swoim „przyszywanym bratankiem”.

— Owszem — wtrącił pośpiesznie Polynikes — ale czyniłeś to w formie żartu i z prześmiewczą intencją.

— Tej nocy i w tym miejscu, Polynikesie, bynajmniej nie żartujemy.

Raptem dobiegł naszych uszu szelest listowia. Ku zdumieniu wszystkich obecnych, na miejsce
przewidzianej kaźni wkroczyła pani Arete. Kątem oka spostrzegłem dwóch jej chłopców stajennych,
którzy pośpiesznie wycofali się pod osłonę ciemności; z tą chwilą stało się dla mnie jasne, że ci dwaj
mali szpiedzy byli świadkami sceny, która odbyła się w muszli Koguta, przeto nie zwlekając, pobiegli do
siedziby Dienekesa, aby zdać z tego sprawę pani domu.

I oto teraz szła ona ku zebranym. Miała na sobie pozbawioną jakichkolwiek ozdób peplos, a włosy jej
były swobodnie rozpuszczone, co świadczyło, że zapewne kilka chwil wcześniej przerwano jej nuconą
dzieciom kołysankę.

Szlachetni rozstąpili się przed nią, tak zaskoczeni jej nagłym pojawieniem się, że żaden nie zdołał się
opamiętać na tyle, by wyrazić swój protest.

— Cóż to widzę? — zwróciła się do nich pani Arete sarkastycznym tonem. — Sąd pod znakiem czaszki i
skrzyżowanych piszczeli, który obraduje w cieniu dębów? Jakiż to światły werdykt wydacie dzisiejszej
nocy, dzielni wojownicy? Każecie zamordować jakieś dziewczę czy może poderżnąć gardło jakiemuś
niemowlęciu?

Dienekes próbował ją uciszyć, podobnie jak i pozostali, którzy dopiero teraz zaczęli z siebie wydawać
oburzone okrzyki, iż nie jest to miejsce dla niewiasty, i że musi ona natychmiast się oddalić, gdyż nikt nie
ma najmniejszego zamiaru jej słuchać. Jednakże pani Arete, ostentacyjnie nie zwracając na te krzyki
uwagi, podeszła do Harmonii i wzięła od niej dziecię Koguta, tuląc je w swych ramionach.

— Powiadacie, że moja obecność tutaj niczemu nie posłuży. Otóż, przeciwnie — zakomunikowała
Szlachetnym. — Mogę być dla was bardzo użyteczna. Widzicie? Mogę, na przykład, odchylić główkę
tego dziecięcia do tyłu, żeby łatwiej było dosięgnąć jego szyi. Który z was, dzielni synowie Heraklesa,
zechce ją przeciąć? Ty, Polynikesie? Czy może ty, mój mężu?

Rozległy się kolejne okrzyki protestu i nalegania, aby natychmiast opuściła zgromadzenie. Sam Dienekes
w nadzwyczaj stanowczych słowach przyłączył się do tego chóru. Arete jednak ani drgnęła.
— Gdyby w grę wchodziło jedynie życie tego młodzieńca — tu wskazała na Koguta — to bez wahania
posłuchałabym mego małżonka i was, szlachetni panowie. Lecz powiedzcie mi, kogóż to jeszcze
upatrzyliście sobie jako ofiarę tego bohaterskiego mordu? Jego mlecznych braci? Jego stryjów i kuzynów
oraz ich żony i dzieci, spośród których nikt nie jest obciążony żadną winą, wszyscy zaś tak teraz są
potrzebni miastu, któremu grozi zagłada?

Usłyszała w odpowiedzi, że te sprawy w żadnej mierze jej nie dotyczą, zaś pięściarz Aktaeon
bezpośrednio zwrócił się do niej ze słowami:

— Z całym dla pani szacunkiem, lecz pozwolę sobie w imieniu wszystkich tu obecnych powiedzieć, że
oczywistą twoją intencją jest zapobiec wygaśnięciu rodowej linii twego wielce szacownego brata.

Tu wskazał ręką na rozdzieranego płaczem chłopczyka i dorzucił:

— Choćby nawet jej kontynuatorem miał być kolejny bękart.

— Brat mój zasłużył sobie na nieśmiertelną sławę — odpowiedziała na to zapalczywie pani Arete — a
to już więcej niż o którymkolwiek spośród was można powiedzieć. Wiedzcie tedy, że nie. Nie to jest
moim celem. Ja szukam jedynie najzwyklejszej sprawiedliwości. Albowiem dziecię, które gotowi
jesteście zamordować, nie jest z krwi tego chłopca zwanego Kogutem.

Stwierdzenie to zdało się wszystkim tak odległe od sprawy, w której się zgromadzili, że zgoła graniczące
z niedorzecznością.

— Kto w takim razie jest jego ojcem? — zapytał ze zniecierpliwieniem w głosie Aktaeon.

Pani Arete nie zawahała się ani przez chwilę.

— Mój mąż — odpowiedziała.

Oświadczenie to powitały ostentacyjne pochrząkiwania, wyrażające najwyższe niedowierzanie, starzec


Medon zaś upomniał ją surowo:

— Prawda, pani, jest nieśmiertelną boginią. Rozumny człowiek jej nie obraża.

— Jeśli nie wierzycie mnie, to upewnijcie się u tej tu oto dziewczyny, będącej wszak matką tego
chłopczyka.

Szlachetni nie dali najmniejszej wiary oburzającemu twierdzeniu pani Arete, jednakże wszystkie ich
spojrzenia skierowały się teraz ku Harmonii.

— To moje dziecko! — wykrzyknął zapalczywie Kogut. — Moje i niczyje inne!

— Pozwól mówić jego matce — powstrzymała go pani Arete, po czym zwróciła się do Harmonii:

— Czyj to syn?

Nieszczęsna dziewczyna popadła w takie pomieszanie, że wydobyły się z jej ust tylko jakieś nieskładne
jęki. Wówczas pani Arete wyciągnęła przed siebie ramiona, aby Szlachetni mogli się lepiej przypatrzyć
niemowlęciu.

— Niech wszyscy mu się przyjrzą. To zdrowe, krzepkiej budowy dziecię o mocnych rączkach i nóżkach
oraz donośnym głosiku, już w kołysce przejawia energię, która znamionuje przyszłą siłę młodości i
męstwo dojrzałego męża.

Ponownie obróciła się do dziewczyny.

— Powiedz tym szlachetnym panom. Czy mąż mój pokładał się z tobą? Jego to jest dziecko?

— Nie… Tak… Ja nie…

— Mów!

— Pani, ty zastraszasz tę dziewczynę!

— Mów!

— Twego męża, pani — wybąkała wreszcie Harmonia i poczęła łkać.

— Ona kłamie! — wrzasnął Kogut. Przypłacił to rozbitymi gwałtownym ciosem pięści wargami, które
zaczęły krwawić.

— To oczywiste, że tobie, swojemu małżonkowi, nie chciała się do tego przyznać — powiedziała do
niego pani Arete. — Żadna niewiasta na jej miejscu tego by nie zrobiła. Ale w niczym nie zmienia to
samego faktu.

Polynikes, wskazując ręką na Koguta, krzyknął:

— To jedyny raz w życiu tego łotra, kiedy zdarzyło mu się powiedzieć prawdę. Jest tak, jak mówi. To
szczenię zrodziło się z jego nasienia.

Pozostali Szlachetni żywo przytaknęli temu stwierdzeniu.

Medon zwrócił się teraz ku pani Arete.

— Wolałbym stanąć z gołymi rękoma przeciwko lwicy strzegącej swego legowiska, niźlibym miał stać
się przyczyną twojego, pani, straszliwego zagniewania. Wprawdzie nikt nie może cię jako żony i matki
potępiać za to, że starasz się ocalić życie niewinnemu; jednakże my, członkowie tej mesy, znamy twego
małżonka od chwili, gdy nie większy był niż to niemowlę. Nikt w mieście nie przewyższa go pod
względem honoru i wierności. Nie raz zdarzyło się nam uczestniczyć u jego boku w kampaniach, które
stwarzały mu sposobność, i to aż nazbyt kuszącą, do popełnienia małżeńskiej zdrady. On jednak ani razu
nie okazał w tych okolicznościach nawet najmniejszego wahania.

Pozostali hałaśliwie potwierdzili prawdę jego słów.

— A zatem zapytaj go — zażądała pani Arete.

— Nie ma mowy — odparł Medon. — Samo już postawienie pod znakiem zapytania jego honoru byłoby
z naszej strony haniebne.

Szlachetni mesy Deukaliona, solidarni i nieugięci niczym falanga, wbijali swe spojrzenia w jej twarz.
Ona wszelako daleka była od zalęknienia. Stanąwszy śmiało o krok przed Medonem jako starszym mesy,
tonem dowódcy, który nie dopuszcza sprzeciwu lub nieposłuszeństwa, oświadczyła:

— Powiem wam, co teraz zrobicie. Otóż uznacie, iż ojcem tego dziecka jest mój małżonek. Następnie ty,
Olympieusie, i ty, Medonie, oraz ty, Polynikesie, wspólnie ponosić będziecie koszty wychowania tego
dziecka i zapewnicie mu miejsce w agodze, płacąc za niego całe wymagane czesne. Nadane mu także
zostanie jego szkolne imię, a będzie nim Idotychides.

Tego już było Szlachetnym za wiele. Ponownie zabrał głos pięściarz Aktaeon:

— Już samą taką propozycją zniesławiasz nie tylko swojego małżonka, pani, ale i pamięć swego brata.

— A gdyby okazało się, że w istocie ojcem tego dziecięcia jest mój mąż, to czy żądanie moje zostałoby
zaakceptowane?

— On jednakże nim nie jest.

— Lecz gdyby był?

Medon stanowczo zastopował te domniemania:

— Obecna tu pani Arete całkowicie świadoma jest tego, że gdy jakiś mężczyzna, jak ten tu młodzieniec
zwany Kogutem, uznany zostanie winnym zdrady i stracony, to jego męskie potomstwo także musi być
pozbawione życia, gdyż, mając choć odrobinę honoru, osiągnąwszy dojrzałość, musiałoby starać się
pomścić swego ojca. Tak mówi nie tylko prawo Likurga, lecz i prawo każdego miasta Hellady, które
nawet pośród barbarzyńców stosowane jest bez żadnych wyjątków.

Pani Arete stanęła w owej chwili na wprost Polynikesa.

— Jeśli uznajesz takie prawo, to niezwłocznie poderżnij gardło temu niemowlęciu.

I zanim biegacz zdołał zareagować na te słowa, błyskawicznie sięgnęła ręką do jego biodra, objęła
palcami rękojeść xiphos, po czym, wyrwawszy miecz z pochwy, wcisnęła mu go w dłoń i unosząc przed
siebie niemowlę, podstawiła jego szyjkę pod stalowe ostrze.

— Okażcie przeto prawu swe uszanowanie, synowie Heraklesa. Uczyńcie to jednak tutaj, na oczach
wszystkich, nie zaś w nieprzeniknionej ciemności, którą tak ukochała krypteia.

Polynikes zmartwiał. Próbował wyrwać ostrze miecza z uchwytu jej dłoni i oddalić je od szyi
niemowlęcia, ona jednak nie rozluźniła uścisku.

— Nie potrafisz się na to zdobyć? — wysyczała mu prosto w twarz. — Więc pozwól, że ja ci pomogę.
Jazda, razem wbijmy to ostrze w ciało tego…

Tuzin głosów, pierwszy spośród nich jej małżonka, zakrzyknął, aby się przed tym powstrzymała.
Harmonia rozpaczliwie szlochała. Kogut w najwyższym napięciu śledził rozgrywającą się przed jego
oczyma scenę, już nie tylko skrępowany sznurem, ale i sparaliżowany grozą.

We wzroku Arete płonęła taka dzikość, że z pewnością dorównywała tej, jaka emanowała z oczu samej
Medei w chwili, gdy ona także wznosiła narzędzie mordu nad główkami swych własnych dziatek.

— Zapytajcie mego męża, czy to jego dziecko! — zażądała ponownie pani Arete. — Zapytajcie go!

Odpowiedziała jej chóralna odmowa. Jakież jednak mieli teraz wyjście Szlachetni? Toteż wszyscy
zwrócili swe spojrzenia ku Dienekesowi, nie tyle w oczekiwaniu, by odrzucił absurdalne oskarżenie, ile
w wyrazie tak krańcowego pomieszania, o które przyprawił ich ten wybuch niepohamowanego gniewu
jego małżonki, że nie wiedzieli już, co innego mogliby uczynić.

— Zatem ty sam im powiedz, mój mężu — rzekła wówczas do Dienekesa łagodnym głosem pani Arete.
— Mając bogów za świadków, wyznaj: czy to twoje dziecię?

Odsunęła rękę od stalowego ostrza. Odwróciła niemowlę od miecza Polynikesa i z kolei podsunęła je
przed oczy swojemu mężowi.

Szlachetni pewni byli, że jej przekonanie nie mogło odpowiadać prawdzie. Gdyby jednak Dienekes pod
przysięgą je potwierdził, jak tego domagała się pani Arete, to wszyscy obecni, jak też i całe miasto,
musieliby to wyznanie przyjąć do wiadomości, bowiem w przeciwnym razie pozbawiony by on został
świętego prawa do obrony swego honoru. Zdawał sobie z tego sprawę także sam Dienekes. Przez długą
chwilę wpatrywał się w oczy swej małżonki, z których — jak to wyraziście określił Medon — biła
wściekłość rozsierdzonej lwicy.

— Klnę się na wszystkich bogów — zaprzysiągł wreszcie — że dziecko jest moje.

W oczach pani Arete wezbrały łzy, którym jednak nie pozwoliła spłynąć na policzki.

Wobec takiego pogwałcenia świętości słowa honoru, wśród Szlachetnych dał się posłyszeć pomruk
gniewu.

Medon rzekł:

— Raz jeszcze zastanów się nad tym, co nam tu oświadczyłeś, Dienekesie. Małżonkę swoją zniesławiasz,
poświadczając tę „prawdę”, siebie samego zaś — przysięgając na zawarty w niej fałsz.

— Dobrze to już rozważyłem, mój przyjacielu — odrzekł mu Dienekes.

Po czym ponownie oświadczył, że jest ojcem dziecka.

— Przyciśnij je zatem do piersi — poleciła niezwłocznie pani Arete, czyniąc ostatni krok, który ją od
niego dzielił, i delikatnie składając niemowlę w jego ramionach. Dienekes przejął od niej szczelnie
owinięte płótnem maleństwo z takim wyrazem twarzy, jak gdyby wręczono mu właśnie świeżo wykluty z
jaj węży pomiot.

Jeszcze raz wpatrzył się na długą chwilę w oczy swej połowicy, po czym odwrócił się i rzekł do
Szlachetnych:
— Który spośród was, przyjaciele i towarzysze broni, przyczyni się do wychowania mego syna i
doprowadzi go przed oblicze eforów?

Żadnego odzewu ze strony Szlachetnych nie było. Ich współwojownik złożył właśnie potworną przysięgę.
Czyż nie dopuściliby się takiego samego występku, udzielając mu teraz swego wsparcia?

Dopiero Medon odważył się opowiedzieć:

— Poczytam sobie za przywilej, jeśli będzie mi wolno stać u boku tego dziecięcia. Eforom przedstawimy
je już jutro. Zgodnie z życzeniem tu obecnej damy, nadamy mu imię jej brata: Idotychides.

Harmonia rozpłakała się, ogarnięta przypływem niewypowiedzianej ulgi.

Kogut z wyrazem bezsilnej wściekłości piorunował wzrokiem wszystkich zgromadzonych.

— Rzecz tedy postanowiona — rzekła Arete. — Chłopiec wychowywać się będzie pod opieką swej
matki w murach domu mojego męża. W wieku siedmiu lat objęty zostanie jako motak szkoleniem i
poddawany mu będzie wedle tych samych reguł, jakie obowiązują każdego innego dziedzica
obywatelskiej krwi. Jeśli dowiedzie swej wartości pod względem męskich cnót i wymogów dyscypliny,
to z chwilą osiągnięcia dojrzałości dostąpi zaszczytu inicjacji i zajmie należne sobie miejsce pośród
wojowników i obrońców Lacedemonu.

— Niechaj tak się stanie — powiedział Medon, a pozostali członkowie mesy, aczkolwiek niechętnie,
także wyrazili swoją zgodę.

Nie oznaczało to wszakże zakończenia całej sprawy.

— Ten tutaj — odezwał się Polynikes, wskazując na Koguta — musi jednak umrzeć.

Członkowie kryptei podźwignęli związanego młodzieńca na nogi. Niczyja ręka nie podniosła się w jego
obronie. Mordercy poczęli wlec swoją ofiarę ku pogrążonej w ciemnościach gęstwinie. Nim minie pięć
minut, Kogut będzie martwy. Nikt nigdy nie odnajdzie jego ciała.

— Czy mogę zabrać głos?

To odezwał się Aleksandros, ruszając ku oprawcom, aby ich powstrzymać.

— Czy wolno mi zwrócić się do szlachetnych mężów tej mesy?

Medon, jako najstarszy, zezwolił mu skinieniem głowy.

Aleksandros wskazał ręką na Koguta.

— Jest inny sposób na uporanie się z problemem tego odszczepień-ca, i to taki, jeśli wolno mi go
zaproponować, który by się okazał pożyteczniejszy dla miasta niż zwyczajne uwolnienie się od jego
obecności. Zechciejcie rozważyć całą tę sprawę w takim oto świetle: wielu helotów darzy tego
człowieka wielkim szacunkiem. Zabity, zyska sobie wśród nich miano męczennika. Być może wówczas
ci, którzy dzisiaj zwą go swoim przyjacielem, w pierwszej chwili tchórzliwie się przytają, przejęci
zgrozą, jaką w nich wzbudzi jego egzekucja. Potem jednak, gdy staniemy przeciw Persowi, na polu walki,
ich wewnętrzne poczucie sprawiedliwości znaleźć może wyraz, który będzie groźny dla interesów
Hellady i Lacedemonu. W ogniu bitwy będą się oni mogli okazać zdrajcami albo też postanowią
przyczynić szkody naszym wojownikom w chwilach, w których ci będą najbardziej bezbronni.

Polynikes przerwał mu gniewnym tonem:

— Czemu bronisz tego łotra, synu Olympieusa?

— On sam nic dla mnie nie znaczy — odparł Aleksandros. — Dobrze wszak wiesz, że ma mnie on w
pogardzie, uważając się za dzielniejszego męża ode mnie. Przyznaję zresztą, że ten jego osąd jest bez
wątpienia słuszny.

Podobna szczerość, tak otwarcie wyrażona przez tak młodego wojownika, wprawiła Szlachetnych w
zakłopotanie. Aleksandros wszelako mówił dalej:

— Oto, co proponuję: puśćmy tego helotę żywym, lecz zarazem wygnajmy go na perską stronę. Odstawmy
go pod eskortą do granicy i tam zwróćmy mu wolność. Nic bardziej by nie sprzyjało jego wywrotowym
poglądom niż perspektywa wyrządzenia szkody nam, których tak nienawidzi. A nieprzyjaciel z
zadowoleniem powita zbiegłego niewolnika. Dostarczy mu on wszak, ile tylko się od niego zażąda,
sekretnych informacji na temat Spartan, w zamian za co, być może, dostanie nawet do ręki broń oraz
zgodę na marsz przeciwko nam pod ich sztandarami. W istocie jednak nic, co by im zdradził, nie
przyczyni najmniejszej szkody naszej sprawie, jako że Kserkses i tak ma już na swym dworze
Demaratosa, a któż by lepszym mógł być zdrajcą tajemnic Lacedemonu niż były król? Tym przeto
sposobem żadnej nie poniósłszy szkody na skutek zdrady ze strony tego młodzieńca, jeszcze na tym
zyskamy coś, co będzie dla nas miało nieocenioną wartość: pozbawimy go mianowicie w oczach jego
pozostałych pomiędzy nami pobratymców

— glorii męczennika i bohatera. Ujrzą go oni takim, jaki w samej rzeczy jest, czyli niewdzięcznikiem,
któremu zaoferowano zaszczyt przywdziania szkarłatnego płaszcza spartańskiego wojownika, a który
pogardził nim, powodowany dumą i pragnieniem pustej chwały. Puśćmy go wolno, Polynikesie, a ja ci
jedno obiecuję: jeśli z wyroku bogów przyjdzie nam ponownie stanąć naprzeciw tego łotra, ale już
pośrodku bitewnego pola, to nie będziesz go musiał zabić, albowiem ja to uczynię za ciebie.

Aleksandros zakończył swą zwięzłą i wyrazistą przemowę. Zerknąłem na Olympieusa; jego oczy
promieniowały zadowoleniem ze sposobu, w jaki jego syn wyłożył przed obecnymi swoją sprawę.

Polemarch zwrócił się do Polynikesa z krótkim poleceniem:

— Dopilnuj tego.

Krypteici odciągnęli Koguta na bok.

Medon zamknął naradę, nakazując Szlachetnym rozejść się bezzwłocznie do swych kwater lub domostw i
nie powtarzać nikomu czegokolwiek z tego, co się wyjawiło, aż dopiero następnego dnia, gdy o
wyznaczonej godzinie staną przed obliczem eforów. Następnie napomniał surowo panią Arete za to, że
uległa tego wieczoru pokusie poddania cierpliwości bogów. Czego ona wysłuchawszy, świadoma
popełnionego błędu i zaczynając odczuwać owo szczególne drżenie kończyn, podobne do tego, jakiego
doświadczał każdy wojownik po zakończonej bitwie, nie próbowała nawet prostować.
Wstępując na ścieżkę prowadzącą ku domowi, pani Arete odczuła nagłe osłabnięcie nóg, które się pod
nią ugięły. Upadłaby pewnie i omdlała, gdyby nie ramiona postępującego za nią małżonka.

Dienekes otulił żonę swoim płaszczem. Dostrzegłem troskę, z jaką się jej przyglądał, gdy czyniła wysiłki,
by zapanować nad swoją słabością. Część jego jestestwa wciąż jeszcze płonęła żywym ogniem gniewu,
który w nim wznieciła pani Arete, przymusiwszy go do tego, czego się był tego wieczoru dopuścił.
Wszelako drugą część przepełniał nie pozbawiony pewnej zgrozy podziw, jaki odczuwał w stosunku do
niej; do okazanej przez nią postawy, która mu zaimponowała rozmiarami współczucia i śmiałości, a
nawet zgoła — pod warunkiem, iż słowo to miałoby w tym przypadku jakiekolwiek zastosowanie — jej
przywódczego talentu.

Jego połowica stopniowo odzyskiwała pełnię świadomości. Otworzywszy oczy, zdała sobie sprawę z
obecności małżonka, który bacznie śledził przemiany malujące się na jej obliczu. Uśmiechnęła się teraz
do niego.

— Jakichkolwiek cnót dotąd dowiodłeś i jeszcze dowiedziesz, mój mężu, żadna nie okaże się większą niż
ta, którą się wykazałeś tej nocy.

Dienekes nie zdawał się przekonany.

— Mogę jedynie mieć nadzieję, że masz słuszność — odparł na jej słowa.

Szlachetni rozchodzili się, pozostawiając go pośród dębów z dziecięciem, które właśnie zamierzał z
powrotem oddać jego matce.

Z pozostałych, jedyny Medon się odezwał:

— Przypatrzmy się, przyjaciele, temu zawiniątku.

W świetle gwiazd, szacowni obywatele miasta skupili się wokół Dienekesa.

Mój pan ostrożnie przekazał dziecko Harmonii.

Medon dotknął jego maluteńkiej twarzyczki swym pokrytym wojennymi bliznami wskazującym palcem,
który malec natychmiast zamknął w kurczowym uchwycie swej piąstki, energicznie ciągnąc go ku sobie z
wyrazem wielkiego zadowolenia. Stary wojownik z satysfakcją pokiwał wówczas głową. W geście
czułego błogosławieństwa dotknąwszy ciemienia dziecięcia, z rozświetlonym wyrazem twarzy obrócił
się teraz ku pani Arete i jej małżonkowi.

— Tak więc doczekałeś się syna, Dienekesie — rzekł. — Możesz się teraz stać jednym z wybranych.

Pan mój zwrócił ku niemu swe zdziwione spojrzenie, najwyraźniej niepewny znaczenia tych słów.

— Jednym z Trzystu — wyjaśnił Medon. — Jednym z wybrańców, którzy pójdą pod Termopile.
KSIĘGA PIĄTA

POLYNIKES
ROZDZIAŁ OS IEMNAS TY

Jego Wysokość z wielkim zainteresowaniem zapoznał się z powyższymi słowami Greka Kseonesa, które
ja, jego historyk, przedstawiłem mu w formie pisemnej. Owego dnia armia perska, wtargnąwszy już w
głąb Attyki, rozłożyła się obozem na rozstajach dróg, zwanych przez Hellenów Trzyrożem, o dwie
godziny marszu na północny zachód od Aten. Jego Wysokość złożył tam ofiarę bogu Ahurze Mazdzie
oraz wręczył odznaczenia za męstwo najwybitniejszym wojownikom sił Imperium. Podczas siedmiu
minionych dni Jego Wysokość nie wzywał przed swe oblicze Kseonesa, by osobiście słuchać dalszego
ciągu jego opowieści, zanadto będąc pochłoniętym niezliczonymi sprawami armii i floty,
kontynuujących ofensywę. Nie omieszkał wszakże Jego Wysokość zapoznawać się w wolnych chwilach z
transkrypcją tego opowiadania, którą przedłożył mu był jego historyk.

W istocie, przez kilka minionych nocy Jego Wysokość nie czuł się dobrze. Spał tak źle, iż niezbędną się
stała obecność u jego łoża Głównego Medyka. Królewski odpoczynek zakłócały męczące sny, z których
treści zwierzał się wyłącznie magom oraz najbardziej zaufanym doradcom: generałowi Hydarnesowi,
dowódcy Nieśmiertelnych i triumfatorowi spod Termopil; Mardoniuszowi, marszałkowi polnemu sił
lądowych Jego Wysokości; Demaratosowi, królowi Sparty, pozbawionemu tronu i korzystającemu teraz
z naszej przyjaznej gościny; oraz wojowniczce Artemizji, królowej Halikarnasu, której mądre rady
stawiał Jego Wysokość ponad wszystkie inne.

Zwierzył się im, iż przyczyną zakłócenia jego snów przez dręczące zmory były wyrzuty sumienia z
powodu wydanego po bitwie pod Gorącymi Wrotami rozkazu zbezczeszczenia zwłok Spartanina
Leonidasa. Jego Wysokość po wielekroć wyrażał swój żal, iż tak haniebnie zostało splugawione ciało
tego wojownika i, nade wszystko, króla.

Generał Mardoniusz błagał Jego Wysokość, by nie zapominał, iż skrupulatnie dopełnił wszystkich
świętych obrządków, które niezbędne są dla zmazania winy za przelanie człowieczej krwi i
rozproszenia pozostałych po niej w duszy gryzących oparów, jeśli w istocie można sobie jakąś winę za
to przypisać. Czyż nie rozkazał potem Jego Wysokość, aby stracono wszystkie osoby z jego otoczenia,
które w owym akcie uczestniczyły, a wśród nich także własnego syna, księcia Reodonesa? Cóż innego
trzeba by jeszcze uczynić? Jednak mimo wszystkich tych wyjaśnień Jego Wysokość twierdził, że sen
królewski wciąż był niespokojny i płytki. Przejęty smutną zadumą, król wyraził nader niezwykłe
pragnienie, aby — w rozmyślnie wywołanej wizji lub w jakim ponadzmysłowym transie — osobiście
spotkać się z cieniem Leonidasa i wypić w jego towarzystwie puchar wina.

Po tych słowach zapadła długa cisza.

— Ta duchowa gorączka — ośmielił się wreszcie powiedzieć generał Hydames — przytępia celne
ostrze podejmowanych przez Waszą Wysokość decyzji oraz osłabia ich przenikliwość. Błagam Waszą
Wysokość

0 stanowcze zaniechanie takiego myślenia.

— Tak, tak, masz słuszność, mój przyjacielu — odrzekł na to Jego Wysokość. — Jak zawsze zresztą.

Następnie dowódcy skupili swą uwagę na kwestiach wojskowych


1 dyplomatycznych. Przedstawiono najnowsze raporty. Awangarda perskiej piechoty i jazdy, w sile
pięćdziesięciu tysięcy ludzi, wkroczyła do Aten i wzięła je w swe posiadanie. Wszyscy obywatele tego
miasta opuścili swe domostwa i, zabrawszy ze sobą jedynie to, co zdołali unieść, pożeglowali przez
cieśninę do Troezenu i na Salaminę, gdzie jako uciekinierzy koczują wokół ognisk rozpalonych na
zboczach wzgórz i lamentują nad swoim nieszczęściem.

Ateny nie stawiały żadnego oporu, nie licząc garstki fanatyków, którzy skupili się w Górnym Mieście,
zwanym Akropolem, w dawnych czasach otoczonym drewnianą palisadą. Gotowi na wszystko, obrońcy
owi ustanowili tam swą fortecę, całą nadzieję i wiarę pokładając, jak się zdaje, w apollińskiej wróżbie,
przepowiadającej parę tygodni wcześniej, że

„Jedynie mur drewniany was nie zawiedzie”.

***

Tę żałosnąprzeszkodę usunęli z naszej drogi łucznicy Jego Wysokości, którzy uśmiercili obrońców z
oddali. Oto, zauważył Mardoniusz, ile warta była przepowiednia. Na Akropolu płoną teraz obozowe
ogniska żołnierzy Imperium. Jutro Jego Wysokość we własnej osobie wkroczy do Aten. Zatwierdzone
zostały plany zburzenia wszystkich świątyń i sanktuariów helleńskich bogów oraz spalenia całej reszty
miasta. Wedle oceny naszych zwiadowców dym i płomienie widoczne będą po drugiej stronie cieśniny,
gdzie ujrzą je Ateńczycy ukrywający się obecnie na wysoko położonych pastwiskach wyspy Salaminy.

— Będą mieli miejsca w pierwszym rzędzie widowni — rzekł z uśmiechem Mardoniusz — oglądając
spektakl zagłady swego świata.

Było już późno i Jego Wysokość zaczął okazywać oznaki zmęczenia. Widząc to, jeden z magów
zaproponował, aby już zakończyć wielce pożyteczne wieczorne posiedzenie. Wszyscy wstali ze swych
miejsc na sofach i uderzywszy czołem przed obliczem królewskim, opuścili namiot. Pozostali w nim
jedynie Mardoniusz i Artemizja, których Jego Wysokość dyskretnym gestem o to poprosił, uznawszy
nadto, iż także jego historyk winien zostać na miejscu, aby notować przebieg mającej nastąpić
rozmowy. Widać było wyraźnie, że coś zakłóca spokój ducha Jego Wysokości.

Pozostawszy z dwojgiem swych najbardziej zaufanych doradców, król opowiedział im swój sen.

— Znajdowałem się na polu bitwy, które zdawało się bezkresne, i które aż po horyzont zasłane było
ciałami poległych. Powietrze rozbrzmiewało okrzykami radości z odniesionego zwycięstwa. Tak
generałowie jak i szeregowcy przechwalali się swymi triumfami. Nagle mój wzrok wyłowił zwłoki
Leonidasa, którego głowa zatknięta została na ostrze włóczni, jak to uczyniliśmy pod Termopilami, a
reszta ciała, niczym myśliwskie trofeum, przybita była do pnia wyschłego drzewa, które samotnie
wyrastało pośrodku równiny. Przejął mnie smutek i wstyd. Pobiegłem w stronę tego drzewa, krzycząc
do moich ludzi, by zdjęli z niego ciało Spartanina. Wydawało mi się we śnie, że jeśli tylko zdołam
połączyć odciętą głowę króla z korpusem, to Leonidas nie tylko ożyje, ale w dodatku stanie się moim
przyjacielem, co było najgorętszym mym marzeniem. Ująłem włócznię, na którąnabita była odcięta
głowa…

— I ujrzał Jego Wysokość, że była to własna jego głowa — wtrąciła pani Artemizja.

— Jestże wymowa tego snu aż tak oczywista? — zapytał Jego Wysokość.


— Jest, ale nic to nie oznacza — odparła wojowniczka, nadając swemu głosowi ton, który z rozmysłem
rzecz całą bagatelizował, po czym zaczęła usilnie nalegać na Jego Wysokość, aby bezzwłocznie
przestał zaprzątać sobie głowę całą tą sprawą.

— Sen taki oznacza jedynie, iż będąc królem, Wasza Wysokość świadom jest, że wszyscy królowie, w
tym i on sam, są śmiertelni. Jest to dowód mądrości, której już sam Cyrus Wielki dał dowód, darowując
Życie Krezusowi, panu Lidii.

Jego Wysokość dłuższy czas rozważał słowa Artemizji. Widoczne było jego pragnienie, by dać się nimi
przekonać, jednakże również i to, że nie spełniły one w całości swego zadania i nie do końca uwolniły
jego umysł od rozterki.

— Odniosłeś zwycięstwo, Wasza Wysokość, i nic ci go nie może odebrać — rzekł z kolei generał
Mardoniusz. — Jutro spalimy Ateny, co było celem twego ojca, Dariusza, a także twoim, i przyczyną
dla której zebrałeś tę wspaniałą armię i flotę oraz tak długo trudziłeś się i zmagałeś Z tak licznymi
przeciwnościami. Raduj się, mój panie! Cała Grecja bije przed tobą czołem. Pokonałeś Spartan i
zabiłeś ich króla. Popędziłeś przed sobąAteńczyków niczym stado bydła, zmuszając ich do porzucenia
świątyń swych bogów jak też i posiadanych ziem oraz całego dobytku. Osiągnąłeś tryumf, panie.
Podeszwa twego pantofla przygniotła gardło Grecji. Zwycięstwo jest tak totalne, że nie ma już
potrzeby, aby Królewska Osoba choćby tylko przez jedną jeszcze godzinę pozostawała w tym
piekielnym zakątku na antypodach ziemi. Brudną robotę zostaw mnie, Wasza Wysokość. Ty sam udaj się
jutro statkiem do Suzy, aby przyjąć tam hołd i uwielbienie twych poddanych, a także zająć się o wiele
pilniejszymi sprawami Imperium, które na zbyt długi czas musiały ustąpić pierwszeństwa rozprawie z
tymi niesfornymi Hellenami. Ja cię zastąpię w zaprowadzaniu tu ostatecznego porządku. Wszak
cokolwiek wojsko twe w twoim imieniu czyni, ty sam to czynisz.

— A co z Peloponezem? — wtrąciła pani Artemizja, wspomniawszy ów południowy grecki półwysep,


który jako jedyna część kraju nie został jeszcze zmuszony do uległości. — Co chciałbyś względem
niego uczynić, Mardoniuszu?

— Peloponez to kozie pastwisko — odrzekł jej na to generał. — Pustkowie, pokryte skałami i owczym
łajnem, gdzie nie znajdziemy ani bogactw, ani łupów, ani nawet choćby jednego portu, który
pomieściłby więcej niż tuzin barek na śmieci. To jest zupełne nic, i nic tam nie ma takiego, czego by
Jego Wysokość pragnął.

— Wyjąwszy Spartę — zauważyła.

— Sparta? — odparł Mardoniusz z pogardą w głosie, choć zarazem z pewnym żarem. — Sparta to
wieś. Całe to śmierdzące państewko zmieściłoby się w ogrodzie w Persepolis, po którym przechadza
się Jego Wysokość, a i jeszcze zostałoby nieco wolnego miejsca. To jedynie prowincjonalne, sklecone z
kamieni miasteczko. Nie ma w nim ani świątyń, ani godnych uwagi skarbów, ani złota. To przydomowy
ogródek, porośnięty porem i cebulą, z warstwą gleby tak cienką, że mężczyzna przebije się przez nią
jednym kopnięciem.

— Ale są tam Spartanie — rzekła pani Artemizja.

— Których zmiażdżyło wojsko Jego Wysokości — odparł Mardoniusz — zabijając ich króla.
— Uśmierciliśmy trzystu — przypomniała mu A rtemizja — a potrzeba nam było do tego dwóch
milionów ludzi.

Słowa te tak wzburzyły Mardoniusza, iż zdało się, że zaraz zerwie się Z sofy i stanie do fizycznej
konfrontacji z Artemizją.

— Przyjaciele moi! — ugodowy ton Jego Wysokości przytłumił nieco tę nagłą sprzeczkę. — Jesteśmy
tu po to, aby radzić, nie zaś wykłócać się pomiędzy sobą niczym szkolna dziatwa.

Jednakże w walecznej niewieście nie wygasł do końca żar zapalczywości.

— Co ty nosisz między nogami, Mardoniuszu? Bulwę rzepy? Przemawiasz jak mężczyzna, który ma
jaja nie większe niż ziarnka grochu.

Po czym, pohamowawszy swój gniew i wypowiadając się jasno i precyzyjnie, zwróciła się wprost do
generała:

— Wojska Jego Wysokości nawet jeszcze nie przyjrzały się, żeby nie wspominać o zwarciu się w boju i
o zwycięstwie, głównym siłom Sparty, które pozostają na terytorium Peloponezu nietknięte i bez
wątpienia w pełnej gotowości do niecierpliwie wyczekiwanej wojny. Tak, zabiliśmy spartańskiego
króla. Oni jednak, jak ci wiadomo, dwóch mają królów. Obecnie rządzi Leotychides, mający u swego
boku syna Leonidasa, chłopcem jeszcze będącego Pleistarchusa. Jego stryj, regent Pauza-niasz,
występujący w jego zastępstwie, zapewne stać będzie na czele armii. To mąż w niczym nie ustępujący
Leonidasowi ani odwagą, ani bystrością umysłu. A zatem utrata króla nic dla nich nie znaczy prócz
tego, że zmobilizowała ich do jeszcze większej stanowczości i natchnęła wolą dokonania takich cudów
męstwa, by zyskać podobną jemu chwałę. Zastanów się teraz nad ich liczebnością. Sami tylko
Szlachetni, to ośmiotysięczna ciężkozbrojna piechota. Dodaj do nich niższej kategorii dobrze
urodzonych i „perioikoi”, a liczba ta pięciokrotnie się zwiększy. Postaw pod broń helotów, co oni z
pewnością uczynią, a wówczas otrzymasz armię osiemdziesięciotysięczną. A teraz przypraw ten gulasz
Koryntianami, Tegejczykami, Eleańczykami, Mantinejeżykami. Piątejczykami i Megarydami, a także
Argiwczykami, których wszyscy oni zmuszą, by dołączyli do sojuszu, jeśli dotychczas jeszcze tego nie
uczynili; że już nie wspomnę o Ateńczykach, którzy przyparci zostali plecami do muru, przeto ich
sercom przyda odwagi desperacja.

— Ateńczycy to nędzny proch — wtrącił Mardoniusz. — Taki sam, w jaki obróci się ich miasto, nim
jutro zajdzie słońce.

Jego Wysokość zdawał się wahać, rozdarty pomiędzy roztropnością rad swego generała a pasją jaką
wkładała w swoje uwagi pani Artemizja. Obróciwszy się teraz ku niej, zapytał:

— Powiedz mi, pani, czy rację ma Mardoniusz? Powinienem usadowić się na poduszkach i wyruszyć
statkiem do domu?

— Nic nie byłoby od tego bardziej niegodne wojownika — odparła bez wahania — ani też bardziej nie
licujące z wielkością osoby Waszej Wysokości.

Wstała i poczęła przemawiać, przechadzając się przed Jego Wysokością pod płóciennym sklepieniem
monarszego namiotu.
— Mardoniusz wymienił nazwy helleńskich miast, które okazały Jego Wysokości uległość, i przyznaję,
iż nie są one pośledniej miary. Wszelako sam kwiat Hellady pozostaje nieugięty. Spartanom zaledwie
puściliśmy krew z nosa, Ateny zaś, choć przegnaliśmy ich obywateli Z należących do nich ziem,
pozostają „polis” nietkniętą i wspaniałą. Ich flota, bez wątpienia najpotężniejsza w Helladzie, liczy
dwieście okrętów wojennych, a każdy z nich ma załogę składającą się z najświetniejszych obywateli
miasta. Okręty te mogą przewieźć Ateńczyków w dowolne miejsce tego świata, aby się tam w pełnej
swej liczbie osiedlili, pozostając dla Imperium Jego Wysokości takim samym jak dotąd zagrożeniem
pokoju. Nie osłabiliśmy również ich wojsk lądowych. Armia hoplitów pozostała nietknięta, a ich
wodzowie cieszą się w pełni szacunkiem i poparciem obywateli miasta. Łudzilibyśmy się, nie
doceniając tego ludu, który Jego Wysokości może być nie znany, ja jednakowoż go znam. Temistokles,
Arystydes, Ksantypus, syn Aryfrona, są to imiona o dowiedzionej wielkości, a przy tym mężowie ci
wciąż pałają chęcią poszerzania swej wiedzy. Jeśli chodzi o ubóstwo Hellady, to nie można zaprzeczyć
temu, co rzecze Mardoniusz. Ani w twardym kamieniu swych wybrzeży nie zakopali Grecy złota czy
jakowychś skarbów, ani nie posiadają urodzajnych ziem bądź tłustych stad, które moglibyśmy
zrabować. Ale czy po to tu przyszliśmy? Czy takie były powody, dla których Jego Wysokość zbierał i
szykował tę armię, najpotężniejszą ze wszystkich, jakie widział ten świat? Nie! Jego Wysokość przybył
po to, by powalić tych Greków na kolana, zmusić ich, by ofiarowali nam swoją ziemię i wodę.
Tymczasem tego właśnie owe miasta, które wciąż stawiają nam opór, odmówiły i w dalszym ciągu
odmawiają. Wyrzuć ze swego umysłu ten zrodzony ze zmęczenia sen, Wasza Wysokość. To sen fałszywy,
fantasmagoria. Niech sobie Grecy zniżają się do wiary w przesądy. My musimy pozostać żołnierzami i
dowódcami, którzy czynią użytek z przepowiedni i wróżebnych znaków wtedy, gdy służy to obmyślonym
przez nas celom, a lekceważą je, gdy są im przeciwne. Weź pod rozwagę przepowiednię dotyczącą
Sparty, którą cała Hellada zna, i o której wie, że my również ją znamy. Mówi ona: albo Spartanie
utracą w boju swego króla, które to nieszczęście przez sześćset lat ich nie dotknęło, albo upadnie samo
ich miasto. I oto utracili króla. Jakiż z tego wyciągną wniosek ich wróże? Ma się rozumieć taki, że
teraz miasto już paść nie może. Gdybyś się w tym momencie stąd oddalił, panie, to Grecy
powiedzieliby, iż postąpiłeś tak ze strachu przed senną marą i złą wróżbą.

Tu pani Artemizja przerwała, zatrzymawszy się przed Jego Wysokością, i wprost do niego skierowała
następujące słowa:

— W przeciwieństwie do tego, co mówi nasz przyjaciel Mardoniusz, Jego Wysokość nie odniósł jeszcze
ostatecznego zwycięstwa. Ma je wszelako przed sobą na odległość wyciągniętej ręki, niczym dojrzały
owoc, który czeka, by go zerwać. Jeśli Jego Wysokość wycofa się teraz w zacisze swego
olśniewającego pałacu, wybierając wygodę miast należnej mu nagrody, to nagrodą tą podzielą się inni,
także ci, którym on największe przyznał honory i za najdroższych sobie uważa, podczas gdy chwała,
jakiej przysporzył mu jego własny tryumf, zostanie zbrukana i poniżona. Zwycięstwa nie można po
prostu ogłosić; musi ono zostać wywalczone. 1 to osobiście. A wtedy, i tylko wtedy, będzie Jego
Wysokość mógł wstąpić na pokład okrętu i popłynąć do domu.

Królowa-wojowniczka zakończyła swą przemowę i z powrotem zasiadła na sofie. Mardoniusz nie


wystąpił z żadną repliką. Jego Wysokość spoglądał raz na jedno z nich, raz na drugie.

— Wygląda na to, że moje niewiasty stały się mężami, mężowie zaś niewiastami.

W tych słowach Jego Wysokości nie zadźwięczało ani rozżalenie, ani dezaprobata. Wyciągnąwszy
prawą ręką, położył ją na ramieniu swego przyjaciela i kuzyna Mardoniusza, jak gdyby chciał go
zapewnić, że jego doń zaufanie pozostało niezmienne i ani trochę nie pomniejszone.

Następnie Jego Wysokość wyprostował się i, przydając dźwięczności swemu głosowi oraz przyjmując
dostojną postawę, złożył królewskie przyrzeczenie:

— Jutro spalimy Ateny po fundamenty, po czym pomaszerujemy na Peloponez, by skruszyć fundament


samej Sparty. I nie ustaniemy w tym dziele, dopóki na zawsze nie obrócimy jej w pył.

ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNAS TY

Jego Wysokość nie spał tej nocy. Miast udać się na spoczynek, rozkazał, by niezwłocznie przywiedziono
przed jego oblicze Greka Kseonesa, postanowiwszy pomimo nader późnej pory osobiście zdobyć dalsze
wiadomości o Spartanach, którzy obecnie, bardziej nawet niż Ateńczycy, stali się przyczyną jego
wewnętrznej gorączki i zgoła obsesją. Wojowniczka Artemizja została wraz z Mardoniuszem
odprawiona i właśnie opuszczała namiot; usłyszawszy jednak rozkazy Jego Wysokości, odwróciła się i
z troską o niego rzekła:

— Panie, w imię armii i wszystkich, którzy cię kochają błagam, byś oszczędzał Królewską Osobę,
jakkolwiek bowiem boskiego byłbyś Wasza Wysokość ducha, to przecież w śmiertelnej mieści się on
powłoce. Zażyj trochę snu. Nie przyczyniaj sobie zgryzoty rozmyślaniem o swoich snach, widzisz w
nich bowiem same tylko zjawy.

Generał Mardoniusz gorąco ją poparł:

— Po cóż się trapić, panie, baśnią opowiedzianą przez niewolnika? Jakiż ta opowieść o nie znanych ci
oficerach i ich bratobójczych wojenkach może mieć wpływ na rzeczy najwyższej wagi, któreśmy
przedsięwzięli? Nie kłopocz się więcej tymi fantazjami skleconymi przez dzikusa, całym swym
jestestwem nienawidzącego ciebie i Persji. Jego historia to jedno wielkie kłamstwo, jeśli chcesz znać
moje zdanie.

Jego Wysokość uśmiechnął się na te słowa.

— Przeciwnie, mój przyjacielu, ja wierzę, iż opowieść tego jeńca jest pod każdym względem
prawdziwa i, choć możesz mi jeszcze co do tego nie przyznać racji, ma bardzo ścisły związek ze
sprawami, które nas teraz zajmują.

Jego Wysokość wskazał na swój polowy tron, ustawiony w samym środku namiotu, w świetle lamp.

— Czy widzicie ten stolec, przyjaciele? Żaden śmiertelnik nie czuje się bardziej samotny i
wyobcowany niż ten, który na nim zasiada. Niezdolny jesteś tego pojąć, Mardoniuszu. Nikt tego nie
pojmie, kto owego miejsca nie zajmował. Zastanówcie się: komu spośród tych, którzy szukająjego
ucha, może król zaufać? Kto nie staje przed nim, nie skrywając w duszy jakiegoś tajemnego
pragnienia, namiętności, pretensji lub żądania, i używając wszystkich znanych sobie sztuczek oraz
całego swego sprytu, aby się z tym nie zdradzić? Ludzie zwracają się do króla albo lękając się o to, co
może im być przezeń odebrane, albo też licząc na bogactwa, jakimi mogą zostać obdarowani. Nikt doń
nie przychodzi, kto by nie pragnął go o coś poprosić. Jego pochlebcy nie wypowiadają jednak głośno
pragnień noszonych w sercach, lecz osła-niająje płaszczem udawania i obłudy. Każdy głos
zapewniający o wierności i każde serce wyznające miłość oznaczają dla królewskiego słuchacza, jak
gdyby był jakimś zwyczajnym kupcem na targowisku, konieczność dokładnego oglądu i przebadania
tego, co mu zostało przedstawione, w poszukiwaniu ukrytych śladów zdrady i oszustwa. O, jakże się to
staje męczące! Własne jego małżonki, które tak słodkie mu szepczą słowa w ciemnościach królewskiej
sypialni — czy go kochają? Jakże miałby być tego pewny, widząc, że prawdziwie gorące uczucia
wkładają one w snucie planów i intryg mających na celu zapewnienie jak najkorzystniejszej pozycji
ich dzieciom lub osiągnięcie osobistego zysku? Nikt nie mówi królowi całej prawdy. Nawet własny
jego brat. Nawet ty, przyjacielu mój i kuzynie.

Mardoniusz pośpieszył z zaprzeczeniem, wszelako Jego Wysokość bezzwłocznie acz Z uśmiechem mu


przerwał:

— Pośród wszystkich, którzy przede mną stają, jeden tylko człowiek, jak sądzę, mówi, nie oczekując
żadnych korzyści. To ów Grek. Nie rozumiesz go, Mardoniuszu. Jego serce ku jednemu się tylko
wyrywa: ku ponownemu połączeniu się z poległymi towarzyszami broni. Wobec tego pragnienia nawet
zapał, z jakim opowiada ich historię, ma znaczenie drugorzędne, gdyż czyni to, dotrzymując
zobowiązania, które wziął na siebie wobec jednego ze swych bogów, a które stało się dla niego
ciężarem i przekleństwem. Ode mnie nie chce niczego. O nie, przyjaciele moi. Słowa Greka nie dręczą
mnie ani nie trapią. One mi sprawiają przyjemność. One przywracają mi siły.

Stanąwszy w progu swego namiotu, Jego Wysokość wskazał ręką poza straż Nieśmiertelnych, na
rozżarzone ogniska wart.

— Pomyślcie o tych rozdrożach, im których rozbiliśmy nasz obóz. Hellenowie nazwali je Trzyrożnymi
Rozstajami. Dla nas to nic więcej niż tylko zwyczajny pył pod stopami. Czyż jednak ten nędzny kawałek
ziemi nie nabiera jakiegoś szczególnego znaczenia, a nawet czaru, jeśli wspomnimy na opowieść jeńca
o tym, jak dzieckiem będąc, tu właśnie rozstawał się z panienką Diomache, swoją kuzynką którą
ukochał?

Artemizja wymieniła spojrzenia z Mardoniuszem.

— Jego Wysokość stał się sentymentalny — rzekła do króla — i to w dodatku niemądrze


sentymentalny.

W tym momencie rozsunęły się płachty zakrywające boczne wejście do namiotu i rozległa się stamtąd
prośba o pozwolenie na to, by wkroczyli strażnicy Greka. Jeniec wciąż jeszcze leżał na noszach i oczy
miał w dalszym ciągu zasłonięte. Wnieśli go do środka dwaj niżsi rangą Nieśmiertelni, których
poprzedzał ich kapitan, Orontes.

— Popatrzmy na twarz tego człowieka — rozkazał Jego Wysokość.

— Niechaj jego wzrok spotka się z naszym.

Orontes spełnił to polecenie. Z oczu jeńca zdjęto przepaskę.


Grek Kseones, porażony blaskiem lamp, zmrużył oczy, a potem po raz pierwszy spojrzał na Jego
Wysokość. Na twarzy jeńca pojawił się wówczas taki wyraz, iż kapitan poczynił na ten temat gniewną
uwagę, zadziwiając się arogancją, jakiej daje dowody ten człowiek, który pozwolił sobie z taką
śmiałością spojrzeć na Królewską Osobę.

— Ja już wcześniej widziałem oblicze Jego Wysokości — odparł na to Kseones.

— Przypatrującego się ze wzniesienia bitwie, jak było to dane wszystkim naszym wrogom, tak?

— Nie, kapitanie. Tu, w tym namiocie. Wieczorem piątego dnia.

— Jesteś kłamcą!

Orontes uderzył go w przypływie wściekłości. Wszelako w istocie namiot był miejscem zdarzenia, do
którego nawiązał Kseones. Otóż przedostatniego wieczoru, przed bitwą pod Gorącymi Wrotami,
podczas nocnej wycieczki Spartan garstka ich wojowników wdarła się do perskiego obozu. Nim ich
odparli Nieśmiertelni wraz z Egipcjafiami, którzy rzucili się na pomoc królowi, intruzi zdołali się
przebić do tegoż samego namiotu, na odległość pchnięcia włócznią od Królewskiej Osoby.

— Byłem tu — powtórzył nieporuszony Grek — i byłby mi rozpłatał czaszkę topór rzucony we mnie
przez jednego z waszych szlachetnych panów, gdyby nie zderzył się w locie z podtrzymującym namiot
słupkiem, w którym utknęło jego ostrze.

W tym momencie twarz generała Mardoniusza pobladła. W zachodnim wejściu do namiotu, tam
właśnie, gdzie wdarli się Spartanie, wciąż jeszcze tkwiło w cedrowym drewnie ostrze topora, które tak
głęboko się wbiło, że nie można go było wyrwać, nie rozszczepiając całej podpory, toteż cieśle
pozostawili go w tym miejscu, odpiłowawszy jedynie stylisko, i wzmocnili słupek, opasując go
sznurem.

Wzrok Hellena właśnie spoczął na Mardoniuszu.

— To ten tu obecny pan cisnął owym toporem. Rozpoznaję jego oblicze.

Twarz generała, która na moment utraciła wszelki wyraz, dowiodła prawdy tych słów.

— Jego miecz — ciągnął jeniec — odciął dłoń pewnego Spartiaty w chwili, gdy właśnie brał on
zamach, aby wbić ostrze swej włóczni w osobę Jego Wysokości.

Jego Wysokość zapytał Mardoniusza, czy to prawda. Generał potwierdził, że w istocie tak właśnie
zranił atakującego Spartanina jednym z ciosów, które zadał w zamęcie, jaki zapanował wówczas w
namiocie.

— Wojownikiem tym — rzekł Kseones — był Aleksandros, syn Olympieusa, o którym już opowiadałem.

— To ten chłopiec, który poszedł tropem spartańskiej armii? Który przepłynął przez kanał pod
Antyrionem? — spytała Artemizja.

— Tenże sam — potwierdził Grek. — A dwaj oficerowie, którzy wynieśli go z tego namiotu pod osłoną
swych tarcz, to Rycerz Polynikes i mój pan, Dienekes.
Wszyscy obecni zamilkli, przetrawiając w sobie jego słowa.

— Naprawdę — przemówił Jego Wysokość — to właśnie ci wojownicy wdarli się tutaj, do tego
namiotu?

— Oni oraz inni, panie. Jak sam Jego Wysokość widział.

Generał zareagował na te rewelacje ze sceptycyzmem graniczącym

Z oburzeniem. Oskarżył on jeńca o sfabrykowanie całej historii na podstawie strzępków rozmów


podsłuchanych u kucharzy lub medyków, którzy się nim opiekowali. Grek, z całym szacunkiem, lecz
stanowczo, odrzucił te posądzenia.

Orontes, odpowiadając Mardoniuszowi jako Dowódca Gwardii, oświadczył, że było nie do pomyślenia,
aby jeniec mógł posiąść wiedzę o tym wydarzeniu w sposób, jaki podejrzewał generał. Kapitan bowiem
we własnej osobie pilnował, by jeniec pozostawał przez cały czas w odosobnieniu. Nikt z
aprowizatorów lub podwładnych Królewskiego Medyka nawet na chwilę nie został z tym człowiekiem
sam na sam, bez bliskiego nadzoru Nieśmiertelnych Jego Wysokości, którym, jak to wszyscy wiedzą,
nikt nie dorównuje w skrupulatności i baczności.

— A zatem zapoznał się z tą historyjką dzięki opowieściom krążącym wśród jego towarzyszy broni —
obstawał przy swoim Mardoniusz — a ich źródłem były relacje tych spartańskich wojowników, którzy
faktycznie przedarli się przez linię wojsk Jego Wysokości.

Uwaga wszystkich skupiła się teraz na jeńcu Kseonesie, ten jednak, bynajmniej nie zakłopotany
wysuwanymi przeciw sobie oskarżeniami, które mógłby wszak przypłacić natychmiastową śmiercią,
patrząc prosto w oczy Mardoniuszowi, rzekł doń bez lęku:

— W samej rzeczy mogłem, panie, dowiedzieć się wszystkiego sposobem, jaki zasugerowałeś. Jakże
jednak potrafiłbym wówczas pośród wszystkich twarzy rozpoznać twoją, jako oblicze męża, który
cisnął we mnie toporem?

Jego Wysokość podszedł do miejsca, w którym znajdowało się wbite w drewno ostrze, po czym obnażył
je, przecinając swoim sztyletem owijający je sznur. Na powierzchni stalowego obucha Jego Wysokość
wypatrzył dwugłowego gryfa Efeusza, którego podobizną, na mocy danego im przywileju, członkowie
cechu płatnerzy mieli prawo ozdabiać wszystkie ostrza i groty wyrabiane dla Mardoniusza i jego
podkomendnych dowódców.

— No i powiedz mi teraz — rzekł Jego Wysokość do swego generała

— że nijaka boża ręka nami tu nie powoduje.

Następnie Jego Wysokość oświadczył, że on i jego doradcy dowiedzieli się już z opowieści jeńca wielu
rzeczy, tyleż pouczających, co i zaskakujących.

— O iluż jeszcze wartych poznania sprawach możemy się dowiedzieć?

Gestem pełnym łagodności i ciepła Jego Wysokość przywołał Greka


Kseonesa bliżej siebie, polecając, by jego ciężko poraniony tułów podparto poduszkami.

— Proszę, przyjacielu, kontynuuj swoją opowieść. Czyń to wedle swego własnego życzenia, nadając jej
tok zgodny ze wskazówkami twego boga.

ROZDZIAŁ DWUDZIES TY

W ciągu ostatnich dziewięciu lat jakieś pięćdziesiąt razy przyglądałem się armii, gdy szykowała się na
równinie pod Ateną od Mosiężnego Domu po ogłoszeniu mniejszej czy większej mobilizacji, gotując się
do wymarszu na taką czy inną kampanię wojenną. Ta, którą widziałem teraz, zbiórka korpusu wybranego
do obrony Gorących Wrót, była spośród nich wszystkich najskromniejsza. Nie mobilizacja dwóch
trzecich, jak przed Enofitą, gdy rozłożyło się na tej równinie sześćdziesiąt tysięcy wojowników,
giermków i towarzyszących im taborów; ani mobilizacja połowiczna, czterdziestu pięciu tysięcy, jak
przed Achillejonem; ani nawet dwumorowa, dwuipółtysięczna, jak ta, którą zwołał Leonidas przed
wyprawą pod Antyrion, i za którą jako chłopcy poszliśmy z Aleksandrosem.

Trzystu.

Na tak mały oddział pośród tak rozległej równiny patrzyło się zgoła jak na garstkę ziarenek grochu
wsypanych do dzbana. Wzdłuż drogi uszeregowano zaledwie trzy tuziny jucznych zwierząt. Wozów ze
zbrojami i bronią było tylko osiem. Stadkiem ofiarnych zwierząt opiekowało się jedynie dwóch
wystraszonych pastuszków. Już wcześniej pojechały furgony z zaopatrzeniem, a wzdłuż sześciodniowej
marszruty z góry wyznaczono miejsca do składowania zapasów. Spodziewano się przy tym, że po drodze
zadbają o dodatkową aprowizację sojusznicze miasta, jako że biegnący na samym czele spartańscy
posłańcy wzywali pod broń różnej liczebności kontyngenty, które miały powiększyć siłę Sparty do
zaplanowanej liczby czterech tysięcy ludzi.

Majestatyczna cisza towarzyszyła obrzędowi składania pożegnalnych ofiar, celebrowanemu przez


Leonidasa, pełniącego swą rolę naczelnego kapłana w asyście Olympieusa oraz Megistiasza, tebańskiego
wróża, przybyłego z własnej woli wraz ze swym synem do Lacedemonu, i nie z samej tylko miłości do
swego rodzinnego miasta, lecz z ukochania całej Hellady, której postanowił bez żadnej zapłaty ni nagrody
służyć swym darem jasnowidzenia.

Cała armia, wszystkie dwanaście lochoi, zgromadziła się, by obejrzeć wymarsz; bez broni, bowiem
sprzeczne by to było z zakazem Kamei, lecz jednak ze szkarłatnymi płaszczami na ramionach. Czoło
każdego z Trzystu zdobił wieniec. Mieli na ramionach tarcze, szkarłatne płaszcze spływały fałdami na ich
plecy, a u boku każdego z nich stał giermek trzymający włócznię pana przez cały czas trwania ofiarnej
ceremonii. Był, jak już wspomniałem, miesiąc Karneius. Wedle greckiego kalendarza nowy rok
rozpoczynał się w połowie lata i wszyscy wojownicy powinni byli zgodnie z przepisami otrzymać nowe
płaszcze, aby im służyły przez cały następny rok, zastąpiwszy stare, do cna niemal przetarte w przeciągu
czterech ubiegłych pór roku. Wszelako Leonidas postanowił, by Trzystu wyłączyć z tej reguły. Byłoby
marnotrawieniem funduszy miasta, oświadczył on, wyposażanie w nowe okrycia wojowników, którzy tak
krótko mieli z nich korzystać.
Jak to przewidział Medon, Dienekes został wybrany jednym z Trzystu. Znalazł się pośród nich także sam
Medon. Mając pięćdziesiąt sześć lat, był on pod względem wieku czwartym wojownikiem: po
Leonidasie, który liczył już sobie ponad sześćdziesiąt lat, a następnie po Olympieusie i wróżu
Megistiaszu. Dienekesowi dostała się pod komendę enomotia z pułku Heraklesa. Bracia i mistrzowie
olimpijscy, Alfeusz i Maron, także zostali wybrani. Mieli dołączyć do plutonu przynależącego do
Oleastera, w pułku Dzikich Oliwek, który miał stanąć na prawo od Rycerzy, w centrum bojowej linii.
Walcząc jako dyas, ci dwaj — pięcioboista i zapaśnik — górowali nad resztą, zdając się
niezwyciężonymi. Każdemu, kto miał się bić w ich pobliżu, jak również wszystkim innym, bardzo to
przydawało otuchy. Do grona Trzystu wybrany został także dyplomata Aristodemos. Najbardziej jednak
zdumiewającym i kontrowersyjnym okazał się wybór Aleksandrosa.

W wieku dwudziestu lat miał on być w pierwszej linii najmłodszym wojownikiem, a nadto jednym z
zaledwie tuzina takich, którzy podobnie jak on i jego współtowarzysz z agogi, Ariston (ten od
Polynikesowych „złamanych nosów”), nie mieli za sobą żadnego bojowego doświadczenia. Jest w
Lacedemonie porzekadło o „trzcinach u boku tyczek”, które tak się tłumaczy, że łańcuch staje się
silniejszy dzięki tym ogniwom, które jeszcze nie poddane zostały próbie: zapaśnik słabość swych ud
nadrabia umiejętnością i sprytem, utalentowany zaś mówca potrafi dzięki swej inteligencji uporać się ze
skłonnością do seplenienia. Leonidas wyczuł, iż Trzystu wzniesie się na szczyty skuteczności w walce
niejako talia kart złożona z pojedynczych asów, lecz jako swego rodzaju armia w miniaturze, którą tworzą
zarówno młodzi, jak i starsi, zarówno żółtodzioby, jak i weterani. Aleksandros miał wejść w skład
plutonu heraklitów, dowodzonego przez Dienekesa. Oto więc on i jego mentor walczyć będą ramię w
ramię jako dyas.

Aleksandros i Olympieus stanowili jedyną synowsko-ojcowską parę, wybraną do grona Trzystu. W razie
czego maleńki dziedzic Aleksandro-sa, noszący imię Olympieus, przeżywszy ich obu, podtrzyma ciągłość
rodu. Do głębi wzruszająca była scena na poboczu Afetaidy, Ulicy Wymarszu, gdy Agathe, ledwie
dziewiętnastoletnia, uniosła w górę to dzieciątko w geście pożegnania. Matka Aleksandrosa, Paraleia, ta,
która tak po mistrzowsku przesłuchała mnie po Antyrionie, stała obok synowej u stóp tego samego gaju, z
którego Aleksandros, ze mną u boku, wyruszył przed laty na szlak, wydeptany uprzednio przez
odchodzącą armię.

Nie zatrzymując się, wojownicy wymieniali z bliskimi pożegnalne okrzyki, podczas gdy kolumna
kroczyła uroczyście przed zbudowanym z kamienia, na użytek powszechnych zgromadzeń, podium
zwanym Forty; następnie przy grobowcach bohaterów, Leleksa i Amfiareusza, do zakrętu przy Strumieniu
Zbiegów, nad którego brzegami, w Aksiopoinos, świątyni Ateny od Zasłużonej Odpłaty, Ateny Wet za
Wet, miały swe miejsca zbiórek chłopięce plutony. Widziałem, jak Polynikes wzniósł rękę, żegnając
swych trzech potomków; dwaj starsi, jedenasto-i dziewięcioletni, już szkolili się w agodze. Okryci
czarnymi płaszczykami, stali wyprężeni na baczność i z pełnymi najdostojniejszej godności
twarzyczkami; obaj gotowi by byli oddać prawą rękę w zamian za przywilej maszerowania u boku ojca.

Dienekes zatrzymał się przed swoją małżonką na poboczu drogi przylegającej do Hellenionu, którego
ganki przyozdobione były z okazji Karnei wawrzynem i wstążkami w kolorach niebieskim i żółtym; Arete
trzymała w ramionach Idotychidesa, synka Koguta. Pan mój po kolei wziął w objęcia swoje córeczki,
dwie młodsze podnosząc do góry i czule je całując. Arete raz jeden ogarnął ramionami w uścisku,
przytulając policzek do jej szyi, aby po raz ostatni poczuć zapach jej włosów.

Dwa dni przed tym czułym rozstaniem pani Arete odbyła ze mną rozmowę na osobności, jak miała to w
zwyczaju czynić przed wymarszem. Tradycyjny spartański obyczaj każe Szlachetnym spędzać ostatni
tydzień przed wyruszeniem na wojnę nie na ćwiczeniach czy na musztrze, lecz w zaciszu kleroi, wiejskich
rezydencji, które zgodnie z prawem Likurga muszą posiadać wszyscy wojownicy, aby im one, jako
wysoko urodzonym i obywatelom miasta, dostarczały produktów, a tym samym zapewniały utrzymanie im
i ich rodzinom. Owe „dni poza miastem”, bo tak się je określa, stanowią miejscową tradycję, zrodzoną,
jak się należy domyślać, z naturalnej chęci odwiedzenia przed czekającą wojowników bitwą i pożegnania
miejsc, w których upłynęło ich szczęśliwe dzieciństwo. Była też, przynajmniej w dawnych czasach, także
praktyczna przyczyna tych odwiedzin, a mianowicie zgromadzenie wyposażenia i żywności
przechowywanej w składach kleroi. Dzień poza miastem to swoisty festyn, jedna z rzadkich okazji, by
Szlachetni spotkali się na równej stopie z tymi, którzy uprawiają ich ziemie, a przy tym w atmosferze
wolnej od codziennych trosk mogli do woli sycić swe żołądki. W każdym razie tam właśnie, do
posiadłości zwanej Dafnejon, udaliśmy się pewnego ranka, kilka dni przed wymarszem do Wrót.

Pracą na Dafnejonie zajmowały się dwie rodziny meseńskich helo-tów, liczące łącznie dwadzieścia trzy
osoby, w tym dwie babcie bliźniaczki, tak stare, że same nie potrafiły już sobie przypomnieć, która jest
która, oraz prawie tak samo jak one wiekowy Kamerion, który utracił prawą stopę, walcząc jako giermek
u boku ojca Dienekesa. Ten to właśnie bezzębny staruszek, który potrafił kląć płynniej od najplugawszego
marynarza, warował sobie przy takich okazjach, ku powszechnemu zresztą zadowoleniu, funkcję mistrza
ceremonii.

Na farmie tej służyła także moja żona wraz z naszymi dziećmi. Z okolicznych posiadłości ziemskich
zjeżdżali się sąsiedzi. Organizowano konkursy z nagrodami w najprzedziwniejszych dziedzinach,
tańczono wiejskie tańce na świeżym powietrzu, wykorzystując do tego celu klepisko do młocki
znajdujące się w pobliżu laurowego gaju, od którego wzięła się nazwa farmy. Odbywały się najróżniejsze
dziecięce gry i zabawy. Po tych rozrywkach wszyscy obecni zasiadali do wspólnej biesiady w cieniu
drzew, przy czym to Dienekes we własnej osobie, wraz z panią Arete i ich córeczkami, usługiwał przy
stole. Wymieniano podarunki, puszczano w niepamięć zadawnione kłótnie i żale, przedstawiano prośby i
żądania, a także otwarcie wypowiadano swe zażalenia i skargi. Jeśli jakiś młody mężczyzna z kleros
pragnął poślubić swą ukochaną z innej farmy, to był to dla niego odpowiedni moment, by zwrócić się do
Dienekesa z prośbą o pobłogosławienie tego związku.

Nieodmiennie, przy takich okazjach dwóch lub trzech co postawniej-szych helockich młodzieńców lub
mężczyzn wybierano do służby wojskowej w charakterze rzemieślników lub zbrojmistrzów, giermków
lub oszczepników. Młode osiłki bynajmniej tego nie żałowały ani też nie próbowały się uchylić od
niebezpiecznej służby, każdy bowiem dumny był z tego, iż to właśnie jego męskie walory zyskały sobie
uznanie, ich ukochane przez cały dzień ani na krok ich nie odstępowały, a i niemało podczas tych
wesołych popołudni w wiejskim otoczeniu padało propozycji małżeństwa, składanych pod wpływem
miłosnych uczuć, którym sprzyjał podsycany winem nastrój ogólnego rozradowania.

W chwili gdy biesiadnicy „odłożyli na bok wszelkie pragnienie jadła i napitku”, jak mówi Homer, przed
Dienekesem nagromadziło się już tyle ziarna, wina, ciast i serów, że wystarczyłoby mu to na sto bitew.
Zasiadł wówczas przy ustawionym na dziedzińcu stole w towarzystwie najstarszych swoich robotników,
aby wspólnie z nimi ustalić we wszystkich szczegółach sprawy kleros, które należało załatwić przed jego
wymarszem na wojnę.

Właśnie wtedy pani Arete dała mi znak, abym się do niej przyłączył na osobności. Zasiedliśmy przy
kuchennym stole. Było to bardzo miłe miejsce, rozgrzane od promieni popołudniowego słońca, które
świetlistą strugą wpływały do wnętrza przez otwarte drzwi, wychodzące na dziedziniec, na którym mały
Idotychides bawił się z dwoma innymi malcami, z których jednym był mój syn, Skamandridas. Przez
chwilę spojrzenie mej pani, które zdało mi się smutne, zwrócone było na tych małych rozrabiaków.

— Bogowie zawsze są o jeden krok przed nami, nieprawdaż, Kseo?

Był to pierwszy raz, gdy usłyszałem z jej ust mglistą odpowiedź na pytanie, którego nikt nie odważył się
jej zadać: że w istocie Arete nie przewidziała konsekwencji tego, co zrobiła owej nocy kryptei,
postanawiając uratować życie niemowlęcia.

Zrobiwszy na stole wolne miejsce, ułożyła tam, jak zawsze przy takich okazjach, rzeczy, które miałem
zabrać ze sobą, a których przygotowanie było obowiązkiem małżonki wojownika. Polowa apteczka z
artykułami pierwszej pomocy owiniętymi pasem grubej wołowej skóry, mogącym w razie złamania
jakiejś kończyny pełnić rolę usztywniającej opaski lub też, w przypadku zranienia, posłużyć do
zatamowania upływu krwi. Trzy zakrzywione igły z egipskiego złota, zwane przez Spartan „haczykami na
ryby”, a wraz z nimi szpulka nici z jelit oraz stalowy lancet; wszystko, co potrzebne było do zszywania
krawieckim zgoła sposobem ciętych ran. Kompresy z bielonego płótna, skórzane opaski zaciskowe,
miedziane „psie kły”, czyli zwężone na końcach szczypce do wyciągania z ciała grotów strzał lub,
częściej, drobnych odłamków i drzazg, które odpryskiwały od zderzających się ze sobą mieczy czy od
brązowych tarcz rażonych żelazem.

Następnie — pieniądze. Niepozorne zawiniątko z trudną do odgadnięcia zawartością w postaci


egineckich oboli, których wprawdzie, podobnie jak i żadnych innych monet, nie wolno było wojownikom
zabierać ze sobą, ale które — szczęśliwym trafem odkryte w bagażu giermka — okazywały się przydatne
na jakimś przydrożnym targu czy też podczas spotkania z wózkiem markietanki, można było bowiem
dokupić coś, czego zapomniało się zabrać z domu albo nawet nabyć jakiś pokrzepiający ducha napitek.

Wreszcie na koniec — rzeczy o czysto osobistym charakterze i znaczeniu, drobiazgi-niespodzianki,


czarodziejskie amulety i talizmany, które gwarantowały miłość. Zdarzał się wśród nich rysunek wyryty w
wosku dziewczęcą ręką, wstążka, która przepasywała włosy dziewczyny czy też bursztynowy wisiorek na
szczęście, obrobiony niewprawną dziecięcą ręką. Pani Arete oddała mi pod opiekę paczuszkę słodyczy i
różnych smakołyków, sezamków i kandyzowanych fig.

— Możesz się nimi częstować — powiedziała z uśmiechem — ale postaraj się jednak zaoszczędzić
trochę dla mojego męża.

Zawsze też dostawałem coś, co przeznaczone było dla mnie. Tym razem pani Arete ofiarowała mi
sakiewkę z ateńskimi monetami, tetradrachmami, których było w sumie dwadzieścia, co stanowiło
równowartość trzymiesięcznego wynagrodzenia dobrego wioślarza lub greckiego hoplity. Zdumiałem się,
że moja pani posiadała taką sumę w swoich osobistych zasobach, i aż oniemiałem pod wrażeniem tak
niezmiernej hojności. Te „sowy”, jak je zwano z powodu rysunku widniejącego na awersie, honorowane
były nie tylko w samych Atenach, ale i w całej Grecji.

— Czy towarzysząc w ubiegłym miesiącu memu małżonkowi w poselstwie — spytała pani Arete,
wyrywając mnie z otępienia — znalazłeś sposobność, by odwiedzić swoją kuzynkę? Diomache. Tak,
zdaje się, ma na imię, prawda?

W istocie odwiedziłem ją i moja pani o tym wiedziała. Spełniło się wreszcie moje marzenie, które tak
długo nosiłem w sercu. Sam Dienekes wysłał mnie tam w poselstwie. Ale dopiero w tej chwili zrodziło
się we mnie podejrzenie, że kryła się za tym pani Arete. Zapytałem więc wprost, czy ona sama to
wszystko obmyśliła.

— Nam, żonom Lacedemończyków, nie wolno stroić się w piękne suknie, nakładać na siebie ozdób i
używać kosmetyków. Byłoby już doprawdy bezlitosnym prawo, które by nam zakazywało nawet naszych
małych niewinnych intryg, nie uważasz?

Uśmiechnęła się, czekając na moją odpowiedź. Milczałem.

— No więc?

— Więc co?

Na dziedzińcu moja żona Thereja plotkowała z innymi niewiastami z naszej farmy. Cały skręcałem się w
sobie.

— Moja kuzynka jest zamężna, pani. Ja jestem żonatym mężczyzną.

W jej oczach pojawiły się drwiące błyski.

— Nie byłbyś pierwszym mężem, kochającym kogoś, kto nie jest jego żoną. Ani też ona nie byłaby
pierwszą żoną, która kochałaby cudzego męża.

Po tych słowach w jednej chwili zgasł w jej oczach błysk dobrodusznej kpiny. Na jej twarzy ukazał się
wyraz powagi i, jak mi się zdało, cień zasmucenia.

— Tak właśnie zabawili się bogowie kosztem moim i mego małżonka.

Wstała, wskazując ruchem głowy drzwi prowadzące na dziedziniec.

— Chodź, zrobimy sobie mały spacer.

Boso udała się ku szczytowi wzniesienia, zmierzając do ocienionego miejsca pod kępą dębów. W
którymż innym oprócz Lacedemonu kraju można by znaleźć niewiastę szlachetnego urodzenia z tak
zgrubiałymi od odcisków podeszwami stóp, że stąpałaby boso po kanciastych dębowych liściach, nie
czując drażniących ukłuć ich wąsików?

— Wiesz, Kseo, że nim poślubiłam mojego męża, byłam żoną jego brata, prawda?

Wiedziałem o tym, a powiedział mi to, jak już wspomniałem w tej opowieści, sam Dienekes.

— Miał na imię Iatrokles, i wiem, że znasz ze słyszenia jego historię. Zginął śmiercią bohatera w bitwie
pod Pellą, mając trzydzieści jeden lat.

Był najszlachetniejszym przedstawicielem swego pokolenia: Rycerzem i mistrzem olimpiady, szczodrze


obdarzonym przez bogów cnotą i pięknością, tak samo jak w tym pokoleniu Polynikes. Zapałał do mnie
tak wielkim i tak gwałtownym uczuciem, że zabrał mnie z ojcowskiego domu, gdy byłam jeszcze
dziewczynką. To wszystko Spartanie wiedzą. Powiem ci jednak teraz coś, o czym nie wie nikt z
wyjątkiem mego małżonka.

Pani Arete podeszła do nisko uciętego pniaka dębu, który stał się naturalną ławą, osłoniętą cieniem
drzew. Usiadła i zaprosiła mnie gestem do zajęcia miejsca obok niej.

— Właśnie tam w dole — powiedziała, wskazując ręką otwartą przestrzeń pomiędzy dwoma budynkami
gospodarczymi a ścieżką, która prowadziła do klepiska — dokładnie w miejscu, w którym ścieżka
skręca, po raz pierwszy ujrzałam Dienekesa. Był to taki sam dzień poza miastem jak dzisiejszy. Okazją do
niego stał się pierwszy wymarsz Iatroklesa, który miał wówczas dwadzieścia lat. Mój ojciec przywiózł
mnie tu wraz z bratem i siostrami z naszego własnego kleros\ zabraliśmy ze sobą dary w postaci owoców
i rocznej kózki. Mali chłopcy w tamtym właśnie miejscu urządzili sobie zabawę, a ja trzymając ojca za
rękę, dotarłam do tego pagórka, na którym teraz oboje siedzimy.

Przerwała. Przez chwilę spoglądała mi w oczy, jak gdyby chciała się upewnić, że słucham jej z uwagą i
ze zrozumieniem.

— Najpierw ujrzałam Dienekesa od tyłu. Jedynie jego nagie barki oraz tył głowy. I w jednej chwili
wiedziałam, że to jego i tylko jego będę kochała przez całe swoje życie.

Zamyśliła się z powagą na twarzy nad ową szczególną tajemnicą, jaką stanowi wezwanie Erosa i
niewytłumaczalne odruchy serca.

— Pamiętam, jak czekałam, aż się odwróci, żebym mogła mu się przyjrzeć, zobaczyć jego twarz. Jakież
to było dziwne uczucie! Jak gdyby na chwilę przed pierwszym spotkaniem z mężczyzną, którego rodzina
wybrała ci na męża, kiedy czekasz z bijącym sercem, aż ukaże się twym oczom twarz, którą będziesz
musiała pokochać. Odwrócił się w końcu, w trakcie zapasów z innym chłopcem. Już wtedy, Kseo,
brakowało mu urody. Aż nie do uwierzenia było, że naprawdę jest bratem Iatroklesa. Jednakże moim
oczom wydał się uosobieniem piękna. Sami bogowie nie mogliby wyrzeźbić jego twarzy bardziej
szczerej lub bardziej memu sercu drogiej. Miał wówczas trzynaście lat. Ja miałem dziewięć.

Moja pani zamilkła na chwilę, wpatrując się z zadumą w miejsce, o którym mówiła. Następnie wyznała
mi, że ani razu w ciągu swego

dziewczęcego życia nie miała okazji porozmawiania z Dienekesem sam na sam. Często przyglądała mu
się w trakcie wyścigów szybkobiegaczy oraz podczas ćwiczeń plutonu agogi, do którego należał, nigdy
jednak nie zdarzyło się, aby choć chwilę mogli poświęcić tylko sobie. Nie miała nawet pojęcia, czy
Dienekes w ogóle wie, kim ona jest.

Pani Arete wszakże wiedziała, że upodobał ją sobie jego brat, który rozmawiał już nawet ze starszyzną
jej rodziny.

— Rozpłakałam się, gdy ojciec powiedział mi, że zostałam obiecana Iatroklesowi. A jednocześnie
przeklinałam samą siebie za niewdzięczność mego nieczułego serca. Czegóż bowiem więcej mogła
pragnąć którakolwiek dziewczyna niż tak szlachetnego i pełnego cnót mężczyzny? Ale nie potrafiłam
zagłuszyć głosu swego serca. Przyszło mi poślubić tego wspaniałego, dzielnego mężczyznę, ale kochać
jego brata nie przestałam. Gdy Iatrokles zginął, pogrążyłam się w nieutulonym żalu. Jego przyczyną było
jednakże nie to, co wszystkim zdawało się oczywiste. Przerażała mnie mianowicie myśl, iż bogowie
odpowiedzieli jego śmiercią na samolubne modły mego serca. Oczekiwałam, że Dienekes wybierze mi
drugiego męża, który to obowiązek spoczywał na nim z mocy prawa. Gdy zaś tego nie uczynił, udałam się
do niego i bezwstydnie, w kurzu palaistry, przymusiłam go, by uczynił mnie swoją żoną. Mój małżonek
przyjął mą miłość i odwzajemnił ją swoją własną, a połączyły nas te uczucia, zanim jeszcze ostygło ciało
jego brata. Tak wielki był nasz obopólny zachwyt i tajemnie przeżywana radość, którą dzieliliśmy w
małżeńskim łożu, że miłość nasza stała się sama w sobie naszym przekleństwem. Poczucia winy, jakie z
początku mnie dręczyło, potrafiłam się zczasem pozbyć; łatwo jest o to niewieście, gdy czuje, jak w jej
łonie dojrzewa nowe życie, zasiane tam przez małżonka. Gdy jednak przychodziły na świat jedna po
drugiej same dziewczynki, cztery córki, po których na dodatek utraciłam dar płodności, nabrałam
przekonania, podobnie zresztą jak i mój mąż, że było to przekleństwo bogów, którzy ukarali nas za naszą
niepohamowaną namiętność.

Zamilkła i skierowała spojrzenie w dół. Gromadka chłopców, wśród których znajdował się mój synek
oraz mały Idotychides, wyrwała się z dziedzińca i bawiła się teraz swymi sportowymi grami wprost
poniżej miejsca, na którym siedzieliśmy.

— I oto wezwano Trzystu, by poszli pod Termopile. Nareszcie przejrzałam, tak mi się zdało w myślach,
prawdziwą, pokrętną intencję bogów. Nie mając syna, mąż mój nie będzie mógł stać się jednym z
wyznaczonych do bitwy. Zostanie mu odmówiony największy ze wszystkich zaszczyt. Lecz w głębi duszy
nie ubolewałam nad tym. Liczyło się dla mnie jedynie to, że pozostanie przy życiu. Być może tylko o
jeden tydzień czy miesiąc dłużej, do czasu następnej bitwy, ale będzie żył. Będzie przy mnie. Dalej
będzie mój.

W tym momencie sam Dienekes, zakończywszy gospodarską naradę na dziedzińcu, wyszedł na otwartą
przestrzeń rozciągającą się u naszych stóp, po czym z radosną ochotą przyłączył się do chłopięcych
zmagań, w których wyrażał się krążący w ich żyłach wrodzony instynkt poszukiwania walki i wojny.

— Bogowie każą nam kochać tych, których nie pokochamy — rzekła pani Arete — i wyrzec się tych,
których nigdy nie przestaniemy kochać. Skazują na śmierć tych, którzy powinni żyć, a pozostawiają przy
życiu tych, którzy zasłużyli na śmierć. Jedną ręką obdarowują, drugą odbierają, kierując się tylko i
wyłącznie własnymi, nie odgadnionymi przez nas prawami.

Dienekes spostrzegł przypatrującą mu się z wysoka Arete. Podniósł ponad głowę Idotychidesa i
pomachał małżonce jego małą rączką, na co ona odpowiedziała takim samym gestem.

— I popatrz — rzekła do mnie. — Pod wpływem ślepego impulsu uratowałam życie tego chłopczyka,
nieprawego syna mego brata, aby w rezultacie utracić własnego męża.

Wyrzekła te słowa tak cicho i z takim smutkiem, że ścisnęło mi się gardło, a w oczach poczułem
pieczenie.

— Niewiasty z innych miast nie mogą się nadziwić nam, Lacedemonkom — mówiła dalej. — „Jak to
możliwe”, pytają, „aby te żony Spartan, wyprostowane i z suchymi oczyma patrzyły na okaleczone ciała
ich mężów, które powracają do rodzinnych grobów, albo, co gorsza, aby bez drgnienia powiek
przyjmowały wieść, że ich zabici małżonkowie pochowani zostali w pyle cudzej ziemi, i będą mogły
przytulić do serca jedynie ziębnące wspomnienia?” Musi się wydawać owym niewiastom, że stworzone
zostałyśmy z jakiegoś twardszego materiału niż one. Otóż wiedz, Kseo, że tak nie jest… Czyżby sądziły,
że my, w Lacedemonie, mniej kochamy naszych mężów niż one? Czyżby sobie wyobrażały, iż nasze serca
są z kamienia i stali? Że ból nasz jest lżejszy dlatego, że potrafimy go w sobie ukryć?
Jej powieki drgnęły, lecz oczy były suche, gdy obróciła ku mnie swe spojrzenie.

— Także i z ciebie, Kseo, bogowie urządzili sobie igraszkę. Być może jednak nie jest jeszcze dla ciebie
za późno, by spróbować szczęścia, oszukańczo wyrzucając kości z kubka. Dlatego właśnie dałam ci tę
sakiewkę „sów”.

Wiedziałem już, co zrodziło się w jej sercu.

— Nie jesteś Spartaninem. Czemuż miałbyś dalej korzyć się przed ich okrutnym prawem? Czyżby za mało
jeszcze ci skradli bogowie?

Poprosiłem, by nic już więcej na ten temat nie mówiła.

— Ta dziewczyna, którą kochasz. Mogłabym ją tutaj sprowadzić. Wystarczy, żebyś tylko o to poprosił.

— Proszę, nie! — zaprotestowałem.

— Zatem pobiegnij do niej. Uciekaj jeszcze tej nocy i skieruj swe kroki do Aten.

Bez wahania odparłem, że nie mógłbym tak postąpić.

— Mój mąż znajdzie sobie nowego giermka. Niech inny zginie za ciebie.

— Proszę cię, pani. Oznaczałoby to utratę honoru.

Poczułem, jak zapiekła mnie nagle twarz, i uświadomiłem sobie, że Arete wymierzyła mi policzek.

— Utratę honoru?

Można by rzec, iż wypluła to słowo z obrzydzeniem i pogardą.

W dole, do chłopców i Dienekesa dołączyli inni mężczyźni z farmy. Rozpoczęła się gra w piłkę.
Chłopięce okrzyki agonu, walki i rywalizacji wznosiły się dźwięcznie po zboczu i docierały do naszych
uszu.

Mogłem odczuwać jedynie wdzięczność za to, co tak szlachetnie okazało mi jej serce: pragnienie, aby
dane mi było skorzystać z aktu ułaskawienia, którego jej samej, w jej własnym odczuciu, moira, czyli los,
odmówił. Aby mnie i tej, którą kochałem, dać szansę zrzucenia więzów, które krępowały także ją i jej
męża.

Ja jednakże niczym więcej prócz swej miłości, o której wiedziała, nie mogłem jej wspomóc. Nie mogłem
odejść.

— Zresztą — powiedziałem — bogowie i tak już by tam na mnie czekali. Jak zawsze: o jeden krok przed
nami.

Ujrzałem wówczas, jak prostują się jej ramiona, w miarę jak siłą swej woli rozdeptuje szlachetny, lecz
nierealny, poryw swego serca.
— Twoja kuzynka dowie się, gdzie spocznie twe ciało i jak honorową poniosłeś śmierć. Przysięgam to
na Helenę i Bliźnięta.

Pani Arete podniosła się z dębowego siedziska. Nasza rozmowa dobiegła końca. Na powrót stała się
Spartanką.

Teraz, tego ranka, gdy już rozpoczął się wymarsz, widziałem na jej twarzy ten sam wyraz opanowania.
Wysunąwszy się z objęć męża, przyciągnęła do siebie dzieci i na powrót przyjęła wyprostowaną i
majestatyczną postawę. Tak samo zachowały się wszystkie inne spartańskie żony, które stanęły wzdłuż
drogi w długiej linii rozciągającej się od końca do końca ściany dębów.

Dostrzegłem Leonidasa, żegnającego się z żoną Gorgo, dwiema córkami, które zwano „Błyszczące
Oczy”, oraz synem Pleistarchusem, który pewnego dnia zajmie jego królewskie miejsce.

Moja żona Thereja obejmowała mnie mocno, z całej siły przylgnąwszy do mnie piersiami, od których
dzieliła mnie tylko tkanina jej meseńskiej białej sukni; na jednym ramieniu podtrzymywała dwójkę
naszych malców. Nie pozostanie długo bez męża.

— Zaczekaj przynajmniej, dopóki nie stracisz mnie z oczu — zażartowałem, po czym przytuliłem swoje
dzieciątka, które ledwie zdążyłem poznać. Ich matka była dobrą niewiastą. Szkoda, że nie potrafiłem jej
kochać tak, jak na to zasługiwała.

Wreszcie wszystkie ofiary zostały już złożone, a wróżby odczytane i spisane. Trzystu, każdy Szlachetny z
jednym tylko giermkiem u boku, sformowało marszową kolumnę w długim cieniu rzucanym przez odległy
Parnon, podczas gdy cała armia przypatrywała się im ze zbocza leżącego po stronie tarcz. Leonidas zajął
swe miejsce na czele szyku, obok kamiennego ołtarza, tak samo jak oni wszyscy okrytego wieńcami.
Reszta mieszkańców miasta, starcy i chłopcy, żony i matki, heloci i rzemieślnicy, stała szeroko
rozciągnięta po stronie włóczni. Jeszcze nie świtało. Krawędź słonecznej tarczy nie wyłoniła się dotąd
spoza szczytowej grani Parnonu.

— Śmierć przystąpiła w najbliższe nasze pobliże — przemówił król.

— Czujecie jej obecność, bracia? Bo ja ją czuję. I lękam się jej, gdyż jestem tylko istotą ludzką. Moje
oczy rozglądają się za jakimś widokiem, który by pokrzepił moje serce w chwili, gdy z najbliższej
odległości spojrzą w twarz śmierci.

Leonidas rozpoczął swą przemowę głosem cichym, który jednak w nieruchomości brzasku rozchodził się
swobodnie, i bez przeszkód docierał do każdego z obecnych.

— Powiedzieć wam, w czym znajduję to pokrzepienie, przyjaciele moi? Otóż bez wątpienia w oczach
naszych synów, którzy stoją tu okryci szkarłatem. To pewne. Jak również w obliczach ich towarzyszy,
którzy za naszym przykładem pomaszerują na przyszłe bitwy. Jest jednak coś jeszcze, z czego moje serce
czerpie odwagę. To one, nasze niewiasty, które w ciszy i bez łez patrzą, jak odchodzimy.

Zwrócił ramię ku tłumowi dam i szlachetnych pań, z których wybrał dwie najstarsze matrony, Pyrrho i
Alkmenę, zwracając się do nich po imieniu.

— Jak wiele już razy ta oto para niewiast stawała tu w chłodnym cieniu Parnonu, by patrzeć jak ci,
których kochały, odchodzili na wojnę? Widziałaś, Pyrrho, ojców i synów ich, którzy po nich stali się
ojcami, jak maszerowali wzdłuż Afetaidy, by nigdy nie wrócić. Alkmeno, oczy twe nie uroniły ani jednej
łzy, gdy mąż twój i bracia pomaszerowali ku swej śmierci. I oto dzisiaj znowu obie tu stoicie, obok wielu
innych podobnych wam niewiast, które przeżyły tyle samo, a może nawet więcej, patrząc na swoich
synów i wnuków odchodzących do piekła.

Była to prawda. Syn Pyrrho, Dorejon, stał teraz z wieńcem na czole pośród Rycerzy; olimpijscy
mistrzowie, Alfeusz i Maron, byli wnukami Alkmeny.

— Cierpienie mężczyzny nietrudne jest do zniesienia i trwa krótko. Nasze rany, to rany zadane naszym
ciałom, a to rzecz bez znaczenia. Niewieście rany, to rany zadane duszy, a smutek, który ją wówczas
ogarnia, nigdy nie przemija i o wiele trudniej go znieść.

Leonidas gestem ogarnął wszystkie żony i matki, które zgromadziły się na wciąż jeszcze okrytym cieniem
stoku.

— Od nich się uczcie, bracia. Uczcie się na ich cierpieniu w tych chwilach, gdy wydają nas na świat,
które to cierpienie bogowie uczynili nieuniknionym. I dawajcie świadectwo tej nauce, którą wam
przekazują: że za wszystko co dobre w tym życiu, trzeba zapłacić wyznaczoną cenę. Najsłodsza ze
wszystkiego jest nam wolność. Wybraliśmy ją sobie i płacimy za nią. Przyjęliśmy za swoje prawa
Likurga, a to prawa surowe. Nauczyły nas one pogardy dla życia w lenistwie i wygodzie, które by nam ta
bogata ziemia zapewniła, gdybyśmy tylko sobie tego życzyli, i nie wybrali, zamiast wygód, lekcji
pobieranych w naszej akademii dyscypliny i poświęcenia. Postępując wedle tych praw, nasi przodkowie
przez dwadzieścia pokoleń oddychali błogosławionym powietrzem wolności, płacąc za nią każdy
rachunek, który im został przedstawiony. My, ich synowie, nie możemy się im sprzeniewierzyć, od zapłaty
tej się uchylając.

Po tych słowach króla każdy wojownik wziął z rąk swego giermka

puchar wina, swój osobisty rytualny kielich, który mu wręczono w chwili, gdy otrzymał tytuł
Szlachetnego, i którym posługiwał się jedynie podczas największej wagi uroczystych ceremonii.
Leonidas wzniósł przed siebie swój puchar i wygłosił modlitwę do Zeusa Wszechzwycięskiego oraz do
Heleny i Bliźniąt. Następnie uronił zeń nieco wina na ziemię, w ofierze dla bogów.

— Lat sześćset przeminęło, jak mówią poeci, a żadna Spartańska niewiasta nie zoczyła dymu, który by
się wznosił z ognisk nieprzyjaciela.

Leonidas, uwieńczony kwieciem, wzniósł ramiona ponad głowę, po czym wyprężył się, oblicze swe
zwracając ku niebiosom.

— Na Zeusa i Erosa, na Atenę Protektorkę i na Artemidę Nieskażoną, na Muzy oraz na wszystkich bogów
i herosów, którzy bronią Lacedemonu, jak też na krew mego własnego potomstwa przysięgam, iż żony i
córki nasze, siostry nasze i matki, nie ujrzą tych ognisk także teraz.

Po czym spełnił swój puchar, a wszyscy poszli za jego przykładem.


ROZDZIAŁ DWUDZIES TY PIERWS ZY

Jego Wysokość dobrze jest obeznany z topografią dróg, dojść, przełęczy i ścieśnionej równiny, na której
wojska jego wkroczyły do bitwy ze Spartanami oraz ich sojusznikami broniącymi Gorących Wrót. Nie
będę się przeto nad tym rozwodził, a przejdę do kwestii składu sił greckich oraz stanu niezgody i nieładu,
jaki w nich panował, podczas gdy przybywały i zajmowały pozycje kolejne oddziały mające bronić
wąwozu.

Kiedy Trzystu — wzmocnionych w drodze pół tysiącem ciężkozbrojnej piechoty tegejskiej i tej samej
liczebności oddziałem z Manti-nei, nadto dwoma tysiącami z Orchomenosu i reszty z Arkadii, Koryntu,
Flius i Myken, i jeszcze siedmiuset wojownikami z Tespii oraz czterystoma z Teb — dotarło do Lokrydy
Opunckiej, dziesięć mil od Gorących Wrót, gdzie miało się z nimi połączyć dziesięć tysięcy
ciężkozbrojnej piechoty z Fokidy i Lokrydy, nie zastali tam ani jednego żołnierza.

Na pustkowiu pozostała jedynie garstka miejscowych chłopców i młodzieńców, wszelako po to tylko,


aby plądrować opuszczone domy swoich sąsiadów i przywłaszczać sobie wino ze wszystkich
odnalezionych kryjówek, w których zmagazynowali je ich krajanie. Na widok Spartan wzięli nogi za pas,
lecz doścignęli ich Skiryci. Owi pryszczaci rabusie zeznali, że wojownicy i ludność Lokrydy zbiegli w
góry, podczas gdy ich przywódcy, tak szybko jak pozwalały im na to plączące się nogi, pognali na północ
ku Persom. Z pewnością, twierdzili młodociani łupieżcy, już zdążyli oni przedłożyć najeźdźcy swoją
kapitulację.

Leonidas był wściekły. Jednakże zdołano ustalić w trakcie pośpiesznego i dalekiego od łagodności
przesłuchania tych wiejskich grabieżców, że Opuncjańscy Lokrydyjczycy pomylili datę spotkania ze
Spartanami. Przyczyną tej omyłki było najprawdopodobniej to, że spartański miesiąc Karneius w
Lokrydzie nazywany jest Lemendieonem, a co więcej — początek miesiąca jest tam obliczany wstecz od
pełni księżyca, nie zaś wprzód od nowiu. Rezultat tego wszystkiego był taki, iż Lokrydyjczycy
spodziewali się Spartan dwa dni za wcześnie, toteż nie widząc ich, uznali, że pozostawiono ich na
pastwę losu. Rozbiegli się przeto z przysięgami pomsty i złorzeczeniami na ustach, cała zaś rzecz na
skrzydłach plotki szybko dotarła do wiadomości sąsiedniej Fokidy, na której terytorium znajdują się
wszak Gorące Wrota i jej mieszkańcy już wcześniej żyli w panicznym lęku, iż zaleje ich perska fala.
Także więc i Fokidyjczycy uciekli.

Maszerując na północ, kolumna sprzymierzonych coraz to natrafiała na górskie plemiona i gromady


wieśniaków uciekające w przeciwnym kierunku, na południe, wzdłuż militarnego traktu czy raczej drogi
przemienionej teraz w militarny trakt. Odziane w łachmany klany umykały przed nadciągającymi Persami,
niosąc cały swój żałosny dobytek w przerzuconych przez ramiona lub niesionych na głowie niczym
dzbany z wodą tobołkach, poczynionych z prześcieradeł i płaszczy. Głowy rodzin, z głęboko zapadłymi
policzkami, ciągnęły wózki na kołach, na nich zaś, częściej niż meble i sprzęty, upakowani byli ludzie:
dzieci, którym nogi odmówiły posłuszeństwa z przemęczenia, oraz skulone staruszki i staruszkowie,
których nogom odebrał siły podeszły wiek. Tylko nieliczni korzystali z wozów zaprzężonych w muły albo
z jucznych osiołków. Pod nogami uchodźców plątały się zwierzęta domowe i hodowlane; wychudzone
psy żebrzące o pożywienie, żałośnie prezentujące się świnie, które pomimo kopniaków niechętnie
posuwały się naprzód, jak gdyby wiedziały, że najbliższego lub następnego wieczoru staną się kolacją dla
swoich właścicieli. Większość wędrowców stanowiły niewiasty; szły boso, zawiesiwszy obuwie na
karkach, aby nie zdzierać skórzanych podeszew.

Za każdym razem na widok zbliżającej się kolumny sprzymierzonych niewiasty, zawsze w takim samym
przerażeniu, uciekały z drogi i wspinały się na zbocza, przyciskając do piersi dzieci i gubiąc niesione
przedmioty, dopóki nie uświadomiły sobie, że nadchodzą rodacy, a nie wrogowie. W takich chwilach
następowała w ich sercach gwałtowna odmiana: panikę zastępowała ekstatyczna radość. Zbiegały na dół
po kamienistych stokach i ciasnymi wianuszkami otaczały maszerujących; jedne oniemiałe z zachwytu,
inne płaczące. Staruszki przepychały się do przodu, by całować ręce młodych wojowników; wiejskie
gospodynie zarzucały młodzieńcom ręce na szyje w uściskach, które w tych okolicznościach były tyleż
wzruszające, co i śmieszne.

— Jesteście Spartanami? — pytały poczerniałych od słońca hoplitów — Tegejczyków, Mykeńczyków,


Koryntian, Tebańczyków, Fliazjan i Arkadyjczyków — a wielu z nich, odpowiadając im twierdząco,
kłamało. Gdy mówiono kobietom, że Leonidas we własnej osobie kroczy na czele kolumny, nie chciały w
to uwierzyć, zanadto już bowiem były zwyczajne zdrad i osamotnienia w nieszczęściu. Gdy wskazano im
spartańskiego króla, i gdy ujrzały otaczający go oddział Rycerzy, wiele z nich, uwierzywszy wreszcie, nie
wytrzymywało spowodowanego niezmierną ulgą wzruszenia: zakrywały twarze rękoma i w omdleniu
osuwały się na drogę.

Tego rodzaju sceny zaczęły się powtarzać po osiem, dziesięć albo i dwanaście razy na dzień. Dlatego
sercami wojowników owładnęło poczucie nie tylko wagi, ale i pilności ich misji. Trzeba postępować
naprzód z największym pośpiechem; trzeba za wszelką cenę dotrzeć do wąwozu i umocnić się w nim,
zanim przybędzie tam nieprzyjaciel. Każdy wydłużał krok, nie czekając na rozkazy. Tempo, w jakim
zaczęła maszerować zbrojna kolumna, przerosło możliwości taborów. Wozy i juczne osły zostawiano
więc po prostu z tyłu, pozwalając im podążać za kolumną w możliwym dla siebie tempie,
najniezbędniejsze zaś ładunki przełożono na ludzkie plecy. Jeśli o mnie chodzi, to zdjąwszy obuwie i
przerobiwszy płaszcz na naramienny worek, dźwigałem tarczę mego pana w skórzanym pokrowcu; wraz z
nagolennikami i napierśnikiem ważyła jakieś dwadzieścia pięć kilo z okładem. Do tego doliczyć należy
dwa posłania i polowe wyposażenie nas obu, moje własne uzbrojenie, trzy kołczany żelaznych grotów
owinięte w naoliwioną kozią skórę oraz mnogość najróżniejszych drobiazgów, bez których wojownik nie
może się obyć: „haczyki na ryby” i nici z jelit do zszywania ran, woreczki z leczniczymi ziołami, takimi
jak: ciemiernik, naparstnica, wilczomlecz, szczaw i lebiodka, a także sosnowa żywica; opaski żylne,
przepaski na ręce, płócienne opatrunki, brązowe „pieski”, którymi się po podgrzaniu wypalało kłute rany,
„żelazka” służące do tego samego celu przy powierzchownych cięciach; mydło, podkładki pod stopy,
moleskiny i przybory do szycia. Do tego jeszcze zestaw kucharski: rożen, garnek, młynek, krzemień i
trzaski. A wreszcie takie rzeczy jak piaskowo-oliwna pasta do polerowania brązu, oleista płachta od
deszczu i kilof połączony ze szpadlem, zwany dla swego kształtu hyssax, co w sprośnej żołnierskiej
gwarze oznacza niewieści narząd. Nadto, rzecz jasna, racje żywnościowe: nie zmielony owies, cebula i
ser, czosnek, figi i wędzona koźlina; do czego doliczyć trzeba już tylko pieniądze, amulety i talizmany.

Pan mój wziął na siebie zapasową ramę tarczy, podwójnie oblicowanej brązem, swoje i moje obuwie
oraz rzemienie, skórzany gorset, zestaw do nitowania, dwie jesionowe i dwie dereniowe włócznie z
zapasowymi żelaznymi grotami, hełm, trzy xiphe, jeden u boku, a dwa przymocowane do
siedemnastokilowego plecaka, w którym upchałem dodatkowe racje oraz porcje nie zmielonego ziarna,
dwa bukłaki z winem i jeden z wodą, do tego „woreczek na łakocie” z ciasteczkami, które upiekła wraz z
dziewczynkami pani Arete, zawijając je w podwójną warstwę nasyconego oliwą płótna, mającego
zapobiec przenikaniu do wnętrza odoru cebuli, którym przesycony był cały plecak. Od samego początku
aż po koniec kolumny giermkowie i wojownicy dzielili się pomiędzy sobą bagażem, ważącym od
osiemdziesięciu do osiemdziesięciu pięciu kilo.

Było nas w kolumnie o jedną głowę więcej, niż odnotowywał spis; maszerowała z nami myśliwska suka,
która wabiła się Styks i należała do Pereintosa, Skiryty, który zaliczał się do „królewskiego wyboru”
Leonidasa. Zeszła ona za swym panem z gór do Sparty, a potem, stwierdziwszy, że nie rusza on z
powrotem do domu, dalej pełniła przy nim psią straż. Bywało, że przez dobrą godzinę przemierzała
bardzo zaaferowana całą długość rozciągniętej kolumny, by węchem dokładnie ustalić pozycję każdego z
maszerujących, po czym wracała do swego Skiryty — który dzięki niej zyskał już sobie przydomek Ogar
— aby niezmordowanie dreptać przy jego nodze. Nie ulegało wątpliwości, że wbiła sobie do psiej
głowy, iż wszyscy ci mężowie pozostają pod jej opieką.

— Pilnuje nas niczym owczarek swego stada — zauważył Dienekes

— i trzeba przyznać, że cholernie się do tej roboty przykłada.

Z każdą przebytą milą wkraczaliśmy w coraz bardziej wyludnione okolice. Wszyscy uciekali. A już
terytorium Fokidy, w bezpośredniej bliskości Wrót, było całkowicie opuszczone i bezludne. Leonidas
rozesłał posłańców do górskich kryjówek, w których schroniło się wojsko i cywilna ludność, aby w
imieniu Zgromadzenia Helleńskiego poinformować wszystkich, że sprzymierzeni wkroczyli na ich ziemię,
by stanąć w obronie fokidyjczyków i lokrydyjczyków bez względu na to, czy oni sami wyjdą z ukrycia,
czy też nie. Królewskie słowa zapisane zostały nie na zwyczajnym wojskowym rulonie, przeznaczonym
dla rozkazów, ale na takim samym nasyconym oliwą płótnie, na jakim zaprasza się na tańce członków
rodziny i przyjaciół. Ostatnie zdanie przesłania brzmiało: „Przybądźcie, tak jak stoicie”.

Tego samego, czyli szóstego po wymarszu z Lacedemonu popołudnia, kolumna dotarła do wioski
Alpenoi, a pół godziny później do samych Termopil. W odróżnieniu od terenów rolniczych, pole bitwy, a
raczej to, co miało się nim stać, bynajmniej nie było wyludnione. Liczni mieszkańcy Alpenoi oraz Anteli,
położonej na północnym krańcu wąwozu wioski, nad strumieniem zwanym Feniks, zorganizowali
prowizoryczne targowisko. U kilku najobrotniejszych wieśniaków można było nawet kupić świeżo
upieczony, jęczmienny lub pszenny chleb, a jeden wykazał się aż taką przedsiębiorczością, że sklecił
połowy bar z napojami. Najbardziej jednak zadziwiły wszystkich dwie energiczne flądry, które w jednej
z opuszczonych łaźni urządziły dwuosobowy burdelik. Z miejsca zyskał on sobie dwie nazwy:
„Sanktuarium Afrodyty Upadłej” oraz „Dwudziura”; wybór zależał od tego, który pytał o drogę do owego
przybytku, i od tego, który wskazywał kierunek.

Jak donosili skiryccy zwiadowcy, Persowie nie dotarli jeszcze do Trachis ani lądem, ani od strony
morza. Na rozciągającej się na północy równinie nie stanął jeszcze nieprzyjacielski obóz. Flota
Imperium, jak przekazywano, wyruszyła z portu Therma w Macedonii albo wczoraj, albo przedwczoraj.
Tysiąc jej okrętów płynęło teraz wzdłuż wybrzeży Magnezji, a jej czołowych eskadr można się było
spodziewać na lądowiskach plaż Afetei, osiem mil na północ od nas, w ciągu najbliższej doby.

Siły lądowe wroga wyruszyły z Thermy o dziesięć dni wcześniej. Ich kolumny posuwały się, jak o tym
informowali uchodźcy z północy, zarówno traktami biegnącymi wzdłuż wybrzeża, jak i drogami w głębi
lądu, przebijając się przez napotykane od czasu do czasu lasy.

Przyszła pora, by Leonidas przejął inicjatywę.


Zanim jeszcze wyznaczono miejsca pod obozowiska sprzymierzonych, król wysłał już do krainy
trachijskiej oddziały, których zadaniem było podpalenie każdego napotkanego stogu zboża oraz
schwytanie lub przepędzenie wszystkiego, co żyje, włącznie z kotami podwórkowymi i jeżami, a co
mogłoby nieprzyjacielowi pomóc się wyżywić.

Oddziały te poprzedzane były przez grupy rozpoznawcze, składające się z geometrów i inżynierów
wyznaczonych przez każdy sojuszniczy kontyngent, z rozkazem, by posuwały się na północ aż do plaż,
które będą prawdopodobnie wykorzystane przez Persów jako miejsca lądowania ich floty. Członkowie
tych grup mieli obowiązek sporządzania map całego rejonu, dopóki nie uniemożliwią im tego zapadające
ciemności; główne zainteresowanie polecono im skupić na drogach i szlakach, z których mogliby
skorzystać Persowie, posuwając się ku Wąwozowi. Choć w składzie armii Leonidasa nie było konnicy,
to jednak zadbał on nawet o to, aby w każdej grupie rozpoznawczej znalazł się doświadczony jeździec,
który nawet jako piechur najlepiej potrafi ocenić możliwości działania nieprzyjacielskiej jazdy na danym
terenie. Czy udałoby się Kserksesowi wprowadzić konnych na wysoko położone odcinki szlaków? Ilu?
W jakim posuwaliby się tempie? Jaki sposób byłby najlepszy, żeby im w tym przeszkodzić?

Ponadto, grupy rozpoznawcze miały schwytać i przyprowadzić ze sobą każdego mieszkańca tego regionu,
którego znajomość miejscowej topografii mogłaby się okazać pomocna dla sprzymierzonych. Leonidas
chciał się wywiedzieć o dokładne, krok po kroku, usytuowanie najbliżej jego pozycji położonych dróg
dostępu od północy, oraz swoistego zgrupowania zagradzających ten dostęp obronnych pancerzy, z
których kluczowy przypominał Tempe, utworzonego przez sieć wąwozów rozsianych na południu i
zachodzie. Chciał się upewnić, czy nie ma tam jakiegoś jeszcze nie odkrytego szlaku, dzięki któremu
wróg mógłby oskrzydlić i okrążyć Greków.

W tym momencie wydarzyło się coś, co zdało się tak złowróżbnym znakiem, że omal nie doprowadziło
do całkowitego upadku bojowego ducha sojuszniczych wojsk, zanim jeszcze ich żołnierze na dobre
zrzucili z ramion swe plecaki. Otóż jeden z szeregowców tebańskiej piechoty nieszczęśliwym trafem
wdepnął w gniazdo niedawno wyklutych z jaj węży, których było jakieś pół tuzina. Pokąsały mu one
obnażoną kostkę, a jak wiadomo każdemu myśliwemu, ukąszeń małych węży lękać się trzeba bardziej niż
dorosłych, bowiem małe nie potrafiąjeszcze dozować swego jadu, lecz od razu wstrzykują w ciało
intruza cały jego zapas. Nieszczęśnik zmarł w ciągu godziny w straszliwych mękach, mimo iż medycy
wytoczyli zeń niemal wszystką krew.

Gdy jeszcze pokąsany Tebańczyk wił się w bólach, zawezwano doń jasnowidza Megistiasza. Cała reszta
armii, otrzymawszy od Leonidasa rozkaz natychmiastowego przystąpienia do prac nad przedłużeniem i
umocnieniem biegnącego w poprzek Wrót starożytnego Fokidyjskiego Muru, trudząc się nad tym, zmagała
się jednocześnie z przerażeniem, narastającym w miarę jak z ofiary ukąszeń uchodziło szybko i w
męczarniach życie. W tym momencie przez wszystkich poczytane to było za znak ich własnego końca.

Na szczęście synowi Megistiasza przyszło w pewnej chwili do głowy zapytać o imię umierającego.

Brzmiało ono Perses.

W jednej chwili przeszedł wszystkim ponury nastrój, w jaki popadli na wieść o złej wróżbie, albowiem
Megistiasz oświadczył, że znak ów jasno i jednoznacznie się tłumaczy tym, że imię, nadane
Tebańczykowi przez matkę, ściągnęło na niego światło nieszczęśliwej gwiazdy, gdyż oznaczało perskiego
wroga, który najeżdżając Grecję, wstąpił w gniazdo mieszczące pomiot węży. Jakkolwiek były jeszcze te
małe stwory niedoświadczone i nienawykłe do zbiorowego działania, to przecież miały już swe jadowe
zęby, przeto zdolne były wstrzyknąć śmiertelną truciznę w życiodajny obieg krwi wroga i powalić go na
ziemię.

Noc właśnie zapadła, gdy ów naznaczony przez zły los nieszczęśnik wyzionął ducha. Leonidas nakazał go
bezzwłocznie i z honorami pogrzebać, po czym z powrotem posłał wszystkich do pracy. Wydano rozkaz,
aby każdy kamieniarz, bez względu na to, do którego spośród sojuszniczych oddziałów należy, stawił się
przed dowództwem. Przystąpiono do gromadzenia dłut, kilofów i drągów. Po więcej posłano do Alpenoi
i innych okolicznych wiosek. W tym również celu wysłano specjalną grupę do Trachis. Rzemieślnicy
otrzymali polecenie rozkruszenia jak najdłuższego odcinka szlaku prowadzącego do Wąwozu, a także do
wykucia w najbardziej rzucającym się na nim głazie następującego przesłania:

Grecy, których wcielił do swej służby Kserkses:

Jeśli już pod przymusem trzeba wam walczyć przeciw nam, s

woim braciom,

to walczcie marnie.

Równocześnie zabrano się do pracy przy odbudowie starożytnego Fokidyjskiego Muru, który blokował
Wąwóz. Zamiast muru, w chwili przybycia sprzymierzeni znaleźli jedynie wał utworzony z jego gruzów.
Leonidas zażądał na jego miejsce prawdziwego muru obronnego.

Zaczęło się widowisko zgoła pobudzające do śmiechu. Najróżniejsi inżynierowie i kreślarze z


rozmaitych wojsk zebrali się na naradę i przystąpili do solennych pomiarów miejsca, jako też do
wysuwania różnorodnych propozycji architektonicznych. Zapalono pochodnie, aby oświetlić Wąwóz, i
zaczęto kreślić w pyle fachowe diagramy. Jeden z kapitanów Koryntian przedstawił nawet prawdziwy,
wyrysowany w odpowiedniej skali projekt. Dowódcy poczęli się między sobą spierać. Jeden powiada,
że mur powinien stanąć w czołowym zwężeniu Wąwozu, aby zablokować wejście. Na to drugi, że lepiej
będzie go cofnąć o pięćdziesiąt kroków, w wyniku czego powstałby „trójkąt śmierci”, wytyczony przez
dwa skalne urwiska i obronny mur. Trzeci z kolei kapitan nalega, żeby powiększyć jeszcze tę przestrzeń,
cofając mur o kolejnych pięćdziesiąt kroków, dałoby to bowiem sojuszniczej piechocie większe pole do
uszykowania się i manewru. Gdy zaś oni tak się wykłócali, wokół nich kręcili się, jak to jest w zwyczaju
Hellenów, wojownicy, ochoczo podsuwając im swoje własne przemyślne rady i oferując swoją mądrość.

W końcu Leonidas pochwycił jakiś głaz i zaniósł go na upatrzone przez siebie miejsce. Podniósł następny
i umieścił go obok pierwszego. Pozostali patrzyli w ogłupiałym milczeniu, jak ich naczelny wódz, który
wszak, co każdy widział, był już dobrze po sześćdziesiątce, pochylił się, żeby podjąć trzeci głaz, aż
wreszcie któryś wrzasnął:

— Jak długo jeszcze, bęcwały, zamierzacie tak się przyglądać z rozdziawionymi gębami? Będziecie tak
stali całą noc, czekając, aż król zbuduje ten mur własnymi rękami?

Z okrzykiem entuzjazmu żołnierze rzucili się do roboty. Wszelako widok pomocnych rąk bynajmniej nie
skłonił Leonidasa do zaprzestania własnych wysiłków; pracował dalej ze swymi podkomendnymi, a stos
kamieni zaczynał stopniowo uzyskiwać wysokość, która go upoważniała do zwania się barykadą z
prawdziwego zdarzenia. Za całą instrukcję wystarczyły budowniczym te oto słowa króla:
— Nie popuszczajcie wodzy fantazji, bracia. Tak czy inaczej to nie kamienny mur obroni Helladę, tylko
ludzki.

Jak zawsze, gdy miałem okazję go obserwować przy jakiejś pracy, król dawał z siebie wszystko, na
równi ze swymi wojownikami, i od niczego się nie uchylając, a tylko od czasu do czasu przystając na
chwilę, by zwrócić się do kogoś z jakimś osobistym słowem. W rozmowie ze znanymi sobie ludźmi
zawsze posługiwał się ich imieniem, natomiast świeżo kogoś poznawszy, notował w pamięci nie tylko
jego imię, lecz i przydomek, często pieczętując swoją przyjaźń z tym nowo poznanym serdecznym
klepnięciem w plecy. Zdumiewające przy tym było, z jaką szybkością jego słowa, wypowiedziane tylko
do jednego lub dwóch, rozchodziły się wzdłuż szeregów, napełniając wszystkie serca odwagą.

Nadeszła pora pierwszej zmiany warty.

— Przyprowadźcie do mnie tego obwiesia.

Tymi słowy Leonidas przywołał pewnego wyjętego spod prawa miejscowego łotrzyka, który po drodze
przyłączywszy się do maszerującej kolumny, zaoferował, za wynagrodzeniem, swoją pomoc przy
rozpoznawaniu terenu. Dwaj Skiryci przyprowadzili go przed oblicze króla.

Ku swemu niezmiernemu zaskoczeniu rozpoznałem go.

Był to ów chłopak z mojej krainy, który sam sobie nadał imię Sphaireus, czyli Piłkarz. Dzikus, który po
upadku mego miasta poszedł w góry, kopiąc przed sobą obszytą skórą ludzką czaszkę na znak swego
książęcego panowania. I oto tenże zbrodniarz wkroczył właśnie w krąg królewskiego ogniska, lecz już
niejako gładkolicy chłopak, lecz wystraszony, brodaty mężczyzna.

Podszedłem do niego. On także mnie sobie przypomniał. Zachwycony był takim szczególnym
odnowieniem naszej znajomości, jak też i niepomiernie rozbawił go fakt, iż oto los w takich
okolicznościach znowu zetknął ze sobą dwie sieroty po ogniu i mieczu, przywiódłszy nas obu do samego
epicentrum helleńskiej zagłady.

Piłkarz objawił złowróżbny zgoła optymizm co do przebiegu wojny. Stwarzała mu ona znakomitą okazję
do plądrowania jej obrzeży: napadania na pobitych i grabienia zwyciężonych. Dla niego wojna to był
wspaniały interes. Nie musiał nawet słowami wyrażać pogardy dla takiego jak ja bałwana, który z
własnej woli wstąpił do armii, a na dodatek nie dostawał za to ani zapłaty, ani też nie czerpał ze swej
służby jakiegokolwiek zysku.

— A co się stało z tą smakowitą jałóweczką, z którą się wtedy włóczyłeś? — zapytał w pewnej chwili.
— Jak to jej tam było, tej twojej… kuzynce?

„Jałóweczka”, to w moich ojczystych stronach jedno z owych sprośnych określeń, których się używało w
odniesieniu do ładnych dziewcząt, wchodzących właśnie w swój najlepszy wiek.

— Diomache nie żyje — skłamałem — a ty także będziesz zaraz martwy, jeśli pozwolisz sobie na jeszcze
jedno tego rodzaju słowo.

— Nie rozpędzaj się, krajanie! Odłóż wiosła! Ja przecież tylko tak sobie, dla ożywienia atmosfery…

Nim któryś z nas zdążył wypowiedzieć jeszcze jedno słowo, królewscy oficerowie przywołali łotrzyka.
Leonidasowi potrzebny był bowiem jakiś włóczykij, zdolny samymi podeszwami stóp wyczuć, dokąd go
wiedzie niewiadoma kamienista kozia ścieżka; jakiś nie znający lęku śmiałek, który potrafiłby się wspiąć
po stromej, tysiącmetrowej ścianie na szczyt górującego nad Wąwozem Kallidromosu.

Król chciał wiedzieć, co się na tym szczycie znajduje i jak niebezpieczna byłaby próba jego osiągnięcia.
Czy z chwilą gdy nieprzyjaciel zapanuje nad Równiną Trachijską i północnymi przejściami, byłoby
możliwe wysłanie oddziału sprzymierzonych, a niechby nawet tylko jednego człowieka, z zadaniem
obejścia górnych partii Kallidromosu i dotarcia na perskie tyły?

Piłkarz bynajmniej nie ukrywał, iż perspektywa udziału w tak ryzykownym przedsięwzięciu nie wzbudza
w nim ani odrobiny entuzjazmu.

— Ja z nim pójdę — oświadczył Skiryta Ogar, który był wszak góralem. — Gotów jestem na wszystko,
byle tylko dano mi spokój z budową tego cholernego muru.

Leonidas skwapliwie zaakceptował tę ofertę. Polecił swemu skarbnikowi, aby wypłacić Piłkarzowi sumę
na tyle znaczną, by zgodził się pójść, zarazem jednak na tyle skąpą, aby być pewnym, że chciwość skłoni
go do powrotu.

Około północy zaczęli schodzić z gór Fokidyjczycy i Lokrydyjczycy z Opusu. Król ciepło powitał
nowych sojuszników i, ani słowem nie nawiązując do ich uprzedniej dezercji, od razu wskazał im
przeznaczoną na ich użytek część obozu, gdzie czekał już na nich gorący gulasz i bochny świeżego chleba.

Nad rozciągającym się na północ od nas morskim wybrzeżem rozpętała się potworna burza. Z oddali
dobiegały echa straszliwych grzmotów, toteż choć niebo nad Wrotami wciąż było czyste i wygwieżdżone,
ludzi zaczął ogarniać zabobonny strach. Byli wszak bardzo zmęczeni. Sześciodniowy marsz z
obciążeniem osłabił w nich odporność ducha; ich serca padały łupem niewyrażalnych lęków i
niewidzialnych demonów. Nie mogło też umknąć uwagi świeżo przybyłych Fokidyjczyków i
Lokrydyjczyków, jak niewielka jest, by nie powiedzieć samobójczo znikoma, grupka tych, którzy
postanowili stawić czoło miriadom nieprzyjaciela.

Po miejscowych handlarzach, a nawet po dziewkach nie było już śladu; wymknęli się wszyscy niczym
szczury, które chroniąc się w swych norach, przepowiadają rychłe trzęsienie ziemi.

Wśród przechadzających się bez celu mieszkańców okolicznych miejscowości był pewien majtek, który
twierdził, iż przez lata całe żeglował z kupcami z Sydonu i Tyru. Zdarzyło mi się być obecnym przy
ognisku Arkadyjczyków, gdy człowiek ów począł wzbudzać w nich strach. Zetknąwszy się osobiście z
perską flotą, miał on do opowiedzenia następującą historię:

— W zeszłym roku służyłem na pewnej galerze zbożowej. Wypłynęliśmy z Mitylene i wpadliśmy w ręce
Fenicjan, którzy wchodzili w skład floty Wielkiego Króla. Skonfiskowali oni nasz ładunek i zmusili nas,
abyśmy pod eskortą popłynęli za nimi, żeby wyładować go w jednym z ich portów. Znajdował się on w
Trymonie na wybrzeżu Tracji. Widok, jaki tam ujrzałem, zaparł mi dech w piersiach.

Wokół niego zaczęło przybywać ludzi, którzy słuchali z ponurą uwagą.

— Port wyładunkowy dorównałby swymi rozmiarami niejednemu miastu. Zbliżając się do niego, miało
się wrażenie, że wznosi się za nim łańcuch wzgórz. Gdy się już jednak dopłynęło na miejsce, okazało się,
że owe domniemane wzgórza, to wznoszące się ku niebu góry, powstałe z warstw ustawionych jedna na
drugiej, zmoczonych w morskiej wodzie beczek, w których trzymano solone mięso. Widziałem w tym
porcie ich broń, przyjaciele. Dziesiątki tysięcy sztuk. Widziałem zboże i oliwę, i namioty piekarzy
wielkie niczym stadion. Materiały i urządzenia wojskowe, jakie mógłby tylko sobie wyobrazić
człowieczy umysł. Pociski procarzy. Tyle ich, że zajmowały cały akr ziemi, a ułożone były na stopę
wysoko. Żłoby z owsem dla królewskich koni, ciągnące się na długość mili. A pośrodku tego wszystkiego
wznosiła się przykryta płachtami oleistej tkaniny piramida wielkości góry. Na bogów, cóż takiego mogła
ona zawierać? Zapytałem o to oficera marynarki, który pełnił straż nad nami. „Chodź ze mną”, on na to,
„to ci pokażę”. Zgadnijcie, bracia. Co znajdowało się pod tym przykryciem?

I uczyniwszy dla efektu pauzę, sam odpowiedział:

— Papier.

Żaden z Arkadyjczyków nie domyślił się, co by to miało znaczyć.

— Papier! — powtórzył Trachijczyk potężnym głosem, jak gdyby chciał przebić się z tą nowiną przez
grube czaszki swoich słuchaczy. — Papier dla królewskich skrybów, którzy używali go do robienia
spisów. Spisów ludzi. Koni. Broni. Zboża. Papier do wypisywania rozkazów dla wojsk. Formularze
raportów i zapotrzebowań, instrukcji musztry i depesz, sądów polowych i odznaczeń za męstwo.
Świadectwa, na których zapisana była droga, jaką przebyło wszelkie zaopatrzenie, zanim dotarło do
królewskich magazynów. Spisy wszystkich łupów wojennych, które król zamierzał ze sobą zabrać. Listy
puszczonych z dymem krain i splądrowanych miast, nazwiska jeńców i skutych łańcuchami
niewolników…

W tym momencie na obrzeżu zgromadzonego tłumku pojawił się przypadkiem mój pan. Dostrzegłszy
zgrozę malującą się na twarzach słuchaczy, bez słowa przecisnął się do oświetlonego wnętrza kręgu.
Widząc, iż nawet Spartiata okazał mu zainteresowanie, majtek podwoił zapał, z jakim snuł swoją
opowieść, wielce zadowolony z przerażającego wrażenia, jakie robiła ona na słuchaczach:

— Jednakże to, co najstraszniejsze, dopiero usłyszycie, bracia. Otóż tego samego dnia, gdy nasi strażnicy
prowadzili nas na kolację, mijaliśmy perskich łuczników, którzy odbywali ćwiczenia. Nawet bogowie
olimpijscy nie zdołaliby chyba zgromadzić tak niezliczonej rzeszy wojowników. Przysięgam, przyjaciele,
że tak niewyobrażalna była ich mnogość, iż strzały ich, wypuszczone salwą, przesłaniały światło słońca!

Promieniujący zadowoleniem wzrok podżegacza zwrócił się ku memu panu, jak gdyby chciał się nasycić
wyrazem zgrozy, która przejęła nawet Spartanina. Tymczasem, ku rozczarowaniu majtka, Dienekes
przyglądał mu się zgoła chłodno i z obliczem niemal znudzonym.

— To świetnie — rzekł. — Dzięki temu będziemy toczyć bitwę w cieniu!

W połowie drugiej warty przez obóz przetoczyła się pierwsza fala paniki. Jeszcze nie spałem, zajęty
właśnie okrywaniem wodoodporną

płachtą tarczy mego pana, spoczywającej w skórzanym pokrowcu, jako że zanosiło się na deszcz, gdy
dobiegły mych uszu wiele mówiące szmery poruszających się ciał, którym towarzyszyła nagła zmiana w
natężeniu i częstotliwości odzywających się głosów. Przejęte lękiem obozowisko brzmi zupełnie inaczej
niż takie, w którym panuje spokój i pewność siebie. Dienekes zerwał się z głębokiego snu niczym
owczarek, którego zmysły wychwyciły odgłosy zaniepokojenia w powierzonym mu stadzie.

— Kurwa mać! — stęknął. — Już się zaczyna.

Do obozu wróciły pierwsze spośród oddziałów wysłanych na północ do niszczenia furażu i żywego
inwentarza. Wypatrzywszy światła pochodni i natknąwszy się na ślady kopyt, pozostawione przez
perskich konnych zwiadowców, przezornie zawrócili, zanim awangarda nieprzyjaciela miałaby im odciąć
drogę. Przynieśli oni wieść, iż ze skraju zbocza góry, milę lub nieco mniej stąd, można już było oglądać
wrogą kolumnę. Niektóre wysunięte czujki na własną rękę przeprowadziły zwiad i powróciwszy do
obozu, potwierdziły te doniesienia.

Za zasłoną zbocza Kallidromosu poprzez rozłożystą Równinę Tra-chijską nadciągały kolumny perskiej
awangardy.

ROZDZIAŁ DWUDZIES TY DRUGI

Parę minut po złożeniu raportów o zauważeniu straży przedniej nieprzyjacielskiej armii, Leonidas miał
już przed sobą cały spartański kontyngent gotowy do akcji; wcześniej wydał rozkazy poszczególnym
sojusznikom, aby po kolei formowali szyki, gotując się do wymarszu. Resztę tej nocy, jak również cały
następny dzień, spędziliśmy na doszczętnym pustoszeniu Równiny Trachijskiej i wznoszących się ponad
nią wzgórz. Zapuszczaliśmy się wzdłuż wybrzeża na północ, poprzez Spercheios i głębiej położone
tereny dotarliśmy do cytadeli i do trachij-skich klifów. Na całej równinie zapłonęły nasze ogniska, i to
nie zwyczajne, do przyrządzania strawy, ale strzelające w niebo płomienistymi kolumnami wielkie stosy,
które miały stworzyć wrażenie naszej mnogości. Poszczególne grupy wojowników obrzucały się w
ciemności wyzwiskami i przekleństwami, starając się, by brzmiały one jak najradośniej i dowodziły
naszej pewności siebie. O świcie cała ta rozległa płaszczyzna przesłonięta była dymem zmieszanym z
nadmorskimi mgłami, tak właśnie, jak tego chciał Leonidas. Należałem do jednego z czterech ostatnich
niszczycielskich oddziałów, które jeszcze rozpalały stosy, gdy nad zatoką zaczął szarzeć brzask.
Ujrzeliśmy Persów: konne patrole zwiadowcze oraz, na drugim brzegu Spercheiosu, szybkie łodzie
rozpoznawcze z morskimi łucznikami na pokładach. Obrzuciliśmy ich wyzwiskami i w odpowiedzi
usłyszeliśmy zniewagi pod naszym adresem.

Minął dzień, potem drugi. Przed naszymi oczami pojawiły się główne siły wroga. Równina poczęła się
zapełniać nieprzyjacielskim mrowiem. Najdalej wysunięte greckie oddziały już odstąpiły przed
śródziemnomorskim przypływem. Zwiadowcy przyglądali się, jak oficerowie Jego Wysokości zajmowali
najdogodniejsze tereny pod monarsze namioty i ogradzali najlepsze pastwisko dla stada królewskich
koni.

Wiedzieli, że Grecy tu byli, a Grecy wiedzieli, że Oni są tam.

Tego wieczoru Leonidas przywołał mego pana oraz pozostałych enomotarchai, dowódców plutonów, na
niewysoki pagórek wznoszący się za Fokidyjskim Murem, gdzie ustanowił swój dowódczy sztab. Jako do
pierwszych, zwrócił się król do oficerów Sparty. W trakcie jego przemowy zaczęli napływać wodzowie
sprzymierzonych, i ta czasowa zbieżność była w pełni przez niego zamierzona. Chciał, aby sojusznicy
podsłuchali to, co pozornie miał do powiedzenia wyłącznie na użytek spartańskich uszu.

— Bracia i towarzysze broni — rzekł Leonidas do zgromadzonych wokół niego Lacedemończyków. —


Wygląda na to, iż pomimo imponującej manifestacji siły, jaką tu urządziliśmy, Pers nie doszedł do
przekonania, że ostrożność nakazywałaby spakować manatki i wsiąść na okręt, którym popłynąłby w
drogę powrotną. Zdaje się przeto, że trzeba nam jednak będzie stanąć z nim do walki. Posłuchajcie tedy,
czego się po każdym z was spodziewam. Jesteście elitą Hellady, oficerami i dowódcami z nadania
obywateli Lacedemonu, wybranymi przez Kongres Istmajański, by w obronie naszej ojczyzny zadać
pierwszy cios temu, który ją najechał. Pamiętajcie, że nasi sojusznicy będą z was brali przykład. Jeśli
pokażecie po sobie strach, to będą przelęknieni. Jeśli zabłyśniecie odwagą, to i oni jej dowiodą. Nasze
zachowanie się tutaj nie może się różnić niczym od tego, jakie okazaliśmy we wszystkich innych
kampaniach. Z jednej więc strony, żadnej nadzwyczajnej ostrożności, z drugiej, żadnej bezmyślnej
brawury. Ponad wszystko zaś, dbałość o drobiazgi. Przestrzegajcie ustalonego programu ćwiczeń bez
żadnych odstępstw. Nie zaniechajcie żadnej należnej bogom ofiary. Kontynuujcie codzienne ćwiczenia
gimnastyczne i musztrę z bronią. Nie ograniczajcie czasu przeznaczonego na pielęgnację włosów, a w
miarę możności nawet przedłużajcie go.

Teraz już wszyscy zawezwani dowódcy sprzymierzonych zameldowali się przy ognisku, wokół którego
toczyła się narada, i zajęli wyznaczone im miejsca pośród zebranych wcześniej Spartan. W dalszym ciągu
Leonidas niby to zwracał się do swych krajan, wszelako jednym uchem przysłuchiwał się reakcjom nowo
przybyłych.

— Pamiętajcie, iż ci nasi sojusznicy nie podlegają nakazowi poświęcania całego swego życia ćwiczeniu
się w wojennym rzemiośle, jak to jest naszym obowiązkiem. Są oni najpierw rolnikami i kupcami, a
dopiero potem obywatelami wojownikami, z których składają się milicje ich miast. Co nie znaczy
bynajmniej, że obca im jest cnota męstwa, gdyby tak bowiem było, to nie staliby teraz u naszego boku.
Dla Fokidyjczyków i Lokrydyjczyków ta ziemia, to ich ojczysty kraj; stając do walki, bronią swych
domów i rodzin. Co się tyczy pozostałych, Tebańczyków, Koryntian i Tegejczyków, Orchomenian i
Arkadyjczy-ków, Fliazjan, Tespijczyków, Mantineańczyków i Mykeńczyków, to w moim odczuciu
wykazali oni jeszcze większą andreię niż ci, których wymieniłem, ponieważ stawili się tutaj nie
przymuszeni i nie po to, by bronić własnych swoich domostw, lecz w obronie całej Grecji.

Gestem poprosił nowo przybyłych, aby wystąpili naprzód.

— Witam was, bracia. Znalazłszy się w otoczeniu sojuszników, pozwolę teraz mej przemowie popłynąć
pod wszystkimi żaglami.

Oficerowie rozsiedli się wygodnie przy akompaniamencie niepewnych chrząknięć.

— Otóż Spartanom już mówiłem to, co teraz chcę powiedzieć wam. Jesteście dowódcami. Wasi ludzie
patrzą na was i starają się was naśladować. Niechaj żaden oficer nie zamyka się w swym kręgu lub w
gronie równych sobie rangą towarzyszy, lecz niech przez cały czas będzie obecny pośród swych
podkomendnych. Gdy pojawia się konieczność fizycznej pracy, niech się do niej sam przyłoży, wtedy
ludzie pójdą jego śladem. Zauważyłem, że poniektórzy z was kazali sobie wznieść własne namioty.
Rozkażcie je natychmiast złożyć. Zażyjcie wszyscy takiego samego snu jak ja: pod gołym niebem.
Zadbajcie o to, by wasi ludzie przez cały czas byli czymś zajęci. Jeśli zabraknie zajęć, trzeba im je
będzie wymyślić. Gdy bowiem dacie swoim żołnierzom okazję do gadania, to ich rozmowy obrócą się ku
lękowi, podczas gdy jakakolwiek czynność, przeciwnie, zrodzi w nich zapał do dalszego działania.
Utrzymujcie bezustannie wojenną dyscyplinę. Nie pozwólcie, by ktokolwiek dał upust ciśnieniu natury,
nie mając na podorędziu swej włóczni i tarczy. Nie zapominajcie, że najprzemyślniejszy oręż
nieprzyjaciela, jego jazda, rzesze jego łuczników czy procarzy tu, z powodu ukształtowania terenu, staje
się bezskuteczny. Dlatego też wybraliśmy to właśnie miejsce jako pole bitwy. Ponieważ nie wkroczy
nieprzyjaciel do Wąwozu linią szerszą niż na dwunastu ludzi ani nie stanie przed murem w liczbie
większej niż tysiąc, przy naszych czterech tysiącach. Zatem jest nas czterech na jednego.

Słowa te wywołały wśród zgromadzonych wokół niego wojowników pierwszy serdeczny śmiech.
Leonidas próbował bowiem dodać im ducha, nie tylko okazując spokój i pewność siebie, nieodzowne
zawodowemu żołnierzowi. Starał się dowieść im, iż wojna to swoista praca, a nie jakieś mgliste,
niepojmowalne misterium. Że król sprowadza swą wojenną strategię do czysto praktycznych i
konkretnych poleceń, które winny być realnie urzeczywistnionymi czynami, nie zaś tylko manifestacjami
walecznego stanu umysłów ich wykonawców, którzy, jak to doskonale wiedział, mogą zapomnieć o swej
waleczności w tej samej chwili, w której rozchodząc się, wyjdą poza krąg światła bijącego z
królewskiego ogniska.

— Dbajcie, panowie, o swą schludność. Nie zaniedbujcie waszych włosów, rąk i stóp. Gdy trzeba coś w
końcu przełknąć, to, cokolwiek by wam podano, przełknijcie. Spijcie, a przynajmniej udawajcie, że
pogrążeni jesteście we śnie. W żadnym razie nie wolno waszym podkomendnym zobaczyć, jak bezsennie
przewracacie się z boku na bok. Złymi nowinami w pierwszej kolejności podzielcie się z waszymi
przełożonymi, nigdy zaś z podwładnymi. Wymagajcie od swoich giermków, aby każda aspis była zawsze
wypolerowana; chcę, by tarcze wasze zawsze błyszczały jak lustra, gdyż taki ich widok budzi w
nieprzyjaciołach przerażenie. Dajcie swoim ludziom czas na ostrzenie grotów włóczni, bowiem to
właśnie z zaufania do ich skuteczności czerpią oni ufność wobec samych siebie. Co się zaś tyczy
całkowicie zrozumiałego niepokoju względem najbliższych wydarzeń, przenikającego dusze waszych
podwładnych, to przekażcie im ode mnie, co następuje:

Ja osobiście nie spodziewam się żadnych starć ani tej, ani następnej, i ani nawet jeszcze kolejnej nocy.
Persowi niezbędny jest czas na uszykowanie swych szeregów. Przy czym im więcej nadciągających
miriad, tym większy będzie on miał kłopot z ich uporządkowaniem, przeto im bardziej będzie się
rozrastało jego przybyłe tu wojsko, tym większych będzie mu to przysparzało trudności w zaprowadzaniu
wojskowego porządku i tym więcej mu to zajmie czasu. Nadto musi on czekać na przybycie swej floty.
Tymczasem plaże, rozciągające się wzdłuż tego niezmierzonego wybrzeża, które mogłyby jej posłużyć
jako lądowiska, są nieliczne i wąskie. Trzeba tedy Persowi kilku dni, aby zakotwiczyć na rozlicznych
redach tysiące swych wojennych i transportowych stat- ! ków. Nasza flota, jak wam wiadomo,
zablokowała Cieśninę Artemizjon- i ską. Wróg, jeśli zechce przełamać tę blokadę, musi nam
wypowiedzieć morską bitwę w pełnej skali, aby się zaś do niej odpowiednio przysposobić, musiałby
nam dać jeszcze więcej czasu na przygotowania, sobie zaś na rozpoznanie naszych pozycji i
zaplanowanie jak najskuteczniejszego ataku. Żadnej nie ulega wątpliwości, że przodem wyśle swych
emisariuszy, by spróbować osiągnąć drogą dyplomatyczną to, co w innym razie groziłoby rozlewem krwi.
Tym wszakże nie musicie się już trapić, gdyż to do mnie należą wszelkie rokowania z nieprzyjacielem —
zapewnił obecnych Leonidas.

Mówiąc to, pochylił się ku ziemi i objął dłońmi kamień trzykroć większy niż pięści wojownika.

— Wierzcie mi wszakże, bracia, że gdyby Kserkses postanowił się do mnie zwrócić, to z równym
skutkiem mógłby przemówić do tego oto głazu.
Po czym splunął na ów kamień i odrzucił go w ciemność.

— Chciałbym wam coś jeszcze powiedzieć, towarzysze moi. Wszystkim wam znana jest wróżba, która
mówi, że albo król Sparty padnie na polu bitwy, albo sczeźnie samo miasto. Bądźcie otóż pewni, że ani ja
nie uwierzyłem w tę przepowiednię, ani bogowie nie wskazali tego tu miejsca jako mego grobu.
Przeciwnie, wierzcie, iż to proroctwo w żadnej mierze nie uczyni mnie nieczułym na los moich bliźnich.
Na wszystkich bogów, jako też na dusze mych dziatek, niniejszym tu wam przysięgam, że dam z siebie
wszystko, by w waszym, choćby nie wiedzieć jak licznym imieniu, bronić naszej chwalebnej przeszłości.
Zakończę tymi oto słowy, bracia i sojusznicy:

Gdziekolwiek zdarzy się wam spostrzec najkrwawszy bitewny zamęt, tam w pierwszym szeregu
znajdziecie Lacedemonów. Trzeba jednak, byście podkomendnym waszym wpoili tę przede wszystkim
myśl: nie korzyć się w duchu przed męstwem Spartan, lecz dorównać im własną odwagą. Pamiętajcie, że
w wojennym rzemiośle sztuka obchodzenia się z bronią ma niewielkie w istocie znaczenie. O wszystkim
decyduje męstwo, na które wszak Spartanie bynajmniej nie mają prawa wyłączności. Dopóty nie zawiodą
was wasze plutony, przyjaciele, dopóki wy sami pozostawać będziecie dla nich wzorem mężnego
dowódcy.

ROZDZIAŁ DWUDZIES TY TRZECI

Podczas każdej wojennej kampanii obowiązywał mnie stały rozkaz: budzić mego pana dwie godziny
przed świtem, czyli godzinę przed pobudką jego plutonu. Stanowczo zażądał on, abym nigdy nie dopuścił
do sytuacji, w której jego pluton ujrzałby swego enomotarchą wylegującego się na ziemi, nie zaś na
nogach i w pełnym uzbrojeniu.

Tamtej nocy Dienekes spał jeszcze krócej niż zwykle. Usłyszawszy, że się porusza, ja także się
poderwałem, on jednak rozkazał:

— Leż! — i pchnął mnie z powrotem na legowisko. — Jeszcze nawet nie przeszła druga warta.

Do tej drzemki ułożył się, nie zdjąwszy gorsetu, toteż gdy się teraz podnosił, dobiegło mych uszu
skrzypienie wszystkich jego poranionych stawów. Słyszałem, jak kręci szyją, a potem odpluwa flegmę z
płuc; pozostałość schorzenia, którego nigdy, podobnie zresztą jak i innych, nie zaleczył, a które było
śladem po bitwie w Oinoi, gdzie zanadto nawdy-chał się wojennego dymu.

— Pozwól mi sobie pomóc, panie.

— Spij. Nie każ mi powtarzać raz wydanego rozkazu.

Ze stosu ułożonej broni wybrał włócznię, zarzucił sobie na ramię tarczę, sięgnął po swój wojenny plecak,
do którego przyhaczył hełm, używszy osłony nosa jako zaczepu, po czym, utykając z powodu zranionej w
bitwie kostki, odszedł.

Udał się do króla, który, choć w otoczeniu Rycerzy, być może nie spał i czekał na czyjeś towarzystwo.
Stłoczone obozowisko pogrążone było we śnie. Nad cieśniną wznosił się przymglony księżyc, powietrze
było bardziej niż zwykle o tej letniej porze rześkie i, jak to nad morzem, zwłaszcza po niedawnej burzy,
nieco prześmiardłe. Wyraźnie było słychać, jak fale rozbijają się u stóp nadbrzeżnych klifów.

Popatrzyłem na Aleksandrosa, który z tarczą zamiast poduszki spał obok chrapiącego Samobójcy. Dalej,
poza krańcem obozowiska, płonęły wartownicze ognie, a gdziekolwiek by spojrzeć, wszędzie widziało
się znieruchomiałe sylwetki śpiących wojowników; przykryci płaszczami lub opończami bardziej
przypominali porozrzucane tobołki z rzeczami do prania niż ludzi.

Spoglądając w stronę Środkowych Wrót, widziało się uzdrowiskowe łaźnie. Były to przyjemnie się
prezentujące budyneczki z surowego drewna. Ich kamienne progi do gładkości zostały wypolerowane
stopami kuracjuszy, z których pierwsi przybyli tu całe wieki temu. Pomiędzy nimi, oświetlone lampami z
oliwkowego drewna, wdzięcznie wiły się pośród dębów naoliwione dróżki. Z każdej lampy zwisała
tabliczka z wypalonego drewna, a na niej wyryte były poetyckie strofy. Jedną z nich pamiętam do dziś:

Jak w chwili narodzin dusza wstępuje w nasze ciała,

Tak teraz ty, przyjacielu, wstępując do tych łaźni,

uwolnij ciało swoje, aby przeniknęło w duszę,

w boskim się łącząc z nią zjednoczeniu.

Przypomniałem sobie słowa o polach bitew, które pewnego razu wypowiedział mój pan. Miało to
miejsce pod Triteją, gdzie starliśmy się z Achajami na polu wschodzącego właśnie jęczmienia.
Ostateczna rzeź nastąpiła naprzeciw świątyni, do której w czasach pokoju rodziny wysyłały swych
dotkniętych na umyśle i opętanych krewnych, aby się tam modlili i składali ofiary Demeter Litościwej
oraz Persefonie.

— Nie masz takiego geometry, który by oznaczył jakieś pole i powiedział: „Tu poprowadzimy bitwę” —
rzekł wówczas mój pan. — Bywa, że miejsce to poświęcono nie wojennym bynajmniej celom, a
częstokroć wręcz współczuciu i niesieniu pomocy bliźniemu. Doprawdy rzec by można, że ironia
przejawia się niekiedy w zgoła niewyszukanej postaci.

A przecież na tych ziemiach Hellenów, górzystych i nieprzyjaźnie człowiekowi uformowanych, były


miejsca, które wprost sprzyjały wojnie, jak Enofita, Tanagra, Koroneja, Maraton, Cheronea, Leuktra,
oferując równiny i pochyłości, na których od pokoleń armie ścierały się w boju.

Takim też miejscem były Gorące Wrota. Pomiędzy ich stromymi ścianami toczyły się walki na śmierć i
życie już za starodawnych czasów Jazona i Heraklesa. Biły się tu plemiona górali, bandy dzikusów i
morskich piratów, hordy wędrownych ludów, barbarzyńców i wszelkiego rodzaju najeźdźców z północy i
zachodu. Przez wieki całe napływały tu i odpływały przemiennie fale pokoju i wojny, kuracjusze i
wojownicy; jedni spragnieni leczniczych wód, inni — głodni krwi.

Budowa obronnego muru dobiegła już końca. Jednym bokiem przylegał on do pionowego urwiska,
kończąc się przywierającą doń strzelistą wieżą, drugi zaś przebiegał pod kątem poprzez zbocze ku
nadbrzeżnym klifom. Widok jego był krzepiący: u podstawy gruby na dwie długości włóczni, a wysoki na
dwóch mężów. Od strony wroga wzniesiono go nie pionowo, wzorem miejskich murów obronnych, lecz z
rozmysłem pochyło, aż do samego zwieńczenia o ponadmetrowej wysokości, które na podobieństwo
fortecy wznosiło się pod kątem prostym, i w którym pozostawiono swego rodzaju furtki. Mogły one w
razie potrzeby posłużyć wojownikom sprzymierzonych jako chwilowe schronienie, gdyby wróg zagroził
im przyparciem, a następnie przygwożdżeniem do ściany.

Tył tego muru zbudowano na podobieństwo schodów, po których będą się wojownicy wspinali do walki
na samym szczycie barykady. Na całej swej szerokości szczyt ów obramowany został drewnianą
palisadą, na którą zarzucono płachty z wołowych skór; gdyby wbiła się weń ognista strzała
nieprzyjaciela, wartownicy mogliby zerwać i ugasić płonącą skórę, nie dopuszczając dzięki temu do
pożaru całej palisady.

Owo pośpieszne dzieło kamieniarzy nie odznaczało się wprawdzie równością i gładkością powierzchni,
wszelako zdawało się nader solidne. Wzdłuż całego szczytu w regularnych odstępach rozmieszczono
obronne wieżyczki, które dodatkowo umacniały poszczególne reduty, umiejscowione na prawej i lewej
flance oraz pośrodku, a także wzniesione za nimi rezerwowe ściany obronne. Te masywne punkty oporu
wzniesiono na taką samą wysokość co główny mur, z tyłu wzmacniając je złożoną z ciężkich głazów
ścianą, która sięgała głowy. Głazy te można byłoby w razie potrzeby zwalić na głowy atakujących,
korzystając ze wspomnianych wcześniej furtek.

Na każdej reducie stały w gotowości straże oraz trzy w pełni uzbrojone i z całym swym wyposażeniem
plutony: dwa arkadyjskie i jeden spartański.

Leonidas był już na nogach. Z łatwością można było przy ognisku dowództwa zauważyć jego długie
włosy koloru stali. Wśród otaczających go oficerów był i Dienekes, a rozpoznałem pomiędzy nimi także
Dytyrambosa, kapitana Tespijczyków, jak również dowódcę Tebańczy-ków, Leontiadesa, tudzież
Polynikesa, braci Alfeusza i Marona oraz kilku innych spartańskich Rycerzy.

Niebo szarzało. Poczułem, jak w mym pobliżu poczęły ożywać uśpione postaci. Także Aleksandros i
Ariston, przebudziwszy się, stanęli teraz u mego boku. Wzrok tych młodych wojowników, podobnie jak
mój, chciwie skupił się na otaczających króla oficerach. Doświadczeni w walkach wiedzieli, iż przyjdzie
im dzielnie się bić.

— Jakim sposobem — wypowiedział po chwili Aleksandros kotłujące się w młodzieńczej duszy uczucia
— poradzimy sobie z nimi? Czy znajdziemy odpowiedź na postawione przez Dienekesa pytanie? Czy
odkryjemy w naszych sercach owo „przeciwieństwo strachu”?

Trzy dni przed wymarszem ze Sparty pan mój zorganizował dla wojowników i giermków swego plutonu
polowanie, wyposażywszy ich we wszystko, co było do tego niezbędne. Stanowiło to coś w rodzaju
pożegnania, ale nie pomiędzy sobą, lecz z górzystą okolicą, w której się byli wszyscy urodzili. Nie padło
wówczas ani jedno słowo, które by się odnosiło do Wrót bądź do czekającej ich wojennej przeprawy.
Wielkie to były łowy, uświetnione przez bogów kilkoma wspaniałymi łupami, w tym potężnym odyńcem,
którego w trakcie szarży położyli Samobójca wraz z Aristonem przy użyciu oszczepu, a potem
umocowanego na jego końcu „jaszczurczego ogona”.

O zmierzchu myśliwi, a było ich ponad tuzin wraz z giermkami i helotami służącymi za nagonkę, w
znakomitych nastrojach zasiedli przy paru ogniskach, rozpalonych na wzgórzu nad Terają. Obok nich
zasiadł jednak także Phobos. Podczas gdy rozradowani łowcy zabawiali się przy ogniu przesadnymi
opowieściami o swych łupach i najróżniejszymi żartami, Dienekes zaprosił w swoje pobliże
Aleksandrosa i Ari-stona. Wkrótce zrozumiałem przemyślną, acz ukrytą intencję tego gestu. Pan mój
chciał z nimi mówić o strachu, wyczuł bowiem, że obaj młodzieńcy, których myśli dobrze znał mimo ich
milczenia, zmagali się wewnętrznie z wyobrażeniem czekającego ich boju.

— Przez całe życie — zaczął Dienekes — prześladowało mnie jedno pytanie. Co jest przeciwieństwem
strachu?

Poniżej nas dopiekło się już dzicze mięsiwo i zaczęto jego obfite porcje rozdawać w chciwe ręce
uczestników polowania. Wspiął się ku nam Samobójca, niosąc miski dla Dienekesa, Aleksandrosa i
Aristona, oraz po jednej dla siebie, dla Demadesa, giermka Aristona, i dla mnie. Usiadł naprzeciw
Dienekesa, a po obu jego bokach natychmiast ułożyły się dwa ogary, które czyhały nie tylko na kości, ale i
na pieszczoty Samobójcy, znanego z czułości dla zwierząt.

— Nazwać je aphobią. bezlękiem, nic by nie znaczyło. To wszak tylko słowo, które określa antytezę.
Określić przeciwieństwo lęku jako bezlęk, to tak, jakby nic nie powiedzieć. Ja tymczasem chciałbym
określić jego prawdziwe przeciwieństwo; to, które dzień znajduje w nocy lub ziemia w niebie.

— Przeciwieństwo wyrażone jako pozytyw? — zaryzykował Ariston.

— Otóż to! — wykrzyknął Dienekes, zwróciwszy ku niemu aprobujące spojrzenie, po czym przez chwilę
badał uczucia malujące się na obliczach młodzieńców. Czy prawdziwie chcą go wysłuchać? Czy istotnie
sprawa ta ich obchodzi? Czy, podobnie jak on sam, zastanawiali się nad tym?

— Jak pokonać strach przed śmiercią, ten najbardziej fundamentalny spośród lęków, który krąży wraz z
krwią w żyłach wszelkiego, nie tylko ludzkiego stworzenia?

Wskazał na ogary leżące przy Samobójcy.

— Sfora psów zdolna jest zaatakować lwa. Ponieważ znają swoje miejsce w stadzie. Każdy boi się tego,
który jest wyżej od niego ustawiony w hierarchii, i każdy czerpie siłę z lęku tego, od którego stoi wyżej.
Strach przezwycięża strach. Tak właśnie my, Spartanie, walczymy ze swoim lękiem. Obawie śmierci
przeciwstawiamy jeszcze większą: obawę przed utratą honoru. Przed hańbą, jaką byłoby usunięcie ze
sfory.

W tej właśnie chwili Samobójca rzucił ogarom ochłapy. Psie szczęki błyskawicznie się ku nim rzuciły,
lecz najsmakowitszy łup przypadł rzecz jasna temu z nich, który był silniejszy.

Dienekes uśmiechnął się.

— Czy jest to wszakże odwaga? Czy działając z obawy utraty honoru, nie działamy w istocie w odruchu
prawdziwego strachu?

Aleksandros zapytał wówczas, czegóż więcej szuka w takim razie jego mentor.

— Czegoś szlachetniejszego. Jakiejś wyższej formy owej tajemnicy, która byłaby nieposzlakowana i
niezawodna.

Następnie rzekł Dienekes, że w każdej innej kwestii mężczyzna może się zwrócić o radę do bogów,
wszelako nie w rzeczach dotyczących odwagi.
— Czego bowiem mogą nas o niej nauczyć nieśmiertelni? Oni wszak nie umierają. Dusze ich nie są jak
nasze, zamknięte w tej oto skorupie — tu dotknął swego ciała. — W tej istnej fabryce strachu.

Dienekes obiegł spojrzeniem najpierw Samobójcę, potem Aleksandrosa, Aristona i na końcu mnie.

— Wy, będąc młodzieńcami, wyobrażacie sobie zapewne, iż tacy jak ja, doświadczeni w wojnach
weterani, zapanowali nad strachem. My wszakże odczuwamy go tak samo dotkliwie jak wy, a nawet
dotkliwiej, bośmy go bliżej poznali. W każdym z nas lęk przed śmiercią żyje od rana do rana, dając o
sobie znać we wszystkich naszych mięśniach i kościach. Czyż nie jest to prawda, mój przyjacielu?

Samobójca potwierdził to ponurym grymasem, na który pan mój odpowiedział podobnym skrzywieniem.

— Łatamy i zszywamy tę naszą odwagę, z czego się da, ze strzępów i łachmanów. Jej trzon stanowi
jednak to, co podstawowe i zasadnicze: obawa przed sprawieniem zawodu swemu miastu, królowi i
naszym bohaterskim przodkom. Strach przed tym, że okażemy się niegodni naszych żon i dzieci, braci i
towarzyszy broni. Co do mnie, to zdążyłem już poznać wszystkie sztuczki z głębokim oddychaniem i
śpiewaniem, które są fundamentami tetrathesis, nauki o phobologii. Wiem, jak się zbliżyć do mojego
żołnierza, przekonując samego siebie, że jego strach większy jest od mojego. I być może jest on większy.
Lecz troszcząc się o to, by moi podwładni przeżyli, staram się w istocie zapomnieć o swoim własnym
lęku. On jednak zawsze we mnie jest. Największe moje osiągnięcie w walce ze strachem to walka
pomimo strachu. Ale to jeszcze nie odwaga. W każdym razie nie ten rodzaj odwagi, o którym mówię. Nie
jest nim zwierzęca furia czy też paniczny przejaw instynktu samozachowawczego, to bowiem jedynie
katalepsis, stan opętania. Byle szczur tyleż w sobie takiej zachowuje odwagi, ile człowiek.

Następnie mój pan zauważył, że częstokroć ci, którzy pragną przezwyciężyć lęk przed śmiercią, odwołują
się do wiary, iż dusza nie umiera wraz z ciałem.

— W moim przekonaniu pogląd taki jest głupotą. To myślenie życzeniowe. Są narody, głównie
barbarzyńskie, które wierzą, iż umierając, przenoszą się do raju. Ja jednak pytam: jeśli istotnie w to
wierzycie, to czemu nie popełniliście samobójstwa, aby przyśpieszyć tę podróż? Homer powiada nam, że
Achilles odznaczał się prawdziwą andreią. Czyżby? Będąc synem nieśmiertelnej, którego niemowlęciem
zanurzono w wodach Styksu, i wierząc, że można go porazić jedynie w piętę? Gdyby zwyczajni ludzie
wiedzieli o sobie to samo, mniej byłoby na tym świecie tchórzów niż ptasich piór na rybie.

Aleksandros zadał wówczas pytanie: czy w opinii Dienekesa jest w naszym mieście mąż, który by taką
prawdziwą odwagę posiadał?

— Spośród wszystkich Lacedemończyków najbliższy temu ideałowi jest nasz przyjaciel Polynikes.
Wszelako nawet jego męstwa nie znajduję w pełni zadowalającym. Walczy on bowiem nie z lęku przed
niesławą, lecz z pożądania sławy. Może mu to być poczytane za postawę szlachetną, a w każdym bądź
razie nie za taką, która brałaby się z niskich pobudek, czy jest to wszakże prawdziwa andreia?

Na to Ariston zapytał, czy takowa w ogóle istnieje.

— Nie jest to bynajmniej złuda — odrzekł z pełnym przekonaniem Dienekes. — Na własne oczy zdarzało
mi się widywać jej rzeczywiste dowody. Takich cudów odwagi dokonywał niekiedy mój brat Iatrokles.
Ilekroć ujrzałem go w takiej chwili, ogarniał mnie podziw pomieszany ze zgrozą. Owo bohaterstwo
wręcz z niego promieniowało. Walczył wówczas zgoła nie jak człowiek, ale jak bóg. Bywa takim w
walce Leonidas. Olympieusowi ani mnie to się nie zdarza. Nie zdarza się także żadnemu z tu obecnych.

Uśmiechnął się.

— A czy wiecie, kto odznacza się taką najwyższą, najczystszą formą odwagi, na jaką żaden z nas się nie
zdobył?

Odpowiedziało mu milczenie.

— Moja małżonka — powiedział wówczas Dienekes, po czym zwrócił się ku Aleksandrosowi. — Oraz
twoja matka, pani Paraleia. Z czego w moim mniemaniu wynika pewna nauka. Mianowicie że w samej
swej istocie męstwo bierze się z kobiecości. Zważcie, iż słowa: „odwaga”, andreia i aphobia, są
rodzaju żeńskiego, podczas gdy phobos i tromos, „lęk” i „strach”, to słowa rodzaju męskiego. Być może
nawet sam bóg, którego tak pragniemy, nie bogiem jest, a boginią. Nie wiem.

Widać było, iż Dienekesowi sprawia pewną ulgę mówienie o tych sprawach. Podziękował obecnym za
tak uważne słuchanie.

— Spartanie nie mają cierpliwości do roztrząsania tego rodzaju problemów. Pamiętam, jak pewnego razu
podczas kampanii wojennej męczyłem pytaniami mojego brata, który tego dnia walczył niczym
nieśmiertelny. Strasznie chciałem się dowiedzieć, co czuł w takich chwilach, co było istotą jego
wewnętrznego przeżycia. Popatrzył na mnie jak na kogoś, kto utracił rozum. „Mniej filozofowania,
Dienekesie, a więcej męstwa”.

Mój pan zaśmiał się.

— I to byłoby tyle na ten temat.

Następnie odwrócił się, jak gdyby na tym miał zakończyć swe rozważania, jednakże jakiś wewnętrzny
impuls kazał mu spojrzeć na Aristona, na którego twarzy malowała się charakterystyczna dla
młodzieńców chęć odezwania się, pomieszana z obawą przed zabraniem głosu w obecności starszych.

— Wyduś to z siebie, przyjacielu — zachęcił go Dienekes.

— Myślałem o kobiecej odwadze. Sądzę, że różni się ona od męskiej.

Zawahał się. Można było wyczytać z jego twarzy obawę, że mówienie o sprawach, w których nie miał
żadnego doświadczenia, mogłoby mu zostać poczytane za nieskromność lub zarozumiałość. Dienekes
jednakowoż przynaglił go:

— Różni się, jak?

Ariston zerknął na Aleksandrosa, który miną dodał mu odwagi. Wziął więc głęboki oddech i zaczął:

— Odwaga mężczyzny, który gotów jest na śmierć dla swego kraju, jest wielka, jednakże nie ma w niej
nic niezwykłego. Czyż bowiem nie jest w samej naturze męskiej płci, zarówno u ludzi, jak i zwierząt,
walczyć i rywalizować? Urodziliśmy się po to, mamy to we krwi. Wystarczy przyjrzeć się
jakiemukolwiek małemu chłopczykowi. Zanim jeszcze nauczy się mówić, to już, pchany instynktem, sięga
po drzewce i miecz, podczas gdy rzeczy te wcale nie kuszą jego siostrzyczek, które wolą tulić do piersi
małe kotki i lalki. Nic nie jest bardziej naturalne w mężczyźnie niż walka, a w kobiecie — miłość. Czyż
nie jest wewnętrznym imperatywem matki dawanie i wychowywanie, nade wszystko w stosunku do
owoców swego własnego łona, które wydała na świat w bólu? Wiemy, że każda lwica lub wilczyca bez
wahania postawi na szali własne życie, aby ratować życie swoich małych. Tak samo kobiety.

A teraz zastanówcie się, przyjaciele, co my nazywamy kobiecą odwagą. Cóż mogłoby być bardziej
sprzeczne z kobiecą naturą, z macierzyństwem, niż niewzruszone przyglądanie się w milczeniu, jak jej
synowie odchodzą na śmierć? Czyż może każda cząstka jej macierzyńskiego ciała nie krzyczeć z bólu i z
oburzenia na tak straszliwy akt? Czyż może serce nie przymuszać jej do krzyku: „Nie! Tylko nie mój syn!
Oszczędźcie go!” A jednak kobiety czerpią z jakiegoś nie znanego nam źródła siłę, aby stłumić w sobie
ten krzyk najgłębszej swej natury i właśnie to, jak mi się zdaje, sprawia, że z takim podziwem patrzymy
na nasze matki, siostry i żony. Myślę więc, Dienekesie, że to jest właśnie istotą niewieściej odwagi, i że
dlatego uznałeś ją za większą od męskiej.

Pan mój przyjął te uwagi z uznaniem. Jednakże siedzący obok niego Aleksandros poruszył się
niespokojnie; widać było po nim. że nie jest w pełni usatysfakcjonowany.

— To co mówisz, Aristonie, jest prawdą. Jak dotąd nigdy nie spojrzałem na to z takiego punktu widzenia.
Ale coś trzeba do tego dodać. Gdyby odwaga kobiet na tym tylko polegała, że potrafią bez łez patrzeć, jak
ich synowie idą na śmierć, byłoby to nie tylko sprzeczne z naturą, ale zgoła nieludzkie, groteskowe, a
nawet potworne. Myślę, że to, co czyni ten akt szlachetnym, to fakt, iż zdobywają się nań w imię wyższej
i bardziej bezinteresownej sprawy. Kobiety te, które tak podziwiamy, oddają życie swoich synów dla
ojczyzny, dla całego narodu, który będzie mógł przeżyć, nawet jeśli zginą ich własne ukochane dzieci. Jak
owa matka z historii, którą nam opowiadano w dzieciństwie. Gdy dowiedziała się, że wszystkich jej
pięciu synów poległo w tej samej bitwie, zapytała tylko: „Czy nasz kraj zwyciężył?”, a dowiedziawszy
się, że tak, udała się do domu, nie uroniwszy ani jednej łzy, mówiąc jedynie: „W takim razie jestem
szczęśliwa”. Czyż to nie ten właśnie element — szlachetne stawianie sprawy ogółu ponad swoją własną
— tak nas porusza w ich poświęceniu?

— Takie mądrości w ustach dzieciaków! — zaśmiał się Dienekes i serdecznie poklepał obu
młodzieńców po ramionach. — Jednak nie odpowiedzieliście jeszcze na moje pytanie: co jest
przeciwieństwem strachu? Coś wam kiedyś opowiem, młodzi moi przyjaciele, nie tutaj jednak i nie teraz.
Usłyszycie to przy Wrotach. Będzie to opowieść o naszym królu, Leonidasie, i o sekrecie, jaki powierzył
matce Aleksandrosa, Paralei. Historia ta posunie nas naprzód w poszukiwaniu wiedzy o odwadze, a
nadto pokaże nam, jak dokonał Leonidas wyboru Trzystu. Jednak teraz musimy już zakończyć nasze
filozoficzne dysputy, bowiem jeśli Spartanie je podsłuchają, to posądzą nas o zniewieściałość. I będą
mieli rację!

Teraz, w obozie u Wrót, patrzyliśmy wszyscy trzej, jak nasz enomotarch na widok pierwszych promieni
świtu rozstaje się z królewską radą i wraca do swego plutonu, by zrzuciwszy z siebie płaszcz, wezwać
swych ludzi na gimnastykę.

— A zatem, ruszamy — Ariston powstał, wyrywając Aleksandrosa i mnie z zamyślenia. —


Przeciwieństwem strachu musi być robota.

Zaledwie zaczęła się musztra z bronią, na murze rozległ się przenikliwy gwizd, który zwrócił
powszechną uwagę.
U wlotu Wąwozu ukazał się nieprzyjacielski herold.

Zatrzymał się i wykrzyknął po grecku imię ojca Aleksandrosa, polemarchy Olympieusa. Gdy dano
heroldowi znak, aby się zbliżył, ukazał się eskortowany przez niego perski wysłannik, oficer, w
towarzystwie chłopca. Herold wykrzyknął wówczas imiona kolejnych trzech Spartan: Aristodemosa,
Polynikesa i Dienekesa.

Cała czwórka wezwana została przez dowódcę warty, zdumionego i równie jak wszyscy ciekawego, z
czym przybywa nieprzyjacielski poseł.

Słońce wzniosło się ponad horyzont. Setki sprzymierzonych żołnierzy wpatrywało się w mur. Wysłannicy
Persa poczęli się zbliżać. Die-nekes od razu rozpoznał najważniejszego z nich. Był to Ptammitechus,
„Tommie”, ów egipski kapitan piechoty morskiej, którego cztery lata wcześniej poznaliśmy na wyspie
Rodos, i z którym wymieniliśmy podarki. Chłopcem był, jak się okazało, jego własny syn, mówiący
świetną attycką greką i służył jako tłumacz.

Nastąpiło ciepłe powitanie z gęstym poklepywaniem się po plecach i ściskaniem rąk. Spartanie wyrazili
zdziwienie, iż Egipcjanin nie był na którymś ze statków floty; wszak jako wojownik morskiej piechoty
powinien walczyć na morzu. Tommie wyjaśnił, że on na własną prośbę został odkomenderowany wraz ze
swym plutonem do armii lądowej. Zamiarem jego było służyć dowództwu imperialnemu w roli
nieformalnego ambasadora u Spartan, z którymi znajomość bardzo ciepło wspominał, i których dobro
leżało mu na sercu, chciał przeto nade wszystko przyjść im z pomocą.

Liczba ciekawskich, którzy zgromadzili się wokół marynarza, z chwili na chwilę rosła i przekroczyła już
setkę. Egipcjanin niemal o pół głowy przerastał najwyższego spośród Hellenów, a tym wyższy się jeszcze
zdawał, że głowę jego zdobiła tiara ze sztywnego płótna. Na jego twarzy widniał zawsze ten sam
promienny uśmiech. Przybył z przesłaniem samego króla Kserksesa, które mu polecono przekazać jedynie
Spartanom.

Olympieus, który podczas wyprawy na Rodos stał na czele poselstwa, także i teraz objął przewodnictwo
w pertraktacjach. Poinformował Egipcjanina, że nie ma mowy o jakichkolwiek rokowaniach z
poszczególnymi wojskami sprzymierzonych. Wszyscy stanowią jedną armię Greków, i tyle.

Nie popsuło to marynarzowi jego wspaniałego nastroju. W tej właśnie chwili główna siła Spartan pod
dowództwem Alfeusza i Marona ćwiczyła bezpośrednio pod murem walkę tarczami, szkoląc
równocześnie dwa plutony Tespijczyków. Tommie przypatrywał się przez parę chwil obu braciom i
wyraźnie zrobili na nim wrażenie.

— W takim razie zmienię swoje stanowisko — rzekł z uśmiechem do Olympieusa. — Jeśli zaprowadzisz
mnie, panie, do króla Leonidasa, przekażę mu swoje przesłanie jako naczelnemu dowódcy sojuszniczych
sił helleńskich.

Pan mój darzył wyraźną sympatią tego przystojnego marynarza i zachwycony był ponownym z nim
spotkaniem. Zapytał go przez tłumacza:

— Dalej nosisz, przyjacielu, te swoje żelazne majtki?

Tommie wybuchnął śmiechem i ku jeszcze większemu rozbawieniu zgromadzonych pokazał swą spodnią
bieliznę z białego nilowego płótna. Następnie przyjaznym i pozbawionym jakiejkolwiek oficjalności
gestem dał do zrozumienia, że odkłada teraz na bok swą rolę królewskiego posła i będzie mówił na
czysto osobistej płaszczyźnie.

— Modlę się, aby nigdy mi nie przyszło osłaniać się tą moją kolczugą przed wami, bracia.

Wskazał na obóz, na Wąwóz i na morze, jak gdy chciał jednym ruchem ramienia ogarnąć całą obronę
Greków.

— Kto wie, czym się to wszystko skończy? Może do niczego nie dojdzie, jak się to przydarzyło waszym
Dziesięciu Tysiącom w Tempe. Jeśli mi jednak wolno, to zwrócę się tylko do was czterech, po
przyjacielsku, z taką oto prośbą: nie pozwólcie, aby żądza sławy ani wasza duma wojowników uczyniły
was ślepymi na to, co was czeka. Bo tutaj czeka was tylko śmierć. Wasze siły obronne nie mogą mieć
żadnej nadziei na to, że choćby przez jeden dzień uda się wam stawiać opór tym niezliczonym wojskom,
które przywiódł przeciwko wam Jego Wysokość. Ani też wszystkie armie Hellady nie sprostają bitwom,
do których dopiero dojdzie. Z pewnością wiecie to tak samo, jak wie to wasz król.

Przerwał, umożliwiając synowi tłumaczenie i odczytywał na obliczach Spartan odpowiedź.

— Błagam, przyjaciele, abyście posłuchali tej rady, która płynie z głębi mego serca i bierze się z
najgłębszego szacunku, jaki mam dla was, dla waszego miasta i jego wielce zasłużonej sławy. Pogódźcie
się z tym, co nieuniknione, a będziecie traktowani z należnym honorem i szacunkiem…

— Na tym możesz poprzestać, przyjacielu — przerwał mu stanowczo Aristodemos, Polynikes zaś


dorzucił podniesionym tonem:

— Jeśli to wszystko, co przybyłeś nam powiedzieć, to możesz to sobie wsadzić w tyłek.

Egipcjanin zachował swój zrównoważony i przyjazny ton:

— Macie moje i Jego Wysokości słowo, że jeśli Spartanie teraz ustąpią i złożą broń, to nikt z większym
niż oni honorem nie będzie traktowany pod sztandarem Jego Wysokości. Król przysięga, że ani teraz, ani
nigdy stopa perska nie stanie na ziemi Lacedemonu. Kraj wasz będzie miał zagwarantowane
przywództwo nad całą Grecją. Wojsko wasze zajmie pierwsze miejsce pośród wszystkich oddziałów
armii Jego Wysokości oraz zdobędzie wszelkie z takiej pozycji płynące dobra i chwałę. Wystarczy, że
naród wasz przedstawi swoje pragnienia, a Jego Wysokość wszystkie je spełni i, jeśli wolno mi
pochwalić się znajomością jego serca, obsypie swych nowych przyjaciół dodatkowymi darami, których
ilość i wartość przechodzą wszelkie wyobrażenie.

Słowa te zatrzymały oddech w piersiach sojuszniczych wojowników. Wszystkie ich przepełnione lękiem
oczy zwróciły się ku Spartanom. Jeśli propozycja Egipcjanina złożona została w dobrej wierze, a nie
było żadnego powodu, by w to powątpiewać, to dla Lacedemonu oznaczała uwolnienie. Jedynym jego
warunkiem było wyrzeczenie się sprawy helleńskiej. Jakaż będzie odpowiedź spartańskich oficerów?
Czy bezzwłocznie zaprowadzą posła do swego króla? Słowo Leonidasa byłoby równoznaczne z prawem,
zważywszy na jego niepodważalną pozycję pośród Równych i eforów. Tak oto ni z tego, ni z owego
Hellada znalazła się na krawędzi przepaści. Sojusznicy stali jak przygwożdżeni, z zapartym tchem
czekając na odpowiedź czterech wojowników Lacedemonu.
— Wydaje mi się — rzekł Olympieus do Ptammitechusa niemal bez chwili wahania — że gdyby Jego
Wysokość prawdziwie chciał uczynić Spartan swymi przyjaciółmi, to większy by miał z nich pożytek,
pozostawiając w ich rękach broń, niż czyniąc ich bezbronnymi.

— Co więcej, doświadczenie nauczyło nas — dodał Aristodemos — iż honor i sława to dary, których nie
otrzymuje się na mocy czyjegoś podpisu, lecz trzeba je sobie wywalczyć włócznią.

W tym momencie spojrzałem na twarze sprzymierzonych. W oczach wielu pojawiły się łzy, inni zdawali
się ogarnięci tak wielkim uczuciem ulgi, że drżały im kolana i ledwie trzymali się na nogach. Bez
wątpienia również Egipcjanin to zauważył. Uśmiechnął się, wciąż miły i cierpliwy, w najmniejszej
mierze nie zakłopotany.

— Moi panowie — rzekł. — Zajmuję was sprawami, które powinny i muszą być przedyskutowane,
jednakże nie tutaj, na placu targowym, jak to się mówi, lecz w bezpośredniej rozmowie z waszym królem.
Zechciejcie zatem, proszę, zaprowadzić mnie do niego.

— On powie ci to samo, bracie — oświadczył Dienekes.

— I to w dużo mniej eleganckich słowach — dorzucił jeden ze stojących w tłumie Spartanin.

Tommie poczekał, aż ucichnie powszechny śmiech.

— Czy mógłbym zatem usłyszeć tę odpowiedź z królewskich ust?

— Kazałby nas za to wychłostać, Tommie — rzucił Dienekes z uśmiechem.

— Zdarłby nam skórę z grzbietów — dorzucił ten sam co poprzednio głos — już za samą propozycję
takiego niehonorowego postępowania.

Wzrok Egipcjanina wyłowił w tłumie człowieka, który wypowiedział te słowa. Ujrzał starszego już
Spartanina, odzianego w tunikę i ręcznie tkany płaszcz. Przesunął się on teraz do drugiego rzędu i stanął u
boku Aristodemosa. Na twarzy posła na moment pojawił się wyraz zaskoczenia, gdy odkrył, że ma do
czynienia z siwobrodym mężem, który bez wątpienia miał już na karku siódmy krzyżyk, a jednak w stroju
żołnierza piechoty stał pośród wojowników o wiele od siebie młodszych.

— Proszę was, moi przyjaciele — kontynuował Egipcjanin — nie odpowiadajcie pod wpływem dumy
lub przejściowej namiętności, lecz pozwólcie mi przedstawić waszemu królowi szersze konsekwencje
takiej decyzji. Popatrzmy bowiem, jakie król Persów ma ambicje na przyszłość. Grecja jest dla niego
jedynie odskocznią. Wielki Król ma już w swym władaniu całą Azję. Obecnym jego celem jest Europa. Z
Hellady armie Jego Wysokości ruszają na podbój Sycylii i Italii, a stamtąd do Helwecji, Germanii, Galii
i Iberii. Gdybyście stanęli u naszego boku, to któżby zdołał się nam oprzeć? W triumfalnym marszu
dotarlibyśmy do Słupów Heraklesa, a potem aż do samych brzegów Oceanusu! Proszę was, bracia,
rozważcie taką oto alternatywę. Albo teraz dumnie chwytacie za oręż i zostajecie zmiażdżeni, po czym na
wasz kraj dokonamy najazdu, wasze żony i dzieci staną się niewolnikami, chwała Lacedemonu, nie
wspominając już nawet o jego istnieniu, starta zostanie na zawsze z powierzchni ziemi. Albo też, na co ja
nalegam, wybierzcie drogę roztropności. Z honorem zajmijcie należną wam pozycję w pierwszym
szeregu niezwyciężonej fali historii. Ziemie, którymi teraz władacie, zdawać się będą niczym przy
obszarach, którymi obdarzy was Wielki Król. Przyłączcie się do nas, bracia. Podbijcie z nami cały świat!
Kserkses, syn Dariusza, przysięga, że żaden naród ani żadna armia nie będzie się cieszyć w całym wojsku
Jego Wysokości większymi od waszych honorami. Jeśli wszelako, moi spartańscy przyjaciele,
poniechanie waszych helleńskich braci oznaczałoby dla was utratę honoru, to król Kserkses rozszerza
swoją propozycję na wszystkich Greków. Wszyscy helleńscy sprzymierzeni, bez względu na naród, staną
jako wolni ludzie u waszego boku i wśród ulubieńców Jego Wysokości tylko wam ustępować będą w
czynionych im honorach.

Ani Olympieus, ani Aristodemos, ani Dienekes, ani Polynikes nie odpowiedzieli mu nawet jednym
słowem. Egipcjanin zauważył zaś, że ustępują miejsca owemu starszemu mężowi w ręcznie tkanym
płaszczu.

— Wśród nas, Spartan, każdy może przemówić, nie tylko ci oto byli posłowie, ponieważ wszyscy
uznawani jesteśmy za Równych i jednakowo podlegamy prawu.

Starzec wystąpił teraz naprzód.

— Czy mogę sobie pozwolić, panie, zaproponować jeszcze inne rozwiązanie, które, czego jestem
pewien, przychylnie zostanie przyjęte nie tylko przez nas, Lacedemonów, ale i przez wszystkich greckich
sojuszników?

— Bardzo proszę — odparł Egipcjanin.

Wzrok wszystkich skoncentrował się na weteranie, ten zaś zaproponował:

— Niech to Kserkses podda się nam. Z pewnością dorównamy mu w szczodrości, stawiając jego samego
i jego wojska w naszych pierwszych szeregach, jak również obsypiemy takimi samymi honorami, jakie on
nam tak hojnie zaoferował.

Egipcjanin wybuchnął śmiechem.

— Proszę was, panowie, nie marnujmy cennego czasu.

Nie bez pewnych oznak zniecierpliwienia odwrócił się od starego wojownika i ponownie zaapelował do
Olympieusa:

— Bezzwłocznie prowadźcie mnie do waszego króla.

— Nic z tego, przyjacielu — odparł Polynikes.

— Nasz król to stary, nieprzystępny cap — dodał Dienekes.

— W istocie to prawda — dorzucił weteran. — Jest to człek wybuchowy i wielce skłonny do gniewu,
ledwie umie czytać i pisać, a do tego powiadają, że prawie co dzień, nim południe minie, już jest zalany.

Na twarz Egipcjanina wypłynął szeroki uśmiech. Spojrzał na mego pana i na Olympieusa, po czym rzekł:

— Rozumiem.

Ponownie zwrócił spojrzenie na siwobrodego wojownika będącego, jak się już domyślił, nikim innym
jak samym Leonidasem.

— Cóż, wielce szanowny panie — zwrócił się wprost do spartańskiego króla, składając mu głęboki
ukłon. — Skoro widać, że w moim pragnieniu odbycia osobistej rozmowy z Leonidasem doznam zawodu,
to być może ty, którego siwa broda i liczne blizny, wypatrzone przeze mnie na twym ciele, budzą
szacunek, ty więc może zechcesz, w zastępstwie twego króla, przyjąć dar od Kserksesa, syna Dariusza?

Tu Egipcjanin wyjął z sakwy złoty puchar z dwoma uchwytami, wspaniałej snycerskiej roboty, a nadto
ozdobiony drogimi kamieniami. Objaśnił też, że postaci wyryte na pucharze przedstawiają herosa
Amfiktiona, któremu poświęcony został rejon Termopil, jak również Heraklesa i Hyllusa, jego syna,
praprzodka Spartan, a więc i samego Leonidasa. Puchar był tak ciężki, że Egipcjanin musiał go przed
sobą trzymać obiema rękami.

— Jeśli przyjmę ten hojny dar — zwrócił się doń Leonidas — to będzie się on musiał znaleźć w
wojennym skarbcu naszych sprzymierzonych wojsk.

— Wedle waszej woli, panie.

I Egipcjanin ponownie się przed nim skłonił.

— Przekaż zatem swemu królowi wyrazy wdzięczności ze strony Hellenów. Powiedz mu także, iż moja
propozycja będzie wciąż aktualna, gdyby Bóg dał mu mądrość jej przyjęcia.

Tommie przekazał puchar Aristodemosowi, który przyjął go dla króla. Minęła chwila, w trakcie której
spojrzenie Egipcjanina najpierw spoczęło na twarzy Olympieusa, potem zaś z powagą na obliczu mego
pana. Oczy jego wypełnił uroczysty, lecz niemal smutny wyraz. Z pewnością wiedział już, że nieuchronne
stało się to, do czego z takim poświęceniem i troską starał się nie dopuścić.

— Gdybyście się dostali do niewoli — rzekł do Spartan — wymieńcie moje imię. Wykorzystam
wszystkie swoje wpływy, aby was oszczędzono.

— Tak uczyń, bracie — odparł Polynikes głosem twardym jak skała. Egipcjanin cofnął się, wyraźnie
dotknięty. Dienekes szybko podszedł

do niego i przyjacielskim gestem uścisnął jego dłoń.

— Do spotkania — powiedział.

— Do zobaczenia — odrzekł Tommie.


KSIĘGA SZÓSTA

DIENEKES
ROZDZIAŁ DWUDZIES TY CZWARTY

Nosili spodnie.

Purpurowe pantalony, ściągnięte pod kolanami, nad zakrywającymi łydki cholewkami butów z irchy lub
jakiegoś innego cennego wyrobu garbarskiego. Ich tuniki z długimi rękawami były haftowane. Na nich
nosili kolczugi z płytek w kształcie rybiej łuski. Hełmy z kutego żelaza miały kształt kopuły, nie zasłaniały
twarzy i były bogato zdobione piórami. Policzkowe części miały kolor różowy, osłony uszu i szyi
ozdobione były ornamentami. Wyglądali jak kobiety, jednakże efekt tych strojów, dla Hellena zgoła
surrealny, bynajmniej nie wywoływał pogardy, lecz grozę. Miało się wrażenie, jak gdyby patrzyło się na
mężczyzn przybyłych z jakiegoś niemożliwego do wyobrażenia przeciwświata, hen za Oceanusem, gdzie
góra jest dołem, a dzień nocą. Czy wiedzieli coś, co Grekom nie było wiadome? Czy tarcze ich lekkiej
piechoty, które zdawały się zgoła niedorzecznie kruche w porównaniu z masywnymi,
siedmiokilogramowymi aspides z brązu i dębu, osłaniającymi Hellenów od barku po kolana, mogły być
w jakiś nieodgadniony sposób skuteczniejsze od naszych? Ich lance w niczym nie przypominały solidnych
greckich dwuipółmetrówek z jesionu i derenia: lżejsze i cieńsze, raczej podobne były do oszczepów. Jak
będą nimi atakować? Rzucając czy też tak jak my, zadając pchnięcia od góry? Czy są one bardziej
zabójcze od tych, które stosują Grecy?

Byli to Medesi, czołowa dywizja złożona z oddziałów, które jako pierwsze zaatakują sprzymierzonych,
choć w tym momencie żaden z obrońców jeszcze tego nie wiedział na pewno. Helleni nie potrafili
wyróżnić Medesów, Asyryjczyków, Babilończyków, Arabijczyków, Frygijczyków, Karian, Ormian,
Cissian, Kapadotów, Paflagończyków, Baktriańczyków ani też żadnego innego spośród stu azjatyckich
narodów. Rozpoznawaliśmy jedynie Hellenów Jońskich i Lidian, Indian i Etiopczyków oraz Egipcjan,
którzy wyróżniali się swoją bronią i zbrojami. Zdrowy rozsądek i dobre wyczucie strategii
podpowiadały, że dowódcy Imperium jedną spośród armii poszczególnych narodów uhonorują prawem
przelania pierwszej krwi. Kolejny przejaw rozsądku, sądzili Grecy, byłby taki, że gdy się po raz
pierwszy próbuje sił z jakimś wrogiem, to ostrożny wódz nie rzuca wówczas do boju elity swoich sił —
w przypadku Jego Wysokości Dziesięciu Tysięcy wojowników przybocznej gwardii, znanych jako
Nieśmiertelni — lecz raczej trzyma się ich w rezerwie na wypadek niespodziewanej sytuacji.

W istocie taką właśnie strategię przyjął Leonidas wraz z dowódcami sojuszniczych wojsk. Postanowili
oni utrzymać z tyłu Spartan, a honor pierwszego boju powierzyli, po długich debatach i dyskusjach,
wojownikom tespijskim. Oni to właśnie, już wyznaczeni na pierwszą linię, teraz, rankiem piątego dnia,
stanęli w formacji bojowej szerokości sześćdziesięciu czterech tarcz na tak zwanym „placu tańca”,
utworzonym przez wejście do Wąwozu z przodu, górską ścianę z jednej strony, opadające ku zatoce
urwisko z drugiej oraz odbudowany Fokidyjski Mur z tyłu.

Owo pole tworzyło rozwarty trójkąt, którego najdłuższe ramię szło wzdłuż południowej flanki, tej, którą
tworzyła górska ściana. W tym miejscu szyk tespijski sięgał na osiemnaście tarcz w głąb. Na przeciwnym
ramieniu, wzdłuż nadmorskiego urwiska, było to już tylko dziesięć tarcz. Łącznie stanęło na placu boju
około siedmiuset wojowników Tespii.

Tuż za ich ostatnimi liniami, na szczycie muru, stali Spartanie, Fliazjanie i Mykeńczycy, w łącznej sile
sześciuset. Za nimi uformowały się wszystkie pozostałe sojusznicze oddziały, każdy w pełnej panoplii.

Po dwóch godzinach od chwili, gdy po raz pierwszy zauważono nieprzyjaciela w odległości pół mili na
trachijskim trakcie, wciąż jeszcze nie doszło do starcia. Ranek był upalny. W miejscu, w którym tuż po
świcie dwie czujki wypatrzyły zbierających się Medesów, trakt rozszerzał się w otwartą przestrzeń,
mającą mniej więcej rozmiary agory w małym mieście. Liczbę żołnierzy nieprzyjaciela obliczono na
mniej więcej cztery tysiące. Byli to wszelako tylko ci, którzy znaleźli się w polu widzenia obrońców.
Załom górskiej ściany zasłaniał dalszy bieg szlaku i miejsca, w których gromadzili się żołnierze wroga.
Można było słyszeć granie trąb oraz okrzyki ich oficerów, którzy wydawali rozkazy, ustawiając na
pozycjach za załomem coraz to więcej oddziałów. Jak wiele jeszcze niewidocznych dla nas tysięcy
gotowało się tam do walki?

Wolno, jeden po drugim mijały kwadranse. Medesi wciąż formowali szyki, ale nie posuwali się do
przodu. Helleńskie czujki poczęły ich obrzucać wyzwiskami. W Wąwozie upał i inne niedogodności
zaczęły dawać się we znaki rozdrażnionym, zniecierpliwionym Grekom. Takie pocenie się pod ciężarem
pełnej zbroi nie miało już sensu.

— Zdjąć je, ale żebyśta mi w każdy chwili mogli z powrotem stanąć w gotowości! — krzyknął do swych
rodaków kapitan Dytyrambos w tespiańskiej, prostackiej gwarze. Giermkowie i słudzy popędzili
pomiędzy szeregi, żeby pomóc swym panom w rozdzianiu się z pancerza i zdjęciu hełmu. Luzowano
gorsety. Tarcze już wcześniej stały wsparte o kolana. Zdejmowano noszone pod hełmem filcowe
czapeczki, które tak już były nasiąknięte potem, że trzeba je było wyżymać. Włócznie wbijano w twardy
grunt w pozycji gotowości, czyli ostrzem na końcu drzewca, toteż stało ich teraz kilkaset niczym las o
żelaznych czubach. Wojownikom pozwolono przyklęknąć. Krążyli pomiędzy nimi giermkowie z
bukłakami wody, aby ich wypoceni panowie mogli zaspokoić pragnienie. Można by się było bez obawy
przegranej założyć, że w wielu bukłakach znalazły się napoje orzeźwiające, mocniejsze od tego, co dało
się zaczerpnąć ze źródła.

W miarę jak przedłużało się czekanie, narastało poczucie nierealności tego wszystkiego. Czyżby miał to
być kolejny fałszywy alarm, jak podczas czterech ubiegłych dni? Czy w ogóle Persowie zaatakują?

— Budzić mi się z tych snów na jawie! — warknął jeden z oficerów.

Wojownicy, spaleni słońcem i z przekrwionymi oczyma przez cały czas

spoglądali w stronę muru, obserwując Leonidasa w gronie dowódców.

O czym rozmawiali? Czy padnie rozkaz odwołujący gotowość bojową?

Nawet Dienekes zaczął się irytować.

— Dlaczego na wojnie człowiek nie może zasnąć wtedy, kiedy chce i nie może się pozbyć senności
wtedy, kiedy musi czuwać?

Występował właśnie przed swój pluton, aby wygłosić do wojowników parę krzepiących słów, gdy na
skrzydle frontowych szeregów rozległy się tak głośne okrzyki, że zagłuszyły go w pół słowa. Wszystkie
spojrzenia zwróciły się w górę.

Grecy zobaczyli, co było przyczyną opóźnienia boju.

Kilkaset stóp powyżej nich i o jeden grzbiet skał w głąb, grupa perskich sług, eskortowana przez
Nieśmiertelnych, ustawiała podium, a na nim tron.

— Kurwa mać! — twarz Dienekesa wykrzywił uśmieszek. — To Purpurowe Jaja we własnej osobie!

Wysoko ponad wojskami zarysowała się wyraziście postać trzydziesto-, czterdziestoletniego mężczyzny,
który wchodził na podwyższenie w purpurowych szatach oblamowanych złotem, by zająć swe miejsce na
tronie. Znajdował się on w odległości mniej więcej stu pięćdziesięciu metrów, licząc w górę, a potem w
głąb, ale nawet z takiego oddalenia nie sposób było nie dostrzec, jak bardzo przystojny był perski
monarcha i jaka szlachetna godność biła z jego postaci. Trudno byłoby zarazem nie odczytać z jego
postawy i ruchów nadzwyczajnej pewności siebie. Zachowywał się jak ktoś, kto przybył obejrzeć jakieś
przedstawienie; spektakl, który zapewni przyjemną rozrywkę i jakkolwiek jego zakończenie nie
przyniesie żadnej niespodzianki, to podczas jego trwania nożna się spodziewać wielu zajmujących
momentów. Zasiadł na tronie. Słudzy rozpięli nad nim baldachim. Widzieliśmy ustawiony u jego boku stół
z napojami orzeźwiającymi, natomiast z lewego boku stało kilka stolików, przy każdym zaś siedział
sekretarz.

Z gardeł czterech tysięcy Greków dobyły się obelżywe okrzyki, którym towarzyszyły obsceniczne gesty.

Jego Wysokość, nie tracąc zimnej krwi, podniósł się, aby odpowiedzieć na te zniewagi gestem
eleganckim i, zdawało się, z humorem, jak gdyby przyjmował wyrazy uwielbienia ze strony poddanych.
Skłonił się nader wyszukanie. Wydawało się, choć odległość była zbyt duża, aby mieć pewność, że się
uśmiechnął. Pozdrowiwszy jeszcze swych własnych kapitanów, władczym ruchem z powrotem zasiadł na
tronie.

Ja zajmowałem swoją pozycję na murze, trzydzieści rzędów od lewej flanki, którą zamykała góra.
Ujrzałem — podobnie jak wszyscy Tespij-czycy przed murem oraz wszyscy Lacedemończycy,
Mykeńczycy i Flia-zjanie, którzy byli na jego szczycie — kapitanów wroga wkraczających przy
dźwiękach trąb na czoło sformowanych oddziałów perskiej piechoty. Na boga, prezentowali się nader
przystojnie. Sześciu dowódców dywizji, wysocy i szlachetnej postawy. Dowiedzieliśmy się potem, że nie
tylko stanowili oni kwiat medeskiej arystokracji, ale że ich szeregi wzmacniała obecność synów i braci
tych, których dziesięć lat wcześniej Grecy wycięli pod Maratonem. Co jednakowoż najbardziej mroziło
krew w żyłach, to bijąca z ich postawy śmiałość granicząca z pogardą. Po prostu rozniesiemy ich bez
najmniejszego trudu, tak zapewne myśleli sobie w owej chwili. Gdzieś tam za ich plecami, w obozie,
pieczono już mięso na obiad. Zgładzimy ich zatem bez jednej kropli potu, która by nam wystąpiła na
czoło i wrócimy, by spokojnie spożyć nasz posiłek.

Zerknąłem na Aleksandrosa. Jego czoło błyszczało, blade jak całun; jego oddech był krótki, spazmatyczny
i świszczący. Mój pan stał u jego boku, o krok wysunięty do przodu. Cała jego uwaga zwrócona była na
Medesów, których gęste szeregi zdawały się zalewać cały wlot do Wąwozu i ciągnąć się dalej traktem
jak gdyby w nieskończoność, daleko poza naszym widzeniem. Jednakże żadna emocja nie zakłócała
klarowności myślenia Dienekesa. Mierzył nieprzyjaciela miarą stratega, chłodno oceniając jego
uzbrojenie i zachowanie jego dowódców, szyk i odstępy w jego szeregach. Byli to tacy sami śmiertelnicy
jak my; czy tak samo jak nas poraziła ich groza bijąca z siły, jaka im stała na drodze? Leonidas
bezustannie przypominał tespijskim oficerom, iż tarcze, nagolenniki i hełmy ich wojowników muszą być
wypolerowane do najwyższego połysku. Teraz błyszczały one niczym lustra. Ponad górnymi krawędziami
brązowych aspides zdawać się mogło, że płonęły wspaniałym blaskiem hełmy, a na ich szczytach
wyniosłe grzywy z końskiego włosia drżały i poruszały się pod wpływem wiejącej bryzy, co nie tylko
zdawało się przydawać im wysokości i zarazem wyniosłości, ale też potęgowało ten szczególny aspekt
grozy, którego nie da się wyrazić słowami. By to zrozumieć, trzeba to ujrzeć na własne oczy.

Jest coś jeszcze w owym teatrze zgrozy, jakim jest helleńska falanga, i to w moim mniemaniu coś, co
przeraża najbardziej ze wszystkiego: czysta i pozbawiona jakiegokolwiek wyrazu część twarzowa
greckich hełmów. Brązowa osłona nosa grubości męskiego kciuka, wypukłe ochraniacze policzków oraz
zgoła diaboliczne otwory oczodołów, od których biegną wzdłuż całej twarzy osłony, sprawiają na
nieprzyjacielu wrażenie, iż ma do czynienia nie z takimi samymi jak on istotami z krwi i kości, lecz z
jakąś niesamowitą i odporną na wszystko, bezlitosną i nienasyconą machiną. Mniej więcej dwie godziny
wcześniej śmialiśmy się z Aleksandrosem, który nakładał właśnie hełm na filcową czapeczkę, jak
ślicznie i chłopięco prezentował się w chwili, gdy jego hełm był już nasunięty na czoło, lecz część
twarzowa była jeszcze odsunięta. Lecz gdy jednym ruchem, który sam w sobie nie miał nic
dramatycznego, opuścił straszliwą maskę, momentalnie zniknęło z jego twarzy całe człowieczeństwo, a
oczy stały się niewidocznymi czarnymi plamami w brązowych otworach. W mgnieniu oka unicestwione
zostały wszelkie uczucia, które przesłoniła nic nie wyrażająca mordercza maska.’

— Podnieś to z powrotem! — krzyknąłem. — Napędzasz mi cholernego stracha!

I nie był to bynajmniej żart.

To właśnie oceniał teraz Dienekes: efekt, jaki helleńskie zbroje wywierają na wrogu. Wzrok mojego pana
omiatał nieprzyjacielskie szeregi; już można było dostrzec niejedną plamę na przodzie ich spodni. Już tu i
ówdzie drgnęło ostrze włóczni.

Medesi zakończyli formowanie szyków. Każdy wojownik znalazł się na wyznaczonej pozycji, każdy
dowódca na przynależnym sobie miejscu.

Minęło jeszcze parę nie kończących się chwil. Nudę oczekiwania zastępowała groza. Zaczynały dawać o
sobie znać napięte nerwy; w uszach słyszało się pulsowanie krwi. Ręce drętwiały, z nóg odeszło
wszelkie czucie. Ciało zdawało się trzykroć cięższe niż zwykle, a przy tym zimne niczym głaz. Ktoś
słyszał swój głos wołający do bogów i sam nie był pewien, czy działo się to w jego głowie, czy też
naprawdę krzyczał, utraciwszy poczucie wstydu.

Być może stanowisko obserwacyjne Jego Wysokości usytuowane było zbyt wysoko na skałach, by mógł
spostrzec, jakie niebiańskie zrządzenie sprawiło, że w jednej chwili doszło do starcia. Otóż stało się to
tak. Nagle od strony urwiska zbiegł na dół zając i kicał pośpiesznie pomiędzy dwiema armiami, nie dalej
niż dziesięć kroków od dowódcy Tespijczyków, Ksenokratidesa, który stał na czele swych oddziałów,
mając po bokach kapitanów Dytyrambosa i Protokreona; każdy z wieńcem na czole i z hełmem pod pachą.
Na widok pośpiesznie przemykającej zdobyczy nasza suka Styks, która już przedtem wściekle szczekała
na prawej flance Greków, jak strzała wyskoczyła na wolną przestrzeń. Wyglądałoby to komicznie gdyby
nie to, że wszyscy Hellenowie przypatrywali się temu zdarzeniu jako znakowi danemu przez bogów i
wstrzymawszy dech, czekali na rezultat.

W jednej sekundzie zamilkł odśpiewywany właśnie przez wojowników hymn do Artemidy. Zając jako
miejsce ukrycia wybrał sobie Medesów i pędził ku ich pierwszemu szeregowi; Styks o krok za nim w
rozszalałym pościgu. Oba stworzenia jawiły się nam jako rozjazgota-ne plamy, jako kłęby kurzu, których
kończyny zdawały się bez ruchu zawisać w powietrzu, podczas gdy ich ciała, wyciągnięte w gonitwie na
całą długość, wyprzedzały je. Zając pędził wprost na perskie szeregi, jednakże w ich pobliżu wpadł w
panikę i w pełnym biegu usiłował skręcić pod kątem prostym w prawo, lecz przewrócił się i zaczął
koziołkować. Styks jednym skokiem dopadła go; zdawało się, że jej szczęki przegryzą zdobycz na pół, ale
ku zdumieniu wszystkich widzów zając wyszedł z tej opresji wolny i nietknięty, i w okamgnieniu znowu
uciekał co sił w skokach.

Tym razem jednak nie pędził prosto przed siebie, lecz zaczął zygzakować. Na tym etapie gonitwy, nim
nasze serca zdążyły uderzyć tuzin razy, zając i suka trzykrotnie przetrawersowali oudenos chorion,
ziemię niczyją pomiędzy armiami. Zając zawsze będzie uciekał pod górę, gdyż jego przednie skoki są
krótsze od tylnych. Rzucił się więc teraz na skalną ścianę, usiłując znaleźć tam ocalenie. Stromizna była
jednak zbyt duża; uciekinierowi ześlizgnęły się skoki, przewrócił się i spadł w dół. W mgnieniu oka
ujrzeliśmy w psich szczękach jego znieruchomiałe ciało.

Okrzyk radości wyrwał się z gardeł czterech tysięcy Greków, przekonanych, iż był to omen zwycięstwa
— odpowiedź na ich hymn, przerwany niezwykłym przypadkiem. Lecz w tym momencie z szeregów
medeskich wystąpiło dwóch łuczników. Gdy suka zawróciła, by odszukać swego pana i pochwalić się
zdobyczą, dwie trzcinowe strzały, wystrzelone z odległości nie większej niż dwadzieścia kroków,
równocześnie trafiły w bok i w szyję zwierzęcia, które padło w pył, przewracając się przez pysk.

Skiryta, którego wszyscy już nazywali Ogarem, wydał z siebie okrzyk boleści. Przez kilka chwil męczarni
jego suka wiła się jeszcze i skręcała, śmiertelnie przebita przez strzały wroga. Usłyszeliśmy, jak
dowódca Medesów krzykiem wydał jakiś rozkaz. Tysiąc medeskich łuczników równocześnie wzniosło
swą broń.

— Zaczyna się! — wykrzyknął ktoś na murze. Natychmiast tarcze wszystkich Hellenów poderwały się do
pozycji bojowej. Ów szczególny dźwięk, który jest w istocie rodzajem ciszy, odgłos, jaki wydałaby z
siebie tkanina rozerwana przez uderzenie wiatru, teraz wytworzony został przez dłonie i palce masy
nieprzyjacielskich łuczników, którzy zwolnili cięciwy, i trójgraniaste brązowe groty jak jeden wzbiły się
w powietrze ze świstem niosących je naprzód strzał.

Ksenokratides, tespijski dowódca, wyczuł chwilę, gdy wrogie pociski jeszcze znajdowały się w
powietrzu.

— Zeusie Gromowładny! Zwycięstwo! — krzyknął, zerwał z czoła wieniec i nałożył hełm, nadając mu
bojowe położenie, z całą twarzą zasłoniętą z wyjątkiem otworów na oczy. W mgnieniu oka każdy
wojownik Hellenów poszedł za jego przykładem. Spadł na nich śmiercionośny deszcz tysiąca strzał.
Zabrzmiał salpinx.

— Tespia!

Ze szczytu muru, na którym się znajdowałem, wyglądało to tak, jak gdyby Tespijczycy dopadli wroga w
ciągu dwóch uderzeń serca. Ich pierwsze szeregi zderzyły się z Medesami nie z owym dobrze znanym
Hellenom ze starć między sobą odgłosem, jaki wydają uderzenia brązu o brąz. Było to mniej
dramatyczne, lecz zgoła o mdłości przyprawiające chrupnięcie, jakie wydałoby dziesięć tysięcy garści
patyków na podpałkę, spadających na pięść winnicznego robotnika. Taki właśnie dźwięk wydały
metalowe tarcze Greków w zderzeniu z podniesioną przez Medesów plecionką. Wróg zachwiał się i
zatoczył. Tespijskie włócznie wzniosły się i uderzyły. W jednej chwili obszar zabijania przesłoniła
wirująca chmura kurzu wznieconego przez stopy wojowników.

Stojący na szczycie muru Spartanie znieruchomieli, gdy ukazał się ich oczom szczególny obraz, jak gdyby
zaciskanego miecha; pierwsze trzy szeregi Tespijczyków starły się z wrogiem i miażdżyły go niczym
ruchoma ściana; teraz doganiały ich następne szeregi: czwarty, piąty, szósty, siódmy, ósmy i kolejne,
odpowiednio do odstępów, jakie utworzyły się pomiędzy nimi w trakcie biegu do ataku. Fala dościgała
falę, ją z kolei dościgała następna i tak się zaciskały jedna na drugiej, w miarę jak dobiegający wznosili
swe tarcze do bojowej pozycji i z całą siłą, na jaką pozwalały im zwiotczałe pod wpływem przerażenia
nogi, wciskali je w plecy poprzedników, przypierając ramiona do górnych krawędzi tarcz, wkopując
stopy i palce nóg w ziemię, by zyskać lepsze oparcie, jak najmocniej wtłaczali się w ten miech. Serce
zamierało człowiekowi ze zgrozy, gdy słyszał, jak każdy tespijski wojownik krzykiem wzywa swych
bogów, duszyczki swych dzieci, matki, wszystko szlachetne lub absurdalne, co mu wyobraźnia
podpowiedziała jako źródło pomocy, i — zapominając już o własnym życiu — z niewiarygodną odwagą
wciska się w ten śmiertelny młyn.

To, co jeszcze przed chwilą stanowiło formację żołnierzy, rozpoznawalnych w szeregach i rzędach, a
nawet w pojedynczych wojownikach, w mgnieniu oka przeobraziło się w zmieloną ludzką masę.
Pozostawieni w odwodzie Tespijczycy nie potrafili już dłużej nad sobą panować; oni także rzucili się
naprzód i wparli ciężar swoich szeregów w plecy swych braci, wraz z nimi zmagając się ze zwartą masą
nieprzyjaciół.

Za walczącymi, ich nie ustawieni w szyku i nie uzbrojeni giermkowie zachowywali się niczym mrówki na
gorącej patelni. Jedni odchodzili od zmysłów z przerażenia, inni znów wyrywali się naprzód, wzajemnie
do siebie pokrzykując, by nie zapomnieć o odwadze i nie zawieść tych, którym służą. W kierunku tych
właśnie żołnierzy taborów leciały teraz kolejne fale medeskich strzał, wypuszczane przez łuczników
ustawionych za plecami oszczepników i wystrzeliwujących salwę za salwą tuż ponad ich pierzastymi
hełmami. Brązowe groty spadały na ziemię w poszarpanych. lecz odróżnialnych liniach, podobnych
grzywom morskich fal. Widać było, jak fale te upadają coraz to dalej od giermków, w miarę jak łucznicy
cofali się, aby zachować stały dystans wobec pleców swych oszczepników, co pozwalało im
koncentrować deszcz strzał na atakujących Tespijczykach, nie zaś marnować pociski, przerzucając je
ponad ich głowami. Jeden z tespijskich giermków nierozważnie wybiegł aż na linię spadającej fali.
Trójgraniasty grot trafił go w stopę, przybijając ją do ziemi. Podskakując na jednej nodze, odkuśtykał do
tyłu, wyjąc z bólu i przeklinając swoją głupotę.

— Naprzód do Lwiego Kamienia!

Z tym okrzykiem Leonidas opuścił swój posterunek na szczycie Muru i zbiegł na otwartą przestrzeń po
stoku ściany, z rozmysłem zbudowanej pochyło, a nie stromo. Za jego przykładem poszli Spartanie,
Mykeńczycy i Fliazjanie. Posuwali się teraz naprzód, w miarę jak „zbita strefa” brązowych grotów cofała
się przed nimi w następstwie postępującego szaleńczego ataku Tespijczyków. Grecy utrzymywali przy
tym zarówno swoje szeregi, jak i odległości, co przećwiczyli już z pięćdziesiąt razy w ciągu ubiegłych
czterech dni, formując się na płaszczyźnie przed Murem.

Na górskiej ścianie po lewej wytypowano trzy głazy, każdy podwójnego wzrostu mężczyzny, tak by
widoczne były ponad chmurą kurzu wzbijającą się nad polem bitwy. Miały one wyznaczać głębokość, na
którą będą się przesuwały sformowane linie.

Jaszczurczy Kamień, nazwany tak dlatego, że upodobał go sobie jako miejsce do wygrzewania się w
słońcu pewien szczególnie niestrachliwy przedstawiciel tego gatunku, był najbardziej oddalony od
Fokidyjskiego Muru i leżał najbliżej, około pięćdziesięciu metrów, wlotu Wąwozu. Wyznaczana przez ten
kamień linia stanowiła granicę strefy, którą wolno będzie zająć atakującemu nieprzyjacielowi. Strefa ta
została określona w rezultacie praktycznych prób z udziałem naszych wojowników; obliczono, że
najwyżej tysiąc żołnierzy wroga, i to bardzo ściśniętych, zmieści się pomiędzy tą linią a wlotem
Wąwozu.

— A zatem tysiąc — rzekł Leonidas — zostanie zaproszonych do tańca. Tam właśnie, na linii
Jaszczurczego Kamienia, zaatakujemy ich i powstrzymamy dalszy ich postęp.

Koronny Kamień, środkowy, leżał około trzydziestu metrów przed Jaszczurczym i wyznaczał linię, na
której formować się będzie każdy wezwany do walki oddział rezerwowy, i z której zapasowi wojownicy
rzucać się będą w wir walki.

Lwi Kamień, położony w bezpośrednim pobliżu Muru, wyznaczał linię oczekiwania — granicę „strefy
zbiegających”, na której gromadzić się będą kolejne oddziały zapasowe, pozostawiając wolną przestrzeń
pomiędzy sobą i już walczącymi, aby tylne ich szeregi miały w razie potrzeby pole do ewentualnych
manewrów, jak zebranie się czy przerzucenie sił z jednej flanki na drugą, oraz do odnoszenia rannych.

Na tej właśnie linii zajmowali teraz swoje pozycje Spartanie, Mykeń-czycy i Fliazjanie.

— Formuj linię! — ryknął polemarch Olympieus. — Zwieraj odstępy!

Krążył przed frontem, nie przejmując się nieprzyjacielskimi strzałami i wykrzykiwał rozkazy do
dowódców plutonów, którzy z kolei przekazywali je swoim podkomendnym.

Leonidas, jeszcze bardziej od Olympieusa wysunięty w głąb pola, obserwował w pobliżu wlotu przebieg
przenikniętego kurzem bitewnego zamętu. Dźwięki i wrzawa, które towarzyszą walce, jeszcze się chyba
wzmogły. Metaliczny brzęk zderzających się mieczy i uderzeń grotów włóczni o tarcze, których wypukłe
powierzchnie z brązu wydawały dźwięki podobne do uderzeń dzwonów, krzyki wojowników, ostre
eksplozje oszczepów pękających na dwoje od siły uderzania, wszystko to odbijało się zwielokrotnionym
echem pomiędzy skalną ścianą a wąską bramą wlotu, dając wrażenie jakiegoś theatronu śmierci,
zamkniętego w naturalnym, kamiennym amfiteatrze.

Leonidas, wciąż z wieńcem na czole i z podniesioną maską hełmu, odwrócił się i dał znak polemarchowi.

— Tarcze w dół! — zagrzmiał Olympieus.

Wzdłuż spartańskich linii aspides stanęły pionowo na ziemi, ich górne krawędzie wsparte o kolana
wojowników, a wewnętrzne pochwy przedramienia i uchwyty dłoni gotowe do ponownego użycia. Hełmy
pozostały na głowach, ale twarze były odsłonięte. U boku Dienekesa jego dowódca ósemki, Bias,
podskakiwał niczym pchła.

— To jest to, to jest to, to jest to!

— Spokojnie, przyjaciele.

Dienekes wystąpił przed front plutonu, aby wszyscy mogli go widzieć.

— Postawże ten swój krąg sera!

W trzecim rzędzie Ariston tak był przejęty i podniecony, że wciąż trzymał swoją tarczę w pozycji
bojowej. Dienekes sięgnął ku niemu rękojeścią swej włóczni i pacnął go na płask „przygważdżaczem
jaszczurek”.

— A ty co, popisujesz się?

Młodzieniec ocknął się, mrugając powiekami jak chłopiec wyrwany nagle ze snu. Przez dobrą chwilę
widać po nim było, że nie ma pojęcia, kim jest Dienekes i czego od niego chce. Oprzytomniawszy
wreszcie, z głupią miną powrócił do rzeczywistości i postawił swą tarczę w pozycji wypoczynkowej,
wspartą o kolano.

Dienekes począł się przechadzać przed frontem plutonu.

— Wszystkie oczy mają być skierowane na mnie! Tu, bracia!

Jego głos stał się bardziej dojmujący, twardy i gardłowy, z tą warkli-

wą chrypką, znaną wszystkim wojownikom z chwil, gdy ich język zaczyna przekształcać się w twardą
skórę.

— Patrzcie na mnie, a nie na walkę!

Oderwali wzrok od przypływów i odpływów rzezi, która dokonywała się przed nimi zaledwie o rzut
kamieniem. Dienekes stał przed nimi, plecami do bitwy.

— To, co się dzieje, nawet ślepiec potrafiłby wam wyjaśnić, posługując się wyłącznie słuchem.

Jego głos brzmiał donośnie pomimo bitewnej wrzawy u Wlotu Wąwozu.

— Tarcze wroga są zbyt małe i zbyt lekkie. Jego wojownicy nie zdołają się nimi osłonić. Tespijczycy się
w nich wrzynają.

Spojrzenia jego ludzi wciąż uciekały ku bitwie.

— Patrzcie na mnie! Niech was diabli, zwróćcie te gały na mnie! Nieprzyjaciele nie są jeszcze złamani.
Czują na sobie wzrok swego króla. Padają jak żęta pszenica, ale odwaga w nich jeszcze nie umarła.
Powiedziałem, patrzeć na mnie! W sferze rzezi widzicie teraz, jak hełmy naszych sojuszników wznoszą
się coraz wyżej. Wygląda to tak, jak gdyby Tespijczycy wspinali się na jakiś mur. I tak jest w samej
rzeczy. To mur powstały z ciał zabitych Persów.

Była to prawda. Wyraźnie było widać, jak walczący wznoszą się, jak gdyby była to jeszcze jedna, sama z
siebie powstająca fala w falującym kotle zwarcia.

— Tespijczycy wytrzymają jeszcze tylko parę minut. Są do ostatka wyczerpani zabijaniem. Z Persami jest
teraz tak jak z cietrzewiem, do którego trzeba już tylko strzelić. Jak z rybą, która jest już w sieci. Słuchać
mnie! Kiedy przyjdzie nasza kolej, wróg będzie gotów pęknąć. Już teraz słyszę, jak trzeszczy.
Pamiętajcie: wchodzimy tam jak na rundę pięściarskiej walki. Wchodzimy i wychodzimy. Nikt nie ginie.
Żadnego bohaterstwa. Włączcie się do walki, zabijcie tylu, ilu będziecie mogli, i wyjdźcie ze zwarcia,
jak zabrzmią trąby.
Za plecami Spartan, na Murze, gdzie zgromadziła się już trzecia fala, złożona z Tegejczyków i
opuncjańskich Lokrydyjczyków w łącznej sile tysiąca dwustu, poprzez wrzawę przebił się lament
salpinxu. Leonidas uniósł swą włócznię i opuścił maskę hełmu. Widać było, jak Polynikes i Rycerze
zbliżają się doń, aby go otoczyć. Runda Tespijczyków dobiegła końca.

— Czapki na oczy! — ryknął Dienekes. — Sery w górę!

Spartanie poszli do walki pełnym frontem, na osiem tarcz głęboko,

ale z podwójnym odstępem, aby umożliwić Tespijczykom stopniowe, wojownik po wojowniku, linia po
linii, wycofywanie się pomiędzy lacedemońskimi szeregami. Nie trzeba było na to żadnego rozkazu:
Tespijczycy zwyczajnie padali z wycieńczenia i lacedemońska krocząca machina po prostu ich
wchłaniała. Gdy spartańscy promachoi, ci, którzy kroczyli w pierwszym szeregu, doszli na odległość
trzech tarcz od pierwszej linii walki, ich włócznie poczęły kłuć wroga ponad ramionami sojuszników.
Wielu Tespijczyków po prostu padało na ziemię. Spartanie przechodzili po nich, a gdy przeszli,
towarzysze stawiali ich z powrotem na nogi.

Wszystko, co powiedział Dienekes, okazało się prawdą. Tarcze Medesów były nie tylko za lekkie i za
małe, ale wynikający z tego niedostatek siły impetu nie pozwalał im przemóc szerokich i ciężkich,
wypukłych helleńskich aspides. Ześlizgiwały się po nich w górę, w dół, w lewo i w prawo, odsłaniając
szyje, uda, gardła i podbrzusza ich użytkowników. Zadawane od góry ciosy spartańskich włóczni raz za
razem trafiały w twarze i szyje wrogów. Uzbrojenie Medesów przeznaczone było dla lekkiej piechoty,
która operuje na równinach i której zadaniem są szybkie ataki spoza zasięgu włóczni, czyli zabijanie z
odległości. Bezpośrednie zwarcie z falangą było dla nich piekłem.

A jednak nie ustępowali. Ich męstwo zapierało dech w piersiach; nie dość byłoby powiedzieć, że
wykraczało poza granice wszelkiego rozsądku. To było istne szaleństwo, akt składania ofiary z samych
siebie; Medesi wyrzekli się własnych ciał, czyniąc z nich dodatkową broń. Po paru minutach Spartanie, a
niewątpliwie także Mykeńczycy i Fliazjanie, których jednak nie widziałem, byli skrajnie osłabieni.
Wyczerpani samym zabijaniem. Samą czynnością pchania włócznią i uderzania z całej siły barku tarczą,
pulsowaniem krwi w żyłach i biciem serca w piersi. Powierzchnia pod stopami wznosiła się coraz to
wyżej, usiana już nie ciałami, ale stosami ciał. Stertami. Hałdami ciał wrogów.

Tuż za plecami Spartan ich giermkowie, poniechawszy wszelkiej myśli o miotaniu na wroga własnych
pocisków, zajęci byli wyłącznie wyciąganiem z młyna trupów zdeptanych wrogów, aby ułatwić swym
panom utrzymanie się na nogach. Widziałem, jak Demades, giermek Aristona, w ciągu piętnastu sekund
podciął gardła trzem rannym Medesom, odciągając ich trupy na ruchomy stos jęczących wrogów.

W pierwszych szeregach medeskich zaczęła szwankować dyscyplina. Bitewny zgiełk zagłuszał rozkazy
wykrzykiwane przez oficerów, a zresztą nawet gdyby ich podkomendni je słyszeli, to wobec miażdżącej
przewagi Greków nie byliby w stanie ich wykonać. Jednak mimo wszystko szeregowych żołnierzy nie
ogarnęła panika. W ostatecznej desperacji odrzucali swoje łuki, oszczepy oraz tarcze, i gołymi rękoma
sięgali po broń Spartan. Jedni obiema rękami chwytali za włócznie i ze wszystkich sił starali się je
wyszarpnąć z uchwytu przeciwnika. Inni znów rzucali się całym ciałem na lacedemońskie tarcze,
chwytali za ich górne krawędzie i pociągnąwszy ku dołowi wypukłe aspides, szarpali i drapali Spartan
palcami i paznokciami.

Teraz już walka w centrum zwarcia przeobraziła się w pojedynki jeden na jednego, w bardzo ogólnych
tylko zarysach przypominając formacje szeregów, w jakich się zaczęła. Spartanie zabijali brzuch w
brzuch, zadając mordercze pchnięcia krótkimi xiphos. Widziałem, jak Aleksandros, któremu Medes
zerwał tarczę i zaczął go szarpać i walić pięściami w podbrzusze, wbił xiphos w twarz napastnika.

W zamęt ten rzucili się wojownicy ze środkowych szeregów lacedemońskiej formacji. Jednakowoż
medeskie rezerwy zdawały się niewy-czerpalne; spoglądając ponad polem bitwy, widziało się, jak
kolejny zapasowy tysiąc wlewa się we wlot niczym fala powodziowa, a przecież za ich plecami stały
następne i następne miriady Persów. Pomimo katastrofalnych strat poniesionych przez nieprzyjaciela,
zaczynał on z wolna brać górę w zmaganiach. Sam impet takiej masy ludzkiej począł wyginać spartańskie
szeregi. Jedyne, co nie pozwoliło wrogowi już w tej chwili całkowicie zalać Hellenów, to ciasnota wlotu
uniemożliwiająca szybkie wprowadzenie do walki wystarczającej liczby ludzi. Dodatkową trudność
stanowiły także zwały medeskich trupów, które blokowały teraz Wąwóz niczym obsunięte zbocze
wzgórza.

Spartanie walczyli pod osłoną tej ściany z ciał niczym za murem zbudowanym z kamieni. Wrogowie
wspinali się na jego szczyt i stawali się dla nas widoczni z tyłu. Zaczęli stanowić cel. Samobójca
dwukrotnie sponad ramienia Aleksandrosa przewiercił swoimi oszczepami Medesów, którzy rzucali się
na jego pana ze szczytu tego kopca trupów.

Wszędzie pod stopami sojuszników walały się martwe ciała. Zdarzyło mi się stanąć na czymś, co
wziąłem za kamień, a co zaczęło się pode mną zwijać i skręcać. Był to żywy jeszcze Medes. Tępym
ostrzem swej złamanej machaera, krzywego kindżału, dźgnął mnie w łydkę na głębokość paru
centymetrów. Zawyłem z bólu i upadłem pomiędzy nogi kogoś, kto już przede mną tak samo został
zraniony. Medes zaatakował mnie teraz zębami. Zacisnął je na moim ramieniu, jak gdyby chciał je
wyrwać ze stawu. Walnąłem go w twarz moim łukiem, który wciąż zaciskałem w pięści. Nagle na moich
plecach stanęła czyjaś ciężka stopa. Usłyszałem przerażający świst wojennego topora; głowa Medesa
rozpękła się jak arbuz.

— Czemu się tak przyglądasz? — ryknął czyjś głos. Był to Akan-thus, giermek Polynikesa, cały
zbroczony krwią i roześmiany jak szaleniec.

Medesi przelewali się przez wał trupów. Gdy udało mi się stanąć na nogi, nie mogłem już odnaleźć
wzrokiem Dienekesa. Nie byłem w stanie odróżnić jednego plutonu od drugiego ani odnaleźć
wyznaczonej mi pozycji. Nie potrafiłem nawet określić czasu trwania walki: dwie minuty czy
dwadzieścia? Miałem przymocowane do pleców dwie zapasowe włócznie, z grotami w skórzanych
pochwach, aby nie uczyniły krzywdy moim współtowarzyszom, gdybym przypadkiem potknął się i upadł.
Wszyscy pozostali giermkowie mieli na plecach takie same włócznie i wszyscy, tak samo jak ja, pogubili
się.

Przed nami słychać było trzask medeskich oszczepów, które pękały, uderzając lub pchając brąz Spartan.
Nasze dwuipółmetrówki wydawały inny dźwięk niż krótsze i lżejsze piki nieprzyjaciela. Napierająca fala
Medesów przeważała nad Lacedemonami; nie tyle dzięki męstwu, ile w rezultacie liczby wojowników
rzuconych przeciwko naszym szeregom. Odchodziłem od zmysłów, starając się wypatrzyć Dienekesa,
żeby dostarczyć mu jego włócznie. Wszystko było jednym wielkim chaosem. Słyszałem, jak linia
załamuje się to z prawej, to z lewej strony, i widziałem, jak tylne szeregi spartańskie wyginają się pod
naporem swoich poprzedników, którzy nie wytrzymali ciężaru atakującego wroga. Trzeba mi było
zapomnieć o moim panu i służyć tam, gdzie mogłem.
Popędziłem ku miejscu, w którym szereg był najcieńszy, zaledwie na trzech głęboki, i zaczynało się tam
już tworzyć owo wybrzuszenie do wewnątrz, które poprzedza ostateczne pęknięcie.

Spartanie cofali się w spazmach rzezi. Widziałem, jak pewien Medes jednym straszliwym cięciem swego
krzywego kindżału odciął naszemu wojownikowi głowę, która, wciąż zamknięta w hełmie, spadła i
potoczyła się w pyle, tryskając wewnętrzną treścią kręgosłupa, którego odcięty szarobiały koniec sterczał
ohydnie. Głowa w hełmie zniknęła pośród nagolenników oraz obutych i bosych stóp. Zabójca wydał z
siebie okrzyk triumfu, wznosząc ku niebu ostrze swej broni. W tej samej chwili włócznia okrytego
szkarłatem wojownika wbiła się w jego brzuch z taką siłą. że jej ostrze przeszyło go na wylot. Tak więc
na moich oczach ze zgrozą umierał jeszcze jeden Medes. Spartanin nie był w stanie wyszarpnąć z jego
ciała swej włóczni, toteż strzaskał ją, wbijając stopę w brzuch żyjącego jeszcze wroga i łamiąc na pół
jesionowe drzewce. Nie miałem pojęcia, kim był ów bohater, i nigdy się tego nie dowiedziałem.

Usłyszałem krzyk:

— Włócznia!

Diaboliczne otwory na oczy zwróciły się ku tyłowi, szukając pomocy: zapasowej włóczni bądź
czegokolwiek innego, co posłużyłoby do walki. Zerwałem z pleców obie moje dwuipółmetrówki i
skierowawszy je uchwytami, podałem nieznanemu wojownikowi. Chwycił jedną i natychmiast okręcił
się, wbijając ją tylnym szpikulcem w gardło następnego Medesa. Uchwyt na dłoń w jego tarczy został
przecięty lub pękł; aspis upadła na ziemię. Nie było miejsca, aby ją odzyskać. Dwaj Medesi rzucili się ku
niemu z nastawionymi oszczepami. Jednak groty ich natrafiły na misę tarczy jego współtowarzysza z
szeregu, który natychmiast zmienił miejsce, żeby go bronić. Oba oszczepy pękły z chwilą zderzenia ich
ostrzy z brązem tarczy. Jednakże rozpęd rzucił Medesów na pierwszego ze Spartan, który pod ich
ciężarem upadł i począł z nimi walczyć. Wbił jednemu w brzuch swój xiphos, wstał z morderczym
okrzykiem na ustach i ciął drugiego przez oczy całą długością ostrza. Tamten z przerażeniem zakrył twarz
rękoma; spomiędzy jego szponiasto zaciśniętych palców tryskała krew. Spartanin pochwycił z ziemi swą
utraconą tarczę i zamachnąwszy się niczym siekaczem do cebuli, uderzył go kantem misy w gardło z taką
siłą, że omal nie odciął mu głowy.

Usłyszałem krzyk któregoś z oficerów:

— Przegrupowanie! Prze-gru-po-wanie!

Ktoś zza moich pleców odsunął mnie na bok. W jednej chwili Spartanie z innego plutonu skoczyli
naprzód, aby wzmocnić cieniutką pierwszą linię, która chwiała się pod naporem. Ten rodzaj boju zwany
był „rozsianym”. Serce aż rosło, gdy patrzyło się na taką waleczność. W ciągu paru chwil miejsce, które
zdawało się znajdować na krawędzi katastrofy, było dzięki dyscyplinie i porządkowi panującemu w
szeregach posiłków przekształcane w redutę i stawało się podporą rychłej przewagi. Każdy wojownik,
który znalazł się na czele, bez względu na przydzielone sobie miejsce w bojowym szyku, spełniał rolę
oficera. Tacy właśnie oficerowie na nowo organizowali szeregi, ustawiając tarcze tak, by każdy
znajdował się w czyimś cieniu. Przed rozproszonymi z tyłu grupami wyrastała ściana z brązu, dając im
parę cennych chwil na ponowne zebranie się i przegrupowanie. Wynikiem tego było utworzenie za owym
pierwszym szeregiem drugiego, a potem trzeciego i czwartego z każdym wojownikiem na swoim miejscu
i ze znanym sobie zadaniem.

Nic bardziej nie napełnia serca walczącego męża odwagą niż to, że gdy się wraz z towarzyszami znajdzie
na krawędzi unicestwienia, o włos od klęski i zagarnięcia przez wroga, to jednak potrafi tego uniknąć,
czerpiąc nie z własnego męstwa i poświęcenia, lecz z dyscypliny i wyszkolonej umiejętności nieulegania
panice i niepoddawania się rozpaczy, a to dzięki ścisłemu wykonywaniu doskonale sobie znanych
czynności przywracających porządek i pozwalających na to, co Dienekes zawsze uważał za największe
osiągnięcie wojownika: robić to, co zwykle, w dalekich od zwyczajności warunkach. Osiągnąć to nie
samemu i dla siebie samego, jak Achilles czy inni niegdysiejsi herosi, lecz jako członek oddziału; w
takich właśnie chwilach chaosu i rozprzężenia czuje się wokół siebie towarzyszy broni, nawet jeśli się
ich nie zna i nigdy się z nimi nie ćwiczyło; czuje się, jak wypełniają przestrzeń wokół ciebie, tę od strony
tarczy i tę od strony włóczni, przed tobą i za tobą; widzieć, jak idą do ataku, tak samo jak ty, nie w
obłędzie samozatracenia dyktowanym przez szaleńcze zapamiętanie, ale z opanowaniem i wedle
ustalonego porządku, w ramach którego każdy zna swoją rolę i potrafi jej

sprostać, i każdy czerpie siłę z pozostałych, tak samo jak oni czerpią ją z niego; w takich chwilach
wojownik czuje się jak niesiony ręką boga. Nie potrafi wówczas powiedzieć, gdzie kończy się on sam, a
gdzie zaczyna się towarzysz kroczący u jego boku. W takich chwilach falanga tworzy jedność tak zwartą i
tak jednomyślną, że walczy nie na poziomie sprawnego urządzenia czy machiny wojennej, lecz wznosi się
na poziom wyższy: osiąga stan indywiduum, stworzenia o jednym sercu i jednej krwi.

Na szeregi spartańskie spadał deszcz nieprzyjacielskich strzał. Z miejsca, w którym się znajdowałem, tuż
za ostatnimi szeregami, widziałem, jak stopy wojowników, które z początku w bezładzie szukały oparcia
na zlanej krwią i pokrytej jej skrzepami ziemi, teraz zaczynały ją mielić we wspólnym, niewzruszalnym
rytmie. Poprzez łoskot brązu i wrzawę wściekłości przebiły się swoim jękiem fletnie, podając takt, który
po części stanowił muzykę, po części zaś naśladował bicie serca. Ze zbiorowym pojękiwaniem
przesuwały się do przodu stopy od strony tarcz, nogi pochylone ku przeciwnikowi; teraz stopy od strony
włóczni, ustawione pod kątem prostym, zapierały się w błocie; łuk wojowników obniżał się, gdy całym
swym wspólnym ciężarem walczyli o następną piędź gruntu, a każdy, z lewym barkiem wpartym we
wnętrze misy tarczy, której z kolei wypukłość wpierała się w plecy poprzednika, zbierał całą siłę swych
mięśni i ścięgien, aby pchać i posuwać się do przodu we wspólnym rytmie. Jak usadowieni w rzędach
wioślarze pociągają każdy za swoje wiosło, tak zjednoczone w kolejnych pchnięciach wysiłki
walczących przesuwały łódź falangi naprzód, przeciwko fali wroga.

Owa łódź jeżyła się włóczniami Spartan, które uderzały we wroga ukośnie z góry w dół, prowadzone
prawym ramieniem ponad górną krawędzią tarczy i kierowane w twarz, w szyję lub w barki przeciwnika.
Odgłosy ścierania się tarczy z tarczą nie przypominały już początkowych dźwięcznych zderzeń. Stały się
teraz bardziej głuche i bardziej jeszcze przerażające, jak gdyby wydawał je jakiś metalowy kruszący
mechanizm; jakieś potworne szczęki morderczego młyna. Nie rozbrzmiewały już krzyki Medesów i
Spartan w pomieszanym chórze szaleństwa i zgrozy. Płuca każdego z wojowników pracowały już tylko
dla oddechów, piersi wznosiły się i opadały niczym miechy odlewników, pot spływał na ziemię całymi
strugami, a dźwięki dobywające się z gardeł ścierających się mas sprawiały wrażenie, jak gdyby miriada
robotników kamie-

niołomu, każdy przyprzężony do swej liny, napinając mięśnie i stękając z wysiłku, ciągnęła po opornej
ziemi sanie z jakimś ogromnym blokiem kamienia.

Wojna to praca, powtarzał Dienekes, starając się pozbawić wojenne rzemiosło otoczki tajemniczości.
Medesi, przy całym swym męstwie, liczebności i niewątpliwej umiejętności wojowania na otwartej
przestrzeni, dzięki której podbili całą Azję, nie pobierali nauk w tego typu walce ciężkozbrojnej piechoty
w helleńskim stylu. Ich szeregi nie ćwiczyły się w utrzymywaniu kierunku naporu i w składaniu sił na
jednoczesne pchnięcia; ich szeregi nie szkoliły się w nieskończoność na podobieństwo Spartan w
równaniu i utrzymywaniu odstępów, w dawaniu zasłony i korzystaniu z cienia. Pośród powszechnej rzezi
Medesi przekształcili się w niezorganizowany tłum. Napierali na Lacedemonów na podobieństwo stada
owiec, które próbuje uciec z płonącej postrzygalni. Bez wspólnego rytmu ani koordynacji zdani byli
wyłącznie na swą odwagę, która, jakkolwiek chwalebna, nie była w stanie przeciwstawić się
zdyscyplinowanemu i zorganizowanemu naporowi, któremu zostali teraz poddani.

Nieszczęśnicy z pierwszych szeregów nie mieli gdzie się schronić. Zostali unieruchomieni pomiędzy
rozdeptującym ich od tyłu tłumem własnych współtowarzyszy a włóczniami Spartan, które atakowały ich
od przodu. Niektórzy umierali po prostu z niedostatku powietrza; serca ich nie wytrzymywały tak
skrajnych obciążeń. Wypatrzyłem Alfeusza i Marona. Bracia, niczym para sprzężonych wołów, walcząc
ramię w ramię tworzyli zaostrzony żelazny szpic włóczni o czterometrowym zasięgu pchnięć, który o
trzydzieści metrów od górskiej ściany wbił się w szeregi Medesów i rozdarł je na połowę.

Walczący na prawo od bliźniaków Rycerze z Leonidasem na czele wtargnęli w dokonaną przez nich
wyrwę; nieprzyjacielska linia stała się flanką, której prawy, nie osłonięty tarczami bok zaatakowali teraz
z furią Wybrańcy. Niech bóg ma w swojej opiece tych synów Imperium, którzy spróbują stawić czoło tym
wojownikom — Polynikesowi i Dorejonowi, Terklejuszowi i Patroklesowi, Nikolausowi i dwójce
Agizów — niezrównanym atletom w kwiecie wieku, walczącym u boku króla z szalonym pragnieniem
okrycia się chwałą, którą już mieli przed sobą na wyciągnięcie ręki.

Co do mnie, to wyznam, że groza tego boju omal mnie nie przerosła. Mimo iż wziąłem ze sobą aż dwa
kołczany strzał, łącznie dwadzieścia cztery żelazne groty, to potrzeba ich użycia była tak wielka, że ani
się obejrzałem, a zabrakło mi pocisków. Strzelałem pomiędzy hełmami naszych wojowników, z
najbliższej odległości, prosto w twarze i gardła wrogów. To już nie było łucznictwo, to była rzeź.
Wyciągałem groty z wnętrzności żyjących jeszcze ofiar, aby odzyskać i powiększyć swój zużyty zapas.
Jesionowe strzały wylatywały z mego łuku oblepione krwią i strzępami ciała; z grotów kapała krew,
zanim jeszcze zostały wystrzelone. Przejęte grozą bijącą z tego, co widziały, oczy me same się zaciskały
wbrew mojej woli; musiałem je otwierać, przecierając rękoma twarz. Czyżbym tracił rozum?

Strasznie chciałem odszukać Dienekesa i zająć swoje miejsce, by móc go osłaniać, jednakże ta część
mojego umysłu, która jeszcze funkcjonowała, nakazywała mi zostać i pomagać w walce tam, gdzie się
znalazłem.

W ścisku panującym w falandze każdy jej członek odczuwał coś na podobieństwo zmian stanu morza.
Gdy pierwsze wrażenie najwyższego zagrożenia odpływało niczym fala, na jej miejsce przychodziło
krzepiące, uspokajające uczucie, iż lęk przemija, wraca koncentracja oraz wyćwiczone zachowania
pracownika morderczego wojennego rzemiosła. Któż potrafiłby wyjaśnić, jak owe fale przypływów i
odpływów przebiegają przez szeregi walczących? Nie wiedzieć bowiem, jakim sposobem, ale
wojownicy wyczuli, iż pod górską ścianą lewe skrzydło Spartan przełamało Medesów. Wzdłuż szeregów,
niczym czoło burzy, przebiegł okrzyk radości, z każdą chwilą narastając i zwielokrotniając się w
gardłach Lacedemończyków. Nieprzyjaciel też już to wiedział. Jego wojownicy także wyczuli załamanie
swoich linii.

W tej właśnie chwili odnalazłem wreszcie swego pana. Wydałem okrzyk radości na widok jego
oficerskiego hełmu z poprzeczną szczotką. Dienekes prowadził mordercze natarcie na grupę medeskich
oszczepni-ków, którzy zaniechali już wszelkiej myśli o ataku, a jedynie potykając się, ustępowali w
przerażeniu, odrzucając tarcze i próbując powstrzymać desperacko napierające na nich własne ich
szeregi. Popędziłem tam poprzez wolną przestrzeń tuż za plecami spartańskich szeregów, które posuwały
się naprzód, miażdżąc i mieląc wroga. Ów skrawek bezpośredniego zaplecza był jedyną bezpieczną
przestrzenią na całym polu bitwy; rozciągał się on pomiędzy linią bezpośredniego zwarcia i strefą
znajdującą się pod ostrzałem medeskich łuczników, którzy z własnych tyłów, ponad głowami walczących,
razili stojące w odwodzie oddziały Hellenów.

To właśnie do tego korytarza schronienia wlekli się medescy ranni lub ogarnięci paniką wojownicy, jak
również symulanci i tacy, którzy upadli z wyczerpania. Wszędzie leżały ciała wrogów: zabitych i
dogorywających, zadeptanych i podeptanych, okaleczonych i zmasakrowanych. Ujrzałem Medesa z
majestatyczną brodą: z ogłupiałym wyrazem twarzy siedział, trzymając w rękach swe własne flaki. Gdy
przebiegałem obok niego, właśnie jedna ze strzał jego rodaków trafiła go w udo, przygważdżając je do
ziemi. Jego oczy spotkały się z moimi: był w nich tak żałosny wyraz, że sam nie wiem dlaczego, ale
odciągnąłem go kilka kroków w głąb strefy pozornego bezpieczeństwa. Popatrzyłem ku naszym tyłom.
Tegejczycy i Opuncjańscy Lokrydyjczycy, którzy jako następni mieli wkroczyć do walki, sformowani na
wysokości Lwiego Kamienia klęczeli szeregami, trzymając przed sobą zachodzące na siebie i uniesione
tarcze, tak aby odbijały nawałnicę nieprzyjacielskich strzał. Wolna przestrzeń przed nimi wyglądała jak
poduszeczka do igieł, równie gęsta od strzał jak grzbiet jeża. Palisada na szczycie Muru stała w ogniu
wznieconym przez setki grotów owiniętych płonącymi pakułami.

W tym momencie medescy oszczepnicy załamali się. Jak w dziecięcej grze w kulki, ich ściśnięte szeregi
rozsypały się i potoczyły do tyłu. Padali i potykali się jedni o drugich, gdyż w miarę jak ci z przodu
rzucali się do ucieczki, ich towarzysze z tylnych szeregów także, chcąc nie chcąc, wplątywali się w
chaos. Przestrzeń przed postępującymi naprzód Spartanami przeobraziła się w morze torsów i kończyn,
ud odzianych w spodnie, brzuchów, grzbietów mężczyzn, którzy przeczołgiwali się przez padłych
towarzyszy, podczas gdy inni, przewróceni na plecy i przyciśnięci, wili się i z podniesionymi rękoma,
krzyczeli coś w swoim języku, błagając o łaskę.

Rzeź przekroczyła miarę tego, co mógł znieść ludzki umysł. Ujrzałem Olympieusa, który „młócił zboże”,
posuwając się do tyłu, przy czym stąpał nie po ziemi, lecz po leżących ciałach wrogów, które ją
pokrywały niczym ludzki dywan złożony zarówno z rannych, jak i z martwych. Miał u boku swego
giermka, Abattusa, który zatapiał w owym dywanie swego „przygważdżacza jaszczurek”; jak przewoźnik
zatapia w wodzie drąg, odpychając się od dna, tak on idąc, zatapiał ostrze w brzuchach jeszcze nie
dobitych nieprzyjaciół. Olympieus znalazł się w polu widzenia sojuszniczych odwodów uformowanych
wzdłuż Muru. Zdjął hełm, aby dowódcy mogli rozpoznać jego twarz, po czym trzykrotnie wzniósł i
opuścił trzymaną poziomo włócznię.

— Naprzód! Naprzód!

Z okrzykiem, który mroził krew w żyłach, ruszyli.

Patrzyłem, jak Olympieus przystanął i z gołą głową popatrzył wokół siebie po usianej trupami wrogów
ziemi, sam widać zaskoczony rozmiarami rzezi. Następnie znowu nałożył hełm i z twarzą zasłoniętą
brązem pokrytym plamami krwi, przywoławszy swego giermka z powrotem, ruszył na plac boju.

Za plecami rozbitych oszczepników stali ich bracia, medescy łucznicy. Wciąż byli uszykowani w
porządne szeregi na głębokość dwudziestu, każdy na swojej pozycji, osłonięty wysoką do szyi plecionką,
której podstawa wbita była w ziemię za pomocą dwóch żelaznych szpikulców. Pas ziemi niczyjej
szerokości trzydziestu metrów dzielił jeszcze Spartan od tej ściany łuczników, którzy poczęli teraz
strzelać wprost do swoich własnych oszczepników, ostatnich grupek dzielnych, którzy jeszcze stawiali
opór nacierającym Lacedemończykom.

Medesi strzelali swoim własnym towarzyszom w plecy.

Nic ich nie obchodziło to, że położą dziesięciu swych braci, byle jeden szczęśliwy strzał dosięgnął
jakiegoś Spartanina.

Ze wszystkich przejawów najwyższego męstwa, które miały miejsce tego długiego, przerażającego dnia,
ten, którego teraz właśnie stali się świadkami sprzymierzeni stojący na Murze, przeszedł wszystkie; bo
też i nikt, kto go widział, nie znajdzie pod tym niebem żadnego innego, który mógłby mu dorównać.

Gdy Spartanie uporali się z ostatnimi oszczepnikami, ich pierwsze szeregi stały się odsłoniętym celem
dla bezpośrednich salw medeskich łuczników. Leonidas, przeszedłszy bój w najbliższym zwarciu, co z
uwagi na sam wysiłek fizyczny przekroczyłoby wytrzymałość niejednego osiłka w kwiecie wieku, znalazł
jednak w sobie żelazny zapas sił, aby wyjść na czoło i wydać rozkazy do sformowania się i natarcia.
Lacedemończycy wykonali ten rozkaz, jeśli nie z precyzją wymaganą na placu parad, to w dyscyplinie i w
porządku, które w tych okolicznościach przechodziły wszelkie wyobrażenie. Zanim Medesi zdążyli
wystrzelić drugą salwę, już znaleźli się twarzą w twarz z szeregiem sześćdziesięciu kilku tarcz, na
których lacedemońskie lambdy pokryte były budzącymi grozę warstwami błota, krwi, która zakrzepła, i
śladów tej, która spłynęła strużkami po brązie i skórzanych fartuchach, zamocowane na wewnętrznych
dolnych krawędziach aspides stanowiących rodzaj spódniczek z wołowej skóry, których zadaniem było
chronienie nóg wojowników właśnie przed taką kanonadą, ku jakiej teraz kroczyli.

Ciężkie nagolenniki z brązu chroniły łydki. Sponad tarcz wystawały jedynie szczyty hełmów, w których
odsłonięte były tylko oczy, a na tych szczytach powiewały podłużne grzywy z końskiego włosia
szeregowych wojowników oraz poprzeczne szczotki oficerów. Ściana brązu i purpury kroczyła
przeciwko strzałom medeskich łuczników. Ich groty z zabójczą prędkością pruły ku Spartanom.

Łucznik ogarnięty paniką zawsze ma skłonność do strzelania wyżej celu. Słychać było świst gradu strzał
przelatujących ponad szczytami hełmów pierwszych szeregów oraz trzask tych, które rozbijały się o las
wzniesionych pionowo włóczni, a potem spadały na ziemię, pod nogi opancerzonych wojowników. Groty
z brązu odbijały się od tarcz z dźwiękiem przywodzącym na myśl niezliczone młotki spadające na
kowadła. Od czasu do czasu w werbel ten wdzierał się głuchy stukot, gdy jakaś strzała przebijała
spojenie brązu z dębiną, tak jak gwóźdź wbija się w deskę.

Co do mnie, to ustawiłem się dokładnie za plecami Medona, seniora mesy Deukaliona. Zajmował on
honorową pozycję w ostatnim szeregu pierwszej linii plutonu Dienekesa. Fletnistom, bez broni i
pozbawionym zbroi, wyznaczono zasłonięte miejsca tuż za ostatnim szeregiem. Trzymali się go, jak mogli
najbliżej, dbając tylko, by niechcący nie zahaczyć o nogi wojowników, i pochylali się przy tym dla
większego bezpieczeństwa, ale jednak wydobywali z płuc wystarczającą ilość tchu, aby wyciskać ze
swych aulos przenikliwy dźwięk. Gęsto zbite szeregi szły do ataku nie tak, jak naciera z dzikim
okrzykiem bezładny tłum, lecz w śmiertelnej ciszy, poważnie, nieomal dostojnie, z przerażającą
dokładnością utrzymując równy krok wedle rytmu piskliwej melodii fletnistów. Trzydzieści metrów,
które dzieliły czoła obu formacji, zmniejszyło się do dwudziestu. Medesi podwoili częstotliwość swoich
salw. Słyszało się krzyki ich dowódców i miało się wrażenie, że powietrze aż wibruje od pocisków
coraz to częściej wylatujących z szeregów nieprzyjaciela.
Kiedy gwizdnie człowiekowi koło ucha pojedyncza strzała, to już mogą pod nim zmięknąć nogi;
wyostrzone wojenne groty zdają się wrzeszczeć zjadliwie, poprzedzając samą strzałę, która transportuje
ten śmiercionośny ładunek; na końcu zaś przelatują pierzaste stateczniki, oznajmiając swym cichym
furkotem zabójcze intencje wysyłającego je wroga.

Setka strzał daje inny dźwięk. Powietrze zdaje się wówczas tężeć, gęstnieć, zgoła rozżarzać; wibruje
niczym materia stała. Wojownik ma wrażenie, jak gdyby kroczył wąskim stalowym korytarzem; cała jego
rzeczywistość kurczy się do rozmiarów owej strefy śmierci, w której został uwięziony; niezdolny jest
spojrzeć ku niebu ani nawet pamiętać, że ono nad nim jest.

Lecz oto zbliża się tysiąc strzał. Wydawany przez nie dźwięk to brzmienie nadlatującej ściany. Nie ma
pomiędzy nimi ani odrobiny przestrzeni, nie ma na włos choćby szerokiego, bezpiecznego odstępu.
Solidna niczym góra i nieprzenikalna, ściana ta wyśpiewuje nutę śmierci. Gdy zaś ów tysiąc strzał
wystrzelony zostanie nie ku niebu, w dalekosiężnej łukowatej trajektorii, dzięki której pociski trafiają do
celu pod własnym ciężarem, tylko na wprost, to wówczas w śmiertelnym mgnieniu pokonują one
przestrzeń pomiędzy uwolnioną z uchwytu cięciwą a celem poziomo, płasko, i z taką wielką prędkością
na tak krótkiej odległości, że łucznik nie musi się już nawet trudzić obliczaniem trajektorii, która
doprowadzi jego strzałę do celu; taka salwa jest jak żelazny deszcz i zarazem piekielny ogień w
najczystszej postaci.

Naprzeciw temu właśnie kroczyli teraz Spartanie. Opowiadali im potem sojusznicy, którzy widzieli to z
Muru, że w owej chwili, gdy pionowo ustawione włócznie pierwszych szeregów jednocześnie pochyliły
się do położenia atakującego, a ścieśnione szeregi falangi wydłużyły krok i podwoiły jego rytm, rzucając
się na przeciwnika, że zatem sam Jego Wysokość, który też się temu przypatrywał, zerwał się na równe
nogi w lęku o swe wojsko.

Spartanie wiedzą, jak atakować plecionkę. W nieskończoność szkolili się w tym pod dębami na polach
Otony, podczas gdy my, giermkowie i heloci, zajmowaliśmy pozycje obronne z ćwiczebnymi tarczami,
ściskaliśmy je przed sobą i ze wszystkich sił zapieraliśmy się stopami w ziemię, czekając na zmasowane
uderzenie wojowników. Lacedemończycy wiedzieli więc, że włócznia jest bezużyteczna wobec
posplatanych prętów, gdyż jeśli ostrze je przebije, to uwięźnie pomiędzy nimi i nie da się go z powrotem
wyciągnąć. Podobnie bezskuteczne są xiphos, ponieważ przy próbie przebicia lub cięcia ostrze odbija się
od plecionki niczym od żelaza. W nieprzyjacielską linię trzeba uderzyć zmasowaną siłą wszystkich
szeregów, przemóc ją i obalić. Uderzenie musi być tak silne i skoordynowane, aby pierwsze szeregi
wroga załamały się i upadły w taki sposób, że jeden szereg padając, przewraca następny, podobnie jak
się to dzieje z talerzami w kredensie podczas trzęsienia ziemi.

Tak właśnie stało się teraz. Medesi stali nie w prostokątnym szyku, w którym wojownicy z
poszczególnych szeregów zajmują pozycje jeden za drugim, co pozwala im wzajemnie się wspomagać
przy odpieraniu zmasowanego uderzenia, lecz rozstawieni byli na kształt plastra miodu. Łucznicy w
następnym szeregu stali pomiędzy ramionami swoich poprzedników, co pozwalało im strzelać w lukach
między ich głowami; i tak dalej aż do ostatnich linii.

Co więcej, nieprzyjacielskie szeregi nie były tak gęsto zwarte jak spartańska falanga. Pomiędzy jednym a
drugim pozostawała wolna przestrzeń niezbędna do manipulowania łukiem. W rezultacie
Lacedemończycy osiągnęli dokładnie to, o co im chodziło: pierwszy szereg przewrócił się natychmiast po
uderzeniu; miało się wrażenie, że wysokie na człowieka tarcze „implodują”, a żelazne szpikulce, które
mocowały je w ziemi, wyskakiwały z niej niczym szpilki namiotu pod nagłym uderzeniem wichury.
Łucznicy z pierwszego szeregu zostali dosłownie ścięci z nóg, a ściana tarcz zwaliła się na nich niczym
obronny mur fortecy pod uderzeniem tarana. Przebiegł po nich pierwszy szereg Spar-tan, za nim drugi i
trzeci. Tłum Medesów ze środkowych szeregów, ponaglany przez oficerów, rozpaczliwie próbował
zaprzeć się o ziemię i utrzymać swe tarcze. W starciu pierś w pierś z uderzającymi ławą
Lacedemończykami medeskie łuki były całkowicie bezużyteczne, łucznicy porzucali je więc i walczyli za
pomocą noszonych u pasa kindżałów. Widziałem, jak cały ich szereg, który znalazł się na czele,
pozbawiony już tarcz, machał nimi na oślep, trzymając po jednym w każdej ręce. Męstwo poszczególnych
Medesów nie ulegało wątpliwości, jednakże wobec zwartej masy spartańskich tarcz i zbroi, ich lekkie,
zakrzywione ostrza były równie bezskuteczne jak dziecięce zabawki; z takim samym powodzeniem
mogliby się bronić trzcinami lub łodygami kopru.

Dowiedzieliśmy się tego wieczoru od helleńskich dezerterów, którzy uciekli, korzystając z zamieszania,
że nieprzyjaciele z ostatnich szeregów, trzydziestych i czterdziestych od czoła, znaleźli się pod takim
naporem padających poprzedników, iż spadali z trachijskiego traktu do morza. Istne pandemonium
zapanowało na kilkusetmetrowym odcinku szlaku za wlotem Wąwozu, aż do miejsca, gdzie droga ostro
skręcała tuż przed skalnym urwiskiem, pod którym o dwadzieścia parę metrów niżej rozpościerały się
wody zatoki. Całe dziesiątki nieszczęsnych oszczepników i łuczników, jak opowiadali dezerterzy, spadło
w tę przepaść, pociągając w dodatku za sobą tych, których rozpaczliwie chwytali za plecy, by ratować
się przed upadkiem. Jego Wysokość, wedle tych opowieści, zmuszony był na to patrzeć, gdyż jego
widokowe stanowisko znajdowało się niemal nad tym właśnie miejscem. Po raz drugi tego dnia,
opowiadano nam, Jego Wysokość zerwał się na równe nogi, wstrząśnięty losem swoich wojowników.

Teren, który pozostawiali za sobą nacierający Spartanie, był, jak się tego należało spodziewać, usiany
ciałami zdeptanych wrogów, żywych i poranionych. Pojawił się jednak nowy element. Otóż Medesi
zostali obaleni z taką szybkością i siłą, że część z nich, i to bynajmniej nie błaha, wyszła z tego bez
szwanku. Ocaleni podnieśli się teraz z ziemi i próbowali się skrzyknąć, jednakże z miejsca zaatakowały
ich zmasowane odwody sojuszników, które już wcześniej postępowały w bojowym szyku, aby wzmocnić
i wymienić Spartan. Rozpoczęła się druga rzeź, gdy Tegejczycy i Opuncjańscy Lokrydyjczycy przystąpili
do żęcia niedobitków z poprzednich żniw. Przypomnę, że Tegea jest bezpośrednim sąsiadem
Lacedemonu. Przez wieki całe Spartanie i Tegejczycy toczyli ze sobą wojny na przygranicznych
równinach, by wreszcie na przestrzeni trzech ostatnich pokoleń stać się bliskimi sojusznikami i
towarzyszami walki. Spośród wszystkich peloponeskich nacji, wyłączając Spartan, tegejscy wojownicy
najbardziej są bitni i posiadają największe umiejętności w walce. Co się zaś tyczy Lokrydyjczyków z
Opusu, to walczyli oni o własny kraj. Ich domy i świątynie, pola i sanktuaria znajdowały się godzinę
marszu od Gorących Wrót. Prawo łaski, jak to wiedzieli, było najeźdźcy nie znane, przeto i oni
postanowili wyrzucić je teraz z pamięci.

Odciągając rannego Rycerza, Polynikesowego przyjaciela Dorejona, do bezpiecznego rejonu na uboczu


pola bitwy, poślizgnąłem się w głębokim zaledwie do kostek strumyku. Dwukrotnie próbowałem
odzyskać równowagę i dwukrotnie upadałem. Przeklinałem tę diabelską ziemię. Cóż to za złośliwe
źródełko wytrysnęło nagle z górskiego zbocza, podczas gdy przedtem żadnego tam nie znaleźliśmy?
Spojrzałem pod nogi. Moje stopy były czerwone od krwi, która spływała strugą w wyżłobieniu gruntu
niczym w rzeźniczej rynnie.

Medesi definitywnie się załamali. Tegejskie i lokrydyjskie rezerwy ruszyły do ataku pomiędzy szeregami
umęczonych Spartan, wzmagając napór na chwiejącego się już nieprzyjaciela. Przyszła kolej na
sojuszników.
— Dajcie im posmakować żelaza, chłopcy! — krzyknął jeden ze Spartan, gdy nadeszła głęboka na
dziesięć szeregów fala sprzymierzonych. Przejęli oni centrum i skrzydła frontu walki, tworząc potężną
falangę dającą osłonę wojownikom Sparty, którzy mogli wreszcie przystanąć na drżących ze zmęczenia
nogach, a potem opaść na ziemię, potrącając bezsilnie jeden drugiego.

Nareszcie znalazłem swojego pana. Do cna wyczerpany, przyklęknął i uchwyciwszy obiema rękami
swoją osieroconą włócznię, przepisowo wbitą w ziemię „przygważdżaczem jaszczurek”, zawisł na niej
niczym połamana marionetka na patyku. Ciężar hełmu ściągał mu głowę ku ziemi; nie miał siły ani jej
podnieść, ani uwolnić od hełmu. Aleksandros padł u jego boku na łokcie i kolana, z grzywą hełmu
spoczywającą bezsilnie w pyle. Jego żebra pracowały spazmatycznie niczym żebra ogara, podczas gdy
szumowiny flegmy, śliny i krwi spływały strużkami z brązowych policzków jego hełmu.

Przebiegali obok nas Tegejczycy i Lokrydyjczycy.

Przebiegli, gnając przed sobą wroga.

Nastąpił pierwszy od wieczności, zdawało się, moment wytchnienia od ciągłego lęku przed całkowitą
klęską. Lacedemończycy, zataczając się i zderzając ze sobą, padali na ziemię, tak jak stali, najpierw na
kolana, potem jeszcze na łokcie, a potem już całą długością ciała, na bok lub na plecy, łapczywie
chwytając powietrze w spazmatycznie dyszące płuca. Oczy ich spoglądały niewidząco jak oczy ślepców.
Żaden nie miał siły się odezwać. Broń opadała pod własnym ciężarem, jednak ich palce tak były
zaciśnięte, że sama ludzka wola nie wystarczała, by wypuściły oręż z zastygłego uchwytu. Tarcze waliły
się na ziemię misami w dół, zniesławione. Wyczerpani do ostatka wojownicy padali w nie twarzami i nie
znajdowali w sobie nawet tyle siły, aby przekręcić głowę i ułatwić sobie oddychanie.

Z ust Aleksandrosa wypadła garść zębów. Gdy odzyskał siły na tyle, by zdjąć hełm, jego długie włosy,
wyrwane z cebulkami, wypadały całymi splątanymi pękami, przesiąkniętymi słonym potem i krwią. Jego
oczy przypominały kamienie. Opadł jak dziecko na ziemię, wtulając twarz w pierś swego mistrza, i łkał
bez łez, płaczem człowieka, w którym nie ostała się już ani odrobina płynu.

Nadszedł Samobójca z przestrzelonymi oboma barkami i z wyrazem zapamiętałego uniesienia na twarzy.


Stał nad leżącymi bezsilnie na ziemi wojownikami i bez lęku patrzył w stronę sojuszników, którzy
właśnie dopadli ostatnich Medesów i siekąc ich na kawałki, tak przeraźliwie krzyczeli, iż zdawało się,
że dokonują tej rzezi nie sto kroków od nas, a dziesięć.

Spojrzałem w oczy mego pana: jeziorka czerni za otworami w masce hełmu. Słabym ruchem ręki wskazał
na pustą pochwę przerzuconą przez moje plecy.

— Co się stało z moimi zapasowymi? — wychrypiał skrzekliwie.

— Oddałem je.

Poczekał, aż wróci mu oddech.

— Mam nadzieję, że naszym.

Pomogłem mu zdjąć hełm. Miałem wrażenie, że zajęło nam to całe minuty, tak bowiem napęczniał potem i
krwią jego filcowy nagłownik oraz splątana masa włosów. Przybyli roznosiciele wody. Żaden z
wojowników nie znalazł w sobie dość siły, by złożyć dłonie w miseczkę, toteż polewano wodą strzępy
materiału i odzieży, które umęczeni mężczyźni ssali. Dienekes odgarnął z twarzy splątane włosy. Nie miał
lewego oka. Po ciosie przez otwór w masce pozostał jedynie upiorny oczodół i krew.

— Wiem — powiedział i nie dodał nic więcej.

Spostrzegliśmy Aristomenesa i Biasa, a wraz z nimi dwóch innych

członków jego plutonu, Czarnego Leona i Leona Oślikutasa. Leżeli, ciężko dysząc, a ich ręce i nogi
pokryte były niezliczonymi cięciami i rozdarciami, które połyskiwały błotem zmieszanym z krwią. Wraz z
innymi wojownikami, których plutony uległy rozproszeniu, leżeli jeden na drugim na podobieństwo fryzu
na ścianie świątyni.

Ukląkłem przy moim panu. Do miejsca, w którym niegdyś znajdowało się jego oko, zamiast kompresu
przykładałem zmoczoną szmatkę. Materiał nasiąkał jak gąbka.

Przed nami, tam gdzie nieprzyjaciel wycofywał się w dzikim popłochu, zwycięzcy tego starcia mogli
zobaczyć Polynikesa, jak stojąc samotnie, skierował ramiona w stronę uciekającego wroga, po czym
zerwał z głowy ociekający krwią i potem hełm, aby triumfalnym gestem cisnąć nim o ziemię.

— Nie dzisiaj, skurwysyny! — ryknął w ślad za zmykającym wrogiem. — Nie dzisiaj!

ROZDZIAŁ DWUDZIES TY PIĄTY

Nie potrafiłbym z całą pewnością powiedzieć, ile razy tego pierwszego dnia każdy z sojuszniczych
kontyngentów powracał do walki w owym trójkącie pomiędzy wlotem Wąwozu, górską ścianą,
nadmorskimi skałami i Fokidyjskim Murem. Czego jestem pewien, to tego, iż mój pan musiał posłużyć się
w walce aż czterema tarczami. W dwóch powtarzające się ciosy uszkodziły wewnętrzną dębową ramę, w
trzeciej wybity został środek brązowej misy, a wreszcie w czwartej wyrwany został uchwyt na dłoń i
pochwa na przedramię. Uszkodzone tarcze było czym zastąpić. Wystarczyło się po prostu schylić, tak
wiele ich leżało na placu boju obok zabitych lub umierających wojowników.

Wśród szesnastu poległych tego pierwszego dnia w enomotii mojego pana byli Lampitos, Soôbiades,
Telemon, Sthlenelaides i Ariston, a Ni-kandros, Myron, Charillon i Bias zostali ciężko ranni.

Ariston padł podczas czwartej i ostatniej bitwy, tej, którą sojusznicy stoczyli z Nieśmiertelnymi Jego
Wysokości. Ariston, był to ów dwudziestoletni młodzieniec, jeden z Polynikesowych „złamanych
nosów”, którego siostra, Agathe, wyszła za Aleksandrosa, co uczyniło ich obu szwagrami.

Grupa poszukiwawcza odnalazła ciało Aristona koło północy, przy górskiej ścianie. Leżał na nim trup
jego giermka, Demadesa, który do ostatniej chwili próbował ochronić pana swoją tarczą; obie jego łydki
porąbane były przez sagaris, bojowe topory. Z piersi Demadesa, tuż pod lewym sutkiem, wystawało
ułamane drzewce medeskiego oszczepu. Choć na ciele Aristona widniało ponad dwadzieścia ran, to
zginął on od pojedynczego ciosu w głowę, zadanego czymś w rodzaju maczugi lub bojowego młota.
Uderzenie to zmiażdżyło zarówno hełm, jak i czaszkę, tuż powyżej otworów na oczy.

Zgodnie ze zwyczajem, bilety poległych wręczone zostały naczelnemu kapłanowi wojennemu, który je
następnie rozdał ich bliskim; bilet Aristona odebrał ojciec Aleksandrosa, polemarch Olympieus. On sam
wszelako zabity został przez perską strzałę godzinę przed zachodem słońca, tuż przed finalnym starciem z
Nieśmiertelnymi.

Olympieus znalazł ze swoimi ludźmi osłonę za szańcem Muru, w cieniu palisady, gdzie gotowali się do
nałożenia rynsztunku przed ostatnią bitwą dnia. Ze wszystkich możliwych do zrobienia rzeczy, stary
wojownik zajął się wówczas czynieniem notatek w swoim dzienniku. Fragment palisady, który uniknął
ognia, skutecznie, jak mu się zdawało, służył mu za zasłonę; zdjął przeto hełm i pancerz. Jednakże strzała,
kierowana wskazaniem jakiegoś przewrotnego losu, znalazła sobie jedyną możliwą do przekroczenia
wolną przestrzeń pomiędzy palami palisady, nie szerszą od męskiej dłoni. Grot trafił Olympieusa prosto
w kark, przerywając rdzeń kręgowy. Poletnarch zmarł po kilku minutach w ramionach swego syna, nie
odzyskawszy przytomności.

Tak tedy w ciągu jednego popołudnia Aleksandros stracił ojca i szwagra.

Tego dnia ze wszystkich oddziałów Spartan najcięższe straty ponieśli Rycerze. Spośród trzydziestu,
siedemnastu albo zostało zabitych, albo na skutek bardzo ciężkich ran nie nadawało się do dalszej walki.
Leonidas został sześciokrotnie ranny, lecz opuścił pole bitwy o własnych siłach. Zdumiewające było to,
iż Polynikes, który przez cały dzień walczył w najkrwawszych starciach i to w pierwszym szeregu,
odniósł jedynie liczne, ale nic nie znaczące w tych warunkach powierzchowne cięcia i rozdarcia skóry,
przy czym kilka z nich niewątpliwie sam sobie zadał w ferworze walki, a w kilku innych przypadkach
uczynili to jego towarzysze. Bardzo jednak poważnie nadciągnął sobie ścięgna obu nóg i naderwał
mięśnie lewego barku, co było skutkiem wyczerpania i skrajnie ciężkich wymagań, jakim musiały
sprostać jego muskuły w chwilach największej bitewnej potrzeby. Jego giermek, Akanthus, poniósł
śmierć, walcząc w obronie swego pana, przy czym, podobnie jak Olympieusowi, nie dopisało mu
szczęście, gdyż zginął tuż przed zakończeniem dnia rzezi.

Drugi perski atak rozpoczął się w południe. Tym razem nadciągnęli górscy wojownicy z Cissii. Nikt
pośród sojuszników nie miał najmniejszego pojęcia, gdzie, u diabła, ta Cissia się znajduje, gdziekolwiek
to jednak było, to rodzili się tam piekielnie dzielni mężczyźni. Dopiero po wszystkim sprzymierzeni
dowiedzieli się, że Cissia to położona niedaleko Babilonu ziemia surowych i nieprzyjaznych gór, w
których pełno jest przepaści i wąwozów. Ten zatem nieprzyjacielski kontyngent najmniejszego nie
przejawił lęku przed urwistą ścianą Kallidromosu, toteż niejako go okraczył, wspinając się do góry i
wzdłuż ściany oraz strącając kamienie, które leciały zarówno na głowy ich wrogów, jak i
sprzymierzeńców. Nie widziałem tego na własne oczy, gdyż pełniłem w tym czasie służbę za Murem, cały
swój czas i wysiłek poświęcając opatrywaniu ran mego pana oraz wojowników z jego plutonu i dbając o
ich, jak też i swoje potrzeby. Wszystko jednak słyszałem. Brzmiało to tak, jak gdyby waliła się cała góra.
W pewnym momencie z miejsca, w którym znajdowali się Dienekes i Aleksandros, w obozie Spartan
usytuowanym około trzydziestu kroków za Murem, ujrzeliśmy, jak walczące plutony Mantinejczyków i
Arkadyjczyków wspięły się masowo na zwieńczenie Muru, by stamtąd miotać na wspinających się ku nim
nieprzyjaciół oszczepy, włócznie, a nawet wyrwane z konstrukcji głazy. Będąc już pewnymi zwycięstwa,
Cissianie wyśpiewywali triumfalnie mrożące krew w żyłach zawołanie, które mogę tu jedynie opisać
jako „Elelelelele”.

Tymi, którzy ich odparli, jak się tego dowiedzieliśmy wieczorem, byli Tebańczycy. Trzymali oni prawą,
patrząc od sprzymierzonych, flankę wzdłuż nadmorskich urwisk. Ich dowódca, Leontiades, wraz z grupą
wybranych przez siebie najdzielniejszych wojowników, zdołał dokonać wyłomu w tłumie atakujących,
mniej więcej piętnaście metrów od urwiska. Reszta Tebańczyków wlała się w ten wyłom i poczęła
spychać odcięte szeregi nieprzyjaciół, na jakieś dwadzieścia rzędów szerokie, w kierunku urwiska. Raz
jeszcze ciężar uzbrojonych sojuszniczych formacji okazał się dla przeciwnika nie do powstrzymania.
Wojownicy jego prawego skrzydła musieli się cofać pod naciskiem swych własnych ustępujących
towarzyszy. Spadali do morza, przy czym, podobnie jak w przypadku Medesów, chwytali tych przed sobą
za spodnie, za pasy mieczowe, a w końcu zgoła i za kostki, ściągając ich za sobą w przepaść. Rozmiary
tej masakry oraz szybkość, z jaką się dokonała, były imponujące, a nadto złowrogie, zważywszy na to, jak
tamci zginęli, a mianowicie spadając czterdzieści metrów w dół, by na koniec roztrzaskać się o skały lub
też, uniknąwszy skał, utonąć w pełnym uzbrojeniu. Nawet z naszego miejsca, o czterysta metrów dalej i
powyżej bitewnej wrzawy, wyraźnie było słychać krzyki spadających do morza wojowników wroga.

Następną narodowością, którą Jego Wysokość wyznaczył do ataku na sprzymierzonych, byli Sacajeni.
Uszykowali się oni poniżej wlotu Wąwozu mniej więcej w środku popołudnia. Byli wśród nich zarówno
wojownicy z nizin, jak i z gór; pochodzili ze wschodu Imperium i uznano ich za najdzielniejszych spośród
wszystkich, którym przyszło sojusznikom stawić czoło. Jako broni używali wojennych toporów, toteż
najstraszliwsze do owej chwili zadali Grekom rany. Jednakowoż okazało się w końcu, że własna odwaga
stała się główną ich słabością. Szeregi

Sacajenów nie rozpadały się ani nie uciekały w panice. I prostu nadchodzili fala za falą, wspinali się ku
nam po trupach swoich rodaków, aby się z ich stosu na nas rzucić, jak gdyby sami szukali śmierci na
tarczach i żelaznych grotach greckich włóczni. Przeciwko Sacajenom poszli najpierw Mykeńczycy,
Koryntianie i Fliazjanie, podczas gdy Spartanie, Tegejczycy i Tespijczycy pozostali w bezpośrednim
odwodzie. Rzucono ich do walki niemal od razu, gdyż Mykeńczycy i Koryntianie musieli walczyć w
morderczym młynie i w tym bezpośrednim zwarciu zanadto się wyczerpali, by pozostać na placu boju.
Także i rezerwy doszły wkrótce do kresu sił i trzeba je było zastąpić trzecią falą, złożoną z Orchomenian
i ponownie Arkadyjczyków, przy czym ci ostatni ledwie co wyszli z poprzedniego młyna i czasu mieli
tylko tyle, by przegryźć po twardym sucharze i popić go haustem wina.

Gdy wreszcie Sacajeni załamali się i wycofali, słońce na dobre już skryło się za górą. „Plac tańca”, teraz
cały już pogrążony w cieniu, wyglądał tak, jak gdyby przeorały go woły przysłane prosto z samego
piekła. Nie było na nim najmniejszego miejsca, które by nie zostało przemielone i zryte. Twardy jak skała
grunt, teraz zlany krwią, moczem i wszelkiego rodzaju innymi obrzydliwymi cieczami, które wypłynęły z
wnętrzności zabitych i okaleczonych, rozkopany był miejscami aż na głębokość łydki.

W pobliżu źródełka poświęconego Persefonie, tuż za bramą wypadową, znajdował się obóz Spartan,
gdzie rankiem, zaraz po odparciu ataku Medesów, walili się na ziemię umęczeni, lecz triumfujący
Spartanie i Tespijczycy. Wtedy, w pierwszym momencie przeżywanej radości z ocalenia, jakkolwiek
miałoby być ono krótkie — bo że krótkie będzie, z tego wszak wszyscy zdawali sobie sprawę — cały
obóz ogarnął nastrój świętowania. Rozradowani do szaleństwa wojownicy walili tarczą o tarczę ot tak,
dla uciechy, niczym mali chłopcy, rozkoszując się dźwiękiem brązu uderzającego o brąz. Widziałem
wówczas dwóch Arkadyjczyków, którzy stali naprzeciw siebie, okładając się wzajemnie pięściami po
osłoniętych skórą ramionach, a po ich twarzach spływały łzy radości. Inni pokrzykiwali i tańczyli.
Pewien Fliazjanin chwycił obiema rękami za krawędź kamiennej reduty i jak wariat raz za razem walił w
niączołem swego hełmu. Jeszcze inni tarzali się po ziemi, jak czynią to konie kąpiące się w piasku, tak
przepełnieni uczuciem radości, że nie potrafili w inny sposób wyrazić jej bezmiaru.
Równocześnie przebiegała przez obóz fala innych emocji. Były to uczucia pobożności i pokory.
Mężczyźni ściskali się, płacząc z uwielbienia i podziwu dla bogów. W odruchu poruszonych do głębi
serc śpiewano hymny dziękczynne, do których nikt się nie wstydził przyłączyć swego głosu.
Gdziekolwiek by spojrzeć, wszędzie na terenie całego obozu widać było grupki wojowników, którzy
klęczeli w rozmodleniu; dwunastoosobowe koła, w których trzymano się za ręce; po trzech, po czterech
obejmujących się za ramiona, i klęczące naprzeciw siebie pary, nie wspominając już o pojedynczych
wojownikach pogrążonych w modlitwie.

Teraz, po siedmiu godzinach rzezi, wszelkie pobożne praktyki ustały. Oczyma pozbawionymi wyrazu
wojownicy wpatrywali się w zryte pole bitwy. Było ono jak łan śmierci, który obrodził tak bogatym
plonem ciał i tarcz, poszarpanych zbroi i szczątków broni, że umysł nie mógł ogarnąć jego skali, zmysły
zaś niezdolne były się w nim rozeznać. Ranni jęczeli i krzyczeli, wijąc się pośród stosów kończyn i
porąbanych korpusów tak ze sobą splątanych, że nie sposób było odróżnić jednego człowieka od
drugiego, a całość przedstawiała obraz jakiejś gorgonicznej bestii o dziesięciu tysiącach odnóży, jakiegoś
przerażającego potwora, spłodzonego przez rozdartą ziemię i na powrót wsiąkającego teraz kropla po
kropli w tę samą rozpadlinę, która go wydała na świat. Wzdłuż całej skalnej ściany aż do wysokości
kolana kamienie połyskiwały szkarłatem.

O tej godzinie twarze sojuszniczych wojowników były już tylko pozbawionymi rysów, zakrzepłymi
maskami śmierci. Niewidzące oczy spoglądały z zapadniętych oczodołów, jak gdyby boska siła, daimon,
została w nich zdmuchnięta niczym lampa i zastąpiona nieopisanym zmęczeniem, wzrokiem bez czucia,
pustym spojrzeniem samego piekła. Spojrzałem na Aleksandrosa; wyglądał na pięćdziesięcioletniego
mężczyznę. Widziałem także swoją twarz i sam jej nie poznawałem.

W duszach wojowników zrodził się pewien swoisty gniew skierowany przeciw wrogom; uczucie,
którego przedtem w nich nie było. Nie nazwałbym go nienawiścią, a raczej odmową litości. Grekami
zaczęły rządzić dzikie instynkty. Przychodziły im do głowy akty barbarzyństwa, które dotychczas były
wręcz nie do pomyślenia; teraz zaś nie próbowali nawet udawać, że je odrzucają. Ten teatr wojny, smród
i obraz rzezi o niebywałych rozmiarach przejęły zmysły taką grozą, iż umysł otępiał i utracił czucie, a
nawet jak gdyby pod wpływem jakiejś perwersyjnej pokusy sam jej szukał, szukając też sposobów, by
uczynić ją jeszcze bardziej przerażającą.

Wszyscy wiedzieli, że nadchodzący atak będzie tego dnia ostatni;

kurtyna zmroku każe dalszy ciąg masakry odłożyć do jutra. Oczywiste było także to, że jakiekolwiek siły
rzuci wróg do tego ataku, będzie to jego bojowa elita, zachowana na chwilę, w której Helleni walczyć
będą w stanie krańcowego wyczerpania i szansa na to, iż ulegną świeżym oddziałom, będzie największa.
Leonidas, który nie zaznał snu już od ponad czterdziestu godzin, znalazł jednak siły, by przechadzając się
pośród swego wojska, zbierać po kolei poszczególne oddziały i zwracać się do nich osobiście.

— Pamiętajcie, bracia: ta bitwa zdecyduje o wszystkim. Wszystko cośmy dziś osiągnęli, będzie
stracone, jeśli teraz, na koniec, nie zwyciężymy. Walczcie tak, jak nigdy jeszcze nie walczyliście.

W przerwach pomiędzy poprzednimi bitwami każdy z przygotowujących się do następnego starcia


wojowników dokładał wszelkich starań, aby powierzchnie jego hełmu i tarczy zostały dokładnie
oczyszczone i wypolerowane; wróg powinien znowu zobaczyć przerażające lśnienie brązu. Jednakże w
miarę jak obracały się kamienie młyna śmierci, z biegiem dnia owo czyszczenie stawało się coraz mniej
dokładne, gdyż na każdym karbie i na każdej inkrustacji tarczy przybywało warstw krwi i kurzu, błota i
ekskrementów, strzępów ludzkich ciał, skóry, włosów i wszelkiego rodzaju skrzepów. Poza tym ludzie
byli coraz bardziej zmęczeni i coraz mniejszą przykładali do tego wagę. Aż oto Dytyrambos, kapitan
tespijski, postanowił uczynić cnotę z tego, co i tak było nieuniknione: rozkazał swym ludziom, aby
zamiast czyścić i polerować brąz, czynili przeciwnie, to znaczy pokrywali tarcze i zbroje kolejnymi
warstwami zakrzepów i krwi.

Ówże Dytyrambos, architekt z wykształcenia i bynajmniej nie zawodowy żołnierz, zdołał się już tego dnia
wyróżnić tak nadzwyczajną odwagą, że z góry mniemano, iż odznaczenie za męstwo zostanie mu
przyznane przez aklamację. Dzielność jego sprawiła, że pod względem miru u ludzi ustępował tylko
samemu Leonidasowi. I oto teraz, usadowiwszy się na widoku, sam pracowicie zasmarowywał swą
tarczę, i tak już niemal czarną od zaschniętej krwi, dodatkowymi warstwami posoki, wnętrzności i
wyciekających z nich płynów. Wzdłuż całej sojuszniczej linii Tespijczycy, Tegejczycy i Mantinejczycy
naśladowali go w tej upiornej czynności. Tylko Spartanie nie realizowali jego pomysłu, i to bynajmniej
nie z delikatności lub z dbałości o wygląd, lecz po prostu z powodu własnych wojennych praw, które
nakazywały im co do joty przestrzegać codziennej dyscypliny i ćwiczeń z bronią.

Dytyrambos rozkazał teraz giermkom i sługom, aby pozostali na swoich miejscach, przerywając pracę
przy oczyszczaniu przedpola z nieprzyjacielskich trupów. Zamiast nich, wysłał tam swoich wojowników
z poleceniem zwalania ciał wrogów na stosy w jak najbardziej makabrycznych pozach i formach, aby
następnej fali atakującego wroga, którego sygnały do zbiórki już dały się słyszeć za załomem Wlotu,
przedstawić możliwie najstraszliwszy i najbardziej przerażający spektakl.

— Bracia i sojusznicy, oraz wy, moje własne piękne psy przybyłe z piekła! — zwrócił się do
wojowników, krocząc z gołą głową przed frontem oddziałów, a jego donośny głos docierał nawet do
formujących się szeregów za Murem, w strefie bezpośredniej gotowości. — Ten następny atak będzie
dziś ostatni. Weźcie w garść swoje jaja, dzielni mężowie, żebyście mogli się zdobyć na ten ostatni,
najwyższy wysiłek. Wróg mniema, że jesteśmy do cna wyczerpani, i spodziewa się, że nacierając
świeżymi, wypoczętymi siłami, pośle nas do podziemnego świata. Nie wie jednak, że my już tam
jesteśmy. Wkroczyliśmy tam wiele godzin temu — tu wskazał ręką Wlot i prowadzący doń dywan
okropności. — Jesteśmy w piekle, które stało się naszym domem!

Wojownicy odpowiedzieli mu entuzjastycznym pozdrowieniem, zdominowanym przez obsceniczne


okrzyki i wybuchy diabolicznego rechotu.

— Pamiętajcie, przyjaciele — głos Dytyrambosa jeszcze bardziej spotężniał — że następna fala tych
azjatyckich dupojebów jeszcze nas nie widziała. Wiedzą tylko tyle, że trzy spośród ich
najwaleczniejszych nacji ruszyły przeciwko nam, mając jaja pomiędzy nogami, a wróciły bez nich. I
zapewniam was: w nich nie ma świeżości. Przez cały dzień siedzieli na tyłkach i patrzyli, jak odnoszono
i wleczono z powrotem ich sojuszników, posiekanych przez nas na kawałki. Wierzcie mi, że przez cały
ten czas ich wyobraźnia nie próżnowała. Każdemu z nich stawiała przed oczy jego własną głowę z
odciętą szyją, jego własne flaki wypływające na ziemię i jego własnego fiuta razem z jajami dyndającego
na czubku greckiej włóczni. To nie my jesteśmy wykończeni, lecz oni!

Rozległy się kolejne okrzyki i ogólny tumult zapanował w szeregach sprzymierzonych, z wyjątkiem
Spartan, podczas gdy na przedpolu Te-spijczycy kontynuowali swą makabryczną pracę. Zerknąłem na
Dienekesa; przyglądał się temu wszystkiemu z ponuro wykrzywioną twarzą.

— Na bogów — rzekł — z tego się robi bardzo paskudny obrazek.


Widzieliśmy, jak spartańscy Rycerze pod dowództwem Polynikesa i Dorejona zajmują swe pozycje
wokół Leonidasa przed pierwszym

szeregiem sformowanych oddziałów. Przybiegł obserwator z najdalej wysuniętej czujki. Był to Ogar.
Popędził wprost do Leonidasa i złożył mu sprawozdanie. Wieść szybko się rozeszła: jako następna
pójdzie przeciwko nam osobista gwardia Kserksesa, Nieśmiertelni. Grecy wiedzieli, że są to wybrani
przez samego króla najdzielniejsi jego wojownicy, kwiat perskiej arystokracji, książęta, których od
urodzenia uczono „napinać łuk i mówić prawdę”.

Było ich dziesięć tysięcy, podczas gdy zdolnych do walki Greków pozostało już tylko trzy tysiące.
Nieśmiertelni, jak wszystkim było wiadomo, wzięli swą nazwę z perskiego zwyczaju, wedle którego
każdy królewski gwardzista, który zginął, zmarł lub zakończył służbę, był natychmiast zastępowany przez
nowego, i tym sposobem liczba najdzielniejszych wojowników króla niezmiennie wynosiła dziesięć
tysięcy.

I oto ten właśnie doborowy korpus ukazał się naszym oczom u Wlotu. Na głowach mieli nie hełmy, lecz
tiary, miękkie filcowe czapki zwieńczone półkulami z metalu, który błyszczał jak złoto. Owe półhełmy nie
miały osłon uszu, karku ani szczęk, tak więc twarze i szyje pozostawały całkowicie odsłonięte.
Wojownicy nosili kolczyki, twarze niektórych pomalowane były różem jak kobiece, a brwi i rzęsy
przyczernione. Niemniej byli to wspaniali mężczyźni, dobierani zapewne nie tylko pod względem męstwa
i szlachetnego pochodzenia, jak się zdawało Hellenom. ale również wzrostu i męskiej urody. Ze
wszystkich co do jednego biła dziarskość. Mieli na sobie jedwabne tuniki z rękawami oblamowanymi
szkarłatem, a na nich bezrękawne kolczugi z płytek w kształcie ryby, do tego spodnie sięgające krawędzi
irchowych butów, wysokich do połowy łydki. Uzbrojenie ich składało się z łuku, zatkniętego za pas
kindżału oraz krótkiego perskiego oszczepu, a tarcze, podobnie jak medeskie i cissiańskie plecione z
wikliny, osłaniały ich od barku do podbrzusza. Najbardziej zdumiewająca ze wszystkiego była wszakże
ilość złotych ozdób, które miał na sobie każdy z Nieśmiertelnych: broszek, bransolet, amuletów i innych
cacek. Ich dowódca, Hydarnes, wyjechał na czoło, był on jedynym jak dotąd konnym, który stanął do
walki z Grekami, oczy błyszczały spod poczerniałych rzęs. Jego tiara była na czubku zaostrzona na
podobieństwo królewskiej. Koń jego płoszył się, nie chciał postąpić w stronę dywanu ludzkich ciał.
Wrogowie uszykowani byli w szeregi na płaszczyźnie za Wlotem. Ich zdyscyplinowaniu nic nie można
było zarzucić. Byli nieskazitelni.

Leonidas wystąpił przed wojsko, by przemówić do sprzymierzonych.

Potwierdził to, co każdemu Hellenowi podpowiedział już sam widok nieprzyjaciela, że oto do Wąwozu
wkracza osobista gwardia Nieśmiertelnych samego Kserksesa, i ich liczba, na ile można to ocenić, w
istocie wynosi pełnych dziesięć tysięcy.

— Mogłoby się komuś zdawać, przyjaciele — rozbrzmiał potężnie głos Leonidasa — że perspektywa
walki z najbitniejszymi wojownikami całej Azji winna nas wystraszyć. Ja jednak zapewniam was, że ta
bitwa najmniej wznieci kurzu ze wszystkich dotychczasowych.

Król posłużył się greckim słowem akoniti, które zwykle stosuje się w odniesieniu do zapasów,
pięściarstwa i pankracjonu. Jeśli zwycięzca uporał się ze swym przeciwnikiem tak szybko, że nad areną
nie zdążył się nawet wznieść kurz, to mówi się o nim, że zatriumfował akoniti, czyli „bezkurzowo”.

— Słuchajcie — ciągnął Leonidas — a powiem wam dlaczego. Otóż oddziały, które rzuca teraz
przeciw nam Kserkses, to pierwsze, które są prawdziwie perskiej krwi. Ich dowódcy to krewni samego
króla; są wśród nich jego bracia, kuzyni, wujowie i kochankowie, oficerowie z jego własnego rodu,
których życie jest dla niego bezcenne. Widzicie go tam na górze, siedzącego na swym tronie? Narody,
które dotychczas wysyłał do walki z nami, były jedynie przedstawicielami zwykłych wasali, mięsem dla
włóczni z punktu widzenia takiego jak on despoty, który poświęca ich życie, nie licząc się z kosztami.
Tych tutaj — tu Leonidas wskazał za Wlot, gdzie Hydarnes i Nieśmiertelni gotowali się do boju — o,
tych sobie ceni. Tych kocha. Ich śmierć odczuje tak, jak gdyby to jemu samemu wbito w brzuch grot
dwuipółmetrówki. Pamiętajcie, że to nie na bitwę pod Gorącymi Wrotami przybył Kserkses do Grecji.
Przewiduje on o wiele ważniejsze dla siebie bitwy, te, które przyjdzie mu stoczyć w sercu Hellady z
naszymi głównymi siłami, i na które chciałby zachować kwiat swej armii, który widzicie przed sobą.
Dzisiaj będzie się oszczędnie obchodził z ich życiem. Mogę was o tym zapewnić. Co się zaś tyczy
liczebności: ich jest dziesięć tysięcy, nas cztery. Jednakże śmierć każdego z nich zaboli ich króla jak
utrata całego pułku. Ci wojownicy są bowiem dla niego tym, czym dla skąpca jest jego złoto. Sam je
zgromadził i zazdrośniejszy jest o nie niż o wszystkie pozostałe swoje skarby. Zabijcie ich tysiąc, a reszta
się złamie. Tysiąc zabitych, a resztę sam ich pan odwoła z placu boju. Czy zrobicie to dla mnie,
przyjaciele? Czy czterech was zabije jednego z nich? Czy dacie mi ten tysiąc?

ROZDZIAŁ DWUDZIES TY S ZÓS TY

Jego Wysokość sam najlepiej może ocenić trafność przewidywań Leonidasa. Na użytek tej opowieści
wystarczy powiedzieć, że mrok zastał rozbitych Nieśmiertelnych w trakcie odwrotu, który, zgodnie z
domysłem Leonidasa, sam Jego Wysokość nakazał. Zabitych i umierających pozostawili oni na „placu
tańca”, u wlotu Wąwozu.

Za sojuszniczym Murem odbywał się spektakl zgoła horrendalny. Wkrótce po zapadnięciu zmroku na obóz
spadła ulewa, która ugasiła nieliczne płonące jeszcze ogniska, a nie było nikogo, kto mógłby się nimi
zająć, gdyż cały wysiłek giermków, pomocników i sług skupił się na niesieniu pomocy rannym i
okaleczonym. W kilku miejscach ze zbocza Kallidromosu obsunęła się ziemia, zalewając górnączęść
obozu rzekami błota i kamieni. Na tym mazistym terenie leżeli w pomieszaniu i w plątaninie kończyn
zabici i ocaleni, wielu wciąż jeszcze w zbrojach; umęczeni żywi pogrążeni byli w tak głębokim śnie, że
nie sposób ich było odróżnić od martwych. Wszystko było przemoczone i pokryte błotem. Zapasy
opatrunków dla rannych już dawno zostały wyczerpane; zarekwirowane swego czasu przez Skirytów
namioty kuracjuszy, które miały służyć jako schronienia, teraz zużyte zostały w innym celu: ich płótno
posłużyło do bandażowania ran. Wszystko tak straszliwie było przesycone koszmarnym zaduchem krwi i
śmierci, że taborowe osły przez całą noc porykiwały i nie można ich było uciszyć.

Oprócz grabieżcy Piłkarza oraz Styksu, suki Ogara, był wśród sojuszniczego wojska trzeci ochotnik,
którego w chwili wymarszu nie uwzględniono w spisach. Był to pewien emporos, wędrowny kupiec z
Miletu o imieniu Elephantinos, na którego uszkodzony furgon natknęła się kolumna sprzymierzonych
podczas przemarszu przez Doris, w przeddzień przybycia do Wrót. Pomimo niefortunnego wypadku, który
go spotkał na drodze, człek ten pozostał w świetnym nastroju i spożywał obiad w postaci zielonych
jabłek, dzieląc się nimi ze swym okulałym osłem. Na przedniej ścianie jego furgonu widniał ręcznie
wymalowany szyld, który, jak się okazało, stanowił bardzo trafną reklamę jego sympatycznego charakteru
tudzież gotowości do usług. To, co zamierzał namalować na szyldzie, miało brzmieć:

„Najlepsza usługa tylko dla ciebie, mój przyjacielu”.

Poczciwiec pomylił się wszakże w pisowni kilku słów, a zwłaszcza w słowie „przyjaciel”, philos, które
niewprawna jego ręka zapisała jako phimos, co w języku doryckim oznacza fałd skóry zakrywający
męskiego członka. W rezultacie reklama na jego furgonie brzmiała z grubsza tak:

„Najlepsza usługa tylko dla ciebie, mój napletku”.

Świetność tej poezji natychmiast uczyniła z niego obiekt powszechnego podziwu. Posłano mu do pomocy
kilku giermków, za którą to uprzejmość kupiec nad wyraz wdzięcznie podziękował.

— A dokąd to, jeśli wolno spytać, zmierza ta wspaniała armia?

— Do śmierci za Helladę — odpowiedział mu ktoś na to.

— To doprawdy cudowne!

I oto koło północy wędrowny kramarz pojawił się w obozie, do którego dotarł, podążając śladem naszej
kolumny aż do samych Wrót. Przywitany został z wielkim entuzjazmem, jego specjalnością było bowiem
ostrzenie kling, w której to sztuce, jak zapewnił, nie miał sobie równych. Od dziesięcioleci ostrzył
rolnikom kosy, a ich żonom tasaki. Wiedział, jakim sposobem przywrócić ostrość najbardziej nawet
stępionemu rydlowi, a co więcej, zadeklarował gotowość świadczenia swych usług armii
sprzymierzonych, chcąc się w ten sposób odwdzięczyć za oddaną mu na drodze przysługę.

Miał ów jegomość zwyczaj wtrącać do swych wypowiedzi pewne wyrażenie, którym podkreślał co
bardziej godne uwagi punkty rozmowy. Mawiał mianowicie „Wystawcie sobie!”, co jednakowoż w jego
ściśniętej jońskiej wymowie brzmiało jako: „Wystawciese!”

Zwrot ten został niezwłocznie i z wielką uciechą włączony do słownika całej armii.

— Znowu ser i cebula, wystawciese!

— Zdwojona musztra przez cały dzień, wystawcie se!

Jeden z dwóch Leonów z plutonu Dienekesa, Oślikutas, rozbudził następnego świtu ostrzyciela,
podsuwając mu pod zaspane jeszcze oczy swoją imponującą erekcję.

— To się nazywa phimos, wystawcie se!

Elephantinos stał się dla wojska czymś w rodzaju maskotki lub talizmanu. Chętnie goszczono go przy
każdym ognisku, a jego towarzystwo cieszyło zarówno młodych, jak i weteranów. Ceniono go jako
gawędziarza i wesołego kompana, jako błazna i jako przyjaciela.

Teraz, na koniec pierwszego dnia rzezi, ostrzyciel zatrudnił się także w charakterze nieoficjalnego
kapłana i spowiednika młodych wojowników, którzy w ciągu paru ostatnich dni stali mu się bliżsi niż
synowie. Całą noc spędził pośród rannych, podając im wino, wodę i współczującą dłoń. Podwoił zgoła
swą zwykłą pogodę ducha. Bawił rannych i okaleczonych przyziemnymi opowiastkami o swych
podróżach i przygodach, o uwodzeniu gospodyń, o rabunkach i garbowaniach skóry, jakich doznał w
drodze. Ponadto, zebrawszy bezpański rynsztunek, uzbroił się i zapowiedział, że jutro zajmie wolne
miejsce w szyku. Także wielu giermków, bez żadnego nacisku ze strony swych panów, podjęło tę samą
decyzję.

Przez całą noc dzwoniły kuźnie. Kowale i wytapiacze bez ustanku bili swymi młotami, naprawiając
ostrza włóczni i mieczy, i wyklepując brąz na nowe misy tarcz, podczas gdy stolarze i cieśle nie
wypuszczali z rąk ośników, aby gotowe były na jutro nowe włócznie i ramy tarcz. Sprzymierzeni warzyli
swoje posiłki nad ogniskami układanymi z nieprzyjacielskich strzał i połamanych oszczepów. Wieśniacy
z Alpenoi, którzy jeszcze wczoraj oferowali swoje produkty za pieniądze, dziś, zobaczywszy
poświęcenie, z jakim walczyli obrońcy Wrót, rozdawali je za darmo, po czym pośpiesznie wracali do
siebie ze swymi wózkami i nosidłami po więcej.

Gdzie były zbrojne posiłki? Czy w ogóle jakieś nadejdą? Leonidas, wiedząc, jak trapi to jego armię,
postanowił zrezygnować ze zgromadzeń i rad wojennych; zamiast tego krążył pomiędzy ludźmi,
uzgadniając przy okazji sprawy z poszczególnymi dowódcami. Wysyłał kolejnych posłańców do miast z
kolejnymi apelami o pomoc. Nie uszło przy tym uwagi wojowników, że z reguły wybierał do tych misji
najmłodszych. Ze względu na szybkie nogi czy też może dlatego, iż król chciał oszczędzić życie tym,
którzy go mieli jeszcze przed sobą najwięcej?

Myśli wszystkich zwracały się teraz ku rodzinom i miejscom, gdzie pozostali ci, których darzyli miłością.
Drżący z zimna, wyczerpani mężczyźni skrobali listy do swych żon i dzieci, matek i ojców, przy czym
wiele z tych listów zawierało się na strzępie materiału lub skóry, inni na kawałku ceramiki lub drewna.
Były wśród nich ostatnie życzenia i testamenty, i słowa ostatecznych pożegnań. Widziałem torbę jednego
z gońców, który szykował się do drogi. Była pełna rolek papieru, woskowych tabliczek, glinianych
skorupek po rozbitych garnkach, a nawet kawałków filcu oderwanych od nagłownika. Wielu
wojowników posyłało do domu po prostu amulety, które rozpoznają kochające ich osoby, talizmany, które
zwisały z ramy tarczy, albo szczęśliwe monety z otworem w środku, aby można je było nosić na szyi. Na
niektórych widniały inskrypcje: „Ukochanemu Amarisowi…” „Z miłością od Delii z Theagonesu”; na
innych nie było żadnego imienia. Być może gońcy z poszczególnych miast osobiście znali adresatów i
brali na siebie obowiązek dostarczenia przesyłek. Jeśli nie, to zawartość ich toreb zostanie wyłożona na
publicznym skwerze lub na agorze albo też przed świątynią Protektorki danego miasta. Zbiorą się tam
przejęci niepokojem bliscy, podtrzymując w swych sercach nadzieję i powstrzymując drżenie w
oczekiwaniu swojej kolei na przejrzenie cennej zawartości torby posłańca, wśród której tak bardzo będą
pragnęli znaleźć jakieś, wyrażone słowami lub jakkolwiek inaczej, przesłanie od tych, których kochali i
lękali się, że ujrzą ich znowu dopiero po śmierci.

Przybyli dwaj posłańcy od sojuszniczej floty, z pokładu ateńskiej korwety wyznaczonej do pełnienia roli
łącznika pomiędzy wojenną armadą na dole a armią na szczycie urwistego brzegu. Sprzymierzeni stoczyli
tego dnia potyczkę z perskimi okrętami; nie przyniosła ona żadnego rozstrzygnięcia, ale też nie skończyła
się porażką. Nasza flota musi utrzymać cieśninę, gdyż w przeciwnym razie Kserkses będzie mógł
wysadzić swoje wojska na tyłach obrońców Wrót, którzy wówczas zostaną odcięci. Armia musi utrzymać
Wąwóz, w przeciwnym razie Pers będzie mógł pójść dalej, do cieśni Euripusu, a wówczas nasza flota
znajdzie się w pułapce. Na razie ani jedni, ani drudzy nie ustąpili.

Nadszedł Polynikes i spędził parę minut przy ognisku, wokół którego zebrały się resztki naszego plutonu.
Udało mu się odnaleźć sławnego gymnastesci, trenera atletów o imieniu Milon, którego poznał podczas
igrzysk w Olimpii. Założył on bandaże na ścięgna Polynikesa i dał mu pharmakon przeciwbólowy.

— Dość już zdobyłeś chwały, Kallistosie? — zapytał Rycerza Die-nekes.

Polynikes odpowiedział mu jedynie nader ponurym spojrzeniem. Sprawiał wrażenie kogoś, kto
doświadczył czegoś, co sprawiło, że choć raz przestał być takim, jaki był zawsze.

— Siadaj — rzekł mój pan, wskazując mu miejsce przy sobie.

Polynikes z wdzięcznością przyjął jego zaproszenie. Krąg wojowników pogrążony był w kamiennym
śnie; spali, złożywszy na sobie wzajemnie głowy lub podłożywszy sobie pod nie wciąż zbrukane krwią
twarze. Na wprost Polynikesa siedział Aleksandros, który z przerażającą pustką w oczach patrzył w
ogień. Miał złamaną szczękę; cała prawa strona jego twarzy pokryta była zakrzepłą krwią, a żuchwę
podtrzymywał przewiązany wokół głowy skórzany pasek.

— Niech no ci się przyjrzę — rzekł Polynikes, pochylając się ku niemu. W torbie trenera odszukał
nawoskowany tampon wilczomlecza i bursztynu, zwany „bokserskim posiłkiem”, bowiem właśnie atleci
używają go pomiędzy pojedynkami, aby unieruchomić naruszone kości lub zęby. Polynikes miesił tampon
w dłoniach, aż stał się on ciepły i plastyczny, po czym zwrócił się do gymnastesa:

— Lepiej będzie, jeśli ty sam to zrobisz, Milonie.

Ujął prawą dłoń Aleksandrosa, aby ułatwić mu zniesienie bólu.

— Nie krępuj się. Ściskaj, dopóki nie zmiażdżysz mi palców.

Trener, aby oczyścić skrzepy krwi, przelał łyk cierpkiego wina ze

swoich ust do ust Aleksandrosa, po czym wygrzebał z nich palcami obrzydliwą maź śliny pomieszanej ze
śluzem i flegmą. Trzymałem Aleksandrosa za głowę. Jego palce zaciskały się na palcach Polynikesa.
Dienekes przyglądał się, jak Milon wsuwa kleisty bursztynowy tampon pomiędzy szczęki Aleksandrosa, a
potem delikatnie zaciska na nim żuchwę.

— A teraz powoli licz — powiedział gymnastes swemu pacjentowi.

— Kiedy dojdziesz do pięćdziesięciu, to nawet łomem nie uda ci się rozewrzeć szczęk.

Aleksandros uwolnił dłoń Polynikesa. Rycerz patrzył na niego ze smutkiem.

— Wybacz mi, Aleksandrosie.

— Co?

— To, że złamałem ci nos.

Aleksandros zaśmiał się, choć złamana szczęka sprawiła, że na jego twarzy pojawił się tylko grymas.

— To teraz najładniejsza część twojej twarzy.


Aleksandros znowu próbował się uśmiechnąć.

— Przykro mi z powodu twojego ojca — powiedział Polynikes. — I z powodu Aristona.

Podniósł się, żeby pójść do następnego ogniska. Spojrzał na mego pana, potem ponownie zwrócił wzrok
ku Aleksandrosowi.

— Jest coś, o czym muszę ci powiedzieć. Kiedy Leonidas wybrał cię jako jednego z Trzystu,
poszedłem do niego na osobistą rozmowę i stanowczo opowiedziałem się przeciwko twojej
kandydaturze. Sądziłem, że nie będziesz się bił.

— Wiem — Aleksandros z trudem wydobył głos spomiędzy zaciśniętych szczęk.

Polynikes przyglądał mu się przez dłuższą chwilę.

— Myliłem się — rzekł w końcu.

Po czym odszedł.

Nadeszły nowe rozkazy, przydzielające ludzi do poszczególnych grup, które miały się zająć
oczyszczeniem z trupów pasa ziemi niczyjej. Wśród wyznaczonych do tego zadania znalazło się imię
Samobójcy. Oba jego przestrzelone barki były unieruchomione. Aleksandros nalegał, by pozwolono mu
go zastąpić.

— Król dowie się zaraz, że mój ojciec i Ariston zginęli.

Zwrócił się do Dienekesa, który jako dowódca jego plutonu mógł mu

zabronić zajęcia miejsca Samobójcy.

— Leonidas będzie próbował mnie oszczędzić dla dobra rodziny. Odeśle mnie do domu z jakimś
poleceniem albo z depeszą. Nie chcę mu okazać braku poszanowania odmową.

Nigdy przedtem nie widziałem na twarzy mego pana tak posępnego wyrazu twarzy. Wskazał ręką obok
siebie, na kawałek nasiąkniętej ziemi widoczny w świetle ogniska.

W błocie trwała zażarta walka pomiędzy mrówkami.

— Popatrz na tych herosów — rzekł Dienekes, kierując palec w stronę owadzich batalionów, z
niesłychanym męstwem wspinających się na pagórek utworzony przez ich własne, poległe już
współtowarzyszki, które padły w walce o wyschnięte zwłoki chrząszcza.

— Ten oto tutaj, to musi być Achilles. A teraz popatrz na tamtego. To z pewnością Hektor. Nasza
odwaga jest niczym w porównaniu z dzielnością tych herosów. Widzisz? Ściągają nawet z pola walki
swoich poległych, tak samo jak my.

Jego głos był zduszony obrzydzeniem i zionął ironią.

— Czy myślisz, że bogowie spoglądają na nas z góry tak samo, jak my patrzymy teraz na te insekty?
Sądzisz, że nieśmiertelnych w takiej samej żałobie pogrąża nasza śmierć jak nas śmierć tych tutaj?

— Prześpij się trochę, Dienekesie — powiedział cicho i łagodnie Aleksandros.

— Tak, to jest to, czego mi trzeba. Sen sprzyja zachowaniu piękności.

Zwrócił swe jedyne pozostałe oko ku Aleksandrosowi. Za redutami

Muru odbierała swe rozkazy druga warta, która szykowała się, by zmienić pierwszą.

— Twój ojciec był moim mentorem, Aleksandrosie. Trzymałem święty kielich tej nocy, której
przyszedłeś na świat. Pamiętam, jak Olympieus przedstawiał twą maleńką postać starszym miasta, aby
przeprowadzili próbę „dziesięć, dziesięć i jeden”, która miała dowieść, czy obdarzony zostałeś
wystarczająco dobrym zdrowiem, by cię zachować przy życiu. Urzędnik miejski zanurzył cię w winie i
po wynurzeniu zawrzasnąleś mocnym niemowlęcym głosikiem, a twoje zaciśnięte piąstki energicznie
wymachiwały. „Podaj chłopca Dienekesowi”, rzekł wówczas twój ojciec do Paralei, a potem zwrócił się
do mnie. „Mój syn będzie twoim protegowanym”, oznajmił. „Będziesz go uczył, tak jak ja uczyłem
ciebie”.

Prawa ręka Dienekesa wbiła ostrze xiphos w ziemię, unicestwiając mrówczą Iliadę.

— A teraz, żeby mi wszyscy spali! — warknął do tych swoich podkomendnych, których jeszcze nie
zmorzyła senność, sam zaś powstał i pomimo ogólnych protestacji, że on także powinien zażyć
przyjemności snu, oddalił się samotnie ku stanowisku Leonidasa, gdzie król wraz ze swymi dowódcami
wciąż trwał na posterunku, planując jutrzejsze poczynania.

Dostrzegłem, jak za którymś krokiem Dienekesowi odmówiło posłuszeństwa biodro; nie to, które z
dawna już szwankowało, lecz drugie. A zatem jeszcze jedną ranę ukrywał przed swoim plutonem; można
ją było rozpoznać tylko po jego chodzie, kulejącym i niepewnym. Nie omieszkając, zerwałem się z
miejsca i pośpieszyłem mu z pomocą.

ROZDZIAŁ DWUDZIES TY S IÓDMY

Owo wspomniane już źródło, Skyllian, poświęcone Demeter i Persefonie, tryskało u stóp Kallidromosu,
zaraz za dowódczym stanowiskiem Leonidasa. Mój pan zatrzymał się na kamiennym podejściu do źródła i
wtedy go dogoniłem. Nie zraziły mnie ani jego przekleństwa, ani rozkazy, bym wracał. Położyłem sobie
jego ramię na karku i przejąłem na barki część jego ciężaru.

— Ja, panie, przyniosę ci wody — powiedziałem.

Wokół źródła tłoczyła się gromadka poruszonych czymś wojowników. Był tam także wróż Megistiasz.
Coś się wydarzyło. Przecisnąłem się bliżej środka. Źródło, znane z tego, że tryskała zeń na przemian
zimna i gorąca woda, przez cały czas od przybycia sojuszniczego wojska spływało skąpym, ale
orzeźwiającym strumyczkiem zimnej wody, która zdawała się darem bogiń dla spragnionych
wojowników. I oto nagle poczęła płynąć ze skały woda gorąca i smrodliwa. Spod powierzchni ziemi
wydobywał się siarczany strumień, jak gdyby samo piekło wysłało swoją rzekę. Przestraszeni wojownicy
dygotali, widząc w tym zły znak; śpiewano modlitewne pieśni do Demeter i Kore. Wyprosiłem pół hełmu
wody z bukłaka Rycerza Dorejona i wróciłem do mego pana, postanawiając o niczym mu nie wspomnieć.

— Źródło się zasiarczyło, co?

— To przepowiada śmierć wrogów, panie, a nie naszą.

— Opowiadasz takie same gówniane kawałki jak kapłani.

Widziałem, że doszedł już do siebie.

— Sprzymierzonym przydałaby się tu teraz twoja kuzynka — zauważył, z bolesnym wysiłkiem siadając
na ziemi — żeby się wstawić za nimi u bogini.

Miał na myśli Diomache.

— Chodź — zachęcił mnie. — Siadaj koło mnie.

Był to pierwszy raz, gdy usłyszałem mego pana głośno napomykającego o Diomache, a nawet zgoła
potwierdzającego, że wiadomym mu było jej istnienie. Choć ani razu podczas spędzonych przy nim lat nie
pozwoliłem sobie zawracać mu głowy szczegółami tego, co przeżyłem przed wstąpieniem na jego służbę,
to wiedziałem, iż zapoznali go z tym Aleksandros i pani Arete.

— Persefona — rzekł mój pan — to bogini, której zawsze współczułem. Przez sześć miesięcy w roku
króluje jako małżonka Hadesa, pani podziemnego świata. Lecz władanie to nie daje jej radości. Zasiada
na swym tronie jako więzień urzeczonego jej pięknością pana piekieł, który z rozkazu Zeusa uwalnia ją
tylko na pół roku, a wówczas, wraz z jej powrotem, przychodzi wiosna i odradza się ziemia. Czy
przyjrzałeś się dokładniej jej podobiznom, Kseo? Nawet w radosnych chwilach żniw jej twarz pełna jest
powagi. Czy podobnie jak my myśli już o nieuniknionym powrocie pod ziemię? Oto smutek Persefony.
Jako jedyna pośród nieśmiertelnych, Kore zmuszona jest do bezustannych wędrówek od życia do śmierci
i z powrotem, posiadając pełną wiedzę o obu stronach medalu. Nic dziwnego, że to właśnie jej
poświęcone są te bliźniacze źródełka, które biją na przemian z nieba i z piekła.

Siedziałem już na ziemi obok mojego pana. Przyjrzał mi się z powagą.

— Czy nie uważasz, że jest już za późno — zapytał — abyśmy zachowywali jakieś tajemnice?

Przyznałem, że to już nader późna chwila.

— A jednak coś przede mną ukrywasz.

Czułem, że chce, abym opowiedział mu o Atenach i o tym wieczorze sprzed zaledwie miesiąca, gdy za
jego pośrednictwem nareszcie spotkałem swoją kuzynkę.

— Dlaczego nie uciekłeś? — zapytał Dienekes. — Wiesz przecież, że chciałem, abyś uciekł.

— Próbowałem. Ona mi jednak na to nie pozwoliła.


Wiedziałem, że mój pan nie będzie mnie przymuszał do mówienia.

Nigdy nie wkroczyłby tam, gdzie jego obecność mogłaby kogoś przyprawić o strapienie. Jednakże
instynkt podpowiadał mi, że nadeszła właściwa godzina, by przerwać milczenie. W najgorszym razie
moje zwierzenia odciągną jego myśli od minionego dnia okropności, a w najlepszym — obrócą je ku
jakimś przyjemniejszym rejonom.

— Czy mam ci, panie, opowiedzieć o tym wieczorze w Atenach?

— Pod warunkiem, że ty sam sobie tego życzysz.

Przypomniałem mu, że zdarzyło się to w trakcie jego posłowania.

Wyruszył wówczas ze Sparty pieszo w towarzystwie Polynikesa i Aristodemosa, bez eskorty, jedynie z
giermkami. W ciągu czterech dni nasza grupka przeszła sto czterdzieści mil, a następne cztery spędziliśmy
w Atenach, w domu proxenosa Kleiniasa, syna Alkibiadesa. Przedmiotem poselstwa było uzgodnienie za
pięć dwunasta ostatnich szczegółów współdziałania armii i floty pod Termopilami i Artemizjum: czas
przybycia wojska i okrętów, sposoby komunikowania się pomiędzy nimi, metody szyfrowania
korespondencji, hasła i tym podobne rzeczy. Nie mniej ważne, choć nie wypowiedziane, było pragnienie,
aby Spartanie i Ateńczycy mogli sobie po raz ostatni spojrzeć w oczy i upewnić się w ten sposób, że siły
obu stron znajdą się na umówionych miejscach w ustalonym czasie.

Trzeciego dnia wieczorem w domu wybitnego Ateńczyka, Ksanty-pusa, odbyło się przyjęcie na cześć
spartańskiego poselstwa. Przy takich okazjach ubóstwiałem przysłuchiwać się debatom i przemowom,
które bywały zawsze ożywione, a częstokroć nader błyskotliwe. Ku memu wielkiemu rozczarowaniu,
zanim poproszono do stołu, pan mój przywołał mnie do siebie i zlecił mi pilną misję w charakterze
posłańca.

— Przykro mi — rzekł — ale ominie cię przyjęcie.

Po czym wręczył mi zapieczętowany list, który miałem osobiście dostarczyć do pewnej rezydencji w
portowym mieście Faleron. Przed domem czekał na mnie służka, wyznaczony mi na przewodnika po
pogrążonych w nocnej ciemności uliczkach. Nie znałem żadnych szczegółów oprócz nazwiska adresata.
Doszedłem do wniosku, iż powierzono mi jakiś pilny raport floty, który dostarczony został pod zbrojną
ochroną.

Przebycie tego labiryntu dzielnic i kwartałów, z których składa się miasto Ateny, zajęło nam całą wartę.
Wszędzie po drodze napotykaliśmy grupy zbrojnych, żeglarzy i żołnierzy marynarki, którzy odpowiedzieli
na wezwanie do stawienia się pod broń. Ulicami przetaczały się eskortowane przez zbrojnych furgony
zaopatrzeniowe, wiozące racje żywnościowe i inne artykuły pierwszej potrzeby dla okrętów floty.
Eskadry pod komendą Temistoklesa przygotowywały się do załadunku przed wypłynięciem do Skiatos i
Artemisium. Jednocześnie setki rodzin pakowało swój dobytek i opuszczało miasto. Choć liczne były
wojenne okręty zakotwiczone jeden obok drugiego w poprzek całej zatoki, to jeszcze większa była
flotylla najprzeróżniejszych łodzi kupieckich, promów, kutrów rybackich, żaglówek i łodzi
wycieczkowych, na pokładach których ewakuowali się ateńscy obywatele na Troezen i Salaminę.
Niektóre rodziny kierowały się nawet do odległej Italii. Gdy zbliżałem się wraz z chłopcem do
falerońskiego portu, na ulicach tyle płonęło pochodni, że jasno było jak w dzień.
W miarę jak podchodziliśmy do portu, prowadzące doń aleje stawały się coraz tłoczniejsze. Smród
pozostawiony przez odpływ zatykał nozdrza; rynsztoki pełne były odpadków, a nad wszystkim unosił się
mdlący odór rybich wnętrzności, obierek z porów i czosnku. Kotów było tam więcej, niż ich widziałem
przez całe swoje życie. Tawerny i domy nierządu ciągnęły się wzdłuż uliczek tak wąskich, że byłem
pewien, iż nigdy nie docierały tam oczyszczające promienie słońca, aby osuszyć śluz i gnój nocnego
targowiska grzechu. Dziewki, gdy je mijaliśmy, przywoływały nas bezwstydnie, zachwalając swoje
usługi w słowach sprośnych, acz żartobliwych.

Człowiek, któremu miałem dostarczyć list, miał na imię Terrentajus. Chciałem dowiedzieć się od mojego
przewodnika, czy wie coś na temat jego osoby i zajmowanego przezeń stanowiska; w odpowiedzi
usłyszałem, że chłopcu podano jedynie adres i nic więcej.

Wreszcie znaleźliśmy ów dom. Był to trzypiętrowy budynek mieszkalny zwany, w ślad za smażalnią ryb i
zajazdem, które mieściły się na parterze, Patelnią. Wszedłszy do środka, zapytałem o Terrentajusa.
Właściciel zajazdu poinformował mnie, że go nie zastałem, gdyż udał się na swój okręt. Zapytałem tedy o
okręt, na którym był oficerem. Moje pytanie wzbudziło powszechną wesołość wśród gości.

— Jest kapitanem jesionu — zakrzyknął jeden z podpitych majtków, co miało oznaczać, że jedyną
rzeczą, którą Terrentajus miał pod swoją komendą, było wiosło, przy którym go usadzano. Dalsze
wypytywanie nie doprowadziło do pogłębienia mej wiedzy na ten temat.

— W takim razie, panie — rzekł do mnie chłopiec — mamy doręczyć ten list jego żonie.

Odrzuciłem tę sugestię jako nonsens.

— Wcale nie, panie — odparł chłopiec z pełnym przekonaniem. — Tak właśnie powiedział mi sam pan
Dienekes. Mamy oddać ten list do rąk pani domu imieniem Diomache.

Wystarczyło mi krótkie zastanowienie, aby domyślić się w tym wszystkim ręki, że nie powiem —
długiego ramienia pani Arete. Jakim sposobem udało się jej z dalekiego Lacedemonu prześledzić losy tej
kobiety i odnaleźć jej dom? W mieście tak ludnym jak Ateny musiała mieszkać co najmniej setka niewiast
noszących imię Diomache. Nic dziwnego, że pani Arete utrzymywała całą rzecz w sekrecie, obawiając
się zapewne, że gdybym z góry znał jej zamiar, to znalazłbym jakąś wymówkę, aby nie wziąć udziału
wjego realizacji. I bez wątpienia, miała co do tego rację.

Tak czy inaczej moja kuzynka, jak się okazało, także była nieobecna w mieszkaniu, a żaden z żeglarzy nie
potrafił nam wskazać miejsca, gdzie można by ją znaleźć. Mój przewodnik wszelako okazał się chłopcem
bardzo pomysłowym. Po prostu wyszedł na ulicę i zaczął wykrzykiwać jej imię. Nie minęło parę chwil, a
w oknach, spomiędzy płacht suszącej się bielizny, wychyliło się pół tuzina siwych damskich głów.
Niewiasty odkrzyknęły chłopcu, podając nazwę i miejsce w porcie, w którym znajdowała się pewna
świątynia.

— Tam ją znajdziesz, chłopcze. Po prostu idź wzdłuż brzegu.

Mój przewodnik znowu ruszył przodem. Przeszliśmy jeszcze parę

prześmiardłych uliczek nadmorskiego miasteczka i jeszcze parę alej pełnych mieszkańców


opuszczających swe domy. Chłopiec wyjaśnił mi, że w tej dzielnicy świątynie w mniejszości miały
charakter religijnych przybytków, w większej zaś mierze stanowiły miejsca schronienia dla wyrzutków
społeczności i biedoty, zwłaszcza zaś, rzekł, dla żon „spławionych” przez swoich małżonków. Co
oznaczało niewiasty uznane za nieprzydatne, niechętne pożyciu lub zgoła chore na umyśle. I chłopak
pośpieszył dalej, bardzo z siebie zadowolony. Dla niego wszystko to było wspaniałą przygodą.

Stanęliśmy wreszcie przed świątynią. Był to całkiem zwyczajnie wyglądający budynek, który, być może,
w przeszłości stanowił siedzibę jakiegoś średnio zamożnego handlarza lub kupca; usytuowany był na
zaskakująco przyjemnym stoku, dwie ulice ponad morzem. Drzewa oliwne ocieniały osłonięty murem
dziedziniec, którego wnętrze nie było widoczne z ulicy. Zapukałem do furtki; po pewnym czasie podeszła
do niej jakaś kapłanka, jeśli to właściwe określenie w stosunku do pięćdziesięcioletniej niewiasty w
sukni i z zasłoniętą twarzą. Dowiedzieliśmy się od niej, że jest to sanktuarium Demeter i Zasłoniętej
Kore, Persefony od Woalu. Wejść tam mogły tylko niewiasty. Czuło się wyraźnie, że za swoją zasłoną
kapłanka jest wyraźnie wystraszona, co skądinąd trudno było jej mieć za złe, zważywszy na liczbę
rozpustników i złodziejaszków włóczących się po ulicach. Wejść nam nie pozwoliła. Żadne prośby i
nalegania nie potrafiły jej nakłonić ani do potwierdzenia, iż moja kuzynka znajduje się w środku, ani też
do przekazania jej listu. Raz jeszcze mój przewodnik chwycił byka za rogi: rozwarł gębę i wykrzyczał
imię Diomache.

To wreszcie sprawiło, że zostaliśmy obaj zaproszeni na tylny podwórzec. Od wewnątrz dom okazał się o
wiele obszerniejszy i nieporównanie sympatyczniejszy, niż się to wydawało z ulicy. Nie pozwolono nam
wejść do środka, lecz poprowadzono nas zewnętrzną ścieżką. Nasza opiekunka przyznała, że istotnie
wśród przebywających w sanktuarium nowicjuszek znajdowała się pewna niewiasta imieniem Diomache.
O tej porze zajęta była pracą w kuchni, wszelako za zgodą zwierzchniczki azylu będzie jej wolno przez
kilka minut ze mną porozmawiać. Na ten czas kapłanka zaproponowała memu towarzyszowi orzeźwienie
oraz posiłek, i zabrała go ze sobą.

Stałem więc samotnie na dziedzińcu, gdy nadeszła moja kuzynka. Kraju jej sukni trzymały się dwie
wystraszone córeczki; jedna miała jakieś pięć lat, druga była o rok lub dwa starsza. Nie odważyły się
puścić matki, gdy przyklęknąwszy, wyciągnąłem do nich rękę.

— Wybacz im — rzekła moja kuzynka. — Są bardzo nieśmiałe wobec mężczyzn.

Nadeszła nasza odźwierna i zaprowadziła dziewczynki do środka, zostawiając mnie wreszcie sam na sam
z Diomache.

Ileż to razy przeżywałem w wyobraźni tę scenę! We wszystkich wszakże wyobrażeniach moja kuzynka
była młoda i piękna; rzucałem się w jej ramiona, ona zaś rzucała się w moje. Teraz jednak nic takiego się
nie zdarzyło. Ubrana na czarno Diomache wstąpiła w światło lampy, ale dzieliła nas cała szerokość
podwórka. Jej widok wywołał we mnie silny wstrząs. Miała odsłoniętą twarz i gołą głowę. Jej włosy
były krótko przycięte. Nie mając jeszcze dwudziestu czterech lat, wyglądała na niewiastę
czterdziestoletnią, i to mocno zniszczoną trudami życia.

— Czy to naprawdę ty, kuzynie? — zapytała tym samym pieszczotliwie-prowokującym tonem, którego
zwykła wobec mnie używać już od czasów naszego dzieciństwa. — A więc wreszcie jesteś mężczyzną,
czego zawsze tak niecierpliwie pragnąłeś.

Ten jej lekki ton jedynie pogłębił rozpacz, jaka zacisnęła mi serce. Obraz, który jawił się przed oczyma
mej wyobraźni, przedstawiał ją w rozkwicie młodości, kobiecą i silną, dokładnie taką, jaką ją widziałem
owego ranka, gdyśmy się żegnali na rozstajach Trzyroża. Jakież okropne przejścia ją spotkały podczas
tych lat, które minęły od tamtej chwili? Pozostawałem jeszcze pod świeżym wrażeniem wszystkich tych
uliczek naszpikowanych ladacznicami i prostackimi żeglarzami, i całej tej grzesznej atmosfery
zarzuconych odpadkami zaułków. Przeniknięty żalem i smutkiem, opadłem bezsilnie na stojącą pod
murem ławkę.

— Nigdy, przenigdy nie powinienem był cię zostawić — powiedziałem, tak właśnie najszczerzej
czując. — Wszystko, co się zdarzyło, to moja wina, ponieważ nie było mnie przy tobie, aby cię bronić.

Nie potrafię sobie przypomnieć ani słowa z tego wszystkiego, o czym mówiliśmy przez kilka następnych
minut. Pamięć moja zaczęła funkcjonować dopiero z chwilą, gdy Diomache podeszła do ławki i usiadła
obok mnie. Nie uścisnęła mnie, a tylko ciepłym, tkliwym gestem dotknęła dłonią mego ramienia.

— Czy pamiętasz, Kseo, ten ranek, kiedyśmy wyruszyli na targ z Kulawką i z twoim zawiniątkiem, w
którym trzymałeś pardwie jajeczka?” — Jej usta wygięły się w smutnym uśmiechu. — Tego dnia bogowie
wprowadzili nas na drogi naszego żywota. Drogi, z których żadnemu z nas nie dano prawa zboczyć.

Spytała, czy napiłbym się wina. Przyniesiono puchar. Przypomniałem sobie o liście i wręczyłem go teraz
Diomache. Pod opakowaniem widniało jej, a nie jej męża, imię; otworzyła go i przeczytała. Napisany
został ręką pani Arete. Gdy skończyła lekturę, nie zdradzając mi treści, bez słowa wsunęła list za suknię.

Moje oczy przywykły już do światła lamp rozjaśniających podwórzec i przyglądałem się uważnie jej
twarzy. Ujrzałem, że w dalszym ciągu jest piękna, lecz inną niż niegdyś pięknością: poważną i surową.
Wyraz jej oczu, który tak mnie w pierwszej chwili zaszokował i odstrę-czył, gdyż wziąłem go za piętno
starzenia się, teraz odczytywałem jako odbicie uczuciowości, a nawet mądrości. W jej milczeniu
odnajdywałem tę samą głębię, co u pani Arete; jej postawa zdała mi się bardziej spartańska niż u samych
Spartanek. Byłem wstrząśnięty, a nawet przejęty pewną grozą pomieszaną z podziwem. Na podobieństwo
bogini, której służyła, zdała mi się dziewczęciem przedwcześnie porwanym przez ciemne siły
podziemnego świata, a następnie, wedle jakiegoś porozumienia z bezlitosnymi bogami, przywróconym
temu światu. Jej oczy odzwierciedlały ową fundamentalną kobiecą mądrość, która jest zarazem ludzka i
nieludzka, zarazem osobista i odpersonalizowana. Serce me zalało teraz uczucie miłości do Diomache; a
jednak, choć była w zasięgu mego dotknięcia, równie zdawała się majestatyczna jak nieśmiertelna bogini,
i tak samo jak bogini niedotykalna.

— Czy odczuwasz teraz obecność miasta, które nas otacza? — zapytała.

Spoza murów wyraźnie dochodził mych uszu tupot nóg ludzi opuszczających miasto i turkot kół ich
wózków załadowanych bagażami.

— Tak jak tamtego ranka w Astakos, prawda? Kto wie, czy w ciągu paru tygodni także i to potężne
miasto nie zostanie spalone i zrównane z ziemią, jak stało się tamtego dnia z naszym.

Błagałem ją, by mi powiedziała, jak się naprawdę czuje.

Roześmiała się.

— Zmieniłam się, prawda? Nie jestem już tą przynętą dla mężów, za którą zawsze mnie brałeś. Ja
wówczas także byłam głupia; ze swoją przyszłością wiązałam wielkie nadzieje. Ten świat nie jest jednak
urządzony z myślą o niewiastach. Nigdy takim nie był i nigdy nie będzie.

Z moich ust wyrwał się potok słów zrodzonych pod wpływem namiętnego impulsu. Musi pójść ze mną.
Teraz, nie zwlekając. Ku tym wzgórzom, na których niegdyś się schroniliśmy i pośród których byliśmy
szczęśliwi. Zostanę jej mężem. Ona będzie moją żoną. Już nigdy nic jej nie zrani ani nie skrzywdzi.

— Słodki mój kuzynie — odparła na to z łagodną rezygnacją. — Mam już męża.

Po czym wskazała na list.

— Tak jak ty masz już żonę.

Jej wyraźnie bierne godzenie się z losem wprawiło mnie we wściekłość. Cóż to za mąż, który porzuca
swą żonę? Jakąż może być żoną niewiasta poślubiona bez miłości? Bogowie wymagają od nas działania i
spożytkowania naszej wolnej woli! Na tym polega pobożność, nie zaś na poddawaniu się jarzmu
konieczności na podobieństwo głupiego bydlęcia!

— Oto przemawia twój Pan, Apollo.

Moja kuzynka uśmiechnęła się i ponownie dotknęła mej ręki z wyrozumiałą delikatnością, po czym
zapytała mnie, czy zechciałbym wysłuchać jej historii. Czy jej wysłucham? Będzie to opowieść, którą z
nikim się jeszcze nie podzieliła, z wyjątkiem sióstr w sanktuarium i naszego najdroższego przyjaciela
Bruksieusa. Pozostało nam jeszcze tylko kilka minut. Musiałem okazać cierpliwość i słuchać uważnie.

— Czy pamiętasz ten dzień, gdy zhańbili mnie argiwscy żołnierze? Wiesz, że stałam się morderczynią
skutku tego gwałtu. Sama pozbyłam się płodu. Czego jednak nie wiedziałeś, to tego, że w rezultacie
owego aktu doznałam pewnej nocy krwotoku i omal nie umarłam. Bruksieus uratował mnie, podczas gdy
ty spałeś. Zobowiązałam go do przysięgi, że nigdy ci o tym nie powie.

Patrzyła na mnie z takim samym wyrazem świadomego poświęcenia samej siebie, jaki widziałem w
oczach pani Arete. Brał się on z owej kobiecej mądrości, która wprost, poprzez własną krew poznaje
prawdę, nie zamąconą przez upraszczające właściwości rozumu.

— Tak samo jak ty, kuzynie, nienawidziłam wtedy życia. Chciałam umrzeć i byłam tego bliska. Tamtej
nocy, w zakłócanym gorączką śnie, czując przez cały czas krew, która wyciekała ze mnie niczym oliwa z
przewróconej lampy, miałam sen:

Stała nade mną bogini, zakryta woalem i zakapturzona. Widziałam tylko jej oczy, lecz tak żywo
odczuwałam jej obecność, iż pewna byłam, że jest realna. Realniejsza niż rzeczywistość, jak gdyby nasze
życie było tylko snem, a to senne marzenie — życiem w najgłębszej swej istocie. Bogini nie
wypowiedziała ani jednego słowa, tylko po prostu przyglądała mi się wzrokiem przepełnionym
najwyższą mądrością i współczuciem.

Dusza moja niemal boleśnie pragnęła ujrzeć jej twarz. Tak bardzo nurtowało mnie to pragnienie, iż
poczęłam ją błagać w słowach, które w istocie nie były słowami, a jedynie gorącym apelem mego serca,
aby odsunęła woal i pozwoliła mi zobaczyć swe oblicze. Bez potrzeby myślenia wiedziałam, że to, co
zostałoby mi wówczas odsłonięte, miałoby dla mnie najwyższej wagi konsekwencje. Byłam przerażona, a
jednocześnie drżałam z niecierpliwego oczekiwania. Bogini odpięła zasłonę i pozwoliła jej opaść. Owa
nie przesłonięta woalem twarz, którą wówczas ujrzałam, reprezentowała sobą rzeczywistość, która
istnieje poza cielesnym światem. Była tą wyższą, szlachetniejszą formą bytowania, którą znają bogowie,
a na którą nam, śmiertelnikom, dane jest tylko zerkać w naszych wizjach i uniesieniach. Piękność jej
twarzy przechodziła wszelką miarę piękna. Była ucieleśnieniem samej prawdy w formie piękna. A
zarazem była to twarz ludzka. Tak bardzo ludzka, że serce pękało z miłości do niej, z poszanowania i z
kornego podziwu. Bez słów pojęłam, że tylko to jest realne, na co teraz patrzę, nie zaś ten świat, który
rozpościera się pod słońcem. Więcej jeszcze: że piękność ta żyje tutaj i otacza nas w każdej godzinie
naszego życia. Oczy nasze są po prostu zbyt ślepe, aby ją dojrzeć.

Zrozumiałam wówczas, że naszym zadaniem jako istot ludzkich jest ucieleśnianie tutaj, po cienistej i
będącej w okowach smutnej stronie Woalu, tych wartości, które rodzą się tam, poza nami, lecz są takie
same po obu stronach: niezmienne, wiecznotrwałe i boskie. Rozumiesz, Kseo? To odwaga, szczodrość,
współczucie i miłość.

Przerwała i uśmiechnęła się.

— Myślisz, że straciłam rozum, prawda? Że zwariowałam na punkcie religii. Jak to niewiasta.

Bynajmniej tak nie myślałem. Opowiedziałem jej krótko o swym własnym wejrzeniu za Woal owej nocy,
gdy znalazłem się w zaśnieżonym zagajniku. Diomache z powagą pokiwała głową.

— Czy zapomniałeś o swoim widzeniu, Kseo? Bo ja o moim zapomniałam. Żyjąc w tym mieście,
przeszłam przez piekło. Aż wreszcie pewnego dnia ręka bogini przywiodła mnie pomiędzy te mury.

Wskazała na niezbyt wysoki posąg we wnęce podwórca. Przyjrzałem mu się. Była to brązowa statua
Persefony Zakrytej.

— Oto — oświadczyła moja kuzynka — bogini, której tajemnicy jestem służką. Ta, która z życia
przechodzi w śmierć i z powrotem do życia powraca. Kore miała mnie pod swoją pieczą, tak jak tobą
opiekował się Pan Łuku.

Kładąc dłonie na moich, zatopiła swe spojrzenie w moich oczach.

— Widzisz więc, Kseo, że nic w istocie nie poszło na opak. Wydaje ci się, że sprawiłeś mi zawód, nie
chroniąc mnie. Jednakże wszystko, co zrobiłeś, służyło mej obronie. Tak samo jak i w tej chwili.

Spomiędzy fałd swej sukni wyjęła list napisany ręką pani Arete.

— Czy wiesz, co jest w tym liście? Złożona mi obietnica, że twoja śmierć zostanie uhonorowana tak
samo, jak my oboje uhonorowaliśmy Bruksieusa i jak wszyscy troje staraliśmy się oddać cześć naszym
rodzicom.

Niewiasta, która mnie tu wprowadziła, wyszła do nas z kuchni. Wewnątrz czekały na Diomache jej
córeczki. Mój przewodnik zakończył swój posiłek.

Diomache wstała i wyciągnęła ku mnie obie ręce. W ciepłym blasku lampy jej twarz objawiła mi się
równie piękną, jak była wtedy, gdy ją kochałem; przez wszystkie te lata, które teraz zdawały się tak
odległe. Ja również podniosłem się z ławki i objąłem ją. Nasunęła kaptur na swe krótko przystrzyżone
włosy i zasłoniła twarz woalem.
— Niech żadne z nas nie lituje się nad drugim — powiedziała na odchodnym. — Jesteśmy tam, gdzie
być musimy, i czynić będziemy to, co zostało nam polecone.

ROZDZIAŁ DWUDZIES TY ÓS MY

Dwie godziny przed świtem obudził mnie potrząśnięciami Samobójca.

— Popatrz, co się tu wcisnęło przez szpary!

Wskazywał na pagórek za obozem Arkadyjczyków, gdzie przy ogniskach straży przesłuchiwano


dezerterów zbiegłych z perskich szeregów. Mrugałem nieprzytomnie powiekami, lecz nie byłem w stanie
zobaczyć wyrazistego obrazu.

— Spójrz jeszcze raz — nalegał Samobójca. — Jest wśród nich ten twój znajomek, wywrotowiec
Kogut! Dopytuje się o ciebie.

Poszliśmy tam razem z Aleksandrosem. Istotnie był to Kogut we własnej osobie. Przekradł się przez
perskie linie wraz z grupą innych dezerterów; Skiryci przywiązali go nagiego do pala z zamiarem
wykonania na nim egzekucji. Uprosił ich, aby przed poderżnięciem mu gardła zezwolili mi odbyć z nim
rozmowę w cztery oczy.

Całe obozowisko zaczynało tętnić życiem; połowa wojowników stała już uformowana, druga połowa
jeszcze się zbroiła. Z traktu w kierunku Trachis dobiegały odgłosy trąbek nieprzyjaciela szykującego się
do drugiego dnia walki. Znaleźliśmy Koguta w sąsiedztwie dwóch medeskich informatorów, którym na
tyle rozwiązały się języki, że w nagrodę poczęstowano ich nawet śniadaniem. Ale nie Koguta. Skiryci tak
mu dołożyli, że trzeba go teraz było stawiać na nogi, gdyż osunął się do stóp pala, przy którym miano
pozbawić go życia.

— To ty, Kseo?

Wpatrywał się we mnie przez szparki powiek, z głębi oczodołów obitych na purpurowo i opuchniętych
niczym u pięściarza po walce.

— Przyprowadziłem ze sobą Aleksandrosa.

Jakoś się nam udało wlać Kogutowi do gardła trochę wina.

— Przykro mi z powodu twojego ojca — to były pierwsze słowa, które skierował do Aleksandrosa;
służył wszak Olympieusowi jako giermek przez sześć lat i ocalił mu życie pod Enofitą, gdy napolimarcha
zaszarżowała tebańska konnica. — To był najszlachetniejszy mąż w całym mieście, wliczając w to nawet
samego Leonidasa.

— Jak moglibyśmy ci pomóc? — zapytał Aleksandros.


Jednakże Kogut najpierw chciał się dowiedzieć, kto pozostał jeszcze

wśród żywych. Powiedziałem mu, że Dienekes, Polynikes i paru innych, a następnie wyliczyłem mu
imiona poległych, których znał.

— I ty też jeszcze żyjesz, Kseo? — Skrzywił się w uśmiechu. — Twój koleś Apollo musiał chyba
zarezerwować dla ciebie coś nadzwyczajnego.

Kogut miał tylko jedną prośbę: abym postarał się, żeby przesłano jego żonie starożytną monetę jego kraju,
Mesenii. Tego wyślizganego w palcach obola, jak nam wyznał, nosił przy sobie w tajemnicy przed
wszystkimi przez całe życie. Oddawał go teraz pod moją pieczę; przyrzekłem mu, że prześlę pieniążek
przez najbliższego gońca. Uścisnął mi z wdzięcznością dłoń, po czym, zniżając nagląco głos, przyciągnął
mnie i Aleksandrosa bliżej.

— A teraz słuchajcie uważnie. Oto z czym tu do was przybyłem.

Szybko powiedział w czym rzecz. Helleni, broniący Persom przejścia przez Wąwóz, mają jeszcze tylko
jeden dzień, nie więcej. Jego Wysokość ofiarował bogactwo całej prowincji temu przewodnikowi, który
potrafiłby wskazać jakąś okrężną drogę przez góry, co pozwoliłoby jego armii obejść i otoczyć Gorące
Wrota.

— Bogu nie udało się stworzyć tak stromej skały, żeby człowiek nie mógł się na nią wspiąć, zwłaszcza
gdy powoduje nim żądza chwały lub złota. Persowie znajdą dojście na wasze tyły. Jeśli zaś nawet im się
to nie uda, to jeszcze dzień, a ich flota przełamie obronną linię ateńskich okrętów. Żadne posiłki nie
wyruszyły ze Sparty; eforowie świadomi są tego, że one także zostałyby zagarnięte. A Leonidasowi nie
uda się ani samemu stąd wydostać, ani otworzyć drogi wyjścia żadnemu z was, żywemu czy umarłemu.

— I pozwoliłeś się tak zmasakrować po to tylko, żeby nam to powiedzieć?

— Posłuchajcie. Kiedy przeszedłem na perską stronę, powiedziałem im, że jestem helotą świeżo
przybyłym ze Sparty. Przesłuchiwali mnie królewscy oficerowie. Byłem ot tak, o kilkadziesiąt kroków od
namiotu Kserksesa. Wiem, gdzie Wielki Król sypia i jak doprowadzić zbrojnych prosto do jego progu.

Aleksandros wybuchnął głośnym śmiechem.

— Mówisz o tym, żeby go zaatakować w jego własnym namiocie?!

— Kiedy odetniesz wężowi głowę, to cały wąż zdycha. Weźcie to pod rozwagę. Namiot króla stoi
bezpośrednio pod nadmorskim urwiskiem, tuż przy strumieniu, żeby można było napoić jego konie, zanim
reszta zmąci wodę. Skalny przesmyk powoduje, że z gór spływa istny wodospad. Persowie uważają, że
jest to miejsce nie do przejścia, więc trzymają tam na straży mniej niż jedną kompanię. Pół tuzina
wojowników zdolne byłoby się tamtędy dostać do obozu, a w ciemnościach może by się im nawet udało
potem ujść.

— Jasne. Zamachamy skrzydełkami i przelecimy górą!

Obóz był już całkowicie rozbudzony. Na Murze szykował się do walki kontyngent spartański, jeśli można
było użyć tego terminu w odniesieniu do oddziału, który tworzyła grupa zdolnych jeszcze do boju
Lacedemończyków.
Przesłuchiwany przez Skirytów, Kogut oświadczył, że gotów byłby poprowadzić naszych wojowników
do perskiego obozu w zamian za wolność dla jego żony i dzieci, które pozostały w Sparcie. Dlatego
właśnie został zmasakrowany; Skiryci uznali ten pomysł za sztuczkę mającą na celu wysłanie dzielnych
wojowników prosto w ręce wroga, który poddałby ich torturom lub w inny sposób straszliwie by się z
nimi obszedł.

— Oni nawet nie przekażą mych słów swoim oficerom. Błagam was: poinformujcie o tym kogoś
odpowiedniej rangi. To może się udać nawet bez mojego udziału. Przysięgam na wszystkich bogów!

Zaśmiałem się, słysząc takiego odrodzonego Koguta.

— Więc stałeś się nie tylko patriotą, ale i nabożnisiem!

Skiryci przynaglili nas stanowczym tonem. Chcieli szybko załatwić sprawę z Kogutem i zająć się
przywdziewaniem zbroi. Dwaj zwiadowcy podnieśli go, aby następnie mocno przywiązać do pala,
jednakże przeszkodził im w tym jakiś tumult na tyłach obozu. Odwróciliśmy się wszyscy, spoglądając w
dół pochyłości.

W nocy zdezerterowało czterdziestu Tebańczyków. Kilku zabili wartownicy, ale pozostałym, z wyjątkiem
trzech, udało się wymknąć z obozu. Tych trzech właśnie zdemaskowano: próbowali się ukryć pośród
stosów zabitych.

Tespijski patrol wartowniczy przywlókł tę trójkę nieszczęśników i wystawił ją na widok oddziałów


formujących się na tyłach Muru. W powietrzu zapachniało przelewem krwi. Kapitan Dytyrambos
wkroczył w sam środek zamieszania.

— Jak ich ukarzemy? — zapytał zebranych w krąg wojowników.

W tym momencie u boku Aleksandrosa stanął zwabiony wrzawą

Dienekes. Skorzystałem z tej sposobności, by wstawić się za Kogutem, lecz pan mój nic na to nie
odpowiedział, pochłonięty rozgrywającą się pod nami sceną.

Kilkunastu Tespijczyków okrzyknęło śmierć dla dezerterów, na których zaczęły spadać razy
zapowiadające niechybne morderstwo. Niezbędna okazała się interwencja samego Dytyrambosa, który
począł wymachiwać swoim mieczem, aby odpędzić rozgorączkowanych wojowników.

— Sojuszników ogarnęło szaleństwo — stwierdził z przerażeniem Aleksandros. — Znowu.

We wzroku Dienekesa pojawiła się chłodna stanowczość.

— Nie będę się drugi raz czemuś takiemu przyglądał.

Ruszył przed siebie, rozgarniając stłoczonych wojowników i przedarł się do Dytyrambosa.

— Te psy nie zasługują na litość! — rzekł.

Stanął nad skrępowanymi uciekinierami, którym zawiązano oczy.


— Muszą zostać ukarani w najokrutniejszy sposób, aby już nikt inny nie uległ pokusie naśladowania ich
tchórzliwego czynu.

Tłum odpowiedział mu okrzykami aprobaty. Dienekes podniósł rękę, uciszając wrzawę.

— Znacie mnie wszyscy. Czy zaakceptujecie karę, którą ja zaproponuję?

Tysiąc głosów przytaknęło.

— Bez protestów? Bez wykrętów?

Wszyscy zaprzysięgli zgodę na wyrok, jaki wyda Dienekes.

Z pagórka za Murem przyglądali się tej scenie Leonidas i Rycerze, wśród nich Polynikes, Alfeusz i
Maron. Zapadła zupełna cisza, w której słychać było tylko wiatr. Dienekes podszedł do klęczących
więźniów i rozciął opaski na ich oczach.

Następnie przeciął krępujące ich więzy.

Zewsząd rozległy się okrzyki oburzenia. Dezercja w obliczu nieprzyjaciela karana była śmiercią. Ilu
jeszcze ucieknie, jeśli ci trzej zachowają życie? Cała armia rozpadnie się!

Jedyny Dytyrambos zdawał się odgadywać przewrotne intencje Die-nekesa. Wystąpiwszy naprzód, stanął
u jego boku, wzniósł miecz i gestem tym uciszył swoich ludzi, pozwalając Spartaninowi przemówić.

— Gardzę odruchem lęku o własne życie, który owładnął dzisiaj tymi nikczemnikami — rzekł Dienekes
do stłoczonych wokół sojuszników — lecz o wiele bardziej jest mi nienawistna ta pasja, która wami
teraz zawładnęła, towarzysze moi.

Wskazał na klęczących u jego stóp dezerterów.

— Ci ludzie, których dziś zowiecie tchórzami, wczoraj walczyli ramię w ramię z wami. Kto wie nawet,
czy nie z większym niż wy męstwem.

— Bardzo w to wątpię! — wykrzyknął ktoś w tłumie, a w ślad za nim rozległy się wrogie okrzyki i
żądania, aby polała się krew uciekinierów.

Dienekes poczekał, aż tumult ucichnie.

— Mamy w Lacedemonie słowo, które określa stan, w jakim znajdują się w tej chwili wasze umysły,
bracia. Nazywamy go „opętaniem”. Termin ten oznacza poddanie się uczuciom lęku lub gniewu w takim
stopniu, iż wprowadza to nieład w armii i w rezultacie zamienia ją w bałaganiarską zbieraninę.

Cofnął się i ostrzem miecza wskazał jeńców.

— Tak, ci trzej dzisiejszej nocy uciekli. A co wy robiliście? Powiem wam co. Otóż wszyscy co do
jednego leżeliście bezsennie. Jakież to tajemne pragnienia dręczyły wasze dusze? Te same, które dręczyły
ich
— ostrze jego xiphos ponownie zwróciło się ku trójce nieszczęśników.

— Tak samo jak oni wzdychaliście do swoich żon i dzieci. Tak samo jak ich paliło was pragnienie
uratowania własnej skóry. Tak samo jak oni układaliście plany ucieczki i przeżycia!

Parę głosów próbowało się zdobyć na zaprzeczenie, lecz pod jego srogim spojrzeniem, z którego biła
prawda, skończyło się na zająknięciach.

— Mnie również nurtowały takie myśli. Przez całą noc marzyłem o ucieczce. Każdy lacedemoński
oficer i szeregowy wojownik marzył o tym samym, nie wykluczając nawet Leonidasa.

Zrobiło się zupełnie cicho, aż po chwili ktoś wykrzyknął:

— Tak, ale my tego nie zrobiliśmy!

Znowu podniosły się i wzmagały głosy aprobaty.

— To prawda — przyznał Dienekes spokojnie. Jego wzrok nie był już skierowany ku zebranym, lecz,
twardy jak głaz, zwrócony był na trzech dezerterów. — My tego nie zrobiliśmy.

Przez dłuższą chwilę utrzymał swe bezlitosne spojrzenie na nieszczęśnikach, po czym odstąpił od nich
tak, aby wszyscy widzieli trzy klęczące w centrum zgromadzenia postaci ze skierowanym na nie ostrzem
miecza.

— Niech teraz dożyją swych dni w przekleństwie tego, co uczynili. Niech się budzą każdego ranka z
poczuciem niesławy, a każdego wieczoru niech zasypiają z poczuciem hańby. To będzie kara śmierci,
jaką na nich wydamy: śmierci za życia, o wiele cięższej do zniesienia niż ta błahostka, którą nam
przyjdzie znieść, zanim wzejdzie jutrzejsze słońce.

Przeszedł za plecy skazanych, ku tej części kręgu wojowników, która była najcieńsza.

— Zróbcie dla nich przejście!

I oto dezerterzy zaczęli teraz błagać. Pierwszy, bez brody jeszcze, ledwie dwudziestoletni młodzieniec,
wyznał, że jego farma leży trzy dni drogi stąd; że lękał się o los swej młodej żony i niedawno narodzonej
córeczki, o swą niedołężną matkę i ojca. Ciemność sprawiła, iż uległ pokusie, teraz jednak głęboko
żałuje swego czynu. Składając błagalnie ręce, wzniósł spojrzenie ku Dienekesowi i Tespijczykowi.

— Proszę was, panowie. Moja zbrodnia była odruchem chwili. Ale ta chwila już minęła. Będę dziś
walczył i nikt nie przygani mej odwadze.

Także dwaj pozostali, obaj już po czterdziestce, przyłączyli się do jego błagania, przysięgając
uroczyście, że oni również z honorem staną do walki.

Dienekes dalej stał nad nimi nieporuszony.

— Zrobić im przejście!

Zwarta grupa rozstąpiła się, otwierając ścieżkę, którą nieszczęsna trójka mogła wyjść z obozu ku
bezpiecznej egzystencji.

— Ktoś jeszcze? — potężnym głosem rzucił wojsku wyzwanie Dytyrambos. — Kto jeszcze miałby
ochotę na mały spacerek? Każdy ma prawo wymknąć się teraz tylnymi drzwiami albo od tej chwili aż do
przywitania w piekle trzymać swoją jadaczkę zamkniętą na cztery spusty.

Z całą pewnością żaden inny widok pod słońcem nie mógłby bardziej być żałosny lub haniebniejszy niż
ten, który przedstawiały te trzy ludzkie wraki, z każdym krokiem coraz bardziej i bardziej zgarbione w
alei niesławy utworzonej przez ich milczących towarzyszy broni.

Przypatrzyłem się twarzom wojowników. Nie było już na nich nawet śladu po uprzedniej
samopodżegającej się wściekłości, z jaką żądali krwi, samych siebie utwierdzając w poczuciu własnej
nieskazitelności. Miejsce tej wściekłości zajęło na ich opanowanych już obliczach głęboko wyryte
uczucie straszliwego zawstydzenia. Przesycony tanią hipokryzją gniew, któremu chcieli dać upust kosztem
uciekinierów, w rezultacie interwencji Dienekesa zwrócili teraz przeciwko sobie samym. I gniew ten,
rozpłomieniany w tajemnych kuźniach ludzkich serc, przekuwany był w twarde postanowienie uniknięcia
takiej hańby, przy której śmierć sama wydaje się błahostką.

Dienekes odwrócił się i podążył z powrotem na pagórek. Gdy już zbliżał się do Aleksandrosa i do mnie,
zatrzymał go skirycki oficer, który oburącz uścisnął mu dłoń.

— To było wspaniałe, Dienekesie. Zawstydziłeś całą armię. Teraz już nie znajdzie się żaden taki, co by
się ośmielił wymknąć z tej zakurzonej dziury.

Jednakże twarz mego pana w najmniejszej mierze nie wyrażała zadowolenia z siebie; przeciwnie,
okrywała ją chmura zasmucenia. Obejrzał się za trzema wygnańcami, którzy, unieszczęśliwieni, oddalali
się, unosząc ze sobą życie.

— Te biedne sukinsyny przez cały wczorajszy dzień odwalały swoją ciężką robotę w szeregu.
Współczuję im z głębi serca.

Dezerterzy wyszli już poza ścieżkę hańby. W tym momencie drugi z nich, ten, który najżałośniej się
przedtem płaszczył, odwrócił się i wrzasnął:

— Wy głupcy! Wszyscy tu zginiecie! Pieprzę was, i niech was piekło pochłonie!

Po czym ze złowrogim rechotem skrył się za grzbietem wzgórza. Dwaj, którzy postępowali za nim, rzucili
nam przez ramię spojrzenia, w których była klątwa.

Leonidas natychmiast wydał polemarchowi Derkylidesowi rozkaz, który ten przekazał dyżurnemu
oficerowi warty: od tej chwili nie rozstawiać na tyłach wartowników i nie przedsiębrać żadnych
środków dla zapobieżenia ucieczkom.

Krzyknął donośnym głosem i wojownicy rozbiegli się na wyznaczone sobie stanowiska.

Dienekes dotarł do miejsca, w którym z Aleksandrosem czekaliśmy nań, nie odszedłszy od Koguta.
Skirytami dowodził oficer imieniem Lachides, brat Ogara.

— Pozwolisz, przyjacielu, że ja zajmę się teraz tym złoczyńcą? — zwrócił się doń Dienekes, wskazując
zmęczonym gestem Koguta. — To mój bratanek z nieprawego łoża. Rozpłatam mu gardło swoją własną
ręką.

ROZDZIAŁ DWUDZIES TY DZIEWIĄTY

Jego Wysokość lepiej ode mnie zna szczegóły intrygi, która ostatecznie doprowadziła do zdrady w
szeregach sojuszników; wie, kim był Trachijczyk, który zgłosił się do dowódców Jego Wysokości z
informacją o istnieniu górskiej ścieżki umożliwiającej okrążenie Gorących Wrót, i jaką wypłacono temu
zdrajcy nagrodę ze skarbca Persji.

Pierwsze podejrzenie tej haniebnej zdrady naszło Greków najpierw pod wpływem omenów, jakie
przyniosła poranna wróżba drugiego dnia bitwy. Potem potwierdziły je pogłoski i napływające przez cały
dzień informacje perskich dezerterów, a wreszcie ostatecznie dowiodły ich słuszności zeznania
naocznego świadka wydarzeń wieczoru tego samego, czyli szóstego dnia obecności sojuszniczych wojsk
w Wąwozie Termopilskim.

Otóż pewien szlachetnie urodzony wojownik nieprzyjaciela przeszedł na grecką stronę podczas zmiany
pierwszej warty, mniej więcej dwie godziny po ustaniu całodziennego boju. Przedstawił się on jako

Tyrrhastiadas z Kyme, dowódca tysiąca w ramach wcielonego do perskiej armii kontyngentu jego kraju.
Książę ów był najwyższym, najuro-dziwszym, najwspanialej odzianym i wyposażonym w najwspanialszą
zbroję wojownikiem spośród wszystkich, którzy dotychczas zdezerterowali. Oświadczył on, iż jego
małżonka była Hellenką z Halikamasu, a do przejścia na grecką stronę skłoniło go poczucie honoru.
Poinformował też spartańskiego króla, że znajdował się przed namiotem Kserksesa tego wieczoru, gdy
stawił się tam zdrajca — którego imienia ja, Kseones, dopiero tutaj się dowiedziałem, i którego na
zawsze zabroniłem sobie wymawiać — aby odebrać wyznaczoną przez Jego Wysokość nagrodę i
zaoferować swoje usługi w poprowadzeniu perskich oddziałów tajemną ścieżką.

Szlachetny Tyrrhastiadas powiedział, że był świadkiem chwili, w której Jego Wysokość wydał rozkaz
wymarszu, jak również, że widział formowanie się perskich batalionów. Nieśmiertelni, których stan
liczebny został już po stratach poniesionych w bitwie ponownie wyrównany do stałych dziesięciu tysięcy,
wyruszyli o zmierzchu pod komendą swego generała Hydarnesa. W tym właśnie czasie podążali oni
śladem zdradzieckiego przewodnika i o świcie mieli znaleźć się na tyłach sojuszniczych wojsk, aby je
zaatakować.

Jego Wysokość, świadom katastrofalnych dla Greków konsekwencji tej zdrady, może jednakowoż
zadziwić się reakcją ich zgromadzenia na otrzymaną szczęśliwie i w samą porę wiadomość, którą
przyniósł szlachetny Tyrrhastiadas.

Nie uwierzyli mu.

Uznali to za podstęp.

Tak nierozsądną i samozłudną reakcję można zrozumieć, przywołując na pamięć nie tylko fizyczne
wyczerpanie i desperację, jaka w tym momencie przepełniała serca sprzymierzonych, lecz także
towarzyszące im uniesienie i pogardę dla śmierci, stanowiące, niczym druga strona tej samej monety, ich
zewnętrzne dopełnienie.

Pierwszy dzień bitwy obfitował w czyny znamionujące najwyższej miary męstwo i bohaterstwo.

Drugiego dnia poczęły się mnożyć akty nadzwyczajne i graniczące z cudem.

Co najbardziej im sprzyjało, to sam prosty fakt przetrwania. Bo ileż razy w ciągu czterdziestu ośmiu
godzin stawał każdy z wojowników w obliczu własnej śmierci? A jednak wciąż żyli. Ileż razy
nieprzeliczone roje wrogów, mając druzgocącą przewagę liczebną, atakowały sojuszników z
niepowstrzymaną mocą i odwagą? A jednak obrońcy wytrwali na swych pozycjach.

Trzy razy owego drugiego dnia szeregi greckie zachwiały się i omal nie pękły. Jego Wysokość sam
widział ów moment, tuż przed zmrokiem, gdy łamały się linie obronne na samym Murze i gęste miriady
Imperium wspinały się po kamieniach z okrzykiem triumfu. A jednak Mur ocalał; Wąwóz nie został
otwarty.

Przez cały ten dzień ścierały się pod Skiatos dwie floty, jak gdyby odbijały się tam w jakimś lustrze
zmagania u Wrót. Pod urwiskami Artemizjum zderzały się okręty, wbijając brązowe tarany w drewniane
pokrycia burt, podczas gdy w tym samym czasie na lądzie zderzały się ze sobą mordercze narzędzia
mężów. Obrońcy Wąwozu widzieli w dole płonące kadłuby okrętów, kłęby dymu na horyzoncie, a bliżej,
unoszące się na falach strzaskane maszty i belki, połamane wiosła i płynące z przybrzeżnym prądem ciała
marynarzy z zanurzonymi w wodzie twarzami. Można było odnieść wrażenie, iż Grecy i Persowie nie
walczą już ze sobą jako przeciwnicy, lecz jako współuczestnicy jakiegoś perwersyjnego paktu, którego
celem nie było ani zwycięstwo, ani ocalenie, a jedynie nasycenie ziemi i oceanu przemieszaną krwią obu
stron. Niebo samo jawiło się tego dnia nie jako siedziba bogów, których spojrzenie nadawało sens temu
wszystkiemu, co działo się na dole, a raczej jako pozbawiona wszelkiego wyrazu potworna twarz z
kamienia, chłodna i obojętna. Ponad wszystko zaś skalna ściana Kallidromosu, owo pozbawione rysów i
milczące kamienne oblicze, które górowało nad placem rzezi, zdawała się ucieleśnieniem absolutnej
nieczułości. Uciekły z niej wszystkie skrzydlate stworzenia. Nie ostała się odrobina zieleni ani na dole,
ani w skalnych szczelinach.

Jedynie ziemia, na której toczył się bój, okazywała walczącym współczucie i łaskawość. Tylko ta
śmierdząca zupa, deptana stopami wojowników, przychodziła im z pomocą i dawała oparcie. Rozdeptali
ten krwawy gulasz aż po kostki. Nogi, na których wspierali ciężar ciała, wyorywały rowy głębokie na
łydkę, oni zaś dalej walczyli na kolanach. Ich palce ryły i miesiły czarną od krwi breję, zapierały się o
nią czubki stóp, wbijały się w nią zęby umierających, jak gdyby chcieli oni w ten sposób wykopać sobie
swoje własne groby. Rolnicy, którzy z przyjemnością podnosili i kruszyli w palcach ciemne grudki swej
rodzinnej szczodrej ziemi, wydającej z siebie obfity plon, teraz czołgali się po ziemi jałowej; wbijali w
nią czubki popękanych palców i wciskali w nią swe ciała, bez zawstydzenia próbując skryć swe grzbiety
pod jej osłoną i uchronić je przed bezlitosnym żelazem.

W palaistrajach Hellady Grecy oddają się swym ukochanym zapasom. Zaledwie chłopiec zdoła o
własnych siłach utrzymać się na nóżkach, już się mocuje z rówieśnikiem, pokryty kurzem piasku lub
umazany błotem. Teraz Helleni mocowali się w błocie przesiąkniętym nie wodą, ale krwią. W tych
zapasach nagrodą była śmierć, ich sędzia zaś nie ogłaszał żadnych przerw i nie przyjmował do
wiadomości gestu poddania.
Drugiego dnia bitwy przez cały czas można było obserwować Hellenów, którzy walczyli przez dwie
godziny bez chwili wytchnienia, po czym schodzili z placu boju na dziesięć minut, podczas których nic
nie jedli, a tylko przełykali parę garści wody i z powrotem wracali do walki na następne dwie godziny.
Co chwila widziało się wojownika, któremu zadany cios wybijał zęby i łamał szczękę albo pod którym
pękał jego obojczyk; a jednak nie padał, lecz walczył dalej.

Tego dnia widziałem, jak Alfeusz i Maron zabili sześciu nieprzyjaciół tak szybko, że gdy dwaj ostatni
byli już martwi, dwaj pierwsi jeszcze nie całkiem osunęli się na ziemię. Ilu wrogów zabili owego dnia
dwaj bracia? Pięćdziesięciu? Stu? Nie starczyłoby w nieprzyjacielskich szeregach jednego tylko
Achillesa, aby ich pokonać. Liczyła się bowiem nie tylko ich siła i znajomość sztuki wojennej, lecz także
to, że walcząc we dwóch — mieli niejako jedno serce.

Przez cały dzień wkraczały do boju coraz to nowe doborowe oddziały Jego Wysokości, atakując fala za
falą tak gęsto, że nie sposób było nawet rozeznać, która nacja i który kontyngent nadciągał jako następny.
Po stronie sojuszników stosowana pierwszego dnia rotacja walczących wedle narodowości stała się już
niemożliwa. Całe kompanie samorzutnie odmawiały zejścia z pola walki. Giermkowie i słudzy chwytali
broń poległych i zajmowali ich miejsca w szeregu.

Walczący zaniechali marnowania schwytanego w płuca powietrza na okrzyki lub wzajemne zachęty do
wykazania się męstwem. Nie okazywali radości ani nie dodawali sobie otuchy po odniesionym
zwycięstwie. Gdy przyszła ich kolej na odpoczynek, po prostu, niezdolni wypowiedzieć słowa lub zgoła
myśleć, zwalali się na ziemię niczym pozbawione kości i mięśni bezkształtne, bezsilne pagórki.
Nabezpośrednim zapleczu Muru, w każdym zagłębieniu spękanej ziemi można było zobaczyć grupki po
ośmiu, dziesięciu, dwunastu czy dwudziestu doszczętnie rozbitych fizycznie i psychicznie wojowników,
którzy padli, tak jak stali, i zastygli w znieruchomieniu niczym posągi okropności i rozpaczy. Oczy
wszystkich wpatrywały się niewidząco w niewyobrażalne dla innych wewnętrzne królestwo grozy.

Egzystencja stała się tunelem, którego ściany tworzyła śmierć i w którego zamknięciu nie było żadnej
nadziei ratunku ni wyzwolenia. Przestało istnieć niebo, słońce i nie było już gwiazd. Wszystko co
pozostało, to jedynie ziemia; owo zmielone, poryte, błotniste coś, co zdawało się za każdym stąpnięciem
nogi wojownika czekać na jego wnętrzności, na jego strzaskane kości, na jego krew, jego życie. Ta ziemia
pokrywała całe jego ciało. Miał ją w uszach i w nozdrzach, w oczach i w gardle, pod paznokciami i
między pośladkami. Ziemia była w jego włosach, zmieszana z solą potu; kaszląc, wypluwał ją z płuc i
smarcząc, wydmuchiwał z nosa.

Jest pewien sekret, który łączy wszystkich wojowników; tak intymny, iż żaden nie odważy się go wyznać,
chyba że jednemu z tych towarzyszy, których dzielenie trudów wojny uczyniło któremuś bliższymi niż
rodzeni bracia. Ów sekret to świadomość setek przejawów własnego tchórzostwa. Bywają to takie
drobiazgi, iż nikt ich nie zauważa. Oto towarzysz z szeregu, który padł i wzywał pomocy. Czyż nie
przebiegłem obok niego? Nie przedłożyłem własnej ponad jego skórę? Takiej właśnie dopuściłem się
zbrodni, za którą samego siebie oskarżam przed trybunałem własnego serca i sam uznaję się winnym.

Wszystko czego człowiek pragnie, to żyć. Ponad wszystko — chwytać się życia. Przeżyć.

A jednak nawet ten najbardziej fundamentalny spośród ludzkich instynktów, samoobrona; nawet wrodzony
impuls chronienia dzielonego przez wszystkie stworzenia na tej ziemi daru, jakim jest krew; nawet te
najpierwsze wewnętrzne nakazy mogą obumrzeć pod ciśnieniem zmęczenia i nadmiaru grozy. Serca
wojowników zaczyna wypełniać szczególna forma odwagi, która nie jest już odwagą, lecz rozpaczą, i nie
rozpaczą już, lecz uniesieniem.

Tego drugiego dnia Helleni przekraczali granice swego własnego człowieczeństwa. Obrazy
zapierającego dech w piersiach męstwa następowały jedne po drugich, niczym krople deszczu, a ci,
którzy się na te akty męstwa zdobyli, nie pamiętali nawet o tych czynach ani nie byli w stanie z całą
pewnością stwierdzić, że to oni właśnie ich dokonali.

Widziałem, jak pewien fliazjański giermek, chłopiec jeszcze, chwycił broń swego pana i wkroczył w
śmiertelny młyn. Nim zdążył zadać pierwszy cios, już perski oszczep przedziurawił mu goleń aż do kości.
Jeden z jego towarzyszy rzucił się ku niemu, aby zatamować krew tryskającą z żyły i odciągnąć go w
bezpieczne miejsce. Ranny jednak odpędził swego wybawcę, waląc go na oślep płaszczyzną klingi
swego miecza i najpierw pokuśtykał, posłużywszy się włócznią jako kulą, a potem na kolanach dowlókł
się ku walczącym szeregom, aby ginąc, powalonym zostawszy na ziemię, jeszcze zadawać wrogom ciosy.

Widziałem innych giermków i sługi, którzy pochwycili żelazne kołki i, bosi i nie uzbrojeni, wbijając
ostrza kołków w szczeliny, wspięli się na skalną ścianę nad wlotem Wąwozu, aby dotarłszy na grań,
strącać stamtąd głazy na głowy wrogów. Perscy łucznicy zrobili z nich poduszeczki na igły; ciała
chłopców niczym ukrzyżowane zawisły na skałach lub spadły w kłębiący się tłum wojowników.

Ostrzyciel Elephantinos wybiegł na otwarty teren, by ratować jednego z nich, który po upadku na skalną
półkę dawał jeszcze oznaki życia. Perska strzała na wylot przebiła pogodnemu staruszkowi szyję; padł na
ziemię tak szybko, że zdawał się z nią stopić. Doszło do zaciętej walki o jego ciało. Dlaczego? Nie był
wszak królem ani oficerem, tylko przypadkowym kompanem, który pielęgnował rany młodych
wojowników i rozśmieszał ich swoim „wystawciese!”

Już prawie zapadła noc. Helleni uginali się wobec mnogości rannych i zabitych oraz fizycznego
wycieńczenia, podczas gdy Persowie fala za falą wprowadzali do boju świeże oddziały. Ostatnie szeregi
nieprzyjaciela, zagrzewane do walki biczami swoich oficerów, naciskały na poprzedników, pchając ich
ku greckim obrońcom.

Czy pamięta Jego Wysokość? Nad morzem rozpętał się wówczas gwałtowny wicher i deszcz począł się
lać z nieba istnymi potokami. W owej chwili większa część broni i rynsztunku sprzymierzonych była już
zużyta lub potrzaskana. Wojownicy połamali w walce po tuzinie włóczni; żaden z nich nie posługiwał się
własną tarczą, która dawno już pękła; osłaniał się ósmą czy dziesiątą z kolei, którą pochwycił z ziemi.
Nawet krótkie miecze Spartan popękały od nadmiaru zadanych ciosów. Stalowe ostrza jeszcze się
trzymały, ale trzonki i rękojeści były pogruchotane. Walczono kawałkiem tępego żelaza, dźgano
drzewcem włóczni pozbawionej już zarówno grotu, jak i tylnego szpikulca.

Tłum przeciwników wycinał sobie drogę naprzód, dotarłszy aż na kilkanaście kroków od Muru, przed
którym stawiali im czoło już tylko

Spartanie i Tespijczycy, gdyż wszyscy pozostali sojusznicy albo zostali odepchnięci na drugą stronę, albo
walczyli na jego szczycie. Zmasowane miriady wroga wlewały się przez Wlot, bez przeszkód zapełniając
cały stumetrowej długości trójkąt z Murem jako jego podstawą.

Spartanie ustępowali. Znalazłem się u boku Aleksandrosa na szczycie Muru, na który pomagaliśmy się
wspiąć wycofującym się wojownikom, podczas gdy sprzymierzeńcy obrzucali atakujących nieprzyjaciół
oszczepami, złamanymi włóczniami, głazami, a nawet hełmami i tarczami.
Sojusznicze szeregi pękały i chwiały się. Ich skotłowana masa już została odepchnięta na piętnaście, a za
chwilę na trzydzieści metrów za Mur. Nawet ustępujący Spartanie nie zdołali zachować porządku; także
Polynikes, Alfeusz, Maron i mój pan wycofywali się w nieładzie, poranieni i doszczętnie wyczerpani.

Wrogowie, pnąc się do góry, dosłownie wyrywali kamienie z czołowej ściany Muru i teraz niezliczona
ich fala przelała się przez jego zrujnowany szczyt, ześlizgując się po ułożonych niczym na stadionie
stopniach tylnej ściany na otwartą przestrzeń, z pozbawionym jakiejkolwiek obrony obozem sojuszników
po przeciwnej stronie. Tylko parę chwil dzieliło ich jeszcze od zwycięstwa, gdy z niewiadomych
przyczyn zatrzymali się, przejęci jakimś nagłym lękiem, i nie potrafili się zdobyć na ostateczny atak.

I oto nieprzyjaciel wycofywał się, przerażony czymś, czego źródło i charakter były nam nie znane.

Jaka siła obezwładniła ich serca i odarła je z odwagi, tego niepodobna było odgadnąć. Być może
wojownicy Imperium nie zdali sobie sprawy z nieuchronności swego własnego zwycięstwa. Możliwe
też, że tak długo walczyli przed Murem, iż kiedy go przekroczyli, nie potrafili uzmysłowić sobie
realności swego własnego dokonania.

Cokolwiek to było, nieprzyjacielski atak w jednej chwili stracił swój impet. Całe pole walki zamarło w
nieziemskim bezruchu.

Nagle niebiosa zagrzmiały taką mocą, jak gdyby rozbrzmiał w eterze ryk pięćdziesięciu tysięcy mężczyzn.
Włos zjeżył mi się na karku. Obróciłem się do Aleksandrosa; on także stał jak wryty, tak samo
sparaliżowany grozą i przerażeniem jak wszyscy, którzy się tam znaleźli.

Piorun o wszechmocnej sile uderzył ponad naszymi głowami w strome zbocze Kallidromosu. Rozległ się
ogłuszający grzmot, od ściany urwiska odprysnęły ogromne kamienie; powietrze wypełnił dym i odór
siarki. Nieziemski hałas przetaczał się po Wąwozie, przygważdżając do ziemi wszystkich z wyjątkiem
Leonidasa, który wystąpił teraz na czoło ze wzniesioną pionowo włócznią.

— Zeus Zbawiciel! — usłyszeliśmy ponad grzmotem głos naszego króla. — Hellada i wolność!

Wykrzyknął paean i rzucił się naprzód w stronę wroga. W serca sojuszników wstąpiła nowa odwaga;
runęli do kontrataku. Przed nimi, na Murze, w panice wywołanej cudowną manifestacją niebios,
wojownicy nieprzyjaciela rzucili się do ucieczki. Oprzytomniałem dopiero w chwili, gdy stojąc na
wyślizganych i popękanych głazach, wypuszczałem strzałę za strzałą w tratujący się wzajemnie tłum
uciekających w dole Persów i Baktriańczyków, Medesów i Iliryjczyków, Lidyjczyków i Egipcjan.

Okropność rzezi, która wówczas nastąpiła, widział Jego Wysokość na własne oczy. Podczas gdy
Persowie uciekali w przerażeniu, naprzeciw nim wybiegły ich własne odwody, popędzane biczami
oficerów. Podobnie jak dwie fale, jedna umykająca przed burzą w stronę brzegu, druga zaś powracająca
od brzegu ku morzu, zderzając się ze sobą, unicestwiają się wzajemnie w rozprysku wody i piany, tak
zwrot i wewnętrzne zderzenie w siłach Imperium zmiażdżyło tysiące tych, którzy znaleźli się w pułapce
wiru wywołanego kolizją fal ludzkich.

Leonidas już wcześniej wezwał sprzymierzonych do budowy drugiego muru; muru z perskich ciał.
Dokładnie taki mur teraz właśnie powstawał. Nieprzyjaciel padał w takiej mnogości, iż sojusznicze
oddziały biegły do ataku po trupach. Po trupach zwalonych na trupy.
Helleni mieli przed sobą nieprzyjacielskich wojowników, którzy wpadali na własne tyły. Ogarnięci
krwawym szałem ucieczki atakowali więc swoich własnych towarzyszy boju, przebijali ich grotami
włóczni i ostrzami kindżałów. Dziesiątki i setki wrogów spadały do morza. Widziałem, jak Spartanie z
pierwszych szeregów dosłownie wspinali się po ścianie trupów, a ci, którzy biegli za nimi, musieli ich
podsadzać, by mogli osiągnąć szczyt.

Aż nagle ten stos zawalił się. Zaczęła się toczyć lawina trupów. Ci sprzymierzeni, którzy dotarli już do
Wlotu, zaczęli się teraz pośpiesznie wycofywać na to zwalisko ciał, które pod własnym ciężarem wciąż i
z coraz większym impetem toczyło się do przodu, zagarniając Persów aż po trachijski trakt. Wyglądało to
tak groteskowo, że Helleni instynktownie, bez rozkazu zatrzymali się i zaniechali pościgu, przyglądając
się ze zgrozą, jak nieprzeliczone gromady nieprzyjaciół waliły się i znikały pod makabryczną lawiną
martwych ciał.

Teraz, podczas wieczornego zgromadzenia sojuszników, wspominano to niesłychane zdarzenie i


przytaczano je jako dowód interwencji bogów. Szlachetny Tyrrhastiadas, stojąc przed zebranymi Grekami
u boku Leonidasa, z pasją wyraźnie świadczącą o szczerości odruchu jego serca nalegał, aby odstąpili,
wycofali się i opuścili Wąwóz. Przypomniał im swoją informację o dziesięciu tysiącach
Nieśmiertelnych, którzy w tej właśnie chwili śpieszyli górską ścieżką, okrążając ich. Do walki zdolnych
było już mniej niż tysiąc Hellenów. Jakąż mogli mieć nadzieję na stawienie oporu dziesięciokrotnie
liczniejszemu wrogowi, atakującemu ich nie umocnione tyły, gdy jednocześnie będą musieli od czoła
odpierać ataki sił tysiąckroć potężniejszych?

Jednakże tak wielka była egzaltacja wywołana cudem, który zdarzył się na końcu bitwy, że nikt nie
przywiązywał wagi do jego słów. Więcej nawet, nie chciano go słuchać. Występowali mężowie, którzy
niegdyś wyrażali sceptycyzm i niewiarę, a nawet powątpiewanie w samo istnienie bogów i swoją dla
nich pogardę; teraz składali uroczyste przysięgi i zapewniali, że ów piorun, który uderzył z nieba oraz
towarzyszący mu nieziemski grzmot, to był ni mniej, ni więcej tylko wojenny okrzyk samego Zeusa.

Kolejne krzepiące wieści nadeszły od floty. Nader nietypowy dla tej pory roku sztorm, który rozszalał się
poprzedniego wieczoru, zaowocował rozbiciem się dwustu nieprzyjacielskich okrętów wojennych o
daleki brzeg Eubei. Jedna piąta armady Jego Wysokości, jak w uniesieniu donosił kapitan ateńskiej
korwety, Habroniches, zatonęła wraz ze wszystkimi marynarzami. On sam na własne oczy widział tego
dnia wielkie zbiorowisko wraków. Czyż i to miałoby nie być dziełem boga?

Z poparciem tej tezy wystąpił dowódca Tebańczyków, Leontiades, który wzmógł jeszcze panujące
rozprzężenie.

— Jakaż ludzka siła — zapytał — mogłaby się przeciwstawić rozgniewanym niebiosom? Zważcie,
bracia i sojusznicy, że dziewięć dziesiątych armii Persa to żołnierze narodów powołanych pod broń,
wcielonych wbrew własnej woli, pod groźbą miecza. Jak zdoła Kserkses nad nimi zapanować? Za
pomocą bata, jak to czynił dzisiaj, traktując ich jak bydło? Wierzcie mi, przyjaciele, sojusznicze wojska
Persa zaczynają trzeszczeć w szwach. Nastroje niezadowolenia i zniechęcenia szerzą się w ich obozach
niczym zaraza. Jeszcze jedna klęska, a zaczną się dezercje i bunty. Jeśli zdołamy przetrzymać jutrzejszy
dzień, to Kserkses znajdzie się w takim położeniu, iż rozstrzygnięcia będzie musiał szukać na morzu.
Tymczasem Posejdon, który ma moc wstrząsania ziemią, już raz boleśnie zranił dumę Persa. Być może z
woli tego boga ponownie ukazana mu zostanie jego znikomość.

Grecy, rozpaleni namiętnym wystąpieniem tebańskiego wodza, poczęli obrzucać wyzwiskami


Tyrrhastiadasa z Kyme. Wojownicy sprzymierzonych krzyczeli, iż to nie im grozi zagłada, lecz
Kserksesowi i jego pysze, która sprowokowała gniew Wszechpotężnego.

Nie musiałem nawet spoglądać na swego pana, by czytać w jego myślach. Owo rozprzężenie w szeregach
sojuszników to nic innego jak katalepsis, opętanie. Z szaleństwa, jakie ich ogarnęło, musieli sobie
zdawać sprawę sami mówcy, przenoszący swą własną wściekłość, zrodzoną z rozpaczy i zgrozy, na
osobę kymejskiego patrycjusza. On sam znosił ich zniewagi w milczeniu i tylko widać było, jak okrywa
się smutkiem jego i tak już naznaczone powagą oblicze.

Leonidas rozwiązał zgromadzenie, polecając wszystkim wojskom skupienie się na naprawie i


przygotowywaniu uzbrojenia. Ateńskiego kapitana Habronichesa wysłał z powrotem do floty, nakazując
mu poinformowanie morskich dowódców, Eurybiadesa i Temistoklesa, o wszystkim, co usłyszał i
zobaczył tego wieczoru.

Sprzymierzeni rozeszli się. Przy ognisku wodza pozostali jedynie Spartanie oraz szlachetny
Tyrrhastiadas.

— Było to zgoła imponujące świadectwo wiary, panie — rzekł po paru chwilach książę. — Tak
szczere i pobożne oracje z pewnością podtrzymają w twoich ludziach odwagę. Lecz tylko na najbliższą
godzinę, dopóki ciemność i zmęczenie nie wymażą tych chwil z ich świeżej pamięci, i zanim lęk o
samych siebie i o rodziny nie opanuje na nowo, bo tak się stać musi, ich serc.

Po czym raz jeszcze powtórzył z naciskiem wieść o górskiej ścieżce i o Dziesięciu Tysiącach. Stwierdził
następnie, że jeśli w ogóle w wydarzeniach tego dnia miała jakikolwiek udział ręka bogów, to nie temu
on służył, by samorzutnie przyjść na ratunek helleńskim obrońcom, lecz temu, by wedle swego
niepoznawalnego kaprysu doprowadzić ich do utraty rozumu. Mądrość Leonidasa z pewnością każe mu
myśleć tak samo, gdy za jego, Tyrrhastiadasa, przykładem spojrzy ku urwisku Kallidromosu i zobaczy tam
setki śladów po uderzeniach piorunów, które przez dziesięciolecia i wieki całe, zupełnie przypadkowo i
wedle naturalnego przebiegu przybrzeżnych sztormów biły w tę właśnie, najwyższą i najbliżej morza
znajdującą się wyniosłość.

Tyrrhastiadas ponownie począł nalegać na Leonidasa i oficerów, aby dali wiarę jego informacjom.
Wszak demos może w trakcie zgromadzenia opowiedzieć się za niedowierzaniem, wojownicy mogą
oskarżać go o to, że jest szpiegiem, a nawet mogą go za to skazać na śmierć; wolno im zagłuszyć głos
rozsądku i łudzić się perspektywą pomyślnego jutra. Jednakowoż ich król i wódz nie może sobie
pozwolić na tego rodzaju luksus.

— Mówcie sobie — przekonywał usilnie Pers — że stanowię element spisku. Przypuszczajcie, że


zostałem nasłany przez Kserksesa. Zakładajcie, że działając w jego interesie, staram się chytrymi
sztuczkami nakłonić was do opuszczenia Wąwozu. Myślcie sobie tedy i mówcie, co chcecie. Tylko że w
niczym nie zmieni to faktu, iż moje informacje są prawdziwe. Nieśmiertelni zbliżają się. Rankiem, w sile
dziesięciu tysięcy, pojawią się na tyłach sojuszniczych wojsk.

Postąpiwszy o krok, Kimejczyk stanął przed spartańskim królem

I zwrócił się do niego tonem, jakiego używa się w prywatnej, męskiej rozmowie:

— Bitwa o Gorące Źródła, panie, nie będzie tą decydującą. Rozstrzygający bój odbędzie się później, w
głębi Grecji. Być może pod murami Aten, być może pod Isthmus, być może na półwyspie peloponeskim, u
samych stóp spartańskich szczytów. Ty to wiesz, panie. Wie to każdy dowódca, który potrafi ocenić teren
i jego topografię. Twój naród cię potrzebuje, panie. Jesteś duszą jego armii. Możesz mi powiedzieć, że
król Lacedemonu nigdy się nie cofa. Jednakże męstwo powinno pozostawać w karbach rozumu, bowiem
w przeciwnym razie staje się zwykłą lekkomyślnością. Osądź, co już teraz osiągnęliście pod Gorącymi
Wrotami. Chwała, jaką się okryliście w ciągu tych sześciu dni, będzie trwała wiecznie. Nie szukajcie
jednak śmierci dla samej śmierci ani też po to, by spełniła się jakaś czcza przepowiednia. Żyjcie, panie,
by innego dnia znowu stanąć do walki. Innego dnia i z całą helleńską armią za plecami. Innego dnia, gdy
zwycięstwo, to rozstrzygające zwycięstwo, będzie wasze.

Pers wskazał ruchem ręki na spartańskich oficerów skupionych w kręgu światła bijącego z ogniska rady
wojennej. Byli tampolemarch Derkylides, Rycerze Polynikes i Dorejon, dowódcy plutonów oraz trzej
wojownicy: Alfeusz, Maron i mój pan.

— Błagam cię, panie. Zachowaj ten oto kwiat Lacedemonu, by mógł poświęcić swe życie owego
innego dnia. I siebie samego oszczędź na tę godzinę. Dowiodłeś, panie, swego męstwa. Teraz, upraszam
cię, daj dowód swej mądrości. Wycofaj się. Wyjdź stąd wraz ze swym wojskiem, dopóki jeszcze wciąż
jest to możliwe.
KSIĘGA SIÓDMA

LEONIDAS
ROZDZIAŁ TRZYDZIES TY

Do ataku na namiot Jego Wysokości wybrano jedenastu. Leonidas nie zgodził się na wysłanie większej
liczby ludzi, a nawet i tę uważał za nadmierną jak na zaledwie stu ośmiu zdolnych do walki Spartan
spośród Trzystu, których przyprowadził. Toteż zgodził się włączyć do wycieczki jedynie pięciu
Szlachetnych, a i to jedynie dlatego, żeby w oczach sojuszników zyskała ona na wiarygodności.

Na czele stanąć miał Dienekes, jako najlepszy spośród dowódców małych oddziałów. Rycerzy
Polynikesa i Dorejona włączono jako najszybszych i najwaleczniejszych. Wyznaczono także, mimo
obiekcji Leonidasa, który pragnął go oszczędzić, Aleksandrosa, przydzielając mu miejsce dyasa u boku
Dienekesa. Nadto pójść mieli dwaj skiryccy bracia, Ogar i Lachides; jako górale wiedzieli, jak forsować
nagie skalne ściany. Łotr Piłkarz objął funkcję przewodnika po zboczu Kallidromosu, Kogut zaś miał
wprowadzić grupę do nieprzyjacielskiego obozu. Samobójcę i mnie dołączono jako pomocników
Dienekesa i Aleksandrosa, a ponadto zlecono nam zadanie wzmocnienia bojowej siły za pomocą
oszczepów i strzał. Piątym Spartiatą był Telamonias, bokser z pułku Dzikich Oliwek. Po Polynikesie i
Dorejonie był on najszybszym spośród Trzystu biegaczem, a przy tym jedynym uczestnikiem wycieczki,
który nie był znękany ranami.

Ojcem całego tego planu był Tespijczyk Dytyrambos. Wykoncypo-wał go sam, bez nalegań Koguta,
którego mój pan mimo wszystko oszczędził. Zamiast poderżnąć mu gardło, pozostawił go w obozie pod
nadzorem, z poleceniem doglądania przez cały drugi dzień rannych oraz naprawiania i wymiany
bojowego rynsztunku. Dytyrambos uporczywie przekonywał Leonidasa do zbrojnej wycieczki, teraz zaś,
choć rozczarowany faktem, iż jego samego nie włączono do grupy, pojawił się, by życzyć nam
powodzenia.

Przez spowity nocą obóz przechodził dreszcz; zgodnie z przewidywaniem szlachetnego Tyrrhastiadasa
lęk wziął w swe kleszcze sojusznicze wojska. Wystarczyłaby jedna plotka, aby przerodził się on w grozę,
lub jeden znak, który poczytano by za nieziemski, aby wybuchła panika. Dytyrambos dobrze wiedział, co
dzieje się w sercach jego niedoświadczonych wojowników. Trzeba im było tej nocy czegoś krzepiącego,
co obudziłoby w nich nadzieję, a i stanowiło przedmiot oczekiwań, pomagając im spokojnie dotrwać
poranka. Sukces czy porażka wyprawy nie miały tu znaczenia. Wystarczy po prostu wysłać na nią ludzi, a
jeśli w istocie bogowie wzięli w tej walce naszą stronę, to… Dytyrambos uśmiechnął się i na pożegnanie
uścisnął memu panu rękę.

Dienekes podzielił swój oddziałek na dwa: na czele czwórki postawił Polynikesa, pozostała piątka
prowadzona była przez niego samego, przy czym obie grupki miały się wspinać po ścianie niezależnie od
siebie, kierując się do umówionego miejsca spotkania pod urwiskiem Trachis. Zwiększało to
prawdopodobieństwo tego, że nawet w przypadku jakiejś zasadzki lub wpadnięcia w ręce przeciwnika,
przynajmniej jedna z grupek będzie mimo wszystko mogła przeprowadzić atak.

Gdy już wszyscy byli uzbrojeni i gotowi do wyjścia, obie drużyny stanęły przed Leonidasem, aby
odebrać ostatnie rozkazy. Tylko sam król z nimi rozmawiał, bez obecności zarówno sojuszników, jak i
nawet spartańskich oficerów. Zerwał się zimny wiatr. Niebo nad Eubeją dudniło odgłosami grzmotów.
Nad naszymi głowami zwieszała się skalna ściana; poprzez rozrywaną przez wiatr mgłę dał się jeszcze
widzieć księżyc, na razie tylko częściowo przesłonięty chmurami.

Leonidas zaoferował wino ze swych osobistych zapasów i rozlewał je do kielichów ze swego własnego,
napełnionego po brzegi pucharu. Zwracał się do wszystkich, także i do giermków, nie po imieniu, lecz po
przezwisku, a nawet po jego zdrobnieniu. Dorejona nazywał „Zajączkiem”, którym go przezwano jeszcze
w dzieciństwie. Dektona nazwał nie Kogutem, lecz „Kurem”, i poklepał go serdecznie po ramieniu.

— Kazałem wypisać twoje wyzwoleńcze papiery — oznajmił mu.

— Jeszcze tego wieczoru pójdą do Lacedemonu w sakwie kuriera. Z ich mocy wolny będziesz nie tylko
ty, ale i twoja rodzina, jak również twój maleńki synek.

Mówił o dziecku, któremu owej nocy w obliczu kryptei pani Arete uratowała życie, i które wobec
lacedemońskiego prawa czyniło Diene-kesa ojcem żyjącego syna, a zatem jednym z tych, którzy mogli się
znaleźć wśród Trzystu.

Życie tego dziecka mogło tedy oznaczać śmierć Dienekesa, a w następstwie łączących go z nimi więzów
także Aleksandrosa i Samobójcy, że już o sobie samym nie wspomnę.

— Jeśli zechcesz…

Wzrok Leonidasa odnalazł ponad uginającym się w podmuchach wiatru płomieniem ogniska spojrzenie
Koguta.

— Jeśli zechcesz, to możesz zmienić imię, które mu nadano. Idotychides to imię spartańskie, a wszyscy
wiemy, że niezbyt dużą sympatią darzysz naszą rasę.

Warto tu może przypomnieć, że Idotychides był ojcem Koguta, a zarazem bratem pani Arete, który padł w
bitwie wiele lat temu. Owej nocy na tyłach mesy Arete nalegała, aby nadać dziecku to właśnie imię.

— Możesz swemu synowi nadać imię meseńskie — ciągnął Leonidas — musisz jednak podać mi je
teraz, zanim opieczętuję dokumenty przed wysyłką.

Niezliczoną ilość razy widziałem podczas służby w Lacedemonie, jak Kogut odbierał chłostę, jednakże
aż do tej chwili nie zdarzyło mi się dostrzec, by jego oczy wypełniły się łzami.

— Wstyd mi, panie — rzekł Kogut do Leonidasa — ponieważ w gruncie rzeczy wymusiłem na tobie tę
łaskę.

Po czym wyprężył się przed królem na baczność i oświadczył, że Idotychides to szlachetne imię i jego
syn z dumą będzie je nosił.

Król skinął głową i ciepłym, ojcowskim gestem położył rękę na ramieniu Dektona.

— Wracaj żywy, Kurku. Rankiem będziesz stąd mógł bezpiecznie wyjść.

Nim grupa Dienekesa zdołała się wspiąć pół mili ponad Alpenoi, z nieba zaczęły spadać ciężkie krople
deszczu. Łagodne wzniesienie przeszło w skalną ścianę urwiska, które utworzyło się ze składników
morza, toteż miało kruchą konsystencję kredy. Gdy zaczęło padać, jego powierzchnia przekształciła się w
maź.

Kiedyśmy przeszli pierwszy odcinek pod górę, Piłkarz objął prowadzenie, jednakże wkrótce okazało się,
że w ciemnościach zgubił drogę: zeszliśmy z głównej ścieżki i teraz błąkaliśmy się po bezładnej sieci
kozich ścieżynek, które krzyżowały się na stromiźnie stoku. Nasza grupka starała się odnaleźć właściwy
kierunek, posuwając się niemal po omacku. Dokonywaliśmy zmian na prowadzeniu, przy czym
wychodzący na czoło oddawał pozostałym swój rynsztunek, podczas gdy oni szli pod obciążeniem tarcz i
broni. Wojownicy nie wzięli ze sobą hełmów, poprzestając na gładkich filcowych nagłówkach, które
teraz przesiąknę-ły wodą, i z których bez przeszkody w postaci jakiegoś daszka spływały strumienie
deszczu, zalewając im oczy. Marsz pod górę zmienił się w prawdziwą górską wspinaczkę:
trawersowaliśmy ścianę, przechodząc od oparcia stopy do chwytu ręką, każdy z twarzą przytuloną
policzkiem do mazistej powierzchni skały, podczas gdy na głowę lały się nam strumienie lodowatej
wody, a od czasu do czasu towarzyszyły im strugi błota, które deszcz zmywał z głazów i kamieni; i to w
zupełnych ciemnościach.

Jeśli o mnie chodzi, to złapał mnie kurcz w łydce i jej mięsień piekł mnie tak, jakby ktoś wbił mi w ciało
rozżarzony w ogniu pogrzebacz. Każde podciągnięcie się w górę wymagało wysiłku właśnie tego
mięśnia; bolało tak, że bliski byłem omdlenia. Dienekes był w jeszcze gorszym położeniu. Stara rana
spod Achillejonu nie pozwalała mu unosić lewej ręki powyżej barku, natomiast prawa kostka była
sztywna. Na domiar złego z pustego oczodołu zaczęła płynąć świeża krew; zmieszana z deszczem
spływała mu po brodzie na skórę gorsetu. Z ukosa rzucał spojrzenia na Samobójcę, którego przestrzelone
ramiona zmuszały do poruszeń na podobieństwo węża: z opuszczonymi wzdłuż ciała rękoma, których nie
mógł podnieść, ślizgał się w górę po stromej, kruszącej się, błotnistej ścieżce.

— Na bogów — mruknął Dienekes — ta drużyna to jedna wielka rozpacz.

Nasza grupa osiągnęła pierwszy grzbiet po godzinie. Wyszliśmy już ponad warstwę mgły, a deszcz ustał;
noc od razu stała się przejrzysta, wietrzna i zimna. Trzysta metrów pod nami huczało morze, na
przestrzeni dwustu kilkudziesięciu metrów przysłonięte gęstą mgłą; jej bawełniste wierzchołki
połyskiwały śnieżną białością w świetle księżyca, któremu tylko jednego dnia brakowało do pełni. Nagle
Piłkarz dał znać, abyśmy byli cicho; kryjąc się, padliśmy na ziemię. Łotrzyk wskazał ręką na drugą stronę
przepaści.

Na przeciwległym grzbiecie, o trzecią część mili od nas, ujrzeliśmy osłonięty baldachimem tron, z
którego Jego Wysokość przez dwa pierwsze dni przyglądał się bitwie. Służący rozbierali właśnie podium
i składali namiot.

— Pakują się. Dokąd się wybierają?

— Może mają już dosyć. Ruszają do domu.

Obawiając się, że możemy zostać zauważeni na tle nieba, ześlizgnęliśmy się z grani na usytuowaną w
mroku półkę. Wszyscy byliśmy przemoknięci do suchej nitki. Wyżąłem opatrunek mego pana i z
powrotem założyłem mu go na oczodół.

— Chyba mój mózg wycieka razem z tą krwią — mruknął. — Nie potrafię znaleźć innego wyjaśnienia
mojej obecności w tym miejscu i w ogóle mojego udziału w tej jebanej misji.

Polecił wszystkim napić się jeszcze wina, tyleż dla ciepła, co i dla uśmierzenia bólu ran. Samobójca
zerkał ostrożnie ponad granią na przeciwległe urwisko i na służbę Persa, która składała królewską
teatralną lożę.
— Kserkses myśli, że jutro będzie już po wszystkim. Założę się, że o świcie zobaczymy go na koniu u
wlotu do Wąwozu. Będzie chciał z bliska napawać się swoim triumfem.

Rozciągająca się przed nami przełęcz była szeroka i płaska; przez następną godzinę maszerowaliśmy
całkiem żwawo, krocząc wydeptanymi przez dziką zwierzynę ścieżkami, które wiły się pośród zarośli
sumaka i różnorodnych roślin, wyrastających na pogorzeliskach. Szlaki wcinały się teraz w głąb lądu,
morza nie było już widać. Przekroczyliśmy dwa kolejne grzbiety górskie; potem natrafiliśmy na
wzburzony potok, jeden z tych, które zasilały Asopus. Tak przynajmniej domyślał się nasz przestępca
przewodnik. Dienekes dotknął mego ramienia, wskazując na sterczący na północ od nas szczyt.

— To Oita. Miejsce śmierci Heraklesa.

— Myślisz, panie, że on nam dzisiaj pomoże?

Doszliśmy do zarośniętego krzewami zbocza, tak stromego, że trzeba się było na nie wspinać,
podciągając się naprzemiennie rękoma. Nagle w kępie krzaków nad naszymi głowami rozległy się jakieś
trzaski. Mignęło parę sylwetek, których nie zdołaliśmy rozpoznać. Wszystkie ręce sięgnęły ku broni.

— Ludzie?

Hałasy szybko się oddalały.

— To jelenie.

W jednej chwili zwierzęta oddaliły się aż o dobre trzydzieści metrów. Cisza. Tylko wiatr poruszał
czubkami drzew.

Nie wiedzieć czemu, ale to spotkanie z czworonogami nadzwyczajnie podniosło wszystkich na duchu.
Aleksandros wcisnął się w gęstwę krzewów. Ziemia w miejscu, w którym kryło się jelenie stadko, była
sucha, pokruszona i ugnieciona, tam, gdzie bok przy boku wylegiwały się zwierzęta.

— Dotknij trawy. Jeszcze ciepła.

Piłkarz sięgnął do rozporka.

— Nie lej tutaj — trącił go Aleksandros. — Jak to zrobisz, to one nigdy już nie będą tu odpoczywać.

— A tobie co do tego?

— Szczaj w dół stoku — uciął Dienekes.

Jakkolwiek dziwnie by to zabrzmiało, ale w tym zacisznym zagajniczku doznaliśmy uczucia, które
nasuwało na myśl domowe ognisko, rodzinną przystań. Czuło się jeszcze odór jeleni i zapach ich sierści.
Przez dłuższą chwilę żaden z nas się nie odezwał, a jednak zaryzykowałbym twierdzenie, że wszystkich
naszła ta sama myśl: jakże wspaniale byłoby teraz wzorem tych jeleni wylegiwać się tu z zamkniętymi
oczyma. Uwolnić członki od strachu. Choć na chwilę zapomnieć o okropnościach wojny.

— To okolica dobra na łowy — powiedziałem. — Te ścieżki, którymi szliśmy, zostały wydeptane przez
dziki. Założyłbym się, że w wyższych partiach żyją niedźwiedzie, a może nawet lwy.
Oczy Dienekesa i Aleksandrosa rozbłysły, gdy na siebie spojrzeli.

— Zapolujemy tu sobie jeszcze. Przyszłej jesieni. Co ty na to?

Zniekształcona twarz młodzieńca wykrzywiła się w uśmiechu.

— Przyłącz się do nas, Kogucie — zaproponował Dienekes. — Przyjedziemy tu na cały tydzień i


dobrze się zabawimy. Żadnych koni, żadnej nagonki, tylko po dwa psy na myśliwego. Będziemy się żywić
tym, co upolujemy, i wrócimy do domu okryci lwimi skórami jak Herakles. Zaprosimy nawet naszego
przyjaciela Polynikesa.

Kogut patrzył na Dienekesa, jak gdyby posądzał go o utratę rozumu, lecz po chwili na jego twarzy
pojawił się szeroki uśmiech.

— W takim razie postanowione — powiedział mój pan. — Przyszłej jesieni.

Z następnej grani zeszliśmy, podążając wzdłuż potoku, który szumiał tak głośno, że zaniechaliśmy
należytej ostrożności. Nagle, nie wiedzieć skąd, dobiegły nas jakieś głosy.

Wszyscyśmy zamarli.

Kogut, który szedł na przodzie, przykucnął; maszerowaliśmy rozciągnięci w rzędzie i był to najgorszy z
możliwych szyk w razie walki.

— Czy oni mówią po persku? — zapytał szeptem Aleksandros, nastawiając ucho w stronę, z której
dochodziły nas te głosy.

Lecz głosy również nagle umilkły.

Usłyszeli nas.

Zobaczyłem, jak dwa kroki przede mną Samobójca cicho wyciąga z przerzuconego przez plecy kołczanu
parę swoich „igiełek”. Dienekes, Aleksandros i Kogut zacisnęli pięści na drzewcach swych włóczni.
Piłkarz trzymał już w pogotowiu toporek, którym zwykł był ciskać.

— Hej, jebaki! To wy?

Z ciemności wyłonił się Skiryta Ogar z mieczem w jednym ręku i ze sztyletem w drugim.

— Na bogów, napędziliście nam stracha jak jasna cholera!

Była to drużyna Polynikesa, która zatrzymała się, żeby przegryźć po kromce suchego chleba.

— Cóż to, urządzacie tu sobie piknik?

Dienekes przysiadł pomiędzy nimi. Odetchnąwszy z ulgą, zaczęliśmy klepać po plecach naszych
towarzyszy. Polynikes stwierdził, że okrężną ścieżką, którą oni wybrali, poniżej nas, szło się szybko i
łatwo. Dotarli do tej polany już przed kwadransem.
— Podejdź tutaj — Rycerz skinął na mojego pana. — Popatrz sobie na to.

Podeszliśmy do niego wszyscy. Trzy metry nad przeciwległym brzegiem strumienia biegła dróżka, na
której dwóch ludzi mogło maszerować obok siebie. Nawet w głębokim mroku jaru widać było, że ziemia
na niej jest rozdeptana.

— To górski szlak, ten, którym szli Nieśmiertelni. Bo któżby inny?

Dienekes przyklęknął i dotknął ziemi. Ślady były świeże; przemarsz odbył się najwyżej przed dwiema
godzinami. Spoglądając w górę, można było dojrzeć na skraju grzbietu wdeptany w ziemię ślad
podeszew Dziesięciu Tysięcy, a na zboczu — grudki ziemi, która osypała się pod naciskiem ich stóp.

Telamonias puścił się biegiem przed siebie. Zniknął gdzieś także Dorejon z grupki Polynikesa.

— A gdzie Dorejon?

— Trochę z przodu. Próbuje coś wypatrzyć.

Chwilę później Rycerz, którego siostra, Altheja, była żoną Polynikesa, przycwałował z dołu. Był gymnos,
czyli rozebrany do naga, by uzyskać większą szybkość.

— Co się stało twoim klejnotom? — zapytał go kpiąco Polynikes.

— Biedaczyna skurczył się do rozmiarów żołędzia.

Dorejon uśmiechnął się i sięgnął po swoją opończę zawieszoną na drzewie. Poinformował nas, że szlak
urywa się mniej więcej ćwierć mili dalej. Wycięto tam cały las, prawdopodobnie tego wieczoru, zaraz
po tym, jak Persowie dowiedzieli się o istnieniu tej drogi. Z całą pewnością na tym właśnie świeżo
oczyszczonym miejscu Nieśmiertelni formowali swe szyki przed wymarszem.

— Co się tam teraz dzieje?

— Zebrała się konnica. Jakieś trzy, może cztery szwadrony.

Dodał, że byli to Tesalczycy. Grecy, których kraj przeszedł na stronę

wroga.

— Chrapią jak rolnicy po młocce. Mgła gęsta jak zupa. Wszystkie nosy wtulone w opończe, włącznie z
wartownikami.

— Damy radę ich obejść?

Dorejon przytaknął.

— To wszystko sosny. Miękki dywan z igieł. Można przez to nawet przegalopować bez najmniejszego
dźwięku.

Dienekes potoczył ręką wokół polany, na której się znajdowaliśmy.


— To nasz punkt zborny. Tu się spotkamy po akcji. Od tego miejsca Dorejon albo ktoś inny z waszej
grupy poprowadzi nas na dół ścieżką, którą wy poszliście. Tą szybką.

Dienekes kazał Kogutowi zapoznać wszystkich z rozkładem perskiego obozu, na wypadek gdyby go po
drodze spotkało coś złego. Potem podzieliliśmy się resztą wina. Kolejno bukłak przeszedł od Polynikesa
w ręce Koguta. Helota postanowił skorzystać z tej chwilowej bliskości.

— Powiedz mi prawdę, panie. Czy tamtej nocy z krypteią zabiłbyś mojego synka?

— Jeszcze go zabiję — odparł Rycerz — jeżeli tej nocy damy przez ciebie dupy.

— No cóż, panie — rzekł na to helota — w takim razie jeszcze bardziej niecierpliwie będę
wyczekiwał twojej śmierci.

Nadeszła chwila, gdy Piłkarz miał się z nami rozstać. Zgodził się jedynie doprowadzić nas do tego
właśnie miejsca i ani kroku dalej. Jednakże ku ogólnemu zaskoczeniu łotr zdawał się wahać.

— Słuchajcie — powiedział w końcu, zacinając się niepewnie. — Chciałbym z wami pójść dalej, bo
dzielni z was mężowie i podziwiam was. Ale sumienie mi na to nie pozwoli, jeśli nie zostanę za to
dodatkowo wynagrodzony.

Rozbawiło to wszystkich do rozpuku.

— Twoje sumienie jest doprawdy niesłychanie delikatne, zbrodniarzu — zauważył Dienekes.

— Chcesz nagrody? — Polynikes złapał się za krocze. — Ja ją dla ciebie zachowam.

Piłkarz jako jedyny nie skwitował tego śmiechem.

— Niech was wszyscy diabli! — warknął bardziej do siebie niż do nas, po czym, mamrocząc pod
nosem kolejne przekleństwa, zajął miejsce w mniej licznej drużynie. Szedł dalej.

Odtąd wycieczka miała iść wspólną drogą, w dwóch pięcioosobowych grupach, z tym że Piłkarz zamienił
się miejscami z Telamoniasem; ale już nie osobno, lecz w tandemie, w razie potrzeby wzajemnie
udzielając sobie wsparcia.

Obie drużyny przekradły się obok konnicy, nie budząc czujności drzemiących wartowników. Obecność
greckiej jazdy była dla nas nadzwyczaj korzystna. W drodze powrotnej, jeśli w ogóle uda się nam na nią
wkroczyć, bez wątpienia będziemy rozproszeni, toteż istnienie tak łatwo, nawet w ciemnościach,
rozpoznawalnej kilkuakrowej przestrzeni po wyciętym lesie bardzo nam ułatwi odnalezienie się. Potem
spłoszymy konie, aby wywołać zamęt, a w dodatku, gdyby nam przyszło uciekać pod strzałami, będziemy
mogli do siebie krzyczeć po grecku, nie zwracając na siebie uwagi Tesalczyków, którzy posługują się tym
samym językiem.

Minęło jeszcze pół godziny i wyszliśmy na skraju lasu, wprost nad warownię Trachis. Poniżej murów
miasta grzmiał nurt Asopusu, który niczym wodospad, popychany uderzeniami wiatru wylewał się z
gardzieli skalnej cieśni.

Zobaczyliśmy nieprzyjacielski obóz.


Z pewnością żaden widok na tej ziemi, ani oblężona Troja, ani nawet wojna bogów z Gigantami, nie mógł
się mierzyć potęgą z tym, co teraz rozciągało się przed naszymi oczyma. Trzy mile szerokiej na pięć mil
równiny schodzącej ku morzu, a za nią następna, i jeszcze jedna równina, która, otoczywszy ramiona
trachijskich urwisk spadających ku morzu, rozpościerała się poza polem widzenia na tysiące akrów; a
wszystko to jarzyło się nieprzyjacielskimi ogniskami, które mgła czyniła jeszcze większymi niż w
rzeczywistości.

— No to zobaczyliśmy, jak się pakują.

Dienekes gestem przywołał do siebie Koguta. Helota wyjaśnił mu rozkład obozu tak, jak go zapamiętał:

— Konie Kserksesa pojone są w górze strumienia, przed wszystkimi innymi. Rzeki są dla Persów
święte i nie wolno ich brukać. Cała wyżej położona część doliny przeznaczona jest na pastwiska. Namiot
Wielkiego Króla stał na skraju równiny, o strzał z łuku od rzeki.

Zsunęliśmy się prosto pod mury warowni, po czym weszliśmy do strumienia. Eurotas i Lacedemon
zasilane są przez górskie potoki. Nawet w środku lata ich wody z roztopionego śniegu przejmują chłodem
aż do szpiku kości. Lecz Asopus był pod tym względem jeszcze gorszy. Nogi lodowaciały w nim już po
paru chwilach. Woda była tak zimna, że zaczęliśmy się obawiać o nasze bezpieczeństwo: gdyby przyszło
nam wyskoczyć na brzeg i uciekać, nie mielibyśmy czucia ani w stopach, ani w nogach.

Szczęściem po kilkuset metrach prąd złagodniał. Zwinęliśmy nasze opończe w tobołki i spławialiśmy je
przed sobą na misach tarcz położonych na wodzie. Nieprzyjaciel poprzegradzał rzekę tamami, aby
spowolnić nurt i ułatwić koniom oraz ludziom zaspokajanie pragnienia. Na tamach porozstawiano czujki,
jednakże mgła i wiatr mocno dawały im się we znaki, a przy tym godzina była tak późna i wartownicy,
uznawszy za rzecz nie do pomyślenia, by ktoś chciał się przemknąć, tak pewni swego, że udało nam się
niepostrzeżenie przekraść, kładąc się w wodzie na brzuchach, a potem szybko obiegając tamy w
nadbrzeżnym mroku.

Księżyc już zaszedł. Kogut nie potrafił wypatrzyć królewskiego namiotu.

— Przysięgam, że stał tutaj!

Wskazał ręką ponad wzniesienie terenu, na którym jednak widać było jedynie uliczkę, utworzoną przez
dwa szeregi trzepoczących na wietrze namiocików służby oraz rozpiętą od słupka do słupka linę, za którą
stały konie dręczone podmuchami wichury.

— Musieli go gdzieś przenieść.

Dienekes sięgnął po miecz z zamiarem rozpłatania Kogutowi gardła w odwecie za zdradę, której się
dopuścił. Kogut przysięgał na wszystkich znanych sobie bogów, że nie kłamał.

— W ciemnościach wszystko wygląda inaczej — wyjaśniał bezradnie.

Uratował go Polynikes.

— Ja mu wierzę, Dienekesie. To taki pieprzony głupek, że wszystko mogło mu się pojebać.

Brodziliśmy dalej, zanurzeni po szyje w przeszywająco zimnej kąpieli wodospadów. W pewnej chwili
noga Dienekesa zaplątała się w gęstwie trzcin. Musiał użyć swego xiphos, aby się od nich uwolnić. Gdy
mu się to udało, parsknął śmiechem.

Zapytałem, co go tak rozbawiło.

— Po prostu zadałem sobie w myślach pytanie, czy jest możliwe, żebym się znalazł w jeszcze
żałośniejszym położeniu.

Po czym ponownie się zaśmiał, choć bez cienia wesołości.

— Już chyba tylko wąż wodny mógłby mi się wcisnąć w dupę i spłodzić mi pięcioraczki.

Nagle Kogut chwycił mego pana za ramię. Sto kroków przed nami stała kolejna tama, a za nią był spad
wodny. Na brzegu rozciągała się przyjemna plaża, nad którą widać było trzy płócienne namioty. Wiodła
do nich kręta, oświetlona lampami ścieżka, obok której kryła się w zagłębieniu zamknięta zagroda, a w
niej tuzin okrytych derkami koni takiej wspaniałości, że wartość każdego z nich musiałaby się równać
rocznemu dochodowi niewielkiego miasteczka.

Wprost nad zagrodą wznosiła się kępa dębów oświetlanych przez żelazne kaganki, których płomienie
gięły się i furkotały w podmuchach wiatru. Dalej za pojedynczą linią egipskich wartowników, ujrzeliśmy
królewski proporzec powiewający na szczycie głównego masztu, podtrzymującego namiot tak obszerny,
iż pomieścić by mógł zgoła cały batalion.

— To ten — szepnął Kogut. — To namiot Kserksesa.

ROZDZIAŁ TRZYDZIES TY PIERWS ZY

Pan mój — w roli badacza strachu, za jakiego się zawsze uważał — często mawiał, że myśli, jakie
nachodzą wojownika tuż przed walką, biegną wedle tego samego, niezmiennego i nieuniknionego wzorca.
Zawsze pojawia się w takiej chwili moment, częstokroć nie dłużej trwający niż uderzenie serca, gdy
wewnętrzne oko wojownika przywołuje następującą, trzyczęściową wizję, ułożoną zawsze w tym samym
porządku:

Najpierw pojawiają się twarze ukochanych osób, którym nie zagraża bezpośrednie niebezpieczeństwo:
żony, matki oraz dzieci, zwłaszcza gdy są to małe dziewczynki; te zatem osoby, które pozostaną na tym
świecie i zachowają w sobie pamięć o jego istnieniu. Wojownik gości je w swym sercu serdecznie i z
uczuciem, po czym wyznaje im swoją miłość do nich i przesyła ostatnie pozdrowienie.

Potem wewnętrzne jego oko spogląda na cienie tych, którzy już przekroczyli rzekę i czekają na niego,
stojąc na jej drugim, śmiertelnym brzegu. W przypadku mego pana byli to — jego brat, Iatrokles, rodzice
oraz brat Arete, Idotychides. Milczące wizje tych osób również wita wojownik w swej duszy serdecznie,
prosi je o pomoc, a potem uwalnia z serca.

Na trzecim miejscu zjawiają się bogowie; ci, którzy są wojownikowi najmilsi, i którzy mu ze swej strony
okazują największą przychylność. Ich właśnie opiece, jeśli może, poleca swą duszę.

Dopiero po spełnieniu tych trzech rytualnych obowiązków powraca wojownik do swej teraźniejszości i
skupia uwagę na tych, którzy wraz z nim mają przejść śmiertelną próbę. W tym właśnie, zauważał często
Dienekes, Spartanie mają największą przewagę nad wszystkimi swymi przeciwnikami. Pod jakimż
bowiem innym sztandarem znaleźć można u swego boku mężów takich jak Leonidas, Alfeusz, Maron, a w
sytuacji, w której ja się w tym momencie znajdowałem, Dorejon, Polynikes i sam mój pan, Dienekes?
Tych, którzy wsiadają wraz z nim do styksowej łodzi, wojownik darzy miłością większą nad wszystkie
inne podarowane przez bogów rodzajowi ludzkiemu; może z jednym wyjątkiem: miłości macierzyńskiej.
Dla nich gotów jest wszystko poświęcić, tak jak i oni gotowi są na wszystko dla niego.

Wszelako nie wzrokiem duszy, lecz tym realnym, spoglądałem teraz na Dienekesa, skulonego na brzegu
rzeki, z gołą głową i w szkarłatnej opończy, której czarna strona wtapiała się w ciemność. Palcami
prawej ręki masował sobie sztywną kostkę, próbując jej przywrócić giętkość, a jednocześnie krótkimi
zdaniami wydawał swoim podkomendnym rozkazy, którymi mają się kierować podczas akcji. U jego
boku Aleksandros wcierał w drzewce swej dwuipółmetrówki piasek, przydając jej szorstkości dla
pewniejszego chwytu. Polynikes klął, wciskając przedramię w przemoczony rękaw z brązu i skóry we
wnętrzu tarczy, i próbując najlepszego położenia ręki pod względem równowagi oraz skuteczności
ułożenia palców, zaciśniętych wokół rzemiennego uchwytu. Ogar i Lachides, Piłkarz, Kogut i Dorejon
również przygotowywali swój rynsztunek. Zerknąłem na Samobójcę: po kolei brał do ręki i
selekcjonował swoje „igiełki’, podobnie jak chirurg, który przed operacją wybiera swe instrumenty.
Zdecydował się na trzy, które zdały mu się najlepiej ukształtowane i wyważone dla celnego lotu. Jedną
wziął do prawej, miotającej ręki, w lewej zaś zachował dwie zapasowe. Na ugiętych nogach
przysunąłem się do Scyty, z którym podczas ataku miałem tworzyć parę.

— Zobaczymy się na łodzi Charona — rzucił, po czym pociągnął mnie za sobą na skrzydło, z którego
mieliśmy wyruszyć do akcji.

Czy jego twarz okaże się ostatnią, którą będę widział w tym życiu? Twarz Samobójcy, który był mi
mentorem i instruktorem, odkąd skończyłem czternaście lat. Który nauczył mnie kryć i trzymać odstęp,
osłaniać i kroczyć w cieniu, chwytać konia na otwartym polu i odciągać z pola bitwy rannego
wojownika, położywszy go na jego własnej opończy. Mąż ten, tak umiejętny i odważny, mógłby zostać
najemnikiem w dowolnej armii świata. Nawet w perskiej, gdyby taka była jego wola. Niewątpliwie
zyskałby nominację na setnika, sławę i chwałę, kobiety i bogactwo. A jednak wybrał darmową służbę w
twardej szkole Lacedemonu.

Przyszedł mi na myśl ostrzyciel Elephantinos. Spośród wszystkich mężczyzn w obozie właśnie


Samobójca najbardziej przywiązał się do tego sympatycznego, rubasznego człowieczka. Bardzo szybko
stali się przyjaciółmi. Wieczorem, który poprzedzał pierwszą bitwę, gdy pluton mojego pana już się
rozlokował i zajęty był gotowaniem wieczornego posiłku, Elephantinos postanowił wykorzystać swe
zawodowe umiejętności. Wyprzedał wszystko, co miał, wymienił swój furgon wraz z osłem, a nawet
pozbył się opończy i obuwia. Pozostawił sobie tylko kosz, wypełniony gruszkami i słodkościami, z
którym począł krążyć po obozie, rozdając zawartość spożywającym kolację wojownikom. Zatrzymał się
przy naszym ognisku. Mój pan często składał wieczorami ofiarę; nic nadzwyczajnego, jakąś kromkę
owsianego chleba oraz trochę wina, czemu nie towarzyszyła nawet głośna modlitwa, a jedynie parę
bezdźwięcznie wypowiedzianych słów, skierowanych do niebian. Nigdy nie wyjawiał treści swych
modłów, ja wszakże nauczyłem się czytać z jego warg i takim właśnie sposobem podsłuchałem tamtego
wieczora jego modlitwę: wstawiał się u bogów za Arete i za swymi córkami.

— To ci młodzieńcy powinni się tak pobożnie modlić, a nie ty, posiwiony weteranie! — zauważył
wówczas Elephantinos.

Dienekes ciepło powitał emporosa.

— Chciałeś powiedzieć „posiwiały”, mój przyjacielu.

— A właśnie, że chciałem powiedzieć „posiwiony”, wystawciese!

Skorzystał z zaproszenia i usiadł przy ognisku. Bias jeszcze wtedy żył; zaczął sobie żartować z braku
przezorności kramarza. Jakże sobie bowiem teraz poradzi w drodze bez swego osła i furgonu?

Elephantinos nic na to nie odpowiedział.

— Nasz przyjaciel nie zamierza nas opuścić — rzekł cicho Dienekes ze wzrokiem wbitym w ziemię.

Nadszedł Aleksandros w towarzystwie Aristona i z zającem, którego wytargowali od chłopców z wioski


Alpenoi. Staruszek uśmiechnął się na widok przyjacielskiej owacji, jaką im urządzili towarzysze na znak
pochwały. Był to „zimowy zajączek”, tak mały, że nie starczyłoby go na gulasz nawet dla dwóch
mężczyzn, a cóż dopiero dla szesnastu.

Elephantinos spojrzał na mego pana.

— Jak się widzi takich jak ty weteranów z siwymi brodami, to można pedzieć, że ich miejsce jest
właśnie tu, przy Wrotach. Ale te chłopcy…

Wskazał na Aleksandrosa i Aristona, lecz gestem tym objął zarazem mnie i kilku innych ledwie
nastoletnich giermków.

— Jak ja bym mógł odejść, kiedy te dzieciaki zostają?

Wzruszenie ścisnęło mu krtań i dopiero po chwili mógł kontynuować:

— Zazdroszczę wam, przyjaciele moi. Przez całe życie starałem się znaleźć to, co wam dane zostało z
urodzenia: szlachetne miasto, do którego przynależycie.

Jego ręka, pokryta bliznami po skaleczeniach, których doznał podczas długich lat ostrzenia, wskazała na
rozpłomieniające się obozowe ogniska i na wojowników, starych i młodych, którzy się wokół nich
usadowili.

— Otóż ten obóz stanie się moim miastem. Będę jego urzędnikiem, jego lekarzem, ojcem jego sierot i
miejskim trefnisiem.

Po czym rozdał swe gruszki i poszedł dalej; słyszeliśmy śmiechy, które wzbudzał przy następnym i
kolejnym ognisku.

To była czwarta noc, którą sojusznicy spędzali u Wrót. Świadomi już byli perskiej potęgi, zarówno na
lądzie, jak i na morzu, i w pełni zdawali sobie sprawę ze znikomości swych szans na zwycięstwo.
Jednakże dopiero w tym momencie poczułem, że naprawdę dotarło do nich, w każdym razie do
podkomendnych mego pana, przeświadczenie o realności zagłady Grecji i nieuchronności ich własnej
śmierci. Wraz z zachodzącym słońcem zapadała w ich dusze przesycona smutkiem powaga.

Dłuższy czas wszyscy milczeli. Aleksandros oprawiał zajączka, ja w ręcznym młynku mieliłem jęczmień
na mąkę; Medon przygotowywał rożen, a Czarny Leon siekał cebulę. Bias siedział oparty plecami o pniak
ściętego na ogień dębu, mając po swej lewej ręce Leona Oślikutasa. Ku ogólnemu zdziwieniu, pierwszy
przemówił Samobójca:

— Jest w moim kraju bogini imieniem Na’an. Moja matka była jej kapłanką, jeśli można użyć tak
dumnego określenia wobec prostej wieśniaczki, która całe swe życie spędziła w wędrownym furgonie i
nawet nie umiała czytać. Moje myśli zwróciły się ku niej pod wpływem naszego przyjaciela, który
domem nazywa swoją dwukółkę.

Jak na Samobójcę, tyle słów wypowiedzianych za jednym razem to była zgoła przemowa, jakiej ani ja,
ani nikt inny nigdy przedtem z jego ust nie słyszał. Toteż wszyscy sądzili, że na tym zakończy się jego
wystąpienie. Jednakże ku naszemu zdumieniu Scyta mówił dalej.

Powiedział nam, iż jego matka kapłanka nauczyła go, że nic pod słońcem nie jest naprawdę rzeczywiste.
Że ziemia i wszystko, co się na niej znajduje, to jedynie materialne przedproże subtelniejszej i o wiele
istotniejszej rzeczywistości, która zaczyna się tuż potem, lecz dla zmysłów śmiertelnika jest
niepostrzegalna. Wszystko to, co uważamy za realne, cała nasza rzeczywistość opiera się na istnieniu
owego bardziej wyrafinowanego, niezniszczalnego i niewidocznego fundamentu, poza kurtyną
oddzielającą nas od niego.

— Religia mojej matki naucza, że tylko to jest realne, czego nie potrafimy ogarnąć zmysłami. Dusza.
Miłość macierzyńska. Odwaga. Wszystkie te uczucia bliższe są boga, uczyła mnie matka, gdyż tylko one
są takie same po obu stronach śmierci, zarówno przed ową kurtyną, jak i za nią.

I mówił Samobójca dalej:

— Gdy pierwszy raz przybyłem do Lacedemonu i ujrzałem falangę, uznałem ją za najniedorzeczniejszą


z możliwych formę prowadzenia walki. W moim kraju walczy się konno i był to dla mnie jedyny godny i
chwalebny sposób wojowania; jego widok powodował w duszy poruszenie. Falanga zaś zdawała mi się
jakimś żartem. Podziwiałem jednak wojowników za ich męstwo, gdyż wyraźnie przewyższali wszystkie
inne nacje, które widziałem i którym z uwagą się przypatrywałem. Spartanie stanowili dla mnie zagadkę.

Spojrzałem poprzez ogień na Dienekesa, by odgadnąć, czy już przedtem słyszał Samobójcę dzielącego się
tymi myślami; być może lata temu.

zanim ja wstąpiłem do niego na służbę i Scyta był jego jedynym giermkiem. Na twarzy mego pana
malowała się skupiona uwaga. Najwyraźniej ta fala wynurzeń, wypływająca z ust Samobójcy, była dla
niego takim samym zaskoczeniem jak i dla pozostałych.

— Dienekesie, czy pamiętasz, panie, jak walczyliśmy z Tebańczykami pod Erytreą? Gdy załamali się i
rzucili do ucieczki? Wtedy pierwszy raz zobaczyłem, jak rozbita zostaje falanga. Widok ten wstrząsnął
mną. Czyż możliwy jest na tej ziemi żałośniejszy i większej godny pogardy widok niż falanga, która
rozsypuje się w przerażeniu? Ogarnia wówczas śmiertelnika wstyd za to, że jest człowiekiem. Nawet
wówczas, gdy tak niegodnego zachowania dopuścił się nieprzyjaciel. To tak, jak gdyby pogwałcone
zostały najwyższe boskie prawa — twarz Samobójcy zmieniła wyraz z pogardliwego na olśniony. — Ba,
ale spójrzmy na przeciwieństwo: na formację, która ani drgnęła! Cóż mogłoby być wznioślejszego i
szlachetniejszego? Pewnej nocy przyśniło mi się, że ja sam maszeruję w szeregach falangi. Kroczyliśmy
równiną, aby zetrzeć się z wrogiem. Serce zamarło mi z grozy. Moi współtowarzysze walki maszerowali
przede mną, za mną, po bokach i wszędzie wokół mnie. Wszyscy byli mną. Mną dorosłym i mną młodym.
Ogarnął mnie jeszcze większy strach, gdyż miałem uczucie, że zaczynam się rozpadać na kawałki. W tej
właśnie chwili wszyscy zaczęli śpiewać. Wszystkie te moje „ja”, wszystkie moje „mnie”. I w miarę jak
ich głosy wznosiły się w słodkiej harmonii, uchodził ze mnie cały mój lęk. Obudziłem się z poczuciem, iż
pierś moja jest z żelaza, i pojąłem, że sen ów zesłał mi sam bóg. Zrozumiałem, że jest pewne
niewidoczne spoiwo, które czyni falangę potężną. Uświadomiłem sobie, że musztra i poczucie
dyscypliny, które Spartanie z takim zamiłowaniem wzajemnie wbijają sobie do głów, w istocie służą nie
nauce żołnierskiego rzemiosła i sztuki wojennej, lecz tylko temu, aby wytworzyć owo spoiwo.

Medon zaśmiał się.

— A jakież to spoiwo udało ci się rozpuścić, Samobójco, że wreszcie rozgadałeś się aż do tak
niescytyjskiego stopnia?

Samobójca uśmiechnął się do niego poprzez ogień. Mówiono, że to właśnie Medon obdarzył go jego
przydomkiem, gdy jako winny morderstwa zbiegł do Sparty, dopraszając się tam raz za razem śmierci.

— Kiedy zjawiłem się w Lacedemonie, nadany mi przydomek z początku wzbudzał we mnie uczucie
nienawiści. W swoim czasie udało mi się jednak zrozumieć, jak mądrze, choć bez przemyślanej intencji,
nadano mi to przezwisko. Cóż bowiem może być szlachetniejszego niż zabicie samego siebie? Nie
dosłownie. Nie za pomocą wbitego sobie w brzuch ostrza. Zabicie swego wewnętrznego samolubnego
„ja”; tej jego części, która troszczy się jedynie o własne przetrwanie, o ocalenie własnej skóry.
Uświadomiłem sobie, iż takie właśnie zwycięstwo nad samymi sobą odnieśliście wy, Spartanie. I że to
właśnie było owym spoiwem. Tego się nauczyliście, więc i ja także postanowiłem się tego nauczyć,
zostając z wami. Bo kiedy wojownik walczy nie o siebie, lecz o swoich braci, i kiedy najważniejszym
jego celem staje się nie sława ani zachowanie własnego życia, a całkowite oddanie się swoim
towarzyszom, których nie wolno mu zostawić na pastwę losu, i których zawsze musi być warty, to
wówczas jego serce naprawdę wypełnia się pogardą dla śmierci, on sam zaś i jego czyny przenikają w
sferę bliską wzniosłości. To dlatego wojownikowi nie wolno rozmawiać o bitwie z nikim oprócz
towarzyszy, z którymi w niej walczył. Prawda o niej jest bowiem zbyt święta i zbyt podniosła, by ją
wyrażać słowami. Ja także nie mógłbym wygłosić tej przemowy w niczyjej innej niż wasza obecności.

Czarny Leon, który wysłuchał go z wielką uwagą, rzekł:

— To, co mówisz, jest prawdą, Samobójco, jeśli wybaczysz mi, że tak się do ciebie zwracam.
Jednakże nie wszystko, co niewidzialne, musi zaraz być szlachetne. Uczucia podłe i niskie także są
niewidoczne. Na przykład strach, chciwość czy żądza.

— Owszem — przyznał Scyta — czy nie czujemy jednak ich podłości? One śmierdzą aż pod niebiosa i
serca nasze przyprawiają o mdłości. Tymczasem szlachetne niewidzialne czyny odczuwamy całkiem
inaczej. Jak muzykę, w której najwyższe nuty brzmią najpiękniej. Gdyż to właśnie była kolejna rzecz,
która wprawiała mnie w zdumienie po przybyciu do Lacedemonu. Wasza muzyka. Była tak
wszechobecna, nie tylko w rycerskich odach i pieśniach wojennych, które śpiewacie, idąc na bój z
wrogiem, lecz także w tańcach i chóralnych śpiewach, podczas festynów i obrzędów ofiarnych. Cóż
sprawia, że ci wytrawni wojownicy tak bardzo wielbią muzykę, a jednocześnie zakazują teatru i
wszelkiej innej sztuki? Sądzę, że czują oni, iż muzyka stanowi odwzorowanie męskich cnót. One także
najintensywniej wibrują w wyższych, szlachetniejszych rejestrach.

Zwrócił się ku Aleksandrosowi.

— To dlatego właśnie Leonidas wybrał cię na jednego z Trzystu, mój młody panie, choć wiedział, że
nigdy przedtem nie stawałeś na głos trąb. Wierzył on, że zaśpiewasz tu, u Wrót, w owej najsubtelniejszej
barwie, ale nie tym — tu wskazał gardło — lecz tym.

I położył dłoń na sercu.

Zamilkł, nagle sprawiając wrażenie zakłopotanego. W świetle ogniska wszystkie twarze zwrócone były
ku niemu z wyrazem powagi i szacunku. Dopiero Dienekes przerwał ciszę swoim śmiechem.

— Kawał z ciebie filozofa, Samobójco!

Scyta z żartobliwą miną pokiwał głową.

— I owszem, wystawciese!

Zjawił się posłaniec, wzywając Dienekesa do króla na naradę. Pan mój gestem nakazał mi pójść ze sobą.
Krocząc u jego boku jedną ze ścieżek, które gęstą siecią przecinały obóz sprzymierzonych, czułem w nim
jakąś zmianę.

— Czy pamiętasz, Kseo, tę noc, gdy wraz z Aristonem i Aleksandrosem rozmawialiśmy o lęku i jego
przeciwieństwie?

Przytaknąłem.

— Mam już odpowiedź na postawione wtedy przez siebie pytanie. Udzielili mi jej nasi przyjaciele,
ostrzyciel i Scyta.

Rozejrzał się po obozie rozpłomienionym ogniskami, wokół których zasiadały poszczególne plutony,
podczas gdy ich dowódcy, podobnie jak on, nadchodzili ze wszystkich stron, kierując się ku ognisku
Leonidasa, aby odpowiedzieć mu na jego pytania i odebrać królewskie rozkazy.

— Przeciwieństwem lęku — rzekł Dienekes — jest miłość.

ROZDZIAŁ TRZYDZIES TY DRUGI

Zachodniej, tylnej strony namiotu Jego Wysokości strzegli dwaj wartownicy. Dienekes postanowił
zaatakować od tej właśnie strony, gdyż był to najmroczniejszy i najmniej wyeksponowany, a przy tym
najbardziej wystawiony na podmuchy wiatru bok. Ze wszystkich zachowanych w mej pamięci obrazów
tej walki, która trwała nie dłużej niż pięćdziesiąt uderzeń serca, najbardziej wyraziście rysuje mi się
egipski wartownik, blisko dwumetrowego wzrostu żołnierz piechoty morskiej w złocistym hełmie, który
zdobiły wypukło wyryte w srebrze skrzydła gryfa. Egipscy spieszeni marynarze, jak to Jego Wysokości
wiadomo, jako swą odznakę noszą wełniane szarfy, których jaskrawe kolory odróżniają od siebie
poszczególne ich pułki. Na służbie mają zwyczaj krzyżować je na piersiach i spinać na brzuchu pasem.
Wartownik, którego zapamiętałem z tamtej nocy, owinął sobie swoją szarfą nos i usta, aby osłonić je
przed wichurą i wzbijanymi przez nią tumanami kurzu, jak również okręcił sobie nią uszy i brwi,
pozostawiając jedynie wąską szparę na oczy. Na ramieniu trzymał trzcinową tarczę wysoką na człowieka,
zmuszony toczyć ciągłą walkę z uderzającymi w nią podmuchami wichury. Nie trzeba było wielkiej
wyobraźni, aby domyślić się, jak bardzo był nieszczęśliwy sam i na chłodzie, stojąc obok przygasającego
pod ciśnieniem wiatru pojedynczego kaganka.

Samobójca niepostrzeżenie przysunął się do niego na odległość dziesięciu kroków, prześlizgnąwszy się
na brzuchu pomiędzy zasznurowanymi namiotami służby Jego Wysokości oraz łopoczącymi płóciennymi
płachtami, które osłaniały konie przed uderzeniami wiatru. Ja czołgałem się pół długości za nim.
Widziałem, jak jego wargi wyszeptały do dzikich scytyjskich bogów zwięzłą modlitwę:

— Dajcie mi go.

Miał rzecz jasna na myśli wroga.

Zmęczone powieki wartownika nagle zatrzepotały. Dojrzał w ciemnościach pędzącą wprost ku niemu
sylwetkę Scyty, który w jednym ręku trzymał dwa zapasowe oszczepy, podczas gdy brązowy grot
trzeciego wymierzył prosto w jego głowę, tuż za prawym uchem. Dłonią od włóczni Egipcjanin sięgnął
nonszalanckim zgoła ruchem do przysłaniającej mu oczy szarfy, jak gdyby mrucząc do siebie ze złością na
konieczność podrapania się w miejsce, w którym go nagle coś nieznośnie zaswędziało.

Pierwszy oszczep Samobójcy z taką siłą trafił w jabłko Adama wartownika, że przebiwszy mu gardło na
wylot, pokryte szkarłatem jesionowe drzewce wyszło przez kręgosłup na długość ramienia. Egipcjanin
upadł na ziemię jak kamień. W ułamku sekundy Samobójca już był nad nim i wyciągał zeń swoją igiełkę
szarpnięciem tak gwałtownym, że wraz z nią wyrwał pół krtani zabitego.

Drugi z wartowników, ustawiony trzy metry na lewo od swego towarzysza, właśnie obracał się ze
zdumieniem, najwyraźniej nie dowierzając własnym oczom, gdy z szalonym impetem dopadł go
Polynikes, przesłaniając mu widok i uderzając ramieniem okrytym tarczą w jego odsłonięty prawy bok
tak straszliwie, że nieszczęśnik stracił grunt pod stopami i niczym wyrzucony z katapulty przeleciał parę
kroków w powietrzu. Nie zdołał odzyskać tchu, rąbnąwszy plecami o ziemię; Polynikes wbił swego
„przygważdżacza jaszczurek” w jego pierś z taką siłą, że mimo wycia wiatru słychać było trzask
pękających żeber.

Podbiegliśmy wszyscy pod ścianę namiotu. Aleksandros ciął ukośnie ostrzem miecza poprzez płótno.
Dienekes, Dorejon, Polynikes, Lachides, a następnie Aleksandros, Ogar, Kogut i Piłkarz wpadli do
środka. Spostrzeżono nas. Otaczający pozostałe boki namiotu wartownicy poczęli krzyczeć na alarm.
Wypadki potoczyły się jednak tak szybko, że w pierwszej chwili czujki wręcz nie wierzyły własnym
oczom. Najwyraźniej obowiązywał ich rozkaz, by nie ruszać się z posterunków, gdyż zareagowali dość
opieszale; przynajmniej ci dwaj, znajdujący się najbliżej nas, którzy ruszyli w moją i Samobójcy stronę
— bowiem jako jedyni pozostaliśmy na zewnątrz namiotu — z wahaniem, po którym czuło się, iż są
speszeni i zakłopotani.

Miałem już strzałę założoną na cięciwę, a trzy następne trzymałem w lewej garści, zaciśniętej na łuku, i
już podnosiłem się, by ją wypuścić, gdy nagle Samobójca przekrzykując wycie wiatru, wrzasnął mi
prosto w ucho:

— Stój! Rób do nich głupie miny!

Myślałem, że stracił rozum. On jednak to właśnie zrobił: machając rękami i zwracając się do
wartowników w swoim ojczystym języku, rozpoczął przedstawienie, które sprawiało wrażenie swoistej
musztry, niby to przypominającej polecone im przy wydawaniu rozkazów zachowania, o których
zapomnieli. Utrzymało ich to w ogłupieniu przez jakieś dwa uderzenia serca, ale wtedy z wejścia do
namiotu wybiegł z tuzin innych Egipcjan. Odwróciliśmy się i wskoczyliśmy do środka.

Wnętrze namiotu było zupełnie ciemne i rozbrzmiewało piskami kobiet. Nigdzie nie dostrzegaliśmy
naszych towarzyszy. Wreszcie po drugiej stronie pomieszczenia ujrzeliśmy w świetle lampy Ogara. Jakaś
naga niewiasta trzymała go za nogę, wbiwszy zęby w jego łydkę. Światło przenikające z sąsiedniego
pomieszczenia rozbłysło na klindze miecza, którym Skiryta, niczym rzeźnickim tasakiem, przerąbał
napastniczce jej szyjne kręgi, po czym wskazał nam następne pomieszczenie.

— Podpalajcie!

Znajdowaliśmy się w czymś, co zapewne stanowiło seraj królewskich konkubin. W całym namiocie
musiało się mieścić ze dwadzieścia takich pomieszczeń; jak, u diabła, znaleźć to, w którym był król?

Rzuciłem się ku płonącej lampie i wcisnąłem jej płomień w rodzaj szafy z kobiecymi strojami; w jednej
chwili cały ten burdel ogarnęły huczące płomienie.

Pomiędzy rozwrzeszczanymi niewiastami parli ku nam wlewający się do środka żołnierze floty. Puściłem
się co sił w nogach jakimś korytarzem, którym pobiegł Ogar. Najwyraźniej wyglądało na to, że
znajdowaliśmy się na samym tyle namiotu. Następne pomieszczenie przeznaczone było chyba dla
eunuchów; ujrzałem, jak Dienekes i Ale-ksandros tarcza przy tarczy przebili się przez parę ogolonych do
gołej skóry olbrzymów, nie tracąc nawet czasu na zadanie ciosów, a tylko obalając ich na ziemię. Kogut
rozbebeszył jednego ciosem xiphos, drugiego zaś rozpłatał swoim toporkiem Piłkarz.

Na samym czele dostrzegłem Polynikesa, Dorejona i Lachidesa, którzy wyskoczyli z czegoś w rodzaju
sypialni, z włóczniami ociekającymi krwią.

— Pieprzeni kapłani! — ryknął rozgoryczony Dorejon. Za nim wytoczył się jakiś mag z przebitym
brzuchem i upadł.

Dorejon i Polynikes jako pierwsi spośród nas wpadli do komnaty Jego Wysokości. Znaleźliśmy się w
wielkim jak stodoła pomieszczeniu, którego dach podtrzymywany był taką ilością hebanowych i
cedrowych masztów, że tworzyły one zgoła cały las. Lampy i kaganki oświetlały wszystko tak jasno jak
słońce w samo południe. Perscy ministrowie zebrani byli na naradzie. Nie wiadomo, czy tak wcześnie
wstali, czy też w ogóle jeszcze nie położyli się spać. Skręciłem z korytarza do wnętrza komnaty w tej
samej chwili, gdy Dienekes, Aleksandros, Ogar i Lachides dogonili Polynikesa i Dorejona, i wszyscy,
tarcza przy tarczy, utworzyli atakujący szereg. Po przeciwnej stronie widzieliśmy generałów i ministrów
Jego Wysokości, oddalonych od nas o dziesięć kroków. Nasz tupot wygłuszyły nie klepiska bynajmniej,
lecz platformy z drewna, i to nie nagiego, a pokrytego grubymi dywanami.

Nie sposób było wyróżnić spośród obecnych samego króla, tak bowiem wspaniałe mieli na sobie
wszyscy szaty i ozdoby, jak też i niezrównanym odznaczali się wzrostem i przystojnością. Liczba ich szła
w tuziny, nie wliczając w to skrybów, strażników i sług, a każdy był uzbrojony. Jasne nam się zdało, że
dopiero przed momentem dowiedzieli się o ataku; zaciskali dłonie na rękojeściach swych kindżałów,
łuków i toporów, lecz twarze ich wciąż wyrażały niewiarę w to, co działo się przed ich własnymi
oczyma.

Bez słowa Spartanie zaatakowali.

I nagle rozfrunęły się ptaki. Dziesiątki i setki egzotycznego ptactwa, zabranego zapewne z Persji dla
monarszej rozrywki, zerwało się w powietrze spod stóp nacierających Spartan. Pewna ilość
mieszczących je klatek została, nie wiedzieć przez kogo, wywrócona, rozdeptana lub otwarta; być może
zrobił to w zamieszaniu któryś Spartanin, ale być może też, że otworzył je jakiś sługa Jego Wysokości,
który odznaczał się wyjątkową przytomnością umysłu, w każdym razie w trakcie natarcia wnętrze
komnaty rozbrzmiało stokrotnym piskiem fruwających harpii najrozmaitszych gatunków i rodzajów, które
kłębiły się, sprawiając, iż cała przestrzeń nagle wypełniła się szaleństwem dzikiego jazgotu i trzepotania
ptasich skrzydełek.

To właśnie te ptaki ocaliły Jego Wysokości życie. Ptaki oraz maszty, które podtrzymywały kopułę namiotu
niczym setki kolumn jakiejś świątyni. Te dwie połączone i nieoczekiwane przez napastników przeszkody
akurat na tyle przyhamowały ich impet, iż opamiętawszy się, Egipcjanie oraz przyboczni gwardziści Jego
Wysokości, Nieśmiertelni, zdążyli własnymi ciałami zapełnić przestrzeń, która jeszcze dzieliła Spartan
od Jego osoby.

Persowie, którzy znajdowali się w namiocie, walczyli tak samo jak ich ziomkowie u Wlotu i w samym
Wąwozie. Ich bronią były oszczepy, krótkie włócznie i strzały, starali się zatem zachować odpowiedni
dystans, który pozwalał im je rzucać. Spartanie przeciwnie, wyszkoleni byli do walki pierś w pierś z
przeciwnikiem. Nim by kto zdążył zaczerpnąć oddechu, już zwarta ściana spartańskich tarcz jeżyła się
strzałami i drzewcami oszczepów. Jedno uderzenie serca więcej i brązowe misy zderzyły się ze
zwierającymi się gorączkowo ciałami Persów. Przez moment zdawało się, iż przeciwnik straci
równowagę i padnie. Ujrzałem, jak Polynikes wbija grot swej wzniesionej włóczni w twarz jednego z
dostojników, wyrywa okrwawione ostrze i niezwłocznie zatapia je w pierś następnego. Dienekes, mając
po swej lewej Aleksandrosa, rozpłatał trzech wrogów jednego po drugim tak szybko, że oko zgoła nie
nadążało za jego ciosami. Po prawej Piłkarz niczym szaleniec rąbał swym toporem zbitą masę kapłanów
i królewskich sekretarzy, którzy tchórzliwie padli na podłogę.

Słudzy Jego Wysokości poświęcali swe życie w obronie Jego osoby z zapierającym dech w piersiach
męstwem. Naprzeciw mnie dwóch młodzieńców, na których brodach nie zaczął się jeszcze nawet sypać
zarost, wspólnie zerwało z podłogi gruby jak zimowy kożuch pasterza dywan, po czym, używając go jako
tarczy, runęło na Dorejona i Koguta. Gdyby był na to czas, można by się śmiać do rozpuku na widok
rozwścieczonego Koguta, który bezskutecznie kłuł ten dywan swoim xiphos. W końcu pierwszemu z nich
skręcił kark gołymi rękoma, drugiemu zaś roztrzaskał czaszkę płonącą jeszcze lampą.

Co się mnie tyczy, to tak szybko zużyłem swoje trzymane w gotowości cztery strzały, że nim zdążyłbym
splunąć, już musiałem sięgnąć do kołczanu po następne. Nie było nawet czasu, by śledzić ich lot i
upewnić się, czy trafiły w cel. W pewnym momencie, wyciągając właśnie z pokrowca na ramieniu garść
kolejnych pocisków, podniosłem wzrok i ujrzałem błyszczące ostrze ciśniętego topora, zmierzającego
wprost ku mojej czaszce. Instynktownie rozluźniłem całkowicie mięśnie nóg. Zdawało mi się jednak, iż
minęła cała wieczność, zanim upadłem pod własnym ciężarem. Topór był tak blisko mej głowy, że
słyszałem świst jego ostrza i widziałem kontur dwugłowego gryfa zdobiący jego stal oraz przymocowane
do trzonka strusie pióro. Jego krawędź tnąca znajdowała się już ledwie o pół długości ramienia od
środka mego czoła, gdy stanął mu na drodze pochyły cedrowy wspornik masztu, którego istnienia nie
byłem nawet świadom, a który przyjął na siebie morderczy impet topora. Ostrze wbiło się weń na
głębokość równą połowie szerokości dłoni. Miałem jeszcze pół ułamka chwili, by spojrzeć w twarz tego,
który cisnął owym toporem, po czym ściana namiotu pękła i rozdarła się.

Do wnętrza wlał się oddział egipskiej piechoty morskiej; dwudziestu, za którymi wbiegło dwudziestu
następnych. Rozdarty bok namiotu był teraz wystawiony na wichrowe podmuchy. Ujrzałem kapitana
Tommiego, jak zwarł się tarcza w tarczę z Polynikesem. A przez cały czas latały bezładnie te cholerne,
oszalałe ptaki.

Padł Ogar. Dwustronny topór rozpłatał mu wnętrzności. Strzała przebiła na wylot szyję Dorejona, który
cofnął się chwiejnie, plując krwią. Raniony został Dienekes; upadł do tyłu na postępującego za nim
Samobójcę. Na czele pozostali jeszcze tylko Aleksandros, Polynikes, Lachides, Piłkarz i Kogut.
Zobaczyłem, jak Łotr zatacza się na nogach, i jak Polynikesa i Koguta zagarnia wdzierająca się do środka
fala morskich piechociarzy.

Aleksandros walczył w osamotnieniu. Upatrzył sobie osobę Jego Wysokości czy może tylko kogoś, kogo
za nią wziął, i z włócznią ukośnie wzniesioną ponad prawym uchem szykował się do rzutu ponad
głowami nieprzyjaciół tworzących mur. Widziałem, jak zapiera się prawą stopą o podłoże, wkładając w
ten rzut całą siłę mięśni nogi i ramienia. Wszelako dokładnie w tej samej chwili, gdy jego bark zaczął
wprawiać w ruch gotową do pchnięcia rękę, jeden z perskich dostojników, którym, jak się potem
dowiedziałem, był generał Mardoniusz, z rozmachem zadał tak potężny i celny cios swoim kindżałem, że
dłoń Aleksandrosa została odcięta równo z nadgarstkiem.

Jak zwykle w chwilach największego zagrożenia czas zdaje się zwalniać swój bieg, pozwalając
wspomnieniu układać się w następujące po sobie, niejako w znieruchomieniu zapamiętane sceny
dziejącego się na naszych oczach wydarzenia. Widziałem więc, jak dłoń Aleksandrosa, której palce
wciąż zaciskały się na drzewcu włóczni, zawisa na moment w powietrzu, a potem, nie wypuszczając z
uścisku jesionowej tyczki, spada na ziemię. Równocześnie prawa ręka i bark wojownika kontynuowały
przedsięwzięty z całym rozmachem ruch do przodu, podczas gdy z kikuta zaczęła tryskać jasnoczerwona
krew. Przez ułamek sekundy Aleksandros nie był nawet świadom tego, co mu się przydarzyło. Potem w
jego wzroku pojawiło się pomieszanie i niewiara: nie pojmował, dlaczego włócznia zatrzymała się w
locie. Jego tarczą wstrząsnęło uderzenie rzuconego przez kogoś bojowego topora, które sprawiło, iż
opadł na kolana. Byłem za blisko, by posłużyć się w jego obronie łukiem. Rzuciłem się po upuszczoną
przez niego dwuipółmetrówkę z nadzieją, że zdążę ją wbić w pierś perskiego wielmoży, zanim on
ostrzem swego kindżału odetnie memu przyjacielowi głowę.

Wcześniej jednak niż ja wykonałem jakikolwiek ruch, był tam już Dienekes, którego wielka brązowa
tarcza zasłoniła Aleksandrosa.

— Zwiewamy stąd! — ryknął ponad skłębionym tłumem walczących, po czym chwycił Aleksandrosa
pod ramiona i postawił go na nogi w ten sposób, jakiego używają owczarze, by wydobyć z nurtu rzeki
tonące jagnię.

Znowu byliśmy na zewnątrz, wystawieni na uderzenia wichury.

Widziałem, jak Dienekes wykrzykuje rozkazy, wszelako, choć dzieliły mnie od niego nie więcej niż dwie
długości ramienia, nie dosłyszałem ich. Podpierał ledwie trzymającego się na nogach Aleksandrosa i
wskazywał ręką w górę stoku, obok warowni. Nie było już czasu, by przeprawić się przez rzekę.

— Kryj ich! — wrzasnął mi do ucha Samobójca. Poczułem, jak przemykają obok mnie powiewające
szkarłatem sylwetki, nie potrafiłem jednak żadnej z nich rozpoznać. Dwóch niesiono. Z wnętrza namiotu
wytoczył się na chwiejnych nogach śmiertelnie ranny Dorejon, osaczony przez rój Egipcjan. Trzech
pierwszych Samobójca trafił swymi igiełkami tak szybko, że gdy ostrza oszczepów wbijały się w ich
brzuchy, zdawało się to zgoła jakąś magiczną sztuczką. Ja w tym czasie wypuszczałem jedną po drugiej
swoje strzały; nie uszedł jednak mej uwagi moment, gdy po ciosie któregoś z Egipcjan spadła z karku
głowa Dorejona. Za nim wyskoczył z namiotu Piłkarz, wbijając ostrze swego toporka w plecy zabójcy,
po czym sam padł pod gradem włóczni i kindżałów. Nie miałem już czym strzelać. Samobójca także zużył
swój zapas oszczepów. Pochylił się, by zaatakować wrogów gołymi rękoma, jednakże udało mi się go
powstrzymać krzykiem i chwytem za pas.

Dość już, że Dorejon, Ogar i Piłkarz byli martwi; im więcej nas ocaleje, tym lepiej dla tych wszystkich,
którzy jeszcze pozostają przy życiu.

ROZDZIAŁ TRZYDZIES TY TRZECI

Cały teren bezpośrednio przylegający do namiotu od wschodniej strony przeznaczony był wyłącznie dla
doborowych koni Jego Wysokości i oprócz nich znajdowały się tam jedynie namioty służby, która się
opiekowała tym stadem. Właśnie tamtędy się teraz wycofywaliśmy. Płócienne wiatrochrony dzieliły
pastwisko na czworokątne działki, toteż ucieczka nasza przypominała gonitwę pomiędzy sznurami z
suszącą się bielizną, od jakich gęsto w ubogich dzielnicach miast. Gdy zaczęliśmy wyprzedzać z
Samobójcą pozostałych, pędząc w szalonym popłochu w rytm pulsowania strachu łomocącego w
skroniach, biegnący na końcu grupy Kogut zaczął nam dawać energicznymi gestami znaki, abyśmy
zwolnili i zatrzymali się, a potem po prostu szli.

Wyszliśmy całą grupką na otwartą przestrzeń. Naprzeciw nam setkami biegli uzbrojeni mężczyźni.
Szczęściem, a może zrządzeniem bogów, wezwani do namiotu króla w związku z naszym atakiem, nic oni
o tym nie wiedzieli; po prostu biegli tam, gdzie im nakazał pobiec sygnał pobudki. Byli jeszcze zaspani i
źli z powodu tak wczesnego poderwania ich do walki, gdy jeszcze panowały ciemności i kąsał porywisty
wiatr. Głosy krzyczących na alarm Egipcjan, którzy kłębili się w namiocie, ginęły w świszczącej
wichurze; ci spośród nich, którzy rzucili się w pościg za nami, zagubili się w tłumie nadbiegających
miriad i w ciemnościach stracili nas z oczu.

Tę ucieczkę z perskiego obozu, jak to się często zdarza na wojnie, cechowała tak daleko posunięta
deformacja rzeczywistości, że osiągała ona, a nawet zgoła przekraczała granice dziwaczności. Oto z
powodzeniem uciekaliśmy, lecz nie biegnąc ani lecąc, a powłócząc nogami i kuśtykając. Oto sprawcy
skrytobójczego zamachu jawnie oddalali się na otwartej przestrzeni, nie tylko nie próbując ukryć się
przed wrogiem, lecz w istocie idąc mu naprzeciw, a nawet do niego zagadując. Całej sytuacji dodawało
jeszcze ironicznego posmaku to, że widok nasz wzmagał i przyśpieszał rozchodzenie się alarmującej
wieści o naszym napadzie, jako że pozbawieni byliśmy hełmów, zakrwawieni, na ramionach mieliśmy
tarcze z zatartymi lambdami Lacedemonu i nieśliśmy jednego ciężko rannego, Aleksandrosa, oraz jednego
zabitego, Lachide-sa. W powszechnym mniemaniu byliśmy drużyną poturbowanych przez wroga
wartowników. Dienekes mówiący greką Boetów, których akcent starał się naśladować, i Samobójca,
posługujący się swym rodowitym dialektem scytyjskim, pokrzykiwali do mijających nas oficerów, którzy
biegli na czele swych oddziałów, przekazując im wieści o „buncie” i wskazując przy tym rękoma, bez
paniki, a raczej gestami świadczącymi o zmęczeniu, w stronę namiotu Jego Wysokości.

Nikt nie zwracał na nas najmniejszej uwagi. Jasne dla wszystkich było, że w tak nieprzeliczonej armii
służyli również niechętni Persom poborowi z podbitych krajów, którzy zostali do niej wcieleni wbrew
własnej woli. Wyglądaliśmy po prostu na takich wojowników, którzy starali się teraz w ciemnościach
wietrznego przedświtu jedynie o to, by ogrzać przemarznięte grzbiety, napełnić żołądki i dotrwać do
końca kolejnego dnia bitwy z głowami wciąż na swoim miejscu.

Zdarzyło się nawet, że nieświadomie przyszli nam z pomocą trachij-scy jezdni, którzy nie bez trudności
rozpalali ognisko, aby podgrzać sobie nad nim śniadanie. Wzięli nas oni za Tebańczyków z tego odłamu
Teb, który przeszedł na stronę Persa, bowiem to na nich właśnie wypadła tej nocy kolej pełnienia
wewnątrzobozowej warty. Konnica zaopatrzyła nas w lampy, wodę oraz w bandaże, za pomocą których

Samobójca nie mniej sprawnie niż jakikolwiek połowy chirurg zatamował krwotok z arterii
Aleksandrosa, posłużywszy się miedzianym „psim kłem”.

Młodzieniec już od jakiegoś czasu znajdował się w stanie głębokiego szoku.

— Czyja umieram? — zapytał Dienekesa smutnym głosem, przypominając dziecko, nie całkiem
świadome tego, co się z nim dzieje; tonem kogoś, kto już niejako patrzy na samego siebie z boku.

— Umrzesz dopiero wtedy, kiedy ja ci na to pozwolę — odparł łagodnie Dienekes.

Mimo założonych klamerek z przeciętego nadgarstka rytmicznie tryskała krew. Wypływała z otwartych żył
oraz z dziesiątek najrozmaitszych żyłek i włoskowatych naczynek okaleczonej ręki. Rozgrzawszy w ogniu
do białości xiphos, Samobójca przyłożył płaską stronę ostrza do krwawego kikuta, aby go wypalić, a
następnie owinął go i zacisnął przeciwkrwotoczną opaskę na wysokości zaczepu dwugłowego mięśnia
ramienia. Na skutek zamieszania i panujących ciemności nikt, włącznie z samym Aleksandrosem, nie
zauważył, że grot włóczni przebił mu klatkę piersiową poniżej drugiego żebra, i że krew z tej rany
spływała do wnętrza jego płuca.

Także Dienekes był ranny i to w dodatku w tę samą nogę, której kostka była niesprawna; on również
stracił sporo krwi i nie starczyło mu już sił, by nieść Aleksandrosa. Ja go w tym zastąpiłem, podczas gdy
Kogut niósł ciało Lachidesa. Ranna noga załamywała się pod Dienekesem; jego też należałoby nieść. W
świetle gwiazd widziałem w oczach mego pana rozpacz.

Czuliśmy wszyscy, że dyshonorem było pozostawienie na pastwę wrogów ciał Dorejona i Ogara, a nawet
przestępcy Piłkarza. Poczucie wstydu działało na nas jak bicz popędzający nas do marszu, toteż
przymuszaliśmy swe miękkie ze zmęczenia nogi, aby jedna za drugą posuwały się w górę trudnego do
pokonania, stromego stoku.

Minąwszy już warownię, znaleźliśmy się na obrzeżu owej przestrzeni, na której zwalono drzewa, by
zrobić miejsce zbiórki dla tesalskiej konnicy. Wszyscy jezdni byli już na nogach i uzbrojeni, i właśnie
wyruszali do walki. Po kilku minutach dotarliśmy do polanki pośrodku kępy drzew, z której w drodze do
obozu wypłoszyliśmy stadko drzemiących jeleni.

Usłyszeliśmy głos, który nas nawoływał po dorycku. Był to pięściarz

Telamonias, którego Dienekes odesłał do Leonidasa z informacjami o górskim szlaku i o Dziesięciu


Tysiącach. Powrócił, i to z ludźmi do pomocy. Towarzyszyło mu trzech spartańskich giermków oraz
sześciu Tespijczyków. Osunęliśmy się bezsilnie na ziemię.

— Olinowaliśmy ścieżkę — powiedział Dienekesowi Telamonias.

— Wspinaczka nie będzie już taka ciężka.

— Co z Nieśmiertelnymi? Co z Dziesięcioma Tysiącami?

— Kiedy wychodziliśmy, jeszcze ich nie widziano. Ale Leonidas wydał sojusznikom rozkaz, aby się
wycofywali. Wszyscy z wyjątkiem Spartan.

Polynikes delikatnie ułożył Aleksandrosa na ugniecionej trawie polany. Ciągle jeszcze czuliśmy w
nozdrzach odór jeleni. Obserwowałem Dienekesa, jak bada oddech rannego, a potem, przykładając ucho
do jego piersi, warczy na nas:

— Zamknąć się! Zatrzasnąć mi te pieprzone jadaczki!

Jeszcze mocniej przycisnął ucho do żeber Aleksandrosa. Czy potrafi rozróżnić bicie własnego
rozkołatanego serca od tego, którego tak rozpaczliwie nasłuchuje w piersi swego podopiecznego? Minęło
kilka długich chwil. Wreszcie Dienekes podniósł głowę i siadając, wyprostował się, choć jego plecy
zdawały się dźwigać zbiorowy ciężar wszystkich ran i wszystkich zgonów, których był świadkiem w
ciągu długich lat swego żywota.

Delikatnie podłożył dłoń pod kark Aleksandrosa i uniósł jego głowę. Z piersi wyrwał mu się tak
rozpaczliwy szloch, jakiego nigdy przedtem, służąc mu, nie słyszałem. Jego głowa podskakiwała i
opadała w paroksyzmach rozdzierającego płaczu, jego ramiona spazmatycznie drgały. Podniósłszy
martwe ciało Aleksandrosa, wziął je w objęcia i przycisnął do piersi, podczas gdy ręce młodzieńca
zwisały bezwładnie niczym u lalki. Polynikes przyklęknął u boku mego pana, otulił go płaszczem

1 objął płaczącego wojownika ramieniem.

Nigdy, w bitwie ni w żadnych innych okolicznościach, ani ja, ani nikt z obecnych na tej polanie mężczyzn
nie widział, aby Dienekes rozluźnił wodze samokontroli, w których tak niezawodnie utrzymywał odruchy
swego serca. Widzieliśmy go w sytuacjach, w których zmuszony był przywołać na pomoc najostatniejsze
pokłady swej woli, aby zachować postawę i zdyscyplinowanie godne Spartanina i oficera. I oto teraz
zobaczyliśmy, jak odetchnął głęboko, przy czym nie było to westchnienie, lecz coś jak jęk śmierci, który
wydaje z siebie daimon, ulatując z krtani umierającego; następnie uwolnił z objęć martwe ciało
Aleksandrosa i delikatnie ułożył je na szkarłacie rozpostartego płaszcza. Palce jego prawej dłoni
zacisnęły się na ramieniu tego, który od samych swych narodzin był jego podopiecznym i protegowanym.

— Zapomniałeś, Aleksandrosie, że umówieni byliśmy na polowanie.

Eos, blady świt, przydał światła jałowym niebiosom rozpościerającym się ponad koronami drzew. Na
ziemi ujawniły się wydeptane przez zwierzynę ścieżki i ugniecione miejsca, na których spoczywały
jelenie. Wzrok począł wyróżniać z szarości dzikie, pocięte rynnami potoków zbocza, tak podobne do
stoków Therai w Tajgetos, i widniejące na nich dębowe zagajniki oraz zacienione, łagodne ścieżki
zwierzęce, na których z pewnością napotkać można było jelenie i dziki, a może nawet i lwy.

— A tak pragnęliśmy mieć wspaniałe łowy przyszłej jesieni.

ROZDZIAŁ TRZYDZIES TY CZWARTY

Powyższe stronice byh’ ostatnimi, które dostarczono Jego Wysokości przed spaleniem Aten.

Około sześciu tygodni po bitwie termopilskiej armia Imperium stała uszykowana w szeregi wzdłuż
wewnętrznej strony zachodniego muru miasta. Dwie godziny przed świtem oddziały wyznaczone do
wzniecania pożarów, w liczbie stu dwudziestu tysięcy ludzi, uformowane tak, że pomiędzy wojownikami
z tego samego szeregu utrzymywany był odstęp podwójnej długości ramienia, kroczyły przez stolicę,
podkładając ogień pod wszystkie świątynie i miejsca kultu, urzędy, budynki użyteczności publicznej,
gimnazjony, domy mieszkalne, warsztaty, szkoły i składy towarowe.

W tym właśnie czasie stan poranionego w bitwie pod Gorącymi Wrotami jeńca Kseonesa, który’do tej
pory ulegał systematycznej poprawie, nagle się pogorszył. Nie ulegało wątpliwości, że widok
równanych Z ziemią Aten wywołał w nim głęboki wstrząs. Trawiony gorączką, bezustannie dopytywał
się o losy portowego miasta Faleronu, gdzie, jak to nam powiedział, znajdowało się sanktuarium
Persefony Zakrytej, w którym schroniła się jego kuzynka Diomache. Nikt jednakowoż nie potrafił mu
udzielić informacji. Stan jeńca uległ dalszemu pogorszeniu. Wezwano Królewskiego Medyka. Ten
ustalił, że otworzyło się kilka kłutych ran w jego klatce piersiowej i nastąpił obfity krwotok
wewnętrzny.

Jego Wysokość był wówczas nieosiągalny, przebywał bowiem pośród swej floty, która gromadząc się,
czyniła przygotowania do rychłego starcia z armadą Hellenów, przewidzianego o pierwszym brzasku.
Ta jutrzejsza bitwa, jak się tego niecierpliwie spodziewali admirałowie Jego Wysokości, miała złamać
wszelki opór nieprzyjaciela na morzu, co w obliczu ataku morskich i lądowych sił Jego Wysokości
uczyniłoby bezbronną, nie podbitąjeszcze część Grecji, Spartę i Peloponez.

Ja, historyk Jego Wysokości, otrzymałem właśnie rozkaz przygotowania u boku Jego Wysokości
stanowiska sekretarzy, którzy mieli obserwować przebieg morskiej bitwy i odnotowywać zauważone
akty męstwa oficerów Imperium, które by zasługiwały na odznaczenie. Przed wykonaniem tego rozkazu
miałem wszelako możność pozostawać przez większość wieczoru na greckim terytorium. Z każdą
godziną noc nabierała coraz bardziej apokaliptycznego charakteru. Nad całą równiną zalegał gęsty i
cuchnący siarką dym. Ognie płonącego Akropolu oraz handlowych i mieszkalnych dzielnic miasta
sprawiały, że niebo rozświetlone było niczym w biały dzień. Na domiar złego, na wybrzeżu nastąpiło
gwałtowne trzęsienie ziemi, w wyniku którego zawaliło się wiele budowli, a nawet kilka odcinków
miejskich murów obronnych. Zapanowała atmosfera nasuwająca na myśl legendarną epokę, w której
wszystko — niebo, ziemia i ludzie — ogarnięte było wojną.

Przez cały ten czas Kseones zachowywał przytomność umysłu i spokój. Do namiotów szpitalnych
dotarły wiadomości, które nakazał zebrać kapitan Orontes, a z których wynikało, że kapłanki
Persefony, zapewne więc także i kuzynka Kseonesa, ewakuowały się przez zatokę do Troezen. Wieść ta
zdawała się bardzo pokrzepić jeńca. Był on jednakowoż przekonany, iż nie przeżyje tej nocy,
aczkolwiek jedyne, co go w tym względzie trapiło, to myśl, że śmierć uniemożliwi mu dokończenie
podjętej opowieści. Wyraził przeto życzenie, aby w czasie, który mu jeszcze pozostał, spisano tyle jego
słów, ile zdoła podyktować jako konkluzję składanej przez siebie relacji z przebiegu bitwy. Począł tedy,
nie omieszkając, opowiadać, wróciwszy pamięcią do Gorących Wrót.

Nad horyzontem ukazała się właśnie górna krawędź słonecznej tarczy, gdy nasza wycieczka przystąpiła
do zejścia z ostatniego urwiska, które wznosiło się nad helleńskim obozem. Ciała Aleksandrosa i Lachi-
desa opuściliśmy w dół na linach, a wraz z nimi także Samobójcę, który raniony w podbrzusze, nie mógł
poruszać się o własnych siłach. Pomocy potrzebował także Dienekes. Zwróceni twarzami do skalnej
ściany, schodziliśmy rakiem ku dołowi. Zerkając przez ramię, widziałem, jak Arkadyjczycy,
Orchomenianie i Mykeńczycy zwijają swoje obozy i pakują się. Przez moment zdawało mi się, iż
dostrzegłem także odchodzących Spartan. Czy to możliwe, by Leonidas pogodził się z myślą o
bezsensowności dalszej obrony i nakazał wszystkim odwrót? Instynktownie spojrzałem ku memu
sąsiadowi na ścianie. Napotkałem wzrok Polyni-kesa. Tak wyraziście musiało się malować na mej
twarzy pragnienie, by nastąpił wreszcie koniec tej męki, że Rycerz skwitował to uśmiechem.

U podstawy Fokidyjskiego Muru resztka Spartan, ledwie setka zdolnych jeszcze do walki Szlachetnych,
zakończyła już poranną gimnastykę i nałożyła zbroje. Rozczesywali teraz swe włosy, szykując się na
śmierć.

Na terenie spartańskiego obozu, obok Zachodnich Wrót, pochowaliśmy Aleksandrosa i Lachidesa. Ich
pancerze i hełmy odłożyliśmy na bok, aby mogły w razie potrzeby posłużyć innym; obie tarcze już
wcześniej dołączyliśmy z Kogutem do zgromadzonego w obozie rynsztunku. Wśród rzeczy Aleksandrosa
nie znaleźliśmy obola na opłatę dla Styksowego przewoźnika. Ani mój pan, ani ja nie posiadaliśmy też
żadnej zastępczej monety. Nie wiem, jak to się stało, ale zgubiłem gdzieś ową sakiewkę, którą zleciła
mojej pieczy pani Arete tamtego ostatniego w Lacedemonie wieczoru na wsi.

— Weźcie tę — zaofiarował się Polynikes.

Trzymał w wyciągniętej dłoni wciąż jeszcze zawiniętą w oleiste płótno monetę, którą własnoręcznie
wypolerowała dla niego małżonka. Była to srebrna tetradrachma, wybita na jego cześć przez obywateli
Elidy, którzy upamiętnili w ten sposób jego drugie z kolei olimpijskie zwycięstwo. Po jednej stronie
widniała podobizna Zeusa Gromowładnego, nad którego prawym ramieniem wznosiła się uskrzydlona
Nike, po drugiej zaś półkolisty kształt dzikiej oliwki z wpisaną weń maczugą i lwią skórą Heraklesa, na
znak szacunku dla Sparty i Lacedemonu.

Sam Polynikes ułożył monetę na języku zmarłego. Musiał jednak siłą rozewrzeć szczęki Aleksandrosa po
tej stronie, której nie sklejał „bokserski posiłek” z bursztynu i wilczomlecza, w dalszym ciągu
niezawodnie unieruchamiający złamaną kość. Dienekes odśpiewał Modlitwą za Tych, Którzy Padli, po
czym wraz z Polynikesem złożył owinięte szkarłatnym płaszczem ciało do płytkiego dołu. Niewiele
trzeba było czasu, by ten grób zasypać. Obaj Spartanie przystanęli nad nim na chwilę.

— Był najlepszy z nas wszystkich — rzekł Polynikes.

Przybiegły czujki, które rozstawiono na zachodnim szczycie. Wypatrzono już Dziesięć Tysięcy.
Nieśmiertelni zakończyli całonocną operację okrążania obrońców i stali teraz w pełnej sile sześć mil za
helleńskimi tyłami. Przedtem rozbili Fokidyjczyków, którzy bronili im dostępu na szczyt. Grecy mieli
jeszcze jakieś trzy godziny oczekiwania, aż Persowie przejdą ostatni odcinek dzielący ich od Wrót i
zajmą pozycje do ataku.

Również od trachijskiej strony przybywali posłańcy. Potwierdzili oni to, co spostrzegli uczestnicy
zbrojnej wycieczki: rozebrana została platforma widokowa Wielkiego Króla, który z wysokości swego
monarszego powozu osobiście prowadził teraz świeże miriady wojowników, mające wznowić czołowy
atak na Hellenów.

Plac grzebalny oddalony był ponad pół mili od wyznaczonego u stóp Muru miejsca zbiórki Spartan. W
drodze powrotnej co i raz mijały mego pana oraz Polynikesa podążające ku bezpiecznej strefie tłumy
sojuszników; zgodnie z danym słowem Leonidas pozwolił odejść wszystkim z wyjątkiem Spartan.

Przyglądaliśmy się ich odwrotowi. Pierwsi przeszli obok nas Manti-nejczycy, nie zachowując już nawet
pozorów porządku. Szli zgarbieni, krokiem ociężałym, jak gdyby z ich kolan i ud uszła wszelka siła.
Milczeli. Byli tak brudni, jakby ulepiono ich z błota. Każdą zmarszczkę, każde zagłębienie ich ciał
pokrywał kurz; nawet kontury oczu i kąciki ust, w których zebrała się kleista maź zaschniętej śliny. Ich
zęby poczerniały od pyłu, toteż chyba co cztery kroki każdy z nich wypluwał z powrotem na ziemię to, co
przeniknęło z niej do ich ust. Niektórzy zachowali na głowach hełmy, niedbale zsunięte do tyłu, jak gdyby
ich czaszki pełniły już tylko rolę najporęczniejszego wieszaka dla brązowych garnków, jednakże
większość zaczepiła je wystającą nosową częścią o zrolowane płaszcze, które kładli sobie na ramionach,
aby nie wpijały się im w ciało rzemienne uchwyty tarcz. Mimo iż świt przeniknięty był chłodem,
człapiących ciężko wojowników oblewał pot. Nigdy przedtem nie widziałem tak umęczonego wojska.

Następni nadeszli Koryntianie, potem Tegejczycy i Opuncjańscy Lokrydyjczycy, Fliazjanie i


Orchomenianie, przemieszani z pozostałymi Arkadyjczykami i z ocalałą resztką Mykeńczyków. Z
osiemdziesięciu wystawionych przez to miasto wojowników, tylko dwunastu szło jeszcze o własnych
siłach; dwa tuziny innych ułożono na noszach lub na skleconych z tyczek legowiskach, ciągniętych przez
juczne zwierzęta. Wojownicy opierali się na wojownikach, zwierzęta na zwierzętach. Nie sposób było
odróżnić tych, którzy doznali powierzchownych obrażeń głowy, od tych, których czaszki pękły pod
ciosem broni, ani tych, którzy utracili wszelkie poczucie tego, kim są i gdzie się znajdują, od tych, którzy
pod wpływem oglądanych przez sześć dni obrazów rzezi i grozy popadli w całkowite odrętwienie
zmysłów. Niemal każdy z tych wojowników był wielokrotnie ranny; większość w głowę i w nogi.
Niektórzy utracili wzrok; ślepcy powłóczyli teraz nogami u boku swych braci, uczepiwszy się ich łokci,
lub podążali za jakimś jucznym zwierzęciem, trzymając się lejców przywiązanych do stelaża na juki.

Tak oto ulicami, utworzonymi przez rzędy grobów poległych w boju, kroczyli ci, którzy uszli z niego z
życiem, a żaden z nich nie splamiony wstydem ni winą, lecz każdy otoczony milczącym i przenikniętym
grozą podziwem oraz dziękczynieniem, o którym mówił Leonidas po bitwie pod Antyrionem. Że jeszcze
oddychali, to nie ich własną było zasługą i wszyscy byli tego świadomi. Wykazali się ani większą, ani
mniejszą odwagą i cnotą niż ci, którzy polegli. Po prostu mieli więcej szczęścia niż oni. Wiedza, iż tak
właśnie było, znajdowała swój niemal poetycki wyraz na ich twarzach, uświęconych wypisanym na
poszarzałych rysach zmęczeniem.

— Mam nadzieję, że nie wyglądamy tak samo marnie jak wy — rzucił Dienekes do jednego z
kapitanów mijających nas właśnie Fliazjan.

— Wyglądacie jeszcze gorzej, bracia.

Ktoś podpalił łaźnie i zabudowania uzdrowiska. Powietrze stężało, a mokre drewno płonęło niechętnie i
wydzielało z siebie kwaskowaty dym. Dym ten, wraz z odorem pożarów, wzmagał i tak już posępne
wrażenie, jakie wywoływało to wszystko, co malowało się przed naszymi oczyma.

Kolumna wojowników to wynurzała się z kłębów dymu, to ponownie się w nie zagłębiała. Maszerujący
pozbywali się strzępów zniszczonego oporządzenia, rzucając na ziemię zakrwawione opończe i tuniki,
opróżnione sakwy i tłumoczki zwiniętej odzieży. Wszystko, co mógł strawić ogień, rzucano na chybił
trafił w płomienie mijanych pożarów. Wyglądało to tak, jakby wycofując się, postanowili nie zostawić
ani kawałka czegokolwiek, co mogłoby się przydać wrogowi. Odchodzili, pozbywając się zbędnego
ciężaru.

Przechodząc obok Spartan, wojownicy dotykali otwartymi dłońmi ich dłoni. Pewien Koryntianin oddał
Polynikesowi swoją włócznię. Inny wręczył Dienekesowi swój miecz.

— Urządźcie tym skurwysynom piekło.

Przechodząc przez potok, natrafiliśmy na Koguta. On także odchodził. Dienekes podszedł doń i uścisnął
mu rękę. Na twarzy Koguta nie było ani śladu zawstydzenia. Najwyraźniej uznał się za zwolnionego ze
służby, a co więcej, uważał, iż fakt, że Leonidas obdarzył go wolnością, oznacza po prostu przywrócenie
należnych mu od urodzenia praw, których był przez całe życie pozbawiony, i które w końcu z dużym
opóźnieniem sam sobie teraz uczciwie i z honorem wywalczył z bronią w ręku. Obiema rękami uścisnął
Kogut dłoń Dienekesa i obiecał, że po powrocie do Lacedemonu uda się do Agathe i do pani Paralei,
którym opowie o męstwie, jakim wykazali się w walce Aleksandros i Olym-pieus, i o tym, jak honorową
ponieśli śmierć. Kogut zapewnił także Dienekesa o gotowości do przekazania wieści pani Arete, po czym
poprosił:

— Jeśli wolno mi będzie, to zanim odejdę, chciałbym oddać cześć Aleksandrosowi.

Dienekes podziękował mu i wyjaśnił, gdzie znajduje się grób. Ku memu zdumieniu również Polynikes
podał Kogutowi rękę, mówiąc:

— Bogowie polubili tego sukinsyna.

Kogut powiedział nam, że Leonidas z honorami uwolnił wszystkich helockich taborytów. Ujrzeliśmy, jak
kilkunastu spośród nich właśnie wyprzedza Tegejczyków.

— Uwolnił także wszystkich giermków — dodał Kogut — jak też wszystkich obcokrajowców, którzy
służyli u sojuszników.

Obrócił się ku Dienekesowi.


— Dotyczy to również Samobójcy — wyjaśnił. — A także ciebie, Kseo.

Za jego plecami maszerowała nie kończąca się kolumna oddziałów sprzymierzonych.

— Zatrzymasz go przy sobie, Dienekesie? — zapytał Kogut.

Miał na myśli mnie.

Pan mój nawet nie spojrzał w moją stronę, do niego kierując odpowiedź.

— Nigdy nie przymuszałem go do służby, przeto i teraz tego nie zrobię.

Urwał i obrócił się ku mnie. Słońce wzeszło już w całej swej pełni; ze wschodu, tam gdzie był Mur,
dobiegło granie trąb.

— Jeden z nas — rzekł — powinien wyczołgać się z tej dziury żywy.

Po czym nakazał mi iść razem z Kogutem.

Odmówiłem. Kogut objął me ramiona i gestem znamionującym wzburzenie wskazał Dienekesa i


Polynikesa.

— Ich miasto nie jest twoim. Nic nie jesteś winien Sparcie.

Odparłem mu na to, że decyzję o tym powziąłem już lata temu.

— Sam widzisz — rzekł Dienekes do Koguta, wytykając mnie palcem. — Jemu zawsze nie dostawało
rozumu.

Powróciwszy pod Mur, ujrzeliśmy Dytyrambosa. Jego Tespijczycy nie posłuchali rozkazu Leonidasa. Co
do jednego wzgardzili możliwością wycofania się, stanowczo opowiadając się za dotrzymaniem
wierności Spartanom i za śmiercią u ich boku. Było ich około dwustu pięćdziesięciu. Także pośród ich
giermków nie znalazł się ani jeden, który zechciałby odejść. Podobnie postanowiły trwać przy
Spartanach pełne cztery setki zwolnionych z obowiązku spartańskich giermków i helotów. Również i
wróż Megistiasz odmówił odwrotu. Spośród Trzystu, którzy tu przyszli, wszyscy albo byli obecni, albo
martwi, z wyjątkiem dwóch. Aristodemos, który pełnił obowiązki posła do Aten i na Rodos, oraz
Eurytus, mistrz zapaśniczy, obaj padli ofiarą zapalenia oczu, które ich pozbawiło wzroku, przeto
wcześniej już ewakuowano ich do Alpenoi. Katalogos, czyli generalny spis, zawierał imiona nieco
ponad pięciuset ludzi.

Co się tyczy Samobójcy, to przed udaniem się na pogrzeb Aleksan-drosa pan mój nakazał mu pozostać na
noszach pod Murem. Najwyraźniej Dienekes spodziewał się zwolnienia giermków, bowiem na
odchodnym wydał polecenie, aby wynieśli w swej kolumnie Samobójcę do bezpiecznego miejsca. I oto,
uśmiechając się blado do swego pana, stał przed nim Samobójca we własnej osobie, przybrany w gorset
i zbroję, z kroczem w płóciennych bandażach podtrzymywanych przeciągniętymi pomiędzy udami i
zawiązanymi wokół bioder rzemiennymi paskami, które wyciął sobie z sieci na juki.

— Srać nie mogę — oświadczył — ale niech mnie piekło pochłonie, jeślibym nie mógł się bić.
Następna godzina zeszła dowództwu na przeformowywaniu sojuszniczych szyków w jednolity front o
odpowiedniej szerokości i głębokości, tworzeniu oddziałów z poszczególnych rozproszonych grup i
przydzielaniu ich pod komendę wyznaczonych dowódców. Spartanie po prostu wcielili swoich giermków
i helotów do plutonów, w których służyli ich panowie. Mieli walczyć już nie jako siła pomocnicza, lecz
jako wojownicy, mając wyznaczone sobie miejsce w szeregach falangi i własną brązową tarczę. Zbroi
nie brakowało, był jednak kłopot z bronią, gdyż większość została w ciągu ubiegłych czterdziestu ośmiu
godzin połamana lub strzaskana. Udało się jednak zgromadzić dwa składy zapasowych włóczni; jeden na
Murze, drugi zaś dwieście metrów w tyle, w połowie odległości dzielącej go od częściowo
ufortyfikowanego pagórka, mającego najprawdopodobniej stanowić ostatnią redutę sprzymierzonych sił.
Wspomniane składy broni były zgoła skromne: ot, trochę mieczy wbitych ostrzami w ziemię oraz
osadzonych na „przy-gważdżaczach jaszczurek” włóczni.

Leonidas zwołał zgromadzenie wojowników. Przemawiając do nich, nie musiał nawet podnosić głosu,
tak bowiem niewielu go otoczyło. Obóz zdawał się nagle bardzo rozległy i pojemny. „Plac tańca” przed
Murem zawalony był tysiącami perskich trupów; ofiar boju, który został stoczony drugiego dnia bitwy,
skazanych przez swych własnych towarzyszy na gnicie. Ranni, którzy przeżyli noc, jęczeli teraz resztkami
sił, prosząc o pomoc i wodę, a wielu błagało, by ich dobić. Dla sporej części greckich wojowników
sama myśl o podjęciu na nowo walki na tym polu, obsianym przez jakiegoś piekielnego rolnika śmierci,
była wręcz nie do zniesienia.

Leonidas wziął pod uwagę te uczucia wojowników. Oznajmił im, że wraz z pozostałymi dowódcami
postanowił, iż następny bój nie odbędzie się na placu przed Murem, z rezerwami gotującymi się do walki
pod jego osłoną, jak się to odbywało podczas dwóch poprzednich dni; tym razem, zamiast zetrzeć się z
wrogiem w bezpośrednim starciu, sojusznicy obrzucą Persów kamieniami z grzbietu Muru, po czym
dokonają zmasowanego ataku, aby setki sprzymierzonych zwarły się z miriadami Imperium w najszerszym
miejscu Wąwozu. Król zaapelował do wszystkich, by sprzedali swe życie najdrożej, jak tylko będzie
można.

Akurat w chwili, gdy rozkazy zostały wydane, za Wlotem rozległ się dźwięk trąby nieprzyjacielskiego
herolda. Poprzez trupi dywan podążało ku nam pod poselskim proporcem czterech perskich jeźdźców w
najwspanialszych zbrojach. Zatrzymali się pod samym Murem. Ranny w obie nogi Leonidas, ledwie mógł
się poruszać, toteż wspiął się na szczyt budowli z nader bolesnym wysiłkiem. Za nim postąpili wszyscy
ci, którzy się jeszcze ostali; cała nasza obronna siła spoglądała z Muru na perskich jeźdźców.

Posłował Ptammitechus, czyli nasz znajomy kapitan egipskiej piechoty morskiej, Tommie. Tym razem nie
towarzyszył mu jego syn. Funkcję tłumacza pełnił jeden z perskich oficerów. Konie ich obu, jak też i
wierzchowce dwóch heroldów nerwowo przestępowały i rzucały łbami, mając pod kopytami martwe
ciała. Tommie otworzył już usta, by przedstawić swe poselstwo, jednakże Leonidas go uprzedził.

— Odpowiedź brzmi „Nie!” — zakrzyknął doń z góry.

— Nie słyszeliście jeszcze propozycji.

— Pieprzymy propozycje — odparł Leonidas z uśmiechem. — A razem z nimi i ciebie, panie.

Egipcjanin wybuchnął na to śmiechem, jak zawsze hucznym i olśniewającym. Ściągnął wodze swemu
niespokojnemu wierzchowcowi.
— Kserkses nie pragnie waszej śmierci, panie — rzekł. — Chce tylko waszej broni.

Teraz zaśmiał się Leonidas.

— Powiedz mu: Molon lube, czyli „Chodź i ją weź”.

I na tym, obróciwszy się do posła plecami, król zakończył pertraktacje. Mimo dotkliwie poranionych nóg,
odrzucił pomoc w zejściu z Muru. Ogłosił zgromadzenie. Ze szczytu kamiennego wału Spartanie i
Tespijczycy patrzyli, jak perscy wysłannicy zawracają konie i odjeżdżają.

Za Murem Leonidas ponownie stanął przed wojownikami. Triceps jego lewego ramienia został przecięty,
musiał więc dzisiaj walczyć z tarczą przymocowaną rzemieniem do barku. Mimo to jednak nie opuszczał
go dobry nastrój. Wzrok miał błyszczący, a głos mocny i stanowczy.

— Dlaczego trzymamy się tego miejsca? Tylko wariat nie zadawałby sobie tego pytania. Czyżby dla
chwały? Gdyby dla niej jedynie, to, wierzcie mi, bracia, byłbym pierwszy, który odwróciłby się dupą do
nieprzyjaciela i pognał w diabły za to wzgórze.

Słowa te przyjęte zostały śmiechem. Podniósłszy zdrową rękę w prośbie o spokój, Leonidas poczekał, aż
wesołość ucichnie.

— Gdybyśmy się dzisiaj wycofali spod tych Wrót, bracia, to pomimo cudów męstwa, jakich dotychczas
okazaliśmy, bitwa ta uznana by została za naszą porażkę. Porażkę, która w oczach całej Grecji
potwierdziłaby to, o czym nieprzyjaciel najbardziej by ją chciał przekonać: że bezcelowe jest stawianie
oporu Persowi i jego milionom. Gdybyśmy dziś postanowili ratować własną skórę, to jedno po drugim
padałyby miasta, które mamy za plecami, aż w końcu padłaby cała Hellada.

Wszyscy słuchali z powagą, świadomi, iż przedstawiona przez króla ocena sytuacji dokładnie
odzwierciedla rzeczywisty stan rzeczy.

— Gdy jednak zginiemy tu z honorem, albowiem wszystko przemawia za naszą przegraną, to przegraną
tę przeobrazimy w tryumf. Życie nasze stanie się posiewem odwagi w sercach naszych sojuszników i
braci w armiach, które pozostawimy za sobą. To one właśnie odniosą ostateczne zwycięstwo, nie my.
Nam nigdy nie było ono zapisane w gwiazdach. Mamy tu do spełnienia zadanie, które wszyscy znaliśmy,
żegnając się z naszymi żonami i dziećmi, i kierując kroki ku Drodze Wymarszu: walczyć i zginąć. To
zaprzysięgliśmy, i przysięgi tej dotrzymamy.

W brzuchu króla głośno zaburczało z głodu; śmiech, który rozległ się w pierwszych rzędach, przetoczył
się następnie przez całe posępne zgromadzenie. Leonidas zrobił zabawną minę i dał znak giermkom,
którzy kroili chleb, aby się pośpieszyli.

— Sprzymierzeni z nami bracia zmierzają już teraz ku swym domom — król wskazał drogę, która
prowadziła ku bezpiecznej południowej Grecji. — Musimy osłonić ten ich odwrót, w przeciwnym razie
nieprzyjacielska konnica bez przeszkód przewali się przez te Wrota i unicestwi naszych towarzyszy, nim
zdążą przejść dziesięć mil. Jeśli wytrzymamy przez parę godzin, nasi bracia będą bezpieczni.

Następnie zapytał, czy ktoś spośród zebranych chciałby zabrać głos.

Alfeusz wystąpił naprzód.


— Ja też jestem głodny, więc powiem krótko.

Urwał, speszony niezwykłą dla siebie rolą mówcy. Dopiero w tym momencie uświadomiłem sobie, że
wśród zgromadzonych wojowników nie ma jego brata, Marona. Usłyszałem, jak ktoś mówi szeptem, że
bohater ten zmarł w nocy na skutek odniesionych wczoraj ran.

Alfeusz, pozbawiony krasomówczego daru, ale za to obdarzony prostym, szczerym sercem, przemówił
nader zwięźle:

— Tylko na jeden sposób pozwalają bogowie śmiertelnikom, aby ich samych przewyższyli. Człowiek
może poświęcić to, co bogom nie jest dane, dla niego zaś jest wszystkim: własne życie. Ja z radością
poświęcam swoje wam, przyjaciele, którzy zastępujecie mi teraz utraconego brata.

Energicznie odwrócił się i wstąpił z powrotem do szeregu.

Rozległy się wrzaski nawołujące do zabrania głosu Dytyrambosa. Tespijczyk wystąpił do przodu z
właściwym sobie wyrazem prostolinijności na twarzy. Wyciągnął rękę ku wlotowi Wąwozu, za którym
stały już czołowe oddziały wroga, odbierając rozkazy formowania szyków armii.

— Po prostu wyjdźcie im naprzeciw — rzekł — i bawcie się dobrze!

Przez zgromadzenie przebiegła fala ponurego rechotu. Przemówiło

jeszcze kilku Tespijczyków, którzy mówili zwięźlej niż Spartanie. Po nich zabrał głos Polynikes:

— Nietrudno jest mężowi wychowanemu w posłuszeństwie dla praw Likurga zaofiarować swe życie za
ojczyznę. Ja i obecni tu Spartanie, wszyscy mamy żyjących synów i już jako mali chłopcy wiedzieliśmy,
że żyć będziemy dla takiego właśnie końca, który stanowić będzie akt spełnienia naszego życia przed
obliczem bogów.

Zwrócił się teraz uroczyście do Tespijczyków oraz do giermków i helotów, którzy dobrowolnie wybrali
walkę.

— Dla was jednak, bracia i przyjaciele… dla was wszystkich, dla których dzisiejszy dzień oznacza
ostateczne unicestwienie…

Głos odmówił biegaczowi posłuszeństwa. Z piersi wyrwał mu się szloch, a zamiast łez, którym nie
pozwolił popłynąć, zmuszony był wytrzeć dłonią ściekające mu z nosa smarki. Przez długą chwilę nie był
w stanie podjąć swej przemowy. Wreszcie poprosił gestem o swą tarczę. Gdy mu ją podano, wzniósł ją
przed sobą w pionowej pozycji.

— Ta aspis osłaniała mego ojca i jego ojca przed nim. Przysiągłem przed bogiem, że prędzej zginę, niż
pozwolę komukolwiek jąsobie odebrać.

Podszedł do tespijskich szeregów i zatrzymał się przed jednym z wojowników. Następnie wręczył mu
swoją tarczę.

Tespijczyk przyjął ją z głębokim wzruszeniem, po czym ofiarował Polynikesowi swoją własną. Za ich
przykładem poszli inni, po nich następni, i tak przeszło z rąk do rąk ze dwadzieścia, trzydzieści mis.
Pozostali wymieniali zbroje i hełmy z wyzwolonymi giermkami i helotami. Czarne opończe Tespijczyków
pomieszały się ze szkarłatnymi płaszczami Spartan i na koniec zatarł się wszelki podział pomiędzy
wojownikami obu nacji.

Wywoływano teraz Dienekesa. Mężczyznom potrzebne było jakieś celne powiedzonko, jakiś krótki i
soczysty żart, a on właśnie był z takich odezwań znany. Opierał się jednak naleganiom i widać było, że
nie chce przemówić.

— Bracia, nie jestem królem ani generałem. Nigdy nie sprawowałem dowództwa nad więcej niż
jednym plutonem. Powiem wam zatem tylko to, co powiedziałbym swoim podkomendnym, wiedząc, że w
sercu każdego z nich zagościł strach. Strach nie przed śmiercią, lecz ten gorszy: przed tym, że zachwieje
się ich odwaga i zawiodą, lub w jakiś inny sposób nie sprostają chwili najwyższej wagi.

Słowa te trafiły w samo sedno. Wyrażały to twarze wojowników, którzy zamilkli i słuchali go w
największym skupieniu.

— Oto co winniście uczynić, przyjaciele. Zapomnijcie o kraju. Zapomnijcie o królu. Zapomnijcie o


żonach, dzieciach i wolności. Zapomnijcie o każdej, choćby najszlachetniejszej idei, która zdawałaby się
wam przyczyną, dla której stajecie dziś do walki. Bić się będziecie tylko o jedno: o towarzysza, który
walczy u waszego boku. To on jest wszystkim i to w nim wszystko jest zawarte. Oto cała moja wiedza.
Nic więcej powiedzieć wam nie potrafię.

Skończył i cofnął się do szeregu. Z tylnych rzędów zgromadzenia dobiegły odgłosy jakiegoś poruszenia.
Potem przeszedł przez wszystkich szmer przyciszonych głosów; ukazał się nam Eurytus, mąż, który oślepł
i został ewakuowany do wioski Alpenoi wraz z dyplomatą Aristodemosem, zaniewidziałym z przyczyny
tego samego zapalenia oczu. Teraz powrócił, prowadzony przez giermka; ślepy, lecz w zbroi i z włócznią
w ręku. Bez słowa zajął swoje miejsce w szeregu.

Wojownicy, którzy już wcześniej poczuli znaczny przypływ odwagi, teraz odnieśli wrażenie, że jeszcze
bardziej się ona rozpala i zdwaja.

Ponownie wystąpił Leonidas, podejmując dowódczy skeptron. Zaproponował, aby tespijscy kapitanowie
spędzili ostatnie chwile przed bitwą w gronie swych krajan, podczas gdy on sam pozostanie ze
Spartanami.

Zebrani podzielili się wedle przynależności do jednego z dwóch miast. Grupa lacedemońska liczyła
zaledwie dwustu paru Szlachetnych i wyzwoleńców. Ciasnym kręgiem, nie zważając na stopnie i miejsca
w szyku, otoczyli oni swego króla. Wiedzieli wszyscy, iż Leonidas nie zwróci się do nich z jakimś
apelem, w którym odwoływałby się do tak wielkich wartości jak wolność, prawo czy obrona Hellady
przed jarzmem tyrana.

Miast tego mówił on w skąpych i prostych słowach o dolinie Euro-tasu, o Parnonie i Tajgetosie oraz o
grupce pięciu nie bronionych murami wiosek, które w istocie tworzyły capolis i całą wspólnotę, którą
świat nazywał Spartą. Za tysiąc lat, zapowiedział Leonidas, za dwa, trzy tysiące lat od dzisiejszego dnia,
ci, których od narodzin dzieli jeszcze sto pokoleń, będą podróżowali do naszej krainy, każdy z własnych,
osobistych powodów.
— Wśród tych przybyszów będą być może uczeni lub podróżnicy, którzy przepłyną morza, pchani
ciekawością tego, co działo się w przeszłości, lub głodem wiedzy o starożytnych przodkach. Będą
rozglądać się po naszych równinach i będą rozgrzebywać kamienie i ruiny, które pozostaną po naszym
narodzie. Czegóż się o nas dowiedzą? Ich szpadle nie odkopią ani wspaniałych pałaców, ani świątyń; ich
kilofy nie wydobędą na powierzchnię żadnych wiekopomnych dzieł architektury lub sztuki. Cóż więc
zostanie po Spartanach? Nie pomniki z marmuru lub brązu, lecz nasze dzisiejsze czyny.

Za wlotem do Wąwozu rozbrzmiały dźwięki nieprzyjacielskich trąb. Widzieliśmy już wyraźnie


awangardę Persów oraz wozy i zbrojną eskortę strzegącą osoby ich króla.

— Zjedzmy teraz pożywne śniadanie, przyjaciele — tu twarz Leonidasa rozjaśniła się uśmiechem —
ponieważ kolacją będziemy się wszyscy dzielić w piekle.
KSIĘGA ÓSMA

TERMOPILE
ROZDZIAŁ TRZYDZIES TY PIĄTY

Jego Wysokość był naocznym i blisko usytuowanym świadkiem wspaniałego męstwa w obronie Wąwozu,
którego dowody dali tego ostatniego ranka Spartanie i Tespijczycy, a wraz z nimi ich wyzwoleni
giermkowie i sługi. Nie ma zatem potrzeby, abym relacjonował przebieg tej bitwy. Wspomnę przeto te
jedynie chwile i zdarzenia, które umknąć mogły uwagi Jego Wysokości, aby zgodnie z jego życzeniem raz
jeszcze rzucić światło na Hellenów, których tam zwał on swymi wrogami.

Pierwszym spośród wszystkich, który niezaprzeczalne zdobył sobie prawo, by stawić go na czele,
jednego tylko można nazwać męża, a mianowicie spartańskiego króla, Leonidasa. Jak Jego Wysokości
wiadomo, główne siły perskiej armii, przemaszerowawszy dwa dni szlakiem trachijskim, przystąpiły do
ataku dopiero wówczas, gdy słońce w całej swej pełni wzniosło się na niebo. Chwila ta była w istocie
bliższa południu niż rankowi, a gdy nastąpiła, dziesięć tysięcy Nieśmiertelnych nie pojawiło się jeszcze
na tyłach sojuszniczego wojska. Z taką wszakże wyniosłością odnosił się do śmierci król Leonidas, iż
większość czasu oczekiwania poświęcił na sen. Stosowniejszym określeniem byłaby może drzemka, gdyż
nie dbając o wygodę, król ułożył się po prostu na gołej ziemi, za całe posłanie mając swój płaszcz. Leżał
na plecach ze skrzyżowanymi w kostkach nogami, z rękoma złożonymi na piersiach, z oczyma
przysłoniętymi słomkowym przeciwsłonecznym kapeluszem i z misą tarczy jako poduszką pod głowę. W
pozie tej można by go było wziąć za chłopca, który jakiegoś sennego letniego dnia pilnuje stadka kóz
pasących się w górskiej dolinie.

Jakaż jest natura królewskiej godności? Jaką wartością odznacza się ona sama z siebie i jaką ma
inspirującą wartość dla tych, którzy ją szanują? Są to zapewne pytania, które — jeśli wolno mi pozwolić
sobie na odgadywanie myśli tak potężnego władcy — nurtują Waszą Wysokość.

Czy pamięta Jego Wysokość ten moment na stoku za Wlotem Wą-

wozu, gdy Leonidas, przebity pół tuzinem oszczepów, oślepiony na skutek ciosu wojennego topora, który
wgniótł jego hełm, i niezdolny poruszać lewym ramieniem, do którego przywiązano mu bezużyteczną już,
bo strzaskaną tarczę — w końcu padł pod uderzeniem tłumu nieprzyjaciół? Czy Jego Wysokość
przypomina sobie, jak z bitewnego młyna wyrywały się wówczas grupy Spartan, którzy rzucali się
zaciekle na mierzących do nich wrogów i odpychali ich, aby odzyskać ciało króla? Nie mam tu na myśli
pierwszego czy drugiego ani trzeciego razu, ale ten czwarty, gdy zostało jeszcze tylko mniej niż stu
Szlachetnych, Rycerzy i wyzwoleńców, którzy stawiali opór nacierającym na nich, po kilkuset
wojowników liczącym oddziałom wroga.

Powiem Jego Wysokości, kim jest król. Król nie pozostaje w swoim namiocie, podczas gdy jego
wojownicy wykrwawiają się i giną na polu bitwy. Król nie raczy się obiadami, podczas gdy jego ludzie
cierpią głód, ani nie śpi, podczas gdy oni pełnią wartę na murach. Król nie zyskuje sobie lojalności
swych żołnierzy, zastraszając ich lub kupując ją za złoto. On zdobywa sobie ich miłość, wylewając swój
własny pot i znosząc z myślą o nich ból i cierpienie. Gdy trzeba dźwignąć największy ciężar, król jako
pierwszy go podejmuje i jako ostatni stawia go na ziemi. Król nie domaga się usług od tych, którym
przewodzi, lecz sam je im świadczy. To on jest w ich, a nie oni w jego służbie.

W ostatnich chwilach, które poprzedzały początek bitwy, kiedy już szeregi Persów, Medesów i
Sacajenów, Baktriańczyków i Iliryjczyków, Egipcjan i Macedończyków tak mała dzieliła odległość od
obrońców Wąwozu, że można było rozróżniać ich twarze, Leonidas przechodził przed szeregami Spartan
i Tespijczyków, rozmawiając po kolei z dowódcami wszystkich plutonów. Gdy zatrzymał się przy
Dienekesie, słyszałem każde jego słowo, znajdowałem się bowiem blisko.

— Czy nienawidzisz ich, Dienekesie?

Król, pytając zwyczajnym, swobodnym i spokojnym tonem, jakim posługują się w rozmowach ze sobą
prości wojownicy, wskazał równocześnie ręką na perskich kapitanów i oficerów, których widzieliśmy po
przeciwnej stronie wąskiego pasa ziemi niczyjej.

Dienekes bez namysłu odpowiedział mu przecząco.

— Widzę naprzeciwko siebie twarze świadczące o dobrym ułożeniu i szlachetnym pochodzeniu tych
ludzi. Myślę, że wielu z nich można by było powitać serdecznymi klepnięciami i śmiechem zadowolenia
w dowolnym gronie ucztujących przyjaciół.

Leonidas przyjął wypowiedź mego pana z wyraźną aprobatą. Zdawało mi się jednakowoż, że jego wzrok
przysłaniał cień zasmucenia.

— Żal mi ich — wyznał, wskazując na stojących w bezpośredniej bliskości dzielnych przeciwników.


— Czegóż by nie dali, aby stać teraz po tej stronie, w naszych szeregach?

Oto król, Wasza Wysokość. Taki, który nie wykorzystuje swej pozycji, aby zniewalać ludzi, lecz swym
zachowaniem i przykładem czyni ich wolnymi. Jego Wysokość może zapytać, tak jak pytał mnie Kogut i
pani Arete, czemu ktoś taki jak ja, którego położenie w najbardziej korzystnym dla mnie rozumieniu
można by nazwać służbą, a w najbardziej wzgardliwym niewolą, miałby umierać za coś, co nie jest ani
jego narodem, ani jego ojczyzną. Odpowiem na to, że byli to moi rodacy, i był to mój kraj. Bez żalu
poświęciłem swe życie, a zrobiłbym to jeszcze po stokroć, dla Leonidasa, dla Dienekesa i Aleksandrosa,
i dla Polynikesa, Koguta i Samobójcy, dla Arete i Diomache, dla Bruksieusa oraz dla mych własnych
rodziców, żony i dzieci. Ja i każdy z obecnych tam mężów nigdy nie czuliśmy się bardziej wolni niż
wtedy, gdyśmy dobrowolnie postanowili być posłuszni tym surowym prawom, które pozbawiają nas
naszego życia i ponownie nam je zwracają.

Konkretne wydarzenia tej bitwy nie mają dla mnie żadnego znaczenia, gdyż w najgłębszym swym sensie
walka była zakończona, nim się jeszcze zaczęła. Naśladując Leonidasa, spałem oparty plecami o Mur,
podczas gdy godzina po godzinie przedłużało się oczekiwanie na pierwszy ruch armii Jego Wysokości.

We śnie odnalazłem samego siebie, znowu żyjącego pośród wzgórz wznoszących się ponad miastem
mego dzieciństwa; nie jako chłopca, lecz jako mężczyznę. Była ze mną moja kuzynka, która zachowała
swe dziewczęce lata, a także nasze psy, Szczęściarz i Szczęśliwiec, wyglądające dokładnie tak samo jak
w dniach po zniszczeniu Astakos. Diomache ścigała zająca, z nadzwyczajną szybkością wspinając się
boso po zboczu, które zdawało się wznosić aż do nieba. Na szczycie czekał Bruksieus, a także moja
matka i ojciec. Wiedziałem to, choć ich nie widziałem. Ja również uczestniczyłem w tym pościgu,
starając się ze wszystkich swych męskich sił wyprzedzić dziewczynę. Nie udawało mi się to: niezależnie
od tego, jak szybko się wspinałem, Diomache zawsze była przede mną, zawsze tak samo nieuchwytna;
wesoło przy tym do mnie pokrzykiwała, drażniąc się ze mną i zapewniając, że nigdy nie zdołam jej
dogonić.

Ocknąłem się ze wzdrygnięciem. W odległości mniejszej niż strzał z łuku czekała zbita masa Persów.
Leonidas stał przed frontem wojska. Dienekes jak zwykle zajął pozycję na czele swego plutonu,
uformowanego w siedem na trzy szeregi, czyli szerzej, ale płycej niż poprzedniego dnia. Ja byłem trzeci
w drugim szeregu, pierwszy raz w życiu bez przełożonego przez plecy łuku, a za to z prawą dłonią
zaciśniętą na ciężkim drzewcu dwuipółmetrówki, która przedtem należała do Dorejona. Moje lewe
przedramię aż po łokieć ciasno otaczał wyściełany płótnem od wewnątrz brązowy rękaw, przymocowany
do tarczy bolcami, które przechodziły przez warstwę dębu, a potem brązu aspis, którą przede mną
osłaniał się Aleksandros. Na głowie miałem hełm Lachidesa, a pod nim nagłownik, który przedtem nosił
giermek Aristona, Demades.

— Patrzeć na mnie! — warknął Dienekes i jak zwykle wszyscy musieli oderwać wzrok od
nieprzyjaciół, którzy byli tak blisko, że widzieliśmy ich źrenice i szczerby między zębami. Była ich
nieprzeliczalna ilość. Moje płuca łapczywie chwytały powietrze; czułem pulsowanie krwi w skroniach, a
jego rytm odczytywałem w żyłkach białek oczu. Nie czułem ani rąk, ani nóg; były jak z kamienia.
Modliłem się każdą cząstką swego ciała, aby zdobyć się na najprostszą odwagę i nie zemdleć. Po mojej
lewej stał Samobójca. Przed sobą miałem Dienekesa.

Wreszcie zaczęła się bitwa, niczym morski przypływ, wewnątrz którego wojownik czuje się jak
pojedyncza fala, miotana wedle kapryśnej woli bogów, czekających aż przyjdzie im zachcianka
wyznaczenia godziny jego śmierci. Czas stanął. Żywioły rozmazały się i pomieszały ze sobą. Pamiętam
jeden z ataków Spartan, którzy rzucili się naprzód, całymi setkami spychając nieprzyjaciół do morza, a
także natarcie wroga, które popychało falangę do tyłu, tak jak podczas straszliwego sztormu wzburzone
fale popychają na siebie zakotwiczone burta w burtę łodzie. Moje stopy, którymi jeszcze przed chwilą z
całej siły zapierałem się w wilgotną od krwi i moczu ziemię, pod uderzeniem nieprzyjacielskiej fali
zaczynały się ślizgać do tyłu, niczym owinięte kawałkami kożucha podeszwy stóp chłopca, który bawi się
na oblodzonym stoku góry.

Widziałem, jak Alfeusz w pojedynkę zaatakował perski wóz bojowy, zabijając generała, jego giermka i
dwóch osłaniających go po bokach gwardzistów. Gdy upadł, trafiony w szyję perską strzałą, Dienekes
wywlókł go z bitewnego młyna; on jednak stanął na nogi i walczył dalej.

Widziałem, jak Polynikes i Derkylides odciągali ciało Leonidasa, chwyciwszy prawymi rękoma za
naramienniki jego gorsetu, lewymi zaś, na których trzymali tarcze, tłukąc atakujących wojowników
wroga. Spartanie przegrupowali się i natarli. Odepchnięci, rozsypali się, po czym, raz jeszcze
przegrupowani, ponownie zwarli szyk. W pewnym momencie tylnym ostrzem mej złamanej włóczni
zabiłem jednego z Egipcjan, który równocześnie wbił mi w brzuch swoją włócznię. Wkrótce potem,
padłszy pod ciosem topora, musiałem się wydostać spod ciała Spartani-na; doznałem wstrząsu, gdy pod
rozpłataną maską jego hełmu rozpoznałem zmasakrowaną twarz Alfeusza.

Samobójca wywlókł mnie poza pole walki. W tej właśnie chwili naszym oczom ukazało się wreszcie
Dziesięć Tysięcy; Nieśmiertelni wkraczali do bitwy, aby ostatecznie zacisnąć na nas kleszcze okrążenia.
Resztki znajdujących się z tyłu Spartan i Tespijczyków cofnęły się z równiny w głąb Wąwozu,
przedostając się przez otwory pomiędzy poszczególnymi redutami na szczycie Muru ku nasypowi, który
stanowił ich ostatni punkt oporu.

Sprzymierzonych pozostało już tak niewielu, i tak zużyta była i potrzaskana ich broń, że Persowie
pozwolili sobie na śmiałość posłania do ataku konnicy, która miała dokonać ostatecznego pogromu.
Samobójca upadł. Miał odciętą prawą stopę. Krzyknął do mnie:
— Weź mnie na plecy!

Domyśliłem się, o co mu chodzi. Słyszałem, jak strzały, a nawet oszczepy, z głuchymi tąpnięciami wbijały
się w jego żywe jeszcze ciało, które niosłem na sobie niczym tarczę.

Ujrzałem wciąż żywego Dienekesa w chwili, gdy odrzucił swój pęknięty xiphos i szukał na ziemi
cudzego. Minął mnie Polynikes z kuśtykającym Telamoniasem u boku. Pół twarzy szybkobiegacza odarte
było ze skóry, fontanny krwi tryskały z obnażonego do kości policzka.

— Do składu! — krzyczał, mając na myśli broń zgromadzoną z rozkazu Leonidasa na tyłach Muru.
Poczułem, jak rwą się tkanki mego brzucha i zaczynają się ze mnie wylewać wnętrzności. Martwy już
Samobójca zwisał z moich pleców. Zawróciłem w stronę przesmyku Wlotu. Tysięczne brązowe groty
perskich i medeskich strzał spadały na cofających się Spartan i Tespijczyków. Ci, którym udało się
dotrzeć do składu broni, poszarpani byli niczym proporce wystawione na uderzenia wichru.

Zataczając się, obrońcy podążali ku pagórkowi, na którym znajdował się ostatni zapas oręża. Pozostało
ich już nie więcej niż sześćdziesięciu; Derkylides, cudem jakimś nawet nie ranny, starał się z nich
sformować obronny krąg. Znalazłem jakiś rzemień i obwiązałem nim sobie brzuch, wciskając
wnętrzności do środka. I raptem, na króciutki moment, olśniło mnie niewypowiedziane piękno owego
dnia. Nareszcie żadna mgiełka nie przesłaniała morskiego kanału; widoczne były nawet pojedyncze
kamienie na wzgórzach przeciwległego brzegu cieśniny oraz wydeptane przez dziką zwierzynę kręte
ścieżynki na ich zboczach.

Widziałem, jak Dienekes zatoczył się pod uderzeniem topora, nie miałem już jednak sił, by się ku niemu
powlec. Medesi i Persowie, Baktriańczycy i Sacajeni już nie tylko przelewali się przez Mur, ale
ogarnięci szałem rozwalali go na kawałki. Ponad jego grzbietem dostrzegłem nieprzyjacielską konnicę.
Oficerowie wroga nie musieli już biczami popędzać swoich żołnierzy do walki. Za pokruszonymi
głazami Muru dudniły kopyta jazdy Jego Wysokości, za którą podążały podskakujące na nierównościach
dwukołowe wozy Jego generałów.

Nieśmiertelni okrążyli teraz pagórek, wysyłając falami strzały w stronę Spartan i Tespijczyków, którzy
kulili się za szczupłą osłoną swych popękanych i pogniecionych tarcz. Derkylides poprowadził ich do
ataku. Widziałem, jak padł, i jak u jego boku padł Dienekes. Obaj utracili swe tarcze, a jeśli dobrze
widziałem z tej odległości, to pozbawieni też byli jakiejkolwiek broni. Na podobieństwo bohaterów
Homera upadli ze szczękiem zbroi, lecz jak przystało na dowódców, wykonali przedtem swoją ostatnią i
najkrwawszą robotę.

Nieprzyjaciel stał w miejscu, czując się nietykalnym za ścianą wysyłanych strzał. A jednak Spartanie
zdołali go dosięgnąć. Walczyli bez tarcz, tylko mieczami, gołymi rękoma i zębami. Polynikes rzucił się w
pościg za jakimś nieprzyjacielskim oficerem. Sławnego biegacza nogi wciąż niosły równie skutecznie jak
niegdyś; doścignąwszy wroga u podnóża pagórka, zdążył jeszcze zacisnąć palce na jego krtani, zanim
mnogie ostrza perskiej stali posiekały mu plecy na kawałki.

Tylko kilkudziesięciu trwało jeszcze na grzbiecie pagórka, a obroną dowodził teraz Dytyrambos, którego
obie bezużyteczne już ręce podziurawione były grotami i naszpikowane strzałami niczym poduszki do
igieł; starał się uformować szeregi przed decydującym atakiem wroga. Wozy bojowe i konie Persów
wbijały się jak popadło w spartańskie szyki. Koło jednego z wozów, który stanął w płomieniach,
przetoczyło się po obu mych nogach. Ujrzawszy, iż obrońcy utworzyli krąg na szczycie wzniesienia,
Nieśmiertelni ustawili się teraz w łuczniczym szyku. Ich strzały spadały na ostatnich, bezbronnych i
zmaltretowanych wojowników. Strzelcy z tylnych szeregów dołączyli do poprzedników, wysyłając ponad
ich głowami deszcz swych pocisków, które dobijały ostatnich żyjących Hellenów. Ich plecy i brzuchy
połyskiwały piórkami lotek umocowanych na końcach strzał; podziurawione jak sita ciała układały się w
bezładne stosy, które mieniły się brązem i szkarłatem.

Dotarły do mych uszu wykrzykiwane przez Jego Wysokość rozkazy; tak blisko podjechał on na swym
monarszym wozie. Czy w obcym mi języku nakazywał wówczas swym wojownikom zaprzestanie
ostrzału, aby mogli wziąć obrońców żywcem? Czy wśród słyszących jego rozkazy była także egipska
piechota morska, której żołnierze, dowodzeni przez kapitana Ptammitechusa, puścili mimo uszu
królewskie słowa i wbiegli na szczyt pagórka, aby znalezionym tam ostatnim żywym jeszcze Spartanom i
Tespijczykom zaofiarować ostatni dar w postaci śmiertelnego ciosu?

Niepodobieństwem było w panującym wokół tumulcie cokolwiek zobaczyć lub dosłyszeć. Egipcjanie
rozbiegli się ku skrzydłom. Ogarnięci furią perscy łucznicy podwoili liczbę strzał, posyłanych salwami w
ciała unicestwionych nareszcie wrogów, którzy tak drogo kazali im zapłacić za tę nędzną piędź
piaszczystej ziemi.

Jak gradowa burza nadciąga z gór o nieodpowiedniej porze roku i sypiąc z nieba kryształkami lodu
niszczy rolnikowi jego świeżo wschodzący zasiew, tak na obrońców spadały miriady perskich grotów.
Niespokojny rolnik staje w progu, przysłuchuje się ulewie bijącej o dach jego domu i patrzy, jak na
kamieniach ganku rozbijają się lodowe pociski. Co pozostało jeszcze z posianego przezeń jarego
jęczmienia? Tu i ówdzie wznoszą się wprawdzie cudem ocalałe łodygi, na których wciąż jeszcze kołyszą
się kłosy, gospodarz wie już jednak, że im też nie będzie dana łaska ostatecznego przetrwania. Odwraca
więc twarz, godząc się posłusznie z boskim wyrokiem, podczas gdy na jego polu, pod gradem burzy,
łamią się i upadają ostatnie słomki jego jęczmienia, który nie zdołał się oprzeć niepowstrzymanej
niebiańskiej nawałnicy.

ROZDZIAŁ TRZYDZIES TY S ZÓS TY

Taki był koniec Leonidasa i reszty obrońców Wąwozu Termopilskiego, wedle relacji Greka Kseonesa,
streszczonej w transkrypcji przez historyka Jego Wysokości, Gobartesa syna Artabazosa, a
zakończonej czwartego dnia Arahsamnu, Piątego Roku Panowania Jego Wysokości.

Gorzka ironia zrządzenia boga Ahury Mazdy sprawiła, iż tą samą datą nosi dzień, w którym morskie
siły Perskiego imperium poniosły nieszcząśliwą porażką w bitwie z flotą Hellenów, stoczonej w
Cieśninie Salamińskiej u wybrzeża Aten, w wyniku której to katastrofy poniosło śmierć tak wielu
walecznych synów Wschodu, a nadto w dalszych jej konsekwencjach tak sią ona odbiła na
zaopatrzeniu i wsparciu armii, że cała kampania wojenna skazana została na kląskę.

Pamiątna, wcześniej już objawiona Ateńczykom przepowiednia apolliiiska, która mówiła, iż

„Jedynie mur drewniany was nie zawiedzie”,


w istocie dowiodła swej fatalnej prawdziwości, jakkolwiek owym drewnianym umocnieniem okazała
sią nie starożytna palisada ateńskiego Akropolu, z którą tak szybko uporały sią wojska Jego
Wysokości, lecz ściana, którą utworzyły kadłuby helleńskich okrątów oraz ciała żołnierzy piechoty
morskiej i marynarzy, którzy z nadzwyczajną zrącznością i odwagą manewrowali swymi jednostkami,
zadając śmiertelne ciosy zdobywczym ambicjom Jego Wysokości.

Rozmiary tego nieszcząścia sprawiły, iż zanikło wszelkie zainteresowanie zarówno osobąjeńca


Kseonesa, jak też i jego opowieścią. W spowodowanym kląską chaosie zaniedbano jego osobą, jako że
wszyscy medycy i cały personel Królewskiego Doktora pośpiesznie przerzucony został na morski brzeg
naprzeciwko Salaminy, aby zapewnić opieką niezliczonej liczbie rannych wojowników imperialnej
armady, wyrzuconych przez fale na brzeg wraz ze zwąglonymi i strzaskanymi wrakami ich wojennych
okrątów.

Gdy zmrok spowodował wreszcie ustanie krwawej rzezi, obóz perski ogarnąła nowa, jeszcze wiąksza
groza. Wywołał ją gniew Jego Wysokości. Tak wielu dworskich dostojników położyło karki pod miecz,
jak o tym świadczą moje zapiski, że w końcu personel Jego Historyka zaniechał notowania ich
nazwisk.

namiotach Jego Wysokości zapanowało przerażenie, spotęgowane nie tylko trzęsieniem ziemi, która
zadrżała dokładnie o zachodzie słońca, lecz także apokaliptycznym widokiem, jaki przedstawiał obóz
wojska rozłożonego w zrównanym z ziemią i jeszcze się dopalającym mieście Ateny.

W połowie drugiej warty generał Mardoniusz zakazał wstępu do namiotu Jego Wysokości nawet
oficerom. Historyk Jego Wysokości zdołał uzyskać od generała zaledwie parę pobieżnych wskazówek
co do dalszego postępowania względem swych dziennych zapisków. Odchodząc po ich otrzymaniu,
przypomniałem sobie jeszcze o Greku Kseonesie i poprosiłem o instrukcje w odniesieniu do jego
osoby, jako też opowieści, którą spisywałem.

— Zabić go — odparł bez wahania generał Mardoniusz — i do ostatniej kartki spalić ten stek
kłamstw, których notowanie było od samego początku przedsięwzięciem bezrozumnym, a w tej
nieszczęsnej godzinie jakakolwiek wzmianka na ten temat przyprawiłaby tylko Jego Wysokość o nowe
paroksyzmy wściekłości.

Przez kilka następnych godzin zajęty byłem innymi obowiązkami. Gdy się nareszcie z nimi uporałem,
przedsięwziąłem poszukiwanie kapitana Nieśmiertelnych, Orontesa, on bowiem odpowiedzialny był za
wykonanie rozkazów wydanych mi przez Mardoniusza.

Znalazłem go nad brzegiem morza. Był w stanie widocznego wyczerpania i przygnębienia zarówno
poniesioną klęską, jak też i czynionymi samemu sobie jako żołnierzowi wyrzutami, iż nie potrafił
inaczej pomóc dzielnym marynarzom floty, jak tylko wyciągając z wody umierających. Jednakowoż
natychmiast zapanował nad sobą i skupił swą uwagę na przedstawionej mu przeze mnie sprawie.

— Jeśli chcesz zbudzić się jutro z głową wciąż przymocowaną do karku — oświadczył, gdy
poinformowałem go o rozkazie generała — to udawaj, że nigdy nie widziałeś ani nie słyszałeś
Mardoniusza.

Oburzyłem się na to, przypominając mu, iż rozkaz został mi wydany w imieniu Jego Wysokości, nie
można go więc zignorować.
— Nie można? — Orontes na to. — A co twoim zdaniem powie Mardoniusz jutro lub za miesiąc, gdy
rozkaz ten będzie już wykonany, a Jego Wysokość pośle po ciebie i zapyta o Greka oraz o zapis jego
opowieści?

Po czym zapoznał mnie ze swymi przewidywaniami:

— Powiem ci, na co się teraz zanosi. W tej właśnie chwili w namiocie Jego Wysokości kanclerz i
ministrowie przekonują Królewską Osobę

o konieczności wycofania się i wstąpienia na pokład okrętu, który popłynie do Azji, jak to już
wcześniej usilnie radził Mardoniusz• Sądzę, że tym razem Jego Wysokość poważnie się nad tym
zastanowi.

Następnie Orontes wyraził przekonanie, że Jego Wysokość rozkaże, aby trzon armii pozostał w
Helladzie pod komendą generała Mardoniusza, którego zadaniem będzie całkowity podbój Grecji w
imieniu Jego Wysokości. Z chwilą gdy cel ten zostanie osiągnięty, król obwieści swe zwycięstwo, a w
jasnym blasku Wiktorii dzisiejsza klęska pójdzie w zapomnienie.

— I otóż delektując się swym tryumfem — ciągnął Orontes — Jego Wysokość upomni się o ów zapis
historii Greka Kseonesa, zapragnąwszy Z niego uczynić smakowity deser uczty, wydanej na cześć
zwycięstwa. Jeśli staniesz wówczas przed nim, a ja przy tobie, z pustymi rękoma, to który z nas dwóch
ośmieli się wskazać palcem na Mardoniusza, i kto uwierzy w nasze zapewnienia o niewinności?

Zapytałem, co w takim razie winniśmy uczynić.

Widać było, iż Orontesa najwyraźniej dręczy wewnętrzna rozterka. Pamięć przypominała mu, że jako
naczelny połowy dowódca Nieśmiertelnych, pozostając pod zwierzchnictwem generała Hydamesa,
maszerował na czele Dziesięciu Tysięcy owej nocy, gdy zamykał się pierścień wokół Spartan i
Tespijczyków pod Termopilami. Podczas porannego ataku wykazał się nadzwyczajnym męstwem,
walcząc pierś w pierś ze Spartanami i zapewniając Jego Wysokości zwycięstwo nad wrogiem. Wysyłane
przez niego strzały pruły powietrze pośród tych samych morderczych grotów wystrzeliwanych z
najbliższej odległości ku ostatnim obrońcom, które być może wbijały się w ciała tych właśnie mężów,
których imiona i historie wymienił w swej opowieści jeniec Kseones.

Świadomość tego wszystkiego wyraźnie malowała się na obliczu kapitana; wzmagała ona jego niechęć
do uczynienia krzywdy człowiekowi, z którym z oczywistych powodów tak bardzo się związał, zarówno
jako z podobnym sobie żołnierzem, jak i, trzeba to w tym miejscu stwierdzić, przyjacielem.

Biorąc to wszystko pod rozwagę, Orontes musiał jednak podporządkować się poczuciu obowiązku.
Wysłał dwóch oficerów Nieśmiertelnych Z rozkazem, by zabrali Greka z namiotu Doktora i
bezzwłocznie przenieśli go do tego, w którym mieścił się sztab Nieśmiertelnych. Oddaliwszy się na
parę godzin do innych, pilniejszych zajęć, spotkaliśmy się później, by razem udać się do owego
namiotu. Zastaliśmy Kseonesa siedzącego na swych noszach, przytomnego, acz zmęczonego i mocno
osłabionego.

Widać było, iż od razu odgadł nasz zamiar. Ujrzawszy nas, rozjaśnił się jednakowoż w serdecznym
powitaniu.
— Siadajcie, panowie — rzekł, zanim jeszcze wyjaśniliśmy z Orontesem cel naszej misji. — Jak
mogą wam pomóc w waszym przedsiąwziąciu?

Po czym zaznaczył, że aby sią go pozbyć, nie bądziemy musieli posłużyć sią ostrzem kindżału.

— Czują, że jedno trzepniącie piórkiem okaże sią ciosem wystarczającym, byście sią uporali z tą
robotą.

Orontes zapytał Greka, czy jest w pełni świadom rozmiarów zwycięstwa, które odnieśli tego dnia jego
rodacy. Jeniec odparł, że owszem, zarazem jednak wyraził przekonanie, iż do zakończenia wojny
jeszcze daleko, a jej wynik bynajmniej nie jest przesądzony.

Orontes wyznał mu, jak głąboko niechątny jest wykonaniu wydanego nań wyroku śmierci. Nastąpnie
stwierdził, że w zamieszaniu panującym w tej chwili w perskim wojsku, potajemne wyniesienie rannego
poza teren obozu nastrączałoby tylko bardzo znikomych trudności. Kapitan starał sią dowiedzieć, czy
Kseones ma na terytorium Attyki jakichś przyjaciół bądź po prostu rodaków, którzy by go stąd zabrali?

— Wasza armia — rzekł jeniec, uśmiechając sią — w godny podziwu sposób zadbała o to, żeby ich
wszystkich stąd przegnać. A Jego Wysokości potrzeba bądzie wszystkich jego ludzi do niesienia o wiele
ważniejszych bagaży.

Jednakże Orontes pragnął za wszelką ceną odsunąć moment egzekucji.

— Skoro ty o nic nas nie prosisz, panie — rzekł — to czy pozwolisz, że ja zwrócą sią do ciebie z
pewną prośbą?

W odpowiedzi usłyszał, iż Grek gotów jest z przyjemnością uczynić wszystko, co jeszcze pozostało w
jego mocy.

— Oszukałeś nas, mój przyjacielu — powiedział wówczas Orontes Z karcącym wyrazem twarzy. —
Nie przytoczyłeś opowieści, którą twój pan, Spartanin Dienekes, miał, jak nam to powiedziałeś,
wyjawić. Obiecał to przy ognisku podczas waszego ostatniego polowania, o którym opowiadałeś, gdy
wraz z Aleksandrosem i Aristonem rozważał kwestią strachu. Pamiątasz? Pan twój przerwał wówczas
dysputą owych młodzieńców zapowiedzią, że gdy już znajdą sią u Gorących Wrót, opowie im historią o
Leonidasie i pani Paralei, dotyczącą odwagi i kryteriów, jakimi posłużył sią spartański król,
wybierając Trzystu. Chyba że sam Dienekes nie dotrzymał swej obietnicy.

Bynajmniej, odparł jeniec Kseones. Jego pan znalazł odpowiednią okazją i historię tą opowiedział. On
sarn jednakowoż chciał sią upewnić, czy wobec braku królewskiego polecenia, aby kontynuować
spisywanie relacjonowanych przez niego wydarzeń, kapitan rzeczywiście pragnąłby wysłuchać jej
dalszego ciągu.

— My, których nazywacie wrogami, jesteśmy ludźmi z krwi i kości

— odpowiedział mu na to Orontes — a nasze serca równie są skłonne poddawać sią uczuciu


przywiązania, jak i wasze. Czyżbyś, panie, potraktował jako obłudą ze strony historyka Jego Wysokości
i mojej fakt, iż przybyliśmy do tego namiotu, wyrażając troską o ciebie nie tylko jako jeńca, ale także
jako człowieka, a nawet przyjaciela?
Orontes, podkreśliwszy, iż wysłuchał poprzednich sekwencji Kseonesowej opowieści z żywym
zainteresowaniem i głąboko sią w nią wczuwając, poprosił jeńca, by na dowód przyjaznych dla nas
uczuć zechciał, jeśli tylko starczy mu na to sił, zapoznać nas z wydarzeniami, które składają sią na
zakończenie jego historii.

— Co sądził o kobiecej odwadze spartański król i w jakich słowach przekazał to swym młodym
przyjaciołom i protegowanym pan twój, Dienekes?

Grek Kseones z wysiłkiem i przy mojej oraz oficerów pomocy wyprostował sią na posłaniu, zaczerpnął
oddechu i podjął swe opowiadanie.

Podzielę się z wami tą historią, przyjaciele moi, tak jak ją mój pan zrelacjonował u Gorących Wrót
Aleksandrosowi i Aristonowi; jednakowoż nie w jego, lecz w matki Aleksandrosa, pani Paralei,
słowach, w których opowiedziała ją ona Dienekesowi i pani Arete w kilka zaledwie godzin po tym, jak
rzecz się wydarzyła.

Opowieść jej usłyszałem pewnego wieczoru, trzy lub cztery dni przed wymarszem z Lacedemonu do
Gorących Wrót. Pani Paraleia udała się do domostwa Dienekesa i pani Arete, by zapoznać ich z tym, co
jej było wiadome, zabrawszy ze sobą także kilka innych niewiast, matek i żon wojowników, którzy
znaleźli się wśród Trzystu. Żadna z nich nie wiedziała, co pragnęła im powiedzieć rodzicielka
Aleksandrosa.

Mój pan uznał za stosowne pozostawić niewiasty we własnym gronie, pani Paraleia wszelako wyraziła
życzenie, aby z nimi pozostał, mówiąc, iż on także powinien jej wysłuchać. Damy zasiadły wokół niej i
pani Paraleia zaczęła:

— Tego, co powiem, Dienekesie, nie wolno ci powtórzyć mojemu synowi. Nie wcześniej w każdym
razie niż dotrzecie do Gorących Wrót, a nawet wtedy winieneś wybrać odpowiedni ku temu moment.
Może to nawet być, jeśli takie będzie zrządzenie bogów, chwila twojej lub jego śmierci. Ty sam będziesz
wiedział, kiedy ona nadejdzie. A teraz, Diene-kesie oraz wy, moje panie, słuchajcie z uwagą, co mam
wam do powiedzenia:

Otóż dzisiejszego przedpołudnia otrzymałam zaproszenie od króla. Udałam się doń bez zwłoki i
zaanonsowałam się na dziedzińcu jego domostwa. Przybyłam za wcześnie; Leonidas był jeszcze zajęty
przygotowaniami do wymarszu; jednakowoż jego królowa, Gorgo, siedziała na ławeczce w cieniu drzew,
najwyraźniej na mnie czekając. Powitała mnie i zaprosiła do zajęcia miejsca obok siebie. Byłyśmy same,
gdyż wszystkim jej sługom i podręcznym dano wolny czas.

„Zastanawiasz się pewnie, Paraleio”, zaczęła Gorgo, „dlaczego małżonek mój po ciebie posłał. Wyjaśnię
ci to. Pragnie on zaapelować do twego serca, które przepełnia, jak to potrafi on sobie wyobrazić,
poczucie doznanej niesprawiedliwości, jaką jest, można by tak to określić, skazanie cię na podwójną
żałobę. Nurtuje go świadomość, iż uczyniwszy jednymi z Trzystu zarówno Olympieusa, jak i
Aleksandrosa, podwakroć odebrał ci drogą osobę, męża i syna, a pozostawił jedynie dziecię, maleńkiego
Olympieusa, jako dziedzica waszego rodu. Pomówi z tobą o tym po powrocie do domu, przedtem jednak
ja sama pragnę ci się zwierzyć z głębi mego serca, jak niewiasta niewieście”.

Nasza królowa jest jeszcze całkiem młoda, a przy tym wysoka i urodziwa, choć w osłaniającym ją cieniu
zdawała się nadzwyczaj poważna i zatroskana.
„Byłam córką jednego króla, teraz jestem żoną drugiego”, mówiła dalej Gorgo. „Inne niewiasty
zazdroszczą mi mojej pozycji, jednakże tylko nieliczne zdają sobie sprawę z tego, jak surowe stawia ona
wymagania. Królowa nie może być kobietą w taki sam sposób jak inne. Jej małżonek nie należy do niej,
jak również nie do niej należą jej dzieci. Ona jedynie ma ich wszystkich w swej pieczy jako opiekunka,
spełniająca swe obowiązki w imieniu narodu. Nie sobie ani swojej rodzinie służy, lecz zaspokaja
potrzebę serc swych rodaków. Teraz także i tobie zlecony został ten trudny, siostrzany obowiązek. Musisz
złączyć swe zasmucenie z moim. Wybiła godzina naszej próby i naszego kobiecego tryumfu, tak to
bowiem obmyślili bogowie: abyśmy godziły się z cierpieniem, znosiły ból żałoby i dźwigały jarzmo
smutku, tym samym umacniając odwagę w sercach innych”.

Wyznam ci, Dienekesie, a także wam, moje panie, że gdy słuchałam tych słów, ręce me tak gwałtownie
drżały, iż obawiałam się, że nie zdołam odzyskać nad nimi panowania. Drżały nie tylko pod wpływem
przeczucia czekającej mnie żałoby, ale i z gniewu; z zaślepionej wściekłości, jaką budził wówczas we
mnie Leonidas i jego bezlitosne serce, które pozwoliło mu doprawić kielich mego losu podwójną dozą
gorzkiego smutku. Dlaczego ja? krzyczała z rozpaczą moja rozgniewana dusza. Jeszcze chwila i głośno
wyrzuciłabym z siebie całe swe oburzenie, lecz w tym właśnie momencie z zewnętrznego dziedzińca
dobiegły mnie odgłosy otwierania bramy, a zaraz potem wkroczył Leonidas. Przybył prosto z placu
zbiórki, niosąc w ręku zakurzone obuwie. Ujrzawszy swą małżonkę i mnie pogrążonymi w intymnej
rozmowie, od razu domyślił się jej przedmiotu.

Przeprosiwszy za spóźnienie, podziękował mi za tak punktualne przybycie, a następnie wypytał mnie o


zdrowie mego słabującego ojca oraz innych członków mej rodziny. Choć oczywiste było, jak wielki
spoczywa na jego barkach ciężar spraw armii i państwa, powiększony jeszcze o świadomość bliskiej
śmierci i osierocenia ukochanej małżonki oraz dziatek, to jednak siadając na ławeczce, potrafił uwolnić
swój umysł od tych trosk i zwracając się do mnie, uczynił to z całkowitym skupieniem uwagi.

„Czy nienawidzisz mnie, pani?” Takie były pierwsze jego słowa. „Mnie bowiem na twoim miejscu
przepełniałoby to właśnie uczucie. Ręce moje drżałyby zgoła z trudnej do opanowania wściekłości”.

Przesunął się nieco, aby zrobić miejsce u swego boku.

„Przysuń się, córko. Usiądź koło mnie”.

Spełniłam jego prośbę. Pani Gorgo także nieznacznie zmieniła pozycję. Poczułam zapach potu, jaki wylał
z siebie król podczas wojskowych ćwiczeń, oraz promieniujące z jego ciała ciepło; takie samo, jakim
tchnął mój ojciec, gdy będąc małą dziewczynką, bywałam przez niego przywoływana. Ponownie żal
ścisnął me serce, a jednocześnie przybrał na sile gniew, który każdej chwili mógł się wymknąć spod mej
kontroli. Odwołałam się do całej swej stanowczości, aby go w sobie zdławić.

„Po mieście krążą rozmaite spekulacje i domysły”, podjął główny wątek rozmowy Leonidas, „co do
powodów wyboru tych właśnie, a nie innych mężów do oddziału Trzystu. Czy z racji ich osobistej
biegłości w wojennym rzemiośle? Lecz jakże by to być mogło, że pośród tej miary wojowników co
Polynikes, Dienekes, Alfeusz i Maron, wyznaczyłem niedoświadczonych młodzików, takich jak Ariston i
właśnie twój Ale-ksandros? Być może — snuje swe przypuszczenia miasto — dopatrzyłem się w takim
niezwykłym zestawieniu jakiejś subtelnej alchemii. Ale być może też zostałem przekupiony lub
odpłaciłem się w ten sposób poniektórym za oddane mi przysługi. Nigdy nie wyjawię miastu, dlaczego
tych właśnie trzystu wybrałem. Nigdy tego nie powiem im samym. Ty jednak teraz dowiesz się tego ode
mnie.
Otóż wybierałem ich, kierując się nie ich osobistym męstwem, pani, lecz tym, którym odznaczały się ich
niewiasty”.

Na te słowa króla z piersi mej wyrwał się bolesny okrzyk, już bowiem wiedziałam, co dalej usłyszę z
jego ust. Poczułam, jak w geście pocieszenia obejmuje on moje ramiona.

„Wybiła dla Grecji godzina jej największego zagrożenia. Jeśli zdoła się przed tym niebezpieczeństwem
obronić, to nie dzięki bitwie u Gorących Wrót, gdzie jedynie śmierć czeka zarówno nas, jak i naszych
sojuszników, ale później, w następstwie kolejnych bitew, które przyjdzie Grekom stoczyć na lądzie i na
morzu. Wtedy dopiero, jeśli taka będzie wola bogów, Hellada uratuje swe istnienie. Czy rozumiesz to,
pani? Dobrze. W takim razie posłuchaj. Gdy skończy się ta bitwa, gdy Trzystu znajdzie się już w
ramionach śmierci, wówczas oczy całej Grecji zwrócą się ku Sparcie, aby zobaczyć, jak to zniosła. Na
kogóż jednak skieruje się wtedy wzrok samych Spartan? Otóż na ciebie, pani. Na ciebie oraz na inne
żony, matki, siostry i córki poległych. Jeśli zobaczą, iż wasze serca rozdziera i pustoszy ból, to również
oni poddadzą się rozpaczy, a wraz z nimi rozpacz ogarnie całą Grecję. Jeśli jednak zniesiecie stratę z
podniesionym czołem i suchymi oczyma, nie tylko akceptując ją, ale i ze wzgardą odnosząc się do
cierpienia, traktując je jako honor, którym w samej swej istocie będzie, to wówczas Sparta nie utraci
swego walecznego ducha, a cała Grecja stanie u jej boku. Lecz dlaczego to ciebie właśnie, pani, oraz
twoje siostry w żalu po Trzystu wybranych, upatrzyłem sobie jako ofiary tej straszliwej próby? Ponieważ
wy sprostacie temu zadaniu”. Z ust moich wyrwały się wówczas takie słowa potępienia wobec króla:
„Takaż jest nagroda za niewieścią cnotę, Leonidasie? Dwakroć zostać ugodzoną i w podwójnej pogrążyć
się żałobie?”

W tym momencie królowa Gorgo wyciągnęła rękę, aby podtrzymać mnie na duchu, jednakże Leonidas ją
powstrzymał, a za to sam, zamknąwszy mnie w objęciu swego ciepłego ramienia, począł koić moją
boleść.

„Małżonka moja chciała poprzez dotyk podzielić się z tobą swoją własną wiedzą o tym ciężkim
brzemieniu, które przez całe swe życie dźwiga bez słowa skargi. Nigdy nie dano jej być po prostu
połowicą Leonidasa, zawsze musiała być małżonką Lacedemonu. Teraz i ty znalazłaś się w tej samej roli,
pani. Nie możesz już dłużej być żoną Olympieusa lub matką Aleksandrosa; będziesz musiała pełnić służbę
jako żona i matka całej naszej nacji. Ty i twoje siostry, złączone osobami Trzystu, jesteście teraz matkami
całej Grecji i wolności samej. To służba wielce wymagająca, Paraleio, lecz powoławszy do niej własną
swoją małżonkę i matkę mych córek, powołuję teraz także i ciebie. Powiedz mi, pani. Czy to niewłaściwa
decyzja?”

Te słowa sprawiły, iż utraciłam wszelką kontrolę nad odruchami swego serca i wybuchnęłam płaczem.
Leonidas objął mnie czule. Wtuliłam twarz w jego pierś niczym dziewczynka, która przywiera do swego
ojca, i szlochałam, niezdolna się opanować. Jego uścisk był mocny i nie czułam w nim surowości ani
potępienia, a jedynie delikatność i pocieszające współczucie.

Podobnie jak płomienie pożaru, który ogarnął zbocze góry, pożerają się w końcu wzajemnie, nie mając
już siły, by na nowo rozgorzeć, także i mój spazm żałości sam z siebie się wreszcie ukoił. Spłynęła na
mnie łaska wewnętrznego spokoju, jak gdyby nie tylko mocny uścisk ramienia, które wciąż mnie
obejmowało, ale i jakieś inne, z głębszych pokładów bijące źródło wypełniło mnie swą
niewypowiedzianą, cudowną łagodnością. Na nowo siła wstępowała w moje nogi, a serce me napełniała
odwaga.
Stanęłam przed królem i otarłam oczy, po czym wyrzekłam słowa, zdające się brać nie z mojej duszy, lecz
z natchnienia jakiejś niewidzialnej bogini, której siedziby ni imienia nie znałam.

„Były to ostatnie łzy, mój królu, które słońce dojrzało na mym licu”.

ROZDZIAŁ TRZYDZIES TY S IÓDMY

Takie były ostatnie słowa wypowiedziane przez jeńca Kseonesa. Jego głos zanurzył się w ciszą, a w
jego ciele szybko poczęły zanikać oznaki życia. Zaledwie kilka chwil minęło, a leżał przed nami
nieruchomy i zimny. Jego bóg, do ostatka wykorzystawszy łucznika dla swoich celów,

przywrócił go wreszcie na to miejsce w szyku, na które najgoręcej pragnął powrócić, jednocząc go z


ciałami towarzyszy broni, sformowanych pod powierzchnią ziemi.

Tuż obok namiotu kapitana Orontesa czyniły wielką wrzawą zbrojne oddziały Jego Wysokości, które
wychodziły z miasta. Kapitan wydał rozkaz, by zabrano ciało Kseonesa, podniósłszy je uprzednio z
noszy. Wsządzie wokół panował chaos. Orontes już był spóźniony na wyznaczonym sobie posterunku; z
każdą mijającą chwilą bardziej śpieszył sią z odejściem.

Jego Wysokość wspomni zapewne ów stan powszechnej anarchii, która zapanowała tamtego poranka.
Niezliczeni młodzi ulicznicy i rzezimieszki, ateńska ludzka pospolitość, wszelkiego autoramentu
przedstawiciele społecznych dołów tego miasta — ludzie tak nikczemnej rangi, iż nie zasługiwali
nawet na ewakuacją, toteż krążyli teraz po opuszczonych przez zacnych ateńskich obywateli ulicach,
niczym drapieżne bestie poszukujące żeru — wszyscy oni usiłowali przeniknąć do strefy zajmowanej
przez wojska Jego Wysokości. Bandy owych łotrów grabiły wszystko, co wpadło im w rące. Gdy nasza
grupa pojawiła sią na całkowicie zdemolowanym bulwarze, który Ateńczycy zwali Swiętą Drogą,
przypadek zdarzył, iż pędzono tamtędy taką właśnie bandę grabieżców, aresztowanych przez straż Jego
Wysokości.

Ku memu zdumieniu kapitan Orontes kazał wojskowym strażnikom zatrzymać się, po czym zażądał, aby
przekazali przestępców pod jego nadzór oraz by sami się oddalili.

Łotrzyków było tylko trzech, ale za to najniegodziwszej wyobrażalnej postury. Stali teraz przed
Orontesem i pozostałymi oficerami Nieśmiertelnych, najwyraźniej pewni, iż czeka ich niezwłoczna
egzekucja. Kapitan zlecił mi rolę tłumacza i najpierw zapytał więźniów, czy są Ateńczykami. Na co
odpowiedzieli mu, że nie będąc obywatelami Aten, są jednakowoż ich mieszkańcami. Wówczas Orontes
skierował ich spojrzenie na tkaninę, w którą owinięte było nieruchome ciało Kseonesa.

— Czy wiecie, co to za okrycie?

Przywódca bandy, który liczył sobie nie więcej niż dwadzieścia lat, odparł, że jest to purpurowy
płaszcz Lacedemończyków, który nosili na ramionach wyłącznie wojownicy Sparty. Najwyraźniej
okazało się, iż żaden z obwiesiów nie potrafi wyjaśnić, jakim sposobem ciało przyodzianego w ów
płaszcz Hellena znalazło się w takim miejscu i to pod strażą jego perskich wrogów.
Nie zaniechawszy indagacji, Orontes zapytał, czy wiedzą, gdzie w portowej dzielnicy Faleronu
znajduje się sanktuarium pod wezwaniem Persefony Zakrytej.

Wiedzieli.

Ku mojemu tudzież wszystkich obecnych oficerów zaskoczeniu, kapitan wydobył ze swej sakiewki trzy
złote monety, z których każda równowarta była miesięcznemu żołdowi wojownika ciężkiej piechoty, po
czym podsunął je na dłoni przed oczy grabieżców.

— Zanieście ciało tego człowieka do owej świątyni i sprawujcie nad nim pieczę, dopóki jej kapłanki
tam nie powrócą ze schronienia przed Persami. One będą wiedziały, co dalej czynić.

W tym momencie jeden z Nieśmiertelnych nie wytrzymał i wybuchnął:

— Kapitanie, przyjrzyj się tym ludziom! Przecież to istne świnie! Daj im złoto do ręki, a oni w
zamian za to wrzucą ciało tego człowieka do pierwszego lepszego rowu!

Nie było już wszakże czasu na dysputę: Orontes, ja sam oraz oficerowie, wszyscy musieliśmy śpiesznie
podążyć ku wyznaczonym nam posterunkom. Kapitan zatrzymał się jeszcze na ułamek chwili, aby
przyjrzeć się twarzom trzech stojących przed nim złoczyńców.

— Kochacie swój kraj? — zapytał.

Ich tchnące buntem twarze wystarczyły mu za odpowiedź. Wskazał im nieruchomą postać,


spoczywającą na noszach.

— Ten człowiek także tego dowiódł. I to własnym życiem. Zatem ponieście go z należną mu czcią.

I tak je zostawiliśmy, owo martwe ciało Spartanina Kseonesa, samym zostawszy w jednej chwili
porwanymi przez niepowstrzymany nurt powszechnego rozprzężenia i odwrotu.

ROZDZIAŁ TRZYDZIES TY ÓS MY

Historykowi Jego Wysokości pozostaje jeszcze dopisać dwa końcowe postscripta odnoszące się do
osoby Greka oraz do niniejszego rękopisu, w którym udało mi się jednak zawrzeć koniec tej opowieści,
łączący go Z początkiem w jednolitą całość.

Zgodnie z przewidywaniem kapitana Orontesa, Jego Wysokość odpłynął do Azji, pozostawiając pod
dowództwem Mardoniusza jakieś trzysta tysięcy swego doborowego wojska, w tym także Orontesa i
jego dziesięć tysięcy Nieśmiertelnych, rozkazawszy, aby wznowiono wojenne działania wraz z
początkiem wiosny, która sprzyja zbrojnym kampaniom. Generał Mardoniusz zaprzysiągł, iż z
nadejściem tej pory roku niezwyciężona potęga przemnogich miriad Jego Wysokości raz na zawsze
podda jego panowaniu całe terytorium Hellady. Ja, w charakterze historyka Jego Wysokości, miałem
obserwować poczynania jego wojsk.
Z nadejściem wiosny armia perska starła się wreszcie z Hellenami w bitwie, do której doszło na
równinie przylegającej do greckiego miasta Platei, odległego o jeden dzień marszu na północny
zachód od Aten.

Naprzeciw trzystu tysiącom powołanych pod broń Persów, Medesów, Baktriańczyków, Indian,
Sacajenów oraz tych wszystkich Hellenów, którzy przymuszeni zostali do walki pod sztandarami Jego
Wysokości, stanęło sto tysięcy wolnych Greków, których główną siłę stanowił pełny kontyngent
Spartan: pięć tysięcy Szlachetnych oraz lacedemońscy „perioikoi”, zbrojni giermkowie i heloci w
łącznej liczbie siedemdziesięciu pięciu tysięcy, których od skrzydeł osłaniali swymi tarczami ich
peloponescy sojusznicy, Tegejczycy. Ich liczebność pomnożona była o pomniejsze oddziały, wystawione
przez kilkanaście innych greckich miast. Wyróżniały się wśród nich Ateny z wojownikami w liczbie
ośmiu tysięcy, zajmującymi lewą flankę.

Nie ma potrzeby, by wymieniać poszczególne fazy tej tragicznej klęski, są one bowiem aż nadto dobrze
znane Jego Wysokości, ani też nie trzeba wyliczać wstrząsających strat, jakich doznał kwiat jego armii
na skutek głodu i chorób, które zdziesiątkowały wojska podczas długiej powrotnej drogi do Azji. Dość
powiedzieć, że z punktu widzenia naocznego świadka, wszystko, co przepowiedział jeniec Kseones
okazało się prawdą. Oto perscy wojownicy znowu stanęli przed ścianą liter „lambda” na
zachodzących na siebie tarczach Lacedemonu, już nie na pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt szeroko, jak w
przesmyku Gorących Wrót, a na dziesięć tysięcy szeroko i na osiem głęboko, tak jak to opisał Kseones;
przed niepokonanąfalą brązu i szkarłatu. Odwaga perskich wojowników raz jeszcze okazała się
niewystarczająca, by sprostać niezrównanemu męstwu i wspaniałej dyscyplinie wojowników
Lacedemonu, którzy walczyli o wolność swego kraju. W najgłębszym moim przekonaniu, nie znalazłaby
się tego dnia w obliczu niebios żadna, choćby nie wiedzieć jak liczna siła, która zdołałaby się oprzeć
ich naporowi.

Gdy nastąpił wreszcie kres tej bezlitosnej rzezi, wyznaczone historykowi Jego Wysokości w kręgu
obronnej palisady miejsce oblężone zostało przez dwa bataliony zbrojnych helotów. Z rozkazu
niejakiego Pausaniasa, by nie brać jeńców, mordowali oni bez pardonu każdego Azjatę znajdującego
się w zasięgu ich mieczy. Widząc to, pobiegłem ku nim, błagając w ich języku, by darowali życie
naszym żołnierzom.

Taki był jednakowoż w Grekach strach przed najeźdźcą ze Wschodu, nawet w chwili jego popłochu i
rozbicia, że nikt mnie nie usłuchał i ani na chwilę nie zaprzestał rzezi. Mnie samego chwyciły ich ręce,
odchylając do tyłu moją głowę, aby szyja wystawiona została na cięcie ostrza. Sam chyba bóg Ahura
Mazda podpowiedział mi, chociaż może był to odruch wywołany grozą chwili, bym zaczął wykrzykiwać
zapamiętane Z opowieści jeńca Kseonesa imiona Spartan: Leonidas, Dienekes, Aleksandros,
Polynikes, Kogut.

Na ich dźwięk heloci natychmiast wstrzymali swe miecze.

Rzeź ustała.

Pojawili się oficerowie Spartiaci, którzy przywołali do porządku swych uzbrojonych poddanych.
Związawszy mi ręce za plecami, obalono mnie na ziemię, prosto pod nogi imponująco się
prezentującego wojownika, Spartanina, którego skóra, oblepiona strzępami ludzkiej tkanki, jeszcze
parowała świeżą krwią pokonanych. Heloci powtórzyli mu imiona wojowników, które przed chwilą
wykrzyczałem. Przypatrzywszy się Z powagą mej osobie, spartański oficer zapytał:
— Czy wiesz, kim jestem ?

Odpowiedziałem przecząco.

— Jestem Dekton, syn Idotychidesa. To mnie miałeś na myśli, wymieniając imię „Kogut”.

Poszanowanie dokładności nakazuje mi tu stwierdzić, iż wszystko, co powiedział o wyglądzie tego


mężczyzny jeniec Kseones, w najmniejszej mierze nie oddawało sprawiedliwości jego rzeczywistej
urodzie. Wojownik, który stał nade mną, przedstawiał swą osobą wzorzec młodości

i wigoru. Miał blisko dwa metry wzrostu i odznaczał się wspaniałą urodą, a zarazem szlachetność jego
rysów zaprzeczała podłości położenia i stanu, w którym dorastał i z którego, jak tego dowodził jego
wygląd, został tymczasem wyniesiony.

Klęczałem tedy przed nim, zdany na jego łaskę, błagając o zmiłowanie. Powiedziałem mu, że jego
współtowarzysz wałki, Kseones, przeżył termopilską bitwę i ratowany przez królewskich doktorów,
opowiadał historię, z której, jako spisujący ją skryba, powziąłem znajomość owych imion Spartan
wykrzyczanych z nadzieją zachowania życia.

Tymczasem zebrał się wokół mnie już dobry tuzin spartańskich wojowników. Wszyscy jednogłośnie
wyrazili niewiarę w istnienie wspomnianego przeze mnie dokumentu i okrzyczeli mnie kłamcą.

— Jakąż to bajkę o męstwie Persów zmyśliłeś, ty podły skrybo ? — rzucił jeden z nich. — Utkałeś
dywan kłamstw, żeby wbić w dumę swego króla?

Innych, znających dobrze imię Kseonesa, Dienekesowego giermka, oburzało moje posłużenie się nim,
jak również przywołanie imienia jego szlachetnego pana w niegodnym celu ratowania własnej skóry.

Przez cały ten czas Dekton, zwany niegdyś Kogutem, zachowywał milczenie. Gdy nareszcie w
pozostałych opadła fala wściekłego wzburzenia, z właściwą Spartanom zwięzłością zadał mi jedno
tylko pytanie: gdzie po raz ostatni widziano Greka Kseonesa?

— Jego ciało z należną czcią poniesiono z rozkazu perskiego kapitana Orontesa do ateńskiego
sanktuarium, zwanego przez Hellenów świątynią Persefony Zakrytej.

Usłyszawszy to, Spartanin Dekton wzniósł dłoń na znak łaski.

— Ten człowiek mówi prawdę — rzekł, po czym dodał, iż prochy jego przyjaciela Kseonesa już kilka
miesięcy temu przeniosła do Sparty jedna Z kapłanek tej właśnie świątyni.

Na tę wieść uszły ze mnie wszelkie siły. Zwaliłem się bezwładnie na ziemię pod ciężarem świadomości
całkowitej klęski, zarówno mej własnej, jak i całej perskiej armii, a także przytłoczony ironią losu,
który oto powalił mnie u nóg Spartan w tej samej postawie, do której przymuszono jeńca Kseonesa
przywleczonego przed oblicza wojowników Azji: pokonanego, na kolanach przed zwycięzcami.

Generał Mardoniusz poległ w bitwie pod Plateją; zginął w niej także kapitan Orontes.

A jednak Spartanie uwierzyli mi i zachowałem życie.


Przez prawie cały następny miesiąc przebywałem w Platei pod strażą helleńskich sojuszników, przez
których traktowany byłem z poszanowaniem i uprzejmością, po czym, pozostając jeńcem, podjąłem
obowiązki tłumacza w sztabie Zgromadzenia Sprzymierzonych.

Tak oto niniejszy dokument uratował mi życie.

Pozwolę tu sobie na wtręt odnoszący się do bitwy. Jego Wysokość pamięta może imię Aristodemos,
które nosił spartański oficer, kilkakrotnie wspomniany przez Kseonesa z racji swej poselskiej godności,
a potem również jako jeden z Trzystu pod Gorącymi Wrotami. Jako jedyny spośród Szlachetnych
zachował on życie, gdyż utraciwszy wzrok, ewakuowany został z wojennego obozu w dniu, który
poprzedzał ostami poranek obrońców.

Powróciwszy do Sparty żywy, wojownik ów takich doznał zniewag ze strony swych rodaków, którzy
obwołali go tchórzem, czyli „tresante”, co się tłumaczy jako „trzęsionka”, że stanąwszy na bitewnym
polu Platei, uznał, iż oto nadarza się sposobność odzyskania dobrego imienia, zatem dał imponujące
dowody męstwa, którymi wszystkich innych przewyższył, aby na zawsze zetrzeć plamę na swym
honorze.

Jednakowoż Spartanie nie odznaczyli go za to nagrodą, przyznając ją trzem innym wojownikom:


Posidoniusowi, Filokionowi i Amomfaretusowi. Rada dowódcza uznała bitewne wyczyny Aristodemosa
za nierozsądne i zgoła niebezpieczne, jako że wyrywając się w krwawym zaślepieniu przed szeregi,
najwyraźniej szukał on śmierci na oczach wszystkich, aby odpokutować niesławę, jaką mu przyniosła
bitwa o Termopile. Tymczasem, zdaniem dowódców, Posidonius, Filokion i Amomfaretus wykazali się
szlachetniejszego gatunku męstwem: męstwem człowieka, który chce żyć, walcząc jak bohater.

Powróćmy wszakże do mych losów. Przez dwa lata pozostawałem w Atenach pod strażą, będąc
tłumaczem i skrybą, co dało mi sposobność przyglądania się i przysłuchiwania nadzwyczajnym,
bezprecedensowym zgoła zmianom dokonującym się w tym mieście.

Dźwigało się ono z ruin. Zdumiewająco szybko odbudowano miejskie mury oraz port, jak również
publiczne i handlowe budynki, siedziby sądów i władz miejskich, domy mieszkalne, sklepy, place
targowe i warsztaty. Całą Helladę, a zwłaszcza miasto Ateny, raz jeszcze ogarnął pożar, tym razem
jednak były to płomienie śmiałego zapału i wiary w siebie. Zdawało się, jakoby na ramieniu każdego
obywatela spoczęła jakaś niebiańska dłoń, która wzbraniała wszelkiej bojaźliwości i wszelkiego
wahania. Z dnia na dzień Grecy wzięli swój los w swoje własne ręce. Oto pokonali najpotężniejszą w
historii świata armię i flotę; jakaż by ich zatem mogła powstrzymać pośledniejsza przeszkoda? Jakiej
miary musiałoby być dokonanie, o które nie mogliby się pokusić?

Ateńska flota przegnała okręty Jego Wysokości z powrotem ku Azji, przywracając wolność egejskim
wodom. Handel był w stanie rozkwitu. Z całego świata napływali do miasta bankierzy i przedsiębiorcy.

Wszelako cały rozmach owego gospodarczego odrodzenia blakł w zestawieniu z tym, jak zwycięstwo
wpłynęło na poszczególne jednostki

i na lud miasta jako całość. Duch optymizmu i przedsiębiorczości sprawił, iż każdy Ateńczyk
przepełniony był wiarą w samego siebie oraz w swych bogów. Ktokolwiek przeszedł próbę żelaza w
szeregach falangi lub w ogniu bitwy morskiej dzierżył w dłoniach wiosło, teraz uznawał się za
upoważnionego do uczestnictwa we wszystkich sprawach i debatach, które dotyczyły jego miasta.
Na przesiąkniętej krwią ziemi Hellady rozrastały się korzenie owej szczególnej formy rządów zwanej
„demokracją”, władzą ludu, która po odniesionym tryumfie osiągnęła stan pełnego rozkwitu. W sali
Zgromadzenia, podobnie jak w sądach, magistratach i na placach targowych, niżej urodzeni obywatele
wysuwali się na czoło z zapałem i poczuciem pewności siebie.

W oczach Greków zwycięstwo stanowiło dowód potęgi i wspaniałości ich bogów. W naszym, bardziej
cywilizowanym pojęciu, bóstwa te jawią się jako przepełnione próżnością stwory, miotane szaleńczymi
namiętnościami, a zatem całkiem po ludzku słabe i grzeszne, niegodne tego, by je mienić boskimi; dla
Greków wszakże ich bogowie byli uosobieniem i ucieleśnieniem tego, co — choć wyolbrzymione ponad
ludzką skalę — stanowiło istotę ducha i sensu istnienia. Grecka rzeźba na równi z atletyką skupiała
się na ludzkim ciele; ich literatura i muzyka — na ludzkich namiętnościach, zaś ich dysputy i filozofia
— na człowieczym rozumie.

Nastąpiła triumfalna eksplozja sztuki. Odbudowanym z popiołów ścianom najskromniejszego nawet


domostwa dodawał splendoru jakiś fresk, a nadto wszędzie musiała być obecna jakaś statua lub
pomnik, wyrażający dziękczynienie bogom oraz uświetniający chwałę greckiego oręża. Rozkwitały
teatry i chóry. Tragedie Ajschylosa i Frynicha przyciągały do „ theatronu ” całe tłumy pomieszanych
między sobą obywateli

i przybyszów wysoko i nisko urodzonych, którzy zasiadali na trybunach, aby w skupieniu, a niekiedy z
zapartym z podziwu tchem, oglądać dzieła, którym Grecy przepowiadali wieczną sławę.

Jesienią drugiego roku mej wojennej niewoli, gdy nadszedł złożony przez Jego Wysokość okup,
zostałem uwolniony wraz ze znaczną liczbą oficerów armii Imperium, i powróciłem do Azji.

Zostawszy przywróconym do służby na dworze Jego Wysokości, podjąłem obowiązki spisywacza spraw
Imperium. Pod koniec następnego lata przypadkiem, a może znów zrządzeniem boga Ahury Mazdy,
znalazłem się w portowym mieście Sydon, gdzie polecono mi asystować przy przesłuchaniach pewnego
kapitana, Greka z Eginy, którego galerę zepchniętą przez burzę na egipskie wybrzeże, wzięły do
niewoli fenickie okręty wojenne z floty Jego Wysokości. Czytając jego dziennik okrętowy, natrafiłem na
zapis pewnego rejsu z poprzedniego lata, kiedy to okręt wypłynął zlacedemońskie go portu Epidaurus
Limera, a jego docelowym portem były Termopile.

Uległszy moim namowom, oficerowie Jego Wysokości poczęli wypytywać jeńca o tę wyprawę. W
odpowiedzi kapitan ujawnił, że statek jego został wraz z kilkoma innymi najęty do
przetransportowania grupy spartańskich oficerów i dyplomatów, mających uświetnić swą obecnością
poświęcenie pomnika upamiętniającego Trzystu.

Jak zeznał ów kapitan, na pokładzie jego statku znajdowało się grono spartańskich niewiast, żon i
krewnych poległych Spartan.

Wedle jego słów zakazany był jakikolwiek kontakt pomiędzy oficerami statku i owymi jego
szlachetnymi pasażerkami. Niezrażony, wypytywałem go usilnie w tej kwestii, nie udało mi się jednak
uzyskać ani dowodów, ani poważnych domniemań dotyczących obecności wśród owych dam pań Arete i
Paraleii bądź też innych małżonek wojowników wymienionych w opowieści Kseonesa. Kapitan
poprzestał na informacji, iż jego statek wylądował na wschodnim krańcu tej samej plaży, na której
obozowały wojska Jego Wysokości podczas oblężenia Gorących Wrót. Wedle jego słów, spartańska
delegacja zeszła tam na brzeg, pozostałą drogę pokonując pieszo.
Następnie ujawnił ów kapitan, iż kilka miesięcy wcześniej na górnych obrzeżach pastwisk
trachijskiego płaskowyżu, dokładnie w miejscu obozowania Jego Wysokości, tubylcy natrafili na
zwłoki trzech greckich wojowników. Mieszkańcy Trachidy zachowali je z należną czcią mogli przeto z
odpowiednimi honorami przekazać szczątki poległych w ręce Lacedemończyków.

Jakkolwiek zawsze w takich okolicznościach pozostaje pewien margines niepewności, to w tym


przypadku zdrowy rozsądek podpowiada, iż niewątpliwie chodziło o zwłoki Rycerza Dorejona, Skiryty
zwanego Ogarem oraz przestępcy, który nosił przydomek „ Piłkarz uczestników owego nocnego ataku
na namiot Jego Wysokości.

Dowodzony przez naszego jeńca okręt przetransportował również do

Aten prochy jeszcze innego lacedemońskiego wojownika. Kapitan nie potrafił określić jego tożsamości,
jednakowoż wyznam, że serce gwałtownie poczęło się tłuc w mych piersiach, gdyż przyszło mi na myśl,
iż mogły to być szczątki samego autora zanotowanej przeze mnie opowieści. Zarzuciłem tedy Greka
kolejnymi pytaniami.

W odpowiedzi wyjaśnił mi, że po bitwie u Gorących Wrót ciała ostatnich poległych, jak również urny z
prochami spopielonych wojowników, znaleziono na grzebalnym terenie Lacedemończyków, który
mieścił się na szczycie pagórka znajdującego się nad samym brzegiem nadmorskiego urwiska.
Wymogłem na greckim kapitanie tak szczegółowe wyjaśnienia względem topografii tego miejsca, że
mogę sobie teraz pozwolić na niemal pewne stwierdzenie, iż chodzi o to właśnie wzniesienie, na którym
ponieśli śmierć ostatni obrońcy Wąwozu.

Nie upamiętniły ich żadne atletyczne igrzyska, a jedynie skromny obrzęd przepełnionego najgłębszą
powagą dziękczynienia, skierowanego do Zeusa Zbawiciela, do Apolla oraz do Erosa i Muz, która to
uroczystość — jak nam powiedział Grek — trwała mniej niż godzinę.

Myśli kapitana, co nietrudno było zrozumieć, w większym stopniu zajmował wówczas problem
morskiego pływu i bezpieczeństwa dowodzonej przez niego jednostki niż kwestia uroczystości
upamiętniających poległych niegdyś wojowników. Wszelako, jak wyznał, było coś, co na tyle zdało mu
się szczególne, iż zachował to w pamięci. Otóż jedna spośród znajdujących się na pokładzie
spartańskich niewiast przez cały czas trzymała się na uboczu. Kiedy jednak po odwiedzeniu
uświęconego przelaną krwią miejsca przyszło zejść na ląd, wyraźnie zwlekała z przyłączeniem się do
swych wdowich towarzyszek. Spóźniała się aż tak bardzo, wspominał kapitan, że trzeba było wysłać do
niej jednego Z majtków, aby ją ponaglił.

Z wielkim zainteresowaniem zacząłetnm się dopytywać o imię owej niewiasty, jednakże kapitan, co
było całkiem zrozumiałe, ani się o nie nie zapytał, ani nie został o nim poinformowany. Nie
poprzestawszy na tym, zapytałem, czy owa niewiasta wyróżniała się czymś szczególnym, co pomogłoby
w ustaleniu jej tożsamości. Kapitan odparł, że nic nie zwróciło jego uwagi.

— A jej twarz? — indagowałem go. — Znamionowała młodą czy wiekową osobę? Na ile wyglądała
lat?

— Nie mam pojęcia — odparł mi na to.

— Jak to ?
— Jej oblicze zakryte było woalem — wyjaśnił Grek. — Widać było jedynie oczy.

Począłem go wypytywać o same monumenty: z jakiego były wykute kamienia i jakimi je opatrzono
inskrypcjami. Opowiedział mi o tym, co zapamiętał, lecz nie było to wiele. Przypomniał sobie wszakże,
iż na nagrobnym kamieniu Spartan wykuto kilka wersów poety Simonidesa, który zresztą osobiście
uczestniczył w uroczystości poświęcenia pomnika.

— Potrafisz sobie przypomnieć to epitafium? — zapytałem. — Czy może za długie było, abyś je
mógł zapamiętać?

— Bynajmniej — odparł kapitan. — To było napisane w spartańskim stylu. Krótko, bez zbędnych
słów.

Tak niewiele tych słów było, powiedział, że nawet w równie słabej jak jego pamięci napis ten wyrył się
na zawsze.

O xein angellein Lakedaimoniois hoti tede

keimetha tois keinon rhemasi peithomenoi

Postarałem się przełożyć ten dwuwiersz najdokładniej, jak tylko byłem zdolny:

IDŹ, POWIEDZ SPARTANOM, PRZECHODNIU NIEZNANY

ŻE LEGLIŚMY TU, POSŁUSZNI PRAWOM NAM NADANYM

You might also like