Fragment Potyczki Z Freudem UTM

You might also like

Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 7

WSTĘP

Przeglądając witryny internetowe, natrafiłem kiedyś na dwa – nazwijmy


to – ogłoszenia.
Pewien znany warszawski psycholog, specjalista od rozmaitych nowa-
torskich technik terapeutycznych, daleko wykraczających poza granice
psychologii akademickiej, w sposób nader zachęcający prezentuje swoje
zawodowe dossier. Otóż w zamian za – rzecz jasna – stosowną opłatę
gotów jest „przywrócić równowagę” w „splątanym systemie rodzin-
nym” każdego swojego potencjalnego klienta. Gotów jest także – w toku
dalszych co najmniej kilkudziesięciu sesji – „rozwiązać”,
a nawet„rozpuścić” wszystkie jego „splątania relacyjne” (cokolwiek by
to miało znaczyć), wszystkie „emocjonalne blokady”, „nieuświado-
mione kompleksy”, będące źródłem „życiowych problemów”,
„zahamowań” i „lęków”.
Inny znany warszawski (to naprawdę nie jest wyraz stołecznego szo-
winizmu, tak się po prostu złożyło) psycholog, tym razem ortodoksyjny
wyznawca reguł statystyki, twardy akademik podążający wąską, ale bez-
pieczną ścieżką wytyczaną przez badania empiryczne, proponuje terapię
co najmniej równie spektakularną. Ktokolwiek odwiedzi jego gabinet,
zyska szansę, aby w sposób zgodny z „najnowszą, naukową wiedzą”
zmodyfikować „błędne schematy poznawcze”.Zmodyfikować na rzecz
– jak się łatwo domyślić – schematów właściwych, gwarantujących, że
nie tylko nasze „relacje z ludźmi”, lecz także nasze „relacje ze światem”
i „mechanizmy psychologiczne odpowiedzialne za funkcjonowanie w
społeczeństwie” będą „właściwe”, „dobre” i „zdrowe”.
POTYCZKI Z FREUDEM

Zakładając, że ci dwaj psychoterapeutyczni luminarze (choć reprezen-


tujący radykalnie różne szkoły, oferujący przecież to samo) potrafią
rzeczywiście zapewnić swoim pacjentom wszystko to, co obiecują, czy
możemy sobie w ogóle wyobrazić, kim byśmy się stali po takiej skutecz-
nie przeprowadzonej przez nich terapii? Jak – po usunięciu wszystkich
tych „blokad”, „splątań”, „lęków”, „zahamowań”, „rodzinnychuwi-
kłań”, „kompleksów”, „niedojrzałości” – funkcjonowalibyśmy w świe-
cie, który przecież (w odróżnieniu od nas) wskutek tych terapeutycznych
zabiegów nie zmieniłby się ani trochę?

* * *

Nie chodzi tutaj w żadnym razie o jakąś perwersyjną apoteozę splątania


i cierpienia. Nie chcę także powiedzieć, że na przykład kanadyjski pisarz
Malcolm Lowry poddany solidnej psychoterapii (i kuracji odwykowej)
nie napisałby Pod wulkanem, jednej z największych dwudziestowiecz-
nych powieści, ale za to miałby szansę na życie nieco mniej naznaczone
chaosem, uzależnieniem i męką, więc już choćby z tego powodu warto
było wysłać go w odpowiednim momencie na leczenie. Sam ten ekspe-
ryment myślowy jest według mnie z gruntu absurdalny. Wydaje mi się
produktem naiwnej wiary w omnipotencję psychoterapii, której final-
nym, ale zupełnie niemożliwym do osiągnięcia produktem ma być
klasyczny człowiek bez właściwości: zintegrowany, pozbawiony
kompleksów i lęków, zadowolony z życia, pozostający w satysfakcjonu-
jącej „relacji” (w żargonie terapeutycznym miłość zwykło się określać
mianem „bycia w relacji”), wyzbyty niepokojących wątpliwości,
nałogów i lęków. .
Chodzi tu raczej o świadomość, że nie ma i nie mogło być innego
Malcolma Lowry’ego. Że – powracając do metafory z pierwszego roz-
działu – jego daimon, jego los, obraz czy jakkolwiek nazwać tę specy-
ficzną jakość określającą naszą tożsamość, był nierozerwalnie związany
z piekłem alkoholizmu, dojmującym poczuciem osamotnienia i nie-
szczęścia. Oraz artystycznym geniuszem, który pozwolił mu, a może
wręcz zmusił go, żeby zamknąć to doświadczenie w literackiej formie,
WSTĘP

dzięki czemu ten wymiar rzeczywistości, ten infernalny rejon ludzkiej


egzystencji mógł zostać odkryty i opisany.
Nie wynika z tego – podkreślam – że to dobrze albo źle. Nie wynika
z tego także, że sztuka jest wartością wyższą niż tak czy inaczej szczęśli-
we bądź spełnione życie. Wynika z tego wyłącznie, że Malcolm Lowry
był tym, kim był, ponieważ nie było i nie mogło być innego
Malcolma Lowry’ego.

* * *

Osobiste dramaty, najskrytsze lęki i zahamowania, melancholijne noce,


podczas których stają nam przed oczami najczarniejsze i najbardziej
przerażające warianty naszego przyszłego losu, oraz dziwaczne, pełne
ukrytych pretensji, zaszłości i niedomówień, a często także niezawinio-
nego cierpienia stosunki rodzinne budują naszą tożsamość, naszą niepo-
wtarzalną biografię.
Przydarzają się tylko nam.
Innych nas po prostu nie ma.
Być może nasz lęk przed rozmaitymi kompleksami i patologiami,
które nas dotykają, jest wyrazem lęku przed byciem tym, kim jesteśmy
naprawdę. Na co dzień przywdziewając bezpieczne, społecznie akcepto-
walne maski, oddalamy się od niepokojących stron naszej osobowości,
powracających w snach, odzywających się symptomach, uzależnie-
niach, głupich i nieodpowiedzialnych zachowaniach, zdradach czy
konfliktach. Wyrzekamy się naszych patologii, składamy je na ołtarzu
wyidealizowanej – ale odartej z wszelkiej swoistości – wizji „człowieka
zintegrowanego”.
Słynne pierwsze zdanie Anny Kareniny Lwa Tołstoja w doskonale
lapidarnej, ironicznej i skondensowanej formie wyraża tę prostą prawdę.
„Wszystkie szczęśliwe rodziny – pisze Tołstoj – są do siebie podobne,
każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób”1. Tym,
co różnicuje, indywidualizuje, nadaje niepowtarzalny rys, jest zatem

1
L. Tołstoj, Anna Karenina, przeł. K. Iłłakowiczówna, Znak, Kraków 2012,
s. 9.
POTYCZKI Z FREUDEM

właśnie splątanie, sekretna historia, o której nie mówi się głośno, zmowy
milczenia wokół zdrad, szaleństw, samobójstw, dzieci z nieprawego
łoża, kochanek i kochanków, ukrywanych przed żoną lub mężem – ale
ukrywanych zazwyczaj w płytkim, podszytym napięciem niedomówie-
niu przy rodzinnym stole. Wiodących potem swój fantomatyczny,
przeklęty żywot w pretensjach, kłótniach, groźbach i emocjonalnych
przemówieniach wygłaszanych w trakcie rozpraw rozwodowych.
Tołstojowska szczęśliwa rodzina to figura bezdusznej fasady, mario-
netkowego znieruchomienia, amorficznej powtarzalności. Powieść –
a zatem opowieść o losach, o meandrach życia – rozpoczyna się
wspomnianym słynnym zdaniem. Ale losy bohaterów – czy raczej ich
istnienie jako bohaterów, jako postaci obdarzonych indywidualnością,
jako wielowymiarowych istnień, nie zaś bezbarwnych wydmuszek –
zaczynają się akapitem następującym po zdaniu inicjalnym. Przypo-
mnijmy go.
„W domu Obłońskich zapanował całkowity zamęt. Żona dowiedziała
się, że mąż ma romans z Francuzką, byłą guwernantką ich dzieci,
i oświadczyła, że nie może mieszkać z nim pod jednym dachem. Ten stan
rzeczy trwał już trzeci dzień i dawał się srodze we znaki zarówno
małżonkom, jak i wszystkim członkom rodziny Obłońskich. Wszyscy
członkowie rodziny i domownicy wyczuwali, że ich współżycie nie ma
sensu, i że ludzie, którzy przypadkowo spotkali się w jakimś zajeździe,
mają ze sobą więcej wspólnego niż oni, członkowie rodziny i domowni-
cy Obłońskich. Pani nie wychodziła ze swoich pokoi; pana od trzech dni
nie było w domu; dzieci błąkały się z kąta w kąt; Angielka pokłóciła się
z klucznicą i napisała list do przyjaciółki, prosząc o wyszukanie nowej
posady; kucharz ulotnił się jeszcze poprzedniego dnia w czasie obiadu;
kucharka gotująca na drugi stół i stangret prosili o zwolnienie”2.
Istnienie Obłońskich, istnienie odróżnione od bezwładnej masy
szczęśliwych rodzin, konstytuuje się zatem w chwili, kiedy w ich domu
„zapanowuje całkowity zamęt”. Dopiero wtedy ich los staje się rozpo-
znawalny, dopiero wtedy te dotąd nieobecne, nieistniejące w języku,

2
L. Tołstoj, Anna Karenina, przeł. K. Iłłakowiczówna, Znak, Kraków 2012,
s. 9.
WSTĘP

a więc nieistniejące w ogóle, postacie zostają ustanowione jako realne


byty. Wcześniej – przed „zapanowaniem zamętu” – nie uczestniczą
w istnieniu. W momencie zamętu wyłaniają się z pustki, z nicości
niezróżnicowania, z egzystencji negatywnej, doskonale pozbawionej
wszelkich atrybutów, wszelkich właściwości, wszelkiej uchwytnej
substancji.

* * *

Wyobraźmy sobie teraz, że przed rozpoczęciem Anny Kareniny, przed


„zapanowaniem zamętu” Obłońscy przechodzą gruntowną terapię. Że
wszelkie możliwości „zapanowania zamętu” zostają u źródła wychwy-
cone – bacznym okiem behawioralno-poznawczym, psychodynamicz-
nym albo hellingerowskim – i z pomocą odpowiednich terapeutycznych
zabiegów w porę zniwelowane. „Mąż” uświadamia sobie ukryty impuls
żądzy wobec „Francuzki”, powściąga go – i romans nie następuje.
Pozostali członkowie rodziny rozpoznają pojawiającą się u nich, na razie
w stanie zarodkowym, tendencję do wzajemnego wyobcowania i –
wskutek skutecznej interwencji psychologicznej – pozostają sobie bliscy
bardziej niż „ludzie, którzy przypadkowo spotykają się w jakimś
zajeździe”.
Co w takim przypadku stałoby się z Obłońskimi?
Otóż w takim przypadku Obłońscy w ogóle by się nie stali.
Bo wszystkie obiecywane przez tych uwodzicielskich specjalistów od
psychologicznego zbawienia stany i jakości pasują raczej do eksponatu
z gabinetu figur woskowych niż do kogoś, kto żyje, wplątany w zagma-
twaną sieć zależności z psyche, ludźmi i światem.

You might also like