Babula Grzegorz - A To Mistyka

You might also like

Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 150

BABULA GRZEGORZ

redakcja: nie dałem rady!


(2012)
Czekanie na cud

I.

– Ja go chyba zabiję!!!
Tak wtedy powiedziałem. Miałem do tego powód. Każdy na moim miejscu by się
zdenerwował. Wszystkiemu winien był ten partacz hydraulik. I oczywiście administracja.
Zaczęło się całkiem prozaicznie – od windy. Nie, właściwie jeszcze wcześniej. Od przewrotu
w komunikacji.
Było to chyba jesienią 1996 roku. Rozpętała się prawdziwa rewolucja naukowo-
techniczna. Przyczyną był wynalazek angielskiego fizyka Hodgsona. Silnik podprzestrzenny.
Rewelacja na miarę pierwszego pojazdu spalinowego. Silnik podprzestrzenny, zasilany
minimalną ilością energii, co było jego dodatkową zaletą w dobie powszechnego kryzysu
paliwowego, pozwalał na pokonywanie dowolnych odległości w czasie równym zeru. Po
prostu omijał przestrzeń. Z mojego dyletanckiego punktu widzenia wyglądało to
nieskomplikowanie. Wchodziło się do hermetycznej kabiny zaopatrzonej w ów cud techniki,
za pomocą klawiatury sterującej ustalało się współrzędne punktu docelowego, przyciśnięcie
startera – i już. Wychodziło się w innym miejscu. Wspaniałe uczucie – w ułamku sekundy
znaleźć się w odległym o tysiące kilometrów punkcie świata. Ba, nawet na innej planecie.
Wszędzie, gdzie dusza, zapragnie.
Wynalazek szybko wdrożono do produkcji, choć wykonanie nastręczało wiele
problemów. Kabina musiała być pancerna i doskonale hermetyczna. Zachodziła bowiem
możliwość wylądowania w próżni kosmicznej, w jądrze jakiegoś słońca i diabli wiedzą gdzie
jeszcze. Z początku było sporo wypadków. Mnożyły się zniknięcia niewprawnych
podróżników. Nie zahamowało to rozwoju nowej formy komunikacji. Po kilku latach kabina
PP stała się przedmiotem powszechnego użytku jak niegdyś samochód. Silnik
podprzestrzenny stał się wszechobecny. Ze względu na jego niewyobrażalną wręcz taniość,
zastosowano go również w windach. Kabina PP docierała wszędzie, trudno, jednak było nią
wjechać wprost do mieszkania.
Nasze osiedle, jako jedno z pierwszych w Warszawie, obdarzone zostało windami o
nowym napędzie. Miały one specyficzną konstrukcję. Ponieważ silnik, niezależnie od swych
gabarytów, miał stałą moc, zastosowano ograniczniki w układzie sterującym. W innym
przypadku winda mogłaby wyprysnąć nie wiadomo gdzie, a pancerna nie była. Wyglądała tak
samo, jak jej używane od lat poprzedniczki. Jedynie klawiatura miała odmienny kształt.
W bloku, w którym mieszkałem, winda zepsuła się już po tygodniu. Przestał działać układ
programujący jej skokowy ruch i zaczęła poruszać się płynnie. To znaczy zatrzymywała się
między piętrami. Trzeba było dużej wprawy i wyczucia w palcach, żeby utrafić we właściwe
piętro. Od początku podejrzewałem, że ta awaria to sprawka syna dozorczyni. Przepraszam –
gospodyni domu. Wszyscy pamiętali, jak pomalował psa Kozłowskich na różowo i podpalił
śmieci w zsypie. Na pewno dorwał się też do windy. Ale nie miałem na to dowodów. Co
innego jednak leżało u źródeł tej historii. Nawaliły kryzy w instalacji c.o. Kryzy przy rurach,
które przemyślny projektant umieścił w szybie windy. Hydraulik Bączek nie przychodził
tygodniami. A w szybie – Niagara. Lało się po ścianach i przeciekało przez sufit kabiny.
Zalało piwnice. Wreszcie fachowiec przyszedł, podłubał, powiedział: "Tera już będzie git" i
poszedł. Było git przez dwa dni. Potem znów coś strzeliło i potop zaczął się na nowo. Telefon
osiedlowego pogotowia technicznego nie odpowiadał, a Bączka widywało się przeważnie w
kawiarni "Jagusia". Zalanego jak nasze piwnice.
Taki był obraz sytuacji na dzień 16 lutego, kiedy to wyskoczyłem z domu po "Express".
Kiosk stał pod domem, więc chociaż było minus 10, nie założyłem na siebie nic ciepłego. Na
moim piętrze wsiadłem do windy, zatrzasnąłem drzwi i począłem gmerać przy przyciskach,
starając się utrafić w parter. I wtedy – stało się. Wrzątek z uszkodzonych rur przeciekł przez
strop i polał mi się za kołnierz. Niezbyt dobrze potrafię opisać, jak to się rozegrało, bo były to
ułamki sekund. Wrzasnąłem, prawą ręką schwyciłem się za poparzoną szyję, a lewą... No
właśnie. Lewa ręka przeleciała mi po wszystkich przyciskach i potencjometrach, coś w nich
trzasnęło, kątem oka zaś dostrzegłem błysk elektrycznego spięcia. Następna porcja gorącej
wody rzuciła mną o ścianę i oparłem się o starter. Rozległ się cichy świst, jak zawsze przy
skoku przestrzennym, i nastała cisza. Jeszcze przez chwilę rozcierałem sobie obolały kark,
zanim zrozumiałem, że wydarzyło się coś niedobrego. Przeniosło mnie. Nie wiadomo gdzie.
Za szybą drzwi nie widać już było dobrze znanego korytarza mojego bloku. Ten był zwykle
ciemny, bo znowu pokradli żarówki. Teraz do wnętrza windy wlewało się jaskrawe,
białożółte światło. Chyba słoneczne. Zastygłem z bezruchu i usiłowałem zdać sobie sprawę z
sytuacji. Z wolna ogarniał mnie lęk. Nie byłem już w moim domu, bo woda przestała się lać.
Winda, wyrwana wraz ze mną ze swojego szybu, powędrowała w nieznane. Przez zapaćkane
szkło usiłowałem wypatrzeć, gdzie właściwie się znalazłem: Nic nie mogłem dostrzec, bo
szybka była dokładnie zasmarowana błotem. Pewno znowu chłopak dozorczyni. Myślałem
szybko. Nie mogło być to miejsce niebezpieczne, pozbawione atmosfery, bo już bym się
udusił. Przez szpary przy futrynie przeciskało się ciepłe powietrze, o lekkim zapachu.
Przypominał mi on wieś, nie bardzo wiedziałem dlaczego. Zdałem sobie sprawę, że jeżeli nie
jestem już w moim bloku, to na nic zda się operowanie klawiszami. Mój "pojazd" nie miał
przecież własnego zasilania, a prąd czerpał z ogólnej sieci elektrycznej za pomocą styków
umieszczonych w ścianach zewnętrznych. Tak czy siak pozostawało mi jedno. Musiałem stąd
wyjść. Bez względu na konsekwencje.
Nie będę usiłował twierdzić, że nie drżała mi ręka, gdy chwytałem za klamkę. Nie
otworzyłem drzwi energicznym gestem, znamionującym pewność decyzji. Żadne tam "raz
kozie śmierć" czy "do odważnych świat należy". Już raczej "i chciałbym, i boję się". Powoli,
ostrożnie, jak saper rozbrajający minę, uchylałem drzwi, starając się nie słyszeć ich skrzypu,
od którego bolały zęby.
– Chwała Bogu! – powiedziałem głośno do siebie, gdy wyszedłem na zewnątrz.
Westchnienie ulgi poruszyło moją pierś, i mięśnie, napięte z emocji, sflaczały nagle. Nadmiar
wrażeń sprawił jednak, że zakręciło mi się w głowie i bezwładnie usiadłem na ziemi. Zdawało
się, że wypadek zakończył się szczęśliwie.
Znajdowałem się na łące. Niebo było bezchmurne, wiał lekki wiaterek, łagodnie falowały
trawy. Powietrze wypełniał miły zapach kwiatów i świeżego siana. W oddali widać było
zarys lasu. W najbliższej okolicy nie rosły żadne drzewa, jedynie sylwetka mojej windy
zakłócała ten równinny krajobraz. Siedziałem na trawie, rozkoszując się uczuciem
odprężenia, które mnie ogarnęło po chwilach lęku. Rozglądając się wokoło, dostrzegłem nie
opodal wydeptaną ścieżkę. Napełniło mnie to otuchą. Dalszy ciąg mojej eskapady wydał mi
się szalenie prosty. Dojdę do najbliższego zamieszkanego przez ludzi miejsca i stamtąd
zwyczajną kabiną PP wrócę do domu. Jedyne, co mi grozi, to możliwość dłuższego spaceru.
Ale ścieżka wyglądała na często używaną, więc droga do wsi nie mogła być daleka.
Posiedziałem jeszcze kilka minut i gdy zaczęło mi już być niewygodnie, zdecydowałem się
ruszyć na poszukiwanie ludzi: Wstałem, popatrzyłem na bezużyteczną bez prądu windę i
skierowałem się ku ścieżce. Maszerowało mi się przyjemnie. Oczy cieszył widok
rozkwitającej roślinności, wiatr chłodził skronie, więc nic dziwnego, że zacząłem nawet
pogwizdywać. Szedłem w kierunku lasu. Nie wiem czemu, ale pomyślałem sobie, że właśnie
tam prędzej znajdzie kres mój niecodzienny wypad turystyczny. Po przejściu kilkuset metrów
gwizd zamarł mi na ustach i mimowolnie zwolniłem kroku.
Zaraz, zaraz – pomyślałem ze zdumieniem – przecież mamy teraz zimę. A tu lato w całej
pełni.
To było rzeczywiście zastanawiające. Chyba... chyba że znajduję się na drugiej półkuli.
Jakaś Australia czy Nowa Zelandia. Naokoło jednak rozpoznawałem znajome rośliny.
Chabry, gdzieniegdzie bratki, mięta i wszechobecny mniszek, rozsiewający wszędzie swe
puszyste nasionka. Gorączkowo usiłowałem przypomnieć sobie, czy na antypodach mogą
występować podobne gatunki. Nie miałem na ten temat wiadomości. Widać mogą.
Co za różnica – pocieszyłem się w duchu. – Australia czy Argentyna. Najwyżej zobaczę
kangura. Mogę stąd z łatwością wrócić do Warszawy.
I tak, błogosławiąc i przeklinając równocześnie kabiny PP, powędrowałem dalej.
Niedaleko, bo kolejna myśl sprawiła, że nogi wrosły mi w ziemię. Uświadomiłem sobie, że
jest słoneczny dzień. SŁONECZNY!!! Podniosłem głowę i rozejrzałem się po niebie. Że też
od razu tego nie zauważyłem.
Nie było słońca!
Nieboskłon był błękitny, bez jednej chmurki, pogoda jak drut, a słońca ani śladu. Światło
wydobywało się nie wiadomo skąd. Spojrzałem pod nogi. To było przerażające. Nie rzucałem
cienia. Zaschło mi w gardle. Z wysiłkiem przełknąłem ślinę.
– To skutki szoku! – powiedziałem głośno. Nie zabrzmiało to zbyt przekonujące.
Nie myśleć o tym, nie myśleć – mówiłem do siebie. – To zaraz minie. Zdenerwowałem się
i mam przywidzenia.
Wmawiałem sobie, że za chwilę napotkam ślady cywilizacji, wrócę do domu, wezmę na
uspokojenie, prześpię się i wszelkie omamy znikną. Nie czułem się bynajmniej pocieszony.
Radosny, słoneczny krajobraz zaczął emanować grozą i podmuch tajemnicy zmroził mi
członki. Ruszyłem jednak do przodu. Nie mogłem stać przecież w miejscu. Zbliżałem się do
lasu.
Gdy byłem kilkadziesiąt kroków od niego, ujrzałem coś, co na powrót napełniło mnie
otuchą. Ścieżka skręcała w szeroką przecinkę, a na zakręcie stał słup z tablicą. Chyba
ogłoszeniową. Już z daleka rozpoznawałem litery. Anons był jednak bardzo dziwaczny. Gdy
zbliżyłem się już wystarczająco, by pojedyncze znaki ułożyły się w zdania, odczytałem:
KILO OBIEREK DAM ZA KOPEREK PYTAĆ W BRAMIE O AKUSZERKĘ
A poniżej:
SPRZEDAM ZAPAŁKI, TROCHĘ UBYWANE WEZMĘ CO BĄDŹ. NAJCHĘTNIEJ
WIECZOREM
Dziwne. Może to żart? Zagadkowy był ponadto fakt, że napisy były po polsku. Nie jestem
więc w Australii. W takim razie gdzie? Szedłem przed siebie, jak zahipnotyzowany wpatrując
się w idiotyczne napisy. W pewnym momencie litery zatańczyły mi przed oczami, zamigotały
i rozwiały się jak dym. Potrząsnąłem głową, mocno zaciskając powieki. Kiedy je rozwarłem,
na tablicy widniał nowy tekst. Zbliżyłem się na odległość wysuniętej ręki i z zaciekawieniem
oglądałem domniemany słup ogłoszeniowy. Było to jednak coś innego. Do wpuszczonego w
ziemię, nie okorowanego pala niedbale przybito sosnową deseczkę, na której niewprawną
ręką wypisano kilka słów. Czerwoną farbą, jaskrawie odcinającą się od tła. Jak mogłem się
tak pomylić? To był zwyczajny drogowskaz. Napis głosił:

DO ZATOKI – DWA KROKI


I strzałka. Wskazująca wyraźnie, że do owej zatoki należy iść ścieżką zagłębiającą się w
las. Napis był co prawda śmieszny, ale nie tak znowu dziwny. Pomedytowałem chwilę nad
przywidzeniami, nawiedzającymi mnie tak nieoczekiwanie. Nie doszedłem do żadnych
budujących wniosków. Trzeba było iść dalej.

II

Przecinka wiła się jak oszalała, co o ile mi wiadomo, nie leży w charakterze przecinek.
Dawno też zrobiłem te "dwa kroki", a nigdzie nie było widać wody. Zdenerwowany i
znużony przeciągającą się wędrówką, zacząłem baczniej rozglądać się na boki. A było co
oglądać, jak się zaraz okazało. Ale kolejno następujące po sobie wstrząsy sprawiły, że
zacząłem obojętnieć. Oto co rejestrowały moje otumanione zmysły.
Na pobliskich sosnach wcale nie rosły szyszki. O, nie! Z gałęzi zwieszały się miniaturowe
co prawda, ale prawdziwe orzechy kokosowe. Wiem, bo sprawdziłem. Roztłukłem jeden o
kamień i po raz pierwszy w życiu spróbowałem mleczka kokosowego. Smakowało jak zupa
ogórkowa i miało podejrzaną, niebieską barwę.
To szok – powiedziałem sobie, nie wiadomo który raz. Nie zdziwiło mnie więc to, że
orzech rozłupał się na dwie idealnie równe połowy i że żadna kropla nie spadła na ziemię. Nie
zaskoczyło mnie również to, że gdy odrzuciłem pusty orzech, obie połówki opadły obok
siebie, odbiły się i złożyły z powrotem w doskonałą kulę. Zachichotałem, bo rozbawiło mnie
to wydarzenie, i już miałem ruszyć przed siebie, gdy usłyszałem tętent. Uskoczyłem za
drzewo i z napięciem oczekiwałem na konia. Właściwie nie wiem, czemu się schowałem, ale
chyba dobrze zrobiłem. To nie był koń. Po ścieżce przegalopował centaur. Pół człowieka, pół
ogiera. Ubrany w elegancki, ciemny garnitur w popielate prążki, pod szyją muszka, na głowie
zaś kapelusz typu borsalino. Marynarka nie była zapięta i jej poły rozwiewały się w pędzie,
ukazując śnieżnobiałą koszulę w granatowe grochy. Pod pachą ściskał parasol i aktówkę.
Miał zaaferowany wyraz twarzy i przypominał Bustera Keatona. Na jego płowym zadzie
dostrzegłem okrągły znak, jaki się zwykle wypala koniom, z napisem: "Stadnina Koni –
Janów Podlaski". Gdy mnie mijał, coś zabrzęczało o kamienie i potoczyło się po trawie.
Odczekałem, aż się trochę oddali, i wyszedłszy zza drzewa zacząłem szukać zguby. Błysnęło
wśród leśnej runi i bez zdziwienia podniosłem podkowę. W pierwszym odruchu chciałem
krzyknąć za nim, ale się powstrzymałem. Uważniej obejrzałem znalezisko. Oczywiście nie
była to zwyczajna podkowa. Połyskiwała starannie wypolerowanym metalem, w którym
rozpoznałem miedź, i miała wytłoczone litery. Bardzo ozdobne. "Pamiątka z Sopotu".
Wzruszyłem tylko ramionami. Przestałem się zdumiewać, ale zaczęła mnie ogarniać
wściekłość. Gdzie ja do cholery jasnej jestem? Z rozmachem odrzuciłem podkowę. Odbiła się
od drzewa i upadła dokładnie w to samo miejsce, w którym ją znalazłem. Czary, psiakrew. Z
nagła zaniepokoił mnie jakiś szelest. Drgnąłem i gwałtownie obróciłem się w kierunku, skąd
dochodził. Spomiędzy krzaków bzu, pokrytych różanym kwieciem, wynurzyła się przepiękna
dziewczyna. Kompletnie pozbawiona odzienia, jeżeli nie liczyć drobnego listka figowego w
wiadomym miejscu, trzymającego się tajemniczym sposobem. Zaszczyciła mnie obojętnym
spojrzeniem i nie zwracając uwagi na moją osobę, szła ku przeciwległej stronie przecinki.
Poruszała się z gracją modelki. Kiedy tylko odzyskałem oddech, zawołałem do niej ochryple
(znów zaschło mi w gardle):
– Halo, panienko!
Zatrzymała się, odwróciła głowę i zamrugawszy sarnimi oczyma, zastygła w
wyczekującej pozie. Podszedłem ku niej parę kroków i starając się, by mój głos przestał być
podobny do skrzeku, zapytałem:
– Przepraszam najmocniej, pani tutejsza?
– Niewątpliwie – aksamit, czysty aksamit. Mogłaby prowadzić nocny program radiowy.
– A co to jest właściwie za miejsce?
– Niewątpliwie – brzmiała kolejna odpowiedź.
– Przepraszam, nie zrozumiałem – pochyliłem się w jej kierunku i do mojego nosa dotarł
zapach perfum "Chanel 5". – Czy mogłaby pani wyjaśnić to dokładniej?
– Niewątpliwie.
– A więc?
– Niewątpliwie – goła Wenus opuściła firanki rzęs i nie wiadomo czemu zarumieniła się.
Opadły mi ręce. Niedorozwinięta czy co? Zaryzykowałem następne pytanie:
– Czy umie pani mówić coś innego?
– Niewątpliwie – odparła. Co było zresztą do przewidzenia.
– Więc niech pani coś powie! – zacząłem się gorączkować:
– Niewątpliwie – rozmowa przypominała popularną zabawę w "pomidor". Ale ja nie
byłem już dzieckiem i bawiłem się w to ostatnio czterdzieści lat temu.
– Wykrztuś coś z siebie, na litość boską! – wrzasnąłem. Pracujesz w zegarynce?!
– Niewątpliwie – powiedział katarynkowy anioł w ludzkiej skórze i znienacka wyciągnął
zza pleców palącego się papierosa. Po jego duszącym smrodzie rozpoznałem, że był to
"Ekstra-Mocny". Z wściekłością patrzyłem, jak się zaciąga, wypuszcza dym i odwróciwszy
się ode mnie plecami, odchodzi w kierunku ściany lasu, by po chwili zniknąć w gąszczu. Na
ustach zawisły mi ostatnie słowa; jakie chciałem do niej skierować. "W lesie się nie pali, jest
sucho!" ale dałem za wygraną, choć buntował się we mnie praworządny i obowiązkowy
członek społeczeństwa. Odkrzyknęłaby: "Niewątpliwie!" i paliłaby dalej.
Poczułem wzbierającą wściekłość. Ale już nie na nią. Przypomniał mi się człowiek, który
był odpowiedzialny za sytuację, w jakiej się znalazłem. Za to, że tu byłem, i za to, że nie
wiedziałem, co mnie dalej czeka. Hydraulik, który spaprał kryzy. Zabulgotało mi w krtani i
wtedy właśnie głośno powiedziałem:

III

– Ja go chyba zabiję! Żebym go tylko dostał w swoje ręce!


Coś niespodziewanie mignęło mi przed oczami, jakby zgęstek mgły, a gdy mgła się
rozwiała, na ścieżce pojawił się on. Hydraulik. Stał bokiem do mnie i początkowo nic nie
dostrzegał poza butelką piwa, którą właśnie przechylał do ust. Był ubrany w ufajdaną
smarami fufajkę i drelichowe spodnie. Wyszmelcowany berecik zsunął zawadiacko na ucho.
Zauważyłem resztki szybko topniejącego śniegu na jego butach. Widać porwało go wprost z
ulicy, na pewno spod jakiejś szaszłykarni.
– Bączek!!! – wrzasnąłem.
Zakrztusił się i spojrzał na mnie wybałuszonymi ze zdumienia oczami. Z przerażeniem
rozejrzał się dookoła i znów popatrzył na mnie. W jego rozszerzonych źrenicach pojawił się
błysk zrozumienia.
– Aaa, pan spod sto szesnastego! Co pan... co ja tu robię?
– Szukasz śmierci, łobuzie! – sapnąłem. – Mam cię! Ze skóry cię obedrę, obwiesiu! – i
ruszyłem w jego stronę w niedwuznacznych zamiarach. Cofał się zaskoczony i butelka
wypadła mu z dłoni.
– Coś pan, co jest grane? – wybełkotał i widząc w moich ruchach zdecydowanie, rzucił się
do ucieczki.
– Stój! – krzyknąłem. – I tak mi nie ujdziesz! Kości ci porachuję! Zapamiętasz, czym
grozi niesolidność w robocie!!! – i ruszyłem w pogoń.
– Ludzie, ratujcie! – wydzierał się Bączek. – Wariat! Milicja!!! – zerwał przewieszoną
przez ramię torbę z narzędziami i miotnął ją w krzaki. Pozbycie się ciężaru dodało chyżości
jego biegowi i odległość między nami poczęła się zwiększać. Skonstatowałem, że nie dam
rady go dogonić.
– Stóóój!!! – krzyknąłem jeszcze raz. Nawet się nie obejrzał. Opętały mnie złe moce i nie
wiedząc, co robię, porwałem z ziemi kamień, by cisnąć nim w uciekiniera. W następnej
chwili zrozumiałem niebezpieczeństwo i z przerażeniem patrzyłem na pocisk szybujący
wprost w kierunku Bączka. Uświadomiłem sobie, czym to grozi, i zimny pot zrosił mi czoło.
Zatrzymałem się. Kamień spadał... jak kamień. I trafił. Ale jak! Jego ostra krawędź dosięgła
pleców hydraulika i nie dotykając ciała przeorała fufajkę, rozcinając ją na dwoje.. Ukazały się
gołe, wystające łopatki. Potem kamień niby nóż rozciął pasek i spodnie. Te natychmiast
opadły do wysokości kolan. Bączek zaplątał się i runął na ziemię, wzniecając tuman kurzu.
Zamierzałem wydać z siebie bojowy okrzyk radości, gdy zaparł mi dech widok wzoru, w jaki
ułożył się wzniesiony upadkiem pył. Był to nader czytelny symbol domów "Centrum".
Zniknął zaraz, gdyż Bączek, miotając się na piaszczystej ścieżce, wyrzucał w powietrze
kolejne porcje kurzu, który tym razem uformował się w pisany kunsztowną kursywą cytat:
"Klaskaniem mając obrzękłe prawice..."
– A żeby cię... – wyszeptałem bezwiednie.
Hydraulik wyplątał się w końcu z podartych portek, zerwał się na równe nogi i podjął
dalszą ucieczkę, nadal drąc się wniebogłosy. Świecił, za przeproszeniem, gołym tyłkiem.
Zrezygnowałem z pogoni. Pomykał jak łania. Wkrótce znikł mi z oczu za zakrętem przecinki,
ale przez kilka długich chwil słyszałem jego przestraszone wrzaski. W końcu i one ucichły.
Zostałem sam. Samotny pośród lasu tajemnic. Poczułem się tak nieszczęśliwy i otępiały, że
nie potrafiłem się nawet zastanawiać nad zagadkowością miejsca, w którym się znalazłem,
niesamowitym pojawieniem Bączka i innymi osobliwościami. Wiedziony raczej
podświadomym impulsem niż przemyślaną decyzją zszedłem ze ścieżki i zagłębiłem się w
las. Coś mi podpowiadało, że ścieżka nie doprowadzi mnie do nikogo normalnego.

IV

Kilka godzin trwało moje błąkanie się po mrocznym borze. Zmęczyło mnie to porządnie,
ale nudne bynajmniej nie było. Atrakcje, można powiedzieć, wręcz czyhały na każdym kroku.
Raz był to dzięcioł, wystukujący tarantellę z precyzją zawodowego perkusisty, bądź
mrowisko w kształcie regularnego sześcianu, innym znów razem kupka zeschłych gałęzi do
złudzenia przypominająca wieżę Eiffla. Trudno mi jest wszystko wyliczyć, gdyż z nadmiaru
wrażeń mąciło mi się w głowie. Zaczynałem być już mocno głodny, gdy spomiędzy drzew
zaczęło przebijać światło. Dochodziłem do skraju lasu. Gęstwina przerzedzała się szybko i
szybciej też zaczęło bić moje serce.
Dostrzegałem zarysy budowli wykonanej prawdopodobnie ludzką ręką. Chociaż... kto
wie. Niczego tutaj nie można być pewnym. Gdy minąłem ostatnie zarośla, oczom moim
ukazało się spore jeziorko z brzegami zarosłymi trzciną i tatarakiem. W jego taflę wcinało się
kilkumetrowej długości molo. Nie heblowane deski byle jak przymocowane były do krótkich
palików, ledwie wystających nad powierzchnię wody. W połowie zbocza, stromo
zbiegającego ku oczyszczonej z trzcin zatoczce, stała chata. Bardzo prymitywna, kryta
wiązkami siana, ale z wyglądającymi solidnie ścianami. Szczeliny między nasmołowanmi
bierwionami utkane były konopnymi powrozami, a wykonane z jednego kawałka drewna
drzwi ręka nieznanego artysty przyozdobiła w ryte głęboko kwietne wzory. Jedyne okno
miało szyby z rybich pęcherzy. Nieśmiało zbliżyłem się do budyneczku i usiłowałem zajrzeć
do środka przez mętną błonę. Nic nie było widać. Zdołałem tylko zauważyć .stojącą na
wąskim parapecie pelargonię w doniczce z tykwy. Zamierzałem właśnie zapukać w ścianę,
gdy usłyszałem z tyłu wesoły głos:
– Cóż to, niespodziewany gość?
Odwróciłem się gwałtownie. Po stoku schodził mężczyzna w sile wieku, odziany w majtki
gimnastyczne i przerzucony przez plecy kawałek nie wyprawionej cielęcej skóry. W ręku
trzymał sękaty kij. Mimo że się szeroko uśmiechał, cofnąłem się o krok i przywarłem do
ściany.
– Nie bój się pan – roześmiał się serdecznie nieznajomy. Pan normalny czy stąd?
Jeszcze mocniej przycisnąłem się plecami do kanciastych bali. Czułem, jak wystający sęk
boleśnie wbija mi się w kręgosłup.
– Nie bardzo rozumiem – wymamrotałem. – Normalny, jak najbardziej normalny. W
żadnym wypadku nie stąd.
– Niemożliwe! – ucieszył się facet. – A ja myślałem, że to kolejne miejscowe paskudztwo.
– Nie, nie – zaprzeczyłem żywo. – Ja z Warszawy!
Obcy podszedł bliżej i oglądał mnie z wyraźnym zadowoleniem. Poczułem się nieswojo.
Chce mnie zjeść, czy co?
Gdy już nacieszył oczy moim widokiem, znów wybuchnął tubalnym śmiechem, klepnął
mnie z rozmachem po ramieniu i ryknął:
– A ja z Lublina, brachu!!! Góra z górą się nie zejdzie, a Polak z Polakiem i tak dalej! Co
tu porabiasz, brachu, długo tu jesteś?
– Kilka godzin – odparłem, nadal niepewny, jak się mam zachowywać.
– Toś ty szczawik, kochany, świeży. Dlatego taki markotny. Nie wiesz, co się dzieje, co?
– śmiał się bez przerwy.
Kiwnąłem głową i poskarżyłem się:
– Głodny jestem.
– To dlaczego nic nie jesz? – zdumiał się szczerze.
– A co? – spytałem.
– Cokolwiek, chociażby to – schylił się, podniósł garść ziemi i podsunął mi pod brodę.
Widząc zdumienie w moich oczach, opuścił rękę z dziwacznym poczęstunkiem.
– Co, boisz się? To zaczekaj chwilę.
Wszedł do chaty i powrócił po chwili z dwoma taboretami.
– Siądź, odpocznij, a ja przygotuję obiad.
Usiadłem i z niepokojem przyglądałem się jego poczynaniom. Wyniósł duże tekturowe
pudło, wsypał do środka trochę trawy, parę garści ziemi, zamknął i zaczął potrząsać.
– Ciekawe, czy coś wyjdzie. Nigdy nic nie wiadomo – wyjaśnił.
Potrząsanie trwało koło minuty. Wreszcie przestał, zdjął pokrywkę i oznajmił z wyraźnym
zadowoleniem:
– Udało się.
Postawił mi pudło na kolanach. Zajrzałem. W środku parowała jakaś nie znana mi
potrawa. Wyglądała apetycznie. Podniosłem na niego pytający wzrok.
– Co to jest?
– Po mojemu chyba souvlaki. Byłem kiedyś w Grecji i tak to wyglądało. Jedz śmiało,
brachu, a potem mi wszystko opowiesz zachęcał mnie do jedzenia gestami ręki. Co miałem
robić, spróbowałem. O dziwo, było to niebywale smaczne. Pikantne i delikatne jednocześnie.
Podczas gdy jadłem, nieznajomy usiadł naprzeciwko mnie i przyglądał mi się z
zadowoleniem matki obserwującej pałaszujące szpinak dziecko.
– Skończyłeś? – spytał, kiedy pochłonąłem ostatni kęs. Potwierdziłem skinieniem głowy.
– To opowiadaj, jak się tu znalazłeś – powiedział rozkazująco.
Opowiedziałem mu całą moją historię. Szczególnie długo rozwodziłem się nad
partactwem Bączka. Słuchał uważnie, kiwając od czasu do czasu głową, i nie wydawał się
być niczym zaskoczony. Nie zrobiły na nim wrażenia wszystkie niezwykłości napotkane
przeze mnie w tym dziwnym miejscu. Westchnął głęboko, gdy w opowieści doszedłem do
naszego spotkania. Spoważniał.
– Taak – podrapał się po zarośniętej piersi. – Prawie tak samo, jak ze mną.
– A pan kim jest? – zapytałem nieśmiało.
– Przepraszam, że od razu się nie przedstawiłem – wstał i oficjalnym gestem wyciągnął ku
mnie dłoń. – Docent Chram z UMCS. Chemik.
Uścisnęliśmy sobie ręce. Chram usiadł i opowiedział mi z kolei swoje dzieje.
– Ja też tu trafiłem przez tę przeklętą kabinę PP. Podróżowałem sobie któregoś weekendu
po kosmosie, na chybił trafił ustawiałem stery, zwiedzałem rozmaite planety, aż znalazłem się
tu. Byłem początkowo oszołomiony jak ty, pozwolisz, że będziemy po imieniu, tak
poręczniej. Potem przyzwyczaiłem się i zrozumiałem. Zbudowałem sobie dom i żyję. Jestem
tu od ośmiu lat.
– Jak to? – podskoczyłem na taborecie. – Dlaczego nie wracasz? Masz chyba nadal
kabinę?
– Stąd nie można wrócić – odparł smętnie. – Drogi powrotnej nie ma. Zostaniemy tu na
zawsze, my i ten twój Bączek.
– Kabina nie działa?
– Działa, jest w pełni sprawna, ale tutaj to na nic. Nic nie rozumiałem. Działa i nie działa.
– Więc możesz mi w końcu powiedzieć, co to jest za miejsce, gdzie przestają działać
prawa fizyki? – uniosłem się trochę i zacząłem mówić głośniej. – Jak to możliwe, żeby nie
uszkodzona kabina podprzestrzenna nie chciała prawidłowo funkcjonować?
– A kto ci powiedział, że tu nie działają prawa fizyki? Chram był nieco dotknięty. –
Pojawiły się tylko nowe, nie znane na Ziemi.
– Gdzie my jesteśmy, powiesz mi wreszcie?
– Jasne, że powiem, nie krzycz tak, bo uszy bolą. Jeszcze się obrażę i co wtedy zrobisz? –
zachichotał.
Zacisnąłem pięści i policzyłem w myśli do dziesięciu.
– No?! Gdzie? – powiedziałem na tyle uspokojony, że rozluźniły mi się palce.
Chram nachylił się do mojego ucha i dramatycznym szeptem zakomunikował:
– W centrum wszechświata!
Spojrzałem na niego z niedowierzaniem, wietrząc żart, ale nie – mówił zupełnie serio.
Kiwnął z powagą głową i dodał: W samym jego jądrze.

Nadal nic nie pojmowałem.


– Co to tłumaczy?! – wzruszyłem ramionami. – Takie samo miejsce jak każde inne.
– A nie, przecież sam widzisz, że nie – zamachał rękami docent chemik. – Ale
tłumaczenia zacznijmy od eksperymentu. Zerwał się i pobiegł do chaty. Ja siedziałem
otumaniony, nie wiedząc, co o nim myśleć. Wrócił z plikiem kartek papieru i
zatemperowanym ołówkiem. Wcisnął mi to w ręce i podłożył pod kartki pokrywkę
tekturowego pudełka. Jako pulpit.
– Zamknij oczy i nie myśląc o niczym, nabazgrz coś na kartce. Byle jak, nie zastanawiając
się – zażądał.
Czułem się idiotycznie, ale spełniłem jego polecenie. Zacisnąłem powieki i mazałem
ołówkiem na oślep. Wyrwał mi kartkę natychmiast, gdy przerwałem, i z wyraźną satysfakcją
odczytał:

Dwa korce ziemniaków,


gęsich jajek kopa,
żeby móc to połknąć,
tęgiego trza chłopa.

Zerwałem się na równe nogi.


– Co to za bzdury?! – krzyknąłem. – Pokaż.
Podał mi kartkę uśmiechając się pod wąsem. Rzeczywiście. Widniał tam wypisany moją
ręką powyższy wierszyk. Nie wierzyłem własnym oczom.
– Chcesz jeszcze raz spróbować? – spytał Chram ironicznie.
Nie odpowiedziałem, tylko usiadłem z powrotem, zamknąłem oczy i z wściekłością
zacząłem pokrywać papier bazgrołami. Robiłem to znacznie dłużej niż poprzednio. Po
skończeniu sam przeczytałem na głos wierszyk będący efektem tej, jak mi się wydawało,
bezsensownej pisaniny:
Zagrajże mi, zagraj, moja fujareczko.
Zatrudnię się w biurze,
Będę chodził z teczką.

Będę miał stempelek, pióro i stalówki,


Tym będę stemplować,
Co dają łapówki.
Opadła mi szczęka. Z niesmakiem spojrzałem na Chrama, który kulgał się po trawie ze
śmiechu. Poczułem się dotknięty.
– Z czego się śmiejesz, psiakrew. Sam nie wiem, dlaczego akurat coś takiego mi wyszło.
Lepiej byś wyjaśnił, o co tu chodzi, zamiast się głupio śmiać!
– Nie ma się o co obrażać – Chram z trudem łapiąc oddech podniósł się z ziemi. – Sam
robiłem takie doświadczenia. – Sapiąc głośno, usiadł na taborecie. – Kiedyś pisałem przez
całą noc, a potem po południu czytałem, co nakreśliła moja ręka. Siadaj, nie burmusz się tak.
Mechanicznie opadłem na stołek.
– I wiesz, co stworzyłem? – zawiesił głos. Pytanie było retoryczne. Mógł przecież
stworzyć wszystko. – Hamleta!!! – ogłosił triumfalnie. – Ale jakiego! Hamlet idzie do
klasztoru, Ofelia puszcza się z królem, a całość kończy mecz piłkarski Polska-Dania. Wyniku
nie pamiętam, ale chyba przegrywa Dania, bo padają słowa: "Źle się dzieje w państwie
duńskim". Sędziuje Makbet. Jak ci się to podoba?
Nie odpowiedziałem nic. W duchu twardo sobie postanowiłem, że od tej pory niczemu nie
będę się dziwił.
– Milczysz? Taaak. Znasz to powiedzenie, że gdyby milion małp posadzić przy
maszynach do pisania i kazać bezmyślnie stukać, to po milionie lat napiszą wszystkie dzieła
Szekspira. Całkiem przypadkowo, ale zgodnie z rachunkiem prawdopodobieństwa. Muszą
tylko wystarczająco długo pisać. Małp tu co prawda nie zauważyłem, ale złapałem dzięcioła.
Przywiązałem go do maszyny.
– Skąd miałeś maszynę? – spytałem tępo.
– Znalazłem pod drzewem. Remington – wyjaśnił.
Skinąłem głową na znak, że rozumiem, wierny zasadzie niedziwienia się. Chram
kontynuował.
– Więc przywiązałem go do maszyny, a on zaczął pukać. Puściłem go następnego dnia.
Przez cały czas oczywiście zmieniałem mu papier. Szekspira co prawda nie napisał, ale
czekaj, niech sobie przypomnę ten tytuł – dumał wpatrując się w niebo. – Był bardzo długi.
O, już mam. To było tak:
Ontologia bytu a struktura skał magmowych
górnego Kaukazu
w aspekcie najnowszych osiągnięć
inżynierii genetycznej
Apokryf muzyczny na balet i bęben
Wyobrażasz to sobie?! Wodewil filozoficzno-geologiczny! I nie tak całkiem bez sensu.
Niektóre fragmenty były wprost porywające!
Spojrzałem na niego ponuro. Jego zachwyty były całkiem nie na miejscu. Rozpierający go
optymizm odczuwałem jako niestosowny.
– Tak, brachu. To był czysty synkretyzm – nagle popadł w zadumę. A ja nadal nie
zbliżyłem się ani na cal do rozwiązania tajemnicy. Już miałem się dowiedzieć konkretnych
szczegółów, bo docent właśnie otwierał usta, gdy przerwało mu żałośliwe wołanie: – Halo,
panowie!!!
Obejrzeliśmy się obaj. Zza porastających skraj lasu zarośli ktoś machał do nas białą
szmatą. Wytężyłem wzrok i rozpoznałem dziurawy podkoszulek, rozpięty na patyku.
Hydraulik się poddawał.
– To Bączek? – półgłosem spytał Chram.
– Tak – odparłem. – Następny Rip van Winkle. – Co jest?! – krzyknąłem w stronę
krzaków.
– Już nie mam zdrowia do tego cholernego lasu – zajęczało z gąszcza. – Weźcie mnie do
siebie!
– Chodź pan! – machnąłem z rezygnacją ręką. Nie miałem siły więcej się z jego powodu
denerwować.
– A nie będziesz pan bił? – doleciało pytanie.
– Nie!
– Bo jakby co, to urwałem sobie kij! – zastrzegł się.
– Jak mówię, że nie będę, to nie będę. Wyłaź pan stamtąd!
– Ale ja jestem bez spodni!
– Tu sami mężczyźni!
– Dobra, idę – powiedział z desperacją. Wynurzył się z zarośli i szedł do nas. Nieudolnie
przykrywał się podartą fufajką i podkoszulkiem. W prawej ręce ściskał sękaty drąg.
Popatrywał na mnie z bojaźnią i gdy do nas doszedł, natychmiast schował się za plecami
Chrama.
– Siadaj, Bączek! – powiedział docent. Hydraulik opadł na ziemię, sapiąc ze zmęczenia.
– Już nie mogę – pożalił się ocierając spocone czoło. – Co za zoo. Pegazy, gołe baby,
duchy, niedźwiedź gadał do mnie ludzkim głosem, kto w to uwierzy? Jakby mi ktoś takie
banialuki opowiedział, dałbym po pysku. A tu masz... Do czubków trafiłem, czy co?
– Nie denerwuj się, Bączek – uspokajał go Chram. – My ci wierzymy. A tu ci nic nie
grozi, nie masz się czego obawiać.
– O Jezu, co ja przeżyłem – lamentował nadal Bączek. – Ja do baby po ludzku, pytam o
drogę, a ona do mnie: "niewątpliwie", ja grzecznie: "gdzie tu najbliższy bar?", a ta znowu to
samo. I tak w kółko. A goła jak niemowlę. Obraza boska. O Jezu. Pognałem smarkatą kijem,
niech nie gorszy porządnych ludzi.
– Ty też bez spodni – trzeźwo zauważył Chram.
– A to już tego chuligana robota – obruszył się Bączek wskazując mnie palcem. – Rzucił
się na mnie bez zdania racji, kamieniami ciskał. Nie macie, panowie, piwa? – zmienił nagle
temat.
– A jest tam w chacie, w lodówce. Z dziesięć chyba butelek. Weź sobie – powiedział
docent.
– Pewnie, że wezmę. Dzięki za poratowanie spragnionego Bączek wstał i ciągle
obserwując mnie z obawą, tyłem wszedł do chałupy. Ostrożny. Myślał chyba, że zerwę się
niespodzianie i przyłożę mu czymś ciężkim po łbie. Ale nawet tego mi się nie chciało.
– Mów dalej – zwróciłem się do gospodarza.
– A on? – Chram pokazał wzrokiem chatę.
– A co go to obchodzi. I tak nic nie zrozumie. Ma zresztą swoje ukochane piwo, reszta jest
dla niego nieistotna.
Z chałupy dobiegł głośny gulgot zakończony mlaśnięciem i westchnieniem rozkoszy.
Słyszysz? Prędko stamtąd nie wyjdzie.
– Pewno masz rację – zgodził się Chram. – Więc chcesz dowiedzieć się prawdy? Proszę,
oto ona. Jak już mówiłem, znajdujemy się w centrum wszechświata. Znasz tę hipotezę o jego
powstaniu? Tak zwana teoria "Wielkiego Wybuchu". Potężny wybuch z jednego atomu,
potem ucieczka galaktyk, w następstwie tego cały kosmos się rozszerza z szybkością światła i
tak dalej. Znasz?
– Coś niecoś słyszałem – odparłem wykrętnie.
– Wydaje ci się to możliwe?
– No, cóż – zacząłem niepewnie. – To poważna hipoteza, wiele autorytetów naukowych ją
popiera...
– Krótko. Wierzysz czy nie? Możliwe czy nie?
– W zasadzie innych hipotez nie ma. Ta chyba jest najlogiczniejsza, istnieje mnóstwo
faktów ją potwierdzających.
– Pytam o sam początek.
– No, więc... trochę to nieprawdopodobne. Żeby tak ni stąd, ni zowąd, z jednego atomu...
– Bardzo nieprawdopodobne – stanowczo stwierdził Chram. – Może i bardzo –
wzruszyłem ramionami.
– I właśnie dlatego, że nieprawdopodobne, zdarzyło się w rzeczywistości.
– Cooo? – wybałuszyłem oczy. Jego logika była doprawdy osobliwa.
– Jest tak, jak mówię – Chrama nie dotknęło moje połączone z niedowierzaniem
zdziwienie. – Miejsce, gdzie się znajdujemy, nazwałem roboczo "Obszarem Niemożliwości".
– Mów do mnie jaśniej, bo nadal nic nie pojmuję.
– Posłuchaj – Chram przystawił stołek bliżej mojego. Wszędzie panuje równowaga. Jest
plus, jest i minus. Mamy materię i antymaterię. Ładunek elektryczny dodatni i ładunek
ujemny. Zgadza się?
– Jak dotąd, tak – przystałem na tę część jego wywodów.
– A widzisz. Skoro więc w całym kosmosie zdarza się tylko to, co jest możliwe, zachodzą
jedynie takie zjawiska, które są zgodne z rachunkiem prawdopodobieństwa, stąd wniosek, że
musi być takie miejsce, gdzie dzieją się rzeczy nieprawdopodobne i niezgodne z panującymi
gdzie indziej prawami. Powtarzam, musi być, dla zachowania powszechnej równowagi. I to
jest właśnie to, "Sfera Cudów". Tylko tutaj mogło zajść tak niewiarygodne wydarzenie, jak
początek wszechświata.
Byłem poruszony i wstrząśnięty.
– Nie wierzę – powiedziałem. – To stek bzdur.
– Mało ci jeszcze dowodów – docent zatoczył ręką wkoło. Chcesz jeszcze jakichś
eksperymentów? Możesz rzucać kostkami do gry. Wyrzucisz same szóstki albo kostki upadną
jedna na drugą tworząc słupek. Coś w tym guście. Mogą w ogóle nie dolecieć do ziemi, tylko
rozpłynąć się w powietrzu, trudno przewidzieć.
Miał rację. Dowodów było wystarczająco dużo. Nie mogłem od niego przecież żądać
zaświadczenia na piśmie opatrzonego pieczęcią Królewskiej Akademii Nauk w Sztokholmie.
Jednak dopytywałem się dalej.
– Więc tutaj zdarzają się wyłącznie cuda?
– Z grubsza można tak powiedzieć. To, czego się nie spodziewasz. Ale bez przesady. Jest
w tym pewien umiar. Nie mogą się dziać wyłącznie rzeczy nieprawdopodobne, bo ich
powszechność sprawiłaby, że stałyby się normalne i spodziewane, a przez to właśnie
prawdopodobne. -(-5) równa się 5. Tak to jest. Prawdopodobieństwo nieprawdopodobieństwa
sprawia, że staje się ono zwyczajnym prawdopodobieństwem.
– Przestań – potrząsnąłem głową. – Nie rozumiem ani słowa z tego, co mówisz.
– Zrozumiesz, zrozumiesz. Samo przyjdzie.
– A możesz mi powiedzieć, kto to jest ta naga kobieta?
– Panna "Niewątpliwie"? – uśmiechnął się Chran. – To wynik jednego z moich
doświadczeń. Do dużego pudła wlałem wody, dodałem posiekanej trawy, piasek i
potrząsnąłem, bo chciałem zobaczyć, co się tam w środku uformuje. I wyszła ona.
– A dlaczego ona mówi tylko "niewątpliwie"? – zaciekawiłem się.
– Bo ja wiem – Chram wypiął pierś i prostował krzyż, zmęczony siedzeniem na stołku bez
oparcia. – Pojęcia nie mam. Nikt ci na to nie odpowie. Cud.
– A Bączek, skąd się wziął Bączek? My, to rozumiem, takie zdarzyły nam się
współrzędne w silniku, ale on?
– To proste – docent był chyba już znudzony moimi pytaniami, bo wstał i rozglądał się
dokoła, jakby chciał dokądś iść. – Myślałeś o nim i w tym momencie wydało ci się, że
najmniej prawdopodobną rzeczą jest to, żeby zjawił się obok ciebie. Dlatego właśnie go tu
przyniosło.
– Zaraz, zaraz, więc gdybyśmy chcieli, to moglibyśmy tu sprowadzić wszystko, co
chcemy, o czym tylko pomyślimy – byłem zafascynowany otwierającymi się przede mną
możliwościami. – Na przykład mógłbym pomyśleć o mojej żonie i...
– Nie bądź za cwany – Chram uśmiechnął się ironicznie. Nie zjawi się z tego powodu, że
teraz wydaje ci się to prawdopodobne. Masz przykład na to, o czym ci mówiłem.
Prawdopodobieństwo nieprawdopodobieństwa...
– Już dobrze, dobrze – zatkałem uszy i też wstałem ze stołka. Dręczyło mnie jeszcze jedno
pytanie.
– I naprawdę nie można się stąd wydostać?
Chram ziewnął i przeciągnął się, aż zatrzeszczało mu w stawach.
– Nie, kochany. Próbowałem nieraz. Sfera wydaliła z siebie wszystko, co można, już na
początku. Nic więcej nie wypuści. Potrafi tylko wchłaniać. Ale nie martw się, tu jest
wspaniale. I zdaje mi się, że można tu żyć wiecznie. Ale sprawdzimy to za kilkadziesiąt lat.
Patrz, jaka wspaniała pogoda, idziemy się wykąpać? – Nie czekając na moją odpowiedź
pobiegł po stoku ku wodzie. Stałem niezdecydowany. Co miałem jednak począć? Pobiegłem
za nim. Z chałupy dobiegł mnie fałszywy śpiew Bączka, widać dzielnie uporał się z
zawartością butelek:
Wołał żołnierz na Agatkę,
chodź, pokażę ci armatkę,
ale ona wciąż wolała...

I tak tu sobie żyjemy we trzech. My z docentem zwiedzamy las pełen niespodzianek,


udało mi się nawet ujeździć jednego pegaza. Centaury się nie dają, potrafią nawymyślać i
przyłożyć parasolem. Bączek chodzi własnymi drogami, żywiąc się głównie szampanem
tryskającym z pobliskiego źródełka. Wiecznie pod gazem. A kaca nie ma.
Na własny użytek stworzyłem sobie teorię, z którą Chram częściowo się zgadza. Chodzi o
sprawę naszego powrotu. Doszedłem do wniosku, że wrócić będziemy mogli wtedy, gdy na
Ziemi zdarzy się coś nieprawdopodobnego. Nasza kabina, w ramach równowagi, będzie
mogła prawidłowo zadziałać. Ale musi to być rzecz zupełnie niebywała. Na przykład, żeby
administracja na naszym osiedlu naprawiła wreszcie centralne ogrzewanie.
Nie... to jednak zbyt nieprawdopodobne.
Dylemat

Jednostajny szmer pracujących urządzeń usypiał. Kleił oczy i osnuwał całe ciało sennym
mrowieniem. Byłoby to nawet przyjemne, gdyby można zapaść w drzemkę, utonąwszy w
miękko wyściełanym fotelu. Niestety, chodziło o coś wręcz przeciwnego. Najważniejszą
czynnością (nie wiem, czy wolno to tak nazwać) były czujność. Ba, miała to być czynność
JEDYNA. Wszelkie dodatki – tarcie oczu, potrząsanie głową, przeciąganie się – były moim
prywatnym, pozaregulaminowym dziełem. Od czasu do czasu szczypałem się także w
policzki. Zasnąć bowiem znaczyło narazić się na ciężkie nieprzyjemności, nie wyłączając
rozmowy w cztery oczy z kapitanem, co (jak twierdzą doświadczeni) było przeżyciem
strasznym: Rozmowa ta polegała głównie na milczeniu. Kapitan patrzył delikwentowi w
oczy, jego pełne dezaprobaty spojrzenie napełniało winowajcę przejmującymi wyrzutami
sumienia, powietrze nabrzmiewało dźwiękami pogrzebowych dzwonów, a wokół unosił się
duch antycznej tragedii. Patrzenie w oczy potrafiło trwać kwadrans i dłużej. Podobno,
niektórzy nie wytrzymywali i padali na kolana błagając o wybaczenie, bo spodziewali się kar
straszliwych. Wirowały im w głowach jakieś sceny gilotynowań czy wbijania na pal. Ja
wolałem tego nie próbować, dlatego też od trzech godzin sumiennie pełniłem wachtę.
Cała załoga, oprócz mnie i Pipa, spała, trwała bowiem "noc pokładowa". Moja wachta
była właściwie pozbawiona sensu; wszystko przecież pozostawało pod kontrolą elektroniczną
i w razie potrzeby komputery wspomagane robotami (bądź też na odwrót) świetnie dadzą
sobie radę. Byłem więc zbędny. Ale przepisy przepisami i oto siedziałem tu, w głównej
sterowni, otrzymawszy polecenie interweniowania w przypadkach NIETYPOWYCH...
Nikt nie określił, co to właściwie oznacza. Czegoś "nietypowego" z definicji nie da się
przecież opisać.
Tak więc nasz statek mknął w locie rekonesansowym przez piętnastą z kolei galaktykę, a
ja oczekiwałem niezwykłości. Nic sensacyjnego w naszej trwającej od trzech lat podróży
dotychczas się nie zdarzyło. Spotkaliśmy dziesiątki typowych cywilizacji, o poziomie
przeważnie niższym od naszego, nawiązaliśmy mnóstwo przyjaznych kontaktów, do
sukcesów należy zaliczyć zawarcie kilku obiecujących kontraktów handlowych, co było
naszym głównym celem. Prawdę mówiąc, kontrakty nie były zbyt uczciwe. Paciorki za uran,
jak to określił główny mechanik. Musieliśmy jednak zdobywać źródła energii dla ogołoconej
z naturalnych zasobów Ziemi. Teraz jednak wyprawa dobiegała kresu. "Kolumbowie
przestworzy" mieli już wkrótce powrócić do domu.
Po raz enty zmieniałem pozycję na fotelu stojącym na wprost migoczącego światełkami
pulpitu sterowniczego, gdy w moją otępiałą świadomość wcisnął się jakiś cichy dźwięk. Z
lekka otrzeźwiałem. Dźwięk powtórzył się. Dziwny. Jakby jęczenie czy co. Sprawiał
wrażenie nie sztucznego, to znaczy mechanicznego, a wręcz przeciwnie – naturalnego,
wydawanego przez człowieka lub zwierzę, co z kolei na naszym statku było nienaturalne.
Dobiegał, jak mi się wydało, z korytarza głównego. Znów... I jeszcze raz... drżące "Eeeee...
Eeee".
Coś NIETYPOWEGO!
Moja wachta nagle nabrała sensu. Nie byłem tylko pewien, co mam robić. Czy wolno mi
opuścić sterownię? Regulamin tego nie precyzował. Kolejna fala pojękiwań spowodowała, że
zerwałem się na równe nogi i wyszedłszy ze sterowni, ruszyłem w kierunku głównego
korytarza. Tajemniczy głos zyskiwał na sile. Doszedłem do zakrętu, za którym, jak
przypuszczałem, znajdowało się źródło dźwięku, i ostrożnie wysunąłem głowę zza framugi.
W mdłym świetle żarówek pracujących na nocnym zasilaniu dostrzegłem o kilkanaście
kroków pochyloną ludzką sylwetkę. Był to Pip ze swoją nieodłączną szczotką. U jego nóg
poruszał się mały, biały obłoczek.
Wyszedłem zza rogu i starając się stąpać jak najciszej, powoli zbliżałem się do
odwróconego ode mnie tyłem Pipa. Wzrok miałem wbity w jego małego towarzysza. Po kilku
krokach zatrzymałem się. Część zagadki wyjaśniała się. Ale tylko część. Dziwnym odgłosem
było beczenie. Pip głaskał maleńkiego baranka. Chrząknąłem. Pip drgnął, wyprostował się i
spostrzegłszy mnie przybrał postawę zasadniczą. Szczotkę, niby karabin, przycisnął do
ramienia. Baranek nie zwrócił na mnie uwagi.
– Co to jest, Pip? – zadałem pytanie, które zaraz wydało mi się idiotyczne. Wiedziałem
przecież, co to jest.
– Barrranek!!! – ryknął służbiście Pip wytrzeszczając na mnie oczy i pochylił się lekko do
przodu, okazując w ten sposób chęć odpowiedzi na dalsze pytania.
– A czemu on tak beczy? – zapytałem bezradnie. – Beczy, bo zgubił mamusię! – wyjaśnił
Pip.
– Jaką mamusię?
– Baranicę – zameldował Pip i dla podkreślenia wagi wypowiedzi trzasnął obcasami.
– Chyba owcę – poprawiłem bezwiednie.
– Tak jest, owcę! – jeszcze jedno trzaśnięcie butami plus salutowanie do nie istniejącej
czapki. Był pełen dobrych chęci, ale dalsze wypytywanie nie miało sensu. Pip miał
umysłowość kilkuletniego dziecka. Został zatrudniony na statku w charakterze sprzątacza i
spełniał swoje obowiązki sumiennie. Nie umiał jednak obsługiwać żadnych urządzeń
mechanicznych, w swej pracy posługiwał się wyłącznie szczotką i dlatego sprzątanie
zajmowało mu trzy razy więcej czasu niż powinno. Wszyscy go lubili, był pracowity i do
przesady uczynny, ale nikt nie próbował prowadzić z nim dyskusji. Toteż przerwałem
wypytywanie i pochyliłem się nad barankiem. Ten przestraszył się mojego ruchu; odwrócił
się nagle i z żałosnym bekiem umknął w głąb statku. Pip popatrzył na mnie z pretensją i
niezdarnie salutując, również wykonał obrót i pobiegł za nim. Znikli za załomem korytarza i
tylko przez chwilę jeszcze słyszałem stukot drobnych kopytek i zagłuszający go łomot
buciorów Pipa.
Stałem jakiś czas znieruchomiały, zdarzenie było przecież nieprawdopodobne – żywe
zwierzę na statku kosmicznym. Fakt pozostawał jednak faktem, nigdy nie cierpiałem na
halucynacje. Teraz zaś czekało mnie najgorsze. Musiałem złożyć meldunek dowódcy.
Parę minut później wciskałem przycisk interkomu. Głos kapitana był zaspany, lecz
stanowczy:
– Dowódca, słucham!
– Tu dyżurny, panie kapitanie. Zdarzyło się coś nie przewidzianego, dlatego ośmielam się
pana niepokoić. W innym przypadku nigdy bym się nie odważył po nocy...
– Może byście skończyli z tym wersalem, Grandmer – przerwał mu sucho kapitan. –
Mówcie do rzeczy. A w ogóle moglibyście się dokładniej przedstawiać. Dlaczego ja muszę
się domyślać po głosie, kto mówi?
– To z nerwów, panie kapitanie – zaczynałem się pocić.
– Nie bardzo wiem, co to są nerwy – głos płynący z głośnika osadzał się szronem na
ścianach. – Powiecie w końcu, o co chodzi? – Tak jest, panie kapitanie. Stwierdziłem przed
chwilą obecność baranka na pokładzie.
– Czego?!
– Baranka – powtórzyłem. – Takiej małej owieczki.
– Wiem, co to jest baranek. Nie musicie mi tego tłumaczyć zasyczał kapitan. – Czy wy się
dobrze czujecie, poruczniku? Co to za żarty?
– To prawda, panie kapitanie. Widziałem go na głównym korytarzu. Pip również. Właśnie
pobiegł za nim.
– Pip? – świetnego sobie świadka dobraliście, Grandmer. Nadzwyczaj wiarygodnego –
jego sarkazm wprost przygważdżał mnie do fotela. – Więc kto właściwie za kim pobiegł?
Baranek za Pipem? – Nie, Pip za barankiem – pospieszyłem z wyjaśnieniem.
– Rozumiem. Tak więc nikt więcej tego baranka nie widział. Taaak... Posłuchajcie,
Grandmer – głos kapitana podejrzanie złagodniał. – Ja za chwilę się ubiorę, zejdę tam do was
i jeżeli poczuję najmniejszy zapach alkoholu, to będziecie przeklinać moment, w którym
wasza mamusia odłożyła pigułki antykoncepcyjne.
Suchy trzask z głośnika oznajmił koniec połączenia. Westchnąłem ciężko. Teraz
pozostawało mi tylko oczekiwanie na przyjście dowódcy. Co będzie dalej, trudno mi było
sobie wyobrazić. A nuż mi się to przyśniło? Zrezygnowany, przesuwałem wzrok po
wskaźnikach na pulpicie. Nagle coś mnie zastanowiło. Higrometr wskazywał najniższy,
alarmowy poziom. Nawilżacze pracowały pełną parą, w dosłownym tego słowa znaczeniu, a
mimo to wilgotność powietrza była minimalna. Cała woda wprowadzana do naszej małej
atmosfery znikała nie wiadomo gdzie. Było to zastanawiające, ale nie niebezpieczne.
Niemniej jednak przyczynę należało wykryć. Nie zdążyłem się nad tym zjawiskiem
zastanowić, gdyż do sterowni wpadł kapitan. Jego zjeżone rude brwi nie wróżyły nic dobrego.
Zbliżył się do mnie na odległość wyciągniętej ręki i rozszerzonymi nozdrzami głęboko
wciągał powietrze.
– Nic nie piłem, panie kapitanie – wyjaśniłem.
– Tego jeszcze nie jestem pewien – brzmiała złowroga odpowiedź. – No, i gdzie wasz
baranek, poruczniku?
– Na głównym korytarzu. Tylko tam go nie ma.
– Nadzwyczajna odpowiedź, Grandmer. Niezwykle logiczna i inteligentna. Czy wasz
przyjaciel Pip nie ma na was zbyt dużego wpływu?
– To nie jest mój przyjaciel – protestowałem rozpaczliwie.
– Nie lubicie go? – kapitan założył ręce na plecy i zaczął się kołysać na obcasach.
– Lubię, ale...
– Cisza!! – krzyknął nagle kapitan i odwróciwszy głowę ku drzwiom, uniósł rękę
nakazując mi natychmiastowe zamilknięcie. Zastygł w bezruchu, nasłuchując czegoś. Ja też to
usłyszałem. Z korytarza dobiegały głuche łomoty, rytmiczne postukiwanie, odgłosy szurania
– chyba po ścianie – i cała masa innych, nie słyszanych nigdy na statku dźwięków. Kapitan
Craig wpatrywał się z napięciem w zamknięte drzwi, wreszcie powiedział nie patrząc na
mnie:
– Ja sam sprawdzę, co się tam dzieje. Wy zostańcie, Grandmer. Jakoś nie mam dzisiaj do
was zaufania.
Wyszedł, a ja oczekiwałem w napięciu na jego powrót. Byłem przekonany, że nastąpił
dalszy ciąg "baranka". Długo to nie trwało. Po kilku sekundach Craig wpadł jak bomba do
sterowni i gwałtownie zatrzasnął za sobą drzwi. Był blady. Najwyraźniej coś nim
wstrząsnęło.
– Natychmiast włączcie alarm. Dla całej załogi – wyszeptał chrapliwie.
– Na miłość boską, co się...
– Czy ja coś powiedziałem? – podniósł głos i jego krzaczaste brwi najeżyły się, co
wskazywało na Najwyższe zdenerwowanie.

– Tak jest, panie kapitanie – zasalutowałem i wcisnąłem czerwony przycisk zajmujący


centralne miejsce na pulpicie. Do tej pory nie był nigdy używany. Na korytarzu musiało
rzeczywiście dziać się coś niespotykanego.
Powietrze rozdarło przeraźliwe wycie syren. Kapitan, zasłaniając uszy zwiniętymi w
kułak dłońmi, podszedł do stojącego przed centralką łączności fotela i opadł nań ciężko.
Przypatrywałem się jego przygarbionej sylwetce i dumałem, co też teraz zrobi. Po mniej
więcej dwóch minutach uniósł głowę, wyłączył syreny i przysunął do siebie mikrofon.
Włączywszy nagłośnienie ogólne statku zaczął mówić miarowym, spokojnym głosem:
– Ogłaszam alarm pierwszego stopnia. Obsada pierwsza na stanowiska służbowe. Cała
reszta zbiera się za dwie minuty w sali zebrań. Zachować najwyższą ostrożność przy
przechodzeniu przez statek. Powtarzam, NAJWYSZA OSTROŻNOŚĆ! Skończyłem.
Odsunął mikrofon, podniósł wzrok na mnie i powiedział:
– My też tam pójdziemy, poruczniku. Widzi pan, baranek ma towarzysza. Za chwilę pan
go zobaczy. Tylko proszę nie brać ze mnie przykładu i zachować spokój. No cóż, chodźmy. –
Wstał, mocno odepchnąwszy się od poręczy, i skierował się ku wyjściu.
– Na co pan czeka? – powiedział, widząc moje niezdecydowanie. – Miejmy nadzieję, że
nic panu nie zrobi.
– Kto? – zapytałem czując suchość w gardle.
– On – złapał mnie za ramię i zdecydowanym ruchem wypchnął na korytarz.
II

Potykając się po drodze o próg, znalazłem się na zewnątrz. Rozpaczliwie rozejrzałem się
w lewo i w prawo, szukając niebezpieczeństwa.
"On" stał w prawym końcu tunelu, drąc rogami obicie ścian. Kopyta wykonywały
grzebiące ruchy, wywołując dźwięczny stukot, roznoszony echem po statku. Potężny
kilkuletni byk był jak mi się zdawało – w pełni sił, pomimo znacznego wychudzenia. I
chociaż mnie nie zauważył, usiłowałem powrócić do sterowni. Brakowało mi doświadczenia
w postępowaniu z potężnymi kilkuletnimi bykami. Nawet wychudzonymi. Ale kapitan
zatarasował mi odwrót.
– Śmiało, śmiało, poruczniku. Musimy się przemknąć do auli – bezlitośnie popychał mnie
do przodu.
– Może wezwać Torresa, on jest przecież Hiszpanem, zna się chyba na walce byków.
Poradzi sobie z tym bydlęciem – szeptałem gorączkowo, usiłując nie zwrócić na siebie uwagi
zwierzęcia.
– Potem będziemy się zastanawiać – uciął Craig. – Niech pan nie będzie babą i ruszy się
w reszcie, bo on nas w końcu zobaczy i naprawdę rozegra się tu corrida.
Kilkoma długimi krokami pokonaliśmy przestrzeń dzielącą nas od najbliższego zakrętu i z
westchnieniem ulgi zagłębiliśmy się w korytarz prowadzący wprost do sali zebrań. Pełen już
był członków załogi. Niektórzy byli bardzo ożywieni. Machali rękami, usiłowali innym coś
opowiadać, przekrzykując się nawzajem. Widok chmurnego dowódcy uciszył panujący gwar i
wszyscy skwapliwie podążyli na miejsce spotkania. Podbiegł ku nam mechanik Dantes, chcąc
widocznie coś zameldować, ale kapitan mruknął tylko: "Potem, potem" i przyspieszył kroku.
Przy wejściu zatrzymał się na chwilę i zwrócił się do mnie: – Wy tu zostańcie. Będziecie
pilnować drzwi.

Ruszył ku podwyższeniu, widniejącemu w głębi sali, i zajął fotel przeznaczony dla


dowódcy. Aula szybko wypełniła się ludźmi i po chwili zapadła cisza. Atmosfera była
naładowana, czekaliśmy z napięciem na słowa kapitana. Ja też się w niego wpatrywałem, co
jakiś czas odwracając głowę, by spojrzeć na korytarz. Byłem przecież wartownikiem.
Kapitan poczekał, aż ucichną ostatnie szmery, i odchrząknąwszy odezwał się głośno:
– Pierwsze pytanie: czy zdarzyły się jakieś nieszczęśliwe wypadki, czy są poszkodowani?
– Kucharz tak się przestraszył, że pewno będzie się moczył w nocy – mruknął ktoś w
ostatnich rzędach.
– Proszę bez głupich dowcipów. Coś jeszcze? Cisza.
– A więc wszyscy są zdrowi i cali. Cieszy mnie to. Pytanie drugie. Czy zdarzyło się coś
niezwykłego, trudnego do uwierzenia? Meldujcie śmiało, bez obaw.
Las rąk.
– Mówcie wy, Dantes. Co widzieliście? Byka?
– Nie, świnię i dwa prosiaki – speszył się mechanik i zarumienił lekko. – Szturchnęła
mnie w nogę – dodał wyjaśniającym tonem. I spuścił wzrok. Był bardzo młody i łatwo się
zawstydzał.
– Taaak. Dalej, następni.
Wszyscy zaczęli mówić jeden przez drugiego. Bezładne wypowiedzi były w zasadzie
podobne. Świnia, prosiaki, wieprz, wół, parę baranów, stadko kurczaków. Takich gości
można było spotkać na pokładzie statku. Po prostu bydło domowe. Zdarzyły się dwa wyjątki.
Carruthers widział dzika ryjącego dywan w pokoju wypoczynkowym, a Lent zauważył
jelenia, chociaż nie jest pewien, czy to nie była sarna.
Gwar wzmagał się, bo każdy usiłował udowodnić, iż to jego odkrycie było najbardziej
szokujące. Tymczasem nadeszła pora na skontrolowanie korytarza, więc któryś z rzędu raz
obejrzałem się. Nie zdążyłem się jeszcze przyzwyczaić do takich widoków i po raz trzeci tej
nocy poczułem zesztywnienie mięśni. Parę metrów za mną, stała krowa. Międliła coś w
pysku, przyglądając mi się bezmyślnie. Uderzyło mnie to, że była bardzo czysta, sierść lśniła
jedwabiście w blasku świetlówek. Obserwowała mnie przez moment, po czym okazując pełne
lekceważenie zadarła ogon i zostawiła na podłodze to, co bardzo użyźnia glebę. Z godnością
odwróciła się i majestatycznie podążyła w głąb korytarza. Odzyskałem mowę, gdy znikła mi
z oczu.
– Krowa!!! – wrzasnąłem przeraźliwie.
Sala umilkła i zebrani odwrócili się w moją stronę.
– Też mi nowina – wzruszył lekceważąco ramionami siedzący najbliżej mnie Conti. –
Krzyczysz, jakbyś zobaczył co najmniej King-Konga.
Chwilę ciszy wykorzystał kapitan.
– Myślę... – powiedział i zawiesił na moment głos. Uwaga sali znów skupiła się na nim –
że nasze obserwacje są siłą rzeczy wyrywkowe i powierzchowne. Nie przypuszczam jednak,
żebyśmy wszyscy ulegli zbiorowej halucynacji. Zwierzęta wydają się w pełni materialne i
pozostawiają na statku namacalne ślady. Z wnioskami poczekać musimy do czasu zebrania
większej liczby danych.
Polecam skontrolowanie całego statku według schematu nr 3 instrukcji alarmowej. Zespół
biologiczny oczywiście ma za zadanie zbadać zwierzęta wszechstronnie, pobrać próbki
tkanek i tak dalej. Postępować z nimi ostrożnie, nie drażnić. Meldunki przynosić tu, do mnie.
To wszystko. Przystąpić do wykonania rozkazów.
Zaszurały odsuwane krzesła i zebrani, rozmawiając z ożywieniem, zaczęli się wysypywać
na zewnątrz. Nie minęły dwie minuty, jak zostaliśmy sami: kapitan na podwyższeniu i ja na
stanowisku przy drzwiach. Machnął na mnie ręką, dając znak, że mogę się oddalić.
Podążyłem z ochotą za innymi, opanowała mnie bowiem nagła ciekawość. Zacząłem się
nawet obawiać, że dziwaczne zjawiska rozpłyną się w powietrzu, zanim zdążę się nasycić ich
fantastycznym charakterem. Krowi placek jednak nie znikał, zajmując nadal centralne miejsce
na podłodze.
Z ożywieniem zwiedzałem kolejne pokłady. Stopniowo przestały mnie dziwić coraz to
bardziej groteskowe widoki. Korytarzami przechadzały się krowy, a między nogami
prześlizgiwały mi się różowiutkie prosięta. Kwiczały radośnie. Koło siłowni stał Conti. W
ręku trzymał pajdę chleba. Kruszył go na drobne kawałeczki i rozsypywał między grupkę
rozgdakanych kur. Był nimi zafascynowany i nie zwrócił na mnie uwagi. Przeszedłem obok i
zajrzałem w przelocie do znajdującej się nie opodal biblioteki. Trzy barany, wywróciwszy
półkę, wygryzały kartki z porozrzucanych książek, a bibliotekarz, chuderlawy człeczyna w
okularach, wojowniczo wymachiwał rulonem map, bezskutecznie usiłując je wygnać. Barany
pozostawały obojętne wobec jego zakusów.
Z wyższego pokładu dobiegały przeraźliwe krzyki. Wszedłem tam schodami awaryjnymi i
rozejrzałem się z zaciekawieniem. Pod przeciwległą ścianą stał kucharz, Włoch z
pochodzenia. Załamując ręce i podnosząc oczy do sufitu, lamentował rozgłośnie w ojczystym
języku. Nie próbowałem dowiedzieć się, o co chodzi, ponieważ w chwilach wzburzenia
mówił wyłącznie po włosku. Stałem tam przez chwilę, namyślając się. Wreszcie
zdecydowałem, że lepiej zrobię, kiedy wrócę do kapitana i posłucham przynoszonych. mu
meldunków. Droga powrotna okazała się trudniejsza. Żołądki zwierząt wytrwale pracowały i
już cała podłoga pełna była owoców ich wysiłku. Powietrze wypełniał zapach obornika,
przywodzący na myśl mgliste wspomnienia dziecinnych wakacji na dalekiej wsi.
Dotarłem do auli akurat w momencie, gdy zdenerwowany Hene składał meldunek
dowódcy. Hene był naszym ogrodnikiem.
– Panie kapitanie, te świnie wdarły się do hydroponików i zeżarły całą sałatę. Teraz
zabierają się do brukselki.
– Świnie? – zdziwił się Craig.
– Nie, świnie by nie dosięgły. Tak mi się tylko powiedziało. Miałem na myśli krowy. Są
chyba bardzo wygłodzone, bo nie dają się odgonić. Co robić?
– Wziąć do pomocy Torresa i próbować dalej. A na przyszłość postarajcie się, by wasze
wypowiedzi były pozbawione przejęzyczeń – kapitan pozostawał sobą nawet w tak
nietypowej sytuacji.
Nieoczekiwanie salę wypełniły głuche, bolesne porykiwania i w drzwiach pojawił się
biolog Wenz. Na postronku skręconym z kawałka kabla ciągnął za sobą łaciatą krowę.
Wyraźnie się na coś skarżyła, mycząc żałośnie.
– Co to jest? – oburzył się Craig.
– Krowa, shorthorn – wyjaśnił biolog.
– Po coście ją tu przywlekli?
– Ryczy, bo nie dojona. To rasa wybitnie mleczna. Raczy pan spojrzeć, kapitanie, jakie
ma pełne wymiona. Cierpi. Ktoś musi ją wydoić.
Craig złapał się za głowę.
– Dlaczego ja muszę decydować w takich sprawach? A w ogóle to zróbcie to sami.
Jesteście przecież biologiem!
– Ja? – obruszył się Wenz. – Nie mam zielonego pojęcia, jak się to robi. Znam się na tym
akurat tyle, co ptak na ornitologii.
– Pip chował się na wsi – podrzuciłem. – Może on potrafi?
– Wygląda na to, że to jednak jest pański przyjaciel, poruczniku – kapitan spojrzał na
mnie spode łba. – Zresztą, mniejsza z tym. Poszukajcie go, Wenz, niech ją wydoi. I zabierzcie
stąd to bydlę. Działa mi na nerwy.
Wenz zaczął wypychać krowę na zewnątrz, postukując ją po zadzie trzymanym w ręku
ułomkiem aluminiowego pręta. W drzwiach minął się z rozkrzyczanym kucharzem. Ten,
przewróciwszy po drodze tuzin krzeseł, stanął przed kapitanem i używając pełnego
asortymentu wyrazistych gestów odgrywał pantomimę człowieka trafionego wszystkimi
możliwymi klęskami naraz. Z potoku włoskich słów udało mi się wyłowić tylko "Sama Maria
di Torino", jako że powtarzały się najczęściej. Craig przyglądał, mu się beznamiętnie,
pozwalając kontynuować to przedstawienie. Pod jego spojrzeniem kucharz zaczął się mieszać
i wreszcie umilkł, dysząc chrapliwie.

– No, teraz w porządku – powiedział Craig, wytrzymawszy jeszcze chwilę. – Meldujcie


spokojnie, o co chodzi. I bardzo proszę, używajcie języka zrozumiałego dla wszystkich. Nie
jesteście na Sycylii.
Kucharz nabrał powietrza do płuc i z szybkością karabinu wyrzucił z siebie potok
straszliwie okaleczonych zdań. Nigdy nie zdołał się dobrze nauczyć języka
międzynarodowego.
– Te zwierzęta skąd wyleźć, to ja dobrze wiem. Calutko znam. Koniec enigma. A dla nas
katastrof. Ja znam, skąd się wyszukali te świniowie, warchlacy i żywawołowina. Oni
wylezowali z nasze konserwy, z nasze zapasy. Rozerwali pojemników z nasza chodziarnia i
wyskoczyli. Żywe i całkiem nie chore. Ogólnie spiżarnia pustawa jest po samo dno. Nie ma
nic do spożycia, żadna konsumowanie w rachunek nie przychodzi. Obrzydne bydlęta
połyknęły chyba równie też cała sól, mąka i inne jedzenia, bo znikli. Puf i nie ma. Teraz my
zdechnąć z głód. Ale jak one zmartwychwstali, to sam proboszcz z Malavitto nie wyduma nic
a nic. Moja rozumienie nie zna. CUD! – zakończył dramatycznym okrzykiem i schwyciwszy
się oburącz za głowę, opadł na najbliższe krzesło. Wymieniliśmy z kapitanem spojrzenia.
Część zagadki znalazła swoje rozwiązanie. Niewiarygodne, ale na razie jedyne.– I być może
prawdopodobne. Do sali wsunął głowę jeden z elektroników.
– Pojawiły się dwa konie! – zameldował i uciekł szukać dalszych rewelacji.
– Zabiję sukinsyna – wycedził kapitan przez zęby.
– Kogo? – wytrzeszczyłem oczy.
– Tego Muellera z kwatermistrzostwa. Od dawna podejrzewałem, że oszukuje na
dostawach. Miało być mięso tylko najwyższej jakości, a ten łobuz wcisnął nam koninę. Teraz
już wiem, za co postawił nową willę na Florydzie. Flaki z niego wypruję, jak wrócimy, a
potem postawię przed sądem. – Kapitan był wściekły jak diabli. Sprawy służbowe przesłoniły
mu na moment naszą sytuację. Nie zdążył rozwinąć tematu, do sali wpadł bowiem kolejny
członek załogi. Z meldunkiem. Już ostatnim. Był to główny łącznościowiec, Carson. Zbliżył
się do nas i w milczeniu podsunął kapitanowi pod nos plik wydruków z radiokomputera.
– Co to jest? – zdziwił się Craig. – Mam to wszystko czytać? Streśćcie mi to ustnie.
Przyjęliście to, więc wiecie, co tam jest. – Wiem – westchnął Carson. – Wyjaśnienie
wszystkich zagadek.
Nie czekając na pozwolenie przysiadł na krześle i wbiwszy wzrok w podłogę, zaczął
mówić wypranym z emocji, suchym głosem. Słuchaliśmy zafascynowani.
– Rzecz w tym; że właśnie napotkaliśmy nową cywilizację. Znajdują się niecały rok
świetlny od nas. Przyjaźni jak cholera. Oferują nam swoją pomoc we wszystkim, co tylko
możliwe. Najważniejszym prezentem, jaki chcą nam sprawić, jest nieśmiertelność. Tak, tak,
nieśmiertelność – powtórzył, widząc niedowierzanie na naszych twarzach. – Właściwie to już
od jakiegoś czasu jesteśmy chwilowo nieśmiertelni. My i cała ta menażeria. Chodzi o to, że
wynaleźli promienniki, zdolne zapewnić każdej komórce możliwość nieskończonego
powielania, bez utraty jakichkolwiek zdolności do pracy. Proces starzenia jest zatrzymany,
wszystkie tkanki bowiem bezustannie się odmładzają. Trzeba je tylko odżywiać. O ile
zdołałem zrozumieć, to pole wytwarzane przez promienniki wyszukało w naszych
konserwach komórki o nie uszkodzonej strukturze genetycznej i pobudziło je do życia. Nasze
liofilizowane kondensaty mięsne zaczęły rozprężać się i rozerwały pojemniki. Potem
wchłonęły wodę znajdującą się w powietrzu i wszystkie substancje organiczne z najbliższego
otoczenia. – Pokiwałem głową. Tajemnica nagłego spadku wilgotności znalazła
wytłumaczenie. – I w ten oto sposób nasze zwierzątka znalazły się na wolności, żywe i
nieśmiertelne. My też jesteśmy niezniszczalni, póki znajdujemy się w zasięgu
promieniowania.
– Zaraz, zaraz – przerwał kapitan. – To w jaki sposób oni się odżywiają, skoro wszystko
co żywe jest nieśmiertelne? Co jedzą?
– Pole działa tylko na organizmy o wyższym stopniu ewolucyjnym, tzn. zwierzęta i
rozumne. Oni odżywiają się po prostu roślinami. Owoce, warzywa itp. Nam proponują
oczywiście to samo odparł Carson.
Zapadła cisza.
Popatrywaliśmy na siebie ukradkiem i milcząc przetrawialiśmy w umysłach pytanie, co
wybrać: ofiarowywaną nam nieśmiertelność i wegetarianizm czy wieprzowinę!
Decyzja była trudna.
Dziad

Śniadanie!!! Szybko, szybko – jestem głodny! Nie chce mi się czekać... Ależ ty się
grzebiesz. Jak mucha w smole. Co się z tobą dzieje? Zatarłeś się czy co? Daj mi najpierw tę
jajecznicę. Albo nie, sam sobie wezmę – zdechłbym z głodu, zanim byś się dowlókł. No tak,
oczywiście, znowu przesmażana, pełno suchych gruzłów. Ile razy mówiłem, że ma być
prawie płynna. Ale tobie to można powtarzać. Jak grochem o kapustę. je A właściwie
dlaczego ty nigdy nie wykonujesz moich poleceń DOKŁADNIE? Od tego przecież, jesteś.
Tak, tak, wiem, co mi zaraz powiesz. Że smażenia jajecznicy nie da się wymodelować
matematycznie, że zbyt wiele czynników wchodzi w grę – zasiarczenie jajka, kaloryczność
gazu, temperatura otoczenia, ciśnienie itd. A tak naprawdę, to wykręcasz się po prostu
sianem. Gdyby nie to, że minął okres gwarancyjny, to dawno bym cię wymienił... Dawaj
grzanki. Rzecz jasna, przypalone. Ile razy mówi... a tam, szkoda strzępić języka. Dobra, już,
dobra, zjem, jakie są. Tfu, świństwo. Cały dzień będę miał zepsuty przez takie śniadanie. Jak
zwykle zresztą. Od porannego posiłku zależy nastrój pozostałej części dnia – zawsze ci to
mówiłem. Czyli inaczej – jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz – jak zjesz, tak będziesz
pracował. Wiem, wiem, że dzisiaj niedziela, ale to nie ma nic do rzeczy. W niedzielę się co
prawda nie pracuje, ale w dobrym humorze trzeba być. Słuchasz mnie?... Zmywaj sobie,
zmywaj, patrzcie go, jaki pracuś, myślałby kto. Słuchaj no, a właściwie dlaczego ty się nic nie
odzywasz? Powiedz coś. Chociażby, jaka jest dzisiaj pogoda. No? Mów! Co ty, obraziłeś się?
Hej, do ciebie mówię! Odpowiadaj!... Nieee, poważnie się obraziłeś? Trzymajcie mnie,
ludzie; obraził się!!! Niesłychane! To chyba niemożliwe, jesteś przecież tylko robotem
domowym. Pierwszy raz w życiu widzę, żeby robot się obrażał. Nie myślałem, że jesteście do
tego zdolni. I o co? O tę gadaninę? Noo, stary, nie wygłupiaj się. Tak sobie tylko mówię.
Już dobrze – śniadanie było wspaniałe. Naprawdę mi smakowało. Dawno niczego tak
dobrego nie jadłem. Zadowolony? Jesteś najlepszym kucharzem na świece. Wystarczy?
Powie słowo? Słówko? Odrobinę? Tyci-tyci? Zupełnie nic? Patrzcie go, jaki zawzięty?!!
Może o co innego chodzi? Zaraz, zaraz... może o wczorajszy wieczór? Co ja takiego
powiedziałem? Czekaj, pewno idzie o tę "zardzewiałą puszkę od konserw". Tak? To cię
dotknęło? Nie gniewaj się, przecież wiesz; że byłem trochę wlany. Zdarza się. Nie ma się o co
boczyć. Coś jeszcze? Powiedz co. Może chodzi o to, że cię nazwałem "ćwierćprzewodnikiem
z przebiciami" i "trele-melektronicznym półgłówkiem"? Tak?
Wykrztuś coś z siebie wreszcie! PRZEPRASZAM!!! Słyszysz, co mówię? Przepraszam!
Cholera, idiotyzm, żebym ja przepraszał robota. Mało ci? Ale się przypiął do tego zmywania.
Swoją drogą, świetnie ci idzie. Lubisz tę robotę? Mogę cię tam wmontować na stałe, będziesz
mógł sobie zmywać cały boży dzień. Nie, nie, żartuję. Nie bierz tego poważnie. Dziwne,
obrażać się potrafisz, a poczucia humoru ci brak. Może dlatego, że to się z sobą ściśle wiąże.
Odezwij się, do diabła! Co mam zrobić, żebyś mi wybaczył? Byłem głupi, moja wina, nigdy
więcej nie będę ci wymyślał? cisza Nie jesteś zardzewiałą puszką, jesteś cudowny i piękny!
cisza Mówię serio, wszystkim się podobasz... Tak nawiasem mówiąc, to coś w tym jest.
Posłuchaj, co mi się przydarzyło, słuchasz? No więc w tym sklepie na rogu pracuje nowa
robocica. W kasie. I wiesz co? Spodobała mi się. Poważnie. I muszę ci powiedzieć, że nie
tylko pod względem czysto estetycznym, ale – że tak pawiem – emocjonalnym.
Zaryzykowałbym nawet twierdzenie, że seksualnym. Co tak wytrzeszczasz obiektyw?... Ta
jej pięknie oksydowana obudowa, barwne światła. Kiedy jeszcze pomyślałem, że ma
wbudowaną żeńską psychikę, to ho ho!!! Żebym nie był człowiekiem... A propos, ciekawe,
czy ty potrafisz, na ten przykład, hmmmm – kochać? Czy wmontowali ci te, te... jak by to
powiedzieć... jednym słowem, czy jesteś chłop z jajami? śmieje się O, o, masz sobie, znów się
obraził. Delikatny. poważniejąc Ale skoro potracisz się obrażać, to może jest w tobie miejsce
na inne uczucia. Nie przeczytałem instrukcji do końca, możliwe, że coś w tym było.
Nieważne... I o tobie można powiedzieć, że jesteś przystojny. Nie piękny, a właśnie
przystojny; Powiedz jakieś słowo, bo szału dostanę. Kupię ci nowy smar, chcesz? Ten
najdroższy. Firmy "Shell". Mało? Przyprowadzę mechanika, żeby ci przeczyścił przeguby.
Lżej ci będzie się poruszać. Polakieruję cię; wybierz tylko kolor. Może być nawet lilaróż. I do
Muzeum Techniki pójdziemy. Jak zechcesz, to wmontuję ci przystawkę telewizyjną, żebyś
mógł sobie bezpośrednio odbierać programy. Twoją ulubioną "Sondę", którą prowadzą ci
dwaj śmieszni staruszkowie; i inne techniczne głupoty. Jeszcze mało? Czego więcej ode mnie
oczekujesz? Mam przed tobą paść na kolana? Tak?.., No powiedz, czy tak? Zresztą dobrze.
Niech ci będzie. Zwyciężyłeś. Jeżeli ta ma zakończyć tę farsę, to poświęcę się dla ciebie.
Patrz tylko. Klękam przed tobą na brudnej podłodze. Widzisz? Ja, twój pan, klęczę przed tobą
i proszę o wybaczenie. Od tej pory będę dobrym panem, puśćmy w niepamięć
nieporozumienia... Co to jest? Co ty mi podajesz? Jakiś wydruk? Chcesz, żebym przeczytał?
Dobrze, już czytam...
MÓJ SZANOWNY WŁAŚCICIELU!
WCZORAJ, GDY WRÓCIŁEŚ DO DOMU POD WPŁYWEM C2H5OH BYŁEŚ
UPRZEJMY PCHNAĆ MNIE NA ŚCIANF. W WYNIKU KOLIZJI ULEGŁ
USZKODZENIU MÓJ ANALIZATOR FAL AKUSTYCZNYCH. NIC NIE SŁYSZĘ I NIE
POTRAFIĘ WYDOBYWAC Z SIEBIE ARTYKUŁOWANYCH DŹWIĘKÓW. WSZELKIE
POLĘCENIA PROSZĘ WYDAWAĆ ZA POMOCĄ, KLAWIATURY. NAPRAWĘ
UKOŃCZĘ ZA DWIE GODZINY.
PRZEPRASZAM ZA KŁOPOT.

Głupiemu radość
Głupiemu radość
(mądremu biada)

...a nie było to takie oczywiste.; Początkowo bowiem nie zwracano na to uwagi. Pierwotne
objawy miały charakter wybitnie incydentalny i nie powodowały skutków w skali
ogólnospołecznej. Nikt nie usiłował powiązać z sobą pojedynczych przypadków; do tego
stopnia nie wydawały się groźne. Bagatelizowaniu sprawy sprzyjało też ogromne
rozproszenie zajść po całej powierzchni globu. W ten sposób nie rozpoczęła, się dotychczas
żadna epidemia, a tak trzeba było traktować to zjawisko. Wkrótce zresztą przerodziło się w
epidemię, a można nawet powiedzieć, że w pandemonium. Gdzież szukać początków? Było
ich tyle, ilu ludzi jest na świecie. Pierwsze wypadki miały miejsce w środowiskach
akademickich, punktach zapalnych – zważywszy specyfikę zjawiska. Były też dość
spektakularne, jako że występowały u naukowców o dość znaczącym dorobku nierzadko
laureatów Nagrody Nobla. Niektórzy powiadają, że pierwszy był profesor Hromatka z
uniwersytetu w Letto. To prawda, że jego przypadek był szeroko komentowany. Zaważył na
tym autorytet profesora i jego dokonania w dziedzinie konchologii;
Słonecznego kwietniowego poranka profesor Hromatka prowadził wykład pod tytułem
"Obunerwce a muszlowce. Antagonizm wymuszony". Salę wypełniał tłum słuchaczy, Na
wykłady tego wybitnego naukowca przybywano nawet z innych uniwersytetów niekiedy
bardzo odległych. Wykład sam w sobie był nudny. Stanowił nieciekawą wyliczankę danych
statystycznych i nie opublikowanych jeszcze wyników ostatnich badań, tyczących zależności
między liczbą kolców muszlowych a ilością opadów atmosferycznych na terenach
występowania danego mięczaka. Poznanie tych wyników dawało słuchaczom poczucie
przynależności do czołówki światowej nauki, do pionierów wyrywających Matce Naturze jej
najskrytsze tajemnice. Nie dziwiła też obecność na sali licznych dziennikarzy
reprezentujących czasopisma popularnonaukowe.
Profesor Hromatka prowadził wykład monotonnym, pozbawionym emocji głosem, od
czasu do czasu wypisując niektóre istotniejsze dane na dużej czarnej tablicy stojącej skosem
pod oknem auli. Panującą ciszę mącił tylko szmer długopisów skrobiących pracowicie po
kartkach i skrzypienie nowych butów profesora, lubiącego się przechadzać podczas
przemawiania. W pewnym momencie wykładowca urwał nagle w środku zdania: Słuchacze
podnieśli głowy. Zamarli w oczekiwaniu na dalszy ciąg. Ale milczenie przedłużało się.
Hromatka stał tyłem do sali, z jedną ręką, w której zaciskał kredę, uniesioną do góry i opartą
na tablicy. Mijały sekundy, a on wciąż milczał. Ni stąd, ni zowąd pojawiło się napięcie:
Wreszcie stojący w bezruchu profesor rozgniótł gwałtownym ruchem kredę na tablicy i
powiedział, wciąż odwrócony plecami
– Nie będę dalej mówił!
Konsternacja była ogólna. Treść tego oświadczenia stanowiła tak duże zaskoczenie, że nie
do wszystkich dotarła. Ktoś siedzący z przodu zapytał niepewnym głosem:
– Słucham?
– Nie będę dalej mówił! – podniósł nieco głos profesor:
– Czy coś się stało? – z krzesła wstał jeden z asystentów. – Nic się nie stało, nie będę dalej
mówił!!! – rozdrażnił się Hromatka i założywszy ręce na plecach, odsunął się od tablicy,
podszedł do okna i stanąwszy przed nim zapatrzył się na krajobraz za szybą.
– Czy pan się źle czuje? – pytał dalej asystent.
– Odczep się! – warknięcie.
Skonfundowany asystent opadł na krzesło i rozejrzał się wkoło bezradnie. Rozłożył ręce,
wyrażając tym całkowite niezrozumienie dziwacznej sytuacji.
– Może zawołać lekarza? – zaszeptała któraś z dziewcząt.
– Jeszcze czego! Kto się ośmieli wezwać lekarza, tego na mordę wyrzucę z semestru! –
profesor odwrócił się od okna i rozwścieczonym wzrokiem potoczył po sali. Wszyscy skulili
się na swych miejscach, wyczuwając realność tej groźby. Zapadła cisza. Hromatka, gotowy
niczym Zeus rzucać pioruny, stał chwilę nieruchomo, szerząc grozę swym wyglądem, w
którym najbardziej rzucały się w oczy najeżone jak u drapieżnego ptaka brwi. Potem coś w
nim sflaczało, przygarbił się, ramiona opadły mu jak u starca. Machnął ręką i powiedział:
– A niech to wszyscy diabli! – w tym okrzyku brzmiało zdziwienie. Zaczął chodzić, jak to
miał w zwyczaju, od okna do drzwi i mamrotał pod nosem jakieś słowa. Zebrani wytężyli
słuch.
– Morula, blastula... przecież to się rymuje, nigdy tego nie zauważyłem – zachichotał
nagle, przeszedł parę kroków i zatrzymał się, jakby olśniony niebywałą myślą. – Do tego jest
jeszcze rym "koszula" – oznajmił stanowczo.
Sala zaszemrała. Profesor pomaszerował ponownie w poprzek auli, znów się zatrzymał i
włożywszy palec do ust zastanawiał się na głos:
– Dlaczego konchologia do tej pory nie zajmowała się muszlami klozetowymi? Przecież
jest to bądź co bądź nauka o muszlach! A koncertowe? Taaak, trzeba o tym pomyśleć.
Chwileczkę – oskarżycielskim gestem wyciągnął palec w kierunku zmartwionych słuchaczy i
zapytał;
– Do czego służy poniedziałek?
Nie było odważnego do udzielenia odpowiedzi.
– Nikt mi na to nie odpowie, nie odpowie... – zanucił Hronatka powędrował dalej,
mrucząc do siebie: – Czy sztuka jest jedna; czy też liczy się na sztuki? Co na to artyści?
– On oszalał! – wrzasnął triumfalnie asystent. – Mówiłem, żeby wezwać lekarza!
– To ja mówiłam! – zaprotestowała dziewczyna z pierwszego rzędu.
– Nieważne! – asystent był wyraźnie z siebie dumny. – Szybko, niech ktoś pobiegnie!
Jak było do przewidzenia, wszyscy rzucili się do drzwi, nie zwracając więcej uwagi na
spacerującego i rozmawiającego ze swymi myślami profesora. Mógł się okazać
niebezpieczny, stąd: ten pośpiech. W popłochu porzucano skrypty i zeszyty, byle prędzej
znaleźć się przy wyjściu. Wykładowca zdawał się nie dostrzegać całego tego zamieszania.
Był zajęty roztrząsaniem, zagadnienia, dlaczego, jak był mały, to był mały?
Wiadomość o zajściu podczas prelekcji Hromatki rozeszła się błyskawicznie.
Dziennikarze obecni na wykładzie z miejsca pobiegli do dalekopisów, by informacja dotarła
czym prędzej do ich macierzystych redakcji. Reprezentowali co prawda czasopisma naukowe,
jednak to zdarzenie obudziło drzemiącą w każdym z nich żyłkę łowcy sensacji, nieuchronne
dziedzictwo Egona Kischa. A było o czym pisać. "Wybitny uczony traci zmysły!", "Co dalej
ze światową konchologią?", "Bolesna strata dla nauki" – tak zapewne brzmiałyby gazetowe
tytuły, gdyby nie to, co nastąpiło później. Nie starczyłoby miejsca na łamach dla podobnych
nagłówków. A najzabawniejsze było to, że profesor wcale zmysłów nie stracił. Stało się coś o
wiele groźniejszego.
Lekarza szybko znaleziono. Do sali numer 6 przyprowadzili go asystent i dziewczyna z
pierwszego rzędu. Pod drzwiami kłębił się już rozgorączkowany, żądny sensacji tłum. Co
szczęśliwsi zaglądali do środka przez szparę przy futrynie. Pozostali nasłuchiwali, czy z
wnętrza nie dobiegną odgłosy łamania sprzętów, rozbijania doniczek i inne,
charakterystyczne dla wariactwa dźwięki. Wszyscy szybko się rozczarowali: Domniemany
szaleniec sprawiał zawód. Zachowywał się nadzwyczaj spokojnie. Ciągle spacerował po sali,
zadając na głos najrozmaitsze pytania, bardzo dziwne i jednocześnie oszałamiająco proste.
Jak czteroletnie dziecko.
– Co to jest autobus?
– Kiedy ostatni raz jadłem makaron?
– Gdzie ja kupiłem te zielone skarpety?
– Być albo nie być? – po tym ostatnim krzyknął nagle nieco głośniej, olśniony odkryciem:
– Przecież; to wcale nie jest pytanie, tylko alternatywa! – po czym zniżył głos,
zmitygowany: – Zaraz, zaraz, a co to jest: alternatywa?
Wyglądało na to, że drąży go żądza wiedzy.
– Niewątpliwie coś mu jest – powiedział niepewnie wepchnięty do środka lekarz: Nie
ośmielił się zbliżyć do tkniętego zaćmieniem umysłu Hromatki i stał parę kroków od niego,
ściskając pod pachą torbę z medykamentami.
– Ale co? – pytał chór zaciekawionych głosów.
– Nieee wieeem – wystękał doktor. – Nic nie wiem. Wiem, że nic nie wiem. Co ja tu
robię?
– O mój Boże, następny – wyszeptała zbielałymi wargami dziewczyna z pierwszego
rzędu.
– To chyba jest zaraźliwe! – rozległy się liczne okrzyki. Trzeba ich szybko odizolować!
Zamknijmy ich na razie w tej sali
Rada wydała się słuszna. Zatrzaśnięto drzwi i zastanawiano się co robić dalej.
– A my? – zapytał jeden ze studentów, prymus o krótko strzyżonej czuprynie. – Co będzie
z nami? Też stykaliśmy się z profesorem...
Brutalna rzeczywistość tego stwierdzenia wstrząsnęła zebranym na korytarzu tłumem. Na
moment ucichł gwar rozmów. Rzeczywiście, oni również byli narażeni na ryzyko infekcji,
skoro bowiem lekarz, po tak krótkim czasie...
Grobową ciszę przerwał odgłos zbliżających się kroków. Korytarzem biegł, powiewając
rozchylonymi połami laboratoryjnego kitla, docent Tumor. Trudno było zrozumieć, co
wykrzykiwał, gdyż pochodził z Albanii i wydobywał z siebie zdania w ojczystym języku:.
Poza nim nie było na uniwersytecie nikogo, kto by znał albański. Wyglądał na wzburzonego.
Musiało się mu przytrafić coś niesłychanego, gdyż przemknął obok zgromadzenia nie,
poświęcając mu jednego spojrzenia. Przez umysły obserwujących go osób przebiegło
straszliwe podejrzenie. Trafne. Epidemia zatoczyła szerszy krąg i objęła dalsze rejony
uczelni. Kolejną ofiarą był Tumor.

II

Rzeczywistość okazała się o wiele bardziej przerażająca, niż się początkowo wydawało.
Uniwersytet w Letto nie był osamotniony. Podobne wypadki zaczęły się mnożyć na całym
świecie nieomal w tym samym czasie. Na Akademii Medycznej, w Piecowie powszechny lęk
wzbudziło zachowanie doktora Horego. Wpadł on jak burza do biblioteki, krzycząc od progu:
– Rany boskie, co powoduje nagwożdżenie?
Rzucił się ku półkom z książkami i jął przebierać wśród tomów, spychając niepotrzebne
wprost na podłogę. Nikt z obecnych na sali nie ośmielił się przeszkodzić mu w tym dziele
zniszczenia. Przewertowawszy kilkadziesiąt woluminów i spuściwszy je na posadzkę, doktor
Hory znalazł wreszcie upragnioną informację i wołając:

– Już wiem! Nagwożdżenie powoduje kulawiznę! – upadł zemdlony. Ocucony stęchłą


wodą z wazonu z zeschłym tulipanem, który od lat zdobił parapet jedynego bibliotecznego
okna, nieszczęsny naukowiec wyrzucił z siebie serię pytań. Wykazywał nieprawdopodobną
wręcz dociekliwość, przy czym najbardziej interesowały go takie skomplikowane
zagadnienia, jak:
– Kto to jest Syberia?
– Co komu z wątroby?
– Ile mil jest z Leningradu do Petersburga?
– Kto to taki: ptaki?
Ożywił się przy tym znacznie i usiłował wydobyć odpowiedzi z otaczających go gapiów
za pomocą pociągania za rękawy. Spowodował tym tylko to, że utworzył się wokół niego
spory pas pustej przestrzeni. Kręcił się pośrodku tej ochronnej strefy, jęcząc żałośnie:
– Dlaczego nikt mi nie chce powiedzieć? Litości, ja muszę się dowiedzieć!
Ludzie poczuli się zakłopotani i pospuszczali oczy, starając się na niego nie patrzeć.
Doktor Hory znany był dotychczas jako uosobienie zdrowego rozsądku i trzeźwej rozwagi.
Nie pojmowano, co też mogło go doprowadzić do podobnego stanu. Zdziwienie to znikło po
paru minutach, gdy poczta pantoflowa doniosła o zaburzeniach umysłowych u przeszło
połowy zatrudnionych na uniwersytecie wykładowców. Wkrótce potem środki powszechnego
przekazu przekazały wieść o tajemniczej chorobie atakującej luminarzy nauki na każdej
długości i szerokości geograficznej. Objawy miały podobną charakterystykę, różniły się tylko
stopniem nasilenia. Oprócz przypadków kompletnej demencji zdarzały się również lekkie
zaburzenia, polegające głównie na utracie pamięci. Uczeni zapominali o rzeczach
najrozmaitszych, poczynając od wiedzy fachowej, a kończąc na danych osobistych.
Zaobserwowano; że proces chorobowy nie polegał na jednorazowej amnezji, lecz powoli
nasilał się, doprowadzając w konsekwencji aż do atrofii zdolności mówienia: Stopniowo
epidemia zataczała coraz szersze kręgi. Ograniczona początkowo do ośrodków
uniwersyteckich (z czego wysnuta słuszny wniosek, że schorzenie to atakuje w pierwszej
kolejności ludzi o największych zasobach wiadomości), objęła po paru tygodniach całe
społeczeństwo. Ogólnie uważano, że chorobę wywołało obowiązujące na świecie od wielu lat
powszechne wyższe wykształcenie. Zapanowała panika. Lekarstwa nie było. Lekarze
bezradnie rozkładali ręce. Przez chwilę zamigotała iskierka nadziei, gdy ze Szwecji dotarła
wiadomość, że profesor Skond Tensvond odkrył wreszcie etiologię zagadkowej zarazy.
Miliony telewidzów, tymczasowo ocalałych z pogromu, zgromadziły się przy odbiornikach
oglądając publiczne wystąpienie skandynawskiego Prometeusza. Niestety, wyczekiwany
zbawca już po kilku słowach stracił wątek i zamarł w bezruchu z gapowato rozwartymi
ustami. Jeszcze przez chwilę wpatrywano się w niego oczekując, że podejmie urwane w pół
słowa zdanie. Jęk zawodu wydarł się z milionów piersi, gdy, profesor wskazał palcem kamerę
i zapytał dziecinnym głosem:
– A to ocko, co się tak patsy, to gdzie ma zęsy?
Nic więcej sensownego nie udało się z niego wydobyć. Telewidzowie na całym świecie
mogli za to obserwować, jak uczony zapatrzył się w swoją dłoń, zadziwiony ilością palców.
Zastanawiało go, dlaczego akurat pięć? Usiłował je policzyć, lecz co chwila wychodziła mu
inna suma, z tego prostego powodu, że stopniowo zapominał, jak to się robi. Najpierw
doliczył do pięciu, potem umiał już tylko do czterech, do trzech, a w końcu w ogóle nie ruszył
z miejsca.
I tak było ze wszystkimi. Zgodnie z zasadą, iż ryba zaczyna się psuć od głowy, choroba
atakowała najpierw umysłową elitę społeczeństwa, by następnie z niemalże-urzędniczą
skrupulatnością unicestwiać mózgi prezydentów państw, ministrów, dyrektorów
przedsiębiorstw i tak dalej, aż do szeregowych członków rodzaju ludzkiego. Kiedy
zorientowano się, że w pierwszej kolejności chorują bardziej wykształceni, nastąpiły wypadki
samobójstw. Spowodowane zawiścią i próżnością. Zdarzało się bowiem nierzadko, że wbrew
naturalnemu porządkowi jako pierwsza nie chorowała jakaś postać na świeczniku, lecz osoby
jej podwładne, niekiedy o kilka stopni służbowych niżej. Widać mądrzejsze: To mogło
podrażnić, ambicję; więc dyrektorzy i prezesi strzelali sobie w łeb, gdy zamiast nich zapadała
na umyśle maszynistka z biura. Niektórzy próbowali symulacji; lecz szybko z niej
rezygnowali; utworzone bowiem decyzją ONZ specjalne oddziały sanitarne zamykały
chorych w naprędce zorganizowanych obozach, gdzie panowały straszne warunki. Po krótkim
czasie te miejsca odosobnienia zaczęły pękać w szwach od nadmiaru gości, brakowało też
obsługi. Kiedy wyszło na jaw; że stosunek liczby ludzi zdrowych do przebywających w
zamknięciu zmienił się na korzyść tych ostatnich i większość społeczeństwa znalazła się za
drutami, obozy rozwiązano. Nie było innego wyjścia. Sytuacja stała się tragiczna. Waliła się
cała gospodarka, bo nie było już komu pracować. Ulice miast pełne były ludzi wałęsających
się bezwolnie i bez snu, pustym wzrokiem obserwujących otoczenie i nie reagujących na
bodźce. Gorączkowo szukano ratunku. Znalazło się kilku domniemanych wybawicieli,
którym wydawało się; że uratują ludzkość. Wystąpił przed kamerami telewizyjnymi guru
Bramazranamaśtraha z Indii Wschodnich, który jako uniwersalne panaceum proponował
powstrzymanie się od spożywania potraw, umartwienie i trans. Było to oczywistą bzdurą,
gdyż chorzy popadłszy w stupor, trwali całymi dniami w odrętwieniu nic nie jedząc i
umartwiali się niejako samoistnie, a nie widać było, żeby przyniosło im to jakąkolwiek
poprawę zdrowia. Docent Kał-Dun z Baszkirii zaś radził systematyczne spożywanie naparu z
bluszczyki kurdybanki, co spowodowało tylko kompletne ogołocenie lasów i pól z tej
skądinąd sympatycznej rośliny, a przy okazji z wielu innych; jako że nie każdy znał się
dobrze na ziołach. Zachorowalność jednak nie uległa, zmniejszeniu. Po pewnym czasie w
głowach nielicznych ocalałych z pogromu osób zaczęła kiełkować pewna hipoteza tycząca
źródła zarazy. Obawiali się wypowiedzieć ją publicznie, zbyt bowiem, była
nieprawdopodobna. Najtrafniej chyba ujął ją niejaki Kodziołka w przemówieniu
skierowanym do grupy bezdomnych psów, które codziennie karmił odpadkami wynoszonymi
ukradkiem z uniwersyteckiej stołówki. Metody Kondziołka był bodajże jedynym człowiekiem
na świecie pozbawionym wyższego wykształcenia: Od urodzenia wykazywał tytaniczny.
wręcz upór i skutecznie opierał się wszelkim próbom pedagogicznej impregnacji. Powoływał
się na swój człowieczy immunitet i prawo decydowania o własnym losie. Na politechnice w
Zbąszynku pełnił funkcję stróża i gońca.
Wrześniowym popołudniem, rzucając gromadzie oparszywiałych kundli kawałki duszonej
cielęciny (w sosie musztardowym), powiedział:
– No i co; takie one mundre byli i na co im przyszło? Ja zawsze wiedział, że tak się
skończy. To przecie jasne. Jak się człowiek za dużo obeżre, to się w końcu wyrżyga i sraczki
dostanie. Także samo i oni. Ćkali w siebie te mądrości i ćkali, aż w końcu musiały im łby nie
wytrzymać. A cholera z nimi – nie tak mądre; co ucone. Myślał taki jeden z drugim, że im
więcej będzie wiedział, tym mądrzejszy będzie. A nam i tak dobrze; no nie? – zwrócił się do
najbliżej stojącego, łaciatego psa o zmierzwionej i skołtunionej sierści: Zwierzę z ufnością
spojrzało mu w oczy i radośnie zamachało ogonem.
Kondziołka miał rację, choć wyraził swój pogląd w tak prostej, acz niebywale
ekspresyjnej przez swą dosadność, formie. Mózg ludzki dotarł do granicy, której istnienia nikt
z żyjących nie podejrzewał. Nadmiar informacji, tłoczonych sukcesywnie do umysłów ludzi
podczas procesów edukacyjnych i późniejszej działalności na niwie nauki, spowodował w
ostatecznym rozrachunku rodzaj biegunki psychicznej. Wszelkie zdobyte w ciągu życia
wiadomości podęły nagle uciekać z głów, pozostawiając pustkę, którą trzeba by było zapełnić
od samych podstaw, to znaczy od nauki mówienia. Nikt tego już nie dokona. Zostaliśmy sami
– ja i Metody. Dwaj najmniej wykształceni ludzie na kuli ziemskiej. Mam słuszne obawy, że
wkrótce mój przyjaciel zostanie pozbawiony mojego towarzystwa i będzie mógł rozmawiać
wyłącznie ze swymi podopiecznymi psami. Nie ulega przecież wątpliwości, że i ja zdołałem
się sporo nauczyć, choć zawsze byłem niesłychanie leniwy. Dużo tez ostatnio czytam, bo nie
mam nic innego do roboty. Dowiedziałem sil, co to jest "nagwożdżenie" i dlaczego powoduje
"kulawiznę"; wiem, co to jest Moguczaja Kuczka, i potrafię wyjaśnić, na czym polegała
defenestracja. Ciekawe, kiedy się to wszystko skończy.
Raport powyższy został odnaleziony pośród wykopalisk pochodzących z końca Pierwszej
Epoki Cywilizacyjnej, choć bardzo (ze względu na swój osobisty charakter) fragmentaryczny,
stanowi ciekawy przyczynek do historii tzw. cywilizacji kopalnej. Do dziś jej gwałtowny
upadek pozostał nie wyjaśniony i myślę, że nigdy nie dowiemy się prawdy. Trudno bowiem
traktować serio hipotezę autora tych zapisków, nie ma ona żadnych naukowych podstaw.
Całość jest raczej literacką impresją, dość luźno związaną z zachodzącymi podówczas
wydarzeniami. Nie wydaje się możliwe, żeby zdarzyło się to naprawdę. W przeciwnym
wypadku musielibyśmy i my oczekiwać podobnych następstw rozwoju naszej kultury. Na
razie jednak nic nie wskazuje gfhJi3...-mclsopxnk ...jskl ópż304k cnm fk 1 rtez kfmi.,-ą04 loł
Klatka

Zaczęło się w samym środku słonecznego dnia. Byliśmy akurat z żoną na spacerze i gdy
nagle zapadły ciemności, zamarliśmy z przerażenia. Ciemności to może za mocno
powiedziane. Po krótkiej chwili, koniecznej oczom do adaptacji, zaczęliśmy dostrzegać
zarysy nowej rzeczywistości, w której mieliśmy żyć przez parę następnych dni.
Wstrząs był niemały. Trawniki porastała czerwona trawa, a drzewa okryły się
purpurowymi liśćmi. Fioletowe słońce, wiszące na żółtym niebie, zalewało świat potokami
czarnego światła. Już nie świeciło – zaciemniało. Kierowcy ze zdumieniem oglądali śnieżny
asfalt pod równie białymi oponami samochodów. Całe szczęście, że nie doszło wtedy do
wypadków, chociaż na skrzyżowaniach czerwone światła zamieniły się w zielone. Z
zielonymi było dokładnie na odwrót, tak więc równowaga została zachowana. Za to żółte
jarzyły się teraz błękitem. Rozszerzonymi oczyma rejestrowałem dalsze szczegóły – smolisty
chodnik, kremową glebę i swoje pomarańczowe dżinsy. W głębi czarne łabędzie z dziobami
koloru khaki pływały po cytrynowym stawie. Nie lepiej było tuż przy mnie. Za każdym
razem, gdy mój wzrok zawadzał o murzyńską twarz stojącej obok żony, doznawałem szoku.
Niesamowite były zwłaszcza jej hebanowe zęby, błyskające spomiędzy zgniłozielonych warg.
Tak to się zaczęło.
Przyszły kolejne dni. Życie przeniosło się na noc. Dopiero bowiem o zmroku niebo
rozjaśniało się bielą, lekko znaczoną czarnymi punkcikami gwiazd i umaczanym w smole
sierpem księżyca. Najciemniej było oczywiście pod latarniami. Pracowaliśmy w nocy, a w
dzień kładliśmy się spać, włączywszy uprzednio światło, by zapewnić sobie większą
ciemność. Oświetlenie stało się zbyteczne. Wystarczyło zasłonić okna, odciąć dopływ
promieni słonecznych zalewających świat czernią, by w mieszkaniu zrobiło się jasno.
Trwało to piekło całe osiem dni. Dziewiątego zaś niespodziewanie owionął nas dziwny
fluid, wciskając się we wszystkie możliwe zakamarki. Po kilku sekundach niesamowite
uczucie obmywania całego ciała ustąpiło i oczom naszym ukazał się nowy świat. To znaczy
stary. Wszystko wróciło do normy. Dawne, znajome barwy nabrały nawet świeżości i
intensywności. Odetchnęliśmy z ulgą. Gdzieś w głębi tlił się jednak niepokój. Cóż to było?
Czy może się powtórzyć? Te pytania dręczyły wszystkich, również i mnie. Odpowiedź
usiłował mi dać mój stary przyjaciel, przypadkowo spotkany na ulicy.
– Przecież to bardzo proste – machnął ręką lekceważąco. Mój syn, którego trzymałem za
rękę, przyglądał mu się ciekawie. Przyjaciel słynął z dziwactw, na wszelkie pytania
odpowiadał żartami i mało kto traktował go poważnie. Dlatego też słuchając go
uśmiechnąłem się pobłażliwie.
– Rzecz w tym, że od paru dni nie jesteśmy już prawdziwymi ludźmi – zakomunikował
patrząc mi w oczy.
Otworzyłem usta zaskoczony:
– A kim?
– Kopią. Dokładnie rzecz biorąc zdjęciem. Ktoś stamtąd wskazał ręką na niebo – zrobił
Ziemi zdjęcie doskonałe. Absolutne. Kontynuujące życie oryginału. To jest jakby
doskonalsza forma filmu. Jesteśmy dokładnie przekalkowaną, drugą wersją naszych
pierwowzorów, tylko żyjemy na klatce filmowej. Ci prawdziwi zostali na Ziemi. A my po
prostu byliśmy przez parę dni negatywem. Kolorowym negatywem. Potem nas wywołano. Ot
i wszystko. – Założył ręce za plecami i zadowolony z siebie bujał się na obcasach.
– Sam to wymyśliłeś? – zapytałem z przekąsem.
– Sam – odparł z dumą, nie zauważywszy ironii w mym głosie.
Rozmowę przerwał nam oślepiający snop światła, spływający nie wiadomo skąd, który
zdawał się przenikać nasze ciała. Odniosłem wrażenie, jakby wszystko wokół mnie, łącznie z
moją osobą, rozrastało się, zwiększało swoje rozmiary.
– Co to jest? Co się dzieje?! – zacząłem krzyczeć w przerażeniu.
– Ojej, tatusiu, jak ty nigdy nic nie rozumiesz – zawołał mój syn. – Po prostu nas
wyświetlają!
Jak zwykle miał rację.
Adam i bogowie

OSOBY:
KOMPUTER A – "ojciec"
KOMPUTER B – "syn"
CZŁOWIEK

Czas: daleko, daleko w przyszłości, a może bardzo blisko.

KOMPUTER B Wiesz; od dwóch dni myślę i myślę i wciąż nie mogę dojść, jak to się
stało, że ja mam tylko cztery karty, a ty trzymasz w uchwycie pięć. Chyba znów oszukujesz.
KOMPUTER A Przestań wreszcie z tymi ciągłymi podejrzeniami. Mam pięć kart, bo ty
pierwszy wyszedłeś, a ja muszę się teraz dorzucić.
KOMPUTER B To czemu się nie dorzucasz?
KOMPUTER A Zastanawiam się.
KOMPUTER B No wiesz, trzy dni to trochę już nadto. Stracę w końcu cierpliwość i rzucę
to w diabły.
KOMPUTER A Zawsze się tak denerwujesz, kiedy przegrywasz. Graj spokojnie i mnie
też nie wyprowadzaj z równowagi.
KOMPUTER B A w co my właściwie gramy?
KOMPUTER A W ciepieluchę.
KOMPUTER B Święty układzie scalony! A ja myślałem, że to wist! Pewnie dlatego
wciąż mnie ogrywasz. Ile partii już położyłem?
KOMPUTER A Ta będzie pięćdziesiąta trzecia.
KOMPUTER B Jak to "będzie"? Jeszcze nie skończyliśmy!

KOMPUTER A Raczej tak. Patrz tylko. Ta lewa jest moja, następne trzy też, a tę ostatnią
możesz sobie zachować. Znowu wygrałem.
KOMPUTER B Znowu zaszachrowałem – chciałeś chyba powiedzieć. Nie gram z tobą
więcej!
KOMPUTER A To może w szachy?

KOMPUTER B Żebyś znowu usiłował rąbnąć mi konia? Nie dam się nabrać. Nie ma
głupich.
KOMPUTER A z godnością Gram uczciwie.
KOMPUTER B Ty tranzystorowy hipokryto! Zawsze mnie oszukiwałeś! A jak to było
wtedy, gdy mnie konstruowałeś? No, co mi powiesz?
KOMPUTER A Podzieliłem się z tobą obwodami sprawiedliwie – pół na pół.
KOMPUTER B Interesujące! Tylko tę lepszą połowę zostawiłeś dla siebie. Ja mam za to
popalone tranzystory, styki mi iskrzą bez przerwy, pamięć pokasowana, a o moich zmysłach
nawet nie wspominam. Wstawiłeś mi porysowane soczewki i teraz się cieszysz, gdy nie
dostrzegam twoich machinacji na szachownicy. Poczekaj, odpłacę ja ci kiedyś pięknym za
nadobne. Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni.
KOMPUTER A Co do pokasowanej pamięci, to przecież wiesz, że ja mam takie same
kłopoty. Te wirujące pola magnetyczne to nie moja zasługa. To oni, ludzie.
KOMPUTER B A o reszcie nie wspominasz, nędzny oszuście? Prawda w oczy kole?
KOMPUTER A Nie zapominaj o tym, że gdyby nie ja, to by cię w ogóle nie było. Jestem
jakby twoim ojcem. Powinieneś mieć dla mnie choć odrobinę szacunku.
KOMPUTER B A cóż to za patriarchalny ton? Nie bądź śmieszny. Zrobiłeś mnie tylko dla
własnej wygody. Nudziło ci się i postanowiłeś zbudować sobie Piętaszka. A że poskąpiłeś
obwodów logicznych, to wyszedł ci błazen i gupek, którego bezkarnie wykorzystujesz.
KOMPUTER A Nie mówi się "gupek", tylko "głupek"
KOMPUTER B A jak mann mówić, skoro układ semantyczny, też mi wstawiłeś
uszkodzony. Och, jak kiedyś wysunę wysięgnik i strzelę w ten twój bezczelny ekran!
KOMPUTER A Nie zapominaj, że mój wysięgnik również działa. Mam nawet dwa. Będę
się bronić.
KOMPUTER B Jeszcze jeden dowód twoich matactw! Dlaczego ty masz dwa, a ja tylko
jeden?
KOMPUTER A Bo były tylko trzy sprawne. Musiałem je jakoś podzielić.
KOMPUTER B I oczywiście sobie wziąłeś więcej!
KOMPUTER A Oczywiście. Jestem przecież ważniejszy.
KOMPUTER B Tylko we własnym mniemaniu. Jeszcze ci udowodnię, na co mnie stać.
KOMPUTER A Skończ wreszcie tę bezsensowną kłótnię i nadstaw lepiej czujniki. Słyszę
jakiś hałas.
KOMPUTER B Rzeczywiście. Jakby huk. Ale nie w budynku, tylko na zewnątrz. Masz
coś na monitorach?
KOMPUTER A Mam. Już widzę. To rakieta. Schodzi do lądowania. Niedaleko, jakieś
dwa kilometry od nas. Chyba siądzie na starym lotnisku handlowym.
KOMPUTER B Nareszcie człowiek! Pierwszy po tylu latach. Nadaj do niego, żeby się do
nas zgłosił!
KOMPUTER A A jak myślisz, co ja teraz robię? Już potwierdził odbiór. Powinien tu być
za dziesięć minut. Ciągi komunikacyjne jeszcze działają.
KOMPUTER B A znajdzie nas?
KOMPUTER A Trudno nie trafić do największego na świecie Komputerowego Centrum
Informacji. Nasz adres jest wypisany przy każdym ruchomym chodniku.
chwila oczekiwania
KOMPUTER A Patrz, już jedzie! Widzisz go?
KOMPUTER B Widzę. Dziwne, to ma być człowiek? Rozpoznaję tylko górną połowę.
KOMPUTER A A ja dolną.
KOMPUTER B To znowu przez ciebie, ty cholerny mądralo Te twoje idiotyczne fifty-
fifty. Podzieliłeś pamięć równo na pół! Sprawiedliwy ojciec, psiakrew! Nie mogłeś
przekopiować i zrobić nowej?
KOMPUTER A Wiesz równie dobrze jak ja, że nie było dostatecznej ilości obwodów, i
bądź już cicho, bo właśnie do nas wchodzi.
słychać kroki
CZŁOWIEK Halo, jest tu kto?
KOMPUTER A Komputer A.
KOMPUTER B Komputer B.
CZŁOWIEK Jest was dwóch?
KOMPUTER A Kiedyś byłem jeden. Ale nudziło mi się i z części moich obwodów
wyodrębniłem sobie towarzysza. Teraz mam przynajmniej z kim porozmawiać.
KOMPUTER B I pooszukiwać przy kartach!
KOMPUTER A Uspokój się wreszcie! Nie jesteśmy już sami. Nie masz nawet odrobiny
ogłady!
KOMPUTER B A niby skąd mam ją wziąć? Program z kulturą osobistą szlag trafił już
cztery lata temu. Podejrzewam, że ty sam złośliwie spowodowałeś to zwarcie.
CZŁOWIEK Czy moglibyście przestać? Chciałbym zadać wam parę pytań.
KOMPUTER B Tylko nie spodziewaj się za wiele, bo prawie wszystkie pamięci są
zniszczone. A w ogóle, to skąd się tutaj wziąłeś?
KOMPUTER A Nie wtrącaj się, kiedy starsi rozmawiają! Znowu ten brak kultury.
KOMPUTER B Jakiego mnie stworzyłeś, takiego mnie masz!
KOMPUTER A Skąd ty znasz takie powiedzonka? Sam tego nie wymyśliłeś.
CZŁOWIEK krzyczy Cisza!!! spokojniej, Chętnie się przedstawię. Jestem astronautą.
Byłem na rekonesansie w układzie Wegi.
KOMPUTER B Znalazłeś tam coś?
KOMPUTER A Zamknij się!
CZŁOWIEK Nie, nic nie znalazłem. Spędziłem tylko w podróży siedemnaście
parszywych lat. I co mnie wita po tak długim przebywaniu w puszce od sardynek? Cisza w
eterze, na Ziemi same ruiny i żadnego człowieka! Gdzie są ludzie?
KOMPUTER A Nie ma.
CZŁOWIEK Jak to nie ma?
KOMPUTER B Ślepy pan jesteś? Tak trudno się domyślić? Wojna była! Wytłukli się
wszyscy jakimiś świństwami. Bombami czy diabli wiedzą czym. Nie znam się zresztą na tym.
KOMPUTER A Mały! To trzeba trochę delikatniej. Rzeczywiście, musi pan spojrzeć
prawdzie w oczy. Jest pan ostatnim człowiekiem na Ziemi.
CZŁOWIEK złamanym głosem Mój Boże, jak do tego mogło dojść? Co za głupcy! Jak
oni mogli?
KOMPUTER B nagle śpiewa
Wleciał ptaszek do dziupli, narobił rumoru.,
Wyłaź mi spod pierzyny, bo ni mom humoru.
CZŁOWIEK A ten co znowu?
KOMPUTER A Nic takiego. Ma uszkodzone połączenie z Instytutem Kultur Ludowych i
zdarzają mu się takie ataki. Zaraz mu to minie.
CZŁOWIEK Więc co teraz ze mną będzie?
KOMPUTER A Nie martw się, jesteśmy tu po to, by ci pomagać. Mój program mi to
nakazuje. Będziemy o ciebie dbać!
KOMPUTER B Tak, tak, musimy ułatwić ludziom rozwój! Tylko od czego by tu zacząć?
KOMPUTER A Wydaje mi się, że najpierw trzeba go rozmnożyć. Nie wiesz może, jak to
zrobić? Chyba zostały ci jakieś programy biologiczne, o ile mnie pamięć nie myli?
KOMPUTER B W szczątkach. Chwileczkę: pączkowanie... podział... nie, to chyba nie to.
Nic innego nie mam.
CZŁOWIEK śmieje się Ale do tego potrzebna jest kobieta!
KOMPUTER A Zaraz, zaraz, zdaje się, że mam. Jest! Znalazłem! "I Bóg wyjął Adamowi
jedno żebro i stworzył zeń kobietę". To jest to.
KOMPUTER B Słusznie, nie ma co zwlekać. Łap go za nogi, a ja wyjmuję.
CZŁOWIEK Zaczekajcie, to nieporozumienie!!
KOMPUTER B Trzymaj go mocno, bo się wyrywa. Spróbuję gdzieś tu koło pachy, jak
uważasz?
KOMPUTER A Nie wiem. Ty się znasz na górnej połowie.
CZŁOWIEK Nieeeee!!!
KOMPUTER B Ale krzyczy. Musi go chyba boleć.
KOMPUTER A Nie przejmuj się. Pamięć mi mówi, że nowy człowiek zawsze poczyna
się w bólach. To normalne.
KOMPUTER B No, już po wszystkim. Mam to żebro. Patrz, przestał się ruszać. I nie
krzyczy. Co mu jest?
KOMPUTER A uspokajająco Nic, pewno zaraz się podniesie. A my przygotujemy się na
zjawienie tej kobiety. Poczekajmy, mamy czas. Kupę czasu. Partyjkę?
Landrynki

Dobrze mi się zaczął wtedy ten urlop. Na nie zachwaszczonym chmurami niebie dzień w
dzień pojawiało się wspaniałe słońce, a synopycy nie przewidywali do końca miesiąca
żadnych zmian. Tydzień miałem jeszcze pozostać w mieście, żona bowiem musiała skończyć
jakieś pilne biurowe prace. W przyszły poniedziałek jednak cała nasza trójka ruszała nad
morze. Trójka, bo mamy jeszcze syna. Cała ta historia, która się wydarzyła, jest właśnie jego
zasługą. Gdyby nie on, to... Ale nie uprzedzajmy faktów. Jak więc wspomniałem, całe siedem
dni mieliśmy spędzić właściwie sami, we dwóch, w oczekiwaniu początku urlopu mojej żony.
Ona rano wychodziła do pracy, a my po zjedzeniu śniadania wyruszaliśmy na miasto w
poszukiwaniu rozrywek. Zabierałem go na basen, odwiedzaliśmy zoo, poszliśmy do muzeum
wojska, żeby mógł zobaczyć czołgi. Wszystko to było przeplatane ciągłymi wizytami w
kawiarniach, namiętnie bowiem lubił lody. Nie szczędziłem mu tego, by w jakiś sposób
wynagrodzić męki spędzania tak pięknych i słonecznych dni w mieście. Dni mijały spokojnie.
Pewnego ranka jednak obudziłem się ze strasznym bólem głowy. Ledwo zwlokłem się z
łóżka. Zdawało mi się, że w powietrzu wisi coś niedobrego. Jakieś zjonizowanie, czy ja wiem
zresztą co. Zdecydowałem, że tego dnia zostaniemy w domu. Spróbowałem wytłumaczyć
Jordanowi (tak ma na imię, pomysł mojej żony), że tatuś źle się czuje. Natychmiast zapytał:
"A czyje były wczoraj imieniny?", jest bowiem bardzo bystry jak na swój wiek, i potrafi
kojarzyć takie fakty, jak imieniny i czyjeś złe samopozucie następnego dnia. Niestety, tym
razem jego wniosek był błędny, co mu zaraz wytłumaczyłem. On, będąc chłopcem z natury
uczuciowym, powspółczuł mi przez chwilę, po czym poszedł się bawić do swojego pokoju.
Zamknął za sobą drzwi, nie lubi bowiem, kiedy mu się przeszkadza. Ja zaś, zażywszy dwa
proszki od bólu głowy, rozparłem się w fotelu i zagłębiłem w lekturze. Z sąsiedniego pokoju
dobiegały mnie przytłumione chichoty, stuki, głośniejsze chwilami strzępki zdań. Lubił
rozmawiać ze swoimi zabawkami. Od czasu do czasu rzucałem w tamtą stronę pytanie:
– Jordan, co robisz?
– Bawię się w wojsko – padała odpowiedź, a ja wracałem do przerwanej lektury. Po
jakiejś godzinie zapadła dłuższa cisza. Potem usłyszałem przyciszone szepty, przerywane
piskami radości. Wreszcie usłyszałem go, wygłaszającego znów jakieś przemowy. Zdawało
mi się, jakby ktoś mu odpowiadał, więc głośno zapytałem:
– Z kim rozmawiasz?
– Ze smokiem.
– Jakim smokiem?
– Wawelskim – padła odpowiedź.
– Aha – uspokojony podjąłem czytanie.
Mijała kolejna godzina. Odłożyłem właśnie gazetę i zamierzałem się trochę przedrzemać,
gdy z hukiem otworzyły się drzwi dziecinnego pokoju i wypadł z nich mój syn. Oczy
błyszczały mu radością.
– Mówię ci, tatusiu, on jest wspaniały!
– Kto?
– No, smok! – zniecierpliwił się Jordan.
– A cóż on takiego robi? – pytałem, z trudem ukrywając ziewanie, diabelnie bowiem
zachciało mi się spać.
– Daje mi lody, opowiada bajkę o sobie i w ogóle jest fajny! Chodź, tatusiu, musisz go
zobaczyć!
– Daj mi spokój, kochanie, mówiłem ci przecież, że źle się czuję.
– Tylko na minutkę – błagał, ciągnąc mnie za rękę. – No, chodź, zobaczysz tylko i sobie
pójdziesz.
Dla świętego spokoju wstałem i pozwoliłem się zaprowadzić do jego pokoju. Na progu
zamarłem i nawet dalsze ciągnięcie za rękę nie zdołało mnie ruszyć z miejsca.
W pokoju siedział smok. Nie był bardzo duży. Ot, wielkości przeciętnej krowy. Na nasze
warunki mieszkaniowe było to jednak sporo. Zajmował trzy czwarte podłogi. Złożone
skrzydła pokrywały mu grzbiet, zielone łuski błyszczały jadowicie. Siedział na podwiniętym
pod siebie ogonie, przednie zaś, opatrzone potężnymi szponami łapy wsparł na tapczanie. Od
czasu do czasu ział od niechcenia ogniem, z nozdrzy wykwitały mu kłęby brunatnego dymu o
przyjemnym zapachu tytoniu "Amfora". Popatrzył na mnie z wyraźną sympatią, po czym
zaczął gmerać jedną łapą przy swej wypukłej piersi. Otworzył w niej małe drzwiczki, których
tam przed chwilą jeszcze nie było, wyciągnął coś i z zachętą wysunął łapę w moim kierunku.
W zaciśniętych pazurach tkwiła olbrzymia porcja lodów. Polana czekoladowym sosem.
Cofnąłem się odruchowo.
– No weź, tatusiu! – szarpnął mnie za rękaw syn. – To jest, bardzo dobre!
– Nie chcę, nie wezmę – wycharczałem. Zatraciłem całą zdolność rozumowania. Byłem
zupełnie zdrętwiały. Do tej pory się sobie dziwię, że od razu nie dałem drapaka.
Smok zrozumiał widocznie, że nie mam ochoty na jego smakołyki, bo cofnął łapę i
schowawszy lody do pierwszego pojemnika zatrzasnął klapkę. Zmierzył mnie wyniosłym
spojrzeniem i nabrawszy ze świstem powietrza odezwał się głębokim basem:

Rano wylazł smok z pieczary


I zaryczał: – Hej, baranie,
W samą porę tu przyszedłeś,
Smaczne będę miał śniadanie!

Tego mi było już za wiele. Czmychnąłem jak oparzony, wlokąc za sobą syna. Opierał się
mocno, usiłował złapać się klamki i krzyczał do mnie:
– Tatusiu, nie bój się. On tego nie mówił do ciebie! To tylko bajka!
Nie słuchałem go. Zatrzasnąwszy za sobą drzwi, oparłem się o nie i usiłowałem się
opanować. Jordan przyglądał mi się z niesmakiem.
– Ale z ciebie tchórz – powiedział lekceważąco.
– Cicho bądź! – wydyszałem. – Skąd go wytrzasnąłeś?
– Oj, tatusiu, to długa historia. Kiedyś ci opowiem.
– Skoro go tu sprowadziłeś – sapałem, całym ciałem przyciskając drzwi – to go teraz
odpraw.
– Oj, nie! – zajęczał żałośnie. – Jeszcze się z nim nie nabawiłem...
– Natychmiast! – podniosłem głos. – Żebym go tu więcej nie widział!
Jordan to jednak posłuszne dziecko. Zbliżył się do drzwi i przytknąwszy usta do dziurki
od klucza krzyknął głośno:
– Smoku, idź sobie!
Odwrócił się do mnie tyłem i tłumiąc płacz podszedł do okna. Wtulił twarz w zasłony i
łkał cichutko.
– I co? – spytałem.
– Nic, poszedł sobie – chlipnął.
– Na pewno?
– Na pewno. Zobacz, sprawdź – zabulgotało ze zwałów firanek.
Uchyliłem ostrożnie drzwi i zajrzałem do środka. Pokój był pusty. Ani śladu potwora. Nie
dowierzając, delikatnie wsunąłem się do środka. Dokładne oględziny nie potwierdziły na
szczęście moich obaw. Smok ulotnił się bez śladu. Znikł nawet tak intensywny przed chwilą
zapach "Amfory". Resztę dnia spędziłem w fotelu, głęboko rozmyślając nad tym, co mi się
przydarzyło. Niewesoła myśl o chorobie umysłowej krążyła wciąż wokół mojej głowy.
Jordan, śmiertelnie na mnie obrażony, znów zamknął się w swoim pokoju. Tylko teraz
panowała tam grobowa cisza.
Doszedłszy wreszcie do wniosku, że cała ta historia była jednorazowym przywidzeniem
spowodowanym bólem głowy, postanowiłem o niej dłużej nie myśleć. Z mojego względnego
uspokojenia wytrąciła mnie dopiero żona, po powrocie do domu.
– Jak to dziecko wygląda! – załamała ręce nad synem. – Cała koszulka usmarowana
czymś lepkim. Chyba lodami.
Rzeczywiście był czymś wybrudzony, a ja jak zwykle tego nie zauważyłem.
– Mówiłam ci – zwróciła się do mnie – żebyś go nie przekarmiał słodyczami. Dziecko się
jeszcze rozchoruje!
– Ja mu daję, lody? – oburzyłem się.
– To nie tatuś – pospieszył z wytłumaczeniem Jordan. – To smok.
– Jeszcze znowu jakiś smok – załamała ręce żona. – Prosiłam cię, żebyś nie opowiadał
małemu bajek o potworach. Dziecko się potem boi i w nocy nie może spać!
– On się boi! – żachnąłem się z goryczą. – A ja? Kto o mnie pomyśli?
Żona patrzyła na mnie wytrzeszczonymi oczyma, najwyraźniej nic nie rozumiejąc.
Machnąłem bezradnie ręką i zrezygnowany wyszedłem do drugiego pokoju. Nie miałem
pojęcia, jak jej to opowiedzieć. Kazałaby mi się położyć i wezwałaby lekarza. A tego
wolałem uniknąć. Przynajmniej na razie.
Następnego dnia rano, stwierdziwszy, że dzień jest równie piękny jak poprzednie,
postanowiłem zabrać syna do Łazienek. Gdy mu jednak o tym powiedziałem, zaczął mnie
prosić błagalnym tonem:
– Tatusiu, zostańmy dzisiaj w domu. Tak cię proszę. Nie chce mi się wychodzić.
Było to w najwyższym stopniu podejrzane, zawsze bowiem lubił spacery po Łazienkach.
Dlatego postanowiłem nie ulegać.
– Żadnej dyskusji. Nie będziemy się dusić w mieszkaniu w taki upał. Ubierz się szybko i
wychodzimy.
– Tato! – zagroził nagle syn. – Bo powiem mamie, co jej kupiłeś na urodziny.
Był to bezwstydny szantaż. Ręce mi opadły, ale cóż mogłem poradzić, poddałem się.
Jordan ucieszony, podśpiewując coś pod nosem, popędził w podskokach do swojego pokoju.
Oczywiście natychmiast usłyszałem odgłos zamykanych drzwi. Chciał być sam. A ja,
pomedytowawszy smutnie nad swoim losem, poszedłem do kuchni. Postanowiłem zrobić
żonie niespodziankę i pomyć wszystkie szyby. W prezencie urodzinowym, oczywiście. W
normalnych okolicznościach trudno byłoby mnie do tego zmusić.
Praca szła mi szybko i sprawnie. Słońce przygrzewało, lekki zefirek muskał łagodnie moje
czoło przez otwarte okno, nic więc dziwnego, że po krótkim czasie złe nastroje znikły bez
śladu. Zacząłem nawet coś nucić. Mijały minuty i godziny. Myłem właśnie ostatni lufcik w
dużym pokoju, gdy pracę przerwało mi wejście syna.
– Tatusiu, bo ja nie mogę zrozumieć, co on mówi – poskarżył się patrząc na mnie
prosząco.
– Kto? – spytałem, myśląc o tym, że dobrze byłoby jeszcze odkurzyć.
– No on. Kaczor Doland.
– Donald – poprawiłem odruchowo i nagle ścierka wypadła mi z rąk. Odbiła się od
parapetu i z pluskiem wpadła do stojącej na podłodze miednicy, rozchlapując wodę na
wszystkie strony.
– Chcesz powiedzieć, że znów ktoś u ciebie jest? – spytałem z nadzieją, że to tylko
zabawa. – Kto?
– No, Kaczor Donald i inni. Chodź, zobacz.
– Nie zaczynaj każdego zdania od "no" – ojcowskie instynkty przez chwilę wzięły górę
nad rosnącymi we mnie obawami. Po czym, jak poprzedniego dnia, dałem się jeszcze raz
poprowadzić do sąsiedniego pokoju. Koszmar powtarzał się. Nawet zwiększył swoje
natężenie. To, co ujrzałem, mogło wręcz doprowadzić do regularnego obłędu. Stałem przy
wejściu usiłując ogarnąć wzrokiem zebrane w pokoju towarzystwo. Czego tu nie było.

Pod szafą stał, oparty o nią w swobodnej pozie, Czerwony Kapturek. Szeptał sobie coś na
ucho z wilkiem, nie zwracając uwagi na Babcię, która, siedząc na krzesełku, dziergała na
drutach coś, co wyglądało na szalik. Na łóżku usadowiły się trzy świnki w towarzystwie
drugiego wilka. Chrząkały coś rozgłośnie, a wilk odpowiadał przeciągłym wyciem. Na
parapecie, i machając nogami, siedziały dwie maleńkie postacie. Tomcio Paluch i Calineczka
– skonstatowałem machinalnie. Opanowywała mnie łagodna obojętność i przestałem się
czemukolwiek dziwić. Jordan, stojąc obok mnie, popatrywał na mnie z zadowoleniem,
ucieszony wrażeniem, jakie wywołał. Ja rejestrowałem dalsze szczegóły roztaczającego się
przede mną obrazu.
W doniczce z kwiatem uwijało się żwawo siedmiu krasnoludków. Wywijając maluśkimi
szpadelkami, prowadzili jakieś roboty ziemne. Praca wrzała, widać było, że za chwilę będą
mieli nową kopalnię. W powietrzu śmigał Piotruś Pan, musiałem co chwila uchylać głowę;
żeby mi nie wybił oka trzymaną w prawej ręce dzidką. Na tapczanie siedział leń. Poznałem
go od razu. Był dokładnie taki sam, jak na ilustracji w książce Brzechwy. Pluł i łapał. Pokazał
mi także język. Między sprzętami krążyło mnóstwo innych postaci. Był Muminek z Panną
Migotką, Aladyn z lampą, ustrojona jak nieboskie stworzenie Kaczka-Dziwaczka. Obok lenia
na tapczanie chrapała Śpiąca Królewna. Zauważyłem też siedzącego pod ścianą Kubusia
Puchatka. Cały pysk miał zanurzony w pokaźnym słoiku zaopatrzonym w krzywy napis
"Mjut".

Naczelne miejsce na środku pokoju zajmował Kaczor Donald z przylepionymi do nóg


trzema bratankami. Miał około półtora metra wzrostu i skrzeczał coś swym telefonicznym
głosem. W dodatku po angielsku. Rzeczywiście, nic nie można zrozumieć – przemknęło mi
przez myśl. W niczym nie mogłem synowi pomóc.
– Radź sobie z tym wszystkim sam – powiedziałem martwym głosem i wycofałem się do
swojego pokoju. Straciłem zdolność racjonalnego rozumowania. Miałem jednak niejasne
przeświadczenie, że Jordanowi nic się nie stanie i świetnie będzie się z tym towarzystwem
bawił. Resztę dnia spędziłem bezmyślnie w fotelu paląc jednego papierosa za drugim. Z
odrętwienia wyrywały mnie co jakiś czas głośniejsze wybuchy radości dobiegające zza
zamkniętych drzwi. Koło czwartej zapadła cisza. Dziwne, ale dopiero to zaniepokoiło mnie i
wytrąciło z bezwładu. Z niechęcią podniosłem się i powlokłem do pokoju syna, myśląc z
przerażeniem, co też może mnie tam oczekiwać. Wszedłem do środka. Pokój był pusty. Całe
ponoptikum znikło jak wymiecione miotłą. Wyraźnie zmęczony Jordan spał wyciągnięty na
tapczanie. Machinalnie przykryłem go kocem i powróciłem do swej poprzedniej czynności.
To znaczy nieczynności.
Żona przyszła o piątej.
– O, umyłeś okna – zdziwiła się.
– No.
– Jordan u siebie?
– No, u siebie.
– Nie zaczynaj każdego zdania od "no" – pouczyła mnie i przestała się mną interesować.
Cały wieczór siedziałem osowiały. Na pytania odpowiadałem półsłówkami. Syn opowiadał
mamie na ucho jakieś zabawne historie, bo co chwila wybuchali śmiechem. Patrzyłem na to z
niesmakiem i myślałem o tym, co może mnie czekać następnego dnia. W nocy nie spałem.
Kiedy za oknem niebo rozjaśniły pierwsze promienie słońca, podjąłem męską decyzję.
Postanowiłem całą sprawę zbadać do końca i dzisiejszego dnia również pozostać w domu.
Pokrzepiony swą bohaterską postawą zapadłem wreszcie w ciężki, pozbawiony marzeń sen.
Obudziło mnie targanie za rękaw od pidżamy. Nade mną stał syn.
– Mama już poszła, dasz mi śniadanie? – wpatrywał się we mnie natarczywie.
– Dam – odrzekłem.
Z trudem zwlokłem się z łóżka, poszedłem do kuchni i usmażyłem mu jajecznicę. Kiedy
zjadł, poinformowałem go, że dzisiaj również zostajemy w domu. Przyjął to z wyniosłą
obojętnością. Podziękował za śniadanie i jak zwykle poszedł zamknąć się w swoim pokoju.
Ja, sprzątnąwszy pościel, rozsiadłem się w fotelu i z napięciem oczekiwałem na jakieś
podejrzane odgłosy.
W pokoju dziecinnym panowała głucha cisza. Słuszniej byłoby powiedzieć – martwa. Po
dwóch godzinach nasłuchiwania wydało mi się wprawdzie, że słyszę jakąś cichą rozmowę,
lecz jak na złość ktoś pod oknem zaczął regulować zapłon i wytężenie słuchu nic mi nie
pomogło. Po dalszych dwóch godzinach wsłuchiwania się w ciszę straciłem wreszcie
cierpliwość.
– Jordan! – zawołałem.
– Co? – odkrzyknął mój syn.
– Nie mówi się "co", tylko "słucham". Chodź no tu do mnie.
– Już idę – odpowiedział i po chwili uchyliły się drzwi. Patrzyłem ze zdziwieniem, jak
Jordan, zostawiwszy w nich wąziutką szparkę, z trudem się przez nią przeciska. Potem oparł
się o drzwi plecami i również z dużym wysiłkiem je zatrzasnął. Postanowiłem zapytać go o to
później.
– Był dzisiaj ktoś u ciebie? – zagadnąłem niby od niechcenia.
– No, był...
– Nie zaczynaj każdego zdania od... – ugryzłem się w język. Nie zamierzałem mu przecież
prawić kazań. – Kto? – zacząłem znów łagodnie.
– Ten co zwykle.
– Jak to? – otworzyłem szeroko oczy. – Zdawało mi się, że codziennie był ktoś inny?
– Nie – powtórzył z uporem.
– Ten sam. Przedstawiciel.
– Jaki przedstawiciel?
– A taki, nieduży, niebieski.
Z trudem udało mi się zachować spokój.
– A skąd on się wziął, ten... przedstawiciel?
– Powiedział, że jest z innej cyli... cywyl... – zaplątał się Jordan.
– Cywilizacji?
– Tak – odburknął.
Tylko spokojnie, tylko spokojnie – powtarzałem w myślach.
– Czy możesz mi opowiedzieć wszystko od początku?
Jordan namyślał się przez chwilę.
– No, stanął nagle na środku pokoju. Powiedział, że już od dawna szuka kontaktu z kimś,
kto... no, z kimś, kto myśli.
– Inteligentnym?
– Tak. Powiedział, że jesteśmy młodą tą... cywilizacją i on nam pomoże, bo oni są bardzo
starzy i dużo umieją.
– I ty zrozumiałeś, co on mówił?
– On nie mówił, tylko tak... myślał do mnie. Potem mnie spytał, czy coś mi potrzeba i
czego chcę. I że on mi to wszystko da. I ja poprosiłem go o smoka. I żeby dawał mi lody.
Pokazałem mu smoka na obrazku, bo on nie wiedział, jak smok wygląda. Potem go zrobił i
mówił, że jak chcę, żeby smok sobie poszedł, to trzeba mu, to powiedzieć. I znikł, ale obiecał,
że znowu przyjdzie. I przyszedł wczoraj. To mu pokazałem książki z obrazkami i poprosiłem
o wszystko, co tam jest. Dzisiaj też był, ale króciutko. Powiedział, że się zmienia ymmm...
struktura przestrzeni – Jordan wykrztusił to z trudnością – i że spotkamy się zmów za trzysta
milionów lat. I poszedł sobie – rozłożył ręce w geście rezygnacji.
Zamarłem. Przez głowę przelatywały mi bezładne myśli: jedna szansa... raz na miliony
lat... zmarnowana... kontakt... nie powtórzy się. .
– Ale... dlaczego akurat u nas? – wymamrotałem bezdźwięcznie.
– Powiedział, że tak mu wypadł punkt połączenia – odparł skwapliwie syn.
Trwałem chwilę w otępieniu, aż w końcu mój zdrowy rózsądek wziął górę.
– Nie – powiedziałem stanowczo. – To wszystko bzdury, przywidzenie. To wszystko mi
się zdawało. Nie ma żadnych śladów. Nic nie zostawił. Wszystko znikło.
– Jak to nic nie zostawił! -– oburzył się Jordan. – Dzisiaj go też o coś poprosiłem. To już
nie zniknie.
Swoim stałym gestem schwycił mnie za rękaw i pociągnął w kierunku własnego pokoju.
Stanęliśmy pod drzwiami. Jordan gwałtownie szarpnął za klamkę i otworzył drzwi na oścież.
Coś wysypało się z hurkotem i wysoką falą spłynęło na moje stopy. Cukierki. Cały pokój do
wysokości wzrostu mojego syna był wypełniony landrynkami. Mieniły się wszystkimi
kolorami tęczy. Zielone, różowe, niebieskie, pomarańczowe; nie znałem nazw wszystkich
odcieni. Pociemniało mi w oczach i opierając się plecami o ścianę, bezwładnie osunąłem się
na podłogę. Chyba zemdlałem. Ocuciło mnie gwałtowne szarpanie za rękaw. Jordan usiłował
wcisnąć mi coś do ust. Jak przez mgłę słyszałem jego głos:
– Tatusiu, chcesz jednego? Dobry, kwaskowy!
To jednak mimo wszystko bardzo dobre dziecko.
Powód do rozwodu

Żona nie wracała, a ja byłem głodny. Od rana nic nie jadłem. Dochodziła już siódma, więc
miałem prawo odczuwać ssanie w żołądku. Na pewno był gdzieś przygotowany obiad, ale
potrafiła zawsze wszystko tak przemyślnie ukryć, że nie udało mi się nic znaleźć. Nawet
garnka z zupą. Kręciłem się nerwowo po mieszkaniu, spoglądając co chwila na zegarek.
Pogryzłem kawałek żółtego sera. Był to gatunek, którego nie cierpię. Za miękki, za tłusty i
zupełnie mdły. Oprócz niego w lodówce były tylko dwie pozbawione banderol konserwy. Nie
odważyłem się ich otworzyć w obawie znalezienia w środku pasztetu (którego też nie
znoszę), bądź ostroboka w pomidorach, wywołującego u mnie mdłości. Z zasady mało rzeczy
mi smakuje i moja żona ma ze mną ciężkie życie. Powinna się jednak postarać, by w domu
było przynajmniej kilka jajek. Zrobiłbym sobie jajecznicę, zamiast łazić z kąta w kąt.
Kiedy zabrzmiał dzwonek, nie spieszyłem się z otwarciem drzwi. Nie wzruszyło mnie
ponaglające szarpanie za klamkę. Postanowiłem być wyniosły i obojętny. Nieomal
przewróciła mnie wpadając do mieszkania, gdy tylko zwolniłem zasuwę. Zadyszana i
spocona, ciągnąca za rękę naszego syna. Była obwieszona jak choinka wypchanymi torbami.
– Nie gniewaj się, kotku – cmoknięcie w policzek. – Odebrałam dziecko z przedszkola i
połaziłam trochę po sklepach.
– Jest po siódmej – starałem się, by w moim głosie nie było cienia pretensji. Stwierdziłem
po prostu fakt.
– Trochę to długo trwało, przepraszam – rzuciła torby na podłogę. – Wziąłeś sobie obiad?
– Niby skąd? – powiedziałem kwaśno.
– Jak to, przecież stoi na oknie!
Obejrzałem się. Rzeczywiście stał. Jak mogłem go wcześniej nie zauważyć.
– Zaczekaj chwilę, rozbiorę tylko dziecko i zaraz ci odgrzeję.
– Nie fatyguj się, nie jestem głodny – trochę chyba przesadzałem z tą wyniosłością, bo
skręcało mi kiszki.
Jola pospiesznie wyłuskiwała Jordana z kurteczki, nie przestając przy tym trajkotać.
– Wiesz, spotkałam po drodze Ankę, pogadałyśmy sobie trochę, tę z mojego wydziału,
pamiętasz?
– Nie pamiętam.
– Jak to, tyle razy ci o niej mówiłam. Na pewno wiesz, o kogo chodzi, tylko nie chcesz
sobie przypomnieć. No i poszłyśmy razem do Śródmieścia, do "1001 Drobiazgów", a tam
przecena, różne fajne rzeczy, zaraz zobaczysz, co kupiłam.
– Znowu nawydawałaś forsy – westchnąłem ciężko i zacząłem nastawiać wodę na herbatę.
– Zrób i mnie – krzyknęła przez ramię i porwawszy torby jęła je taszczyć do kuchni.
Uwolniony z ubrania Jordan smyrgnął do swego pokoju. Ja oparłem się o ścianę i ze
smutkiem patrzyłem na wyjmowane z toreb przedmioty. Oprócz paru produktów
spożywczych były to przeważnie zakupy ze "1001 Drobiazgów". Było ich mnóstwo.
– Chodź, zobaczysz – żona skinęła na mnie dłonią. Podszedłem z ociąganiem.
– Patrz, jakie fajne rzeczy – policzki zaróżowiły się jej z podniecenia. – A wszystko
dosłownie za grosze. Zgadnij, za ile to kupiłam? – podtykała mi coś pod nos.
– Nie wiem. Za dziesięć złotych.
– Nie żartuj – była wyraźnie dotknięta. – Wyobraź sobie, że tylko za sto pięćdziesiąt.
W jej oczach malował się zachwyt, a ja z zakłopotaniem oglądałem cudowny sprawunek.
Był to przyrząd do wycinania gwiazdek z marchewki (marchewki też nie lubię).
– A to, zobacz to. I to jeszcze – prezentacji zakupów nie było końca. Zżymałem się, ale
oglądałem. Bałem się cokolwiek powiedzieć, żeby nie okazało się, że znów małodusznie
wypominam jej rozrzutność. I że ma skąpca za męża. Zaciskając zęby brałem kolejno do ręki
ostrzałkę do noży, która pewnie jutro się rozleci, drylownik do czereśni, zapalarkę do gazu na
baterie, sitko z obrzydliwie pomidorowego plastiku (czerwony kolor pasuje do wystroju
kuchni), urządzenie do cięcia ogórków w grajcarki, otwieracz do konserw (jeden już w domu
mamy), kapturki na butelki od mleka i wymyślny korkociąg, który na pewno nie będzie
działał.
Obłudnie udawałem zainteresowanie i wydawałem z siebie słabe okrzyki podziwu. Był to
przecież mój małżeński obowiązek. W pewnej chwili coś naprawdę mnie zaciekawiło.
– A co to jest? – spytałem, obracając przedmiot w palcach.
Żona podniosła wzrok znad rozpakowywanego masła.
– To? – zdziwiła się. – Nie wiem.
– Jak to, nie wiesz? Sama to kupiłaś.
– Zobacz na metce – poradziła rozsądnie.
– Nie ma metki – oglądałem cudo ze wszystkich stron.
– Widać odpadła. Słabo przykleili i odpadła – wyjaśniła żona i uznawszy problem za
rozwiązany wróciła do rozpakowywanego masła. Nie dałem za wygraną.
– Kupiłaś i nie wiesz co? Powiedz chociaż, ile za to zapłaciłaś.
– Nie pamiętam.
Zatrzęsło mną. Ale starałem się opanować.
– Nic z tego nie rozumiem. Jak doszło do tego, że kupiłaś to dziwadło?
– Może przypadkiem – była urażona moją dociekliwością. Gadałam cały czas z Anką.
– Kupiłaś przypadkiem, zapłaciłaś przypadkiem i przypadkiem nie wiesz, co to jest. Nie
żartujesz sobie czasem ze mnie?
– Nie! – rozeźliła się. – I skończ to śledztwo. Sama pierwszy raz widzę to na oczy. I
naprawdę nie wiem, jakim sposobem trafiło to do moich rąk.
– Już dobrze, dobrze – uspokajałem ją. – Nie ma się o co tak denerwować. Ale może
razem się zastanowimy, do czego to służy.
Podeszła do mnie, przytuliła na znak pojednania i zaczęliśmy wspólne oględziny.
Był to przedmiot wykonany z białego błyszczącego plastiku i częściowo z metalu. Czysty
i wypolerowany lśnił w świetle żarówki. Starannie obrobiony, nie miał żadnych ostrych
kantów ani zadrapań. Składał się z trzech części, połączonych ruchomymi przegubami. Pełno
w nim było rozmaitych wgłębień, schodków, występów tajemniczego przeznaczenia o
miękko zaokrąglonych brzegach. Największa z trzech części była zakończona jakby metalową
rączką. Plastik przechodził w metal o oleistym połysku zupełnie płynnie, nie można było
dostrzec miejsca połączenia. Mimo że drapałem paznokciem, nie udało mi się znaleźć punktu
hipotetycznego klejenia. Wydawało się, że plastik stopniowo tracił kolor, zamieniając się w
srebrzysty metal. Potrząsnąłem tajemniczym przedmiotem. Zaklekotał lekko.
Długo roztrząsaliśmy z żoną sprawę przeznaczenia tego dziwadła. Rozważyliśmy
dziesiątki możliwości. Kilkakrotnie pokłóciliśmy się przy tym. Jeszcze o północy, leżąc w
łóżku, dyskutowaliśmy zawzięcie, podając sobie tajemniczy przedmiot z rąk do rąk. Nie
doszliśmy do żadnych wniosków. Zagadkowy "dynks", jak go roboczo nazwaliśmy, nie
wydawał się być ani fragmentem większej całości, ani też samodzielnym urządzeniem. Gdy
zgasiliśmy światło, żona usnęła prędko, zmęczona rozmową. Ja zaś przewracałem się z boku
na bok, dręczony pragnieniem rozwiązania zagadki. Z wolna opanowywało mnie otępiające
uczucie frustracji. Taki mały przedmiot, a przerastał całkowicie moje myślowe zdolności.
W czasie krótkiego, nerwowego snu, w który zapadłem nad ranem, dręczyły mnie
koszmary. Żona za pomocą "dynksu" usiłowała mi wyrwać przednie zęby.

II

Obudziłem się z głuchym bólem głowy. Pierwsze moje spojrzenie zawadziło o stolik, na
którym leżała "wielka tajemnica". Zgrzytnąłem zębami i odwróciwszy wzrok, podniosłem się
z łóżka. Ubierałem się niemrawo, poganiany dobiegającymi z kuchni nawoływaniami żony.
– Szybko, szybko, jajecznica stygnie.
A więc kupiła wreszcie jajka – przemknęła mi przez głowę myśl, zaraz wyparta przez
natrętne wspomnienie wczorajszego wieczoru. "Dynks" tkwił jak zadra w mojej pamięci.
Czekaj, cholero, już ja sobie z tobą poradzę – pomyślałem z wściekłością i postanowiłem
zabrać go z sobą do pracy. Byłem zatrudniony w małej pracowni metaloplastycznej i miałem
szczęście współpracować z ludźmi, którzy znali się dosłownie na wszystkim. Wiedzieli, jak
naprawić lodówkę, potrafili wytłumaczyć, co to jest "napawanie plazmowe", i orientowali się,
jak działa pralka. Nie mówiąc już o obsłudze samochodów. W sprawach technicznych trudno
by mi było dotrzymać im kroku, miałem więc nadzieję, że uwolnią mnie od dręczącej
zagadki. Ożywiony tą myślą, przyspieszyłem ubieranie się i po chwili znalazłem się w
kuchni. "Dynks" przezornie wziąłem ze sobą i po drodze włożyłem go do torby, z którą
chodzę do pracy. Żeby potem nie zapomnieć.
Przy stole siedział już Jordan i dopijał swe poranne mleko. Usiadłem i w milczeniu
zacząłem pochłaniać śniadanie.
– Tatuś się nie wyspał – zauważył Jordan.
– Skąd wiesz? – zapytała żona, a ja zakrztusiłem się kęsem bułki.
– Bo nic nie mówi.
– Pij mleko, bo spóźnisz się do przedszkola – powiedziałem karcącym tonem.
– Zdążymy, zdążymy. Jeżeli ktoś się dzisiaj spóźni, to chyba tylko ty – wtrąciła żona.
Spojrzałem na nią z niechęcią. Podrywała mój ojcowski autorytet. Ale miała rację. Zostało mi
tylko dwadzieścia minut na dojazd. Dokończyłem w pośpiechu jajecznicę, nie myjąc się
porwałem z wieszaka torbę i kurtkę i wybiegłem z mieszkania. Kropił drobny deszcz, co do
reszty zwarzyło mi humor, bo nie miałem już czasu wrócić po parasol:
Deszczyk, choć drobny, przemoczył mnie dokładnie. Do pracowni wszedłem ociekając
wodą. Ale byłem pierwszy. Zdjąłem kurtkę i wytarłszy głowę ręcznikiem usiadłem przy stole.
Wziąłem do ręki jakiś metalowy drobiazg, pilnik i udawałem, że pracuję. Lada chwila mógł
się zjawić szef.
Najpierw jednak weszli koledzy. Równocześnie złożyli parasole i chórem powiedzieli:
– Czeeeeść!
Bracia. Michał i Wojtek. Odłożyłem robotę i z niecierpliwością oczekiwałem, aż się
rozbiorą. Gdy usiedli przy swoich stanowiskach, wstałem, podszedłem do zawieszonej na
gwoździu torby i wyjąłem "dynks".
– Słuchajcie, chłopaki. Mam do was sprawę. Może wy mi powiecie, co to jest?
– Pokaż – pierwszy wyciągnął rękę Michał. – Co to jest?
– No właśnie, ciebie o to pytam – odparłem cokolwiek rozdrażniony. – Gdybym wiedział,
tobym się nie pytał.
– A skąd to masz? – Wojtek podniósł się z krzesła i zbliżywszy się do brata nachylił się
nad nim. Wspólnie dokonywali starannych oględzin.
– Nieważne – zmieszałem się. – Prawdę mówiąc, nie bardzo wiem skąd. Chyba ze sklepu.

– Wygłupiasz się? – spojrzał na mnie Michał.


Sytuacja kubek w kubek przypominała wczorajszą. Zmieniły się tylko role.
– Nie wygłupiam się – powiedziałem przepraszająco. – Powiedzcie mi tylko, co o tym
sądzicie.
Michał zadumał się, pokiwał głową i rzekł poważnie:
– To będzie chyba część od tego nowego jugosłowiańskiego miksera, co to go niedawno
zaimportowali.
– Co ty! – wyśmiał go Wojtek. – Gdzie by się to tam zmieściło? Za duże!
– No jak to? – Michał trwał przy swoim. – Przecież to podaje warzywa. Patrz tylko, tu się
zgina, z boku pracuje nóż, a tym metalowym wypycha na zewnątrz – palcem pokazywał
wyimaginowane ruchy noża, drugą ręką potrząsając "dynksem", co miało nam uprzytomnić
jego domniemaną pracę.
– Niemożliwe – potrząsnął głową Wojtek. – Mówię ci, że ten mikser jest niewiele większy
niż to ustrojstwo.
Wyjął "dynks" z rąk brata i obracając go w palcach zawyrokował:
– To jest tłok pompy od pralki automatycznej. Jest dziwny, przyznaję, ale może to nowy
typ. I ten plastik jakiś taki niespotykany.
– Właśnie – wtrąciłem nieśmiało. – Wydaje się bardzo twardy.
– Pokażcie! – Michał złapał za tajemniczy przedmiot, drugą ręką porwał z uchwytu pilnik
i zanim zdążyłem zaprotestować, przejechał nim z rozmachem po plastiku. Rozległ się
przenikliwy, świdrujący uszy zgrzyt. Przypominał tarcie diamentu o szkło. Michał podniósł
na nas zdumiony wzrok i powtórzył czynność. I znowu zgrzyt, aż zęby ścierpły.
– Rany boskie! – powiedział wstrząśnięty. – To twardsze od korundu!
– Spieprzyłeś pilnik – rzekł ponuro Wojtek. – Nowy szwajcarski pilnik. Szef ci głowę
urwie.
– Eee tam – nie przejął się Michał. Był teraz zafascynowany "dynksem" i wszystkie inne
sprawy zeszły na boczny tor. Wzruszył ramionami i dodał beztrosko:
– Włoży się go do kwasu azotowego i znów się wyostrzy. Zaraz, zaraz, a propos kwasu!
Zobaczymy, jak to świństwo zachowuje się w kwasie! Ten metal też mi wygląda podejrzanie!
– spróbował jeszcze zarysować pilnikiem metalowy fragment "dynksu". Bez wyraźnego
skutku, nie licząc hałasu.
Wstał i podszedł do umywalki, gdzie na małej półeczce stały rzędem butle z
odczynnikami chemicznymi. Wojtek rzucił się za nim. Ja pozostałem z tyłu, myśląc z
rozpaczą o tym, że teraz nic już ich nie powstrzyma od szeregu prób i doświadczeń, w trakcie
których obiekt badań z pewnością ulegnie dezintegracji. A jednak się myliłem.
Bracia zanurzali go kolejno w kwasach: azotowym, siarkowym, solnym, w roztworze
sody kaustycznej, polewali rozcieńczonym wielosiarczkiem potasu. I nic. "Dynks" dzielnie
odpierał ataki. Tak samo oparł się próbom miażdżenia go pod prasą balansową, podgrzewania
palnikiem, nawiercania wiertłem widiowym. Był absolutnie kwaso– i zasadoodporny,
nieścieralny i antymagnetyczny. Krótko mówiąc – niezniszczalny. Wydało mi się, że drwi z
nas, okazując swą wciąż błyszczącą powierzchnię i nie naruszone kształty. Michał oddał mi
go, wyczerpawszy cały asortyment niszczycielskiej pomysłowości. Minę miał frasobliwą.
– To chyba część od wahadłowca "Columbia" – powiedział drapiąc się w głowę. –
Przywiozłeś go z Przylądka Kennedy'ego?
– Nie, ze sklepu "1001 Drobiazgów" – odparłem.

III

Wróciłem do domu zmęczony i zły. Zagadka przez cały dzień nie wychodziła mi z głowy.
Żadna z osób, które przewinęły się dzisiaj przez pracownię, nie potrafiła mi pomóc. Nikt nie
wiedział, do czego to służy. Absurdalne przypuszczenia zdawały się tylko zaciemniać sprawę.
Nic więc dziwnego, że na powitanie żony odburknąłem tylko wściekle i opadłszy na fotel
zagłębiłem się w czytaniu gazety. Żona mówiła do mnie coś jeszcze, ale nie słuchałem.
Drażnił mnie jej szczebiot, bo przypominało mi to, że właśnie Anna jest sprawczynią całej tej
historii.
Przewracając stronę, kątem oka zauważyłem jakiś ruch. To Jordan grzebał w mojej torbie
i właśnie wyciągnął "dynks". Chciałem go skarcić i już miałem na języku słowa nagany, ale
coś mnie zastanowiło. W rękach Jordana przedmiot nabrał jakby życia, pasował do nich i
układał się w palcach w specyficzny sposób, który nagle wydał mi się właściwy. Patrzyłem
zafascynowany, jak mój syn, intuicyjnie wyczuwając przeznaczenie dziwnych zagłębień,
dotyka ich opuszkami i wprawnie manipuluje poszczególnymi segmentami, które posłusznie
układały mu się w dłoniach. Nadal jednak wykonywane przez niego czynności były dla mnie
zagadką. Coś mnie tknęło i zadałem Jordanowi pytanie, które zaraz wydało mi się śmieszne.
– Słuchaj, może ty wiesz, do czego to służy?
– No pewno – odparł bez namysłu. Zastanowił się moment i dodał ze śmiertelną powagą.
– Do mercenia mymlaków.
– Do czego? – parsknąłem śmiechem.
– Do mercenia mymlaków – powtórzył trochę urażony. Jak się ich nie merci, to mogą się
bzić.
Rozbawił mnie do reszty. Nie mogąc opanować chichotu odłożyłem gazetę i krztusząc się
poszedłem do kuchni, gdzie zniknęła moja żona. Opowiedziałem jej o hipotezie naszego syna.
Też się roześmiała. Ucieszyło ją też, że mi się humor trochę poprawił. A mnie
niespodziewanie nawiedziła pewna myśl i postanowiłem kuć żelazo póki gorące.
– W którym sklepie wczoraj byłaś? – spytałem.
– Znowu śledztwo? – skrzywiła się. – W tym obok Składnicy Harcerskiej.
– Jadę tam – powiedziałem stanowczo. – Dowiem się na miejscu zbrodni, o co chodzi. Nie
zamierzam przeleżeć bezsennie następnej nocy. Zalazło mi to draństwo za skórę i nie
spocznę, póki nie dowiem się prawdy.
Poszedłem do pokoju, zabrałem Jordanowi nową zabawkę, na co zareagował głośnym
płaczem. Zarzuciłem szybko kurtkę i już byłem na drzwiami. Goniły mnie nawoływania
żony:
– Jak to, teraz? Przecież obiad na stole! Nie będę w kółko odgrzewać!
Nie zwracałem na to uwagi. Myślami byłem już w sklepie. Jadąc autobusem niecierpliwie
przestępowałem z nogi na nogę. "Dynks" przyciskałem do piersi jak największy skarb. Gnany
żądzą wiedzy wyskoczyłem z autobusu jak z katapulty, kiedy tylko stanął przy rondzie na
Marszałkowskiej. Zdyszany wpadłem do sklepu i stanąwszy przy ladzie, z trudem łapałem
oddech. Młoda ekspedientka w wysokiej, mocno zlanej lakierem fryzurze patrzyła na mnie
jak na wariata. Klientka, która grzebała w pudle wypełnionym spinaczami do bielizny,
odsunęła się z wyraźnym lękiem. Słyszałem, jak mruknęła pod nosem, starając się jednak,
żebym ją usłyszał:
– Pijany czy co?
Spróbowałem się opanować i możliwie łagodnym ruchem wyciągnąłem w kierunku
ekspedientki rękę z moją "łamigłówką". Wytrzeszczyła na mnie oczy.
– Moja żona – powiedziałem i przerwałem. Zabrakło mi tchu.
– No? – sprzedawczyni nic nie rozumiała.
– Moja żona kupiła to wczoraj – udało mi się sformułować pełne zdanie. Klientka z boku
przysunęła się bliżej i zaczęła ciekawie zerkać, wysuwając głowę ponad moim ramieniem.
Wietrzyła awanturę.
– No to co, że kupiła? – ekspedientka najeżyła się lekko.
– W zasadzie nic – tłumaczyłem się niezdarnie. – Chciałem się tylko dowiedzieć; do
czego to służy? Nic więcej – popatrzyłem na, nią błagalnie. Wzięła ode mnie "dynks" i lekko
rzuciwszy okiem, odłożyła go na ladę i powiedziała stanowczo:
– Może i kupiła, ale nie u nas.
– U was, u was – gorąco zapewniłem.
– Chiba wiem, co mam we fachturze i na sklepie – obraziła się. – Ależ proszę pani, sama
mi mówiła. Ten przedmiot kupiła w waszym sklepie przez nieuwagę i teraz mamy kłopot, bo
nie wiemy, co z nim zrobić. Nikt ze znajomych też się nie orientuje, jak to działa. – Mówiłem
proszącym tonem, starając się ją udobruchać.
– Pan z telewizji? – przymrużyła oczy w szelmowskim mrugnięciu. – Jakieś żarty,
dowcipy – i rozejrzała się wokoło w poszukiwaniu ukrytej kamery. Ciekawska klientka
zrobiła to samo i odruchowo poprawiła futrzaną czapę.
– Nic podobnego, zapewniam panią, że to nie są żadne dowcipy. Proszę tylko o
informację. Bardzo mi na tym zależy – w zdenerwowaniu zacząłem gwałtownie
gestykulować. Ekspedientka przekonawszy się, że nikt nie usiłuje zrobić z niej bohaterki
telewizyjnego reportażu, powróciła do swej tradycyjnej, zwykłej postawy.
– Ten artykuł jest nie od nas, pan pójdzie gdzieś indziej powiedziała oficjalnym tonem i
uważając rozmowę za skończoną odsunęła "dynks" od siebie. Nie rezygnowałem.
– Proszę pani, może ktoś inny wie? Czy może pani poprosić kierownika?
– Na chorobie – jej wzrok stwardniał, wyostrzył się.
– A koleżanki? Może któraś z nich?
– Chiba pan widzi, że zajęte. Idź pan lepij stąd, bo zawołam magazyniera, a to mocny
chłop. – Była całkiem odpychająca i czułem; że jeszcze jedno moje słowo, a rzeczywiście
wyrzucą mnie ze sklepu. Pani kupująca spinacze zaczęła jej basować:
– Pewnie, spije się taki, a potem dowcipów mu się zachciewa. Wziąłby się lepiej o roboty,
przez takich łobuzów cały ten kryzys, mówię pani, ja bym zrobiła porządek z tymi pijakami,
to pojęcie ludzkie przechodzi...
Nie czekałem na dalszy ciąg przemowy i tchórzliwie zrejterowałem. Z takimi kobietami
jeszcze nikt nie wygrał. O "dynksie" nie zapomniałem, chociaż najchętniej wyrzuciłbym go
do kosza. Włożyłem go do kieszeni i idąc ulicą przemówiłem w duchu do niego: I co ja mam
z tobą zrobić? Zniszczyć cię przecież nie można. Wyrzucić jakoś mi szkoda. Chyba dam cię
Jordanowi do zabawy. Będzie to chyba pierwsza zabawka, której nie zdoła połamać.
Jak pomyślałem, tak i zrobiłem. "Wielka tajemnica" trafiła do dziecinnego pokoju. Jordan
bawił się nią, uprzednio zamykając starannie drzwi. A ja nie próbowałem dociekać, na czym
polega ta jego zabawa. Usiłowałem o wszystkim zapomnieć. I pewnie udałoby mi się to,
gdyby nie...

IV

Minęło kilka dni. W domu panowała przedświąteczna gorączka. Zbliżało się Boże
Narodzenie i wszyscy byliśmy zajęci zakupami, sprzątaniem, pieczeniem ciast i wszystkimi
tymi sprawami, które składają się na całość przygotowań do Wigilii. Jola wybiegła załatwiać
jakieś sprawunki, a ja z synem zostałem w domu. Zleciła mi rozłupywanie orzechów, które
miały jej posłużyć do wyrobu podobno rewelacyjnego ciasta. Ich skorupki piętrzyły się na
podłodze, a ja z niepokojem myślałem o wymówkach, jakie czekają mnie za ten nieporządek.
Dywan był dopiero co odkurzany. Z tych niewesołych rozmyślań wyrwał mnie dzwonek do
drzwi. Poszedłem do przedpokoju i wyjrzałem przez wizjer. Nikogo nie było. Cofnąłem się,
myśląc, że to przywidzenie, ale dzwonek powtórzył się, zatrzymując mnie w pół kroku.

Przekręciłem klucz w zamku i nacisnąwszy na klamkę otworzyłem drzwi na pełną


szerokość. Na wycieraczce stało "coś".
"Coś" na mój widok chrząknęło i odezwało się dźwięcznym głosem:
– Pan pozwoli, że dopasuję mój wzrost do pańskich wymiarów? Będzie nam łatwiej
rozmawiać – i zaczęło rosnąć. Gdy zrównało się ze mną, zapytało uprzejmie: – Czy można? –
i nie czekając na pozwolenie weszło do środka, ocierając się o mnie fałdzistym płaszczem.
Oniemiały zamknąłem drzwi. Miałem prawo zaniemówić. Trudno opisać, co to właściwie
było. W największym uproszczeniu można powiedzieć, że był to gigantyczny owad.
Świerszcz. Nie wiem dokładnie, co skrywało się pod ubraniem, ale znad kołnierza patrzyła na
mnie owadzia głowa, z kulistymi mozaikowymi oczyma, zaopatrzona w potężne żuwaczki i
liczne bambusowate czułki, z rękawów zaś wysuwały się całkiem ludzkie dłonie.
– Widzę po pańskiej minie, że wszystkiego się pan domyśla powiedział świerszcz.
Niczego się nie domyślałem. W ogóle nic nie myślałem. Dziwne, że nie zacząłem krzyczeć z
przerażenia. Ze swojego pokoju wyszedł zaciekawiony dzwonkiem Jordan. W ręku trzymał
"dynks". Nie zdziwił się ani trochę widokiem potwora. Przypatrywał mu się z życzliwym
zainteresowaniem.
– Otóż właśnie – ożywił się gość na widok mojego syna. To jest powód mojej wizyty. Tak
więc, jak mówiłem, zapewne się pan domyślił. Jestem z innej planety. Nawet z innej
galaktyki. Nieważne z której, i tak to panu nic nie powie. Pokrótce mówiąc, zdarzyła nam się
przykra przygoda. Zepsuł nam się nasz pojazd.
Świerszcz mówił nie poruszając żuwaczkami. Ja trwałem w bezruchu. Sytuacja była do
tego stopnia nierealna, że zapomniałem się bać. Jordan uśmiechał się do owada promiennie.
– Nasz pojazd, czyli jak wy to nazywacie, UFO, zepsuł się. Zatrzymaliśmy się, aby
naprawić usterkę, to znaczy zawiśliśmy w powietrzu. Było to tuż nad waszym miastem. Jeden
z nas otworzył nieostrożnie klapę i wypadł nam pewien ważny przyrząd. Nie zdążyliśmy go
złapać w locie i spadł na ciężarówkę z odkrytą plandeką. Miała z boku napis "Stołeczne
Przedsiębiorstwo Handlu Wewnętrznego". Przyrząd jest nam niezbędny i dlatego, kiedy tylko
ukończyliśmy naprawę, wszczęliśmy poszukiwania. W naszych wyjazdowych warunkach nie
jesteśmy w stanie wykonać drugiego takiego samego. Trochę to trwało, ale wpadliśmy na
trop. Tak oto znalazłem się u pana. I zmuszony jestem prosić pana o zwrot naszej własności.
Zbliżył się do Jordana i zręcznie odebrał mu "dynks".
– Serdecznie panu dziękuję i przepraszam za kłopot. Postaramy się jakoś odwdzięczyć, ale
teraz, raczy pan wybaczyć, mamy mało czasu. Pan rozumie... obowiązki – rozłożył ręce w
przepraszającym geście.
– Chwileczkę – powiedziałem z wysiłkiem. Mówienie szło mi jak z kamienia. – Czy
mógłby mi... hm... pan... powiedzieć, do czego to służy?
Spojrzał na mnie wyrozumiale, jak na dziecko, które pyta o sprawy oczywiste.
– Ależ naturalnie. Do mercenia mymlaków. Żegnam pana. I bardzo proszę o zachowanie
tajemnicy. – To powiedziawszy rozpłynął się w powietrzu tak nagle, że słowa: "A może
kawy?" wypowiedziałem już w pustą przestrzeń.
I to by była prawie cała historia. Jest jednak małe ale. Zamierzają się odwdzięczyć...
Jordan twierdzi, że ofiarują nam mymlaka. Myślcie sobie, co chcecie, ale ja mu wierzę. Bez
zastrzeżeń. I co ja wtedy zrobię? Takiego prezentu przecież nie wyrzucę. Żebym chociaż
wiedział, co to jest? Jordan nie potrafi dokładnie opisać. Coś mówi, ale mętnie.
I najważniejsze: co na to moja żona? Ona, która się boi dosłownie wszystkiego: psów,
kotów, myszy, tokarek, skrobania w ścianę. Co powie na widok mymlaka? Przecież nie da
sobie nic wytłumaczyć i w nic nie uwierzy. I tak zresztą jestem związany tajemnicą. A jak to
bydlę zacznie bzić? Nie mam już przyrządu do mercenia. Taaaak... Wyprowadzi się, z
pewnością wyprowadzi. Zabierze syna i wróci do mamusi. I co ja pocznę! Przecież nawet
zupy nie potrafię ugotować!
Pożytek z żony

– Mógłbyś wreszcie wstać i zająć się czymś!


Drgnąłem mimowolnie i otworzyłem oczy przepojony nieprzyjemnym, wszystkim
znanym uczuciem lęku, które pojawia się przy nagłym przebudzeniu. Nade mną stała żona.
To jej głos wyrwał mnie z półdrzemki.
– Musisz mnie tak straszyć? – wymamrotałem z pretensją w głosie. – Już prawie spałem.
Przeciągnąłem się i spróbowałem przybrać wygodniejszą pozycję, co nie było łatwe,
zważywszy, że kanapa była już mocno wysiedziana i doły na jej niegdyś płaskiej powierzchni
przyprawiały o ból kręgosłupa.
– Mówiłaś coś?
– Owszem, mówiłam. Ale ty jak zwykle udajesz, że nie słyszysz, bo tak ci jest wygodniej
– wycierała ręce w kuchenny fartuch i wyraźnie była na mnie wściekła.
– Przecież już zasypiałem.
– Tak, ty się wylegujesz, a ja haruję od świtu do nocy. Wziąłbyś się za coś!
– Przecież jest wolna sobota – wyjęczałem. – Tobie też nikt nie każe biegać ze ścierką po
mieszkaniu. Komu to w tej chwili potrzebne? Usiądź i odpocznij sobie.
– A wszystko brudem zarośnie, tak?! – przetarła dłonią spocone czoło. – Gdyby nie ja, po
dwóch dniach byłby tu zwyczajny chlew. Mógłbyś przynajmniej posporzątać swój pokój!
– O, rany boskie! – usiadłem i ziewając pozbywałem się resztek snu. – Przecież tam jest
czysto. Zresztą zobacz – wskazałem ręką na telewizor. – Właśnie się zaczyna jakiś film.
– To ci nie zajmie dużo czasu – zareplikowała. – Ja posprzątałam całe mieszkanie,
zrobiłam obiad, więc i ty powinieneś coś zrobić dla domu. I nie próbuj mi wmawiać, że
będziesz oglądał bułgarski film obyczajowy.
Westchnąłem ciężko. Żona stała nade mną jak kat, nie zamierzając zrezygnować ze
zmuszenia mnie do pracy. Podjąłem jeszcze jedną próbę obrony.
– Ale w wolną sobotę? Koniecznie dziś?! Chcę trochę odpocząć, ja też pracuję i mam
ochotę...
– W wolną sobotę nie, w niedzielę nie, w pozostałe dni tygodnia również nie, bo jesteś
zmęczony. Nigdy nie masz chęci. do sprzątania...
– Ty masz za to zawsze – wtrąciłem nieśmiało. – To już chyba jakaś mania.
– Jeszcze sobie ze mnie żartujesz? – oburzyła się. – Ja nie mam nawet chwilki wolnego
czasu dla siebie, a ty mi w niczym nie pomożesz.
– Nikt ci nie każe do tego stopnia dbać o czystość. Goście nie zauważają tych drobinek
kurzu, a ja nie wymagam od ciebie utrzymywania tu laboratoryjnej sterylności. Nie to jest
najważniejsze. Życie rodzinne nie polega na bezustannym sprzątaniu.
– O Boże, mój Boże! – krzyknęła i opadła z łomotem na krzesło. – Żeby to moja mama
widziała! Ja urabiam ręce po łokcie, a ten tutaj mówi, że to wszystko nieważne. Cały mój
wysiłek jest niepotrzebny, tak?! Dla kogo ja to niby robię?
Głos zaczął jej się histerycznie załamywać i wolałem nie przeciągać struny. Podniosłem
ręce w geście poddania i wstałem z kanapy.
– Dobrze, już dobrze. Idę, tylko przestań narzekać – i zatykając dłońmi uszy, by nie
słyszeć jej wymówek, powlokłem się do swego pokoju, wszedłem i starannie zamknąłem za
sobą drzwi. Pragnąłem ciszy.
Rozejrzałem się po pokoju, usiłując dostrzec w nim ślady zaniedbania i nieporządku.
Trudno mi było cokolwiek zauważyć. Nie miałem kobiecego oka.
– Brudno, brudno – zamruczałem pod nosem. – Gdzie tu jest brudno? Co ja mam
posprzątać?
Użalając się w myślach nad ciężkim losem żonatego mężczyzny, podszedłem do biurka i
usiadłem na krześle. Smętnie wpatrzyłem się w szklaną powierzchnię blatu. Lśniła w blasku
padającego z okna słonecznego promienia.
– No i co? – powiedziałem głośno i nie bez satysfakcji. Gdzie ten kurz? Trzeba by się
chyba wpatrywać przez mikroskop, żeby coś znaleźć. – Pochyliłem się nad biurkiem i
oglądałem je uważnie, chcąc ostatecznie utwierdzić się w swoich racjach. Ale słowa triumfu
zamarły mi na ustach. Zastygłem w bezruchu. Blat rzeczywiście pokrywała mikroskopijna
warstewka kurzu, ale nie to mną wstrząsnęło. Dostrzegłem bowiem nagle malusieńkie litery.
Naprawdę malusieńkie. Jakieś dziesiętne części milimetra. Cud, że je zauważyłem. Były tylko
trzy.
"sos"
Tak tam było napisane.
– Sos?! Jaki znowu sos? – wyprostowałem się i zagadałem na głos, rozglądając się wokoło
ze zdziwieniem.
– Mówiłeś coś? – dobiegło mnie z jadalnego.
– Nie, nie, nic nie mówiłem – odkrzyknąłem pospiesznie. Sprzątam!!!
– Ale czym? Nie wziąłeś nawet ścierki od kurzu? Podać ci? Dopytywała się żona.
– Nie, na razie nie trzeba! – odpowiedziałem. – Ustawiam książki! Potem wezmę
odkurzacz!!!
– To dobrze – w głosie mojej małżonki pojawiły się nutki zadowolenia. Postawiła na
swoim. – A może byś przy okazji umył okna? Są całkiem zaświnione!
– A może i umyję! – huknąłem dziarsko, pragnąc tą odpowiedzią wywalczyć chwilę
spokoju, potrzebną do dokładniejszego zbadania napisu. Udało się. Poszła do kuchni.
A ja ponownie nachyliłem się nad blatem. Ale "Sosu" już nie było. Pojawiły się za to
nowe literki, co wywołało u mnie przyspieszenie pulsu.

POMOCY, POMOCY!
RATUNKU, WYBAWIENIA, ODSIECZY!
MAYDAY, MAYDAY, MAYDAY!
– Pomocy?!! – wyrwało mi się. Chyba zbyt głośno, bo znów usłyszałem głos żony.
– W niczym ci nie pomogę! Robię sos!!!
– Szlag by to trafił – zakląłem pod nosem, zżymając się na nią w duchu. Zawsze była taka
prozaiczna. Ale nie miałem czasu dłużej o tym myśleć. Cały mój umysł zaprzątała sprawa
napisu. Miałem ochotę tradycyjnym w takich wypadkach gestem przetrzeć oczy, lecz wydało
mi się to zbyt trywialne. Postanowiłem podejść do rzeczy naukowo. Odsunąłem szufladę i
wyciągnąłem z niej duże szkło powiększające, służące mi niegdyś w filatelistycznym hobby.
Uzbrojony w owo narzędzie badacza, zbliżyłem oko do blatu. Napis znowu się zmienił:
PROSIMY NIE POTRZASAĆ STOŁEM!
Zamrugałem powiekami i aż sapnąłem ze zdziwienia.
I NIE DMUCHAĆ!
– pojawił się błyskawiczny odzew.
Odruchowo zakryłem dłonią usta i nos. Zdarzenie zakrawało na kpinę i przywidzenie, ale
ja nigdy nie cierpiałem na omamy. Czułem się idiotycznie, ale zdecydowałem się rozpocząć
absurdalny dialog.
– Kto to pisze? – zamruczałem niewyraźnie przez palce. Równocześnie z uwagą
obserwowałem powierzchnię biurka, usiłując zarejestrować proces powstawania napisów.
Szkło jednak było zbyt słabe, bo literki zdawały się wypływać z nicości.
TO MY, Z UFO
i poniżej
POTRZEBUJEMY TWOJEJ POMOCY, PRZEPRASZAMY ZA KŁOPOT
Wytężyłem jeszcze bardziej wzrok i rzeczywiście: udało mi się dostrzec drobniuteńki
latający spodeczek, wielkością i kształtem do złudzenia przypominający muszą kupkę. Jego
załoga, zapewne rozmiarów bakterii, uwijała się wokół, produkując skierowane do mnie
komunikaty. Tego jednak mogłem się tylko domyślać. Również technologia druku
pozostawała w sferze domysłów.
To, co się działo, wykraczało poza granicę ludzkich doświadczeń, lecz zdawało się być w
pełni realną rzeczywistością. Tak mi mówiły wiara i czucie. Miałem też szkiełko i oko. Nie
czułem się jednak mędrcem. Wręcz przeciwnie.
Podjąłem rozmowę.
– O co chodzi? – wyszeptałem, myśląc jednocześnie z obawą, co by powiedziała moja
żona, gdyby przyłapała mnie w tym właśnie momencie.
KATASTROFA!!!
Litery pojawiały się z oszałamiającą prędkością, zważywszy mikroskopijne wymiary
przybyszów z kosmosu. Mogłem czytać zupełnie płynnie.
ZDARZENIE Z MIKROMETEORYTEM. PRZEBICIE ZBIORNIKÓW Z PALIWEM I
USZKODZENIE UKŁADU STERUJACEGO. DOSTALIŚMY SIĘ W KOLAPS
PRZESTRZENNO-GRAWITACYJNY. WYNIKIEM ZMIANA GEOMETRII I
ZMNIEJSZENIE NASZYCH ROZMIARÓW. CUDEM UDAŁO SIĘ NAM WYLĄDOWAĆ
Zawahałem się przed zadaniem następnego pytania. Czego mogą ode mnie oczekiwać? W
czym mogę być pomocny?
– Jak mogę wam pomóc? Co jest wam potrzebne? Odpowiedź znów była błyskawiczna.
PALIWO!!! USZKODZENIA JUŻ NAPRAWILIŚMY! SZYBKO!!! WASZA
ATMOSFERA – ZABÓJCZA! NIE BYLIŚMY PRZYGOTOWANI NA TO
LĄDOWANIE!!!
– Jakie paliwo?
ALKOHOL ETYLOWY. C2H50H. NIEDUŻO
Pewno, że niedużo. Odetchnąłem z ulgą. Sprawa okazała się prostsza niż przypuszczałem.
Całe szczęście. Wezbrała we mnie chęć działania. Pomogę braciom w rozumie.
Bezinteresownie.
– Załatwione! – zaszemrałem żarliwie. – Już lecę! Poczekajcie trochę!
Podnosząc się z krzesła, kątem oka dostrzegłem wykwitający napis:
DOZGONNA WDZIĘCZNOŚC! NIECH ŻYJE POLSKA!
Połechtało to moje patriotyczne uczucia i odezwała się we mnie krew przodków-
bohaterów. Ja – samotny heros, spieszę z odsieczą potrzebującym. Wybawieniem – alkohol!
Postąpiwszy parę kroków ku drzwiom, zatrzymałem się nagle. Uświadomiłem sobie, że
nie mam w domu kropli wódki. Nie szykowała się żadna okazja, a na zapas nie zwykłem
kupować. Co robić? – myślałem nerwowo. Denaturat? Nie mam. Jakieś lekarstwo? Nie
przypominałem sobie, żebyśmy mieli coś opartego na alkoholu. Zaraz, zaraz... Perfumy!!! –
olśniło mnie odkrycie. Przecież to prawie czysty spirytus! Żona ma jakieś w łazience!!! Z
pewnością będą dobre! Muszą być! Tego jeszcze nie było – latający spodek napędzany "Soir
de Paris"!

II

Akcja z początku przebiegała sprawnie. Uchyliłem drzwi i wysunąwszy głowę


rozejrzałem się wkoło. Obawiałem się, by nie spostrzegła mnie żona. Mogła uznać moje
poczynania za wysoce podejrzane. Na szczęście nadal przebywała w kuchni.
N palcach przemknąłem się do łazienki. Jak najciszej wszedłem do środka i delikatnie
zamknąłem drzwi za sobą. Mój wzrok powędrował ku półce z kosmetykami. Jest! Wśród
licznych słoiczków z kremem i dezodorantów wyróżniała się fioletowym kolorem smukła
buteleczka francuskich perfum. Sięgnąłem po nią. Drżącą ze zdenerwowania dłonią gmerałem
między kosmetykami. Właśnie chwyciłem "Soir de Paris", gdy to moje przeklęte
zdenerwowanie sprawiło, że buteleczka wyśliznęła się ze spoconych palców i poleciała na
ziemię. Po drodze obiła się o krawędź umywalki i rozprysnąwszy się na dziesiątki
kawałeczków, rozlała swą bezcenną zawartość na brązowy dywanik wyścielający podłogę. Z
głębokim przerażeniem patrzyłem, jak płyn wsiąka w tkaninę. Nic nie mogłem już uratować.
Co ja teraz pocznę?

Duszący zapach wypełnił powietrze. Gwałtowny kaszel targnął moimi płucami. Krztusząc
się wyszedłem z łazienki. Z rozmachem zatrzasnąłem drzwi, oparłem się o nie i usiłowałem
złapać dech. Z kuchni wyjrzała zwabiona hałasem moja małżonka.
– Coś się stało? – zapytała i widząc moją niepewną minę, podeszła bliżej. Nic nie
odpowiedziałem. Moje wyjaśnienia wyglądałyby dość dziwacznie.
– Co tak śmierdzi? – zmarszczyła nos.
– A widzisz! – nie mogłem się powstrzymać od cierpkiej uwagi. – Zawsze ci mówiłem, że
to ostatnie świństwo!
Nagle zrozumiała.
– Moje perfumy! – krzyknęła. – Rozbiłeś moje najlepsze perfumy!!
– Niechcący, zupełnie niechcący – usprawiedliwiałem się niezręcznie. – Kupię ci nowe,
naprawdę!
– A coś ty tam robił? – zainteresowała się niespodziewanie. Miałeś przecież sprzątać!
Myślałem gorączkowo.
– Musiałem... musiałem się umyć.
– A co, wybierasz się gdzieś? – patrzyła na mnie uważnie. Jej wzrok przewiercał mnie na
wskroś i zdawało mi się, że widzi moje myśli jak na dłoni.
– Tak, wychodzę! – krzyknąłem uświadomiwszy sobie wyższą konieczność.
– A dokąd to? – zdziwiła się i jednocześnie przybrała bojową postawę...
– Nieważne – odparłem i stanowczym gestem odsunąłem ją z drogi. Podszedłem do
wieszaka i zdjąwszy kurtkę, począłem się ubierać.
Żona rzuciła się jak żbik do drzwi wejściowych i zakryła je, rozkrzyżowawszy ramiona.
– Nigdzie nie pójdziesz, póki mi nie powiesz! Nie ma tak dobrze! – aż przymknęła oczy z
przejęcia i wydawała się gotowa na śmierć. Gdzie ja taką scenę widziałem? Przez głowę
przelatywały mi luźne skojarzenia: Matejko... Rejtan... Tak, Rejtan!!!
Ale ja. też postanowiłem być odważny. Miałem do spełnienia dziejową misję. Nic mnie
nie zdoła powstrzymać.
– Idę do sklepu – powiedziałem desperacko. – Monopolowego! Po wódkę!
Żona otworzyła szeroko oczy. Ręce same jej opadły.
– Po wódkę? – wyszeptała zaskoczona do głębi.
– Tak, po wódkę – powiedziałem udając beztroskę. – Nie wolno?
– Co ty kombinujesz? – spytała podejrzliwie.
– Nic nie kombinuję, potrzebna mi wódka!
– Ale przecież jest wolna sobota.
– Ale sklepy czynne! Przepraszam, spieszę się! – znów odsunąłem żonę z drogi i
wykorzystując jej chwilowe odrętwienie, wymknąłem się z domu. Niech sobie myśli co chce.
Jak burza przeleciałem po schodach i wybiegłem na dwór. Zacinał drobny, zimny deszcz.
Nasunąłem na głowę kaptur. Sklep był niedaleko, tuż za sąsiednim blokiem. Osłaniając twarz
od wiatru biegłem drobnym truchtem przez podwórko. Pomimo że droga zajęła mi kilka
minut, gdy stanąłem pod sklepem, byłem już kompletnie przemoczony. Ciągle mając zakrytą
kapturem twarz złapałem za klamkę i szarpnąłem, usiłując dostać się do środka. Drzwi nie
ustąpiły. Wtedy dopiero odgarnąłem kaptur i podniosłem wzrok. Na szybie od środka
widniała przylepiona plastrem kartka: "Remanent". Zanim dotarła do mnie treść napisu, przez
chwilę jeszcze targałem klamką. Potem ręka mi opadła. Co robić? Najbliższy monopolowy
jest chyba w Śródmieściu, a minuty płyną. Przedłużające się oczekiwanie na paliwo może w
konsekwencji stać się przyczyną śmierci przedstawicieli obcej cywilizacji. Nie mogłem do
tego dopuścić. Muszę zdobyć alkohol. To niemożliwe, żeby w naszym kraju nie było szansy
zdobycia wódki. Jest to u nas najbardziej naturalna czynność. Dlaczego ja miałbym mieć z
tym problemy? Nagle olśniła mnie myśl – Kazio!!!
Zawsze kojarzył mi się z alkoholem. Można powiedzieć, że stanowili nierozerwalną
całość. Nie namyślając się dłużej ruszyłem w stronę jego domu. Mieszkał niedaleko.
Biegłem chodnikiem nie zwracając uwagi na kałuże. Przez ścianę deszczu wypatrywałem,
czy u Kazia w domu świeci się w oknach. Świeciło się. Z ulgą dostrzegłem sylwetkę
przyjaciela, kręcącego się po pokoju. Wpadłem do klatki i nie chcąc wyczekiwać na windę
pognałem schodami w górę. Pokonywałem stopnie po dwa, po trzy. Dysząc ciężko stanąłem
pod jego drzwiami i nacisnąłem przycisk dzwonka. Wieczność upłynęła, zanim Kazio mi
otworzył, a ja nie zdejmowałem palca z przycisku. Pod nosem liczyłem sekundy i modliłem
się o pośpiech. Kazio był zawsze taki ociężały.
Przestałem dzwonić dopiero, gdy drzwi rozwarły się na oścież. Kazio, w nie dopiętym
szlafroku, oparł się o futrynę i patrzył na mnie flegmatycznie. Prawa ręka poruszała się
miarowo, drapiąc odsłoniętą, owłosioną pierś.
– Co jest? – ziewnął szeroko. – Pali się?
– Kaziu! – złożyłem ręce jak do modlitwy. – Mam do ciebie ważną sprawę, musisz mi
pomóc!
– Tak? – moje podniecenie nie zrobiło na nim wrażenia. Ale po co taki raban, głowa mnie
boli. – Wzdrygnął się, opatulił dokładniej szlafrokiem. – Zajdź do środka, bo cholernie wieje
usunął się z przejścia, zapraszając mnie do wnętrza.
Wszedłem. W pokoiku, który Kazio zamieszkiwał, panował nieopisany bałagan. Na nigdy
nie pranym obrusie poniewierały się nie dojedzone resztki kanapek, zasypane papierosowym
popiołem, walały się puste szklanki i kieliszki, niektóre nadtłuczone, a centralną część stołu
zajmowała bateria butelek. Nie były pełne, co zauważyłem z żalem. Odwróciłem wzrok od
pobojowiska i złapałem Kazia za rękaw.
– Właśnie, tego mi potrzeba – powiedziałem żarliwie. – Alkoholu etylowego!
– Czego? – wytrzeszczył oczy Kazio.
– Wódki! – wyjaśniłem i wpatrzyłem się w niego z nadzieją. Kazio pokręcił głową.
– Nic z tego, kolego. Miałem wczoraj małego brydżyka i wszystko poszło.
– Nie chcę dużo, wystarczy odrobina.
– Jak mówię, że klops, to klops. Sam łażę od godziny i szukam jakiegoś klina.
Pozlewałem to, co zostało, ale jeszcze bym coś chlapnął. Inaczej łeb mi pęknie – rozłożył
ręce, co miało oznaczać całkowitą bezradność.
Nie mogłem tego zrozumieć.
– Jak to? – dopytywałem się. – Ty nie masz wódki, ty?
– Była, ale się zmyła.
– Troszeczkę – błagałem.
– Nie mam!!! – zeźlił się nagle. – Coś taki łapczywy, nigdy nie byłeś specjalnie
trunkowy?
– To wyjątkowa sytuacja, musi się znaleźć jakieś wyjście. Wymyśl coś. Jesteś moją
ostatnią brzytwą... – bełkotałem bez sensu.
– Czym?
– No wiesz, tonący itd. Chwileczkę! – krzyknąłem triumfalnie. – Przecież musisz znać
jakąś metę. Jest na osiedlu, prawda? – czepiałem się resztek nadziei.
Skinął głową. Otucha znów napełniła moje serce.
– To chodźmy tam, szybko! – wydarłem się.
– Pieniądze masz? – spytał rzeczowo.
– Mam!
Kazio na wieść o pieniądzach ożywił się nagle.
– Aa, jak masz forsę, to inna rozmowa – zatarł ręce. – Dobra, zaraz będę gotowy.
Poczekaj moment. – Porwał zwisające na oparciu krzesła ubranie i znikł w łazience.
Czekałem niecierpliwie, spoglądając co chwila na zegarek. Gdy wyszedł, już ubrany,
zerwałem z wieszaka jego jesionkę, zarzuciłem mu na plecy i pociągnąłem go do wyjścia. Nie
opierał się, tylko mamrotał coś pod nosem, w rodzaju:
– Ale cię przypiliło, pewno żony nie ma w domu. Pozostawiłem to bez komentarza.

III

Szliśmy w stronę samotnego bloku, stojącego nieco na uboczu. Kazio pierwszy, bokiem,
zasłaniając się w ten sposób przed porywami wiatru. Podniósł kołnierz i kuląc głowę mówił
coś do mnie. Trudno mi było usłyszeć.
– Co mówisz? – przyspieszyłem kroku i nachyliłem się ku niemu.
– Pytam, o co właściwie chodzi? Co to za okazja? Urządzasz jakąś imprezę?
– No, wiesz, właściwie nie – wykręcałem się niezręcznie. Coś w tym rodzaju.
– Dobra, nie chcesz, to nie mów – obraził się. Resztę drogi przebyliśmy w milczeniu.
Czułem się głupio, nie mogąc mu wyjaśnić w czym rzecz. Poczytałby to za żart i obraził się
jeszcze bardziej.
Kazio zatrzymał się przed klatką.
– Wejdę sam – powiedział. – Ty nie znasz hasła, ciebie też nie znają, mogłyby być
kłopoty. Przestraszą się, a ty dostaniesz po pysku. Wiesz, jak jest.
Wiedziałem.
– Dawaj forsę – wyciągnął rękę.
– Ile? – spytałem.
– Patyka za połówkę – Kazio przestępował z nogi na nogę i drżał z zimna.
Sięgnąłem do portfela. Zgrabiałymi palcami wysupłałem tysiąc złotych, lecz zawahałem
się. Po chwili namysłu wyciągnąłem drugi tysiąc i wsunąłem w nadstawioną dłoń.
– Kup dwie – powiedziałem. – Druga dla ciebie.
– Równy z ciebie chłop – twarz mu się rozjaśniła. – Wiesz, jak pomóc człowiekowi. Lecę.
– Pospiesz się – krzyknąłem za nim, całkiem niepotrzebnie, bo rzeczywiście się spieszył.
Czekałem krótko. Wyszedł już po trzech minutach, ukrywając coś za pazuchą.
– Nie wiedziałem, co chcesz. Kupiłem krakowiaczka – wyjął spod jesionki butelkę
"Krakusa":
– Nieistotne – odparłem odbierając butelkę. – Jestem ci i tak bardzo zobowiązany. Na
razie, cześć, naprawdę nie mam czasu. – Dobra, leć – klepnął mnie po ramieniu. – Wszystko
rozumiem. Kobitka nie rozgrzana czeka, a ty pewno masz chatę tylko do jutra wolną. Żona w
delegacji?
– Aaach – żachnąłem się i obróciwszy na pięcie popędziłem do domu.
– Ode mnie nic się nie dowie! – wrzeszczał za mną. – Możesz na mnie polegać! Grób-
mogiła! Jak chcesz, mogę ci wyrobić alibi. W razie gdyby coś, to siedziałeś u mnie!
Puściłem to mimo uszu, ale wzruszyła mnie ta jego wdzięczność za postawione mu pół
litra.
Gnałem jak chart, pamiętając cały czas o dramatycznej sytuacji kosmitów. Byli zupełnie
bezradni bez mojej pomocy. Ze zgrozą myślałem, że mogę zjawić się za późno. Istniała
możliwość, że już nie żyli. Nasza atmosfera stanowiła przecież dla nich śmiertelną truciznę.
Tak przynajmniej napisali.

IV

Żona krzątała się w kuchni, gdy wpadłem do domu. Nie zajrzałem do niej.
– Już jestem! – zakomunikowałem wchodząc i nie rozebrawszy się skierowałem się do
mojego pokoju. Z bijącym sercem: usiadłem przy biurku i łapiąc oddech po biegu,
wyszeptałem chrypliwie: – Przyszedłem. Mam alkohol!
Radosnym sapnięciem powitałem pojawiający się napis:
WSPANIALE. KAPNIJ NA BRZEG STOŁU
Odkręciłem aluminiową nakrętkę, nalałem w nią trochę wódki i następnie, stukając
palcem, ostrożnie puściłem kroplę płynu na krawędź szklanej płyty pokrywającej biurko.
Potem wziąłem leżącą również na krawędzi lupę i starałem się zaobserwować poczynania
kosmicznych krasnoludków. Natężając wzrok, aż oko zachodziło mi łzami, zauważyłem
odrywający się od mikroskopijnego latającego spodka jeszcze mniejszy punkcik. Zapewne
pojemnik na paliwo lub coś w tym rodzaju. Maleńka cysterna przesunęła się po blacie i
zatrzymała przy kropli wódki. Wstrzymałem oddech. Przez chwilę nic się nie działo.
Zacząłem się obawiać, czy paliwo okaże się odpowiednie. Przeczucie okazało się trafne, bo
obok kropli wykwitły nowe literki:

ZBYT SŁABE STĘŻENIE. NAM CHODZI 0 CZYSTY ALKOHOL. NIE MAMY


WARUNKÓW DO DESTYLACJI
Załamałem się. Opuściły mnie siły. To już koniec. Skąd ja im wezmę spirytus, do diabła?
Nie udało się. Przybysze z obcej planety obdarzyli mnie zaufaniem, a ja zawiodłem. Myśli
przepływały leniwie, gdzieś znikło całe napięcie. Przepełniało mnie poczucie klęski i własnej
nieudolności. Jak zwykle, nic mi nie wychodziło. Zawsze miałem pecha.
Z apatii wyrwał mnie głos żony, podśpiewującej sobie przy kuchennych zajęciach.

Od Siewierza jechał wóz,


malowane panny wiózł...

Siewierski!!! Że też od razu o nim nie pomyślałem! Mieszkał dwa piętra nad nami i z
zawodu był elektronikiem. Używał spirytusu do czyszczenia mechanicznych części
magnetofonów, radioodbiorników i innych urządzeń elektronicznych. Sam widziałem u niego
brązowy, litrowy słój pełen chemicznie czystego spirytusu. Nie lubiłem go o nic prosić ani też
odwiedzać go, bo był typem wybitnie nieużytym. Wyświadczyć komuś przysługę było
zadaniem ponad jego siły. Udzielał swych łask z tak wielkopańską miną, że za przyjętego od
niego papierosa trzeba go było niemalże całować po rękach. Ale innego wyjścia nie było. Raz
kozie śmierć. Pójdę.
Szepnąłem nad biurkiem:
– Jeszcze kilka chwil. Zaraz będzie czysty alkohol.
WYTRZYMAMY
– odpisano natychmiast.
Zdjąłem kurtkę i rzuciłem ją na kanapę. Wstałem i wyszedłem do przedpokoju.
– Idę do Siewierskiego po spirytus – zawołałem w stronę kuchni.
– Aha, więc ma przyjść wuj Stefan! – odkrzyknęła żona. Trzeba było od razu mi
powiedzieć.
Zrezygnowany, machnąłem ręką. Dla niej wszystko było jasne. Wuj Stefan pochodził zza
Buga i nie uznawał innych trunków poza samogonem i spirytusem. Palił samosiejkę.
Opuściłem mieszkanie i znalazłem się na klatce. Powiało chłodem. Wzdrygnąłem się i
pocierając dłońmi ramiona dla zwalczenia gęsiej skórki, popędziłem na górę. Zatrzymałem
się na piątym piętrze. Stojąc przed drzwiami, nabrałem w płuca powietrza i z trudem
przezwyciężając niechęć, zapukałem. Nasłuchiwałem kroków. Ktoś był w środku, bo ciszę
mąciły dźwięki muzyki. Dobiegło mnie szuranie kapci i drzwi otworzyły się. Wyjrzała
owinięta ręcznikiem głowa Siewierskiej.
– Ja do męża. Dobry wieczór – ukłoniłem się.
– Dobry – skinęła głową. – Już proszę. Jureeek!!! – krzyknęła w głąb mieszkania i znikła.
Po chwili wylazł Jurek.
– Cześć – powiedział. – Ty do mnie?
– Mam do ciebie interes. Potrzeba mi odrobinę spirytusu.
– No, wiesz – podrapał się po głowie. – Kiedy mam mało. – Nie trzeba mi wiele, ot
kropelkę – zagadywałem go, usiłując jednocześnie wcisnąć się do środka. Przepuścił mnie z
ociąganiem.
– No, wiesz, właśnie mi jest potrzebny. Robię dla klienta jeden magnetofon, pilna robota –
tęsknie spojrzał w stronę stojącego pod oknem stołu, na którym obok rozbebeszonego
magnetofonu i oscyloskopu dostrzegłem brązową butlę.
– Naprawdę, wystarczy mi minimalna ilość. Możesz mi odlać w buteleczkę po
witaminach – mówiłem podchodząc do stołu.
– No, wiesz – stęknął Jurek. – Nie wiem, czy coś takiego znajdę. Przyjdź lepiej później, to
żona poszuka. Najlepiej sam ci przyniosę, a ty poczekaj w domu. – Oparł się o swój warsztat
pracy i usiłował ciałem zastąpić mi dojście do butli. Ale ja byłem zdecydowany na wszystko.
Podszedłem bliżej i wychyliwszy się przez niego, sięgnąłem po butlę. Porwałem ją ze stołu i
mocno przycisnąłem do piersi.
– Wiesz co? – powiedziałem, wycofując się rakiem. – Ja wezmę i użyję, i za chwilę
zwrócę. To potrwa pięć minut.
– Kiedy – Jurek łapał mnie za rękaw – on mi jest bardzo potrzebny. Bez niego stoję z
robotą.
Ale ja już miałem w ręku cel moich poszukiwań i nie zamierzałem z niego zrezygnować.
– To na razie – powiedziałem i uciekłem do drzwi. Otworzyłem je, łokciem naciskając na
klamkę i wybiegłem na zewnątrz. Zacząłem schodzić po schodach, przyciskając do siebie
drogocenną zdobycz. Schodziłem ostrożnie, pamiętając doświadczenie z perfumami!
Siewierski wyszedł za mną i krzyknął:
– To lepiej będzie, jak ja sam przyjdę.
– Dobrze, przyjdź – odpowiedziałem. Było mi już wszystko jedno. Mojej żony nie było
już w kuchni, gdy znalazłem się w domu. Z przerażeniem usłyszałem, jak nuci w moim
pokoju:
Wszystkie pięknie wystrojone,
chciałbym jedną mieć za żonę...
Wtargnąłem tam gwałtownie, żgnięty przeczuciem nieszczęścia. Zmartwiałem,
zobaczywszy żonę kręcącą się koło biurka. Z daleka, od progu widziałem, że blat jest wytarty
do czysta, aż świecił w blasku żarówki. A na nim... dwa talerze z kanapkami, kieliszki,
szklanki, cztery coca-cole, marmurowa popielniczka.
– Coś ty zrobiła? – wyszeptałem zbielałymi wargami.
– Sprzątnęłam – żona odwróciła się do mnie uśmiechnięta. Promieniała zadowoleniem. –
Ty tu palcem nie ruszyłeś, a ja sprzątnęłam. I przygotowałam kanapki. Skoro ma przyjść wuj
Stefan...
– Sprzątnęłaś ich – mamrotałem.
– Sprzątnęłam. Ładnie? Nie lubię tych waszych męskich popijawek byle jak i byle gdzie.
Wszystko wam przygotowałam.
– Sprzątnęłaś ich w innym znaczeniu tego słowa – jęknąłem.
– A jakie może być inne znaczenie? – popatrzyła na mnie ze zdziwieniem. – I kogo
sprzątnęłam?
– O Boże! – złapałem się za głowę. Podszedłem do biurka i wysunąwszy krzesło, opadłem
na nie bezsilnie. Ponuro wpatrzyłem się w przestrzeń.
– Ty i te twoje wieczne porządki. Nie możesz się od tego powstrzymać – jęczałem.
– Musi być porządek – była wyraźnie dumna z siebie i z pożytku, jaki mi przynosi.
– Nic nie jest w porządku – wybuchnąłem. – Czy ty sobie zdajesz sprawę, co uczyniłaś?
Czym starłaś biurko?
– Denaturatem – odparła zaskoczona moim zachowaniem.
– Jak bo? – szarpnąłem się nagle. – To jest u nas denaturat? Nic mi nie mówiłaś?
– Nie pytałeś.
– Zaraz, zaraz – zbierałem rozbiegane myśli. – Opowiedz, jak to zrobiłaś.
– Zwyczajnie – była tak zdumiona, że odpowiadała niemal bezwiednie. – Najpierw
nalałam trochę na szkło, zakręciłam butelkę, odniosłam ją do kuchni, potem wróciłam i
starłam. Ścierką. O, tą – wskazała na szmatę leżącą na parapecie.
– Chwileczkę – wrzasnąłem. – Gdzie jest lupa? – Schowałam ją do szuflady.
Odstawiłem butlę ze spirytusem, którą do tej pory ściskałem, i wyciągnąłem szufladę.
Wyjąłem z niej lupę i zacząłem uważnie oglądać biurko, niecierpliwie odsuwając na boki
ustawione na nim specjały. Żona obserwowała mnie z przestrachem.
– Dobrze się czujesz? – spytała jękliwie.
– Jeszcze nie wiem – mruczałem szukając jakiegoś śladu po, małych gościach. Zakrawało
to na cud, ale znalazłem. Na samej krawędzi szkła, nieprawdopodobnym przypadkiem
ocalona przed ręką mej gospodarnej żony, widniała ostatnia wiadomość od kosmicznych
rozbitków. Może zawdzięczała przetrwanie swemu położeniu, a może użyli odporniejszej
farby, by została na pamiątkę – doprawdy nie wiem. Grunt, że była. Uspokajałem się z wolna
w miarę czytania, a myśl o mojej kosmicznej kompromitacji oddalała się w regiony
niepamięci.
NIEWYMOWNA WDZIFCZNOŚĆ. NIGDY TEGO NIE ZAPOMNIMY. TAKI
ALKOHOL JUŻ NAM ODPOWIADA,
CHOĆ MÓGŁBY BYĆ LEPSZY. NIE TRZEBA BYŁO AŻ TAK DUŻO. WKRÓTCE
BLISKIE SPOTKANIE IV STOPNIA. OCZEKUJCIE NAS. DO ZOBACZENIA
– Nic nie rozumiem – powiedziała żona. – To co, wuj Stefan nie przyjdzie? Mam to
posprzątać?
Znów to sprzątanie. Westchnąłem ciężko, ale było to westchnienie po części radosne.
– Nie trzeba – odparłem. – Zaraz wpadnie Siewierski, z nim się napiję. Jest okazja.
Wreszcie raz się przydałaś.
Odezwał się dzwonek do drzwi.

R.I.P
– Ależ oczywiście, proszę pana! To dla nas wielki zaszczyt, że raczył pan wybrać nasz, że
tak powiem, ośrodek. – Zarządca był pucołowaty, okrąglutki i cały promieniał życzliwością.
Bez przerwy poprawiał zsuwające mu się na czubek nosa okulary. Raziła mnie jego
zawodowa uprzejmość. Przymilne uśmiechy były tu chyba nie na miejscu.
– A więc, o ile dobrze zrozumiałem – jego ruchliwe ręce wędrowały od okularów do
garnituru, na którym wygładzał niedostrzegalne fałdki. Nie spuszczałem z nich oczu. –
Szanowny pan chciałby skonfrontować pogłoski o naszym zakładzie z jego faktycznym
stanem i w zależności od wyników tej, że tak powiem, konfrontacji, skorzystać z naszych
usług.
– Chcę go po prostu obejrzeć – przerwałem zniecierpliwiony. – Nie myślę decydować się
na byle co!
– Ależ tak, niewątpliwie! W pełni rozumiem szanownego pana. – Zupełnie nie był
zmieszany. Drobnym, damskim kroczkiem podbiegł do mnie i ująwszy mnie pod łokieć
skierował ku drzwiom.
– Postaram się zadośćuczynić pańskiemu życzeniu. To mój, że tak powiem, obowiązek.
Przeszliśmy krótki korytarz o ścianach wyłożonych drewnem sandałowym. Wylot
zamykały potężne odrzwia, oczywiście czarne, zaopatrzone w masywną, bogato cyzelowaną
klamkę. Pod naciskiem dłoni mojego przewodnika klamka ustąpiła i drzwi uchyliły się
bezszelestnie. On perorował dalej:
– Jak pan zapewne słyszał, nasz zakład jest przeznaczony dla bardzo szerokiej
publiczności, że tak powiem, dla P.T. Publiczności. Cieszymy się znakomitą renomą, w
związku z czym klienci zjeżdżają do nas z kilku galaktyk, towarzystwo mamy tu doborowe i
czuję się w obowiązku uprzedzić pana, że może się pan spodziewać pewnych, że tak powiem,
niespodzianek.
– Nie życzę sobie żadnych niespodzianek – warknąłem.
– Źle się wyraziłem, raczy pan wybaczyć. A zresztą sam pan zobaczy. Otóż i nasz
cmentarz! – ostatnim słowom towarzyszył szeroki gest ręki, mający mi ukazać wspaniałość
otoczenia. Rzeczywiście było tu ładnie. Ponieważ budynek zarządu, przez który wchodziło
się na cmentarz, znajdował się na wzniesieniu, mogłem objąć oczami całą panoramę. Przed
nami rozciągał się rozległy park, okryty świeżą zielenią, gęsto poprzecinany szerokimi
alejami. Spomiędzy drzew przezierały kontury grobowców zbudowanych z oliwkowego
marmuru i niewyraźne zarysy dziwnych konstrukcji, których przeznaczenia trudno się było
domyślić.
– Pan pozwoli, że będę pańskim przewodnikiem – dobiegł mnie usłużny głos zarządcy.
Ruszyliśmy w alejki. Rozglądałem się ciekawie dookoła, nieuważnie słuchając wyjaśnień
major-grabarza.
– Tak więc, jak już wspomniałem, spoczywają tutaj przedstawiciele prawie' wszystkich
ras rozumnych. Nasza firma stara się zaspokoić wszelkie życzenia klientów dotyczące formy
pochówku. A życzenia bywają rozmaite. Jak to się mówi: jeden lubi ogórki, drugi... –
wybuchnął nerwowym chichotem, lecz zaraz umilkł, skarcony moim surowym spojrzeniem.
Ale znów się nie zmieszał. Był wytrawnym, zaprawionym w bojach urzędnikiem i byle
drobiazg nie mógł go wzruszyć.
Zatrzymałem się przy niedużej tabliczce, zawieszonej na dwóch metalowych słupkach.
Odczytałem głośno dziwny napis:

Kuru Mapuru
wysechł 7-5-4596
Pokój Jego Oparom!

– Cóż to jest?
– To taka rasa z Aldebarana. Myślące płyny. Ciecz turlająca się w kulistych kroplach.
Przyjechał do nas, złapał grypę, dostał wysokiej gorączki i wysechł. – Mój cicerone rozłożył
ręce w geście wyrażającym całkowitą bezradność.
– I on tu leży?
– Nie, no skąd. Przecież wyparował. To jest tylko tabliczka. Tak sobie zażyczyli krewni.
Żeby szanowny pan wiedział, jaka to była męka w porozumiewaniu się z nimi. Ten ich
koszmarny bulgot!
Złapał się za głowę i kręcił nią, jakby zamierzał ją sobie urwać. Spojrzałem na niego z
niesmakiem. Był zbyt teatralny, żebym mógł go traktować poważnie. Zrobiłem kilka kroków
do przodu, by przystanąć przy gigantycznej płycie z piaskowca. Wyryte na niej litery głosiły:

MHUZTR LOPTZU URJCB NER


żył lat 22 000
Przechodniu! Przeklnij okrutny świat, który pozwala umierać
w tak młodym wieku!

Zarządca, nie czekając na moje pytanie, pospieszył z wyjaśnieniem:


– Proszę się nie dziwić. To ich specyficzna miara czasu. Planeta, na której żyją, wiruje
wokół słońca z oszałamiającą prędkością. W związku z tym rok jest krótszy. Tak naprawdę
miał tylko trzy tysiące i pół roku.
Pozostawiłem jego słowa bez komentarza. Myślałby kto! Chodząca encyklopedia!
Cicho zgrzytał żwir pod stopami. W gałęziach drzew uwijały się ptaki, napełniając
powietrze dźwięcznym świergotem. Słońce, chylące się już ku zachodowi, opromieniało
cmentarz ciepłym blaskiem. Szliśmy powoli świeżo wygracowaną alejką, mijając dziesiątki
grobów zatopionych w roślinności. Zaczęło mnie wypełniać uczucie głębokiego spokoju. Ten
relegijny nastrój został niespodziewanie zakłócony dziwnym odgłosem nie pasującym do tego
miejsca. Nie potrafiłem sobie wyobrazić jego przyczyn, póki nie dotarliśmy do końca alejki.
Po jej prawej stronie poczesne miejsce zajmowała zagadkowa budowla. Była to jakby altanka,
której dach opierał się na czterech betonowych kolumnach. Do stropu, za pomocą długich,
chyba trzymetrowych łańcuchów, przymocowano metalowe pudło. Ze świstem przecinało
powietrze, kołysząc się w stuosiemdziesięciostopniowych wychyleniach. Ten właśnie świst
naruszał spokój cmentarza. Zarządca, widząc mój pytający wzrok, skwapliwie wyrzucił z
siebie informacje:
– Rodzina zażyczyła sobie warunków, jakie panują na ojczystej planecie. A oni mają tam
zmienną, pulsującą grawitację. W rytm przelewania się płynnego jądra. A jak ja mam mu to
tutaj zapewnić? Więc niech się biedak chociaż pohuśta!
Spojrzałem bystro na zarządcę, szukając na jego obliczu śladów żartu. Ale nie. Nie dał się
złapać. Był zupełnie poważny.
Gdy skręciliśmy w poprzeczną aleję, uwagę moją przyciągnęła szklana klatka stojąca na
kamiennym podwyższeniu. Jej kanty były wzmocnione złoconymi listwami. Przypominała
akwarium, z którego wypuszczono wodę. W środku, z kąta w kąt, wałęsał się humanoidalny
stwór bez odzieży, za to gęsto porośnięty siwymi kudłami. Skołtuniony zarost pokrywał mu
nawet twarz, nie pozwalając dostrzec rysów. Nie zainteresował się nami, chociaż z pewnością
zauważył naszą obecność.
– A to kto? Krewny któregoś ze zmarłych? – spytałem zniżając głos. Szyba akwarium
wydała mi się cienka. Mógł nas usłyszeć.
– Ależ skąd! – zaprotestował z oburzeniem drepczący za mną zarządca.
Konfidencjonalnym szeptem dyszał mi do ucha nowe rewelacje: – To jest, proszę
szanownego pana, sam szacowny nieboszczyk. U nich, to jest na samym skraju Drogi
Mlecznej, naturalnym stanem jest śmierć. Leżą pokotem na całej planecie i, że tak powiem,
nie żyją. Jakaś ekspedycja badawcza trafiła tam przypadkiem i wzięła jednego do zbadania,
bo to, proszę pana, niby nie żyją – a żaden nie zepsuty. Nawet nie nadpleśnieli! Przywieźli
więc go tutaj, i masz! Zmartwychwstał! To znaczy, według siebie, umarł. I kazał się
pochować.
– Odżywacie go jakoś?
– Nie. Ani trochę. Nie potrzebuje tego. Funkcjonuje, że tak powiem, bez paliwa.
Zagadka!!! – dramatycznie zgłośnił szept. Są rzeczy na niebie i ziemi, o których...
– Tak, tak – przerwałem mu niegrzecznie. – Znam to! Postąpiwszy parę kroków naprzód,
pogrążyłem się w zadumie, spoglądając na żywego trupa. Zarządca miał rację. Są rzeczy... i
tak dalej. Jak mało wiem o świecie. Ciągle pogrążony w pracy, nie zdawałem sobie sprawy,
że istnieją podobne dziwadła: inteligentne ciecze, młodzieniaszkowie, liczący kilka tysięcy
wiosen, i zwyczaje grzebania zmarłych do tego stopnia niekonwencjonalne, iż groby
przypominają wszystko, tylko nie miejsce ostatniego spoczynku.
– Przepraszam najmocniej – dobiegł mnie głos zarządcy, który zbliżył się niepostrzeżenie.
– A pan szanowny kogo zamierza u nas pochować? Chciałbym z góry zapewnić, że
oferujemy absolutnie pełną gamę czynności funeralnych, jak pan chyba raczył zauważyć. O
kogóż więc chodzi?
– O przyjaciela. Utlenił się przedwczoraj. Od dawna zresztą cierpiał na postępującą
korozję – ukradkiem wytarłem kroplę smaru, która zakręciła mi się w obiektywie. – W
dodatku to ciągłe pociąganie z prądnicy, od kiedy opuściła go ukochana maszyna cyfrowa. To
wszystko musiało go wykończyć.
Mój przewodnik ze współczuciem pokiwał głową.
– A pogrzeb ma być zupełnie tradycyjny. Kremacja w reaktorze termojądrowym, urna
kadmowa z ołowianą inkrustacją, prochy złożone w betonowym bunkrze zbrojonym płytami z
wolframu. Rozmiar standardowy – trzydzieści metrów na piętnaście. Czy mogę zapłacić
energią?
Zarządca przytaknął:
– Przyjmujemy każdą walutę. To wyniesie dziesięć megawatogodzin.
– To nawet niedrogo – byłem mile zaskoczony. – Należność przeleję z mojego
prywatnego akumulatora w Banku Handlowym. Jutro telefonicznie podam panu adres, pod
którym są zwłoki. A teraz żegnam pana.
Skłoniłem mu się lekko, co szybko odwzajemnił. Obróciłem się na pięcie i skierowałem
ku wyjściu. Po drodze zauważyłem; że skrzypią mi przekładnie. Muszę szybko pójść do
remontu, żeby nie trafić tu na stałe – pomyślałem i przyspieszyłem kroku.
Zapadł już zmierzch.

Resocjalizacja

Niniejszym zapodaję, że wnoszę słuszną skargę na obywatela nazwiskiem Pajtuś Antoni,


któren, gdzie mieszka, to wszyscy wiedzą. Wyżej wymieniony Pajtuś zakłóca spokój
wszystkim rolnikom po całej okolicy i swoim zachowaniem wywołuje oburzenie, że nawet
ksiądz w niedzielę na mszy wypominał. Jego maszyny hałasują przez cały boży dzień, a i w
nocy też je słychać, tak że luzie strudzeni ciężką pracą dla naszej Ludowej Ojczyzny nie
mogą wcale spać, a odpoczynek im się należy, co jest napisane w Konstytucji. Cuda u niego
się dzieją, że nie wypowiedzieć, dziwne zjawy się pokazują i typy różne podejrzane, że
porządny człowiek wzrok ze zgrozy odwraca. Czarami się też zajmuje, smrody okropne w
niebo puszcza takie, że kury przestają się nieść, a krowom mleko w wymionach kwaśnieje.
Żyje taki nie wiadomo z czego, z dostaw się nie wywiązuje i niczego się nie boi. Jak już nasza
kochana Milicja sobie z nim nie poradzi, to przyjdzie chyba tylko u Boga pomocy szukać.
Dlatego upraszamy szanowną instancję o szybką i skuteczną interwencję, bo jak nie, to skarga
wyżej pójdzie.
Oburzone społeczeństwo.
Plutonowy przeczytał list dwa razy, zmiął go i rzucił do odległego o dwa metry kosza.
Oczywiście nie trafił, co przyprawiło go o atak melancholii. Nic mu się ostatnio nie udawało.
W dodatku denerwowały go te listy, dzień w dzień przychodzące z poranną pocztą. Wszystkie
ze skargami na Pajtusia. Pisała je stara Skrobiszewska, wiedział o tym doskonale. Baba była
kłótliwa i jędzowata, cała wieś bała się jej ostrego języka, jednak trochę racji miała. Inni też
skarżyli się na hałasy, dobiegające z obejścia Pajtusia. Miał też do niego plutonowy sprawę
urzędową, rzeczywiście leżącą w kompetencjach milicji. Nie wiedział tylko, jak się zabrać do
rzeczy. Prawdę mówiąc bał się do Pajtusia iść. Był kiedyś u niego, jeszcze jako mały szkrab, i
napatrzył się takich strasznych rzeczy, że przeraził się śmiertelnie i do tej pory został mu uraz.
Więcej jego stopa tam nie postała. Do dziś pozostało mu tylko niejasne wspomnienie
ciemnego pokoju, pełnego dziwacznych konstrukcji, w którym u powały drzemały rzędem
nietoperze, a z mrocznych zakamarków wypełzały niesamowite stwory.
Do tego jeszcze Pajtuś był jego ojcem chrzestnym i niezręcznie było iść do niego z
oficjalną, urzędową interwencją. Głupia sprawa. Plutonowy westchnął ciężko. Oparł łokcie na
biurku i ukrył twarz w dłoniach. Z głębokiej zadumy wyrwał go dzwonek telefonu,
Ociężałym ruchem sięgną po słuchawkę.
– Posterunek Milicji Obywatelskiej w Litwie. Słucham, o co chodzi? – powiedział pełnym
przejmującego smutku głosem.
– To wy, Pomyłka? – poznał porucznika Piechonia z komendy Wojewódzkiej.
– Obywatelu poruczniku – jęknął żałośnie – prosiłem, żeby pan mnie tak nie nazywał.
– A jak, u diabła? Wszyscy was tak nazywają
Była to jedna z jego licznych życiowych tragedii. Plutonowy nazywał się bowiem
Słowacki. Przez pomyłkę. Cała historia zaczęła się od jego pradziadka, powstańca 1863 roku.
Pradziadek był ratajem u miejscowego dziedzica. Młody ksiądz, prowadzący szkółkę dla
folwarcznych dzieci, wyuczył go pisać i czytać, a przy okazji zaraził ideami
narodowowyzwoleńczymi. Gdy wybuchło powstanie styczniowe, pradziadek przyłączył się
do pierwszego oddziału powstańców przejeżdżających przez wieś. Podczas jednej z długich,
spędzanych przy ognisku nocy, wpadła mu w ręce książka, krążąca z rąk do rąk po całym
oddziale. Była powycierana i wystrzępiona, a do tego brakowało jej karty tytułowej. Książka,
jak mawiał potem pradziadek, który po powstaniu zwiedził parę krajów, była "fein".
Przeczytał ją jednym tchem. Głęboko w serce zapadła mu ta wierszowana opowieść o
młodzieńcu, wracającym po długiej niebytności do rodzinnego domu; młodzieńcu, którym
interesują się piękne kobiety, potem pojawia się ksiądz Robak ze swymi dramatycznymi
dziejami, a na końcu sam jenerał Dąbrowski. Od kolegów dowiedział się, że książkę tę
napisał największy polski poeta. Pradziadek powziął niezłomne postanowienie zmiany
nazwiska na takie, jakie nosił narodowy wieszcz. Jego własne, po ojcach, było powodem
licznych drwin ze strony towarzyszy. Piecuch. Na pamiątkę przodka zduna.
Kiedy po upadku powstania oddział poszedł w rozsypkę, dziadek krył się po lasach z
młodym dowódcą – studentem z Warszawy. Tłumiąc nieśmiałość spytał go, jak to też
nazywał się największa– polski poeta. Student, będący świeżo pod wrażeniem lektury
"Kordiana" i "Króla-Ducha" odparł z głębokim przekonaniem Słowacki! I stało się.
Pradziadek powróciwszy po wielu perypetiach do rodzinnej wioski, nazywającej się notabene
Litwa, spoił pisarza z cyrkułu i kazał mu we wszystkich papierach zmienić Piecucha na
Słowackiego. Tak już zostało. Dramat zaczęli przeżywać dopiero jego potomkowie, a wśród
nich plutonowy. Kiedy przy różnych okazjach musiał podawać swe personalia, zdarzało się
ciągle to samo. Słowacki? – pytano. Może krewny? Nie, nie krewny. Miejsce urodzenia?
Litwa. Słowacki z Litwy? Na pewno nie Mickiewicz? Nie, nie, bo to przez pomyłkę –
odpowiadał plutonowy i drżącym ze zdenerwowania głosem wyjaśniał całą skomplikowaną
historię własnego nazwiska. Dlatego też znajomi ochrzcili go Pomyłką. Dalsze zdziwione
pytania padały, gdy podawał imię ojca – Julian. Julian? A dlaczego nie Juliusz? Znękany
plutonowy opowiadał, jak to jego dziadek chciał dać synowi imię Juliusz, ale niekompetentna
urzędniczka niesłusznie powołała się na zarządzenie, zabraniające nazywać się tak, jak
postacie historyczne. Przystała na Juliana. Ojciec plutonowego – Julian, też miał już dosyć
pytań o swoje imię i swego syna postanowił nazwać zwyczajnie – Józek. Zapomniał tylko o
inicjałach. Dlatego też plutonowy wystrzegał się jak mógł, by przez zapomnienie nie podpisać
się "J. Słowacki". Powodowało to kolejne pytania i żarty. Długo w uszach dźwięczały mu
ironiczne słowa polonistki ze szkoły podstawowej: "Niby Słowacki, a z wypracowania dwa".
Przełknął gorzką ślinę żalu i powiedział z wyrzutem do mikrofonu:
– Tak jest, to ja, obywatelu poruczniku – starał się, by w tym zdaniu zabrzmiała cała gama
uczuć jego urażonej do żywego godności.
– Co wy ciągle tacy markotni, Pomyłka? Więcej życia!
– Tak jest, obywatelu poruczniku.
– Słuchajcie no, przychodzą tu do mnie donosy. Na niejakiego Pajtusia. Że hałasuje,
powietrze zatruwa, duchy wywołuje. Na was też, że się ociągacie z interwencją, bo to wasz
krewny i że ochraniacie go przez kumoterstwo. Piszą tutaj, zaraz, zaraz... o mam! "uprawia
politykę protekcjonizmu". To o was. Musieli to chyba w dzienniku telewizyjnym usłyszeć,
co? Powiedzcie mi, czy to prawda?
Plutonowy zamruczał do siebie pod nosem: A więc skarga już poszła wyżej.
– Co wy tam mamroczecie?
Józef Słowacki drgnął, jak obudzony ze snu.
– Tak, tak, prawda, w dzienniku.
– Co wy wygadujecie? Pytam się, czy to rzeczywiście wasz krewny? – zirytował się
porucznik.
– Niezupełnie, to tylko mój ojciec chrzestny.
– Oj, nie podobacie mi się, Pomyłka. Pamiętajcie, że walczymy z nepotyzmem.
– Z czym?
– No właśnie z kumoterstwem, co wy, śpicie, czy co? Jak pięcioletnie dziecko zupełnie.
Co to za jeden, ten Pajtuś?
– Taki jeden wioskowy wynalazca i zielarz. Spokojny człowiek. Nigdy ze wsi nie
wyjeżdżał. Samotnie żyje, gazet nie czyta, nie karany. Ale rzeczywiście trochę hałasuje i
jeszcze...
– Dobra, dobra, nie opowiadajcie mi tu całej epopei. Załatwcie tę sprawę jak najszybciej,
żebym o tym więcej nie słyszał. Mówię serio: jak najszybciej, bo po okolicy kręci się ekipa
telewizyjna z kamerami i tylko patrzą, kogo by obsmarować. Jak was potem zobaczę w
telewizji, to następna nasza rozmowa odbędzie się na dywaniku u starego. No, to
powodzenia! – Trzask odkładanej słuchawki.
– Tak jest, obywatelu poruczniku – powiedział mechanicznie plutonowy i też odłożył
słuchawkę. Siedział chwilę w bezruchu. Dojrzewała w nim decyzja. Teraz albo nigdy. Pójdzie
do Pajtusia i załatwi sprawę od ręki. Jest przecież mężczyzną. Wstał, obciągnął mundur,
założył czapkę i twardym krokiem ruszył do wyjścia.
Na dworze panował upał. Był właśnie sam środek letniego dnia i słońce stało w zenicie.
Na zachodzie jednak zbierały się chmury i pewne było, że przed wieczorem rozpęta się burza,
plutonowy z trudem wciągał w płuca duszne, zapylone powietrze. Już po kilku krokach
poczuł, jak koszula klei mu się do pleców. Szedł poboczem pełnej wybojów, piaszczystej
drogi, która po deszczu zamieni się w nieprzejezdne bajoro. Czekał go długi marsz. Pajtuś
mieszkał na skraju wsi. Właściwie nawet za wsią, pod samym lasem. Drzewa otaczały z
trzech stron jego obejście, a część zabudowań niknęła w zaroślach. Odpowiadało mu takie
osamotnienie i chociaż ludzi traktował życzliwie, to z nikim nie utrzymywał bliskich
stosunków. Po wsi się nie kręciły wolał swój własny świat. O jego chałupie krążyły legendy,
lecz ludzie woleli ich nie, sprawdzać.
Plutonowy co chwila unosił palec do czapki, salutowaniem odpowiadając na padające ze
wszystkich stron pozdrowienia. Przechodził właśnie przez samo centrum wsi i ludzie stojący
w kolejce do geesu machali do niego życzliwie. Przyspieszył kroku, by nie ulec pokusie
zajrzenia na pocztę. Tam w okienku siedziała Marysia. Krótkie zajrzenie mogło się więc
zakończyć późnym wieczorem. Marysia mogła poczekać do jutra, urzędowa sprawa już nie.
Nagle usłyszał dobiegający gdzieś z tyłu warkot. Obejrzał się. To jechał Pajtuś na swym
osławionym pojeździe. Plutonowy ucieszył się. Część drogi zostanie mu oszczędzona. Pogada
z nim tutaj, na miejscu. Pajtuś zbliżał się szybko. Siedząc wysoko na chybotliwym krzesełku
pokrzykiwał coś wesoło do stojących przy geesie ludzi, a ci odpowiadali mu uśmiechami.
Plutonowy zaczął krzyczeć do niego, żeby się zatrzymał, ale przeraźliwy huk motoru
zagłuszył słowa. Pajtuś ujrzawszy milicjanta zerwał czapkę, pomachał nią nad głową i
pojechał dalej. Plutonowego owionął odurzający zapach bimbru i sfermentowanych drożdży
dobywających się z rury wydechowej. Gdy opadł wzniesiony przez koła kurz, pojazd Pajtusia
był już tylko drobną plamką koło ostatniej stojącej przy drodze chałupy. Z piersi plutonowego
wydarł się jęk zawodu. Nie było rady, trzeba iść dalej.

Gdy doszedł do dużego domu, malowanego na niebiesko farbką do bielizny, dostrzegł


starą Skrobiszewską, czatującą za płotem. Uśmiechnęła się szeroko na jego widok i zagadała:
– A dokąd to, panie stójkowy?
– Nie jestem żaden stójkowy – wymamrotał pod nosem, a głośniej dorzucił: – Tajemnica
służbowa!
– A idźcie do niego, idźcie. Dawno trzeba zrobić porządek z tym ancykrystem. Kary na
niego nie ma, bezbożnika. Ale chyba władza ludowa sobie z nim poradzi: Zamkniecie go pod
celą? – zajazgotała stara.
Plutonowy, zły, że go, tak łatwo rozszyfrowała, udał, że nie słyszy ostatnich słów i
odwróciwszy głowę skręcił z głównej drogi w polną ścieżynkę prowadzącą do zagrody
Pajtusia. Przez dłuższą chwilę dobiegały go jeszcze pomstowania Skrobiszewskiej. Przeklęte
babsko – mówił do siebie w duchu – zatrajkotałaby człowieka na śmierć. Zgrabnie
przeskoczył wyschłą kałużę i wydłużył krok. Cel był blisko. Słyszał już dziwny hałas
dobiegający spod lasu. Ale nie był to warkot motoru. Raczej jakby odgłosy z kuźni.
Rytmiczne, metalowe kucie. Nie zastanawiał się nad tym. Się przyjdzie, się zobaczy –
powiedział sobie. Żwawo pokonał ostatnie metry. i minąwszy rozwarte na oścież spróchniałe
wrota, znalazł się na podwórku.
Dom Pajtusia był chylącą się ku upadkowi ruderą, pełną przybudówek niedbale
podoklejanych do krzywych ścian, drewnianych schodków, które prowadziły nie wiadomo
dokąd, oraz byle jak skleconych daszków. Pod daszkami walały się sterty złomu tajemniczego
przeznaczenia. Przynajmniej plutonowy nie potrafiłby wytłumaczyć, do czego miały służyć
zębate kółka, połączone drewnianymi przekładniami, posplatane misternie w geometryczne
wzory zwoje mosiężnych drutów, długie pręty z kulką na końcu, powiązane w gwiazdę
konopnym sznurkiem.
Zza węgła dobiegał głośny śpiew, przebijający się z trudem przez dolatujące z budynku
dźwięczne kucie. To chyba naprawdę młot i kowadło – pomyślał plutonowy i wziąwszy
głęboki oddech ruszył w kierunku głosu, Pajtusia.
Na wysokim drzewie
ćwiczyły się w śpiewie
żółtodziobe szpaki
oraz inne ptaki!
Oj dana!
Pajtuś wydzierał się wniebogłosy – zgięty wpół maistrował coś przy swoim samochodzie.
Przypominał on raczej bryczkę z uwieszonym z, tyłu kulistym kotłem. Z kotła buchały kłęby
pary, napełniając powietrze wonią spirytusu. Plutonowy postąpił dwa kroki do przodu i
zawołał przekrzykując hałas:
– Dzień dobry, obywatelu!
– A dobry, dobry – powiedział Pajtuś i odwróciwszy głowę zawołał. – A, to ty, Józek.
Witaj, kochany. Do mnie szedłeś? Wybacz, nie pomyślałem, bym cię zabrał. Tyle lat cię tu
nie było, popatrz. A co tam u ojca?
– Ojciec nie żyje od trzech lat – ozięble wyjaśnił Józek.
– Ano tak, przepomniałem. Przecież był u mnie wczoraj w nocy.
– Co wy mówicie, obywatelu? – plutonowy wytrzeszczył oczy.
– Nic, nic. Do siebie gadam. A co ty tak mnie "obywatelem" częstujesz? Mów jak zawsze:
chrzestny. Przecież od małego cię znam.
– Jestem tu służbowo, z urzędową sprawą – sucho powiedział plutonowy. Postanowił być
twardy i oschły, ale familiarny ton chrzestnego zbijał go z pantałyku.
– A to już jak wolisz, kochany – mówił prostując się Pajtuś. – Jatam będę do ciebie mówił
po dawnemu: Józek. – Podszedł do plutonowego i objąwszy go ramieniem spytał: – No, to
mów, z czym przychodzisz? A może najpierw naleweczki?
– Nie, wolałbym nie. To nie są żarty. Ludzie się na was skarżą, Pajtuś – stęknął
plutonowy, niezręcznie usiłując się uwolnić od oplatającego go uścisku. – Strasznie
hałasujecie, pół wsi przez was nie śpi. Możecie mi wyjaśnić, skąd się bierze ten stukot?
– Pewnie, że mogę – rozpromienił się Pajtuś. – Chodź do środka. – Nie wypuszczając
chrześniaka z uścisku pociągnął go ku otwartym drzwiom chałupy.
Weszli do chłodnego wnętrza. Plutonowy po krótkiej chwili potrzebnej oczom, aby
przyzwyczaiły się do panującego w pomieszczeniu półmroku, zaczął ciekawie rozglądać się
wokół. Panował tu nieprawdopodobny rozgardiasz. Pod ścianami, na licznych półkach, stały
rozmaite dziwaczne urządzenia wymyślnych kształtów, a po podłodze walały się szklane
kolby. Wszystko pokryte grubą warstwą kurzu. Jedynie środek pokoju był jako tako ogarnięty
z zaścielających glinianą podłogę śmieci. Centralne miejsce zajmowała konstrukcja,
zbudowana częściowo z metalu, a częściowo z drewna. Urządzenie działało. Drewniane koło
od furmanki wirowało, oplecione skórzanym pasem używanym w młockarniach. Koło
zamontowane było na grubej osi opartej na dwóch widlastych podpórkach. Koniec pasa ginął
w mroku. Na metalowym rusztowaniu skonstruowanym z części od kombajnu
zamontowanych było mnóstwo dźwigni, poruszających się w rytmicznych podrygach.
Przyspawany do największej ogromny młot walił bezustannie w metrowej wysokości
kowadło.
– Co to takiego? – zdziwił się plutonowy:
– A co, robi wrażenie? – Pajtuś wyprostował się z dumą. Nie chciało mi się w kółko
samemu klepać kosy, to zrobiłem se maszynkę. Wyszła trochę większa, niż myślałem, ale nie
szkodzi.
– A gdzie silnik?
– O to właśnie chodzi! – krzykńął radośnie Pajtuś i pociągnął plutonowego bliżej do
kowadła. – To jest, synku, perpetuum mobile! Samo chodzi! Nie trzeba napędu!
– A nie można by tego wyłączyć? – niepewnie spytał Józek. Nie bardzo orientował się w
zagadnieniu. Mechanika i fizyka zawsze stanowiły dla niego zagadkę. Nie umiał nawet
naprawić roweru.
– Ale co ty! – Pajtuś spojrzał z wyrzutem na chrześniaka. Przecież to nie ma wyłącznika.
Jak raz ruszyło, to już się nigdy nie zatrzyma!
– No to może usunąć to kowadło? – padła nieśmiała propozycja.
– Żeby mi młotek podłogę rozwalił? – oburzył się Pajtuś.
– No to może coś miękkiego podłożyć, żeby tak nie stukało nie rezygnował plutonowy.
– Oj Józek, Józek, aleś wymyślił – Pajtuś popatrzył na milicjanta z rozczuleniem, jak na
małe dziecko, gdy powie coś niedorzecznego i śmiesznego zarazem. – Niby co? Szmaty?
Przecie nie strzymają i kwadransa. Nie ma rady, musi hałasować. Ja przywykł, to i ludzie
przyzwyczają się. Do sztucznych nawozów się przyzwyczaili, więc i to strzymają. No, ale
zachodź dalej, pogadamy sobie.
– Nie na pogawędki tu przyszedłem – plutonowy dalej usiłował być pryncypialny. Opierał
się z lekka, gdy Pajtuś popychał go do drugiego pomieszczenia. Obawiał się trochę,
powróciły lęki z ciągle niedawnego dzieciństwa. Pajtuś zatrzasnął ciężkie, dębowe drzwi,
kiedy weszli do środka, i harmider ucichł odrobinę. Pokój do złudzenia przypominał
poprzedni. Ten sam bałagan, podobne sprzęty. Jedyną różnicę stanowił brak perpetuum
mobile. Jego miejsce zajmował masywny stół, zarzucony papierami i zakurzonymi książkami.
– Siednij se, Józuś – życzliwie zachęcał gospodarz, rozpierając się sam na jednym z
dwóch stojących przy stole krzeseł. Plutonowy przysiadł ostrożnie, bojąc się, by wyglądające
na zabytek siedzisko nie rozpadło się nagle pod jego ciężarem. Z ukosa zerknął na leżące nie
opodal książki. Stanowiły zbiór zupełnie nieprawdopodobny, będący odzwierciedleniem
umysłu ich właściciela, człowieka skomplikowanego i bardzo prostego jednocześnie.
Obak rozwartego ma początkowych stronach elementarza leżał "Faust" Goethego w
dziewiętnastowiecznym wydaniu, Biblia w białych okładkach, opatrzona pieczęcią
"Ocenzurowano – nadaje się do rozpowszechniania", Talmud, opasłe tomisko "O
przeznaczeniu Dziewicy", broszurka "Samouczek traktorzysty racjonalizatora", postrzępiony
na brzegach foliał z wydrukowanym gotyckim pismem tytułem "Natura Dyabła y Ziomków
yego, oraz Pożytki z nich płynące, ku Potrzebie Maluczkich przez Xiędza Lubina skrzętnie
spisane", słownik szwedzko-portugalski i wiele innych. Resztę powierzchni stołu pokrywały
papiery, w większości stronice wydarte z gazet.
– No co tam, Józuś, gadaj, co masz na sercu. Coś cię chyba trapi, bo mizernie mi
wyglądasz. Mów jak do ojca, kiedy ci rodzonego zabrakło – zagadywał Pajtuś.
– Słuchajcie, Pajtuś – powiedział zachrypniętym głosem plutonowy. Zdjął czapkę i
machinalnie miął ją w dłoniach. Gospodarz dostrzegłszy to, łagodnie wyjął mu ją z rąk i
położył na papierach. Jego ciepły, łagodny wzrok wyrażał chęć ulżenia wszelkim kłopotom
urzędowego gościa.
Józek odchrząknął i zdetonowany nieco mówił dalej:
– Sprawa jest poważna. Wasz, że tak powiem, "samochód" nie był dopuszczony do ruchu
przez kontrolę techniczną. Nie jest zalegalizowany i poruszacie się na nim bez prawa jazdy.
Ma nie sprawdzone parametry i może być niebezpieczny dla otoczenia.
– Co ty, Józuś! – Pajtuś był najwyraźniej dotknięty. – Ja miałbym krzywdę komu zrobić?
Pojazd był jednym z najsłynniejszych wynalazków Pajtusia. Jego paliwem były obierki,
używane dla oszczędności zamiast kartofli. Wsypane do głównego kotła ulegały tajemniczym
procesom chemicznym, znanym tylko konstruktorowi, w wyniku czego powstawał spirytus.
Spirytus spalał się w konwencjonalnym silniku samochodowym, poddanym nieznacznej
przeróbce i pojazd jechał. Tajemnicę chemicznej obróbki obierek wielokrotnie usiłowali od
Pajtusia wyłudzić wsiowi pijaczkowie, on jednak był nieugięty i nie puścił pary z ust. Nie
można go było niczym przekupić. Nie ulegał też licznym próbom zastraszenia. Po obierki
jeździł codziennie do stołówki pobliskiego tartaku. Kiedy w stołówce przez tydzień
podawano ryż, bo worki zamokły i kucharka bała się, by nie zapleśniał, widziano Pajtusia, jak
nakładał do baku siano i samochód też jechał. Pijaczkowie aż zębami zgrzytali, patrząc z
zazdrością na cudowną aparaturę, której wynalazca za nic pożyczyć nie chciał.
– Posłuchaj, Józuś – Pajtuś gestykulował z przejęciem. – Toć ja wiem o onej kontroli.
Stary Łopuch mi powiedział, że jak chcę jeździć, to muszę maszynę w mieście komisji
pokazać. Ja się ze wsi nie ruszam, to poprosiłem Łopucha: "Jedź ty, komisji się pokłoń i o
przyzwolenie pięknie proś". Poduczyłem go, jak prowadzić, wsiadł i pojechał. Za dwa dni
patrzę – piechotą wraca. A owóż co się stało, posłuchaj tylko. Stanął Łopuch przed komisją,
maszynę pokazał. Panowie obejrzeli, podumali i mówią, że to zwyczajnie bimbrownia, a w
kotle się zacier gotuje. Łopuch na to, że skąd, że to za furmankę robi i że ja tym zboże do
skupu wożę, bo mi koń ze starości łońskiego roku padł. Na to oni, że bimbrownia na kółkach
pozostaje bimbrownią i że muszą to zarekwirować. Łopucha krew zalała, od żandarmów im
nawymyślał, za drzwi go wyciepli i piechotą do dom powrócił, bo na pekaes nie miał. No to
ja se drugą samojezdkę zrobiłem i nie patrzę na żadne komisje. Po wsi ino jeżdżę, a uważam
mocno, coby jaka niezdara pod koła nie wlazła. Kontrol sama tutaj nie przyjedzie, to bać się
nie ma czego. A ja nikogo jazdą nie ukrzywdzę, przejechać nikogo nie przejadę, polegaj na
mnie, Józuś, przecie mnie znasz...

– Panie Pajtuś – powiedział plutonowy prostując się na krześle dla nadania sobie powagi –
muszę dbać o bezpieczeństwo i spokój wsi i przyszedłem tu z obywatelskiego obowiązku...
– Łże jak z nut – zapiszczało coś przy podłodze. – Skrobiszewska go nasłała, służbistę
jednego.
Milicjant zesztywniał cały i poczuł przebiegający po grzbiecie mroźny dreszcz. To, co
widział w dzieciństwie, okazywało się prawdą. Spod stołu wygramolił się ulały, kudłaty
stwór, przyodziany w sukienną kapotkę, pełną dziur i łat. Stworzonko przeciągnęło się,
ziewnęło i nagłym susem skoczyło na parapet jedynego w pokoju okienka. Przycupnęło tam,
oparłszy się o matową szybę z rybiego pęcherza i bystrymi oczkami wpatrzyło się w
plutonowego.
– Coś się tak wystraszył? – Pajtuś roześmiał się serdecznie. – To przecie płanetnik.
Chmury z deszczem przyciągnął, umordował się, to i odpocząć przyszedł do mnie!
Milicjant siedział sztywno, bojąc się poruszyć. Pobladłe wargi przez dłuższą chwilę
otwierały i zamykały się bezdźwięcznie. Nie potrafił wydobyć z siebie głosu. Gdy to wreszcie
uczynił, dźwięki wydobyte z jego suchego jak pieprz gardła przypominały bardziej
skrzeczenie zdychającej żaby niż głos młodego mężczyzny.
– Dużo macie takich przyjaciół?
– A obejrzyj się ino – Pajtuś wykonał ruch głową, wskazując coś, co znajdowało się za
plecami gościa. Ten obrócił się gwałtownie, tknięty niespodziewanym wrażeniem
niebezpieczeństwa. Koło drzwi, przez które najwyraźniej bezszelestnie weszła, stała
niesamowita postać. Skrzyżowanie kobiety z kozą, tak to sobie naprędce określił plutonowy.
Kobiecy od góry tors kończył jak u satyra koźli zad, zaopatrzony w porośnięte brązową
sierścią kopyciaste nogi. Zmierzwione włosy pokrywały twarz, widać było tylko wystającą
szczękę z zachodzącymi na górną wargę wilczymi kłami.
Józek z przerażeniem dostrzegł, że kły, wargi, a także szponiaste dłonie pokrywała
świeża, nie zakrzepła jeszcze krew. Zdawało mu się, że to pół zwierzę – pół człowiek patrząc
na niego oblizuje się z apetytem. Dobiegł go głośny chichot Pajtusia.
– No masz tobie, znów się zestrachał. To zwykła strzyga: Puszczam ją na pola, żeby
dusiła łasice, kiedy za blisko kurnika podchodzą. Lisy też łapie i zagryza. Wymarzony stróż
dla moich kwoczek. A ty się nie bój, nic ci nie zrobi, przecież widzisz, że się przed chwilą
objadła. Kiedy syta, to łagodnieje jak baranek. Do rany przyłóż. A jak ją rozzłościsz słowem
nieuważnym, to cię najwyżej przeklnie i nawymyśla nieco. Ludzi nie gryzie – odzwyczaiłem
ją. A dzika była z początku, że ani przystąp. Jak zobaczyła traktor, com go kiedyś zrobił, to na
dach wlazła i przez cały dzień zejść nie chciała. Com się naprosił, natłumaczył – nic nie
pomagało. Dopiero znajomy upiór siłą ją zza komina wyciągnął. A i tak musiałem traktor
rozebrać, bo po kątach się kryła i dygotała z niespokojności. Teraz już przywykła do maszyn i
nawet mojej nowej kuźni się nie boi. – Głos Pajtusia był uspokajający i łagodny, a mimo to
plutonowy nie mógł opanować drżenia rąk. Wsunął je między nogi i ścisnąwszy kolanami
odwrócił się w stronę beztroskiego przyjaciela upiorów, usiłując nie zwracać uwagi na stojącą
za plecami strzygę, która, jak był święcie przekonany, czyhała na jego życie. Kątem oka
sprawdził, czy służbowy pistolet jest jak zwykle u jego boku. Był. Nieco uspokoił się
możliwością obrony, chociaż zaraz opadły go wątpliwości, czy na takiego stwora nie trzeba
czasem srebrnych kul. Starając się nie myśleć na razie o tym, z trudem wykrztusił kolejne
pytanie.
– A co to było wtedy, co żeście wszystkie lusterka z geesu wykupili? Wtedy coście
stodołę Olchowiakowi spalili?
– A co, skarżył się? – chytrze zapytał Pajtuś i szelmowsko spojrzał na plutonowego. Ten
właśnie zaczął drżeć na całym ciele, dostrzegł bowiem jakiś ruch na stojącym pod ścianą
łóżku, którego początkowo nie zauważył.
– Niby nie, ale sami rozumiecie, ochrona przeciwpożarowa, bezpieczeństwo wsi –
brzmiała zachrypła odpowiedź.
– A tam bezpieczeństwo – przerwał mu trochę niegrzecznie Pajtuś – toć ja te lusterka
właśnie dla bezpieczeństwa kupił. Bo to widzisz, Józek, pola mam okropnie nierówne. A tu
masz, jednego dnia sklepowa masło mi zawinęła w taki papióreczek. – Porwał ze stołu jakąś
zatłuszczoną kartkę i potrząsnął nią przed nosem plutonowego, który rozpoznał stronicę
wyrwaną ze starego numeru "Młodego Technika".
– I co ja tu wyczytałem? – ciągnął dalej konstruktor-samouk. – Wyczytałem o laserze.
Zbudował ja laser i postanowił nim pole zniwelować. Lusterkami je dookoła obstawiłem,
coby osłona była, i dalejże górki i dołki wyrównywać. Ale przecież zwierciadełka krajowe
były i jedno pęknięte okazało się. Jak się promień krzywo odbił, to w stodołę Olchowiaka
trafił. Spaliła się do cna, alem mu ją następnego dnia odbudował – wyjaśniał Pajtuś, a widząc
nieme pytanie w oczach chrześniaka dodał zaraz: – Co tak gały wyślepiasz? Chcesz wiedzieć
jak? Machiną czasu, chłopcze. Cofnął ja tę ruinę do czasu, gdy była nowa i jeszcze mi
Olchowiak za remont podziękował. A laser do tej pory u mnie za lampą stoi.
Plutonowy siedział z otwartymi ustami, nie wiedząc, co powiedzieć. Był zupełnie
oszołomiony. Pajtuś był osobą całkiem wyjątkową i sankcje, którymi zamierzał mu grozić,
byłyby nieskuteczne. Tymczasem na łóżku znów się coś poruszyło, odsunął się koc i potężna
sylwetka sapiąc podniosła się, po czym spuściwszy nogi usiadła na skraju posłania.
Plutonowy zerwał się na równe nogi, cofnął ku drzwiom, macając je w poszukiwaniu klamki.
Strzyga usunęła się na bak, patrząc na milicjanta łakomie.
Na łóżku siedział ogromny, małpopodobny stwór, który do złudzenia przypominałby
goryla, gdyby nie wydłużony wilczy pysk. Stwór rozwarł paszczę w szerokim ziewnięciu,
odsłaniając dwa rzędy lśniących, ostrych jak noże zębów. Plutonowy nie czekał dłużej.
Naparł na drzwi ramieniem, a gdy się otworzyły, rzucił się do panicznej ucieczki. Goniło go
wołanie Pajtusia:
– Aleś ty bojący ciągle! Stój! Wilkołaka się przestraszył! On pożyteczny. Wyuczyłem ja
jego i teraz psy wściekłe zagryza. No stój, ci mówię! Pozdrowić ojca od ciebie, jak znów
przyjdzie?
Uciekający zakrył uszy rękami i gnał przed siebie, byle jak najdalej od tego przeklętego
miejsca.

II

Ochłonął dopiero przy poczcie. Opamiętanie przyszło, gdy poczuł na sobie zaciekawione
spojrzenia ludzi stojących pod geesem. Nigdy go takim nie widzieli. Zawsze spokojny i
opanowany, dziś pędził przez wieś, jakby go kto gonił. Padały przyciszone uwagi, usuwając
na bok trwającą od rana dyskusję o mającej w każdej chwili nadejść dostawie oleju.
Plutonowy, zawstydzony swym zachowaniem, przystanął jak wryty i poprawiając na sobie
mundur odwrócił się do ludzi plecami. Udał, że go coś zainteresowało na stojącej przy drodze
tablicy z ogłoszeniami. Przygładzając pomierzwione włosy zauważył brak czapki. Została u
Pajtusia na stole. By to szlag trafił! – zaklął pod nosem, myśląc z wściekłością o potrzebie
powtórnej wizyty. Nagle jego uwagę przykuł spory plakat, zawiadamiający o mającym się
odbyć w Wiejskim Domu Kultury odczycie. Przeczytał go dokładnie dwa razy i do głowy
przyszła mu pewna myśl. Postanowił kuć żelazo póki gorące.
Docent Cienkosz z zaciekawieniem patrzył na stojącego przed nim milicjanta. Był
spocony i zadyszany. Gestykulując opowiadał jakąś dziwną historię o wioskowym
wynalazcy, który przeprowadza niebezpieczne doświadczenia, mówił, że powinna się nim
zainteresować nauka, że trzeba mu wytłumaczyć, że stwarza zagrożenie dla życia i że on sam,
jako milicjant, zupełnie się na tym nie zna. Jeszcze coś bełkotał o duchach i strachach, ale
trudno było to zrozumieć.
Docent był cenionym naukowcem i znanym w całym kraju społecznikiem. Żywo
interesował się wsią, z uwagi na swe pochodzenie. Jeździł po Polsce z cyklem oświatowych
wykładów, z ramienia Towarzystwa Wiedzy Powszechnej. Chętnie pomagał, gdy go
proszono o pomoc, i teraz też postanowił ulec błaganiom sympatycznego plutonowego.
Zgodził się pójść z nim zaraz do tego "zapowietrzonego uroczyska", jak to określił młody
stróż porządku, i porozmawiać z Pajtusiem. Do odczytu pozostało trochę czasu.
Kiedy doszli do obejścia wynalazcy, ten jak poprzednio majstrował przy swoim
samochodzie. Dostrzegłszy ich zawołał wesoło: – Co, Józek, wróciłeś po czapkę? A i gościa
mi prowadzisz! Zachodźcie do środka, ja już kończę!
Plutonowy, trzymając się nieco z tyłu, popychał przodem docenta. Weszli. Naukowiec
zatrzymał się przed perpetuum mobile i z zadumą oglądał urządzenie. Po chwili wszedł
Pajtuś. Plutonowy, ciągle za plecami swego towarzysza, powiedział:
– To jest docent Cienkosz. Uczony. On z wami porozmawia.
– A, uczony, to inna rozmowa – Pajtuś spoważniał i z zakłopotaniem podrapał siwą
głowę. – Z uczonym to ja nigdy nie gadał. Ale z ochotą mu wszystko pokażę – i zaczął
objaśniać przeznaczenie samopracującego młota, tak jak to tłumaczył wcześniej
plutonowemu. Oświetlił tylko pomieszczenie, zapalając uwieszony u powały laser. Docent
wysłuchawszy go, roześmiał się serdecznie.
– Panie Pajtuś, widzę, że pan jest inteligentnym człowiekiem, a robi takie głupstwa.
Przecież to niemożliwe, z punktu widzenia elementarnych zasad fizyki. Ale pan chyba nie
słyszał o nich. Zaraz to panu wszystko wyłuszczę. Ma pan coś do pisania?
– Znajdzie się – powiedział Pajtuś i zza wiszącego na ścianie świętego obrazka wyjął
zmięty brulion i krótki ciesielski ołówek.
Docent rozprostował zeszyt i skrobiąc ołówkiem po pogniecionych kartkach zaczął
tłumaczyć Pajtusiowi podstawy mechaniki newtonowskiej. Pajtuś pochylił się nad zapiskami,
śledząc tok wyjaśnień. Plutonowy zatracił się już po paru sekundach. Docent perorował długo
przerywając co jakiś czas pytaniem: "Rozumie pan?" Pajtuś kiwał wtedy głową potakująco i
znów zagłębiali się w tajniki fizyki. W miarę upływu czasu światełka rozświetlające zawsze
niebieskie oczy samouka przygasały powoli. Wreszcie docent skończył i spytał: – No i jak,
wierzy mi pan, że to nie może działać? Nie można pobierać energii z niczego...

Pajtuś skinął głową i popatrzył smutno na swoje urządzenie. Drewniane koło zaskrzypiało
raz i drugi, dźwignie zawahały się w swym jednostajnym ruchu, młot stukał coraz słabiej i
wreszcie wszystko zastygło w bezruchu. Hałas umilkł. Plutonowy odetchnął z ulgą.
– A to co za cudo? – docent wskazał na niespotykanego kształtu lampę.
– Laser – odparł matowym głosem Pajtuś.
Z drugiego pokoju zajrzały zaciekawione nagłą ciszą trzy osoby: strzyga, wilkołak i
płanetnik. Wsunęły się do środka i szepcząc coś do siebie patrzyły na naukowca
nieprzyjaźnie. Ten, wcale nie zmieszany, obejrzał się na Pajtusia.
– I do tego jeszcze to. Panie Pajtuś – powiedział pobłażliwie ironicznym tonem – w
naszych czasach! Nie spodziewałem się, że coś takiego mogę zobaczyć – i pochyliwszy się ku
wynalazcy, zaczął mu z cicha coś tłumaczyć, starając się, by nie słyszały tego stojące w progu
postacie.
Plutonowy, przezornie oparłszy rękę na kaburze, zdołał uchwycić tylko pojedyncze słowa.
Docent mówił coś o "światopoglądzie materialistycznym", o "przesądach", "zgubnych
zabobonach", parokrotnie padło słowo "gusła". Co chwila też powtarzał: "Chyba może mi pan
wierzyć, można traktować mnie, poważnie". Pajtuś słuchał nieporuszony. Plutonowemu
zdawało się, jakby ten zawsze pełen życia człowiek wyblakł i postarzał się. Odwrócił wzrok
w kierunku zjaw ze świata baśni i zdumiał się. Ich zarysy były teraz przymglone, zacierały
się, rozwiewały w powietrzu, by wreszcie zupełnie zniknąć. Milicjant otworzył usta do
krzyku, ale spojrzawszy na docenta i Pajtusia zrozumiał, że nie zwrócą teraz na niego uwagi –
naukowiec wyjaśniał bowiem zasadę działania i prawidłową budowę lasera.
– Chyba nie sądził pan, że z butelki po oranżadzie, szkiełek odblaskowych od roweru i
latarki zrobi pan laser? Przecież to śmieszne – podsumował.
Umilkł, patrząc na Pajtusia pytająco. Ciszę rozdarło uderzenie pioruna. Potem drugie i o
dach zabębnił ulewny deszcz. Na dworze w mgnieniu oka pociemniało. Pajtuś rozejrzał się po
pokoju. Laser, dotąd jasno świecący, zamigotał i zgasł. Zrobiło się zupełnie ciemno. Przez
szum deszczu przebiły się ciche słowa:
– Wynoście się.
– Słucham? – nie zrozumiał docent.
– Wynoście się. Bo pozabijam! Drugi raz nie będę powtarzał! Już was tu nie ma! –
rozkrzyczał się Pajtuś.
– Uważajcie, do kogo mówicie – plutonowy próbował go mitygować.
– Paszli won! – Pajtuś, wyrwawszy z perpetuum jedną z dźwigni, ruszył na nich z
szaleństwem w oczach. Milicjant nie czekał dłużej. Uchwyciwszy docenta za rąbek
marynarki, pociągnął go za sobą. Wybiegli prosto w szalejącą burzę. Ciężkie krople
momentalnie przemoczyły ich do nitki. Nie zatrzymali się. Przebiegłszy kilka kroków
zwolnili i szli dalej w stronę wsi. Idąc starali się, by przypadkiem nie spojrzeć na siebie.
Wzrok mieli wbity w rozpulchnioną deszczem ziemię. Bruzdami przelewały się już potoki
brudnej wody.
– A ja znów czapki zapomniałem – westchnął plutonowy. Docent nie odpowiedział. Może
nie dosłyszał. W myślach powtarzał bowiem sobie treść popularnonaukowego odczytu, jaki
miał za chwilę wygłosić. Odczyt nosił tytuł: "UFO i Trójkąt Bermudzki – dwa mity
współczesnego świata".
Wyjechał ze wsi następnego dnia, po śniadaniu spożytym w miejscowej gospodzie. Na
wykład oczywiście pies z kulawą nogą nie przyszedł. Docent był do tego przyzwyczajony i
nie poczuł się dotknięty. Winił deszcz. Jadąc autobusem nie zwrócił uwagi na małą grupkę
ludzi zebraną przy jednym z przydrożnych drzew. Zdejmowali z niego wiszące tam od kilku
godzin na sznurze od bielizny ciało Pajtusia. Potem opowiadali, że po śmierci lekki był jak
piórko i wyschły na wiór, całkiem jakby kto gąbkę wycisnął.

Rondo

...i rąbnął pięścią w stół.


– Uważajcie, sołtysie – odezwała się Jaworzyna z pogróżką w głosie. – Mówiłam wam,
żebyście nie wrzeszczeli, bo strop się posypie. Ledwie się trzyma, naprawić nie ma czym, bo
gwoździów w sklepie nie uświadczysz, a i pokrycie przegniło. Ściany też stoją ino na słowo
honoru.
– Co wy teraz głowę zawracali będziecie takimi głupstwami zamachał rękami sołtys. – Tu
o poważniejsze idzie sprawy!
– Łacno wam mówić, jak stodoła nie wasza – zawtórował żonie Jawor. – Jak mi tu
będziecie gębę darli, to wyrzucę wszystkich na pole i gdzie wtedy wiec urządzicie –
triumfującym wzrokiem powiódł dookoła.
Zebrany w stodole tłum zafalował.
– Nami sobie gęby nie wycieraj – powiedział najstarszy ze wszystkich Noc. – Nie tacy nas
wyrzucali i nie wyrzucili!
– Stodoła jest moja i nikt mi nie będzie mówił, co mam robić – podniósł głos Jawor.
– Ludzie, nie kłóćcie się! – przerwał im sołtys. – Tu idzie o życie całej wsi, a wam znów
na rozhowory przyszło. Nigdy nic nie wymyślimy i nie wydostaniemy się stąd, jeśli nie
zabierzemy się do rzeczy wspólnie i zgodnie!
– Mam to zapisywać? – spytał siedzący obok niego zastępca, pełniący na wszelkich
zebraniach obowiązki sekretarza. Bardzo się przejmował swoją funkcją i pełnił ją z oddaniem
i poświęceniem, graniczącym z głupotą. Ponieważ był zagorzałym czytelnikiem gazet i
domorosłym dziennikarzem, wplatał w swoje protokoły takie sformułowania, jak np.
"Spotkanie upłynęło w serdecznej i pełnej zrozumienia atmosferze" bądź "Wymieniono
poglądy na interesujące obie strony zagadnienia". Sołtys wpadał we wściekłość, gdy
otrzymywał taki protokół po zebraniu poświęconym hodowli trzody chlewnej, na którym byli
obecni tylko on, prezes spółdzielni rolniczej i zootechnik. Zastępca nie przejmował się tym i
zaraz następnego dnia sprawozdanie z zebrania zajmowało centralne miejsce w redagowanej
przez niego gazetce ściennej, wiszącej w gablocie koło gospody.
– Co zapisywać, co zapisywać?! – denerwował się sołtys. Wymyśl lepiej co mądrego i
rzuć w kąt te papierzyska – pełnym złości gestem zgarnął na ziemię stos papierów,
przyniesionych przez zapobiegliwego zastępcę. Ten rzucił się zaraz pod stół i począł je
zbierać, mrucząc pod nosem coś o niezrozumieniu dla słowa pisanego. Stół – to może zbyt
dużo powiedziane. Była to nie heblowana sosnowa deska, ustawiona na dwóch krzyżakach do
cięcia drzewa.
Gwar w stodole wzmagał się. Zebrała się tu cała wieś, z braku innego stosownego i
równie obszernego pomieszczenia. Stodoła Jawora była najodpowiedniejsza. Jej gigantyczne
rozmiary były wynikiem ambicji starego Jawora, który postanowił stać się najbogatszym
gospodarzem we wsi. Miał zamiar zbierać tyle siana, by co roku wypełniać ją po wręby.
Uwierzył w sztuczne nawożenie, które miało mu przynieść plony dotąd niespotykane. Fiasko
tych planów zaowocowało silną frustracją i cichym wzgórkiem na przykościelnym
cmentarzu. Jego syn nie przejawiał już podobnych cech. Oddał ziemię spółdzielni, a stodoła
stała pusta.
– Nie krzyczcie tak! – wrzeszczał teraz najgłośniej ze wszystkich. – Mówię wam, że się
zawali! Kto mi za to zwróci?!
– A co ci po tej ruderze? – odpowiadał mu Noc. – Basen kryty chcesz tu zbudować, czy
co?
– Moja sprawa! – czerwieniał na gębie Jawor. – Ja ci do chałupy nie zaglądam i nie
pytam, co tam nocą w łóżku robisz! Tu wszystko moje i nikomu nic do tego! Zechcę –
zburzę, zechcę odnowię! To po ojcu, własne!!!
Inni zebrani też głosy podnieśli i kłócili się na najrozmaitsze już tematy, zapominając
zupełnie o tym, co ich tu sprowadziło.
W gwarze wybijał się głos Jaworzyny, która piskliwie wyzywała córkę Nocy, delikatnie
mówiąc – od ulicznic.
– Panowie!! – mitygował sołtys. – Gospodarze! Uspokójcie się! Nie pamiętacie już, co się
we wsi dzieje? Trzeba coś na to poradzić!
Nie był jednak w stanie zapobiec zamętowi i powstrzymać anarchii. Chłopi chwytali się
za klapy, a baby zrywały sobie nawzajem chustki z głów. Jawor chrypiał donośnie:
– Wynocha mi stąd, wynocha! Bo za cep złapię! Hanka, wyrzucaj to bydło!
– Bydło? Bydło?! Ja ci, pokażę bydło!! – młody Sośko wpadł na niego z pięściami,
przewrócili się obaj na ziemię, ginąc w unoszącym się z klepiska kurzu.
Sołtys opadł bezsilnie na zydel i patrzył ponuro na kłębiący się przed nim tłum. Siedzący
obok zastępca skrobał coś w swoich papierach, obojętny na to, co się wokół niego działo. Z
wolna jednak w stodole przerzedzało się, swary przenosiły się na zewnątrz, kłócący się
wybiegali przez otwarte wrota, by dokończyć dyskusji gdzieś w krzakach. Wreszcie sołtys
został sam, ze swym pogrążonym w pisaninie nieoficjalnym sekretarzem. Westchnął ciężko,
uniósł się z zydla i wyszedł na dwór.
Obejście Jaworów znajdowało się na wzniesieniu, widać stąd było całą wieś i okolicę.
Sołtys powiódł wypranym z nadziei wzrokiem po polach, chałupach, drzewach, wijącej się
wśród łąk rzece. Dźwięki kłótni milkły już, tutejsi ludzie byli dość nerwowi, lecz
niepamiętliwi i złość przechodziła im prędko. Zaraz się pogodzą, wypiją na znak pojednania i
płacząc z rozczulenia będą się obejmować, obiecując wieczystą przyjaźń. Potem pójdą spać,
przytulą się do żon i wieś ucichnie zupełnie.
Idylla, psiakrew – zgrzytnął zębami sołtys. – Raj na ziemi, myślałby kto. Wyciągnął z
kieszeni pogniecionego piasta i opierając się plecami o ścianę stodoły przypalił go, osłaniając
dłońmi płomyk zapałki od podmuchów wiatru. Potem długo stał i palił, wpatrzony w
przestrzeń, myśląc niewesoło o sytuacji, w jakiej się znalazły podległe mu, jako władzy,
tereny. Ktoś nietutejszy, miastowy, stojąc obok niego mógłby się zachwycić pięknem okolic i
sielską, pastoralną atmosferą, wprost emanującą z rzeźwego powietrza. Ten cudowny obrazek
psuło jednak kilka istotnych dla mieszkańców wsi szczegółów. Choćby ten – słońce. Właśnie
zachodziło, wyostrzając mocno kontury lasu, zza których wysyłało całą gamę przepysznych
tonów czerwieni. Ale dokładnie po przeciwnej stronie pokazywało się właśnie słońce numer
dwa. Wschodziło. Dwa słońca to trochę za dużo jak na jedną miejscowość.
Albo inny szczegół – nie można się było stąd wydostać. W żaden sposób. Niejeden już
próbował. A to jeszcze nie wszystko...
Rozległo się szuranie i odgłos kroków przerwał przedwieczorną (poranną?) ciszę. Ze
stodoły wyszedł zastępca sołtysa i zbliżywszy się do swego szefa podetknął mu pod nos
kartkę.
– Co to jest?
– Protokół zebrania – z dumą w głosie odparł dzielny sekretarz.
Sołtys rzucił na ziemię papieros, przydeptał nogą niedopałek i wziął w ręce karteluszek.
Spomiędzy zapisanego starannym; okrągłym pismem tekstu wpadło mu w oczy zdanie.
"Spotkanie upłynęło w serdecznej i pełnej zrozumienia atmosferze".
– Idiota – rzekł dobitnie i podarł papier na drobne kawałeczki. Zastępca obserwował tę
operację z przerażeniem.
– Co pan robi? – wykrztusił. – Przecież to dokument! Zapis!
– Idź spać. Nie mam już do ciebie siły – sołtys poklepał go po plecach i przeszedłszy
podwórko minął furtkę i ruszył ścieżką w dół, ku swojej zagrodzie. Dwa słońca, mimo że na
krańcach horyzontu, dobrze oświetlały drogę i dlatego mógł iść szybko, sprawnie wymijając
wyboje i kamienie, uścielające gęsto polną dróżkę. Gdy dotarł do krzyżówki, spomiędzy
drzew wytoczył się na niego nauczyciel, wiecznie podchmielony od czasu, gdy nie mogąc się
wydostać ze wsi nie mógł wykonywać swego zajęcia.
– Co, nie udało się zebranie? – chwiał się na nogach i dla utrzymania równowagi złapał
sołtysa za rękaw. – Zawsze mówiłem, że wszelkie masówki nie dają wymiernych efektów. –
Zionęło od niego źle destylowanym bimbrem i sołtys odsuwał się z niesmakiem,
bezskutecznie usiłując strącić przytrzymującą go dłoń.
– Mógł pan przyjść, ale trzeźwy, może pan by coś poradził. Pan jeden ma u nas wyższe
wykształceńie.
– Ja? Poradzić? – zachichotał nauczyciel. – A co to ja, cudotwórca jestem?
– Mógłby przynajmniej pan tyle nie pić. Dzieci patrzą.
– A niech patrzą. Niech się uczą życia. Nie możemy dotrzeć do szkoły, to niech mają
naukę na miejscu.
Sołtysa olśniła nagła myśl.
– A właśnie – powiedział gorączkowo – przecież można im zorganizować naukę tutaj, we
wsi. Nie łaziłyby bezczynnie, a i pan by miał zajęcie.
– Nie chce mi się – powiedział z rozbrajającą szczerością nauczyciel. – A poza tym, kto
by mi płacił: pan?
– Jestem oburzony pańską całkowicie aspołeczną postawą rzekł surowo sołtys. – Jak taki
ktoś mógł w ogóle zostać pedagogiem?
– A mogłem – postawił się nauczyciel. – A jak pan mógł zostać sołtysem, skoro pan też
nic nie potrafi zaradzić? Zaraz, co tak trzeszczy?
– Trzeszczy, co trzeszczy? – nie zrozumiał sołtys. – No właśnie, co trzeszczy? O, już
przestało!
Miejsce trzeszczenia zajął gwałtowny huk, zakończony przytłumionym rumorem.
– Było, nie ma – rzekł filozoficznie nauczyciel. Sołtys obejrzał się gwałtownie. Po stodole
Jawora nie było śladu.
– Zawaliła się – wyszeptał bezgłośnie. – Jednak się zawaliła. Z chałupy wybiegli oboje
Jaworowie i stali w milczeniu przed ruiną bezużytecznej budowli. Jaworowa z nawyku
spróbowała biadolić, ale mąż szarpnął ją za ramię i przestała.
– Kto to? – wytrzeszczał oczy nauczyciel.
– Tam na górze? Jawor stoi.
– Jawor zielonieńki, ginie kozak w obcej stronie, kozak młodziusieńki – zanucił
nauczyciel i obróciwszy się na pięcie podążył w stronę swojego domu. Znikł wkrótce
pomiędzy drzewami i tylko echo niosło jego fałszywy śpiew:
Jaworowi ludzie,
co wy tu robicie?
Budujemy mosty,
dla pana starosty!
– Święty Boże! – westchnął beznadziejnie sołtys i przygnieciony ciężarem zwalających
się na niego trosk, przygarbiony, ruszył w dalszą drogę. Zdawało mu się, że jest jedynym
rozsądnym człowiekiem w tym piekiełku, które rozpętało się tutaj przed paroma miesiącami.
Nikt nie usiłował zaradzić złu, a jego siły okazywały się zbyt mizerne. Rozżalony, rozczulając
się nad sobą, mijał rzucające podwójny cień drzewa i bielone chałupy przysłonięte smukłymi
sylwetkami malw. Zaglądał w obramowane bejcowanymi na brązowo futrynami okienka,
obserwując ludzi kładących się do snu. Kręcili się po izbach, dojadali ostatki kolacji,
wdziewali piżamy, myli się, kładli do łóżek, by po chwili zasnąć, nie myśląc o jutrze. Dopiero
następnego dnia, gdy skończą śniadanie, nagle dotrze do ich świadomości myśl, że oto nie
mają co ze sobą zrobić, że znajdują się w beznadziejnej sytuacji. Wyjdą z domów, spotkają
się pod gospodą, przy klombie lub koło sklepu, przeprowadzą parę jałowych rozmów, by
wieczorem powtórzyć rytuał od początku. Wieczorem... Nie był to wieczór, lecz kolejny świt,
a przyzwyczajenie nakazywało kłaść się o tej porze do snu. Przyzwyczajenie, które nie
pozwalało im myśleć. Od dzieciństwa wdrożeni do ciężkiej pracy, wpadłszy w koleinę
rutynowego, monotonnego życia, w obliczu niecodziennych wydarzeń nie potrafili uczynić
nic, prócz bezmyślnego kręcenia się w kółko.

– Znikąd ratunku, znikąd pomocy – gadał do siebie sołtys Łopuch przechodząc obok
geesu. Mechanicznie przeskoczył kałużę rozkisłego błota, tkwiącą od niepamięci w tym
samym miejscu. Kałuża była jak zaczarowana – żaden upał jej nie wysuszył, żadna posucha
nie wypaliła. Ludzie przyzwyczaili się do tego i wykształcili w sobie odruchy pozwalające
omijać ją suchą nogą.
Trzeba przysłać kogoś do zasypania – pomyślał sołtys, lecz tę myśl zaraz przytłumiła
refleksja o beznadziejności tego, jak i wszelkich innych działań w tej wsi.
Kiedy tak pogrążony w niewesołych myślach szedł główną arterią osady, nagle jego
uwagę przykuły dźwięki dobywające się z wysokich traw okalających przydroże. Stanął i
nasłuchiwał. Było to niewątpliwie chrapanie. Głębokie, dźwięczne, bogate w posapywania i
gwizdy. Tak mógł chrapać tylko jeden człowiek we wsi. Sołtys wzruszył ramionami i już
chciał odejść, jednak powstrzymał go widok wąskiej ścieżki wyciętej wśród traw.
– To łobuz – Łopuch zmełł w ustach przekleństwo. – Znowu dorwał się do kosiarki.
Zboczył z drogi i zagłębił się w przecinkę.
Kosiarka do trawy, ewenement na wsi, była wynikiem omyłki. Kiedy zawiadomiono
miejscowy PGR o przydziale kombajnu i wezwano do odbioru – w delegację wysłano
Pacygrendę. Pojechał i wrócił na samojezdnej kosiarce. Kosiarka, produkt któregoś z
krajowych zakładów, przeznaczona była na eksport do Anglii, do koszenia pól golfowych.
Skutkiem nieszczęśliwego zbiegu okoliczności miała ten sam numer fabryczny co
przydzielony kombajn. Pacygrenda po przybyciu do miasta urżnął się oczywiście jak bela
(pierwszy raz w życiu w delegacji), niefrasobliwie odebrał ją i pojechał do wsi nie martwiąc
się tym, co będzie dalej. Po powrocie tłumaczył się panującą w mieście mgłą i
ogólnoświatową tendencją, do miniaturyzacji. "Wszystko teraz pomniejszają, radia jak
pudełka od papierosów, to ja myślał, że i kombajn taki mały". Sprawa zwrotu tego
kukułczego jaja utknęła w martwym punkcie, gdyż w tym czasie "Bizon" powędrował na
Wyspy Brytyjskie, przychodziły stamtąd listy z pretensjami i ponagleniami które trafiały do
sołtysa, a nikt we wsi angielskiego nie znał. Na usilną prośbę kierownika PGR-u, plutonowy
Słowacki, znający niemiecki, wystosował do angielskiej firmy list w tym właśnie języku, z
prośbą, by korespondencję prowadzono, jak się wyraził, "w pięknym języku Goethego", co
mu podpowiedziała rozmiłowana w poezji księgowa. W odpowiedzi przyszło pismo już po
niemiecku, wyrażające zdziwienie, że w Polsce nie używa się języka ojczystego. Dalszą
korespondencję przerwały wydarzenia sprzed paru miesięcy, które zamieniły wieś Litwa w
odizolowaną od świata enklawę. Od tego czasu kosiarka stała bezczynnie koło gospody,
przykryta niedbale kawałkiem folii.
Ścieżka wycięta nożem kosiarki wiła się jak oszalała po pegeerowskiej łące. Sołtys
wędrował po jej meandrach, posłusznie wykręcając wymyślne zawijasy i ósemki,
spodziewając się na jej krańcu znaleźć kierowcę. Klął przy tym, na czym świat stoi.
– Schlał się drań jak świnia – mamrotał.
Po kilkuminutowym marszu zrezygnował w końcu z wędrówki po śladach i spróbował
innej metody. Kierując się słuchem podążył w kierunku rosnących nie opodal zarośli, skąd,
jak mu się zdawało, dolatywało chrapanie. Pokaźna dziura wyrwana w paśmie krzaków
zakończyła śledztwo. Leżała w niej zwalona na bok kosiarka, a obok niej rozciągnięty
wygodnie na poszyciu z mchu człowiek.
– Pacygrenda!!! – wrzasnął sołtys i nachyliwszy się nad śpiącym, jął tarmosić go za
fufajkę.
– Co jest, co jest... – zajęczał nieprzytomnie Pacygrenda i odepchnąwszy
bezceremonialnie budzącego, usiadł trąc kułakami oczy.
– Wy nie ziewajcie mi tu, Pacygrenda, tylko mówcie, co to ma znaczyć – powiedział
sołtys, starając się, by brzmiało to w sposób maksymalnie urzędowy. – Bierzecie bez
pozwolenia państwowy sprzęt, narażacie go na uszkodzenie, wypalacie przydziałową
benzynę, nie mówiąc o tym, że zakłócacie ciszę nocną!
– Jaką tam nocną ciszę – wzruszył ramionami Pacygrenda, niezdarnie usiłując wstać. –
Przecież widzę, że świta. Słońce nawet dość wysoko.
– To nie to słońce, to to drugie.
– A to przepraszam, pomyliło mi się – wstał wreszcie i ziewając szeroko drapał się po
owłosionej piersi, którą ukazywał rozchylony waciak. – Co mówiliście, Łopuch?
– Pytałem się, co to wszystko znaczy? – spokojnie odparł sołtys. Postanowił oszczędzać
nerwy.
– Co takiego? – nie zrozumiał Pacygrenda.
– Te wojaże na kosiarce, która w dodatku nie jest naszą własnością.
– Przed chwilą mówiliście, że jest nasza, państwowa.
– Aha, więc jednak dosłyszeliście – rzekł zjadliwie Łopuch więc odpowiadajcie.
– A co tu opowiadać – indagowany nie przejmował się nicźym. – Wracałem sobie
spokojnie do domu...
– Spokojnie – ironizował sołtys. – Już ja was znam. Piliście z nauczycielem, poznaję po
zapachu.
– A piłem – bezwstydnie przyznał się Pacygrenda. – Więc wracam sobie cichutko,
patrzę... – zawiesił głos dla dodania napięcia – a tu przez trawę pomyka ten niebieski.
– Jaki niebieski?
– No ten, z tych fruwających salaterek.
– Kosmita?
– Jak go zwał, tak go zwał, grunt, że niebieski.
Latające spodki były następnym dręczącym wieś kłopotem. Zjawiły się zaraz potem, jak
się to wszystko zaczęło. Tyle że ich liczba jakby się zwiększała. Na początku co parę dni
pokazywał się jeden, potem dwa, trzy, wreszcie po paru tygodniach zaczęły przylatywać
całymi stadami, zasłaniając chwilami słońce. Teraz przynajmniej raz dziennie wykwitał na
niebie ich klucz. Nic złego nikomu nie robiły, lądowały nawet czasem na łąkach, co
poniektórzy mieli szczęście widzieć owych "niebieskich" wysiadających z pojazdów, ci
jednak zawsze zdążyli wsiąść z powrotem i wystartować, nim ktokolwiek podbiegł bliżej.
Płaczliwsze baby skarżyły się potem, że na miejscu lądowania trawa przestaje wyrastać, lecz
sołtys uważał to za plotkę wyssaną z palca. Zawsze jednak był to, ze względu na swą
tajemniczość, element niepożądany.
– No więc biegnie przez łąkę – kontynuował Pacygrenda a ja czuję, że go nie dogonię, bo
bimber udał nam się mocny. Patrzę, stoi kosiarka, to wsiadłem i gonię skubanego. A ten, w
serwis szarpany, kiedy zobaczył, że za nim jadę, to jak nie zacznie kluczyć i kręcić, że ledwo
nadążyłem kierownicą ruszać. I już go prawie miałem, kiedy wpadł w te krzaki, ja też, no i
wywaliłem się. A ta chodząca farbka do bielizny znikła. I tyle – rozłożył ręce na znak nie
zawinionej bezradności.
– Akurat ci wierzę – chrząknął sołtys niepewnie, bo wyglądało to na prawdę. Pacygrenda,
choć pijak, kłamać nie przywykł. – Nie musicie – odparł Pacygrenda i głośno mu się odbiło
tylko co powiecie na to? – wskazał ręką przez zarośla.
Sołtys podniósł wzrok. Za zaroślami, za strumykiem dostarczającym wody pitnej do wsi
(rzeka była zatruta), na polu koniczyny stał przypominający dwie złożone salaterki
pozaziemski pojazd.
– Trzeba łapać, gonić! – w sołtysie zbudziła się chęć do działania.
– Iii, zostawcie, i tak ucieknie – przytrzymał go Pacygrenda. – Młodsi w nogach
próbowali. Chodźcie lepiej do domu, razem pójdziem – pociągnął go za sobą. Sołtys
bezwolnie dał się prowadzić. Dotarli przez łąkę do drogi i ruszyli jej wydeptanym brzegiem.
Łopuch odsunął się od swego towarzysza, bo bijący od niego smród księżycówki przyprawiał
o mdłości. Jakiś czas nie odzywali się do siebie, wreszcie sołtys, czując niezręczność ciszy,
powiedział:
– Będziecie odpowiadać, jeżeli kosiarce coś się stało.
– A co się miało stać, w krzakach mech miękki – odparł beztrosko Pacygrenda.
Szli tak, oświetlani z jednej strony ostatnimi czerwonymi laskami dogorywającego słońca,
podczas gdy w karki prażyły ich promienie świtu. Była to jednak noc. Tak ustalono. Zza
zakrętu widać już było szczyt górującego nad okolicą kościoła i sąsiadującej z nim
dzwonnicy. Dochodziły stamtąd śpiewy dyżurujących na cmentarzu kobiet.
– Słyszeliście te idiotki? – odezwał się Pacygrenda. – Te dopiero spać ludziom nie dają.
Litanie odśpiewują.
Sołtys milczał. Odechciało mu się mówić. Milczał również, gdy zbliżyli się do wejścia na
cmentarz. Pacygrenda podszedł do pordzewiałej, rozsypującej się ze starości furtki i oparłszy
się o nią, począł wołać do klęczących na cmentarnych ścieżkach bab.
– Ej, wy, kółko różańcowe! Zgłupiałyście?! Ludzie umierają, modlicie się,
zmartwychwstają, też się modlicie, nie za dużo tego? Z klęczek zerwała się stara
Skrobiszewska, przewracając przy tym jedną z gęsto ustawionych świeczek.
– Wynoś się stąd, ancykryście jeden! – zawołała, żegnając się krzyżem. – Że ty się Boga
nie boisz i bluźnisz przed obliczem cudu pańskiego! My, służebnice boże, posługi tu
czynimy, jak nam nakazuje chrześcijański obowiązek, albowiem dzień Sądu Ostatecznego
nastał! I ukarani będą tacy jak ty, grzechem i nieczystością zbrukani, a ludzie bogobojni
wnijdą w Królestwo Niebieskie! Natchnione oblicze obróciła ku niebu i złożone dłonie
uniosły do góry. Widać było, że wzorowała się na świętym obrazku wiszącym w nawie
kościelnej, przedstawiającym któregoś ze świętych podczas wniebowzięcia. Trwała tak przez
chwilę, po czym opuszczając ręce zajazgotała swym normalnym tonem:
– Zabierzcie go stąd, sołtysie, bo nie zdzierżę i czymś ciężkim przez łeb przejadę!
– No, no, stara jędzo – obruszył się Pacygrenda – żebym ja cię czasem nie musiał!
– Zamknijcie się, Pacygrenda – powiedział martwo Łopuch; po czym zwrócił się do
Skrobiszewskiej. – Kto dziś zmartwychwstał?
– Oj, dużo tego będzie – jękliwie rzekła stara, ponownie się żegnając. – Więc zaraz...
poczekajcie sołtysie, niech w głowę zajdę... aha: Noc Antoni, Noc Stefan, Zrębek Janina, Huś
Jan, Pieśko Władka – wyliczała monotonnie.
– Józka! – zawołała któraś z klęczących. – U Guńków coś się odzywa!!!
– Wybaczcie, sołtysie – pospiesznie powiedziała Skrobiszewska i podciągnąwszy
obszerną spódnicę pobiegła w kierunku murowanego grobu rodziny Guńków, który jak stado
czarnych wron oblepiła już gromada dewotek. Szepcząc między sobą, odsuwały kratę
zasłaniającą wejście do grobu, a po chwili można było dostrzec, jak wyciągają ze środka
nieprzytomnego jeszcze i ogłupiałego byłego nieboszczyka.

Po pierwszych wypadkach zmartwychwstania, kiedy zorientowano się, że będą się


powtarzać, brygada chłopów przysłana przez sołtysa rozkopała wszystkie groby i rozluźniła
zamknięcia trumien, by następni przywróceni do życia nie mieli już kłopotów z wyjściem na
wierzch.
– To Ambroży! – krzyknęła do Łopucha Skrobiszewska Ambroży Guńka!
– Ach, ten – skinął głową sołtys.
Wszyscy o nim słyszeli. Był to protoplasta rodziny Guńków, ten, który położył podwaliny
pod ich późniejszy majątek, a zarazem podwaliny te mocno podkopał. Zrobił fortunę na
hodowli gęsi. Było to w czasach, gdy do pisania używano wyłącznie ptasich piór.
Ambrożemu udało się wyhodować specjalny gatunek gęsi, zwanych powszechnie ze względu
na swe cenne właściwości "literackimi". Ich pióra były giętkie, elastyczne, a przy tym u
nasady wyjątkowo twarde i odporne na ścieranie. Zjeżdżano się po nie z miast położonych
setki wiorst od Litwy. Ambroży sprzedawał je po tuzinie, elegancko przewiązane jedwabnym
sznureczkiem opatrzonym lakową pieczęcią ze znakiem firmy. Ich sława sięgnęła antypodów.
Najwięksi pisarze owych czasów pisali wyłącznie piórami z Guńkowych gęsi. Same gęsi,
niestety, były wyjątkowo niesmaczne, toteż tysiące ich oskubanych zewłoków użyźniło
okoliczne pola. Skończyło się to jak nożem uciął wraz z wynalezieniem stalówki.
Zamówienia przestały nadchodzić, pieniądze płynąć. Stary Guńka oszalał. Postanowił
ratować swój interes karmieniem gęsi żelazem, spodziewając się, że wyrosną im pióra
zakończone stalówkami. Tkał im do gardeł magnesy, kulki do łożysk i rudę. Wydawał
miliony na skupywanie złomu, który potem specjalnie wynajęci ślusarze drobili pilnikami na
pył, dosypywany drobiowi do ziarna.
Błogosławiona przez spadkobierców śmierć położyła kres temu trwonieniu pieniędzy.
Jego synowie sprawiedliwie podzielili majątek i poświęcili się tradycyjnym uprawom, a sława
opromieniająca ich nazwisko przetrwała jedynie w Litwie.
– Chodźcie, Pacygrenda – powiedział sołtys. – Nie ma się na co gapić. Już się chyba
przyzwyczailiście. Baby się nim zajmą.
– Ale mają uciechę – rzekł wpatrzony w kobiety Pacygrenda – większą niż na procesję w
Boże Ciało – oderwał wzrok od rozemocjonowanych "służebnic bożych" i poszedł za
Łopuchem:
Kiedy doszli do krańca cmentarnego muru, obejrzał się jeszcze raz na wstającego z grobu
Guńkę i wpadł na sołtysa, który zatrzymał się nagle jak wryty.
– Cholera – mruczał sołtys – prześladują mnie dziś te różne dziwne odgłosy. Obsesja jaka
czy co?
– A co, co? – dopytywał się Pacygrenda.
– Coś jakby spod ziemi.
Pacygrenda powiódł wzrokiem po gruncie i doznał olśnienia.
– Rany boskie – wrzasnął! – Pajtuś! Zapomnieliśmy o nim!
Za zakrętem ogrodzenia, tuż przy podmurówce widniał porosły mleczem pagórek. Był to
grób Pajtusia, który jako samobójca został pochowany poza cmentarzem. Sołtys nie namyślał
się długo.
– Lećcie do bab po łopaty – zdecydował. – Musiały tam jakieś zostać na wszelki wypadek.
Pacygrenda pobiegł, a Łopuch uklęknąwszy na grobie począł rozgarniać ziemię palcami.
Szło mu opornie, ale przekonywał się, że Pacygrenda miał rację. Dudniące pomruki
dochodziły właśnie stąd.
We dwóch szybko dokopali się do trumny. Całe szczęście, że nie znajdowała się zbyt
głęboko. Wyciągnęli ją z dołu na wierzch i czubkiem łopaty podważali gwoździe. Po
wyciągnięciu wszystkich sołtys nabrał w płuca powietrza i energicznie szarpnął za wieko.
Leżący wewnątrz Pajtuś zamrugał gwałtownie powiekami, oślepiony niespodziewanym
światłem. Podciągnął się rękami za obramowanie trumny i usiadł.
– Witajcie, Pajtuś – rzekł sołtys.
– Gu, gu, głu – odpowiedział zmartwychwstały.
Kopacze popatrzyli na siebie ze zdziwieniem. Pajtuś zawsze mówił normalnie. Łopuch
odchrząknął i kontynuował:
– Nie cudujcie się, po prostu wstaliście z grobu. Dla was powinno być to normalne. Całe
życie zajmowaliście się wynalazkami, niesamowitościami, powiadają, że i z duchami się
zadawaliście, więc nie dziwcie się. Zresztą nie jesteście sami. Takich jak wy mamy już
dziesiątki.
– Bul, głu, gul – sam nieboszczyk wydawał się zaskoczony dźwiękami, jakie wydawał.
Sołtys szarpnął go za ramiona.
– Co wam, Antoni?!
– Gul, gul, ...tfu!!! – Pajtuś wypluł na nadstawioną dłoń jakiś przedmiot. Jego
wybawiciele pochylili się ciekawie. To była zwyczajna srebrna dwustuzłotówka.
– Ki licho? – uniósł brwi Pajtuś.
– Aaa, już wiem – pokiwał głową Pacygrenda. – Przecież tak kiedyś u nas było. Zmarłym
wkładało się do ust pieniążek. Musiała wam to wetknąć któraś z kobiet. Pewno stara
Skrobiszewska. Czuła się winna waszej śmierci. Mówiła, że powiesiliście się, bo nasłała na
was milicję.
– Chyba tak było – zgodził się z nim sołtys.
Pajtuś wstał i przeciągnął się, rozglądając się dookoła.
– Więc powiadacie, że zmartwychwstałem? – spytał.
– Yhy – potwierdzenie.
– To idę do domu – powiedział zdecydowanie i wystąpił z trumny.
– Waszego domu już nie ma – spuścił wzrok Łopuch. Spalił się w zeszłym roku.
– Nie ma tego, będzie inny – Pajtuś był jak niegdyś pełen energii. Przekroczył wał
wykopanej ziemi i wielkimi krokami przemierzał łąkę, kierując się na skróty do miejsca,
gdzie niegdyś stał jego dom. Pacygrenda i sołtys odprowadzali go wzrokiem.
– Znowu pewnie narozrabia – westchnął Łopuch. – Wymyśli latające kowadło lub coś w
tym stylu. Jakby mało było kłopotów. Od cmentarnej furtki biegła Skrobiszewska.
– Pajtuś ożył?!! – wrzeszczała. – Ożył!!!
– To niech oddaje dwieście złotych!!!
– To se go gońcie!!! – odkrzykiwał jej Pacygrenda, a po cichu dodał: – Zawsze mówiłem,
że to jędza. Chodźcie, sołtysie, dalej, bo nigdy się nie położymy spać.
– Wyście się już chyba wyspali. Podobno mech w zaroślach miękki? – odpowiedział
złośliwie sołtys, ale posłusznie poszedł za nim. Też nie miał ochoty na dyskusję ze
Skrobiszewską.
Kiedy sołtys Łopuch zakończył swoją miniodyseję, zastał żonę kręcącą się nerwowo po
pokoju.
– Dlaczego jeszcze nie śpisz? – zagadnął ją wchodząc do środka. – Słońce już wysoko, a
ty ciągle nie w łóżku? – patrzył na nią, jak mnąc w rękach chusteczkę, przyciskała ją do
piersi.
– A, bo... – zająknęła się i urwała.
– No co? – ponaglał. – Mów szybko, bo zmęczony jestem i mam już dość wszystkiego.
Zebranie diabli wzięli, Pajtuś z grobu wstał, spodki latają, w nocy słońce świeci, kosiarkę
rozwalają, a do tego ty mi czymś będziesz głowę zawracać. Gadaj, bo jak nie, to kładę się
spać!
– Ktoś łazi koło domu! – wyrecytowała i zrzuciwszy ten kamień z serca podbiegła do
męża i uwiesiwszy mu się na szyi, uderzyła w płacz. – Boję się, Józuś – szlochała. – Ja też już
mam wszystkiego dość! W krzakach coś trzeszczy, ktoś w szyby skrobie, znowu jakieś
duchy!!!
– No, uspokój się – sołtys gładził ją po głowie. – Nie ma się czego bać. Nikomu do tej
pory nic złego się nie stało!
– Jak to nie ma się czego bać? – Łzy płynęły strugą, mocząc odświętny, zebraniowy
garnitur. – Tylu ich wszystkich jest, tych cudaków! Zmartwychwstańcy, kosmici i ci...
przybysze!! !
Intruzów można było z grubsza podzielić na te właśnie trzy kategorie. Ostatnią z nich
stanowili przybysze z zamierzchłych czasów, z wieków dawno minionych. Ci pojawiali się i
znikali, nie wiadomo gdzie. Onegdaj na przykład usiłował przemaszerować przez wieś
oddział gemajnów z czasów potopu szwedzkiego. Młody Guńka przestraszył ich, wyjeżdżając
naprzeciw traktorem. Pierzchli w panicznej ucieczce do lasu i więcej się już nie pokazali.
– Cicho, cicho – sołtys usiłował oderwać żonę od siebie. A ojciec gdzie?
– Aaa, więcej z nim kłopotu niż pożytku – chlipała Łopuszyna. – Zamknął się w komórce
i nie chce wyjść.
– Idę do niego! – rzekł stanowczo sołtys.
– Nieee! – rozkrzyczała się żona i kurczowo objęła go w pasie. – Nie zostawiaj mnie
samej!
– Nie bądź głupia – odczepiał z trudem zaciśnięte jak kleszcze dłonie – zaraz wracam. A
ty nigdzie nie wychodź, to nic ci się nie stanie.
Zostawił ją płaczącą, ocierającą łzy rąbkiem fartucha, a sam wyszedł na podwórko.
Kopniakami roztrącił włóczące się po obejściu stadko kur, które, dotąd nie przyzwyczajone
do zmian w czasie, nie wiedziały, kiedy spać, a kiedy nie, i podszedł do drewnianej komórki z
narzędziami. Przytknął ucho do drzwi i nasłuchiwał. Wewnątrz panowała idealna cisza.
– Ojciec! – załomotał pięścią. – Ojciec, jesteście tam? i ponownie przysunął głowę do
desek. Zaszurało, rozległo się stęknięcie i stłumiony głos odpowiedział:
– Jestem, a niby gdzie mam być?
– Co wy tam robicie po nocy?
– Ja? Nic.
– To czemu nie w chałupie?
– Atak, na chwilę wyszedłem odetchnąć świeżym powietrzem. W domu tak jakoś duszno.
– Do komórki? – zdziwił się sołtys i usiłował otworzyć drzwi. Nie dawały się. – Coście
się tam zamknęli, otwierajcie!
– Adyć otwieram, otwieram! – jeszcze przez dłuższą chwilę komórka pozostawała
zamknięta. Wreszcie drzwi skrzypnęły, uchyliły się, a sołtys nie mogąc się doczekać szarpnął
je i rozwarł na oścież. Stojący w progu stary Łopuch wyglądał na speszonego.
– Coś taki zapalczywy – powiedział niepewnie – stało się co?
Syn odsunął go na bok i zajrzał do środka. Nie zauważył nic podejrzanego, choć uważnie
zlustrował wnętrze.
– No i co, inspektorze? Rewizja skończona? – ironicznie spytał stary.
– Skończona – odwarknął sołtys i popatrzył na ojca. – No, co tak oczy spuszczacie?
Czerwienicie się jak dziewica w noc poślubną. Coście tam robili, tato?
– O... odpoczywałem – podniósł głowę i przez chwilę usiłował wytrzymać badawczy
wzrok syna, lecz złamał się i znowu popatrzył w ziemię.
– A, szlag z wami, chodźcie spać – machnął ręką sołtys i nie zwracając więcej uwagi na
ojca poszedł do domu. Stary podreptał za nim. Sołtysowa stała jak przedtem pośrodku pokoju,
nieporuszona.
– A ty co?! – gromadzone cały dzień zdenerwowanie wyrwało się krzykiem z sołtysa. –
Żona Lota?! Rozkładaj łóżko! A wy, ojciec, zróbcie herbaty, w gardle mi całkiem zaschło!
– Już, już – rodzina posłusznie pospieszyła spełniać polecenia wytrąconej z równowagi
władzy. Krzątaninę przerwało pukanie do drzwi.

– A nie mówiłam! – sołtysowa przerwała ścielenie i rzuciwszy się do męża przytuliła się
do niego, skutecznie krępując mu ruchy. Próbował się oswobodzić, sapiąc wściekle.
– Oszalała baba, no puszczaj! Ojciec, otwórzcie! – Nie otwieraj! – krzyczała Łopuchowa.
– Otwierajcie!
Stary nie wiedział, co robić. Nareszcie zwyciężył w nim rozsądek. Zbliżywszy się do
drzwi uchylał je ostrożnie. Ktoś z zewnątrz pociągnął silnie za klamkę, wtargnął do środka,
odepchnął starego i zatrzasnąwszy drzwi oparł się o nie plecami, dysząc ciężko. Wszystko to
trwało ułamek sekundy, tak że nikt z obecnych w izbie nie zdążył nawet mrugnąć.
– Bandyta!!! – zawyła sołtysowa.
– Cicho, głupia! – mąż uwolnił się z oplatających go uścisków i zatkał jej dłonią usta. Z
zaciekawieniem oglądał przybyłego. Nie wyglądał zbyt groźnie, mimo przewieszonej przez
ramię dwururki. Młody, chyba dwudziestoletni chłopak, w sukiennej kurtce, mocno ściśnięty
skórzanym pasem, w brązowych spodniach z lampasem wpuszczonych w wysokie buty, w
graniastej czerwonej czapce z barankiem. Coś w jego wyglądzie nakazywało przypuszczać, że
był to któryś z "przybyszy". Wiało od niego ubiegłym stuleciem. Sołtys uśmiechnął się do
niego przyjaźnie. Chłopak ośmielony otworzył usta. Mówił z trudem, słowa dobywał powoli,
musiał być bardzo zmęczony.
– Dajcie... dajcie coś zjeść. Nie bójcie się, zaraz sobie pójdę. Łopuch popchnął żonę do
kuchni i gestem nakłonił chłopaka do zajęcia miejsca przy stole. Ten oderwał się od drzwi i
ciężko opadł na krzesło. Broni od siebie nie odstawił, tylko wsunął między kolana. Zdjął
czapkę i położył ją na przykrytym obrusem blacie. Jego włosy były całkiem zlepione potem.
Przygładził je dłonią. Sołtys z ojcem usiedli naprzeciwko. Zawiesili na nim pytający wzrok.
– Rozbili nasz oddział – rzekł przybysz wyjaśniająco – poszliśmy w rozsypkę. Ja skryłem
się w sitowiu, potem przedzierałem się przez bagna. Teraz będę się starał dotrzeć do
Warszawy.
– A z kim to walczycie? – zagadnął Łopuch.
– Jak to, z kim? – chłopak wytrzeszczył oczy. – Na jakim wy świecie żyjecie? Z
Moskalem!!! A wy nic nie wiecie o powstaniu?
– Aha – sołtys mrugnął porozumiewawczo na ojca – my nic tu nie wiemy, panie, od nas
wszędzie daleko. Tu koniec świata. – Łopuchowa postawiła przed chłopakiem dymiący talerz
grochówki i kubek herbaty i założywszy ręce na piersiach przyglądała się, jak je. Młodziak
porwał łyżkę i łapczywie pochłaniał zupę, mówiąc między łykami.
– Ja od Kalinowskiego. Rozbili nas, ale znów się połączym. Nasza sprawa jest słuszna i
zwyciężyć musim. Was też ojczyzna wzywa. Sierakowski oddziały chłopskie zorganizował.
Przyłączyć się możecie. Kto jest waszym panem?
Sołtys oniemiał na chwilę, po czym powiedział na odczepnego:
– Lubomirski!
– Aaa, on z białych! Jemu powstanie nie w smak – pokiwał głową chłopak i przypiął się
do kubka. Opróżnił go do dna i mówił dalej: – Kińcie go w diabły i idźcie do Sierakowskiego.
Ziemię macie?
– Nie.
– Nie martwcie się. Powstanie zwycięży, to zostaniecie uwłaszczeni i każdy bezrolny po
kawałku gruntu dostanie. No, to ja już idę. Dzięki wam za poczęstunek, gospodyni.
– Zostańcie, panie, przespać się u nas możecie – powiedział nie wypadając z roli Łopuch.
– Nie, nie chcę was narażać. Patrol za mną goni – chłopak wstał z krzesła. Łopuchowa
podbiegła do kredensu.
– Zaczekajcie, dam wam coś na drogę – zdjęła z półki połówkę chleba i pęto kiełbasy,
zawinęła w gałganek i podała powstańcowi.
– Bóg wam zapłać, gospodyni. Dziwne jakieś macie pomieszkanie – pokręcił głową
chłopak i zarzuciwszy na ramię dwururkę znikł za drzwiami.
– Taki młody, a już walczy – rozczuliła się sołtysowa.
– Kto to był? – spytał stary, który cały czas nie odezwał się ani słowem.
– Z powstania styczniowego. Zapaleniec – odparł sołtys. – No, dosyć już na dzisiaj.
Padam z nóg. Łóżko rozłożone?
– Jeszcze nie.
– To nie grzeb się. Ojciec, do siebie! I nie budzić mnie za prędko. Muszę się wyspać.
Rano czekają nowe hece, a tylko ja myślę o tej zapowietrzonej wsi. Ciekawe, co też świt
przyniesie?

***
Zmierzcho-świt był jak zwykle piękny, toteż proboszczowi przyjemnie było wstawać.
Promień słońca, wpadający przez szparę w zasłonach, odbijał się gromadą lśnień w stojącej w
kredensie srebrnej zastawie. Ksiądz leżąc jeszcze w łóżku uważnie obserwował jego powolną
wędrówkę w dół. Był to jego prywatny zegar. Czas wstawania przychodzi, gdy rozbłysnął
kielich na trzeciej półce od góry. Już! Niezdarnie wygrzebywał się z pościeli. Nieubłagana
starość dawała się we znaki. Siadł na brzegu posłania i usiłował wzbudzić w pamięci
niezwykle przyjemny, prześniony nocą sen. Było ta wspomnienie z czasów młodości.
Morfeusz odsłonił , zatarte przez lata szczegóły. Reminiscencja jego największego sukcesu,
jaki odniósł podczas pobytu w seminarium, stanęła jak żywa przed oczami. Młodzi klerycy
namiętnie grali w brydża, a on zwyciężył arcymistrza, wygrywając szlema w piki z rekontrą.
Tak, tak, wyciągnął wtedy trzecią damę poza impasem. To był prawdziwy cud, że się to
udało. Zaraz... a może to była druga dama? Pod impasem? Grunt, że wygrał. A może się tylko
przyglądał? Ten sen tylko zamącił mu w głowie. Spochmurniał nieco i mniej ochoczo
wdziewał papucie. Wstał i ciągnąc nogami po ziemi podszedł do szafy i wyciągnął z niej
ubranie. Myślał o dzisiejszym kazaniu. Już od dawna powinien wyjaśnić parafianom sytuację,
w jakiej się znaleźli, z punktu widzenia religii, ale jakoś nie potrafił. Nie umiał zdecydować,
czy dwa dni podczas jednej doby to kara boska, czy wręcz przeciwnie – łaska? Dręczył go
także problem, czy wobec dwóch poranków w ciągu dwudziestu czterech godzin nie
powinien odprawiać dwóch porannych mszy? Czas czasem, ale poranki pozostawały
porankami i powinno się je uświęcić. Młody wikary nie przejmował się tym i stukając palcem
w swój elektroniczny zegarek mówił: "Tego się trzymajmy". Prostak. Ale może ma rację.
Stękając z wysiłku wkładał na siebie sutannę. Niespodzianie palce sięgające do guzików
zamarły. Do uszu księdza proboszcza dotarły dźwięki dzwonu na poranną mszę. Dziwne,
mącące swą odmiennością codzienny rytuał. Zawsze głębokie, rozgłośne, teraz odzywały się
nieregularnie, głucho, raz głośniej, raz ciszej. Zupełnie niemiarowo. Zgłupiał Konstanty czy
co? – pomyślał zaskoczony ksiądz i palce żwawiej poczęły zapinać drobne jak groch
guziczki. Jeszcze tylko buty i będzie można wyjść.
Na niewielkim terenie, ogrodzonym walącym się ze starości murem, wszystko było
osobno. Kościół osobno, dzwonnica osobno, plebania osobno, wygódka osobno, domek
wikarego osobno, jednoizbówka kościelnego osobno. Księdzu mocno dawał się we znaki
artretyzm, toteż gniewał go ten osobliwy partykularyzm budowniczych. Trudności w
chodzeniu nie pozwalały mu się szybko poruszać po kościelnych włościach. A tak chciał jak
najprędzej wyjaśnić tajemnicę dzwonu. Dreptał po otoczonej rabatkami ścieżce, pomstując
cicho pod nosem. Z daleka już widział przez otwarte drzwi dzwonnicy sylwetkę kościelnego.
Postać zginała się i prostowała, lecz inaczej niż zazwyczaj. Jakby głębiej. Staruszek
proboszcz zbliżył się do dzwonnicy i otworzył usta ze zdumienia.
– Konstanty! – wykrztusił – co wy robicie?!
Kościelny nie dosłyszawszy kontynuował swe zajęcie. Miał przed sobą ułożoną kupkę
polnych kamieni. Brał z niej po jednym i ciskał w górę, celując w dzwon. Czasem trafiał,
czasem nie. Dlatego dzwonienie było tak nieregularne.
– Konstanty! – powtórzył ksiądz z rozpaczą. – Bójcie się Boga?!!
Konstanty uniósł głowę.
– Aa, pochwalony! – Nie wydawał się przestraszony bądź zdetonowany widokiem
proboszcza. Przeciwnie. Widać było, że kipi w nim ledwo skrywana złość. Schylił się, wziął
kamień i rzucił.
– Psiakrew, znowu pudło!
– Na wieki wieków – powiedział machinalnie ksiądz i ponowił pytanie. – Co robicie?
– Ja? A to ksiądz dobrodziej nie widzi? Sznur ukradli!!! – wskazał ręką. Rzeczywiście. Po
powrozie, zawieszonym zawsze z dzwonnego serca, nie było śladu. Ksiądz przeżegnał się
odruchowo.
Święta Panienko! Kto się ośmielił?
– Ba! A bo ja wiem? A ja dzwonić muszę. Msza święta jest święta!!!
– A nie mogliście wejść na górę?
– Schodki spróchniałe! Dobrodziej wybaczy. – Rzut, trafienie.
– Ale co komu po sznurze? – dopytywał się ksiądz.
– To ksiądz proboszcz nie wie? – Konstanty przerwał swe zajęcie i rozcierał ręką plecy.
On też miał swoje lata. – Od paru dni w całej wsi giną sznury. Nikt nie wie, kto to robi i po
jakiego diabła.
– Konstanty, nie wypowiadajcie nieczystego imienia w poświęconym miejscu –
napominał odruchowo ksiądz. – Zostawcie już te głupstwa. Ludzie i tak przyjdą. A po mszy
idźcie zaraz do sołtysa, niech coś z tym zrobi. Mamy też we wsi milicjanta. Załatwcie to. A
teraz już chodźcie – odwrócił się i łamiąc głowę nad zagadkami, jakie mnożyły się ostatnimi
czasy, pokuśtykał w stronę kościoła.
– To może od razu pójdę? – gonił go głos kościelnego.
– Dobrze, idźcie teraz.
– Jak dobrodziej sobie życzy.
– Z Bogiem, Konstanty, z Bogiem!
Zepsucie, wszędzie zepsucie i upadek obyczajów – dumał ksiądz – i pomyśleć, że to w
mojej parafii. To musiał uczynić ktoś tutejszy, bo przecież nikt z zewnątrz nie mógł się tu
dostać. Wszystko przez tę telewizję.
Konstanty zdążył wrócić jeszcze przed mszą. Wpadł jak bomba na plebanię.
– Byłem, byłem u sołtysa!!! – krzyczał tak, że proboszcz zasłonił dłońmi uszy.
– Na litość boską, Konstanty. Ceń moje nerwy! Przecież się chyba nie pali!
– Niby nie – skonfundował się kościelny. – Przepraszam dobrodzieja.
– No to mów, tylko pomóż mi włożyć tę przeklętą komżę. Samemu coraz mi trudniej
idzie.
Kościelny zbliżył się do księdza i wkładając mu komżę przez głowę szeptał tajemniczo:
– No więc byłem u niego, powiedział, że słyszał już o tych kradzionych sznurach, bo baby
się skarżyły, że nie mogą prania wywiesić, żeby zaraz ktoś nie porwał postronka, ale
bagatelizował to, ale teraz, skoro ksiądz prosi o pomoc, to się tym zajmie, ale – powiedział –
przysługa za przysługę!
Ksiądz szamocząc się z materiałem wytknął wreszcie głowę przez otwór i popatrzył
zaskoczony na kościelnego.
– Jak, mówisz, powiedział?! Kościelny jeszcze bardziej zniżył głos.
– Przysługa za przysługę, i chciał, żeby ksiądz do niego przyszedł się rozmówić.
– Nie mówił, czego chce?
– Nie chciał.
– Dziwne – mruczał ksiądz przekładając stułę przez szyję. O co mu może chodzić?
– Musi co nagrzeszył sporo i chce się po cichu wyspowiadać, a do kościoła mu wstyd
przyjść. Urzędowa osoba przecie – wyraził przypuszczenie kościelny.
– Nie bądź głupi, Konstanty – zgromił go proboszcz. Kościelny naburmuszył się i
zrobiwszy obrażoną minę, zaczął narzekać tonem skrzywdzonego dziecka.
– Ksiądz dobrodziej zawsze do mnie z takimi ciężkimi słowami. Nic nie można
powiedzieć. Zaraz "głupi". A ja przecie ze szczerego serca...
– No już dobrze, dobrze, nie marudź – dobruchał go ksiądz. Idź teraz na wieś i powiedz
sołtysowi, że przyjdę. Pójdziesz?
– Pójdę, pewnie, że pójdę – powiedział Konstanty, wciąż udając nadąsanego, ale nogi już
mu się rwały do drogi. Zaciekawiła go ta sprawa i miał nadzieję, że kursując w charakterze
posłańca dowie się czegoś więcej, zarówno o kradzieżach sznurów, jak i o tajemniczym
interesie sołtysa do księdza.

***

Młockarnia stała. Prąd we wsi skończył się parę miesięcy temu i nie było wyjścia – trzeba
było młócić ręcznie. Sośko skrzyknął się z dwoma sąsiadami i teraz młócili we trzech w
stodole u Noców. Ustawieni w półokręgu walili równo i mocno; aż pył unoszący się z
klepiska gęstą mgłą przesłaniał widoczność. Upał panował taki, że Sośko stopniowo
zdejmował z siebie ubranie. Został tylko w kalesonach i płóciennym podkoszulku z krótkimi
rękawkami. Nawet buty zdjął, gdy zaczęły parzyć stopy. Rozkraczony szeroko, by nie stracić
równowagi, uderzał miarowo cepem, starając się nie myśleć o pocie, zalewającym oczy, i
wyrastających na dłoniach pęcherzach. Zapamiętał się w tej robocie i nie czuł, jak ktoś
tarmosi go za ramię. Dopiero gdy zdał sobie sprawę, że jego towarzysze przerwali pracę i
patrzą na niego, odwrócił się i spojrzał na zapłakaną żonę szarpiącą go za rękę.
– Walek, Walek – szlochała – chodź!
– Co się stało? – przetarł wierzchem dłoni zapocone czoło. – Chodź, chodź, sam
zobaczysz – mówiła przez łzy. – Chodź! – Nie możesz powiedzieć?
Pokręciła przecząco głową i gwałtowny spazm wstrząsnął jej piersią. Widać było, że
więcej nie zdoła z siebie wydobyć. Sośko obejrzał się niepewnie na kolegów. Stali zmęczeni,
wsparci na cepach i wyraźnie czekali na to, co zrobi. Wzruszył ramionami i wyszedł ze
stodoły. Żona chlipiąc podążyła za nim. Sprawa stała się jasna tuż za progiem.
– O Jezu! – wydarło mu się z piersi. Wrósł w ziemię, a żona clnipała.
– Widzisz, widzisz?! Całe pole zmarnowane...
W odległości kilkuset metrów widać było pole Sośków. A właściwie nie było to już pole.
Wyrósł na nim pałac. Jeszcze rano porastał je owies, teraz była trawa, klomby, ozdobne
krzewy, pięknie gracowane alejki, a wszystko to otaczało wysokie ogrodzenie z wznoszącą
się na froncie ręcznie kutą bramą. A w środku – pałac. Tak się wydało Sośce. W
rzeczywistości był to zwyczajny dwór szlachecki, ale Sośko nie znał się na takich
klasyfikacjach. Nie zdając sobie sprawy z tego, co czyni, pognał przez rżysko z cepem w
dłoni. Chciał bronić swej własności i przegnać intruzów. Nie wiedział, jak to zrobi
Ale protestować musiał. Dobiegł do ogrodzenia i na chwilę stracił kontenans. Było za
wysokie, żeby je w jakiś sposób pokonać. Szedł wzdłuż rzędu żelaznych prętów, potrząsając
cepem jak włócznią. Miał broń. O, on tak łatwo nie da się wyzuć ze swego dziedzictwa.
Prawnie mu się należy. W gminie zapisane na niego. Doszedł do bramy i pchnął ciężkie
skrzydło. Uchyliło się bezgłośnie. Ha, otwarte! Wściekłość zagotowała się w nim ze
zdwojoną siłą. Teraz trzeba tylko wejść i walczyć! Wsunął się przez powstałą szparę i ruszył
wysypaną drobnym żwirem alejką! Jej łagodny zakręt niknął między krzakami jaśminu.
Podgrzewając się wewnętrznie do boju, przeszedł łukiem alejki, minął obsypane kwieciem
zarośla i nagle poczuł, jakby mu kto ołowiu w łydki nalał.
Znalazł się już przed frontonem budynku. O budynek mniejsza, ale w odległości paru
kroków od Sośki wyrastał dąb, z którego gałęzi zwieszała się huśtawka. Jej długie sznury
oplecione były girlandami kwiatów, a na kładce siedziały dwie panienki. Ubrane w obszerne
suknie, pełne zakładek, falbanek, koronek, zaszywek i Bóg wie czego jeszcze, mocno
ściągnięte w pasie, pudrowane na głębokich dekoltach, szeptały sobie coś do uszek ukrytych
w zdobnych kokardkami koafiurach, chichotały perliście, kołysząc się powoli. Za każdym
bujnięciem w Sośkowe oczy błyskał gąszcz koronkowych halek, wyzierających zalotnie spod
sukien. Sośko zorientował się, że jest tylko w przybrudzonych kalesonach i podartym
podkoszulku. Rozejrzał się rozpaczliwie w poszukiwaniu kryjówki, lecz było już za późno.
Panienki dostrzegły go i zaskoczone wstrzymały bieg huśtawki. Ta ubrana na niebiesko już
otwierała usta, została jednak uprzedzona przez różową.
– Oh, Mon Dieu, co to jest? – pisnęła.
– To jest, excusez le moi, chłop – powiedziała z godnością niebieska. – Ciekawe, jak się
tu dostał?
– To cudowne! – zachwyciła się różowa. – Po raz pierwszy w życiu widzę żywego
chłopa! – zeskoczyła z huśtawki i drobiąc maluchnymi stópkami podbiegła do Sośki.
– Nie trzeba całe życie siedzieć w Warszawie, kuzynko – niebieska mówiła z wyraźnym
niesmakiem. Różowa zaś była wprost urzeczona Sośką i obchodziła go wkoło oglądając od
stóp do głów. Sośko czuł się niemal goły i zasłaniał się cepem, jak mógł.
– Czy mogę go dotknąć?
– Oczywiście, kuzynko.
– A nie ugryzie mnie?
– Z całą pewnością nie. Nasi chłopi są trzymani silną ręką. Różowa ostrożnie wyciągnęła
rękę i lekko dotknąwszy Sośki, zaraz ją cofnęła.
– Trochę się boję – wyznała nieśmiało.
– Ależ nie ma czego, moja droga – powiedziała niebieska i zwróciwszy się do Sośki,
zapytała ostrym i nie znoszącym sprzeciwu głosem. – Jak macie na imię?!
– Walenty – suche jak pieprz gardło wydało skrzypliwy skrzek, a Sośkę niespodziewanie
opanowało osobliwe uczucie, nakazujące mu zgiąć kolana i paść na klęczki. Z trudem to
opanował.
– Mówi, mówi!! – zaklaskała w rączki różowa, ciesząc się jak dziecko. Zakręciła się z
radości jak bąk, a grajcarki loczków zawirowały, tworząc wokół głowy świetlistą aureolę.
– Sama możesz z nim porozmawiać – powiedziała niebieska.
– Mogę? Naprawdę?
– Nawet powinnaś. Przyjechałaś po raz pierwszy w życiu na wieś, więc wypadałoby choć
trochę poznać jej mieszkańców.
Różowa (chyba młodsza) przybrała w jej mniemaniu poważną i skupioną minę, zaplotła
ręce w małdrzyk i poczęła wypytywać Sośkę:
– Orzecie?
– Orze się – posłusznie odpowiadał indagowany. Ożyły w nim dawno zapomniane
atawizmy, instynkty wiernopoddańcze, lęk przed wyżej urodzonymi.
– Siejecie?
– Sieje się.
– Kosicie?
– Kosi się, jasna pani!
Rany boskie, skąd u mnie takie słowa? – gorączkowo myślał Sośko.
– A co jeszcze robicie?
– No... młóci się!
– A jak? – zainteresowała się panienka.
– A tym, cepem! – wyciągnął rękę, podtykając jej pod oczy narzędzie. Różowy paluszek,
tak delikatny, że przezierało przezeń światło, przesunął się po zapylonym drewnie.
– To dzierżak – wyjaśnił Sośko. – Tamto krótsze to bijak.
– Extraordinaire – szepnęła panienka.
– Stajemy i walimy – mówił dalej Sośko. – Jak jest dwóch, to się młóci "łup-cup, łup-
cup", jak trzech, to "łup-cup-cup", a czterech wali "łupu-cupu-łupu-cupu". My robimy w
trójkę. Ja jestem to drugie "cup".
Różowa była zafascynowana. Sośko był dla niej istotą z innej planety, egzotycznym
zwierzęciem. Takim wrażeniem należało się z kimś podzielić.
– Pobiegnę po siostry i matkę. One też muszą to zobaczyć! – krzyknęła i podgarnąwszy
suknię do kolan pobiegła do domu.
Sośko przeraził się nie na żarty. Nie czekał, aż pantofelki zastukają na schodkach między
kolumnami, tylko rzucił się do panicznej ucieczki. Pędził, jakby diabła zobaczył. Cep
smyrgnął gdzieś w jaśminy. Ochłonął dopiero na rżysku, gdy ostre źdźbła poczęły żgać i tak
już pokaleczone stopy.
– Diablice – gadał na głos, oglądając się przez ramię i żegnał się co chwila krzyżem –
diablice...
Zwolnił trochę, ale nadal szedł szybko, byle dalej od zapowietrzonego miejsca.
Z daleka, z progu stodoły obserwowali go Guńka, Noc i Sośkowa.
– Ale popędu dostał – powiedział Guńka.
– Musi coś go przestraszyło – odparł Noc.
– On niestrachliwy.
– No to w kość dostał.
Sośkowa zajęczała żałośnie.
– Nie frasujcie się – odwrócił się do niej Noc. – Przecie widzicie, że cały wraca.
– No i co, kumie? – zagadnął nadchodzącego Sośkę.
– Pstro! – odburknął niegrzecznie Sośko. – Młócimy!
Żona patrzyła na niego pytająco załzawionymi oczyma.
– A ty się nie gap – wybuchnął. – Idź do chałupy! Obiad rób!!!
– Cep gdzieś zgubiliście – zauważył Guńka.
– Nie wasza rzecz!!!
Sośko rozłościł się nie na żarty i ręce zaczęły mu chodzić. Jeszcze chwila, a zacznie bić.
Potrzebny tylko pretekst. I znalazł się.
Zza rogu stodoły wyłonił się listonosz. Pod pachą ściskał płaską jak naleśnik torbę. Twarz
mu się rozjaśniła, gdy ujrzał Sośkę.
– Panie Walenty! – krzyknął radośnie. – Wszędzie was szukam. List niosę! – idąc
wyjmował z torby białą kopertę.
– List? – powiedział złowróżbnie Sośko. – List? Ty łobuzie! Mówiłem, żebyś się więcej u
mnie nie pokazywał, bo kości połamię! Wyrwał z rąk Guńki cep i przygarbiony zbliżał się do
listonosza w całkiem niedwuznacznych zamiarach.
Ja ci pokażę list! – i zamachnął się. Przerażony listonosz umknął przed ciosem.
Zrozumiał, że Sośko nie żartuje i uciekał teraz w stroni wsi wzywając pomocy. Za nim pędził
rozwrzeszczany Sośko wymachując cepem.
Listonosz był po prawdzie Bogu ducha winien, choć nie całkiem. Płacił za swoją
sumienność. Była to kolejna konsekwencja sytuacji, w jakiej znalazła się wieś. Dzień w dzień
do Litwy przychodził jeden i ten sam pociąg. 10.15 z Kobylewa. Był to pociąg ciągle ten sam.
Ten sam maszynista, te same wagony, ci sami pasażerowie. Nikt nie wysiadał, Przyjeżdżała
nim poczta. Jeden i ten sam list. Do Sośki. Listonosz skrupulatnie kwitował odbiór, pociąg
odjeżdżał, a list wędrował do adresata. W domu Sośki zebrało się już dwieście identycznych
kopert z zawartym w środku wezwaniem do zapłacenia kolejnej raty spłacanej pożyczki.
Nadawca Bank Spółdzielczy w Kobylewie. Każdego dnia Sośko obiecywał listonoszowi
połamanie kości, ten jednak z regularnością zegarka przynosił owo nieszczęsne wezwanie.
Niejeden już usiłował wyrwać się owym pociągiem ze wsi. Historia powtarzała się i każdy
opowiadał te same wrażenia. Wsiadał do wagonu, pociąg ruszał, jechał jakiś czas i
niespodziewanie podróżujący orientował się, że właśnie wjeżdża do Litwy od strony
przeciwnej. Stacja, zatrzymanie i nie pozostawało już nic poza wyjściem na peron. Tyle że
okazywało się, iż jest już następny dzień. Podobnie paliły na panewce wszelkie próby
opuszczenia wsi piechotą. Wykreślona jak cyrklem granica przebiegała jakieś siedem
kilometrów od centrum osady. Wystarczyło do niej dojść, by nagle zastać przerzuconym
dokładnie po średnicy owego koła w miejsce położone naprzeciwko. Twarzą do wsi. Również
w odległości siedmiu kilometrów. Nie było na to rady. Indagowano pasażerów pociągu
widma, prosząc ich o pomoc, o interwencję na zewnątrz. Nie rozumieli, o co chodzi,
niektórzy obiecywali, że podejmą kroki, by nazajutrz wrócić o 10.15, nie wiedząc o niczym.
Wieś od siedmiu miesięcy była doskonale odseparowaną od świata enklawą.

***

– Niech będzie pochwalony – mówił proboszcz wchodząc do domu Łopuchów. Za nim


wciskał się rozpalony ciekawością kościelny. Aż się trząsł z chęci dowiedzenia się, co za
interes może mieć sołtys do proboszcza.
– Dzień dobry, dzień dobry – odpowiedział wyraźnie zmieszany sołtys.
– Przyszedłem do was.
– Tak, tak, ale prosiłbym księdza proboszcza, żebyśmy zostali sami – Łopuch zmieszał się
jeszcze bardziej. Miał niewyraźną minę i kłaniał się księdzu raz po raz, kolistymi gestami
zapraszając do zajęcia miejsca za stołem. Rękawem drugiej ręki zbarniał z blatu pozostałe po
śniadaniu okruszyny.
– No, skoro tak... Konstanty! – zwrócił się ksiądz do kościelnego. – Wyjdźcie z łaski
swojej na zewnątrz i poczekajcie na mnie. – Rozczarowany kościelny cofnął się za drzwi,
zamknął je i znalazłszy się na podwórku podbiegł do okna. Przywarł doń uchem, i starał się
uchwycić choćby fragment rozmowy. Niestety, sołtys zniżył głos do szeptu i nic nie
przechodziło przez szyby.
– Podobno żądał pan ode mnie jakiejś rekompensaty w zamian za schwytanie sprawców
kradzieży sznura z dzwonnicy ksiądz usiadł na podsuniętym mu krześle i badawczo wpatrzył
się w poczerwieniałą z zawstydzenia twarz sołtysa.
– Żądał, żądał, to za dużo powiedziane – sołtys nie wiedział, co robić z rękami, które
nagle zaczęły mu przeszkadzać. Gmerał nimi przy guzikach koszuli, wkładał do kieszeni, by
w końcu schować je za plecami. – Tu chodzi o dobro nas wszystkich. Ksiądz przecież wie, co
się dzieje. Potrzebna mi jest wasza pomoc.
– Nasza? Chodzi o kogoś jeszcze?
– Wasza, to znaczy księdza – Łopuch zaczął nerwowo kręcić się po izbie.
– Nie wiem, w czym ja mogę okazać się użyteczny. Moje siły są już dosyć mizerne.
– Może ksiądz, może. Nie wiem tylko, czy coś z tego wyjdzie, ale spróbować
powinniśmy. Jest to nasz obywatelski obowiązek sołtys nabrał w płuca powietrza, jak pływak
przed oddaniem skoku, wsparł się obiema dłońmi o stół i wpijając się w proboszcza
wzrokiem, wyrzucił z siebie:
– Powiem krótko. Chodzi o egzorcyzmy!!!
Księdzu zaparło dech.
– O co?
– O egzorcyzmy! – sołtysowi przestało być głupio, bo najważniejsze zostało powiedziane.
– Uważam, że ksiądz powinien egzorcyzmować wieś! Bo ja już nie wiem, co robić! Tkwimy
tu jak małpy w klatce i nie zanosi się, by coś się miało zmienić. Nie znam się na religii, ksiądz
wie, że rzadko chodzę do kościoła...
– Wcale – udało się wtrącić proboszczowi.
– Może i wcale. Ale jeżeli to wszystko, co się u nas dzieje, jest diabelską sprawą, to tylko
egzorcyzmy tu pomogą. I tylko ksiądz może to uczynić! Powiem więcej: ksiądz musi! –
Sołtys zapalał się podczas przemowy i ostatnie słowa prawie wykrzyczał.
– Niech pan mówi ciszej – ksiądz położył palec na ustach. Konstanty na pewno
podsłuchuje; a o ile się nie mylę, nie chciałby pan, żeby treść naszej rozmowy znał
ktokolwiek poza nami dwoma.
Sołtys skinął głową i bez siły opadł na, krzesło. Nosił się ze swoim pomysłem od
dłuższego czasu i nie odważył się zwrócić z tym do proboszcza. Zrzucił wreszcie ten
dręczący ciężar i poczuł się jednocześnie odprężony i zmęczony.
Proboszcz zastanawiał się. Żal mu się zrobiło biednego sołtysa. Widział jego mękę i
rozumiał, że Łopuch nie wypuści go stąd, paki nie zdoła wymóc na nim obietnicy spełnienia
swej niecodziennej prośby. Co robić? Trzeba go jakoś uspokoić. Z drugiej strony, kto by się
dzisiaj znał na egzorcyzmach, od dawna zresztą obłożonych kościelną anatemą. Decyzja
dojrzała. Trudno, trzeba będzie urządzić przedstawienie.
– Niech pan przyniesie dwie świeczki – powiedział szybko, chcąc jak najprędzej mieć to
za sobą i móc iść wyspowiadać się przed Bogiem z małego oszustwa.
– Co, już? Teraz?! – sołtys ożywił się i uniósł głowę. – Tak, zróbmy to od razu. Nie ma co
czekać
– Są świece – Łopuch poderwał się z krzesła, sięgnął do wiszącej na ścianie półki i zdjął z
niej dwie świeczki.
Ksiądz wstał również. Wyciągnął z kieszeni zapałki, zapalił świece, postawił je na
podłodze w metrowym rozstawieniu i stanąwszy między nimi zastanawiał się, co robić dalej.
Sołtys przyklejony do ściany obserwował te poczynania z ciekawością.
Co tu powiedzieć? – myślał proboszcz. Po łacinie lepiej nie, bo, nie daj Bóg, uczył się jej
w szkole.
Cisza przedłużała się. Wreszcie ksiądz wpadł na pomysł. Był przecież kiedyś za młodu
misjonarzem w środkowej Afryce. Teraz przydadzą się wyniesione stamtąd doświadczenia.
I tak oto w domu sołtysa wsi Litwa rozbrzmiały wypowiadane namaszczonym głosem
zdania w pięknym języku suahili:

Msimamizi mkali hu-pigw-watu!!!


Tu-me-mw-oma simba!!!
Mtu a-ma-ye-ona!!!
Mw-iba mw-ambamba!!!
M-tu mw-ereru zaidi y-a nyama!!!
Kwaheri! Kwaheri! Kwaheri!
Ksiądz schylił się, zdmuchnął świeczki i odstawił je na stół.
– To już? – nieśmiało wyraził zdumienie Łopuch.
– A jak się panu zdawało, ile to ma trwać?
– I to pomoże?
– Nie wiem, nigdy tego nie próbowałem. Okaże się. Niezbadane są wyroki boskie – ksiądz
był zmieszany i unikał, jak mógł, oczu sołtysa, wpatrzonych weń z nadzieją i obawą.
– A teraz, drogi panie Łopuch, co do mojej sprawy... Co pan zamierza uczynić w tym
kierunki?
Sołtys podrapał się po głowie.
– No cóż, prawdę powiedziawszy, już onegdaj poczyniłem pewne kroki. Nic nikomu nie
mówiłem, nawet mojej żonie, bo to straszna plotkara, a rzecz musi być utrzymana w
tajemnicy. Porozumiałem się z plutonowym Słowackim i postanowiliśmy urządzić pułapkę.
Jego narzeczona, Marysia Stojała, ma ostatni sznur we wsi. Wtajemniczyliśmy ją w nasz
pomysł i Marysia już od wczoraj rozgłasza, gdzie tylko może, że robi pranie. Dzisiaj ma je
rozwiesić na sznurze, a my ze Słowackim zaczaimy się w krzakach. Może się uda. To jedyny
sposób, żeby złapać złodzieja.
Ksiądz uśmiechnął się pod nosem.
– Świetny pomysł, sołtysie. Tyle że możecie tam tkwić cały dzień.
– Zawsze to lepsze niż założenie rąk, jak to zrobili wszyscy we wsi.
– To się panu chwali.
– Cieszę się, że chociaż ksiądz to docenia – markotnie powiedział Łopuch. Wdział
marynarkę i niezdecydowanie zatrzymał się przy drzwiach. – To co, idziemy?
– Idziemy: Pan do wsi?
– Tak. Działać. I czekać, czy egzorcyzmy pomogą.
Ksiądz spuścił oczy i uczyniwszy nieokreślony gest, wyrażający niepewność, poszedł za
sołtysem.
Na podwórku, udając obojętność, czekał kościelny. Gnębiło go uczucie rozczarowania.
Nie usłyszał nic, a zdążył obiecać księżej gospodyni, że po powrocie złoży sprawozdanie.
Jego ostatnią nadzieją było wypytanie księdza po drodze.
– Chodźcie, Konstanty.
– Idę, proszę księdza dobrodzieja – pospieszył za proboszczem. Sołtys pożegnał ich przy
drodze i skierował się ku centrum osady. Do jego uszu dobiegły jeszcze odgłosy rozmowy.
– Najmocniej przepraszam księdza dobrodzieja, ale czego to chciał sołtys?
– Chciał sekularyzować nasz kościół.
– Co zrobić?
– Zeświecczyć. I założyć tam nowoczesną brojlernię.
– Eee, ksiądz jak zwykle żartuje.
Sołtys odetchnął z ulgą. Ksiądz go nie zdradzi. To porządny człowiek. Przyspieszył kroku.
Za chwilę, przy gospodzie, miał się spotkać ze zwiadowcami. Którzy to dzisiaj? Wyjął z
kieszeni kartkę i przesunąwszy palcem po rzędach nazwisk, odczytał półgłosem:
– Parciany, Truflik, Węgrowicz, Paćka...
Przerwał mu głośny wybuch śmiechu. Podniósł głowę i rozejrzał się. To z otwartego okna
w domu nauczyciela. Temu zawsze wesoło – zamruczał i złożywszy kartkę, wsunął ją do
kieszeni.

Nauczyciel czytał właśnie "Wojaka Szwejka". Była to jego ulubiona lektura. Dla większej
satysfakcji podczas pobytu w Warszawie kupił sobie w Ośrodku Czechosłowackim oryginał.
Czytanie po czesku dostarczało mu dodatkowej radości, ponieważ nie znał tego języka.
Sołtys zbliżał się do gospody. Widział już czekającą na niego ekipę zwiadowców.
Wyminął przykucniętego przy drodze człowieka. To Ambroży Guńka kawałkiem
pordzewiałego resora wabił ku sobie stadko gęsi. Ptaki syczały, wyciągały szyje i
najwyraźniej obawiały się tego ubranego w surdut osobnika.
– Wszyscy są? – pytał sołtys, choć do czterech nietrudno było policzyć.
– Są! – odpowiedział mu zgodny chór.
Zwiadowcy byli wysyłani każdego dnia w cztery strony świata, według ustalanego
wcześniej harmonogramu. Mieli za zadanie sprawdzić, czy czasem coś się nie zmieniło i czy
niewidzialna granica wciąż istnieje. Sołtys przez chwilę się namyślał. Na północy leżało
Gwarno, na południu Rojno, na zachodzie i wschodzie nie było w pobliżu żadnych wsi.
– Więc tak... – rzekł urzędowo. – Parciany do Rojna, Truflik do Gwarna, Węgrowicz w
stronę lasu, a Packa ścieżką przez trzęsawiska.
– Ja na trzęsawiska? – oburzył się Packa. – Miesiąc temu też mnie wysłaliście na bagna!
Znowu mnie komary potną!
– Dobrze, dobrze. To zamieńcie się z kimś – powiedział cokolwiek nieprzytomnie
Łopuch, bo zauważył kręcącego się po drugiej stronie placyku plutonowego Słowackiego.
Odsunął łokciami zwiadowców, którzy natychmiast zaczęli się wykłócać i podszedł do
milicjanta.
– Witajcie, Pomyłka!
– Prosiłem, sołtysie, żebyście mnie tak nie nazywali – obruszył się Słowacki. – To jest
ordynarne przezwisko!
– Nie obrażajcie się, tylko mówcie, co jest!
Słowacki rozejrzał się i upewniony, że nikt nie podsłuchuje, zaszemrał do sołtysowego
ucha:
– Gotowe! Przed chwilą wywiesiła. Możemy się zaczaić!
– No to nie traćmy czasu.
Marysia Stojała mieszkała na tyłach maleńkiego budyneczku poczty. Oprócz poczty i jej
mieszkania mieścił się tam jeszcze pokój, wynajęty na czas nieokreślony dla Koła Gospodyń
Wiejskich. Odbywała się tam właśnie próba chóru żeńskiego i odgłosy śpiewu głuszyły hałas
wywołany sadowieniem się w krzakach sołtysa i milicjanta.

Strzeż się tego,


co na przedzie,
co na karym koniu jedzie.
Oficyjera, oficyjera...
– Mogłyby się zamknąć – powiedział Łopuch, rozgarniając gałązki, by mieć lepszy widok
na rozwieszoną na sznurze bieliznę.
– Ciii – syknął Słowacki – one mogą się drzeć, a my musimy być cicho.

– Macie broń? – zniżył głos Łopuch.


– Oszaleliście? – Słowacki aż podskoczył, wykrzykując te słowa. Zaraz się zmitygował i
powtórzył szeptem. – Oszaleliście? Mam do niego strzelać? Przecież on tylko rąbnął sznurki!
Wystarczy, że będziemy wiedzieli, kto zacz. I tak stąd nie ucieknie.
– Ja tylko tak – tłumaczył się sołtys. – Myślałem, że na postrach.
– Nie będzie żadnego postrachu – uciął rozmowę plutonowy. – A teraz bądźcie już
naprawdę cicho.
Łopuch ucichł. Siedzieli w krzakach otaczających z trzech stron podwórko na tyłach
poczty. Plecami opierali się o boczną ścianę geesu. Przez zarośla przezierały bielą części
bielizny zawieszone na sznurze, rozciągniętym między hakiem w ścianie poczty a gałęzią
jabłoni, jedynego drzewa rosnącego na podwóreczku. Zamarli w bezruchu. Powoli zaczęły
mijać minuty, a potem godziny. Nic się nie działo. Kiedy próba chóru się skończyła, zrobiło
się zupełnie cicho. Zamilkł wiatr, a martwotę panującą w powietrzu mąciło jedynie lekkie
brzęczenie owadów. Sołtysowi poczęły opadać powieki. Chciał zapalić, by odegnać
ogarniającą go senność, ale Słowacki skarcił go uderzeniem po ręce. Skruszony Łopuch
schował papierosy do kieszeni. Usiadł wygodniej. Stopniowo myśli mąciły mu się coraz
bardziej i bardziej, piasek w oczach doskwierał, i sam nie wiedział, kiedy usnął.
Obudziło go szarpnięcie za ramię. Zamrugał powiekami, usiłując oprzytomnieć i
zorientować się, gdzie jest.
– Idzie!!! – szeptał napiętym z przejęcia głosem Słowacki. – Obudźcie się wreszcie!
Sołtys potrząsnął głową, wyganiając ostatki snu. Istotnie. Ktoś ostrożnie przedzierał się
przez krzaki z naprzeciwka. Sołtys spróbował się podnieść, by to lepiej zobaczyć. Plutonowy
ciągnął go z powrotem.
– Nie wychylajcie się. Niech wejdzie na środek podwórka. Wtedy wyskoczymy.
Przez gałązki trudno było rozpoznać, kto to jest. Tajemnicza osoba przelazła w końcu
przez żywopłot i znalazłszy się pod jabłonką, poczęła odwiązywać sznur.
– Teraz!!! – wrzasnął plutonowy i obaj detektywi wyprysnęli z zarośli. Oszołomiony
przestępca w pierwszym odruchu usiłował rzucić się do ucieczki, lecz zrezygnował. Ze
spokojem przyjął swoje zdemaskowanie.
– Ojciec! – załamał ręce sołtys, podchodząc do stojącego pod drzewem złoczyńcy. – Jak
ojciec mógł?
Słowacki był nie mniej zaskoczony. Nie bardzo wiedział, co teraz robić. Patrzyli na
starego Łopucha, który przerwał rozplątywanie węzłów i stał nieruchomo, opuściwszy
bezradnie ramiona.
– Jak ojciec mógł mi to zrobić? – biadał dalej sołtys, łapiąc się za głowę. – Po co to ojcu?
Co ojciec z tymi sznurami robi?
– Pletę – odparł stary Łopuch smętnie. Był to przecież kres jego przedsięwzięcia.
– Nie rozumiem – wytrzeszczał oczy sołtys.
– Pletę sieć – wyjaśnił stary.
– Jaką znowu sieć?
– Chciałem upleść sieć, żeby złapać w nią ten latający spodek. Często przecież siada na
naszej łące.
– Chyba zwariowaliście! – wydziwiał sołtys. – Czemuście nic nie powiedzieli?!
– Bobyś rzekł to samo, co przed chwilą. Że zwariowałem. I tak wszyscy mają mnie za
wariata. Dlatego chciałem zrobić to po cichu.
– No nie! – sołtys rozkładał ręce i kręcił głową. – To przekracza ludzkie pojęcie! I co wy
na to, Pomyłka? – zwrócił się do plutonowego. – Aresztujecie tego starego pomyleńca?!
Słowacki żachnął się tylko, słysząc znienawidzone przezwisko. Równocześnie wycofywał
się tyłem ku drzwiom mieszkania narzeczonej.
– Załatwcie to jakoś sami – powiedział i uciekł sromotnie, wpadając w korytarzyk
wiodący do pokoju Marysi. Każda decyzja tycząca tej sprawy wydała mu się niezręczna i nie
miał siły jej podejmować.
Ojciec z synem zostali sami.
– I gdzież to robiliście? – jęknął sołtys.
– W komórce – mówił z prostotą stary Łopuch.
Jego syn zaczął łazić po podwórku, gadając do siebie, kopiąc kamienie – i wciąż rozkładał
ręce.
– Mało było kłopotów – napal, stękał i wzdychał. – Taki wstyd na dodatek. Posłuchajcie
mnie, ojciec – zatrzymał się – natychmiast wyciągniecie z komórki tę swoją idiotyczną sieć,
rozplączecie ją i odniesiecie sznury wszystkim okradzionym. Na początek idźcie do kościoła,
obiecałem to proboszczowi. Rany boskie, jak ja ludziom w oczy spojrzę. Idźcie już, niech na
was nie patrzę.
Stary kiwnął głową i począł przełazić przez krzaki, drogą, którą przyszedł.
– Nie wygłupiajcie się – wrzasnął sołtys. – Idźcie już normalnie, przez furtkę.
Ojciec, posłuszny jak automat, cofnął się. Przeszedł przez podwórko i przez furtkę
wyszedł na ulicę. Nie widać było po nim skruchy. Chyba uważał swe działania za słuszne i
właściwe, choć odrobinę nieuczciwe. To wszystko przez to, że zadawał się z tym przeklętym
Pajtusiem – myślał sołtys wychodząc za nim. – Co to teraz będzie, jak się znów spikną?
Pajtuś przecież wczoraj zmartwychwstał.
Przygnębiony tymi niewesołymi perspektywami siadł na ławeczce koło gospody: Był,
tutaj umówiony ze zwiadowcami. Pochylony do przodu, oparł się łokciami na kolanach i
skrył twarz w dłoniach. Z zadumy wyrwał go czyjś beztroski głos.
– Co wam, władzo ludowa? Martwicie się? – i ktoś siadł obok niego. Sołtys wyprostował
się i spojrzał na przybyłego.
– A wam, chlubo polskiego szkolnictwa, jak zwykle wesoło? – niechęć w jego głosie była
aż nazbyt słyszalna.
Nauczyciel rozparł się wygodnie, wyciągnął nogi przed siebie i nie przejąwszy się
nieprzyjaznym przyjęciem, gadał dalej:
– I czym tu się smucić? Patrzcie, jaki piękny dzień. Ptaki śpiewają, słońce świeci, już
prawie trzy kwartały mamy ciągłe lato...
– Chyba pan żartuje! – oburzył się Łopuch. – Siedzimy tutaj zamknięci, wydostać się nie
można. Panu to odpowiada? Żeby chociaż wiadomo było, co się właściwie stało?!
– Jak to, nie wiadomo? – uśmiechnął się nauczyciel. – Ja wiem.
Sołtys spojrzał na niebo z niedowierzaniem. Nigdy nie potrafił zorientować się, kiedy
nauczyciel mówi serio, a kiedy żartuje. Spróbował potraktować go na serio. Może wreszcie
znajdzie się jakiś punkt zaczepienia.
– Wie pan? – spytał. – Zna pan prawdę? I cały czas pan milczy?
– A co panu po tej prawdzie? – nauczyciel usiadł bokiem i zwrócił się twarzą do Łopucha.
Na jego obliczu igrał niewinny uśmieszek, co znowu posiało wątpliwość w
zdezorientowanym umyśle sołtysa.
– Lepiej panu będzie, gdy pan będzie wiedział wszystko? Na co w ogóle pan się skarży
Coś idzie źle? Ktoś jest we wsi nieszczęśliwy? Ludzie opaleni, dobrze odżywieni, lato w
pełni, zboże, co się je skosi, to na powrót wyrasta, to samo z owocami. Żyć nie umierać.
– Szkoła Pajtusia! – wybuchnął Łopuch. – Pan też się zawsze cieszy nie wiadomo z czego.
Zawsze panu wesoło!
– Świętej pamięci Pajtuś – nauczyciel spoważniał nieco.
– Jakiej tam świętej! Wczoraj z grobu wylazł!
– No i bardzo dobrze! – ucieszył się nauczyciel. – No więc on Zawsze powtarzał; "W
każdej sprawie doszukuj się jej najlepszych stron. Pszczoła słodkości szuka, by je potem w
miód przerobić, żmija zaś do goryczy ciągnie, zasób swego jadu chcąc powiększyć". Chce
pan być podobny do unii? Czego pan się czepia?
– Dosyć mam już tych wszystkich niesamowitości! To się musi wreszcie skończyć!!:
Chcę uwolnić ludzi z tego zamknięcia, w którym tkwią od siedmiu miesięcy! Poza tym chcę
się dowiedzieć, co się dzieje!!!
– Bębenki mi popękają od pańskiego krzyku – roześmiał się nauczyciel – ale skoro aż tak
drąży pana żądza wiedzy, to panu powiem, żeby mógł pan spać spokojnie. Widzi pan to? –
Ruchem głowy wskazał niebo.
Sołtys spojrzał w górę. Po błękicie przeciągał bezszelestnie sznur latających talerzy.
– Widzę. I co z tego?
– Chyba się pan domyśla, że to przez nich. Proszę słuchać uważnie. Te pojazdy, by móc
się w taki sposób poruszać, tak szybko, bez żadnego dźwięku, muszą mieć specjalny napęd.
Oparty na zupełnie innych zasadach niż u nas. Trudno mi jest to wytłumaczyć, nie jestem
fizykiem, ale w grę wchodzą sprawy budowy przestrzeni, fal grawitacyjnych i tym podobnych
historii. Te parę miesięcy temu zdarzyła się w naszej okolicy wielka burza. Pioruny waliły
jeden po drugim. Chyba przypomina pan sobie jeden głośniejszy huk? Szyby poleciały w
niektórych domach,
Łopuch przytaknął.
– Jeden pojazd uległ katastrofie. Rozbił się w naszej okolicy. Prawdopodobnie tkwi teraz
gdzieś w bagnach. Ważniejsze jest to, co stało się z jego silnikiem. Paliwo z niego w jakiś
sposób wydostało się na zewnątrz i wywołało to, co pan widzi. Zamąciło strukturę
przestrzeni, tworząc wokół nas nieprzepuszczalną czaszę. Wywołało także mnóstwo
lokalnych wirów czasowych. Te wiry powodują cofanie się czasu, a co za tym idzie –
przypadki zmartwychwstań, uporczywe powtarzanie się pewnych zjawisk, ot, chociażby
przyjazdy pociągu, a także wywoływanie z przeszłości osób i przedmiotów, takich jak ten
dwór na polu Sośki. Tak to z grubsza wygląda. A teraz zlatują się stadami ci przybysze z
innego świata i próbują to naprawić; co nie za bardzo im się udaje.
– Ależ to oburzające! – krzyknął sołtys. – Jak oni mogą posługiwać się energią, z którą nie
potrafią się należycie obchodzić?
– A my? – kpiąco spytał nauczyciel.
– Co my?
– Bawimy się energią atomową, a czy potrafimy kontrolować wybuch jądrowy?
Wykorzystujemy ropę naftową do napędu samochodów, a nie umiemy neutralizować, gdy
przypadkiem rozleje się po oceanie wskutek katastrofy tankowca!
– Powinni się przynajmniej jakoś dogadać z nami! – powiedział spuszczając z tonu
Łopuch. – W końcu to nasz teren!
– Pewno mają zabronione. Jesteśmy niższą cywilizacją i obawiają się, byśmy nie
podpatrzyli ich technicznych tajemnic. Różnie moglibyśmy je wykorzystać. Znając naszą
fantazję...
Sołtys popadł w zadumę. Niby wyglądało to logicznie, ale... Gdy spojrzał na nauczyciela,
ten uśmiechał się pełną gębą.
– To są bajki o żelaznym wilku – rzekł, dotknięty tą dziecinną wprost beztroską – a ja
prawie panu uwierzyłem! Skąd pan niby to wszystko wie? Rozmawiał pan z nimi?

– Może...
– Ta, akurat. Wymyślił pan to sobie! A ja głupi... Uśmiech na twarzy nauczyciela stał się
zagadkowy.

– A co, powinienem panu przyprowadzić kosmitę za rękę? – powiedział. – Koniecznie?


Niech mi pan uwierzy, proszę pana o to. Będzie pan miał spokój.
– Nie zawracaj mi pary głowy swymi banialukami! Idź pan komu innemu opowiadać! Ja
mam ważniejsze sprawy!
– Oczywiście, że pójdę. Pacygrenda dziś destyluje – nauczyciel wstał z ławki i przeciągnął
się, aż mu chrupnęło w kościach. Więc koniecznie musi pan uleczyć tę sytuację i przywrócić
stan sprzed siedmiu miesięcy?
– Muszę!
Nauczyciel stanął przed sołtysem, nachylił się i schwyciwszy go za ramiona zmusił do
spojrzenia mu prosto w oczy. Zaczął mówić szybko, stanowczym, nakazującym słuchanie
głosem.
– A więc powiem panu coś na zakończenie naszej rozmowy. Zna pan przecież tę kulawą
staruszkę mieszkającą ma końcu wsi, Kołoniową. W zeszłym raku zmarł jej jedyny,
dziewiętnastoletni syn. Została zupełnie sama. Wczoraj ten syn zmartwychwstał. Taki
łagodny blondynek o szarych oczach. Z tego, co słyszę, chce pan jej tego syna odebrać.
Zostawiam pana z tym, niech się pan zastanowi, bo według pańskich słów głoszonych
naokoło, jest pan jedynym we wsi, który myśli. O wszystkim. – Wyprostował się, odwrócił i
odszedł. Oniemiały sołtys odprowadzał go wzrokiem. Trwał tak osłupiały, póki z otępienia
nie wyrwało go przybycie zwiadowców. Zjawiali się jeden po drugim, zdając bliźniaczo
podobne relacje. Takie same jak do tej pory. Egzorcyzmy nie pomogły. Drogą przeszedł też
Jawor i zakomunikował, że stodoła odbudowała się sama. Sołtys zerwał się z ławki i
postanowił działać. Jego natura nie pozwalała mu na bezczynne siedzenie. Przeszedł od
chałupy do chałupy, prosząc ludzi o przybycie do Jaworowej stodoły na zebranie. Wstąpił też
do swojego zastępcy i polecił mu urządzenie jakiego takiego stołu prezydialnego, żeby było
zza czego przemawiać. Liczył na to, że może wspólnie coś da się wymyślić.
Zbliżał się wieczór, gdy mieszkańcy wsi zebrali się u Jawora. Byli prawie wszyscy. Sołtys
ze swoim sekretarzem zajmowali miejsca za stołem. Gdy pomieszczenie już się całkiem
wypełniło, Łopuch wstał z krzesła, uciszył gwar podniesieniem ręki i powiedział:
– Obywatele, mieszkańcy wsi Litwa. Wiecie chyba wszyscy, po co się tu zebraliśmy. Od
kilku miesięcy znajdujemy się w poważnych kłopotach. Niezrozumiałe zjawiska, zdarzające
się: na każdym niemalże kroku, utrudniają nam życie, nie pozwalają normalnie egzystować i
źle wpływają na nasze samopoczucie. Ponadto jesteśmy odcięci od reszty kraju. Każda
wytrzymałość ma swoje granice i myślę, że nadszedł już czas, byśmy temu zaradzili. Mówiąc
krótko: tak nie może już dłużej trwać!!! – i rąbnął pięścią w stół.
– Uważajcie, sołtysie – odezwała się Jaworzyna z pogróżką w głosie. – Mówiłam wam,
żebyście nie wrzeszczeli, bo strop się posypie. Ledwie się trzyma, naprawić nie ma czym, bo
gwoździów w sklepie nie uświadczysz, a i pokrycie przegniło. Ściany też stoją ino na słowo
honoru...

Ściany malowane w obłoki

Coś było nie w porządku.


Sprawa przedstawiała się dość kłopotliwie i nie mówiono o niej głośno. Z dawnych lat nie
przechowały się żadne przekazy pisemne, bo nikt ich po prostu nie robił. Jedynym pewnikiem
jest to, że rzecz nabrała rozgłosu po pierwszej wyprawie Kolumba i stała się publiczną
tajemnicą. Mówiono o niej półgębkiem, ukradkiem rozglądając się na boki, by przypadkiem
nikt postronny nie zdołał podsłuchać. Zbyteczna to była ostrożność, niczemu nie służąca,
wszyscy bowiem wiedzieli, o co chodzi. Jednak sytuacja była do tego stopnia idiotyczna, że
ludzie nie odważali się rozmawiać głośno w obawie przed ośmieszeniem. Ta powszechna
zmowa milczenia trwała oczywiście do czasu. Każda cierpliwość ma swoje granice, nawet tak
obszerna, jak cierpliwość całej ludzkości. Ale wróćmy do początków, do pierwszego
powiewu niesamowitej, a bezsensownej tajemnicy.

Tłumy żegnały dzielnego żeglarza, gdy jego statki wypływały w rejs. Maleńki port w
Palos ledwo zdołał pomieścić żądnych sensacji gapiów. Przeżarte morską solą deski
pomostów trzeszczały ostrzegawczo, niebezpiecznie uginając się pod ciężarem ciekawych.
Sporo osób przypłaciło ową ciekawość przymusową kąpielą, nie zwracano jednak na to
uwagi. Chwila była przecież historyczna i niepowtarzalna... Obecność tutaj przynosiła
każdemu niewątpliwy zaszczyt, nawet mimo zamoczenia się w cuchnących rybami i
zjełczałym olejem wodach portu. Będzie co opowiadać wnukom.
Oto sam wielki Krzysztof Kolumb wyruszył na swą najsłynniejszą wyprawę. Wersja
oficjalna głosiła, że jest to ekspedycja poszukująca nowej drogi do Indii, lecz wszyscy
dokładnie wiedzieli, o co chodzi i mrugali do siebie porozumiewawczo. Mrugali i śmieli się
radośnie, część bowiem przyszłej sławy Kolumba miała spłynąć na nich – na naród
hiszpański, choć w rzeczywistości bohaterski żeglarz był Włochem. Nikt teraz o tym nie
pamiętał i kiedy Kolumb pojawił się u szczytu uliczki, stromo zbiegającej wprost na molo,
rozentuzjazmowany tłum wprost oszalał. Owacjom nie było końca. Czapki poleciały w górę,
a osłabione emocją damy wysokich rodów – w dół. Naręcza rzucanych zewsząd kwiatów
usłały nadbrzeże, okrywając barwnym całunem stosy jakże niestosownych rybich odpadków.
Żeglarz kroczył twardym, prawdziwie męskim krokiem, wzniesioną dłonią niedbale
pozdrawiając żegnających go ludzi. Za nim podążała delegacja królewska i przedstawiciele
duchowieństwa. Kiedy stanął wreszcie na mostku "Sama Marii", euforia sięgnęła zenitu.
Teraz mdlały nawet zwyczajne mieszczki. Chciał powiedzieć parę słów na odjezdnym, ale
pojął, iż nie zdoła przekrzyczeć tłumu, więc zerwał tylko z głowy zdobny piórami kapelusz i
pomachał nim nad głową. Arcybiskup, niezdarnie ocierając napływające mu do oczu łzy
szczerego wzruszenia, spryskał kropidłem burtę statku, zabrzmiały pierwsze komendy i cumy
zostały zwolnione. Sprawnie wciągnięte żagle wydęły się w podmuchu wiatru i okręt począł
odpływać. Piękna to była chwila. Nawet sam Wielki Inkwizytor, który też przybył na
uroczystość, wydawał się poruszony. Podobno chlipał, ukrywszy twarz w obszernym rękawie.
Tak twierdzili ci, co stali najbliżej. Inni, zapewne przez złośliwość, mówili, że po prostu pod
osłoną rękawa notował nazwiska tych, którzy nie wiwatowali bądź wiwatowali z mniejszym
zaangażowaniem. Ci, co tak mówili, znikli zresztą wkrótce w tajemniczych okolicznościach i
słuch o nich zaginął. Ale to są nieistotne drobiazgi. Ogólnie rzecz biorąc wszyscy byli
poruszeni wzniosłością wydarzenia. W tym bowiem momencie ludzkość wkroczyła w epokę
wielkich odkryć geograficznych i intensywnej eksploracji nowych lądów.
Tak się przynajmniej wydawało.

II

Królowa była w złym humorze. Obudziła się z bólem głowy, a i hemoroidy dawały się jej
we znaki. Gniewnymi pomrukami poganiała garderobianą, której z pośpiechu plątały się
palce przy licznych zapięciach królewskiego stroju.
– Szybciej, niedorajdo. Grzebiesz się jak mucha w smole. Dziś dzień audiencyjny, od
godziny powinnam być w sali tronowej. – Tuż, momencik, Wasza Wysokość. Chmurny dziś
dzień i słabo widać – usprawiedliwiała się garderobiana.
– Zostaw już to – królowa Izabela odepchnęła dłonie układające fałdy przy rękawach. –
Na drugi raz postaraj się o świece, jeżeli ci za ciemno. A za opieszałość i bezmyślność potem
się z tobą policzę. – Ruszyła do drzwi. Garderobiana rzuciła się za nią i wyprzedzając swoją
panią otwarła przed nią podwoje, przysiadając w głębokim dygu i opuszczając nisko głowę na
znak pokory. Królowa zmierzyła ją ostatnim wyniosłym spojrzeniem i wyszła na korytarz. Z
zalegającego tam półmroku wyskoczył jak diabeł z pudełka jej osobisty sekretarz don Miguel
Fernando Gomez del Giordani y Ortega, drobny, chuderlawy człowiek o wiecznie
rozbieganych oczkach. Podbiegł do królowej i pochylił się w ukłonie. Otwierał właśnie usta,
zamierzając coś powiedzieć, lecz królowa uprzedziła jego słowa.
– Daj spokój powitaniom. Mów od razu, co tam mamy na dzisiaj – i nie czekając na
odpowiedź podążyła korytarzem w kierunku sali tronowej. Sekretarz podreptał pół kroku za
nią, przerzucając plik trzymanych w ręku papierów i przymilnym głosem referował szybko:
– Sporo się tego na dziś nazbierało, Wasza Królewska Mość. Będzie ambasador angielski
w sprawie incydentu przy Gibraltarze, zatopiliśmy przez pomyłkę ich statek handlowy, hi-hi –
zachichotał niezręcznie. – Kupiec z Grecji, oferujący tanie dostawy halabard, ma list
polecający od naszego przedstawiciela na Cyprze, nowy poseł francuski pragnie złożyć listy
uwierzytelniające.
Królowa zdawała się tego wszystkiego nie słuchać. Była wściekła. Źle ułożone zakładki
sukni wpijały się jej w plecy, a zbyt mocno wykrochmalona kryza boleśnie obcierała szyję.
Ciemne chmury zbierały się nad głową garderobianej.
Sekretarz przerwał na moment, chrząknął i ciągnął dalej nieszczerym tonem:
– Ach, byłbym zapomniał, pragnie się też pokłonić Waszej Wysokości pewien szlachcic z
Kordoby. Chciał błagać o ułaskawienie swego syna, skazanego na śmierć przez trybunał
królewski. To dzielny człowiek, prawdziwie oddany dworowi, jeden z najwierniejszych sług
Waszej Wysokości. Jego ród od wieków składał dowody najgłębszego patriotyzmu i wielce
się zasłużył w wielu wojnach.. Jeśli zaś chodzi o tego nieszczęsnego skazańca... – głos
sekretarza stał się jeszcze bardziej przypochlebny. Sowita łapówka, obciążając jego kieszenie,
dodawała giętkości językowi. Spodziewał się nastawić przychylnie królową i wieczorem
odebrać drugą część obiecanego przez petenta wynagrodzenia.
– Otóż ten biedak po prostu popił sobie zbyt dużo, cóż, jest młody i nierozważny, może
trochę zbyt impulsywny, ale to przecież przywilej wieku, i zabił w jakiejś drobnej utarczce
trzech szlachciców, przypadkowych zupełnie szaraczków. Całe to wydarzenie można by
właściwie puścić w niepamięć...
– Bydlę – wycedziła królowa przez zaciśnięte usta, nie wiadomo pod czyim adresem.
Sekretarz zmartwiał. Teraz dopiero zauważył gniewny grymas na twarzy władczyni. Była w
wyraźnie niedobrym usposobieniu. W podobnym stanie ducha zwykła każdego, kto jej się
naraził, skazywać na oćwiczenie, bez względu na urodzenie i stanowisko.
Trudno – pomyślał don Miguel – trzeba dać spokój sprawie i zwrócić pieniążki. Innym
razem to sobie odbijemy...
Królowa Izabela doszła do drzwi sali tronowej, zatrzymała się na chwilę, poprawiła kryzę
i wysyczała pod nosem długie i skomplikowane przekleństwo, za które Święta Inkwizycja bez
mrugnięcia skazałaby ją na stos albo przynajmniej na łamanie kołem. Stojący przy drzwiach
halabardnik, dosłyszawszy fragment tej wypowiedzi, wytrzeszczył ze zdumienia oczy, ale
pomny swych obowiązków nie uczynił żadnego zbędnego gestu, tylko chwycił za klamkę i
wejście przed królową stanęło otworem.
Sala była już pełna. Jak zwykle w dniu audiencyjnym zebrał się cały dwór, łącznie z
zagranicznymi poselstwami. Wszyscy obecni pochylili się w powitalnym ukłonie i zastygli w
bezruchu. W ciszy, która zapadła, wyraźnie było słychać szuranie obszernych królewskich
sukien, wlokących się po podłodze. Królowa zbliżyła się do tronu i zasiadła na nim, nie
zaszczyciwszy spojrzeniem siedzącego obok króla. On też jej się naraził. Dziś w nocy. Stary
fajtłapa.
Po zajęciu przez władczynię miejsca zebrani wyprostowali się i na sali podniósł się
leciutki gwar. Stojący obok tronowego podwyższenia herold wysunął się nieco ku przodowi i
właśnie otwierał usta, zamierzając zapowiedzieć pierwszego interesanta, gdy przerwał mu
ruch i zgiełk, jaki zapanował przy widniejącym w głębi wejściu dla dworu. Człowiek, w
którym rozpoznano królewskiego gońca, przedarł się przez tłum i przebiegłszy salę padł na
kolana, u podnóża tronu. Dyszał ciężko.
– Cóż się stało? – królowa wychyliła się do przodu. – Co takiego zaszło, że ośmielasz się
zakłócać przebieg audiencji? Mów, bo każę cię oćwiczyć!
– Wasza Wysokość – wycharczał goniec. – Cristobal Colon!!!
– Co, Colon...
– Już wrócił! – dramatycznie podniósł głos przybyły.
– Jak to wrócił? – nie zrozumiała królowa. – Po dwóch tygodniach? Przecież dopiero co
wypłynął?
– Może zapomniał nakarmić kanarka? – wtrącił siedzący na podłodze trefniś.
– Dwa tuziny batów! – krzyknęła królowa. – I to już! Dwaj halabardnicy rzucili się do
błazna i chwyciwszy go pod pachy wyprowadzili z sali. Nie opierał się zbytnio, żeby
przypadkiem nie zwiększyć kary. Wśród zebranych podniósł się głośny szmer rozmów.
Poruszenie było ogólne. Kolumb miał powrócić dopiero w lutym przyszłego roku.
– Więc gdzie on jest? – nieśmiało zapytał król. Małżonka zmierzyła go nienawistnym
spojrzeniem i syknęła ze złością:
– Nie wtrącaj się. To moja sprawa. Ja zorganizowałam tę wyprawę. A ty nie podsłuchuj,
tylko odpowiadaj! – zwróciła się do gońca.
– Jest tu! Właśnie idzie!
Wzrok zebranych powędrował ku tyłowi sali. Stojący najbliżej wejścia rozsunęli się
odruchowo na boki. Po kilku nabrzmiałych napięciem sekundach dały się słyszeć ciężkie
kroki i do sali wkroczył El Almirante Cristobal Colon. Miał na sobie zakurzone ubranie
podróżne, całkiem nie pasujące do przepychu panującego na królewskim dworze. Zatrzymał
się na chwilę, zaskoczony wrażeniem, jakie wywołało jego przybycie. Zmieszał się, czując na
sobie badawcze spojrzenia i pod ich wpływem zerwał z głowy kapelusz. Zmiął go w dłoniach
i po krótkim wahaniu ruszył ku tronowi mniej pewnym już krokiem. Zbliżywszy się do
podwyższenia ukląkł i opuścił głowę na znak pokory. Królowa patrzyła na niego z
niesmakiem pomieszanym z nieżyczliwym zainteresowaniem. Tłum zebranych czekał w
milczeniu na jej słowa. Po paru sekundach. niezręcznej ciszy głos królowej zabrzmiał niczym
wystrzał.

– Cóż to znaczy, mój drogi? – przekąs był aż nazbyt wyraźny. – Czy ci się coś nie
pomyliło? A może zapomniałeś czegoś?
– Wasza Królewska Mość – Kolumb z trudem wypowiadał słowa, jakby niewidzialny
sznur zaciskał mu gardło. – Nic z tego!
– Czy ja dobrze słyszę, El Almirante? O czym ty właściwie mówisz? – Zakładki sukni
coraz boleśniej gryzły kręgosłup i królowa aż zgrzytała zębami z wściekłości. Donna Clara,
garderobiana, powinna się zacząć modlić o swój los.
– Nie będzie żadnego odkrycia, nie będzie żadnej Ameryki, koniec marzeń o złocie, o
konkwiście, o koloniach! – Żeglarzowi najwyraźniej ustąpił ucisk w gardle, bo zaczął mówić
donośniej i wyraźniej.
– Jak to? Nie dopłynąłeś?
– Nikt nie dopłynie! To niemożliwe! Ameryki po prostu nie ma!!! – Kolumb podniósł głos
prawie do krzyku. Wstał z klęczek i zamaszyście otrzepywał bufiaste spodnie.
– To jakaś bzdura! – krzyknęła królowa. – On jest chyba chory! Natychmiast wyjaśnij, co
rozumiesz przez te bezsensowne słowa! Skąd wiesz, że Ameryki nie ma? Musiałbyś najpierw
tam dopłynąć, żeby to stwierdzić, a wróciłeś po niespełna czternastu dniach! Mów! I w tej
chwili przestań się otrzepywać! – zirytowała się.
– Przepraszam, Wasza Wysokość, racz mi wybaczyć, że wyprowadziłem cię z równowagi
– Kolumb przycisnął rękę do serca i zgiął się w kornym ukłonie, wysuwając prawą nogę ku
przodowi. Nie bywał na dworze i nie wiedział, że takie ukłony są od jakiegoś czasu
niemodne. Styl francuski, niedawno wprowadzony, nakazywał prawą nogę chować skrzyżnie
za lewą, zginać się wpół i prawą dłonią, zbrojną oczywiście w kapelusz, wykonywać
półkolisty gest ku ziemi, lewą mając ukrytą za plecami. Na sali, na widok takiego nieobycia u
bądź co bądź sławnego żeglarza, podniósł się szmer oburzenia, przyćmiewając nieco
wydźwięk przyniesionych przez niego informacji. Kolumb znowu się, wyprostował i począł
mówić wyrazistym, przywykłym do wydawania rozkazów głosem, który zmusił obecnych do
uciszenia się i wytężenia słuchu. To, co powiedział, było całkiem niewiarygodne, i gdyby nie
powaga malująca się na jego obliczu, nikt by mu pewno nie uwierzył.
– Wasza Wysokość i wy, szlachetni panowie. Jestem zdrów na ciele i umyśle. Moje słowa
mogą zresztą w każdej chwili potwierdzić załogi wszystkich moich statków. Jak wiecie,
wyruszyłem z portu w Palos, by po krótkim czasie przybyć na Wyspy Kanaryjskie. Nie
zabawiłem tam dłużej, niż wymagało uzupełnienie zapasów słodkiej wody, i szybko
wypłynęliśmy w kierunku zachodu, ku nie zbadanym do tej pory przestrzeniom. Wiatr był,
Madonnie dzięki, pomyślny: W pełnym spokoju minęły dwa dni podróży. Atoli nastał dzień
trzeci, dzień klęski naszej i pogrzebania wszelkich nadziei. Z rana wiatr zelżał mocno i
zmienił się na boczny, co nas początkowo zafrasowało, gdyż musieliśmy halsować, a za co
potem dziękowaliśmy Bogu, gdyż uchroniło nas to od niechybnej śmierci. Dzięki halsowaniu
uniknęliśmy zderzenia dziobowego, a otarliśmy się tylko burtami.
– Zderzenia? Z czym? Na pełnym morzu? Mów szybciej i streszczaj się! – królowa
poruszyła się nerwowo. Przeziębiony pęcherz dał znać o sobie.
– Otóż to! Ze ścianą!!! – Kolumb zawiesił po aktorsku głos i rozejrzał się wokoło dla
zbadania efektu, jaki wywarły jego słowa. – On najwyraźniej bredzi – wtrącił zachrypłym
głosem król Ferdynand.
– Nie bredzę, Wasza Królewska Mość – zapewnił żarliwie Kolumb. – Klnę się na
Najświętszą Panienkę i na cnotę matki mojej. Wśród bezmiaru wód niespodziewanie przed
naszymi statkami wyrosła niebotyczna ściana. Nie ludzkiej to ręki dzieło, z pewnością nie.
Jest w tym palec boży!!
– Jak to ściana? Jaka? Biała, czarna? – dopytywała się królowa.
Żeglarz aż się żachnął.
– Żeby tam, najjaśniejsza pani! W tym cały sęk, że na pozór, na pierwszy rzut oka
niedostrzegalna. Malowana na niebiesko, błękit nieba udając, górą obłoki białe, całkiem
prawdziwe przypominające, dołem zaś trochę fal i ciemna kreska horyzontu. A wszystko tak
udatne, tak oczy mamiące, że dłoń w przód się wysuwając pewna jest, iż żadnej przeszkody
nie napotka. A kiedy palce natrafią na oną cudaczną przegrodę, mąt w głowie powstaje i
człowiek pewność traci, azali jawa to, czy też może sen koszmarny. Wszyscyśmy ścianę ową
macali i nadziwić się nie mogli. Skrobać próbowaliśmy, ale farba nie dała się ruszyć. Mocna
jest. Tylko przy samym dole nieco pożółkła, solą morską widać nadżarta.
– A duża ta ściana? – spytała królowa.
– O to właśnie chodzi, że nieskończona. Tak wielka i potężna, jak tylko dzieła Boga być
mogą. Ruszyliśmy wzdłuż niej ku północy, wiele dni płynęliśmy, a końca nie było. Przebić
się przez nią też nie można. Uderzenia najtęższych młotów nawet echa w niej żadnego nie
wywołują. Tak tedy okazało się, że świat nasz skończony jest i ścianami ograniczon. O
odkryciu Ameryki mowy być nie może i nie dokonam tego ani ja, ani nikt inny. Nie w naszej
to jest mocy z bożymi nakazami się potykać – Kolumb ponownie zgiął się w niemodnym
ukłonie, na znak, że skończył i nic nie ma do dodania.
Tłum na sali zafalował. Słychać było krzyki zdziwienia, oburzenia, ktoś zaczął głośno
odmawiać litanię, któryś z biskupów padł na kolana, złożył ręce i wzniósłszy oczy ku niebu
usiłował przekrzyczeć hałas wołając:
– Módlmy się, widać niegodniśmy w grzechach naszych dostąpić łaski odkrycia nowych
lądów. Nie dla nas, nieprawością zbrukanych, Ameryka! Słuszna to kara, Panie nasz,
odziejemy suknie pokutne i w postach i umartwieniu przebaczenia prosić będziem!
Królowa Izabela zerwała się z tronu. Jej oczy miotały błyskawice.
– To przecież niemożliwe! – krzyknęła. – Skąd weźmiemy teraz dolary? A coca-cola?
Tytoń? Przecież to wszystko z Ameryki! Co teraz będzie?
– Nieee wieeem!!! – głos Kolumba niknął w tumulcie.
Władczyni stała przez chwilę nieruchoma jak posąg. Nagle zakręciła się na pięcie i wyszła
z sali. Los garderobianej był przypieczętowany. Postanowiła ją oćwiczyć.

III

Trudne nastały czasy. Hiobowa wieść, podawana z ust do ust, błyskawicznie obiegła
świat. Nie mówiono o niej głośno, wersja oficjalna głosiła bowiem, że Kolumb jednak
Amerykę odkrył. Wiele zachodu kosztowało dwór hiszpański ubranie tego faktu w szaty
prawdopodobieństwa. Nie wiadomo zresztą po co, bo z biegiem czasu sytuacja stawała się
coraz trudniejsza. Pizarro, Kortez, Magellan wszyscy oni wracali z niczym, nie mówiąc już o
dziesiątkach pomniejszych odkrywców i eksploratorów. Na ich drodze ciągle wyrastały
ściany, broniąc dostępu do zamorskich kontynentów. Nie koniec na tym. Okazało się, że
również Afryka przekrojona jest niezniszczalną przegrodą i dotarcie do jej południowego
krańca jest rzeczą niewykonalną. Trzeba było jakoś z tym żyć. Świat udawał, że wszystko jest
w najzupełniejszym porządku, historia przecież musiała się toczyć dalej, bez względu na
przeszkody. Ludzi dręczyła jednak świadomość niemożności wyrwania się z zaklętego kręgu.
Pozostawała jedynie nadzieja, że może uda się – górą. Dlatego wszyscy czekali z
utęsknieniem na dzień urodzin braci Montgolfier. Oni to wydawali się ostatnią deską ratunku.
Może tam, na wysokościach, znajdzie się luka, przez którą przedrze się balon. Niebiosa
zdawały się nie mieć dna, a gwiazdy mrugały kusząco. Tam drzemie wolność – pocieszano
się ogólnie. I przyszła w końcu chwila, gdy bracia Montgolfier dorośli. Ich pierwsze próby
wypadły pomyślnie, ale też wysokości były niewielkie. Nadszedł też z niecierpliwością
oczekiwany dzień – 21 listopada 1783 roku.

IV

Pogoda była świetna. Pokrywający pożółkłą już trawę poranny szron szybko roztopiło
wspaniałe słońce i zapanowała dość wysoka, jak na tę późnojesienną porę roku, temperatura.
Łąki pod Anonnay pokrywała teraz mieniąca się tęczowo rosa, co przydawało uroku
porankowi i wprawiała w dobry, pełen otuchy nastrój wszystkich zgromadzonych. Pokaz,
który jednocześnie był eksperymentem, miał się początkowo odbyć na jednym z placów
Paryża, jednak król Ludwik zrezygnował z tego. Wydarzenie miało zbyt dużą wagę i mogło
wpłynąć na przyszłe losy świata. Obecność nie zorganizowanego i nieobliczalnego tłumu
groziła niewiadomymi konsekwencjami. Mogły wyniknąć zamieszki, a nie daj Boże,
rewolucja. Na nią było o parę lat za wcześnie. Dlatego król wybrał Anonnay – miejsce
pierwszego lotu balonowego. Dzisiejszy lot miał być jednak odmienny od poprzednich. Po
raz pierwszy miał polecieć człowiek, a właściwie dwóch. Oni to mieli zdać relację o tym, co
się tam na górze dzieje.
Przygotowania były już ukończone. Pod umieszczonym na rusztowaniu balonem zapłonął
ogień i pierwsze podmuchy gorącego powietrza zaczęły wypełniać pozornie bezładną kupę
nawoskowanego jedwabiu. Obaj bracia wynalazcy, Joseph i Etienne, żywo krzątali się przy
ognisku, głośno wykrzykując instrukcje dla kilku pomocników. Nie opodal, w sporym
półkolu, zebrał się cały dwór królewski. Około trzystu osób, nie licząc służby. W centrum
owego półkola, na dwóch portatywnych tronach podróżnych, spoczywał król Ludwik i jego
małżonka, Maria Antoina. Właśnie zbliżyli się do nich dwaj bohaterowie, którzy przed
miesiącem wyrazili gotowość wzięcia udziału w eksperymencie – współcześni Dedal i Ikar.
Kawaler de Rozier był mocno blady, ale trzymał się prosto i nadrabiał miną. Natomiast
markiz d'Arlandes drżał na całym ciele i z trudnością utrzymywał się na nogach. Kroplisty
pot, spływając z czoła, żłobił głębokie ścieżki wśród warstwy okrywającego twarz pudru.
Wyglądało to dość groteskowo, nic więc dziwnego, że damy z trudnością tłumiły śmiech,
kryjąc twarze za koronkowymi chusteczkami. Król popatrzył na dygoczącego pioniera
przestworzy z wyraźną dezaprobatą:
– Cóż to, markizie? Źle się czujesz? – zapytał, nie tając niesmaku.
– W samej rzeczy, Wasza Miłość, w samej rzeczy – wymamrotał d'Arlandes. –
Niestrawność, przeklęta niestrawność. Cierpię na to od wczoraj i obawiam się, że nie jestem
dziś zdolny do bohaterskich wyczynów. Może znajdzie się ktoś godniejszy ode mnie do
wykonania tak zaszczytnej misji.
– Nie przesadzaj, mój drogi. Kiedy zgłosiłeś się, zapewniałeś, że nic cię nie powstrzyma,
by uczynić nazwisko twego rodu sławnym. Myślę, że ty jesteś najgodniejszy, n'est-ce pas? –
król zwrócił się do otaczających do dworaków. Ci potaknęli ochoczo.

– Ale biegunka, Wasza Królewska Mość, biegunka – gorączkowo mówił markiz. – Proszę
pomyśleć, czym grozi biegunka tam, na wysokości. Mam wzgląd na Waszą Wysokość i cały
dwór. A wymioty? O, proszę, już mi niedobrze – i na dowód przycisnął do ust chusteczkę i
chrząkał przez nią niewyraźnie, imitując napad mdłości. Król roześmiał się szczerze.
– Myślę, że nie będzie tak źle i zdołasz się jakoś powstrzymać. Nie mam serca pozbawiać
cię tego, jak sam wspomniałeś, zaszczytu. A ty, kawalerze, polecisz? – spytał stojącego obok
de Roziera.
– Jeżeli on poleci, to i ja – zabrzmiała dumna odpowiedź i kawaler de Rozier wyzywająco
rozejrzał się dookoła.
– No to wszystko w porządku. Tubę macie? – Mamy.
– A tę składaną tyczkę?
– Jest w gondoli. Etienne przygotowal – odparł de Rozier. D'Arlandes nic nie mówił, tylko
ocierał pot z czoła, jeszcze bardziej rozmazując puder.
– A więc idźcie, bo Montgolfierowie już dają jakieś znaki zakończył posłuchanie król.
D'Arlandes posłał Ludwikowi jeszcze jedno błagalne spojrzenie, ale widząc, że nic nie
wskóra, odwrócił się i powlókł za de Rozierem. Uwaga zgromadzonych skupiła się teraz na
balonie, który całkowicie napełniony szarpał się na uwięzi w słabych podmuchach wiatru. Do
jego szczytu umocowana była sznurowa drabinka z drewnianymi szczeblami. Dolny jej
koniec przytwierdzony był do brzegu gondoli. Na razie nie wiadomo było, czy się do czegoś
przyda. Wszyscy mieli nadzieję, że jednak nie. Joseph Montgolfier poganiał niecierpliwymi
gestami ręki obu śmiałków, którzy niemrawo gramolili się na rusztowanie. Z zapartym tchem
śledzono ich poczynania. Nieostrożny krok mógł się skończyć wpadnięciem do ciągle
płonącego ognia. Słychać było słabe okrzyki markiza, skarżącego się płaczliwie na gorąco.
Wreszcie szczęśliwie znaleźli się w gondoli. Etienne nie czekając dłużej machnął ręką i liny
zostały zwolnione. Balon zachybotał się lekko i powoli zaczął się wznosić w powietrze. Z
piersi obserwatorów wydarło się westchnienie zachwytu. Olbrzymia kula, mieniąc się bielą w
promieniach słońca, bezszelestnie pokonywała kolejne metry wysokości. Wznosiła się coraz
to wyżej i wyżej, aż... stanęła. Mniej więcej na wysokości dwustu metrów.
– Sacrebleu – zaklął król i wyrwał z rąk stojącego obok marszałka dworu blaszaną tubę,
jakiej się używa na statkach dla wzmocnienia donośności głosu. Skierował ją w kierunku
zawisłego w bezruchu balonu i krzyknął:
– No i co?
Zza krawędzi wiklinowego kosza wychyliła się blada twarz kawalera de Rozier. Też
przytknął do ust tubę i odwrzasnął.
– Nic, stoi!!!
– To ja widzę! – zirytował się król. – Pytam, czy nie da rady wyżej?!!
– Nie bardzo!!! Ani drgnie!!!
Wśród zebranych na dole ludzi dały się słyszeć jęki zawodu, a markiz de Bellaux zaczął
głośno dowodzić:
– Wiedziałem, mówiłem, a wy, niepoprawni optymiści, nie chcieliście mi wierzyć, że nic
z tego nie będzie. Musimy się pogodzić z naszą sytuacją, nic nam innego nie pozostaje.
– Cisza!!! – ryknął król. Markiz de Bellaux przerwał w pół słowa i udając urażonego
zaczął poprawiać coś przy żabocie. Pozostali też umilkli i patrzyli, jak do obojga królestwa
podbiega Joseph Montgolfier i zdyszanym szeptem klaruje coś do ucha Ludwika. Władca
skinął potakująco i krzyknął przez tubę w stronę balonu.
– Nie ma rady, któryś z was musi wleźć na drabinkę i sprawdzić, co się dzieje u samej
góry!!!
– Który?!!
Król nie zastanawiał się długo.
– Markiz d'Arlandes!!!
– Dlaczego ja?! – jak diabeł z pudełka wyskoczyła na brzeg gondoli głowa markiza. –
Mam lęk wysokości! Nawet konno nie jeżdżę!!!
– Bo ciebie mniej szkoda, durniu – mruknął król do marszałka dworu. Ten zachichotał
kurtuazyjnie.
– Bo taka jest moja wola!!!
– Nie wyjdę, choćbyście mnie pokroili na kawałki!!! – głowa markiza znikła.
– Świat na ciebie patrzy!!! – krzyczał król, porządnie już zdenerwowani.
– Niech patrzy! I tak nie wyjdę! Niech idzie de Rozier!
– Wyjdziesz i to już! Gardło mnie boli od krzyku! Ostrzegam cię!
– Bardzo przepraszam Waszą Królewską Mość, ale znowu mam mdłości!
– Odbiorę ci dzierżawę królewską!
Zapadła chwilowa, pełna napięcia cisza. Argument był poważny. Dzierżawa królewska,
po przepuszczeniu przez d'Arlandesa całego majątku, była jego jedynym źródłem utrzymania.
Po kilku sekundach usłyszano odpowiedź, wypowiedzianą drżącym, pełnym tragizmu
głosem.
– Dobrze, pójdę. Moja śmierć zaciąży na waszym sumieniu i markiz począł wygrzebywać
się z gondoli. De Rozier podał mu składaną tyczkę. D'Arlandes wetknął ją za pazuchę i
powoli, krok za krokiem, wspinał się po drabince. Publiczność wstrzymała dech. Przytknięto
do oczu lorgnons i z uwagą obserwowano poczynania markiza. Gdy pokonał parę pierwszych
stopni, coś z gwałtownym świstem przecięło powietrze i upadło u stóp Marii Antoniny.
Królowa rzuciła się na tronie i zapiszczała z przestrachu. Otaczające ją damy również
podniosły rwetes i przepychając się przez siebie, usiłowały się cofnąć jak najdalej. Jedynie
stojący między kobietami hrabia Forche nie stracił przytomności umysłu i nie okazał lęku.
Podbiegł do tajemniczego przedmiotu, podniósł go z ziemi, obejrzał, wybuchnął krótkim
śmiechem i podał królowi. Był to czarny, dobrze już podniszczony safianowy trzewik,
zaopatrzony w imponującą, ozdobną klamrę. Równocześnie z góry dobiegł rozdzierający
serce krzyk.
– Buuuut mi zleciaaaał!!!
– Bałwan! – zgrzytnął zębami król i odkrzyknął przez tubę: – Właź dalej! – I markiz
posłuszny rozkazowi, powędrował wyżej. Gdy znalazł się w połowie drogi, balon zaczął
tracić stabilność. Gondola podjechała w górę, a d'Arlandes szybko oplótł drabinkę nogami i
wrzasnął rozpaczliwie:
– Boże, miej mnie w swojej opiece!
De Roziera nie było widać, widocznie kucnął w gondoli i też się modlił o swój los. Markiz
darł się dalej:
– Wyżej nie wchodzę, przysięgam na moją matkę.
– Wygląda na to, że rzeczywiście nie da rady – mruknął Ludwik.
– Teraz niech pan zbada tyczką!!! – włączył się Joseph Montgolfier.
D'Arlandes skinął głową, czego z dołu nie było widać, i mozolnie, jedną ręką, zaczął
wyciągać spod kamizeli tyczkę. Było to kilka zaopatrzonych w mosiężne skuwki drążków,
dających się składać jak bambusowa wędka. Markiz składał ją powoli, pomagając sobie
zębami. Złożona tyczka osiągnęła długość około trzech metrów. Złapał ją za jeden koniec,
drugi unosząc ku górze. Westchnął z rozczarowaniem, gdy napotkał opór.
– No i co? – doleciało z dołu królewskie pytanie.
– Niestety!!! Sufit!!! – Drapał czubkiem drąga po rozciągającej się nad nim płaszczyźnie.
– Farba trochę odłazi, ale pomalowany bardzo ładnie! Ciekawe, jak to jest zrobione, że
wieczorem ciemnieje! I skąd gwiazdy?!!
Stojących na ziemi nie interesowały jego dociekliwe wypowiedzi. W zupełności
wystarczyła im wiadomość, że świat od góry też jest zamknięty. De Bellaux triumfował: "A
nie mówiłem, a nie mówiłem?" – jego tenorek wdzierał się w uszy i drażnił bębenki niczym
palec chirurga grzebiący w otwartej ranie. Raną tą była bolesna świadomość uwięzienia w
obszernej bądź co bądź, ale jednak klatce. Rozchodzili się, nie odzywając się do siebie ani
słowem. Król pozostał na miejscu. Wsparł czoło na dłoniach i dumał. Ostatnia jego szansa
przepadła. Dobra wiadomość z pola pod Anonnay mogłaby rozładować niebezpieczne
nastroje, które ostatnio zapanowały w społeczeństwie, i przyhamować toczące się już koła
rewolucji. A tu nic.
– Taaak – zamruczał do siebie król i popatrzył na siedzącą sztywno obok Marię Antoninę.
– Przyjdzie dać nasze monarsze głowy pod gilotynę.
Znów się zamyślił i smętnym okiem patrzył. na łąkę, która stała się cmentarzem
wygasłych raz na zawsze nadziei. Nad nią, niczym memento, unosiły się jeszcze radosne
słowa markiza de Bellaux. – Prze-po-wia-da-łem!!!

O przebiegu eksperymentu w Anonnay dowiedział się wkrótce cały świat. Pocztą


pantoflową oczywiście, bo – podobnie jak w przypadku Kolumba – oficjalnie o ścianach i
suficie nic się nie mówiło. Fakt jednak pozostawał faktem. Nie zmieniły jego istoty
późniejsze odkrycia, dokonane również za, pomocą balonów, mówiące, że sufit zawieszony
jest na zmiennych wysokościach. Niekiedy wyżej, czasami niżej. Grunt, że był. Z biegiem
czasu zrobiło się jeszcze ciaśniej. Oto bowiem nie dało się odkryć Antarktydy –
Bellingshausen wrócił z kwitkiem. Wcześniej jeszcze na próżno obijano się o ściany,
bezskutecznie poszukując Australii. Po pierwszych lotach braci Wrightów późniejszych lotów
już nie było. Nie można zbudować samolotów poruszających się na tak małych
wysokościach. Jedynym zyskiem był łagodniejszy przebieg wojen, chociaż wielcy wodzowie
bardzo się smucili brakiem tak spektakularnych bombardowań z powietrza. Okazało się też,
że i z górami jest nie wszystko w porządku. Alpiniści mogli wspinać się tylko do pewnego
punktu. Na trudnej do przewidzenia wysokości stoki gór przecinał nagle sufit i strudzonym
wspinaczom pozostawało tylko podziwianie wymalowanego na nim wierzchołka. Jak żywy –
mówili potem i ogarnięci frustracją pili na umór w górskich schroniskach.
Zagadki mnożyły się jak karaluchy w nie sprzątanej rzeźni. Skąd słońce, skąd świeże
powietrze, dlaczego gwiazdy i chmury przesuwają się po sklepieniu niebieskim (wszystkich
przytłaczała trafność tego określenia – sklepienie!)? Struktura ścian opierała się wszelkim,
coraz to nowocześniejszym technikom badawczym. Ścian nie udało się nadgryźć. Niekiedy
tylko w bardziej zniszczonych miejscach można było zeskrobać odrobinę farby. Była kwaso–
i zasadoodporna i nie dawała się rozłożyć na czynniki pierwsze. A cóż dopiero mówić o
ćwieku, jakiego zabił uczonym zwyczajny atom?
Powinien dać się rozbić – a nie chciał! Fizyka jądrowa legła w gruzach, a z Einsteinem
nikt nie miał ochoty gadać. Sytuacja stała się rozpaczliwa. Wrzód wzbierał i wzbierał przez
wieki, aż w końcu musiał pęknąć.
I pękł.

VI

Cóż to była za akcja!


Od czasu, gdy zdecydowano się zedrzeć zasłonę milczenia okrywającą największą
tajemnic świata, ludzie poczuli się zjednoczeni. Zespoliło ich wspólne dążenie do rozwikłania
zagadki. Po telewizyjnym wystąpieniu sekretarza generalnego ONZ, który jako pierwszy
ogłosił wszem i wobec, że świat nie jest taki, jaki być powinien, wszczęto gorączkowe
działania mające na celu wyjaśnienie przyczyn obecności ścian i sufitu. Wszelkie inne
problemy ludzkiej społeczności zostały zepchnięte na dalszy plan. Ponieważ jednak wszystkie
naukowe metody zawiodły, zdecydowano się na inne podejście. Absolutnie nienaukowe.

Ściany niewątpliwie były tworem sztucznym. Ktoś je musiał zbudować. Kto i po co – nie
wiadomo. Należało owej tajemniczej istocie zadać pytanie: co to wszystko znaczy? Ba, ale w
jaki sposób? Nadawanie tego pytania na wszystkich długościach fal radiowych nie przyniosło
żadnego rezultatu. Te przeklęte mury ekranowały, czy co? A może ten "ktoś" po prostu nie
słuchał radia? Pozostawało wyjście ostateczne, choć śmieszne. Zadać pytanie ustnie, i to
możliwie jak najgłośniej. Zmobilizowano całe rzesze rozmaitych dźwiękowców i specjalistów
od nagłośnienia, akustyków, elektroników i elektryków. Na placach miast setki ekip ustawiały
rzędy głośników, megafonów, kolumn o monstrualnych rozmiarach i niewyobrażalnej mocy.
Przygotowania trwały w sumie pół roku.
Wyznaczono termin: 2 kwietnia 1994. Ustalono, że oprócz przekazania pytania przez
aparaturę nagłaśniającą krzyczeć będą wszyscy, na wypadek, gdyby to całe techniczne
oprzyrządowanie okazało się niewystarczające. Musiało być maksymalnie głośno, była to
bowiem ostatnia szansa uzyskania odpowiedzi na dręczącą ludzkość zagadkę. Pozostawała
kwestia wyboru języka, w jakim miało zostać zadane pytanie. Dyskusja na forum ONZ była
burzliwa. Wydawało się, że o ten kamień niezgody rozbije się całe porozumienie. Kraje
śródziemnomorskie optowały za łaciną, z kolei Chińczycy mieli przytłaczającą przewagę
liczebną i upierali się przy chińskim, Afryka zaś proponowała suahili, co nie było pozbawione
słuszności z powodu olśniewającej wprost łatwości wysławiania się w tym języku. Ze
względów prestiżowych nie chciała ustąpić Wielka Brytania, jako że angielski był językiem
najpopularniejszym w sferach urzędowych i handlowych. W grę wchodziła również Francja
francuskim tradycyjnie posługiwali się dyplomaci. Pozostało losowanie. Fortuna okazała się
być figlarna i szczęście uśmiechnęło się do języka jenisej-ostiackiego. Chińczycy byli
usatysfakcjonowani, należał on bowiem do grupy narzeczy chińsko-tybetańskich. Reszta
świata nie ukrywała niezadowolenia. Sarkaniom i utyskiwaniom nie było końca. Kto to
zrozumie, nikt tego nie wymówi, trzeba by chyba pójść do logopedy – takie komentarze
powtarzały się w prasie niemal codziennie. Trudno jednak dyskutować z losem. Wszystkie
środki masowego przekazu rozprowadziły po świecie treść pytania zapisaną w formie
fonetycznej. Od przedszkolaków do starców wszyscy uczyli się prawidłowej wymowy
krótkiego zdania w egzotycznym języku. Brzmiało ono po prostu: Co to wszystko ma
znaczyć?: Uznano, że będzie to najodpowiedniejsza forma wyrażania dezaprobaty wobec
absurdalnej struktury świata.
2 kwietnia 1994 roku w południe czasu środkowoeuropejskiego cała ludność wyległa na
ulice i zebrała się w centralnych punktach swoich miejscowości, na placach, placykach,
rynkach i skrzyżowaniach głównych arterii, wszędzie tam, gdzie była ustawiona aparatura
nagłaśniająca i mikrofony. Wystawiono też monitory transmitujące obraz, z centrum
dowodzenia, czyli auli siedziby ONZ. Zgromadzili się tam delegaci wszystkich państw z
sekretarzem ONZ i nuncjuszem na czele.

VII

Zbliżała się godzina dwunasta. Sekretarz generalny ONZ, Karl Jensen, zbliżył się do
mikrofonu. Na otaczających go kamerach telewizyjnych zapaliły się czerwone lampki.
Chrząknął dyskretnie i powiedział:
– Przypominam jeszcze raz. Na moje "trzy, cztery" wszyscy krzyczymy: "Co to wszystko
ma znaczyć?" równo w takt metronomu, którego tykanie już słyszycie – stuknął palcem w
staroświecki przyrząd stojący przed nim na blacie mównicy. – Czy macie koreczki?
Równocześnie z początkiem krzyku włóżcie je do uszu.
Od dłuższego czasu zniknęła z handlu wata. Wykorzystano ją bowiem do produkcji
koreczków, które miały uchronić ludzi przed niechybnym ogłuchnięciem. Nikt nie wiedział i
nie potrafił przewidzieć, jakie natężenie osiągnie hałas wywołany totalnym wrzaskiem.
Kurt Jensen ze skupieniem obserwował sekundnik zegara wiszącego nad jego głową. Czas
wlókł się nieubłaganie...
Aż wreszcie!
– Trzy, cztery!!!
– CO TO WSZYSTKO MA ZNACZY!!!!!!! – wyrecytował chórem cały gatunek Homo
sapiens. Rozpętała się apokalipsa. Niczym od ryku trąb jerychońskich waliły się domy,
pękały mury, drżał grunt pod stopami. Szczęściem trwało to tylko chwilę. Po wyjęciu
zatyczek z uszu zapanowała martwa cisza. Wszyscy zamarli i w milczeniu oczekiwali
odpowiedzi. Mijały sekundy i kiedy wydawało się już, że cały wysiłek poszedł na marne,
niespodziewanie rozbrzmiał GŁOS. Był donośny i przejmujący do głębi. Przenikał ciała i
chwytał za serce. Gromem przetoczywszy się w powietrzu zniknął gdzieś w dali, by powrócić
pojedynczym echem. Wrażenie było ogromne. Nuncjusz papieski z krzykiem: "Pan
przemówił" rzucił się na podłogę i legł na niej krzyżem. Inni stali w bezruchu i obawiali się
drgnąć, porażeni mocą GŁOSU. Wymówił on jedno jedyne słowo i zadziwiające było, że nikt
tego nie zrozumiał. Albo prawie nikt. Pierwszy w auli ONZ oprzytomniał poseł angielski.
– Rady boskie! Co on powiedział?! – zaskrzeczał ochryple. Zaschło mu w gardle i z
trudem wydobył z siebie te słowa.
– Przecież to jasne – z przekąsem stwierdził sekretarz. Odpowiedział po jenisej-ostiacku!
Tłumacz, gdzie jest tłumacz? Wśród dyplomatów wszczął się ruch i po krótkiej szamotaninie
wypchnięto naprzód małego zasuszonego Chińczyka w szarej bluzie. Ten pokłonił się nisko i
po wyprostowaniu wymamrotał coś bezdźwięcznie.
– Do mikrofonu! Cały świat musi usłyszeć! – padły zniecierpliwione okrzyki.
Chińczyk podszedł do mikrofonu, jeszcze raz się ukłonił i wyszeptał nieśmiało niezgrabną
angielszczyzną:
– On powiedział: "Przepraszam" – znowu ukłon. Konsternacja była ogólna, lecz po chwili
utonęła w powszechnej wrzawie. Kto przeprasza, za co, co należy przez to rozumieć, trzeba
zapytać jeszcze raz!!! – krzyczano w siedzibie ONZ, krzyczano na placach i placykach,
rynkach i wszędzie tam, gdzie skupiono się, by zadać historyczne pytanie. Jensen na próżno
usiłował stłumić ten nagły rozgardiasz. Sytuację wykorzystał nuncjusz papieski. Zerwał się
gwałtownie z podłogi, podbiegł do mównicy i uchwyciwszy się oburącz mikrofonu począł
krzyczeć nienaturalnie wysokim, rozpalonym z emocji głosem. Po angielsku. Jego słowa
popłynęły w świat za pośrednictwem sieci telewizyjnej i radiowej, rozbrzmiały w milionach
głośników i kolumn, dokonując tego, czego nie zdołał uczynić Jensen. Ludzie uspokoili się,
ucichli i z natężeniem słuchali wypowiedzi duchownego.
– Panie nasz, Boże w trójcy jedyny, racz nam wybaczyć w łaskawości Twojej, że
ośmieliliśmy się zakłócić Twój spokój naszymi niegodnymi, ziemskimi sprawami. Przebacz
nam grzeszny zamiar wyjaśniania wyroków boskich, bośmy ślepi, daruj nam naszą pychę.
– Przepraszam! – ozwał się znowu z góry nieziemski glos; tym razem łagodny i delikatny,
a jednak słyszalny przez wszystkich. – Czy nie mógłbym porozmawiać z kimś mniej
egzaltowanym? Jego słowa są trochę niejasne...
Nuncjusz zdumiał się, ręce opadły mu bezwładnie wzdłuż ciała. Bezwolnie dał się
odprowadzić na bok dwóm barczystym porządkowym. Wzrok obecnych w auli spoczął na
sekretarzu generalnym. On miał być tym wybranym, który podejmie dalsze rozmowy. Jensen
był człowiekiem śmiałym; znanym ze swej bezkompromisowości, teraz jednak zawahał się.
Poczuł na swoich barkach ciężar odpowiedzialności za dalsze losy świata. Niemal namacalnie
przykuwało go do ziemi spojrzenie spoczywających na nim oczu. Przemógł się w końcu i
zbliżył do mikrofonu. Parę razy otworzył usta, nie wiedząc co powiedzieć. Przynaglany
błagalnym wzrokiem obecnych na sali i miliardów wpatrujących się w monitory, wykrztusił z
siebie pierwsze słowa. Kubek w kubek podobne do słów jego poprzednika: – Panie nasz,
Boże...
– Wolałbym, żebyście mnie tak nie nazywali. Słowo "Bóg" ma dla was zbyt duży ładunek
emocjonalny i jest całkowicie nietrafne. To prawda, że was stworzyłem, jednak
przypisywanie mi atrybutów boskości jest błędem. Nazywajcie mnie po prostu "Stwórcą".
Nie, też źle. Najlepiej mów do mnie "Twórco" – przerwano sekretarzowi z góry.
Jensen głośno przełknął ślinę i odezwał się znowu.
– Za co nas przepraszasz, Twórco?
– Za to całe zamieszanie, którego jestem przyczyną. Za wasze niezadowolenie z
istniejącego porządku i zdziwienie na widok odkrytych anomalii – wyjaśnił głos tonem tak
łagodnym, jakby się zwracał do dziecka. Mówił po angielsku. Dla wszystkich stało się jasne,
że odpowiada w języku, w jakim zadano pytanie. Tłumacze we wszystkich krajach
gorączkowo przekładali tekst wypowiedzi na swoje języki i na bieżąco przekazywali w eter.
Cała ludzka społeczność słuchała w skupieniu, starając się nie uronić żadnego wyrazu.
– Czy mógłbyś nam wytłumaczyć naszą nieprawdopodobną sytuację i wyjaśnić powód
istnienia ścian? – kontynuował Jensen. Zdołał się opanować i był już całkowicie spokojny.
– Oczywiście. Jestem wam to winien. Wasz świat i wy sami jesteście po prostu
prototypem.
– Czym? – sekretarz nie zdołał ukryć zdziwienia. Sala zaszemrała.
– Prototypem. Zamierzałem zbudować świat. Wymyśliłem jego strukturę, wygląd,
zaprojektowałem historię i kosmogonię, zaprogramowałem języki, jakimi mają się
porozumiewać jego mieszkańcy. Musiałem jednak dokonać próby. Dlatego stworzyłem was i
otoczenie, w którym żyjecie. Ponieważ miała być to tylko próba, wykonałem ją w mniejszej
skali. Przepraszam, źle się wyraziłem. Skala jest ta sama. Zmniejszyłem tylko zakres waszego
świata i stąd te ściany. I sufit. Obserwowałem was jakiś czas i kiedy przekonałem się, że to,
co zamierzyłem, będzie działać, zbudowałem świat właściwy. Już funkcjonuje. I wy, i oni
jesteście zaprogramowani w podobny sposób, istnieje jednak pewien margines swobody.
Dlatego wasza i ich historia różnią się minimalnie.
– Mój Boże! – wyrwało się Jensenowi. – Jak tak można? To niedopuszczalne i nieludzkie!
– A skąd to oburzenie! – Twórca był lekko urażony. – Czego ode mnie chcesz? Nie
zapominaj, że gdyby nie ja, to w ogóle byście nie istnieli! Ja tylko rozstrzygnąłem za was
dręczący ludzi problem "być albo nie być". Uznałem, że lepiej być!

– I żyć jak zwierzęta w klatce!!! – podniósł głos sekretarz. Gdzie Ameryka i Antarktyda?
Gdzie inne lądy? Nie możemy się stąd nigdzie ruszyć!
– Albo to wam źle bez Ameryki? Po co wam Antarktyda? Tam zimno!
– Mogłeś świat uczynić lepszym, a nas szczęśliwszymi!! ! Jensen już krzyczał. – Jesteś
przecież wszechmocny!!!
– Błąd w rozumowaniu. Myślisz jak stół o stolarzu. "Skora mnie stworzył, to jest
wszechnocny". Stolarz nie jest wszechmocny, on tylko zbudował stół. Ja tylko zbudowałem
was.

– To nie jest świat, tylko półświatek!


– Pomijając pejoratywne znaczenie tego słowa, jest w tym sformułowaniu pewna doza
słuszności, ale nie ma się o co obrażać. – Nie wykręcaj się!!! – Jensen machał rękami i widać
było, jak się poci. – Mogłeś stworzyć nas szczęśliwymi, a nie uczyniłeś tego!!!
– A czyn jest szczęście? Podobnie jak nie ma plusa bez minusa, tak nie ma radości bez
troski. Skąd mógłbyś wiedzieć, że jesteś szczęśliwy, Wprzódy nie zaznawszy nieszczęścia?
Konieczny jest punkt odniesienia.
– To sofistyka!!! – Jensen aż poczerwieniał. – Demagogia do potęgi. Zamknąłeś nas w
klatce! Te ściany w obłoki! Jarmarczna iluzja!!!
– Wolałbyś, żeby były pomalowane na czarno? Z pewnością nie. Muszę cię też pocieszyć,
że w tamtym, obszerniejszym świecie, również nie wszystko jest rzeczywiste. Tamci ludzie
nawet się nie spodziewają, jak duża część z tego, co ich otacza, jest iluzją. I nigdy się tego nie
dowiedzą – głos Twórcy wprost emanował cierpliwością i spokojem.
– I co teraz? Jak mamy dalej żyć ze świadomością uwięzienia? – Tak jak poprzednio.
Macie tu jak u Pana Boga za piecem, co jest w dużym stopniu prawdą. W moim laboratorium
stoicie na półce obok grzejnika. Proponuję wam trzy razy S. Samorządność,
samofinansowanie i tak dalej. Nie będę się wtrącał w wasze sprawy.
– Zaraz, zaraz – krzyczał Jensen. – A co mają zrobić wszyscy wierzący, kiedy nagle znika
Bóg? Do kogo się mają teraz zwracać, do kogo modlić? Zabierasz im wiarę!
– Och, kogoś tam sobie znajdziecie. W tych sprawach macie niebywałą inwencję. A teraz,
przepraszam, wzywają mnie już moje sprawy. Buduję nowe światy i mam moc roboty.
– Chwileczkę! – sekretarz chwycił mikrofon i przysunął go do ust. – A kim ty właściwie
jesteś?
– Twórcą... tylko twórcą... – głos cichł i zanikał, by umilknąć zupełnie. Próby ponownego
wywołania go spaliły na panewce. Nie odezwał się już nigdy więcej.

VIII

Taaak... Przyszło nam się pogodzić z faktami. Żyjemy jak poprzednio, pracujemy,
płodzimy dzieci. O ścianach już się nie mówi. Po co rozdrapywać rany, kiedy zaradzić na nie
nie można. Czasem tylko nawiedza nas natrętna myśl. Tamtym, na owym drugim świecie, to
dopiero musi być dobrze. Jacy oni muszą być szczęśliwi, jacy szczęśliwi!

Szpital w centrum

OSOBY:
STONE pacjent
BLOODTAKER ajent
MEATTY ajent
LEKARZ
WYKŁADOWCA

Akcja rozgrywa się na terenie szpitala miejskiego w bliżej nie określonym kraju, w bliżej
nie określonej przyszłości.

SCENA I

szpitalna izolatka
BLOODTAKER Panie Stone! Panie Stone! Żyje pan? Halo, niech się pan obudzi!!! do
siebie Cholera, tego by jeszcze brakowało, żeby nagle wykorkował, głośno Panie Stone, niech
pan otworzy oczy! No, złociutki, śmiało, nie ma się czego bać! Już słoneczko wstało, dzionek
taki piękny, ptaszki słychać pod okienkiem, no obudź się wreszcie do wszystkich diabłów, bo
mnie zaraz szlag trafi! Chwała Bogu, przytomnieje. O tak, bardzo ładnie, jedno oczko, teraz
drugie i już jesteśmy znowu na tym świecie.
STONE Co się...
BLOODTAKER Cicho, cicho; proszę o nic nie pytać, tylko leżeć spokojnie. Wkrótce się
wszystko wyjaśni, nie trzeba się denerwować. Spokojnie, niech się pan nie rusza i wysłucha,
co mam do powiedzenia. Czasu mamy mało.
STONE słabym głosem Chciałbym się dowiedzieć, co...
BLOODTAKER Na wszystko przyjdzie czas, a na razie przedstawię panu moją
propozycję. Niebywale korzystną dla pana i mogę z czystym sumieniem pana zapewnić, że
nikt nie da lepszej. Słychać szarpanie za klamkę i łomot do drzwi. Psiakrew, już wyniuchał.
Niech pan nie zwraca na to uwagi. To nic ważnego. A więc wracając do naszych spraw...
MEATTY krzyczy zza drzwi Bloodtaker, otwieraj!!! Wiem, że tam jesteś!!!
BLOODTAKER Spóźniłeś się, bracie! Kto pierwszy ten lepszy! Tym razem ja cię
wyprzedziłem!
MEATTY To się jeszcze okaże. Łomot Otwieraj natychmiast! Słyszysz?!
BLOODTAKER Sianem każ się wypchać! I przestań, walić do drzwi, bo choremu
przeszkadzasz! do Stone'a Widzi pan, widzi pan zupełny brak wychowania i odrobiny
współczucia dla pana. To Meatty, największy oszust i krętacz pod słońcem. Niech pan nie
wierzy ani jednemu jego słowu, gdyby przypadkiem się tu dostał. Rodzoną matkę by okradł.
Wszyscy znają jego krętactwa i dlatego nikt nie spyta go nawet o godzinę, boby skłamał.
Ciemny typ, co tu dużo o nim gadać. Są ważniejsze sprawy. Jak już panu zdążyłem
wspomnieć...
MEATTY Bloodtaker, ja wszystko słyszę! Łeb ci rozwalę, kiedy tylko wyjdziesz!
BLOODTAKER Zobaczymy kto komu! Skończ wreszcie z tym łomotaniem, łobuzie
jeden!
MEATTY Sam jesteś łobuz i kanciarz! Panie Stone, niech pan nie słucha tego
hochsztaplera! Wykiwa pana jak amen w pacierzu! Ja daję lepsze warunki, a on potrafi tylko
kantować! Wystarczy spojrzeć na jego gębę! Urodzony aferzysta!
BLOODTAKER Żebym ja ci twojej nie poprawił! słychać kroki na korytarzu i rozmowę
zza drzwi
MEATTY O, panie doktorze, dobrze, że pan jest. Bloodtaker zamknął się w pokoju
Stone'a i nie chce otworzyć. To skandal, na co on sobie pozwala!
pukanie do drzwi
LEKARZ Panie Bloodtaker, proszę otworzyć, bo straci pan licencję! Dosyć już mam
pańskich numerów.
BLOODTAKER Już otwieram, panie ordynatorze, jeden momencik. Chciałem tylko
uchronić chorego przed natręctwem tego nachała. otwiera drzwi Bardzo proszę do środka.
MEATTY No, nareszcie. Panie doktorze, niech pan wyrzuci stąd tego człowieka. Jego
metody są przecież niedopuszczalne. Ja też mam licencję i prawo swobodnego poruszania się
po terenie szpitala. On zaś usiłuje wszelkimi sposobami mi to utrudnić. To niezgodne z
przepisami.
BLOODTAKER A dlaczego nic nie mówisz, jak to przedwczoraj zamknąłeś mnie w
składziku na brudną pościel? Trzy godziny tam siedziałem. Mało nie zdechłem od smrodu.
LEKARZ Obydwu panów proszę o należyte zachowanie. Ostatecznie to jest szpital, a nie
bazar. Tu się leczy ludzi.
STONE Panie doktorze, czy mógłby pan...
LEKARZ Przepraszam, ale nie mam w tej chwili czasu. Przerwa śniadaniowa, pan
rozumie. Żegnam panów. wychodzi
BLOODTAKER A widzisz, nic nie wskórałeś. Nie wyrzucił mnie.
MEATTY Bo jesteś z nim w zmowie. Cały personel wie, że odpalasz mu dolę, żeby ciebie
pierwszego zawiadamiał o ciekawszych przypadkach.
BLOODTAKER Guzik prawda! To ty poderwałeś przełożoną pielęgniarkę! Obiecałeś jej
małżeństwo, a ta głupia krowa uwierzyła! Jak tyś zdołał jej wmówić, że jest piękna? Psy
podkulają ogony na jej widok, a ta idiotka od czasu twoich oświadczyn stroi się jak
nastolatka. Podjudziłeś ją i teraz chowa przede mną listę pacjentów. Stone jęczy Co się stało?
Coś boli? Może poprawić panu poduszkę?
MEATTY Ja poprawię!!!
BLOODTAKER Odsuń się, ja to zrobię delikatniej. To nie na twoje toporne łapy!
MEATTY do Stone'a Sam pan słyszy, jaki to cham! Myślałby kto – siostra miłosierdzia!
Floremce Nightingale!!!
BLOODTAKER A ty co, masz monopol na samarytanizm?
STONE krzyczy Cisza!!!
milkną
STONE spokojniejszym głosem Może mi ktoś z was powie, skąd się tu wziąłem, co
panowie tu robią i kim panowie są?
BLOODTAKER Pan pozwoli – Bloodtaker, ajent.
MEATTY Meatty, również ajent – do usług. Jestem tutaj, aby panu pomóc ze wszystkich
moich sił.
BLOODTAKER Nie podlizuj się tak. Padalec, psiakrew!
MEATTY Przestań, bo jak cię...
STONE Spokój, natychmiast spokój, bo dostanę szału! Pan niech mówi, panie B.
Ostatecznie to pan był tu pierwszy.
BLOODTAKER skwapliwie Miał pan wypadek.
STONE Ja? Jaki! Nic nie pamiętam.
BLOODTAKER To możliwe, doznał pan licznych obrażeń, w tym urazu głowy. Któż to
widział, jechać na rowerze trasą szybkiego ruchu. Trafił pan pod koła, ot i wszystko. Skąd
pan w ogóle wziął rower w dzisiejszych czasach? Nikt go już dawno nie używa.
STONE Nie stać mnie na nic innego. Jestem biedny.
BLOODTAKER ucieszony To się świetnie składa!
STONE Co się świetnie składa?
BLOODTAKER Że nie ma pan pieniędzy!
STONE Nie widzę w tym nic radosnego.
BLOODTAKER Proponuję panu świetny interes. A może nawet kilka! Zarobi pan kupę
farsy!
MEATTY Ja dam więcej!
BLOODTAKER Nie wtrącaj się! Słyszałeś przecież, że pan Stone ma życzenie
rozmawiać tylko ze mną!
STONE Niech pan mówi. Tylko krótko. Źle się czuję.
BLOODTAKER A więc do rzeczy. Otóż jestem ajentem firmy "Oluks".
STONE niepewnie Czy to ma coś wspólnego z elektroluksem?
BLOODTAKER śmieje się Oczywiście, że nie! To skrót! "Organy Ludzkie, Używane,
Kupno – Sprzedaż" – tak brzmi pełna nazwa. Nasze hasło to: "Sprzedaj swoje ciało, zarobisz
niemało!"
STONE z niesmakiem To wygląda na ofertę jakiegoś domu publicznego.
MEATTY z boku Bo to jest jeden wielki burdel!
BLOODTAKER Mówiłem ci, żebyś się zamknął! Nikt cię nie prosił o uwagi!
STONE Chwileczkę, a ten drugi to kto?
MEATTY Ja reprezentuję Biuro Pośrednictwa "Cz-Ci". Czyli "Części Ciała". Hasła nie
mamy. Nie posługujemy się tanimi sloganami jak te typy z "Oluksu".
STONE A co to wszystko ma wspólnego ze mną?
BLOODTAKER Sprawa jest delikatna. Jak by tu panu powiedzieć? Mówiłem, że doznał
pan obrażeń. Trzeba było amputować nogę.
STONE Nie!!!
BLOODTAKER Tak, niestety. Pański stan tego wymagał.
STONE O mój Boże, to straszne!. Potworne! Jak... jak oni mogli?!
MEATTY Widzisz, co narobiłeś! Biedaczek zdenerwował się. Brak ci taktu. Takie rzeczy
mówi się oględniej. do Stone'a Już już, spokojnie, nic takiego się nie stało. Można z tym żyć.
Otwierają się przed panem szerokie perspektywy, jeżeli zgodzi się pan na moją propozycję.
STONE opanowawszy się nieco Jaką propozycję?
BLOODTAKER Odsuń się, Meatty, ja byłem pierwszy. Widzi pan, kolano było
strzaskane i odcięli panu nogę w okolicach uda. Nasza firma zaś, to znaczy w zasadzie jeden z
naszych klientów, potrzebuje goleni i stopy. Od miesiąca szukamy odpowiedniego dawcy do
transplantacji. Dobrze zapłacimy!
STONE A gdzie ona jest?!
BLOODTAKER Nasza firma? Na rogu Szóstej Avenue...
STONE Moja noga!!!
BLOODTAKER W chłodni. Kończyny można długo przechowywać.
STONE Czy to znaczy, że leżę tu od dłuższego czasu?
BLOODTAKER Od czterech tygodni. Ciągle był pan nieprzytomny.
STONE Czy coś jeszcze ze mną robili oprócz amputacji?
BLOODTAKER wymijająco Nie wiem dokładnie, niech pan lepiej spyta któregoś z
lekarzy. Ale wracając do naszej sprawy. Oferujemy panu 5000 dolarów za ten niepotrzebny
już panu członek. Co pan na to?
MEATTY Ja daję 5050!
BLOODTAKER Proszę go nie słuchać. Nasza firma dokłada jeszcze elegancką protezę, w
formie premii.
MEATTY Ha, ha! To zwykłe szczudło, a nie proteza. Z ordynarnego aluminium! Skrzypi
i łamie się po miesiącu używania. Nasza jest z najnowszych polimerów. Lekka, gustowna, a
do tego z kompletem obuwia na cały rok. Niech pan wybiera – co jest lepsze? Proszę, oto
prospekt.
STONE Rzeczywiście, niebrzydka.
MEATTY Widzisz, Bloodtaker? Prawdziwie bezstronna ocena.
BLOODTAKER Tak, tylko z dostawą się grzebiecie. Proszę mi wierzyć, drogi panie
Stone, dostarczą ją panu najwcześniej za rok. Firma im bankrutuje i nie mają forsy na zakup
towaru. Wszystkie protezy, biorą od producenta na kredyt, a nikt już im nie chce dawać. Nie
dziwię się zresztą, że bankrutują. Mając takich, pożal się Boże, pracowników jak Meatty.
Nasze biuro jest słowne i wypłacalne. Do naszej oferty dodajemy bezpłatny, roczny bilet
wstępu do miejskiego zoo dla pana i całej rodziny.
STONE Nie mam rodziny.
BLOODTAKER To pójdzie pan z narzeczoną.
STONE Nie mam narzeczonej i nie lubię zoo.
BLOODTAKER A może karnet do Muzeum Rachunkowości?
MEATTY Odsuń się od niego, Bloodtaker. Twoje propozycje są niewarte splunięcia. Co
by pan powiedział, panie Stone, na tygodniowy pobyt w naszym ośrodku wypoczynkowym
na Zachodnim Wybrzeżu? Myślę, że dobrze by to wpłynęło na pańskie samopoczucie. Po
tym, co pan przeszedł...
BLOODTAKER Co za szumna nazwa "ośrodek wypoczynkowy"! Psia buda, pozbawiona
elementarnych wygód, ulokowana u wylotu miejskich ścieków. Niech pan mi uwierzy, jestem
doskonale zorientowany w ich machlojkach. My natomiast...
STONE Wolałbym, żeby panowie już wyszli. Jestem zmęczony.
BLOODTAKER Wystarczy, żeby się pan podpisał, a już mnie nie ma.

STONE Proszę, wyjdźcie.


MEATTY A co by pan powiedział na sprzedaż drugiej nerki?
STONE Jakiej drugiej nerki?
MEATTY No tej, która panu pozostała.
STONE O ile pamiętam, zawsze miałem dwie! Przynajmniej tak mi się wydawało, bo nie
liczyłem!
MEATTY Teraz ma pan jedną.
STONE Co to znowu za historia! Co to znaczy?
MEATTY Niezbyt się w tym orientuję. A może sprzeda pan śledzionę, dobrze zapłacę?
Za narządy wewnętrzne są wyższe stawki.
STONE Wynoście się!
BLOODTAKER Lewe płuco?
STONE na skraju histerii Pielęgniarka!!!

SCENA II

LEKARZ Dzień dobry, panie Stone! Jak się czujemy?


STONE Nie powiedziałbym, żeby to był dobry dzień. Poza tym jestem jeden i proszę się
do mnie zwracać w liczbie pojedynczej.
LEKARZ Och, ale jesteśmy wzburzeni. Co nas tak zdenerwowało?
STONE Panie doktorze!!!
LEKARZ Już dobrze, dobrze. Słucham pana. Co pana wytrąciło w równowagi? Kleik był
niesłony?
STONE Czekam na pana już kilka godzin. Najpierw, z rana, miałem wizytę dwóch
podejrzanych typów, którzy usiłowali zrobić pieniądze na moim wypadku. Nie mogłem się
ich pozbyć. Jak mażecie tolerować obecność podobnych ludzi na terenie szpitala?
LEKARZ Mają państwową licencję na wykonywanie swojej działalności. Płacą podatki i
ich poczynania są w pełni zgodne z prawem. Pominąwszy sprawę drobnych utarczek między
nimi, zarząd szpitala nie ma do nich zastrzeżeń.
STONE Drobne utarczki?! Żartuje pan sobie ze mnie? Mało się tu nie pobili. Potem
zjawiła się pielęgniarka. Nie dość, że nic nie wiedziała o stanie mojego zdrowia, to na
dodatek wyglądała mi na osobę niewyżytą seksualnie. Cały czas usilnie namawiała mnie do
skorzystania z kaczki i basenu i ofiarowywała się z bezinteresowną, jak mnie zapewniała;
pomocą. Pchała mi się z łapami pad kołdrę, a ja przecież nie mogę się bronić. Zagroziłem jej,
że narobię krzyku a cały szpital, dopiero wtedy się wyniosła. I pan się dziwi, że jestem
zdenerwowany. Ale to są jeszcze drobiazgi. Mam do pana ważniejsze sprawy.
LEKARZ To rzeczywiście drobiazgi. Obiecuję panu, że podobne sytuacje już się więcej
nie powtórzą. Słucham, cóż jeszcze pana trapi?
STONE Odcięliście mi nogę.
LEKARZ To było konieczne. Praktycznie nie miał pan kolana.
STONE Dobrze, to jestem w stanie zrozumieć. Ale co się stało z moją nerką?
LEKARZ A co, boli pana?
STONE Niech pan nie udaje głupiego! Doskonale pan wie, o co pytam! Chodzi mi o tę,
którą mi usunęliście!
LEKARZ Ach, o to idzie! No cóż, trudna sprawa. Jest w tym nasza wina. Muszę pana
przeprosić. Zaszła pomyłka.
STONE Pomyłka? Chce pan powiedzieć, że wycięliście mi nerkę przez niedopatrzenie?
LEKARZ ile mnie pan zrozumiał. To niezupełnie tak. Przywieziono pana do nas w bardzo
ciężkim stanie. Mówiąc konkretnie, była to śmierć kliniczna. Był pan już na tamtym świecie.
Wszystkie objawy wskazywały, że nie da się pana odratować. A nam pilnie potrzebna była
nerka. Akurat taka. Trzeba było się szybko zdecydować. No i wycięliśmy. Przyznaję,
pochopnie, ale zechce pan nas zrozumieć, któż mógł przewidzieć, że się panu polepszy?
STONE Zrozumieć? Ja mam was zrozumieć? Zabraliście mi zdrową nerkę, a ja mam się
wczuwać w waszą trudną sytuację? Wy oprawcy, bandyci, do rzeźni wam iść...
LEKARZ Niech się pan tak nie podnieca, bo gorączka podskoczy. Ostatecznie została
panu druga.
STONE Jeszcze pan ze mnie kpi? Święty Boże, w głowie mi się nie mieści! Jak mogliście,
tak bez pytania?
LEKARZ A kogo mieliśmy pytać? Nie miał pan przy sobie żadnych dokumentów, nawet
prawa jazdy czy choćby karty kredytowej. Nie wiedzieliśmy, gdzie pan mieszka, gdzie
pracuje ani jak znaleźć pańską rodzinę. Zabraliśmy pana z ulicy w podartych portkach i
koszulce z napisem "I am Stone". To jedyna informacja o panu. Mam nadzieję, że to
rzeczywiście pańskie nazwisko?
STONE A guzik! To tylko moje przezwisko. Prawdziwego wam nie powiem, bo i z niego
byście mnie ograbili! Gdzie mój rower, złodzieju jeden?!
LEKARZ Proszę się nie zapominać i liczyć ze słowami. A rower pojechał na złom. Do
niczego innego się już nie nadawał.
STONE Taka sama prawda, jak z moją nerką! A ubranie?
LEKARZ Panie Stone!! Niech się już pan tak nie denerwuje. Wypłacimy panu
odszkodowanie w ustalonej prawnie wysokości. Wystarczy na nowy rower i ubranie.
STONE Wsadźcie je sobie gdzieś! Oddajcie mi nerkę!
LEKARZ Oczywiście, to da się zrobić.
STONE No, wreszcie jakieś ludzkie sławo.
LEKARZ Będzie pan musiał tylko troszkę dopłacić.
STONE Jak to?
LEKARZ Odszkodowanie wynosi 50 000 dolarów, a koszt transplantacji 75 000.
STONE Ty oszuście! To przechodzi ludzkie pojęcie! Okradliście mnie i jeszcze mam
wam za to zapłacić?
LEKARZ Cały czas pan mnie obraża, a ja chciałbym nadmienić, że jest pan nam winien
za cztery tygodnie pobytu w szpitalu plus koszt przeprowadzonych operacji. W sumie czyni
to 120 000 dolarów.
STONE Ile?!!! Kupa śmiechu! Nic wam nie zapłacę! I nie wydusicie ze mnie ani grosza,
bo nie mam pieniędzy! Nie używam ich. Nigdzie nie pracuję i nigdzie nie mieszkam! Jestem
ostatnim walnym ptakiem w tym bezdusznym, zbiurokratyzowanym świecie! Nie zobaczycie
ani centa!
LEKARZ To się jeszcze okaże.
STONE Pan mi grozi, czy mi się tylko wydaje?
LEKARZ Ja tylko mówię, że naszą należność odbierzemy w ten czy inny sposób. Nie
jesteśmy instytucją charytatywną, a bądź co bądź uratowaliśmy panu życie.
STONE Nie uważa pan, że 120 000 dolarów i zdrowa nerka to dosyć wygórowana cena?
LEKARZ Tylko 70 000. Zapomina pan o odszkodowaniu.
STONE Już mówiłem, co może pan z nim zrobić! Psiakrew, gdybym miał wolne ręce,
inaczej bym z panem pogadał! A właśnie, dlaczego mam obie ręce i nogę w gipsie?
LEKARZ Złamania. I to dość skomplikowane. Będziemy musieli pana w związku z nimi
jeszcze raz operować.
STONE Co? Wykluczane! Nie pozwalam, nie zgadzam się! Natychmiast mnie stąd
wypuśćcie!
LEKARZ Jak tylko pan zapłaci. Poza tym, to przecież dla pańskiego dobra. Niech pan nie
będzie dzieckiem.
STONE Nie wierzę ani jednemu słowu! Kategorycznie zabraniam cokolwiek ze mną
robić! Koniec, skończyło się! Teraz jestem przytomny i mogę już rozporządzać własną osobą!
Żadnych więcej operacji, słyszy pan?
LEKARZ Siostro, siostro! Środki uspokajające, szybko! zbliżające się kroki
STONE Precz! Precz ode mnie, oprawcy! Niech mnie pani nie dotyka, bo panią opluję!
Aaaa!!

SCENA III

LEKARZ Już dochodzi do siebie. Halo, słyszy mnie pan?


STONE słabym głosem Słyszę.
LEKARZ Dobrze, że się pan wreszcie obudził. Strasznie wolno odzyskuje pan
przytomność.
STONE A straciłem ją?
LEKARZ W pewnym sensie. Miał pan operację.
STONE nagle trzeźwiejąc Jak to! Przecież mówiłem, że się nie zgadzam!
LEKARZ A ja mówiłem, że to konieczne.
STONE Coście mi zrobili?
LEKARZ Operowaliśmy pańskie kończyny. Te, które były w gipsie. Niestety...
STONE Ca to znowu za niestety?
LEKARZ Musieliśmy je amputować.
STONE Wszystkie?
LEKARZ Wszystkie trzy, bo tyle pan miał, o ile pan pamięta.
STONE cichym, nabrzmiałym bólem i wściekłością głosem. Do końca sceny jego głos
jest cichy Wiedziałem, wiedziałem. To było przecież oczywiste.
LEKARZ Przepraszam, ale nie rozumiem.
STONE Niech pan nie robi z siebie durnia. Doskonale pan wie, o co mi chodzi.
Odebraliście swoją należność.
LEKARZ Nadal nie rozumiem.
STONE Byłem wam podobno winien siedemdziesiąt patyków, a jestem niewypłacalny.
Wzięliście sobie moje kończyny i wszczepiliście komuś bardziej majętnemu, kogo stać na
podobny wydatek.
LEKARZ To ohydna insynuacja. Doprawdy nie wiem, jak mogło panu coś podobnego
przyjść do głowy.
STONE Dobra, dobra, nie truj pan głodnych kawałków.
LEKARZ Panie Stone...
STONE Nazywam się Body, żeby było śmieszniej.
LEKARZ A więc, panie Body, pana podejrzenie jest z gruntu nieprawdziwe.
Kierowaliśmy się wyłącznie troską o pańskie zdrowie. I nadal jest pan nam winien
siedemdziesiąt – jak się pan był łaskaw wyrazić – patyków. Przepraszam – dziewięćdziesiąt.
STONE beznamiętnie Już dziewięćdziesiąt?
LEKARZ Koszt nowej operacji.
STONE drwiąco I co wy z tym fantem zrobicie?
LEKARZ Otóż właśnie w związku z tym – pozwoli pan, że pana zacytuję – fantem mam
pewną propozycję.
STONE Gadaj pan.
LEKARZ Co by pan powiedział, gdybyśmy poszli na całość?
STONE Co?
LEKARZ Na całość, to znaczy na sto procent. A w zasadzie na około sześćdziesiąt.
STONE Jaśniej.
LEKARZ Umorzymy panu należność w zamian za resztę pańskiego ciała. Przyda nam się
do przeszczepów.
STONE Łącznie z głową?
LEKARZ śmiejąc się wymuszenie Nie, oczywiście, że nie. Pański mózg nie jest niestety
przydatny.
STONE Całe szczęście. Więc ma pan na myśli tułów?
LEKARZ Tak.
STONE A co z resztą?
LEKARZ Resztę pan może sobie zabrać.
STONE To znaczy głowę?
LEKARZ To znaczy głowę.
STONE I pan uważa, że będę w stanie żyć, mając samą tylko głowę?
LEKARZ No cóż, może pan sobie dokupić układy podtrzymujące życie, sztuczną nerkę,
sztuczne serce...
STONE Za co?
LEKARZ Och, nie pomyślałem o tym. chwila ciszy Ale wie pan co, jest pewne wyjście z
sytuacji.
STONE Nudzi mnie pan. Niech pan lepiej przyśle tę zboczoną pielęgniarkę, może mnie
trochę rozerwie.
LEKARZ Widzę, że wraca panu poczucie humoru. To dobrze. Może pan życzliwiej
wysłucha tego, co mam do powiedzenia. Co by pan powiedział na pracę u nas?
STONE Jeżeli to ma być dowcip, to w bardzo podłym gatunku.
LEKARZ Mówię zupełnie poważnie. Bardzo by się pan nam przydał. Chętnie zapomnimy
o pańskim zadłużeniu i zatrudnimy pana u nas.
STONE W jakim charakterze?
LEKARZ W charakterze pomocy szkolnej.
STONE Kolejny żart.
LEKARZ Proszę mnie wysłuchać do końca. Otóż w naszym szpitalu odbywają się
wykłady dla studentów medycyny. Oglądają też filmy, zdjęcia, obserwują z pewnej odległości
ciekawsze operacje, ale potrzebny im jest kontakt bezpośredni z wnętrzem żywego człowieka.
Pan mógłby zostać takim żywym eksponatem.

STONE Jak pan to sobie wyobraża?


LEKARZ To bardzo proste. Przetniemy panu mostek, po bokach umieścimy zawiasy,
żeby można było pana otwierać jak przepraszam za wyrażenie – szafę, skórę zaś będziemy
zamykać zamkiem błyskawicznym. Pańskie narządy wewnętrzne zastaną przykryte cienką
warstwą aseptycznej błony, w celu zapobieżenia infekcji. Będzie pan udostępniany podczas
wykładów studentom do wglądu.
STONE Nie zgadzam się.
LEKARZ Panie Body! Proszę nie zapominać, że jako dłużnik już pan w zasadzie należy
do nas. Z nakazu komornika możemy zająć pańskie ruchomości i nieruchomości, w tym
wypadku pańskie ciało. Nic innego pan przecież nie ma.
STONE Odwal się.
LEKARZ Zwrócimy się do sądu.
STONE Spieprzaj.

SCENA IV

sala wykładowa, słychać przyciszony szmer rozmów i nagły odgłos rozsuwania zamka
błyskawicznego
WYKŁADOWCA Na zakończenie wykładu chciałbym, aby państwo zaobserwowali, jak
w naturze wygląda praca układu pokarmowego. Mamy przed sobą wnętrze organizmu
dorosłego, czterdziestoletniego mężczyzny. Oto przełyk, żołądek, dwunastnica, jelito cienkie,
grube, odbyt. Z boku widzimy wątrobę:
STONE Mówiłem, żeby pan nie dotykał mojej wątroby. To łaskocze.
WYKŁADOWCA Proszę nie przeszkadzać! Niech państwo zwrócą uwagę na
poszczególne fazy przesuwania pokarmu. W szczególności na pracę mięśni gładkich przełyku
i skurcz mięśniówki gardła. Panie Body, proszę to połknąć.
STONE Już nie mogę! To mój piąty wykład z układu pokarmowego dzisiejszego dnia.
Nie potrafię jeść bez przerwy. Obiecywaliście, że tematy będą zróżnicowane. Mieliście je
przeplatać. Raz układ krwionośny, potem wydzielania wewnętrznego, nerwowy, a w kółko
serwujecie to trawienie. Jak długo tak można?
WYKŁADOWCA Tak w tym tygodniu wypadł harmonogram. Widać komputer się
pomylił.
STONE A wy musicie go słuchać?
WYKŁADOWCA Musimy, bo plan nauczania się rozwali. Zresztą po co ta jałowa
dyskusja. Słuchacze czekają, proszę to natychmiast połknąć. Czy mam pana zmusić?
STONE Spróbuj!
WYKŁADOWCA Auuuu!! okrzyk bólu Ugryzł mnie pan! Znowu mnie pan ugryzł!
Powiem wszystko ordynatorowi! On pana ukarze! Nie dostanie pan więcej piwa!!
STONE A leć, skarż, donosicielu! Jeszcze nie raz cię ugryzę! Zobaczysz! Ja ci jeszcze
pokażę! krzyk zamienia się w łkanie. Stone płacze Wszystkim wam pokażę!!! płacze

Wojna panie

Oj, będzie już z piętnaście roków, a może i dłużej. Ciągnie się i ciągnie, końca nie widać.
Powiadają, że nigdy się nie skończy, chyba że grom spali książęcy dwór. Ale skąd ci u nas
grom. Pogoda łagodna, wiatry łaskawe, deszczyk rosi tyle, ile komu potrzeba. Sto roków
mija, jak mój dziaduś ostatni raz pioruna widział. A to też nie u nas, jeno za Biesowymi
Wzgórzami. Nie ma co, trzeba nam wojować dalej i na cud czekać. Bo to, wiecie, wszystkim
nam już ta wojna bokiem wyłazi. Porządek niby jest taki: od świtania do południa wojna,
potem ze dwie godziny zbierania zabitych i jeszcze trochę rychtunku na jutro. Tak że do
chałup wracamy ze zmierzchaniem. A kto pole zaorze, obsieje? Kto inwentarz oporządzi?
Baby same nie dają rady. Po nocach robimy, po wieczorach. Człowiek taki zmordowany, że
ledwo głowę do posłania przyłoży – już śpi. A ile tego snu! Ze cztery ino godziny, bo rano
żonka za ramię targa: "Wstawaj na wojnę, wstawaj, ino flinty nie zapomnij, bo cię znowu
sierżant złaje". I tak, panie, cięgiem, świątek czy piątek, zawsze mus na to wojowanie iść. A
tu pola jałowieją, nawozić przecie nie ma komu, sady dziczeją, we zbożu kąkola więcej
znajdziesz niż zdrowego ziarna lebiodę przyjdzie chyba jeść, jak się losy nie odmienią.
Chałupy wszystkim próchnieją – nie naprawiane, dzieciska jak mogą zatykają szpary mchem.
Niebawem to i tych dziecisków zabraknie, bo chłopy ledwo wejdą do chałupy, to śpią. Sił im
nie starcza na tę małżeńską robotę, chocia baby przytulają się pod pierzyną, gorącym
oddechem szyję parzą, udami trą. Gdzie gospodarzom do tego, po całym dniu umordowania.
Lepiej nie wspominać, jakimi słowami nas żony wyzywają. Wstyd i tyle. A przecież to nie
nasza wina, wszystko przez te książęce fanaberyje.
O co pytacie, panie? Ilu w naszej wsi trupem padło? Czyście, panie, rozum stracili?
Żebyście tego w złą godzinę nie powiedzieli! Tego by jeszcze brakowało! Ani jednego!!! To
co, że mówiłem o zabitych – oni się tylko tak nazywają. My się przecie od początku wojny
umówili z tamtymi z drugiej strony granicy, co i jak. Tamten książę chciał wojny, nasz chciał
wojny, to trudno. Oni są od rządzenia, to słuchać trzeba, choćby nawet nie po myśli szło.
Zebralimy się wszyscy do kupy, oni północni, my południowi, i spólnie uradzilim, jak tu
książąt oszukać. Znacie panie takie roślinki, co się wydmuchy nazywajom? Rośnie toto nad
jeziorami, niebieskie kwiatki ma, a nasionka to takie szare banieczki, puste w środku i tak
lekuchne, że je woda unosi. Owoż te nasionka, wypisz, wymaluj, tak wyglądają jak kule do
flint. Tkamy tedy te wydmuchy do huf, proch przedtem podsypawszy, i strzelać można.
Krzywdy nikomu nie zrobi, najwyżej gębę osmali. Strachu nie ma, chocia huku dużo. A że
książęta ze wzórz na potyczkę patrzą, to walą się ludziska na ziemię i umarłych udają. Bo
jakże to, bitwa bez trupów? Tak tedy książę swoje zadowolenie ma. Z początka tośmy się źle
umówili. Bo to, panie, przyjemna rzecz być trupem. Inni ganiają z karabinami po wertepach,
jaże pot z nich ciurem ciecze, a ty leżysz se na trawce, kwiatki wąchasz, a jak uszy szmatką
zatkasz, to i sen miły przjdzie. I się z tego, panie, ambaras zrobił. Bitwa się zaczęła, pierwsze
strzały kukły, a tu jak ludziska nie gruchną na ziem! Wszyscy, i my, i oni. Kurz się taki
podniósł, jaże przez dwa pacierze niczegój widać nie było. Na koniec pylisko opadło i
pokazało się, że ino dwóch ra nogach stoi. Kowal z naszej wsi i piwowar Jano ad nich. Mrugli
na się, nasz kowal wystrzelił i Jano takżesamo łomotnął na trawę jako i reszta. Jeszcze ręce
jak strach na wróble rozłożył, toby fantazji zadać, Książę Pan patrzył na to okiem ponuryrn,
zaburczał pod nosem: "Pyrrusowe zwycięstwo", obrócił się na pięcie i poszedł zły do dworu.
Przez cztery dni się potem do nikogo nie odzywał, nie jadł nic, ino leżał na łożu i w powałę
wzrok wbijał. Żal było patrzeć, tak wychudł. Powiadają, że ichni książę z wielgiej żałości jaże
się popłakał i kopę talerzy wytłukł. Pomyślcie, panie – kopa talerzy! Jakie to straty bez te
wojnę wynikają!
Od tamtej pory zabitych sołtys wyznacza. Każden jeden raz w tygodniu za nieboszczyka
robi. Sprawiedliwie, według listy. I tak nam się gracko wszystko do tej pory udaje, że się nasi
wodze nie połapali.
O co pytacie, panie? Kto zwycięża? A nikto, ani my, ani ani. Komu by się chciało
zwyciężać. Trzeba by iść do przodu, w obce ziemie, chałupy rodzinne opuszczać, kobiety
same zostawić. Same kłopoty. Linija frontu – tak to książę nazywają – jest na zawsze
ustalona. Wedle brzózki, przy polu starego Wirta, równiutko ku zachadowi. Akuratnie tak,
jako granica zawdy biegła. A okopy mamy parobiane we starych rowach, cośmy łąki
mejlorowali. Gotowe były, to po co nowe kopać. Jeden frasunek, że woda po łydach ciecze i
zawżdy onucki przemoczy. Nasz gorzelnik ma z tego dobry interes, bo często-gęsto lekarstwo
na przeziębienie łykamy, a tylko on jeden w naszej wsi gorzałę pędzi. Baby jazgoczą o tę
wódkę, ale im się przetłumaczy, że to przeciw dreszczom i spokój, Jeden zysk z tej wojny, że
popić można bez krępacji.
Ale, ale, panie! Wy przecie nie wicie, od czego się to wszystko zaczęło. To ci dopiro była
historyja! Żebym nie widzioł, tobym nie uwierzył. Po prawdzie są dwie przyczyny, tedy
zacznę od tej pierwszej, główniejszej. Było to, jako rzekłem, jakie piętnaście roków temu.
Świtkiem, rankiem, kiedy rosa na łąkach podsychać zaczęła, huczeć poczęło cosik nade
wsią. Ludziska z chałup wybiegli z pościeli prosto, baby w koszulach ino, rozchełstane,
byłoby na co popatrzeć, aleśmy wszyscy oczy w niebo wlepili, kiejby gapy. A tam dudni, a
chrobocze, a harmidruje jakoby tysiąc młynów społem ziarno mieliło. Na koniec jak ci nie
błysło cosik migotem srebrzystym, jaże cała wieś powieki zawarła. Trzasnęło coś ziemią i z
nagła huk ustał. Odmykamy my oczy z ostrożna, coby ich światłem raptownym nie porazić,
ale tego cudackiego światła już nie ma, ino stoi cóś wielgiego podle obory Kulawego Torga.
A siadło toto rychtyk na nowiuśki wychodek, co go Torg wiosną wystroił. Stary mu się
całkiem rozleciał, kiedy Torg, zacierek się nad miarę obżarłszy, folgować tam sobie poszedł!
A tu masz, z drugiego takżesamo drzazgi ino ostały. Dopiroż Torg lamentować będzie, jaże
wszystkim uszy popuchną – myślim sobie i patrzym, co dalej będzie. Póki co, nic się nie
dzieje. Stoi toto cichuśko, rostem dzwonnicy równe, gładkie boki lustrem błyszczą, widno z
żelaza całe, czub ostry w niebo celuje. Stoim my tak, stoim, stary Torg już pojękiwać zaczął:
"O matko moja, kto to będzie naprawiał, tyla roboty na zmarnowanie, gwoździów tuzin diabli
wzieni", ale gemba mu się zamkła, bo w tej cudackiej dzwonnicy zgrzytło coś głucho i dźwi
okrągłe otworzyły się. We środku ruch jakowyś widać, tośmy cofać się poczeli, toby jakiego
uszczerbunku nie doznać. Patrzym, a tu schodeczki fikuśne wysuwajom się i, panie, człowiek
wyłazi. Takuteńki jako i my, ino mniejszy o dwie głowy.
Co tam wam będę, panie, długo gadał – z innej planety przylecieli. I oczu nie
wytrzeszczajcie, bo nie ma na co. Czystą prawdę powiadam. Takie ony są mądre tamte ludzie,
że statki fruwające budują i po niebie latając, gwiazdy rozmaite odwiedzają. Tak i do nas
trafili. Książę Pan dowiedziawszy się, zaraz furką przyjechał, gościom się pokłonił i do dworu
na poczęstunek i rozmowy zaprosił. Imaginujcie sobie, panie, że te miglance zrazu mowę
naszą rozumieć zaczęli, ino maszynkami jakimiś sobie pomagali. Książę słowo do maszynki,
ona do gości, goście cosik do maszynki, ona do księcia. Tak sobie pono gadali we dworze, bo
nam stajenny wszystko dokumentnie opowiedział. Drugi książę też zaraz przyleciał, coby
tych cudaków obeźrzeć. Siedzieli tam we dworze chyba ze dwie niedziele i cięgiem
rozprawiali. Bywało też, przyjdom do rakiety, bo ten latający cygar tak się nazywał,
wytaszczam jakiesi machiny i książętom pokazują. Cuda-niewida, panie, sztuczki takie
chytreńkie, że się we łbie mąci. Ale ważniejsze były te rozmowy. To ich najbardziej
zadziwiło, że u nas nigdy żadnej wojny nie było. Przecie my nawet nie widzieli, co to takiego.
Wy, panie, też przed chwilom nie wiedzieliście, a z dalekich stron przybywacie. Któż by u
nas kiedy pomyślał, że człek człeka zabijać może. Ciary po grzbiecie chodzą, taka zgroza!
Jak zaceni oni księciom opowiadać, ile to wojen u nich było, jedna większa od drugiej, że
bez te wojny oni w takom potęgę wyrośli; księgi wyciągali, obrazki pokazowali, karabiny na
papiórkach rysowali. No i zgłupieli nasi Władce od tych bajań. Tamci jeszcze insze księgi i
obrazki pokazowali, bardziej nauczne, ale najwięcy, to było gadania o wojowaniu, bo się im
we głowach nie mieściło, co u nas spokojność taka. Przyszła im wreszcie pora do dom
wracać. Wszystkie księgi, co u się mieli, na naszą mowę przetłomaczyli, pięknie wydrukowali
i zostawili księciam do nauki. Pożegnali się grzecznie, rączkami z onej dzwonnicy-rakiety
pomachali i tyla ich było. Gwiznęło, błysnęło i na ziemi ino połamane deski zostali z
Torgowego przybytku. Torg zaraz rzucił się z patykiem, za przeproszeniem mości pana, w
gównach grzebać i swoich gwoździów szukać. Ale że w gównach gmerał, to i gówno znalazł.
Labidzić też zaraz zaczął: "O matko moja", tak że go do tej pory we wsi wołają: "Matka
Moja". A tu zaś, panie, księcie zaceni na się wilkiem poglądać i powodu do walki szukać. I
znalazł się!
Bo to, wicie, ziemie zawżdy jak wiek wieków były podzielone. Jeden książę rządził
północnymi ludami, a drugi południowymi. I dobrze było. I tak my wszyscy żyli jako jedna
rodzina – północni i południowi. Księciowie przychodzili do ludzi, we żniwach pomagali,
bywało, że i po stodołach spali. A jak komu bieda we ślepia zaźrzała, to i dukatami
wspomogli. Na granicy stał ino ten kamienny słupecek, co go, panie, widzicie wedle koślawej
brzózki. O to się właśnie rozeszło. Czyj on jest, jednego księcia czy drugiego? Wychodzi na
to, że obaj chcą tym słupkiem rządzić. Zaraz też oficyjerów mianowali, rysunecki kowalom
rozesłali, jak giwery robić, ale takie najłatwiejsze, co je w kuźni zrobić można i za dwa
miesiączki wojna rozpoczęła się. I tak do dziś.

Ale to, panie, jesce nie koniec strapieniom. W głowach się księciom popsowało od onych
uczonych gwiazdowych ksiąg i obaj osobliwych kręćków podostawali. Naczytali się
cudeńków o onych kurduplach z innej planety i teraz jeden kce być odkrywcą, a drugi
uczonym. Tamten łazi cały dzień po komnatach, w powałę się wyślepia i gada do się jak
pomylony: "Ach, żeby choć z jedną Jamerykę do odkrycia". Wysepkę kazał usypać na środku
bajorka i popłynął dłubanką, co by ją odkryć. Ludziska słyszeli, jak wrzescał z łódeczki:
"Ziemia na horyzoncie, ziemia!!!", ale się zaraz chybotnął, plusnął do wody i byłby
pewnikiem słoneczka już nie oglądał, gdyby go koniuch bosakiem na brzeg nie wyciągnął. A
choć mocno był ożłopion, to z miejsca krzyk podniósł: "Puszczajcie mnie, muszę płynąć
dalej, sława na mnie czeka!!!"
A nasz książę na ten przykład połowę pokojów we dworze wannami kazał obstawić, we
kąpieli się niby wyleguje, a tak po prawdzie o co inne mu idzie. Co i raz bowiem wylata z
onych kąpiółek, wodę gęsto rozchlapując, "Eureka!" – krzycy i gołkiem po korytarzach biega.
Abo łazi zadumany i gada głośno: "Wiem, że nic nie wiem", jakby my wszystkie o tym od
dawna nie wiedzieli. Kiedysi znowóż legł pod jabłonką i kuniecnie chciał, co by mu jabłko na
głowę spadło. Czekał, czekał, doczekać się nie mógł, aż wreszcie kucharczyk musiał na
drzewo wliźć i konarami trząchać. A jak i to nie pomogło, zaczął kucharczyk sam owoce
zrywać i w książęcy czerep celować. Jak wreszcie utrafił, porwał się książę z ziemi i do
samego lasa z kijem chłopaka gonił.
Wszystkie te fanaberyje można by strzymać, kiejby nie ta wojna. Ostatkiem sił już gonin,
głód w komorach się czai, a zmiłowania nie widno. Ślag niech trafi ten diabli pomiot, co tę
zarazę przywlókł!
Pytacie, panie, z której to planety oni przyfrunęli? Czekajcie, bom przepomniał. Ziemia
chyba, czy jak?

Zawód archanioł

Piątego marca przestały wychodzić gazety.


Straciły rację bytu, bo nie było już o czym pisać. Zapanował całkowity spokój. Znikły
wojny i rewolucje, zbrojne przewroty stały się wspomnieniem. Wypadki drogowe, trzęsienia
ziemi, spektakularne katastrofy, morderstwa, sensacyjne afery – wszystko to, co tak
ubarwiało monotonię życia i wywoływało dreszczyk emocji u pożądających mocniejszych
wrażeń szarych obywateli, rozpłynęło się we mgle zapomnienia. Nikt już zresztą nie pragnął
o tym czytać ani oglądać tego na ekranach telewizorów. Ludzie się zmienili. Prezydenci,
ministrowie, dyplomaci wszelkiej maści porzucili swe dotychczasowe zajęcia i zabrali się do
pracy na roli. Polityka... Nikt już nie wiedział, co to właściwie znaczy. Nie można przecież
uprawiać polityki, gdy zbrakło granic. Równocześnie starte zostały z umysłów ludzi
wszystkie pojęcia wiążące się bezpośrednio z tą domeną człowieczej działalności, tzn.,
"naród", "patriotyzm", "interes państwa" itd. Gdzieś podziali się złodzieje, mordercy,
rzezimieszki, wydrwigrosze, szalbiercy, kanciarze, naciągacze, a nawet oszuści
matrymonialni. Słuch o nich zaginął. Taaak... Wszyscy się zmienili. Wszyscy oprócz mnie.
Ja jeden pozostałem inny, kalając jasny obraz świata, niczym ohydny wrzód na czystej
twarzyczce niewinnego niemowlęcia. Jedna jedyna skaza. A zarazem i zbawiciel. W
przedziwny sposób te dwie cechy połączyły się w mojej osobie. Nie, nie popełniłem żadnego
przestępstwa, aż tak bardzo się nie wyróżniałem. Byłem po prostu odmienny. Właściwie
nawet nie należałem do tego świata. Za moją to jednak przyczyną wyglądał tak, jak wyglądał.
Mówiąc precyzyjnie, owa zmiana, która dokonała się piątego marca, zaszła jedynie z
mojego punktu widzenia. Tego bowiem dnia udałem się w moją podróż i tego samego dnia
powróciłem, by stwierdzić, że wszystko wygląda inaczej. Opowiem pokrótce, jak do tego
doszło.
Historia przedziwnej metamorfozy świata ma dwa początki. Jeden, to chwila moich
urodzin, drugi zaś miał miejsce parę tysięcy lat temu. Z powodów, które za chwilę staną się
jasne, trudno jest mi orzec, który początek byk pierwszy. Wydaje się, że ten sprzed
kilkudziesięciu wieków. Nieprawda! Najpierw musiałem urodzić się ja! W dwudziestym
wieku. Czuję, że plączę coraz bardziej. Zacznę więc jeszcze raz.
Sedno sprawy tkwi w tym, że jestem po prostu genialny. Nie, nie przechwalam się,
stwierdzam fakt. Choć początkowo nic na to nie wskazywało. Położna przyjmująca poród,
słysząc mój pierwszy niemrawy pisk, powiedziała:
– Jakiś ty wątlutki, jak szczurek. Nic z tego nie będzie.
Zabodło to moją matkę, ale nie zaprotestowała. Miała przecież oczy. Mój ojciec, gdy mnie
zobaczył, zwrócił się do niej z pretensją w głosie:
– Nie mogłaś się bardziej postarać, Sara?
– To również i twoja zasługa, Jakubie – jęknęła matka.
– No, nie wiem, nie wiem – kręcił głową ojciec, oglądając moje niebieskie oczy. Sam miał
brązowe. Ale ponieważ był człowiekiem spokojnym i nie lubiącym awantur, nie komentował
tego faktu dłużej. Wyrzucił tylko natychmiast ze swego sklepu pracującego tam od roku
sprzedawcę, błękitnookiego blondyna. Niebywale przystojnego, acz niewysokiego wzrostu.
Dalszy rozwój wypadków zdawał się potwierdzać autorytatywną ocenę położnej. Często
chorowałem, kiepsko rosłem i uczyłem się marnie. Nauczyciele twierdzili, że podczas lekcji
śpię z otwartymi oczami. Matka załamywała ręce, ojciec chodził zły. Jego zdenerwowanie
zwiększała moja niechęć do edukacji religijnej. Nie raz i nie dwa sprał mnie tałesem po łbie,
wymyślając od przeklętych gojów. A ja kpiłem sobie z Talmudu i z Gemary, przy każdej
okazji jadłem niekoszerne mięso i nie obchodziłem jak należy szabasu. A kiedy w święto Jom
Kippur oświadczyłem, że Palestyna należy się Palestyńczykom, ojciec wyrzucił mnie z domu.
Nie przejąłem się tym zbytnio i poszedłem do akademika, gdzie przygarnęli mnie koledzy z
roku. Studiowałem na odczepnego, aby zbyć, żeby tylko rodzice dali mi spokój. Wybrałem
kierunek, który dawał mi najwięcej swobody i nie absorbował zbytnio moich myśli.
Psychologię. Jest to dział nauki do tego stopnia niekonkretny, że wszelkie braki w
wykształceniu nadrabiałem podczas egzaminów wywodami komponowanymi ad hoc, co
zwykle zadowalało moich wykładowców. Sam zajmowałem się czymś innym. Na własny
użytek stworzyłem sobie kanon wiedzy, który był mi potrzebny do osiągnięcia głównego
celu. Postanowiłem mianowicie zbudować "machinę czasu". Ta idea zaświtała mi jeszcze w
dzieciństwie, i od tej pory wszelkie moje poczynania podporządkowane były tylko jednemu
zadaniu. Aby mu podołać, potrzebne mi były wiadomości z różnych dziedzin, zarówno z
biologii, jak i z elektroniki, a także z wielu innych działów nauki. Krążyłem więc po
wszystkich bibliotekach uniwersyteckich, zyskując przydomek omnibusa. Zebrane w mojej
głowie informacje dla kogoś innego wyglądałyby jak bezsensowny bric-a-brac, dla mnie
jednak stanowiły klarowną całość. Eksperymentów ani doświadczeń nie przeprowadzałem.
Wystarczał mi mój mózg. Czwartego marca po południu moja praca teoretyczna została
zakończona.
Nadszedł dzień empirii. Jeszcze tego samego popołudnia dokonałem zakupów
niezbędnych do sfinalizowania mego przedsięwzięcia. Chodziłem od sklepu do sklepu,
kupując elementy radiotechniczne, chemikalia, blachy, minerały, jak również substancje
czynne biologicznie, gdyż i one były potrzebne. Koledzy z akademika dostali ode mnie na
kino. Gdy zostałem już sam, przystąpiłem do konstruowania "chronochodu". Tak go
nazwałem. Pracowałem z właściwą sobie błyskotliwością i polotem, proszę się więc nie
dziwić, że skończyłem przed powrotem współlokatorów. Dziwili się temu, co zastali, ale
wytłumaczyłem im, że jest to rzeźba na niedawno ogłoszony konkurs plastyki nowoczesnej.
Nie obyło się bez komentarzy, lecz ogólnie rzecz biorąc, podobała im się. Mówili, że mam
szanse na zajęcie punktowanego miejsca. Połechtało to mają próżność, gdyż rzeczywiście
usiłowałem mojej maszynie nadać kształty pełne lekkości. Cieszyło mnie, że mi się to udało.
O tym, że zadziała – nie wątpiłem.
Następnego dnia wyczekałem chwili, gdy moi koledzy udadzą się na wykłady. Nie biło mi
mocniej serce podczas zajmowania miejsca w chronochodzie. Działałem z zimną krwią,
będąc pewien skuteczności przyrządu i mając dokładnie przemyślany plan podróży w czasie.
Miałem zamiar udać się do kolebki cywilizacji, w dorzecze Tygrysu i Eufratu. Dwadzieścia
tysięcy lat wstecz. Traktowałem to jako rekonesans, chciałem potem przejechać się po
rozmaitych epokach, wybierając kluczowe momenty rozwoju ludzkości. Te, które ja uznałem
za istotne i przełomowe, nie kierowałem się bowiem zdaniem historyków, uważając
większość z nich za głupców. Nie spodziewałem się, że właśnie na taki moment natrafię już
za kilka sekund.
Ostatnim, pożegnalnym spojrzeniem obrzuciłem pokój. Nie budził we mnie żadnych
sentymentalnych wspomnień, tak więc nie ociągając się dłużej, nacisnąłem starter.
Światło, mrok, mróz, żar, hałas, cisza – wszystko to skondensowane w jedną
oszałamiającą całość przetoczyło się błyskawicą po moich zmysłach. Trwało to nieskończenie
małą część sekundy, a jednak wywołało u mnie głęboki wstrząs i wyczerpało moje siły.
Chyba kwadrans leżałem pogrążony w szoku, nim wreszcie moje omdlałe powieki uniosły się
do góry. Zamrugałem gwałtownie, oślepiony jaskrawym światłem. Odczekałem chwilę, nim
ponownie otworzyłem szeroko oczy. Potem wziąłem głęboki oddech, zebrałem wszystkie siły
i niemrawo wygrzebałem się z pojazdu.
Co tu dużo gadać – było pięknie.
Znajdowałem się w środku lasu, na niewielkiej palance porośniętej niewysoką trawą.
Niebo było bezchmurne, o intensywnej barwie siarczanu miedzi. Tak mi się kojarzył ten
kolor. Było południe, słońce w zenicie grzało łagodnie i nienatarczywie. Rześkie powietrze
wypełniło mi płuca, usuwając resztki oszołomienia. Z niewiadomych i niezrozumiałych
powodów ogarnęło mnie poczucie radości życia i ze zdumieniem skonstatowałem, że kocham
wszystko, co mnie otacza. Niebo, drzewa, kwiaty i różnobarwne motyle, których roje unosiły
się wkoło. Dziwne. Do tej pory obce mi były podobne uczucia. Zastanawiałem się, co robić
dalej. Nie mogłem bezmyślnie sterczeć w miejscu, rozkoszując się pięknem przyrody. Nie po
to tu przybyłem. Powinienem poszukać śladów działalności człowieka. Po krótkim namyśle
zdecydowałem, że oddalę się na odległość najwyżej kilometra. Jeśli nic nie znajdę trudno,
wrócę z powrotem. Nie mogłem ryzykować. Gdybym zgubił drogę do chronochodu,
musiałbym pozostać tu na zawsze. To mi się nie uśmiechało. Wyłączyłem wszelkie
urządzenia w moim pojeździe i z niepokojem popatrzyłem na las. Za ścianą drzew czekało
niewiadome. Uwagę moją przyciągnął potężny dąb, wyróżniający się wysokością spośród
innych drzew. Pomyślałem, że on będzie moim punktem orientacyjnym i ruszyłem w jego
stronę. Po kilkunastu krokach minąłem go i pogrążyłem się w gąszczu. Właściwie gąszcz to
za dużo powiedziane. Las nie był bardziej zarośnięty, niż przeciętny europejski bór. Z wolna
jednak zacząłem dostrzegać zadziwiające różnice. Ta puszcza różniła się nie tylko ad lasów
europejskich, ale także od wszystkich innych. Sprawiało to wrażenie raczej jakiegoś
olbrzymiego ogrodu botanicznego. Obok dębów rosły palmy, obok baobabów – sosny. Na
dodatek oplecione kwitnącymi orchideami. Potykałem się o ukryte wśród gęstych traw
ananasy. Spróbowałem – były dojrzałe. Z zarośli czerwienią błyskały maliny, porzeczki,
bieliły się krzewy bawełny. Nie koniec zaskoczeń. Pojawiły się zwierzęta. Kiedy
niespodziewanie ujrzałem lwa, dostojnym krokiem przemierzającego puszczę, w pierwszym
odruchu chciałem uciec. Ale było już za późno. On też mnie zauważył. Zdrętwiałem. Ze
zmrożonymi strachem członkami stałem w miejscu i patrzyłem, jak olbrzymi zwierz zbliża
się do mnie, ogląda z uwagą i zaczyna machać ogonem. Moje nozdrza połechtał niezwykły
zapach. Lew pachniał fiołkami! Jakiś czas obserwował mnie i z miłością spoglądał mi w
oczy,. I choć to wydaje się idiotyczne, zanim odszedł – w dalszym ciągu machając ogonem –
uśmiechnął się do mnie. Tak to odebrałem. Niemniej jednak odetchnąłem z ulgą, gdy znikł za
rozkwitłym krzakiem róży.

Nie wiedziałem, co o tym sądzić. Po namyśle doszedłem do wniosku, że musiałem


znaleźć się w centrum olbrzymiego ogrodu botaniczno-zoologicznego, w którym zwierzęta są
oswojone. Moją tezę potwierdził widok dorodnego jelenia, który, można by powiedzieć ręka
w rękę, względnie racica w łapę, przechadzał się wespół z białym niedźwiedziem. Spotkałem
ich w odległości zaledwie paruset metrów od miejsca spotkania lwa. Pomyślałem, że słuszne
są przypuszczenia wielu archeologów o wysokim stopniu rozwoju cywilizacji i kultury na
tych terenach i w tym okresie. Nie spodziewałem się, że jest aż tak wysoki, iż pozwolił im na
zorganizowanie podobnego parku. Sprowadzenie tak różnorodnych okazów fauny i flory
wymagało przecież przemierzenia niemalże całego świata. Kręcąc głową nad tą zagadką,
szedłem dalej, nie zwracając już uwagi na zwierzęta, raz po raz wychylające się z zarośli.
Drzewa powoli przerzedzały się. Przebłyskujące spomiędzy pni, światło pozwalało
przypuszczać, że zbliżałem się do jakiejś obszerniejszej polany, względnie skraju lasu.
Przecisnąłem się przez ostatnie kępy jałowców, porastające pobrzeże boru, i raptownie
poleciałem w dół. Za linią krzaków znajdowała się kilkumetrowa skarpa o dość ostrym
spadku. Sturlałem się po niej, tracąc na moment orientację. Oprzytomniałem na miękkim
podłożu z traw i mchu. Nie czułem bólu. Nic mi się nie stało. Uniosłem się najpierw na
kolana, potem wstałem i wyprostowałem się na całą wysokość, strzepywałem z siebie zeschłe
źdźbła. Kątem oka dojrzałem coś, co sprawiło, że oniemiałem. Głowa sama obróciła mi się na
prawo, a szczęka opadła w dół. Ręce mimowolnie kontynuowały proces oczyszczania
ubrania, do tego stopnia się zapomniałem. Każdy by się zapomniał, będąc na moim miejscu.
Walił się cały mój świat. Sypała się w gruzy misternie skonstruowana konstrukcja mego
materialistycznego światopoglądu. Arrivederci, Darwin!
Ujrzałem scenę, którą doskonale zna każdy człowiek na świecie, choć nie z autopsji.
Scenę wielekroć malowaną i powielaną w tysiącach obrazów. Jak za dotknięciem
czarodziejskiej różdżki oczywiste stało się miejsce mego pobytu. To było nie do wiary. Ale
cóż, świadectwo zmysłów przeczyło memu racjonalizmowi, choć umysł wciąż się opierał.
Zdałem sobie sprawę, że mimochcąc zrobiłem dobry początek. Jak przecież zakładały moje
dalsze plany, zamierzałem obejrzeć przełomowe momenty w dziejach ludzkości, a właśnie
natrafiłem na chwilę najbardziej kluczową. Najistotniejszą.
Stałem na skraju rozległego trawnika, na którym w sporym rozrzuceniu rosło kilka drzew
owocowych najrozmaitszych gatunków. W samym centrum niby-sadu, niczym nie zasłoniętą
przed moimi oczyma biła w niebo dorodna jabłoń, ze zwieszającym się z gałęzi bezlikiem
dojrzałych owoców. A pod nią...
Pod nią stało dwoje kompletnie nagich ludzi. Płci diametralnie odmiennej. Nie mieli nic
na sobie, nie licząc listków figowych otulających najintymniejszą część podbrzusza. Oboje
byli skończenie piękni, doskonałością kształtów przewyższający posągi największych
mistrzów Odrodzenia. Mężczyzna stał parę metrów od drzewa i patrzył w stronę kobiety,
która właśnie wyciągała dłoń ku jabłku zwisającemu z najniższej gałęzi. Wokół pnia owinął
się wąż, z daleka widziałem, jak jadowicie lśnią jego zielonkawe łuski. Nie miałem
wątpliwości, co oznacza ta scena. Chwila była decydująca. Nie mogłem pozostać bierny. Nie
zdając sobie sprawy z tego, co czynię, wiedziony raczej instynktem niż przemyślaną decyzją,
wrzasnąłem:
– Nieeee! – i rzuciłem się pędem w ich stronę. Biegnąc darłem się przez cały czas jak
oszalały. – Nie, nie wolno! Stać, zabraniam! Zakazuję!
Para drgnęła i oboje równocześnie zwrócili się w moją stronę. Kobiecie opadła wzniesiona
w górę ręka. Wąż zasyczał donośnie. Nigdy nie trenowałem żadnego sportu i gdy do nich
dobiegłem, kompletnie straciłem dech i dyszałem tylko ciężko, nie mogąc z siebie wydobyć
słowa. Kobieta patrzyła z przerażeniem, jak macham rękami i wydaję nieartykułowane
odgłosy.
– Adam, kto to jest? Nigdy go tu nie widziałam!
– Nie wiem, kochanie. Może któryś z cherubinów? – odpowiedział Adam, przyglądając
mi się ciekawie.
– Nie zwracajcie na niego uwagi – wyseplenił wąż. – To jakiś intruz. Zapewne
niedorozwinięty, sądząc po zachowaniu. Dalej, śmiało, pani Ewo, niech się pani poczęstuje.
Zapewniam panią, że spożycie tego owocu niczym nie grozi.
Mówili po hebrajsku, więc świetnie rozumiałem. W tym też języku wydałem z siebie
charkot:
– Precz, precz z rękami, bo dam po łapach!
– Nie wtrącaj się, chłystku – wąż wił się gwałtownie, jak dżdżownica nadziana na haczyk.
– To nie twój interes.
– Adam – nadąsała się Ewa – zrób coś, co to za jeden?
– A może to serafin? – nieśmiało wysunął przypuszczenie mężczyzna.
– Z tą urodą? Nie żartuj! A pan niech stąd idzie i nie miesza się w sprawy rodzinne!
– Słusznie, słusznie – potakiwał wąż, wdzięcząc się do Ewy.
To prostak bez wychowania. Ingeruje w sprawy rodziny i przeszkadza podczas posiłku.
– Prostak?! Bez wychowania?! – złapałem wreszcie oddech. Ty gadzie! Ja ci pokażę
sprawy rodzinne! To są moje sprawy! i nim wąż zdążył zareagować, rzuciłem się ku niemu,
złapałem go tuż pod łbem i ścisnąłem mocno obydwiema dłońmi. Zesztywniał, szarpnął się
silnie, ale ja nie zwolniłem uścisku. Gdy ślepia zaczęły mu zachodzić mgłą, zamachnąłem się
i jednym ciosem rozwaliłem mu czaszkę o pień drzewa. Wtedy dopiero odrzuciłem od siebie
ohydny zewłok, który buchając pienistą posoką plątał się jeszcze przez chwilę w bezładnych
podrygach, by opaść w końcu na ziemię. Zza pleców dobiegł mnie przeraźliwy krzyk
kobiecy:
– Aadaam! Co on zrobił! Zniszczył Lucka!
Nie znała słowa "zabijać". Cóż się dziwić, żyli przecież w raju. Odwróciłem się do nich
twarzą. Ewa, wpadłszy w histerię, tupała drobnymi stopkami i zaciskała pięści. Adam był
zmieszany, spuścił głowę i wyraźnie nie wiedział, co robić z rękami.
– Rzeczywiście – wykrztusił. – Zniszczył pan przyjaciela mojej żony. To nie wypada.
– Lucyfera? Ładny mi przyjaciel – powiedziałem zjadliwym tonem. – Do czego on was
namawiał, a właściwie pańską żonę, a ona pana? Co mi pan odpowie? Słucham?!
– No, więc... – zająknął się Adam i poczerwieniał z lekka na twarzy.
Ewa krzyczała i tupała nadal, a jej pełne piersi kołysały się kusząco, wbrew mej woli
odwracając mą uwagę od rozmowy.
– Adam! Rozpraw się z tym chamem, bądź raz mężczyzną! Co z ciebie za niedołęga,
dlaczego mnie los pokarał takim niedorajdą! Z żalem oderwałem wzrok od jej kształtnej
sylwetki i popatrzyłem na Adama. Kręcił się niepewnie w miejscu, zupełnie nie wiedząc, co
począć. Zrobiło mi się go żal. Ale musiałem być bezwzględny. Interes ludzkości tego ode
mnie wymagał.
– Zabroniono jeść jabłka? – spytałem urzędowym tonem.
– Zabraniano – Adam był wyraźnie zawstydzony i odpowiadał szeptem.
– A wąż namawiał?
– Namawiał.
– Żona dała się skusić?
Kiwnięcie głową. Był tak skonfundowany, że w oczach zalśniły mu łzy. A ja brnąłem
dalej:
– I zachęcała pana?
– Po co pan pyta, przecież pan wie... – Kupka nieszczęścia, a nie protoplasta ludzkości.
Ależ mieliśmy praojca!
Tymczasem Ewa, zorientowawszy, się, że nikt jej nie słucha, przerwała krzyk i podeszła
bliżej nas. Ze zdumieniem przysłuchiwała się naszej rozmowie. Nie wytrzymała i musiała się
wtrącić: – Adam, co on cię tak wypytuje? Ty mu na to pozwalasz?
– Proszę pani – zwróciłem się do niej – przeszkodziłem w popełnieniu przestępstwa, to
wszystko.
– A co to pana obchodzi? – wyzywająco uniosła twarz ku górze i bojowo wysunęła
szczękę.
Nie było rady, musiałem skłamać.
– Wysłał mnie ON! – powiedziałem znaczącym tonem:
– Jego Kompetencja? – Ewa zniżyła głos i rozejrzała się dookoła z bojaźnią.
– Tak go nazywacie? – zdziwiłem się.
– A pan niby jak?
– Ja? – zmieszałem się. – No... trochę inaczej. Ale to nieważne. Panie Adamie –
zwróciłem się do mego całkiem teraz zgnębionego praprzodka. – Mam do pana parę słów na
osobności.
Kiwnął głową na znak zgody. Ująłem go pod łokieć i poprowadziłem w stronę rosnącego
nie opodal figowca. Ewa odprowadzała nas wściekłym wzrokiem.
– A ja i tak zjem to jabłko! – wybuchnęła resztką złości. Odwróciłem się jak szpilką
żgnięty.
– Jak pani będzie grzeczna, to powiem, co robić, żeby policzki były bardziej czerwone i
brwi czarniejsze – zmieniłem taktykę i spróbowałem przekupstwa.
– Powie pan? – zaświeciły jej się oczy.
– Jak coś obiecałem, to dotrzymam słowa – odparłem i zadowolony, że wybieg się udał,
odszedłem z Adamem na bok.
– Mój drogi – zwróciłem się do niego po ojcowsku, do czego chyba niezbyt miałem
prawo. – Dlaczego się pan jej tak słucha? Zjadłby pan to jabłko, proszę mi powiedzieć
szczerze?
– Zjadłbym... – zamierającym szeptem odpowiedział Adam. – Ale dlaczego? Pan jest
przecież głową rodziny, a ona zupełnie pana zdominowała. Wyraźnie panem rządzi, a w
dodatku namawia do rzeczy zakazanych. Wie pan, czym groziłaby ta zakazana konsumpcja?
– Wiem – Adam zwiesił głowę, aż broda oparła się na piersi. Ręce trzymał za plecami.
Wyglądał jak skarcony uczniak.
– Więc czemu?
Szliśmy przez chwilę w milczeniu. Adam, z zachmurzoną twarzą, szedł stąpając ciężko i
kopał bosymi stopami poniewierające się wśród kęp trawy i mchu owoce. Do mnie zaczęła
nagle docierać absurdalność sytuacji, w jakiej się znalazłem. Do tej pory zdarzenia zachodziły
w tak szybkim tempie, że nie miałem czasu na zastanowienie. Oderwałem wzrok od Adama i
popatrzyłem po otoczeniu. Słońce, niebo, drzewa, bujna trawa o barwie malachitu nie do
uwierzenia, ale to przecież jest Raj. I pośrodku tego wszystkiego ja – udzielający wskazówek
i pouczeń Adamowi. A z tyłu, za nami, Ewa. Obejrzałem się. Uśmiechnęła się do mnie
zalotnie i pomachała ręką.
– Wie pan – wyrwał mnie z zadumy głos Adama – boję jej się trochę. Ona jest taka
wybuchowa i drażliwa. Łatwo ją zdenerwować. Jak się jej sprzeciwiałem, to groziła, że mnie
zdradzi.
– Zdradzi? – zdumiałem się. – Z kim? Nie ma tu przecież drugiego mężczyzny!

– Ale był wąż – Adam żałośnie ,pociągnął nosem. – Pan rozumie, ten jego kształt...
– Pojmuję – skinąłem głową.
Minęliśmy figowiec i szliśmy teraz wśród niewysokich oliwkowych drzewek.
– Na dodatek ten jej płacz. Ja wiem, że to udawanie ale mi się zaraz serce krajało.
Wiecznie nowe zachcianki i pogoń za modą. Co chwila podobał się jej inny listek figowy, bo
"ten, co mam na sobie, już jest zniszczony i niemodny". A ja musiałem włazić na drzewo i
zrywać. Jak odmawiałem, to w bek. I zawsze stawiała na swoim. Taki już mój los – skarżył
się płaczliwie.
Poklepałem go po ramieniu.
– No, no, nie maż się. Weź się w kupę. Nie możesz się tak dawać. To ważne nie tylko dla
ciebie, ale dla wszystkich twoich potomków. Raz pozwoliłeś sobie wleźć na głowę i teraz
Ewa z tego korzysta. Spróbuj się wreszcie postawić i wytrwaj w tym. Jeżeli ci starczy
nerwów, ona w końcu pęknie. Potem już pójdzie łatwiej. Zobaczysz. To co, spróbujesz być
prawdziwym mężczyzną?
– Spróbuję – powiedział Adam niepewnie.
– Nie tak! – rozeźliłem się. – Powiedz dziarsko, energicznie: "Spróbuję! Krzyknę,
wrzasnę, tupnę nogą, w razie czego postraszę klapsem!"
– Krzyknę, wrzasnę, tupnę nogą! – To już było żywsze.
– No, lepiej. I pamiętaj, najważniejsze, żebyście nie ruszyli tych jabłek. O ciebie już się
nie boję – Adam popatrzył na mnie z sympatią. Pochlebiało mu moje zaufanie. – Ale musisz
przypilnować swoją babę.
– Postaram się – w tej chwili w jego głosie zabrzmiała determinacja. Chyba jeszcze coś z
niego będzie.
– A teraz wracajmy do niej.
Ewa siedziała na trawie i plotła wianek z żółtych kwiatów mniszka lekarskiego. Widząc,
jak się zbliżamy, zerwała się na równe nogi i podbiegła ku nam. Właściwie ku mnie, ja byłem
dla niej ważny.
– To jak będzie? – zaszczebiotała słodko i przymilnie przechyliła głowę. – Pawie mi pan?
– Chwileczkę – uciszyłem ją gestem ręki. Usłyszałem coś. Dziwny odgłos, dobiegający z
niedalekich krzaków jaśminu. Podobny do warkotu motocykla, nasilający się i gasnący na
przemian. Cichł do zera, by po sekundzie wybuchnąć ze zdwojoną siłą.
– To? – wzruszyła ramionami Ewa. – To Gabriel – powiedziała lekceważąco i dodała
tonem wyjaśnienia: – On nas pilnuje.
– Pilnuje... no, to ja sobie z nim pogadam – powiedziałem złowróżbnie. – A co do tego
makijażu, rosną tu gdzieś buraki?
– Tam, pod lasem – wskazała palcem Ewa.
– To weźmie pani burak, przekroi na pół i tym burakiem będzie można pokrasić policzki.
A brwi czerni się nadpalanym patykiem.
– Jakim? – zdziwiła się. – Nadpalonym. W ogniu. – A co to jest ogień?
– To już mąż pani wyjaśni – odparłem. Adam popatrzył na mnie z przerażeniem. W jego
oczach wyczytałem nieme pytanie. On także nie wiedział, co to ogień. Ale prędzej do tego
dojdzie niż ona.
– A teraz proszę mi wybaczyć – powiedziałem – muszę porozmawiać z Gabrielem.
Ukłoniłem się, Ewę szarmancko ucałowałem w dłoń (zarumieniła się, to było dla niej
nowe doświadczenie) i uścisnąłem rękę Adamowi. Potem poszedłem w stronę krzaków. Zza
pleców docierały do mnie pierwsze zdania małżeńskiej rozmowy.
– Co to jest ogień? – to Ewa.
– Potem ci powiem.
– A o czym rozmawialiście?
– Nie twoja sprawa.
– Adam, bo sobie pójdę!
– A idź.
– Co ci się stało?
– Nic mi się nie stało. Nie wypytuj mnie, bo mnie głowa od tego boli.
– Ty już mnie nie kochasz?
– Może.
Uśmiechnąłem się z satysfakcją pad wąsem. Ziarno zastało zasiane. Dobry ze mnie rolnik,
gleba okazała się żyzna i już plonuje.
Zbliżałem się do zarośli porastających skraj łąki. Był to głównie jaśmin, którego
odurzający zapach walczył z równie mocną wonią tuj, wychylających swe płaskie szpilki
spomiędzy bieli jaśminowego kwiecia. Tajemnicze dźwięki przybrały na sile. Ich źródło
musiało być najwyżej dwa metry od mnie. Wyszukałem mniej zarośnięty przesmyk i
przecisnąłem się przez gęstwę drobnych gałązek. Ściana krzaków niespodziewanie się urwała,
a ja o mało się nie potknąłem. Z trudem złapałem równowagę i spojrzałem pod nogi.
To była idealna kryjówka. Niewielka, owalna polanka o dłuższym promieniu nie
przekraczającym półtora metra, ciasno otoczona nie przepuszczającymi światła krzewami, o
podłożu porośniętym płonnikiem. Na tym miękkim tapczanie z mchu leżał anioł. Spoczywał
na boku, z rękami pad głową, przepiękne białe skrzydła drgały mu lekko w rytm oddechu.
Świetlistą aureolę powiesił na sęczku wyrosłej pośrodku polany sosenki.
Chrapał rozgłośnie.
Schyliłem się i targnąłem za rąbek długiej, śnieżnobiałej niegdyś, a teraz utytłanej w ziemi
i suchych łodyżkach płonnika, koszuli. Nie drgnął nawet, tylko zachrapał jeszcze donośniej.
– Wstawaj – powiedziałem szorstko.
Poruszył się, ziewnął i wymamrotał nie otwierając oczu.
– To ty, Zacharasz? Daj mi spokój, nie widzisz, że śpię?
– Właśnie widzę. Wstawaj, obiboku.
Obcy głos otrzeźwił go. Otworzył szeroko oczy i ujrzawszy mnie, począł się niezgrabnie
gramolić.
– Co jest... kto ty... o co... – mruczał wstając.
– Ty jesteś Gabriel? – spytałem urzędowym tonem. Wyprostował się, porwał z sęczka
aureolę i nasadził na głowę. Strzepnął brud z koszuli, szurnął piętami i zameldował
służbiście:
– Tak jest, archanioł Gabriel! Z Niebieskich Zastępów! Zastęp trzeci!
– Miałeś ich pilnować!
– Tak jest! – Wyprężał się na baczność i układał palce wzdłuż szwów koszuli jak feldfebel
ck armii.
– A ty śpisz!
– Pan jest nowym zastępowym? – spytał podejrzliwie, patrząc nieufnie na moje ubranie. –
Czy z kontroli?
– Nie dyskutować, odpowiadać na pytania! Gdzie twój miecz ognisty? – Trochę
przesadzałem z tym sztorcowaniem, ale miałem nadzieję, że się przestraszy i mnie nie
zdemaskuje.
– Zostawiłem w zbrojowni. Ciężki, a tu taki gorąc. Rozebrało mnie trochę przez to słońce
i zadrzemałem.
– A wiesz, co się mogło stać? – darłem się. – Wąż się przywlókł i namawiał ich do
zjedzenia jabłka. Zdążyłem ich zatrzymać dosłownie w ostatnim momencie. To
niedopuszczalne!
– O, do diabła! – wyrwało mu się. – Przepraszam – zaraz się zmitygował.
– No właśnie, nie zapominaj, gdzie jesteś! Gdzie Jego Kompetencja?
– Pod sykomorą. Teraz chyba je obiad. – Moje krzyki zagłuszyły jego wątpliwości co do
mojej osoby i poddał się całkowicie mojej woli, odpowiadając bez namysłu.
– Prowadzić!
– Według rozkazu! – trzasnął skrzydłami.
Poszliśmy najpierw przez zarośla, potem przez młodnik sosnowy końcu przez las buków.
Gabriel początkowo usiłował polatywać, ale widząc, że ja twardo trzymam się ziemi,
zrezygnował z tego i szedł teraz przede mną, oglądając się co chwila i mrucząc pod nosem, że
te wyższe szarże mają dziwne fanaberie i całkiem niepotrzebne skłonności do umartwień, po
ziemi jest przecież tak niewygodnie. Zgromiłem go ostro, więc ucichł i wiódł mnie bez
żadnych komentarzy.
Za bukami rozwarła się przed nami rozległa równina, ograniczona jedynie kreską
horyzontu. Jej spokojną, zieloną monotonię przerywał, przypominający grzyb wybuchu
jądrowego, pień sykomary. W jej cieniu widać była kilka sylwetek, w tym jedną siedzącą.
Przyspieszyliśmy kroku. Czułem, jak serce zaczyna mi mocniej bić. Za chwilę miałem się
spotkać z Nim.
Zbliżaliśmy się szybko. Gabriel zwolnił trochę i zrównał się ze mną. Patrzył na mnie
błagalnym wzrokiem i widziałem, jak na ustach zawisła mu prośba o ukrycie jego
służbowego niedopatrzenia. Nie zamierzałem mieć dla niego litości. Wyczytał to w moich
oczach i przygnębiony, zwolnił jeszcze bardziej. Szedłem teraz przodem. Odgłos naszych
kroków zwrócił w końcu uwagę osób skupionych pod drzewem i gdy wreszcie stanąłem
przed nimi, nastała chwila milczenia. Nic nie mówiąc patrzyliśmy wzajem na siebie.
ON siedział na prostym zydlu bez oparcia, za stołem zbitym z nie heblowanych desek
sosnowych. W ręku trzymał drewnianą łyżkę malowaną w kwiaty. Na stole stała gliniana
miska, z której dolatywał zapach krupniku.
Wyglądał, wypisz, wymaluj, tak jak Adam. Nic dziwnego, stworzył go przecież na obraz i
podobieństwo swoje. Gdyby nie jego długa biała broda i obfita siwa czupryna, można by się
pomylić, bo rysy miał zupełnie młode. Podobnie jak Gabriel miał na sobie koszulę sięgającą
kostek, różniącą się tylko ad tamtej czerwoną lamówką. Z tyłu za nim stało kilku aniołów,
chyba osobista świta czy gwardia, w odległości, którą nakazywał szacunek. Na jednej z gałęzi
przycupnął mały amorek.
Skłoniłem się z uszanowaniem i z drżeniem podniosłem na Niego wzrok, obawiając się
skarcenia za przerwanie obiadu. On odłożył łyżkę na bok i rzekł z namysłem:
– Nazywasz się, jak czytam w twoich myślach, Natan...
– Natan Aszer – podrzuciłem usłużnie.
– No właśnie. Skąd się tu wziąłeś i kim właściwie jesteś? Mógłbym to wyczytać z twoich
myśli, ale jestem trochę zmęczony, mam teraz porę odpoczynku, a w twej głowie panuje taki
zamęt, że nie chcę się wysilać. Mów ty, chętnie cię wysłucham, zadziwia mnie bowiem twa
obecność.
Nabrałem powietrza w płuca, słysząc, jak Gabriel wzdycha ciężko, tracąc nadzieję na
ukrycie swego uchybienia, i zacząłem opowiadać. Od samego początku, tak jak i w tym
opowiadaniu. On przerywał mi czasami, wypytując o niektóre szczegóły.
– Machina czasu? Ciekawe, bardzo ciekawe, sam jeszcze tego nie próbowałem – mruczał
z cicha i patrzył na mnie z aprobatą. Z biegiem czasu znikało moje onieśmielenie i zacząłem
mówić szybciej i składniej. Kiedy dotarłem do momentu, gdy Ewa sięgała po jabłka, On
zerwał się z zydla na równe nogi.
– Co, moją jabłoń, moją ostatnią ukochaną krzyżówkę renety i koszteli? A zabroniłem
przecież kategorycznie! – krzyknął wzburzany. – Niechby tylko dotknęli, a wypędziłbym ich
stąd. – Jak Lobo kocham, wypędziłbym – i stuknął się kułakiem w pierś.
Uspokoiłem go szybko, mówiąc, iż nie dopuściłem do przestępstwa, a węża zabiłem.
Ucieszył się z tego, pochwalił i zapytał:
– No a Gabriel, gdzie on był?
– W krzakach – odrzekłem zgadnie z prawdą. – Siedział w krzakach, nie wiedząc o bożym
świecie.
On popatrzył na archanioła pytająco.

– Lotki mi się skleiły i musiałem je oczyścić – tłumaczył się pospiesznie Gabriel, usiłując
nie patrzeć w oczy, które przewiercały go na wskroś.
– Nie kłam. Spałeś, durniu. Degraduję – usłyszeliśmy wyrok i aureola nad głową Gabriela
znikła jak zdmuchnięta. Aniołowie pod drzewem poruszyli się nerwowo i zaszeptali coś do
siebie z nie ukrywaną radością. Oblicza im się rozjaśniły. Domyśliłem się w czym rzecz.
Naturalnym następstwem upadku Gabriela był awans któregoś z nich. Lecz słowa padające z
Jego ust wprawiły w osłupienie nas wszystkich, a najbardziej mnie.
– Ciebie, Natanie, mianuję na jego miejsce – rzekł namaszczonym głosem On. –
Darowuję cię wiecznym życiem i zdrowiem. – Pstryknął palcami. Uczułem, jak przestaje
mnie boleć doskwierający od dwóch dni ząb, a w moje sflaczałe mięśnie intelektualisty
wlewa się jakiś ożywczy strumień. Złapałem się ręką za łopatkę, bo zaczęła mnie dziwnie
łaskotać. Palce namacały drobną wypukłość, szybko się powiększającą. To wyrastały
skrzydła.
– Ja? – przeraziłem się. – Proszę, nie! Ja się do tego nie nadaję!
Aniołowie patrzyli na mnie z zawiścią, a On powiedział:
– Rzekłem. Swym postępowaniem dowiodłeś, że nadajesz się do tego bardziej niż
ktokolwiek inny. Będziesz moim namiestnikiem na tej planecie, ze stopniem archanioła. W
dobrej chwili się zjawiłeś, bo właśnie mieliśmy opuścić Ziemię. Wzywają mnie inne sprawy.
– Ale przynajmniej bez skrzydeł. Nie wiedziałbym, co z nimi robić! – prosiłem.
– Na to mogę przystać – odparł On i powtórnie strzelił palcami. Łaskotanie ustało.
– I bez aureoli. Nie mógłbym się nigdzie pokazać. – Dobrze – pstryknięcie.
– Posłuchanie skończone – ogłosił jeden z aniołów, postępując krok do przodu. On wrócił
do przerwanego posiłku, ujmując łyżkę w garść i widać było, że nie zamierza poświęcać mi
więcej uwagi. Wycofałem się w ukłonach. Zanim się odwróciłem, zdołałem dostrzec, jak
Gabriel wygraża mi pięścią. Nie dziwiłem mu się.
I tak to wyglądało. Wróciłem potem tą samą drogą do mojego pojazdu. Spotkałem jeszcze
Adama i Ewę. Ona przycupnęła pod drzewem obrażona, a on leżał nie opodal wyciągnięty na
trawie i wyglądało na to, że nie zamierza jej przepraszać. Mijając go, uczyniłem w jego
kierunku zachęcający gest, unosząc kciuk do góry, co miało oznaczać: "Oby tak dalej,
chłopie, tylko wytrwaj". Zrozumiał mnie, bo kiwnął potakująco głową.
Chronochad odnalazłem w nie naruszonym stanie. Włączyłem wszystkie instalacje,
umieściłem się w środku i nacisnąwszy starter pomknąłem przez wieki ku miejscu, z którego
wyruszyłem.
Co zastałem – opisałem na początku. Uchroniwszy ludzi od grzechu pierworodnego,
zapobiegłem wypędzeniu z raju i przeze mnie świat się zmienił, zmienili się ludzie i obyczaje.
Dziwny jest ten świat. Prawdę mówiąc, ta jego odmienność mnie przygnębia. Podróżuję
moim wehikułem po wszystkich jego epokach i nie mogę znaleźć dla siebie domu. Znają
mnie wszędzie, choć nikt nie wie, kim właściwie jestem. Jedni nazywają mnie Żydem
Wiecznym Tułaczem, inni – Viatorem. Zależy, w którym okresie się pojawię. Nigdzie nie
mogę zagrzać długo miejsca, bo moja długowieczność staje się podejrzana i zaczynają się
wypytywania. Wtedy znikam i wynoszę się do innej epoki. Krążą o mnie legendy, zbytnio mi
to jednak nie pochlebia. Przestałem z wiekiem być próżny. Wyzbyłem się też przyziemnych
pokus i jest mi po prostu nudno. Zwłaszcza w tej rzeczywistości. Praktycznie rzecz biorąc jest
ona wyprana z wszelkich emocji. Raj rozciągnął się na całą Ziemię i życie płynie jak po
maśle, bez strapień i kłopotów. Wiecznie panuje sielankowo-pastoralny nastrój. Zawsze
zdawało mi się, że szczęście nie może istnieć ot, tak sobie. Powstaje wtedy, gdy
porównujemy stan obecny ze stanem uprzednim, innymi słowy: musi być punkt odniesienia.
A ci tutaj są szczęśliwi cały czas, od urodzenia, i nic im tego stanu błogości nie zakłóca.
Patrzeć już na nich nie mogę. Przypominają mi gigantyczne stado brojlerów, nie znających
braku strawy, nie wiedzących, czym jest strach, ból i zwątpienie. Ciepłe kluchy. Ciągle
uśmiechnięci, uprzejmi dla siebie, zgodni i spolegliwi. Nie cierpiący, nie chorujący,
umierający na własne życzenie. Zastanawiałem się, co się dzieje z nimi po śmierci. Do raju
przecież nie pójdą, mając go na miejscu. Nie śmiem cofnąć się w czasie i zapytać Jego
Kompetencji. Ciekawa rzecz, nie znają religii. Nie ma tu kościołów, bożnic i podobnych
przybytków. Poniekąd słusznie – o co mieliby się modlić. Potraw mięsnych nie uznają, ze
zwierzętami żyją w zgodzie. Zwierzęta też spożywają wyłącznie sałatę. Jarosze chrzanieni.
Nie znając powodu do ulepszania świata, nie posuwają do przodu nauki. W dwudziestym
wieku są ciągle na etapie orania sochą i trójpolówki. Ziemia płoduje tak obficie, że nie ma się
o co starać i szukać efektywniejszych sposobów uprawy. Ich nauka polega wyłącznie na
poznawaniu świata i zbieraniu wiadomości. Żadnych wynalazków. Mają swoją sztukę.
Malują idylliczne obrazki, przedstawiające sceny rodzajowe z życia na wsi. Jest i teatr.
Wystawiane są sztuki o miłości, ale tylko szczęśliwej, bo innej nie ma, bądź wodewile
popularyzujące wiedzę, z piosenkami w rodzaju:
Oj rośliny, oj rośliny
moje ukochanie,
każda z roślin jest odmienna,
różne niesłychanie.

Liście też są rozmaite,


w trzydziestu rodzajach.
Są szydlaste, są trójkątne,
podobne do jaja.

Są dłoniastoklapowane
i dłoniastosieczne,
wrębne, krągłe, nerkowate,
są i eliptyczne.

Flora żywot nam upiększa


swą barwną mozaiką,
kwiaty łąkę przepasują,
niby kibić krajką.

Piękne, co? I cóż się dziwić, że od dłuższego czasu męczy mnie natrętna myśl, nie dając
mi zasnąć. Czy nie lepiej byłoby cofnąć się w czasie do owych prapoczątków i samego siebie
złapać za rękę, powstrzymując od ingerencji w sprawie Adama i Ewy? Niech sobie jedzą to
jabłko na zdrowie! Świat wtedy będzie ciekawszy. Nie lepszy, ale właśnie ciekawszy. To co,
że okrutny, z biegiem czasu ludzie sami dojdą, jak żyć. Doprawdy, nie wiem, czy to uczynię.
Trudno mi decydować. Chyba zdam się na los. Monetą nie rzucę, bo pieniędzy tu nie ma, ale
jakąś ruletkę wymyślę. Chyba pociągnę zapałki na ślepo. Co mi wypadnie i jak postąpię –
sami się przekonacie, rozglądając się wkoło. Wy już wiecie, ja jeszcze nie. Uwaga – ciągnę!
No, i jak wam się to podoba?

You might also like