Professional Documents
Culture Documents
Ende Michael - Momo Czyli Osobliwa Historia o Złodziejach Czasu
Ende Michael - Momo Czyli Osobliwa Historia o Złodziejach Czasu
Kim jesteś,
nie wiem też, lecz jakkolwiek się zwiesz, lśnij, gwiazdko, przyświecaj mi.
Michael Ende
MOMO
czyli osobliwa historia
o złodziejach czasu
i o dziecku, które zwróciło
ludziom skradziony im czas
Przełożyła TERESA JĘTKIEWICZ Ilustrował MARIAN MU RAWSKI
NASZA KSIĘGARNIA WARSZAWA 1978
Część pierwsza
Momo
i jej przyjaciele
Rozdział pierwszy
Wielkie miasto
i mała dziewczynka
W dawnych, dawnych czasach, kiedy ludzie mówili jeszcze zupełnie innymi językami, w
ciepłych krajach istniały już wielkie, wspaniałe miasta. Stały w nich pałace królewskie i
cesarskie, biegły szerokie ulice, wąskie uliczki i pełne zakamarków zaułki, wznosiły się
bogate świątynie ze złotymi i marmurowymi posągami bóstw, były także barwne targi, gdzie
sprzedawano towary ze wszystkich krajów na bożym świecie, i piękne, rozległe place, na
których ludzie zbierali się, aby porozmawiać o nowinach i wygłaszać przemówienia albo ich
wysłuchiwać. A przede wszystkim były tam wielkie teatry.
Były podobne do istniejących dziś jeszcze cyrków, tyle że całe zbudowane z kamiennych
bloków. Rzędy siedzeń dla widzów biegły stopniami jeden nad drugim, jak w ogromnym leju.
Kiedy się na te budowle patrzało z góry, niektóre z nich były okrągłe, inne bardziej owalne, a
znów jeszcze inne tworzyły duże półkola. Nazywano je amfiteatrami.
Były wśród nich wielkie jak stadiony piłkarskie i mniejsze, mogące pomieścić zaledwie
paruset widzów. Były wspaniałe, zdobne w kolumny i posągi, a także skromne i niczym nie
ozdobione. Amfiteatry nie miały dachów, wszystko odbywało się w nich pod gołym niebem.
Dlatego we wspaniałych teatrach nad rzędami siedzeń były rozpięte dywany przetykane
złotem, aby chronić widzów przed żarem słońca albo przed nagłymi opadami deszczu. W
skromnych teatrach służyły temu celowi maty z sitowia i słomy. Jednym słowem: teatry były
takie, na jakie ludzi było stać. Ale wszyscy chcieli je mieć, bo byli namiętnymi słuchaczami i
widzami.
I kiedy przysłuchiwali się wzruszającym albo komicznym historiom rozgrywającym się na
scenie, wydawało im się, że to tylko odgrywane życie w jakiś tajemniczy sposób jest bardziej
prawdziwe niż ich własne, codzienne. I lubili przysłuchiwać się tej innej rzeczywistości.
Od tego czasu upłynęły tysiące lat. Ówczesne wielkie miasta upadły, świątynie i pałace
zawaliły się. Wiatr i słońce, zimno i upa-
ły oszlifowały i wydrążyły kamienie, a i z wielkich teatrów pozostały tylko ruiny. W
popękanych murach zawodzą teraz cykady swoją monotonną pieśń, brzmiącą tak, jakby
ziemia oddychała we śnie.
Jednakże część tych starych, wielkich miast pozostała nimi aż do dziś. Oczywiście, życie w
tych miastach zmieniło się. Ludzie jeżdżą samochodami i tramwajami, mają telefony i światło
elektryczne. Ale tu i ówdzie między nowymi budynkami stoi jeszcze parę kolumn, jakaś
brama, kawałek muru albo amfiteatr z owych dawnych czasów.
I właśnie w takim mieście rozegrała się historia Momo.
Na południowym krańcu tego miasta, tam gdzie zaczynają się już pola, a domy i chaty są
coraz uboższe, leży ukryta w piniowym lasku ruina małego amfiteatru. Nawet w dawnych
czasach nie był on jedną z owych wspaniałych budowli, można by rzec, że już wtedy był to
teatr dla uboższej ludności. W naszych czasach, to znaczy wtedy, kiedy rozpoczyna się
historia Momo, ruina amfiteatru była już niemal zupełnie zapomniana. Wiedziało o niej tylko
kilku profesorów dziejów starożytnych, ale niewiele ich już obchodziła, bo nic w niej nie
zostało do zbadania. Nie była też osobliwością mogącą się mierzyć z innymi zabytkami tego
miasta. Tak więc tylko od czasu do czasu zaglądało tam kilku turystów, którzy wspinali się na
porośnięte trawą rzędy siedzeń, hałasowali, robili pamiątkowe zdjęcia i odchodzili. Wtedy
cisza powracała do kamiennej, okrągłej budowli, a cykady intonowały następną strofę swej
nie kończącej się pieśni, nie różniącą się zresztą niczym od strofy poprzedniej.
Właściwie tylko ludzie z bliższego sąsiedztwa znali tę osobliwą kolistą budowlę. Paśli
wewnątrz niej swoje kozy, dzieci grywały w piłkę na okrągłym placu, a niekiedy wieczorem
spotykały się tam pary zakochanych.
Pewnego dnia jednak rozeszła się wśród ludzi pogłoska, że ostatnio ktoś zamieszkał w ruinie.
Mówiono, że jest to dziecko, mała dziewczynka. Nie można było jednak twierdzić tego na
pewno, bo dziecko było trochę dziwacznie ubrane. Nazywało się Momo czy jakoś podobnie.
Postać dziewczynki była istotnie nieco osobliwa i mogła trochę przerażać ludzi
przywiązujących wagę do czystości i porządku. Momo była mała i dość chuda, tak że nawet
przy najlepszych chęciach trudno było poznać, czy ma osiem, czy może już dwanaście
lat. Gęstwa niesfornych, kruczoczarnych loków wyglądała jakby nigdy jeszcze nie dotknął jej
grzebień ani nożyczki. Miała duże, prześliczne, również czarne oczy i tej samej barwy stopy,
bo prawie zawsze chodziła boso. Tylko czasem w zimie wkładała trzewiki, ale były one nie
od pary, a poza tym o wiele za duże na nią, dlatego że Momo znalazła je gdzieś czy też od
kogoś dostała. Spódniczka była zszyta z rozmaitych kolorowych łat i sięgała jej do kostek. Na
wierzch nosiła Momo stary, o wiele za obszerny męski kubrak z zawiniętymi rękawami.
Momo nie chciała ich obciąć, bo zawczasu pamiętała o tym, że jeszcze urośnie. A skąd mogła
wiedzieć, czy znajdzie jeszcze kiedy taki ładny i praktyczny kubrak z tyloma kieszeniami.
Pod ruiną sceny porośniętą trawą mieściło się kilka na wpół zawalonych komórek, do których
można się było dostać przez dziurę w zewnętrznym murze. W jednej z nich Momo
zamieszkała. Pewnego dnia przyszli do niej mężczyźni i kobiety z bliskiego sąsiedztwa i
próbowali ją wypytać. Momo stała przed nimi, lękliwie na nich spoglądając, gdyż bała się, że
ją stąd wypędzą. Wkrótce jednak zauważyła, że są to ludzie życzliwi. Sami byli ubodzy i
znali życie.
- A więc - zaczął jeden z mężczyzn - podoba ci się tutaj ?
- Tak - odparła Momo.
- I chcesz tu pozostać?
- Tak, chętnie bym tu pozostała. , .._,. • - Ale czy nikt na ciebie nie
czeka? .,
, - Nie.
- To znaczy, czy nie musisz wrócić do domu?
{ - Ja tu jestem w domu - zapewniła pośpiesznie Momo.
- A skąd tu przybyłaś, moje dziecko?
Momo zrobiła nieokreślony ruch ręką, wskazujący na coś odległego.
- Kim są twoi rodzice? - dopytywał się dalej mężczyzna. Dziecko spoglądało bezradnie na
niego i pozostałą gromadkę
i lekko wzruszyło ramionami. Ludzie zamienili między sobą spojrzenia i westchnęli.
- Nie bój się nas - ciągnął mężczyzna. - Nie chcemy cię stąd wypędzić. Pragniemy ci pomóc.
Momo w milczeniu kiwnęła głową, jeszcze niezupełnie przekonana.
- Mówisz, że nazywasz się Momo, prawda?
8
- Tak- ' :?- • . n .:.::-? ,,;^V;
- To ładne imię, ale nigdy go jeszcze, nie słyszałem. Kto ci je nadał?
, ... , ,}
- Ja - odpowiedziała Momo. ,
- Sama tak siebie nazwałaś? ..,,. ,
- Tak.. .. .., . .' , , .., ;,,,,
- Kiedy się urodziłaś? , ;,;- , ,,; Momo zastanowiła się, wreszcie
odparła: .... .
- Odkąd pamiętam, zawsze już byłam.
- I nie masz jakiejś ciotki czy wuja, ani babci, w ogóle żadnej rodziny, do której mogłabyś
pójść?
Momo spojrzała na pytającego i chwilę milczała. Potem wy-bąkała:
- Ja tu jestem w domu.
- No, dobrze - rzekł mężczyzna - ale przecież jesteś jeszcze dzieckiem. Ile lat masz
właściwie?
- Sto - odpowiedziała ociągając się Momo. Ludzie roześmieli się, bo myśleli, że żartuje.
- No, więc, bez żartów, ile masz lat?
- Sto dwa - odpowiedziała Momo, jeszcze mniej pewnie. Dopiero po chwili ludzie
zrozumieli, że dziewczynka zna tylko
parę liczebników, które gdzieś usłyszała, nic sobie jednak w związku z nimi nie wyobraża, bo
nikt jej nie nauczył liczyć.
- Słuchaj - powiedział mężczyzna po naradzie z innymi - czy chciałabyś, żebyśmy
powiedzieli policji, że tu jesteś? Wtedy zabrano by cię do domu dziecka, gdzie miałabyś co
jeść i gdzie spać i nauczyłabyś się liczyć, czytać i pisać, i jeszcze wielu innych rzeczy. No, co
o tym myślisz?
Momo spojrzała na niego ze strachem.
- Nie - szepnęła - nie chcę tam pójść. Kiedyś byłam już w takim domu. I inne dzieci także.
Tam były kraty w oknach. I co dzień nas bili - ale zupełnie niesprawiedliwie. Więc którejś
nocy uciekłam przez mur. Nie chcę tam wrócić.
- Rozumiem cię - powiedział jeden stary mężczyzna i pokiwał głową.
Inni także ją rozumieli i pokiwali głowami.
- No, dobrze - odezwała się jedna z kobiet - ale jesteś jeszcze mała. Ktoś musi dbać o ciebie.
- Ja - odpowiedziała z ulgą Momo.
- A umiesz sama dbać o siebie? - spytała kobieta.
Momo milczała chwilę, potem szepnęła:
- Niewiele mi potrzeba.
Ludzie znowu zamienili spojrzenia, westchnęli i pokiwali głowami.
- Wiesz, Momo - odezwał się znowu mężczyzna, który zaczął rozmowę - uważamy, że
może mogłabyś znaleźć kąt u kogoś z nas. Wprawdzie wszyscy żyjemy w ciasnocie i
większość z nas musi wyżywić gromadę dzieciaków, ale jedno dziecko więcej czy mniej
niewiele znaczy. No, co o tym myślisz?
- Dziękuję - powiedziała Momo i pierwszy raz uśmiechnęła się. - Bardzo dziękuję! Ale czy
nie pozwolilibyście mi tu zostać?
Ludzie naradzali się długo, wreszcie powzięli postanowienie. Doszli bowiem do przekonania,
że dziecko może mieszkać tu równie dobrze, jak u kogoś z nich, a dbać o Momo zamierzali
wszyscy razem, bo o wiele łatwiej będzie dbać o nią wszystkim niż jednemu z nich.
Zabrali się od razu do pracy i przede wszystkim uprzątnęli i doprowadzili jako tako do
porządku na wpół zawaloną kamienną komórkę, w której gnieździła się Momo. Jeden z nich,
z zawodu murarz, zbudował nawet małą kamienną kuchenkę. Wynaleźli też gdzieś
zardzewiałą rurę do pieca. Stary cieśla zbił parę desek ze skrzynek i zrobił stoliczek z dwoma
krzesełkami. Wreszcie kobiety przytaszczyły wysłużone, ozdobione zakrętasami żelazne
łóżko, tylko trochę podarty materac i dwa koce. Kamienna dziura pod sceną ruiny zamieniła
się w wygodny pokoik. Murarz, obdarzony zdolnościami artystycznymi, wymalował jeszcze
na ścianie ładny obraz przedstawiający kwiaty. Namalował nawet w dodatku ramy i gwóźdź,
na którym wisiał obraz.
A potem przyszły dzieci tych ludzi i przyniosły, co się dało do jedzenia, jedno kawałek sera,
drugie kromeczkę chleba, trzecie trochę owoców i tak dalej. A że przyszło dużo dzieci, tyle
się wszystkiego zebrało, że tego wieczoru można było urządzić w amfiteatrze prawdziwą
ucztę na cześć wprowadzenia się Momo. Była to wesoła biesiada, jaką tylko ubodzy ludzie
umieją się radować.
I tak zaczęła się przyjaźń małej Momo z najbliższymi sąsiadami.
10
Rozdział drugi Niezwykła właściwość i zupełnie zwykła kłótnia
Odtąd małej Momo powodziło się dobrze, w każdym razie takie było jej zdanie. Teraz zawsze
miała co jeść, czasem więcej, czasem mniej, jak tam wypadło, zależnie od tego, co ludzie
mogli jej przynieść. Miała dach nad głową, łóżko i jeśli było zimno, mogła rozpalić sobie
ogień. A co najważniejsze: zdobyła wielu dobrych przyjaciół.
Można by pomyśleć, że Momo po prostu miała wielkie szczęście, bo trafiła na takich miłych
ludzi, i Momo tak właśnie myślała. Ale wkrótce okazało się, że i ci ludzie mieli nie mniejsze
szczęście niż ona. Momo była im potrzebna i dziwili się, jak sobie dawniej radzili bez niej. I
im dłużej przebywała wśród nich, tym bardziej stawała się dla nich niezbędna, tak bardzo
niezbędna, że lękali się, aby tylko któregoś dnia ich nie opuściła.
Tak więc Momo miała dużo odwiedzin. Prawie zawsze widywało się u niej kogoś, kto z nią
siedział i z ożywieniem rozmawiał. A jeśli ktoś jej potrzebował i nie mógł przyjść do niej,
posyłał po nią, prosząc, żeby przyszła. A temu, kto nie zauważył jeszcze, że jej potrzebuje,
inni mówili: „Idźże z tym do Momo!"
To zdanie stopniowo zamieniało się u ludzi z sąsiedztwa w stale używany zwrot. Tak, jak się
mówi: „Wszystkiego dobrego!" albo „Na zdrowie!", albo „Bóg jeden to wie!", zupełnie tak
samo mówiono przy każdej okazji: „Idźże z tym do Momo!"
Ale dlaczego tak było? Czyżby Momo była tak nieprawdopodobnie mądra, że każdemu mogła
udzielić dobrej rady? Czy zawsze znajdowała właściwe słowa, kiedy ktoś potrzebował
pociechy? Czy umiała wydawać mądre i sprawiedliwe wyroki?
Nie, wszystkiego tego Momo nie umiała, jak nie umie tego żadne inne dziecko.
No, to może Momo umiała robić coś, co wprawiało ludzi w dobry humor? Na przykład
szczególnie pięknie śpiewać? Albo grać na jakimś instrumencie ? Albo wreszcie - bo przecież
mieszkała jakby w cyrku - może umiała tańczyć lub pokazywać akrobatyczne sztuki?
Nie, tak również nie było.
Może umiała czarować? Znała jakieś tajemnicze zaklęcie, które
odpędzało wszystkie troski i nieszczęścia? Umiała czytać z ręki albo w inny sposób
przepowiadać przyszłość?
Nic podobnego.
Ale Momo umiała robić coś, jak nikt inny: umiała słuchać. Niektórzy czytelnicy powiedzą
może: to przecież nic nadzwyczajnego, słuchać umie każdy.
Nie mieliby jednak racji. Tylko niewielu ludzi umie naprawdę słuchać. A sposób, w jaki
Momo umiała słuchać, był doprawdy jedyny w swoim rodzaju. Nie dlatego, żeby coś mówiła
albo pytała, skąd przyszły jej gościowi takie myśli do głowy, nie, Momo tylko siedziała i
przysłuchiwała się z wielką uwagą i wielkim zainteresowaniem. Patrzyła przy tym na
mówiącego swoimi dużymi, ciemnymi oczami, a on czuł, że nagle rodzą się w nim myśli, o
których istnieniu w ogóle nie wiedział.
Momo umiała tak słuchać, że ludzie bezradni albo niezdecydowani nagle dobrze wiedzieli,
czego chcą. Albo że nieśmiali nagle czuli się swobodni i odważni. Albo że nieszczęśliwi i
przygnębieni stawali się ufni i radośni. A jeśli ktoś czuł, że jego życie jest nieudane i nic
niewarte, a on sam jest jednym z milionów ludzi, takim, który nie ma żadnego znaczenia i
którego można zastąpić równie szybko, jak zastępuje się dziurawy garnek - i jeśli ten ktoś
szedł do małej Momo i opowiadał jej to wszystko, jeszcze nim skończył mówić, zaczynało
mu się w dziwny sposób wydawać, że się zupełnie myli, że drugiego takiego jak on nie ma na
świecie i że dlatego w jakiś szczególny sposób jest ważny dla świata!
Tak umiała słuchać Momo! >.. ,..- , ,
12
Pewnego dnia przyszli do niej dwaj mężczyźni, którzy pokłócili się na śmierć i nie chcieli ze
sobą rozmawiać, chociaż byli sąsiadami. Inni ludzie poradzili im, żeby poszli do Momo, bo
przecież nie uchodziło, żeby sąsiedzi żyli ze sobą jak wrogowie. Mężczyźni z początku
wzbraniali się, w końcu jednak niechętnie ustąpili.
Teraz więc siedzieli w amfiteatrze milczący i nieprzyjaźni, każdy po innej stronie rzędów
siedzeń, i ponuro wpatrywali się przed siebie.
Jednym z nich był murarz, który ofiarował Momo piecyk i piękny obraz z kwiatami do jej
„bawialni". Nazywał się Nicola, był
silnym chłopem o czarnych, podkręconych wąsach. Drugi miał na imię Nino. Był chudy i
zawsze wyglądał na trochę zmęczonego. Nino dzierżawił mały lokal na krańcu miasta,
zwykle siedziało tam tylko paru starszych ludzi, którzy przez cały wieczór pili jedną jedyną
szklaneczkę wina i rozmawiali o swoich wspomnieniach. Nino i jego gruba żona należeli
także do przyjaciół Momo i często przynosili jej smakołyki.
Kiedy Momo spostrzegła, że obaj mężczyźni są źli na siebie, nie wiedziała, do którego z nich
podejść najpierw. Nie chcąc zrobić żadnemu przykrości, usiadła wreszcie w takiej samej
odległości od każdego z nich na brzegu kamiennej sceny i spoglądała to na jednego, to na
drugiego. Po prostu czekała, co będzie dalej. Pewne rzeczy wymagały czasu - a czas był
jedynym jej bogactwem.
Kiedy długo już tak siedzieli, Nicola wstał nagle i powiedział:
- Idę. Okazałem dobrą wolę przychodząc tu w ogóle. Ale przecież widzisz, Momo, że on jest
zawzięty. Po co miałbym dłużej czekać?
I rzeczywiście zwrócił się ku wyjściu.
- Tak, wynoś się stąd! - krzyknął za nim Nino. - Mogłeś wcale nie przychodzić. Nie
zamierzam godzić się z przestępcą!
Nicola odwrócił się gwałtownie. Był purpurowy z gniewu.
- Kto tu jest przestępcą? - zapytał groźnie i zawrócił od wyjścia. - Powtórz to jeszcze raz!
- Powtórzę, ile razy zechcesz! - zawołał Nino. - Pewno myślisz, że ponieważ jesteś mocny i
brutalny, nikt nie ośmieli się powiedzieć ci prawdy w oczy. Ale ja mówię ją tobie i
wszystkim, którzy chcą ją usłyszeć! No, chodźże tu i zabij mnie, jak chciałeś już raz!
- Szkoda, że tego nie zrobiłem!-wrzasnął Nicola zaciskając pięści. - Ale teraz widzisz,
Momo, jak on kłamie i uwłacza mi! Złapałem go tylko za kołnierz i wrzuciłem do kałuży
wody od płukania naczyń za jego spelunką. W tej kałuży nawet szczur nie mógłby utonąć. - I
znów zwrócony do Nina krzyknął: - I, jak widać, jeszcze żyjesz!
Jakiś czas obrzucali się nawzajem wyzwiskami i Momo nie mogła się połapać, o co im w
ogóle chodzi i dlaczego są na siebie tak rozgoryczeni. Wreszcie jednak okazało się, że Nicola
postąpił tak haniebnie, dlatego że przedtem Nino spoliczkował
14
15 go w obecności paru klientów. Co prawda, zanim to nastąpiło, Nicola próbował potłuc
wszystkie naczynia Nina.
- To nieprawda! - bronił się teraz rozgoryczony. - Rzuciłem o ścianę jednym jedynym
dzbanem, i to już pękniętym!
- Ale to był mój dzban, rozumiesz? - odparł Nino.- I w ogóle nie miałeś prawa tego
zrobić!
Nicola jednak uważał, że miał powód, bo Nino obraził jego honor murarski.
- Wiesz, co on o mnie powiedział? - zawołał do Momo. - Powiedział, że nie umiem stawiać
prostych murów, ponieważ dzień i noc jestem pijany. I że mój pradziadek był taki sam i
zbudował z innymi Krzywą Wieżę w Pizie!
- Ależ, Nicola - odpowiedział Nino - to był przecież tylko żart!
- Ładny mi żart! - grzmiał Nicola. - Z takich żartów nie umiem się śmiać.
Okazało się jednak, że Nino odpłacił tylko za inny żart Nicoli. Oto pewnego ranka na
drzwiach Nina zjawił się jaskrawoczer-wony napis: „Komu rozumu nie staje, ten
gospodarzem zostaje". A w tym znowu Nino nie widział nic śmiesznego.
Sprzeczali się jeszcze chwilę ze śmiertelną powagą o to, który żart był lepszy, i znowu wpadli
w gniew. Ale nagle umilkli.
Momo spoglądała na nich szeroko otwartymi oczami i żaden z nich nie umiał sobie
wytłumaczyć tego spojrzenia. Czy w głębi duszy śmiała się z nich? Albo może była
zasmucona? Wyraz jej twarzy tego nie zdradzał. Ale obu mężczyznom nagle wydało się, że
widzą własne odbicie w lustrze, i poczuli wstyd.
- No, dobrze - powiedział Nicola - może nie powinienem był tego napisać na twoich
drzwiach, Nino. I nie zrobiłbym tego, gdybyś nie odmówił mi jednej jedynej szklaneczki
wina. To było wbrew prawu, rozumiesz? Bo zawsze ci płaciłem, więc nie miałeś powodu
mnie tak potraktować.
- Miałem, i to jeszcze jaki! - powiedział Nino. - Nie pamiętasz już, co było ze świętym
Antonim? Aha, teraz pobladłeś! Okpiłeś mnie dokumentnie i tego nie mogę ci darować!
- Ja ciebie?-wykrzyknął Nicola, dziko bijąc się pięścią w głowę. - Nie odwracaj kota
ogonem. To ty chciałeś mnie nabrać, ale ci się nie udało!
A sprawa wyglądała tak: w małym lokalu Nina wisiał na ścianie obrazek przedstawiający
świętego Antoniego. Był to oleo-
druk, który Nino kiedyś wyciął z jakiegoś pisma ilustrowanego.
Któregoś dnia Nicola chciał odkupić od Nina ten obrazek - bo uważał go za bardzo ładny. I
Nino tak zręcznie się targował, że w końcu Nicola zaofiarował mu w zamian swoje radio.
Nino śmiał się w duchu, bo oczywiście Nicola nie wyszedł na tym dobrze. Ubili interes.
Wtedy okazało się, że między obrazkiem a jego tekturową tylną ścianką tkwił banknot, o
którym Nino nic nie wiedział. Teraz on poczuł się poszkodowany i wpadł w gniew. Krótko
mówiąc zażądał od Nicoli zwrotu pieniędzy, bo nie należały do zamiany. Nicola odmówił i
dlatego Nino nie chciał mu podać wina. Tak się zaczął ich spór.
Kiedy obaj doszli do początku całej sprawy, umilkli na chwilę.
Potem Nino spytał:
- Powiedz no mi zupełnie szczerze, Nicola, czy wiedziałeś o tych pieniądzach już przed
zamianą, czy nie?
- Jasne, że wiedziałem, inaczej nie robiłbym zamiany.
- W takim razie musisz przyznać, żeś mnie oszukał!
- Dlaczego? To ty naprawdę nie wiedziałeś o tych pieniądzach?
- Nie, daję ci na to słowo!
- No, więc jednak chciałeś mnie nabrać. Inaczej, jak mógłbyś wziąć ode mnie radio za
bezwartościowy kawałek gazetowego papieru, hę?
- A skąd ty wiedziałeś o banknocie?
- Dwa wieczory wcześniej widziałem, jak jeden z gości wetknął tam pieniądze jako ofiarę na
świętego Antoniego.
Nino przygryzł wargę.
- Dużo ich było? ; <
- Ani mniej, ani więcej, niż warte jest moje radio.
- W takim razie - powiedział Nino głęboko zamyślony - w całym tym sporze chodzi tylko o
świętego Antoniego, którego wyciąłem z gazety.
Nicola podrapał się w głowę.
- Właściwie tak - mruknął. - Mogę oddać ci go z powrotem, Nino.
- Ależ skąd! - odparł Nino z godnością. - Zamiana to zamiana! Między ludźmi honoru
wystarcza przybicie interesu!
I nagle obaj zaczęli się śmiać. Zeszli z kamiennych stopni, spotkali się na środku
porośniętego trawą okrągłego placu.
16
1 7 wzięli się w objęcia i klepali nawzajem po plecach. Potem uścisnęli Momo i
powiedzieli: **r - Serdeczne dzięki!
\c* Kiedy po chwili odeszli, Momo długo jeszcze machała im ręką. Była zadowolona, że
między jej przyjaciółmi zapanowała znów zgoda. •
^
Innego dnia pewien chłopczyk przyniósł jej swojego kanarka, który nie chciał śpiewać. Było
to dla Momo o wiele trudniejsze zadanie. Cały tydzień musiała słuchać ptaszka, zanim znów
zaczął wyciągać swoje trele i radośnie śpiewać.
Momo słuchała wszystkiego, psów i kotów, świerszczy i żab, a nawet deszczu i wiatru w
drzewach. I wszystko to mówiło do niej własnym językiem.
Czasem wieczorem, kiedy wszyscy jej przyjaciele poszli do domu, siedziała jeszcze długo
sama w dużym, kamiennym ko-lisku starego teatru, nad którym rozpinało się błyszczące od
gwiazd niebo, i po prostu słuchała wielkiej ciszy.
Wtedy wydawało jej się, że siedzi w ogromnej muszli ucha nasłuchującego świata gwiazd. I
jakby słyszała cichą, a zarazem potężną muzykę, trafiającą w osobliwy sposób prosto do jej
serca.
W takie noce Momo miała szczególnie piękne sny.
A kto wciąż jeszcze sądzi, że przysłuchiwanie się to nic nadzwyczajnego, niech raz spróbuje,
czy potrafi tak słuchać.
2 - Momo
Rozdział trzeci Sztorm na niby i prawdziwa burza
Samo przez się było zrozumiałe, że Momo słuchając innych nie robiła różnicy między
dorosłymi i dziećmi. Ale dzieci przychodziły do starego amfiteatru jeszcze z innego powodu.
Odkąd Momo tu była, bawiły się tak dobrze, jak nigdy przedtem. Po prostu nie nudziły się ani
chwili. I nie dlatego, żeby Momo miała dobre pomysły. Nie, Momo po prostu była i bawiła
się razem z nimi. I właśnie dzięki temu - nie wiadomo dlaczego - samym dzieciom
przychodziły najlepsze pomysły. Wynajdywały co dzień nowe zabawy, i to jedną ładniejszą
od drugiej.
Kiedyś, pewnego dusznego, nużącego dnia, dziesięcioro czy jedenaścioro dzieci siedziało na
kamiennych stopniach, czekając na Momo, która poszła przejść się po okolicy amfiteatru, jak
to czasem robiła. Na niebie kłębiły się ciężkie, czarne chmury. Zanosiło się na burzę...
- Chyba pójdę do domu - powiedziała jedna z dziewczynek, która miała ze sobą małą
siostrzyczkę. - Boję się błyskawic i grzmotów.
- A w domu? - spytał chłopiec w okularach. - W domu się nie boisz?
- Owszem - odparła, dziewczynka.
- No, to równie dobrze możesz zostać tutaj - powiedział chłopiec.
Dziewczynka wzruszyła ramionami i kiwnęła głową. Po chwili zaś powiedziała:
- Ale może Momo w ogóle nie przyjdzie?
- No, to co ? - wmieszał się do rozmowy inny chłopiec, który wyglądał na trochę
zaniedbanego. - Możemy się przecież zabawić - także bez Momo.
- Dobrze, ale w co?
- Nie wiem. W cokolwiek.
- Cokolwiek nic nie znaczy. Kto ma jakiś pomysł?
- Ja - powiedział gruby chłopiec o wysokim jakby dziewczęcym głosie. - Możemy zabawić
się, że ta cała ruina to duży okręt, a my płyniemy na nim po nieznanych morzach i przeżywa-
ii
19 my przygody. Ja jestem kapitanem, ty jesteś pierwszym sternikiem, a ty badaczem
przyrody, profesorem, bo to jest wyprawa naukowa, rozumiecie? A reszta to marynarze.
- A kim jesteśmy my, dziewczynki?
- Wy jesteście marynarki. To statek przyszłości.
To był dobry plan! Spróbowali się bawić, ale nie bardzo się zgadzali i zabawa jakoś się im nie
udawała. Wkrótce wszyscy siedzieli znowu na kamiennych stopniach i czekali.
A potem wróciła Momo.
Fale z szumem rozbijały się o dziób. Statek badawczy „Argo" cicho kołysał się w górę i w dół
i spokojnie parł z największą szybkością ku Morzu Koralowemu. Odkąd sięgała ludzka
pamięć, żaden statek nie odważał się zapuszczać na te niebezpieczne wody, gdyż roiło się na
nich od mielizn, raf koralowych i nieznanych potworów morskich. A przede wszystkim szalał
tu tak zwany „wieczny tajfun", trąba powietrzna, która nigdy się nie uspokajała. Wciąż
wędrowała po tym morzu i szukała zdobyczy jak jakiś żywy, podstępny stwór. Nie sposób
było przewidzieć jej drogi. A co orkan raz chwycił w swoje olbrzymie szpony, tego nie
puszczał, dopóki nie zmiażdżył na drzazgi grubości zapałki. Co prawda statek „Argo" był
szczególnie dobrze uzbrojony na spotkanie z tą „wędrującą trąbą powietrzną". Cały był
zbudowany z błękitnej stali alamontowej, giętkiej i nie łamiącej się, jak klinga szpady.
Odlano go specjalną metodą, w całości, bez spojeń i nitów.
A jednak zapewne żaden inny kapitan i żadna inna załoga nie odważyliby się narażać na
grożące im olbrzymie niebezpieczeństwo. Ale kapitan Gordon był tak odważny. Dumnie
spoglądał z mostka kapitańskiego w dół na marynarzy i marynarki, wypróbowanych
fachowców w swoich specjalnościach. Obok kapitana stał pierwszy sternik, don Melu, wilk
morski dawnego pokroju, który przeżył już sto dwadzieścia siedem orkanów.
Nieco z tyłu, na pokładzie słonecznym, przebywał profesor Eisenstein, kierownik naukowy
wyprawy, z asystentkami Mauriną i Sarą, które dzięki swej wspaniałej pamięci zastępowały
mu całe biblioteki. Wszyscy troje stali pochyleni nad precyzyjnymi instrumentami i naradzali
się cicho w skomplikowanej mowie uczonych.
Trochę na uboczu siedziała na podwiniętych nogach piękna
tubylka Momosan. Od czasu do czasu badacz pytał ją o szczególne właściwości tego morza, a
ona odpowiadała mu w swoim dźwięcznym dialekcie hula, który tylko on rozumiał.
Celem wyprawy było zbadanie przyczyny „wędrującego tajfunu" i, jeśli to się uda, usunięcie
jej, aby po tym morzu mogły pływać także inne statki. Ale teraz jeszcze panował spokój i nic
nie zapowiadało huraganu. Nagle okrzyk marynarza w bocianim gnieździe wyrwał kapitana z
zamyślenia.
- Panie kapitanie! - zawołał przez zwinięte dłonie.- Albo zwariowałem, albo
rzeczywiście widzę tam przed nami szklaną wyspę!
Kapitan i don Melu natychmiast spojrzeli przez lunety. Również profesor i jego asystentki
zbliżyli się bardzo zainteresowani. Tylko piękna tubylka pozostała obojętna. Tajemnicze
obyczaje jej ludu zabraniały okazywać ciekawość. Wkrótce statek dopłynął do szklanej
wyspy. Profesor zszedł po sznurowej drabince, umocowanej na zewnętrznej ścianie statku, i
stanął na przezroczystym lądzie. Był on bardzo śliski i profesor Eisenstein z wielkim trudem
utrzymywał równowagę.
Wyspa była okrągła i miała w przybliżeniu średnicę dwudziestu metrów. Ku środkowi
wznosiła się jak kopuła. Kiedy profesor doszedł do jej wierzchołka, zobaczył wyraźnie
pulsujący blask głęboko wewnątrz wyspy.
Podzielił się swoim spostrzeżeniem z innymi, którzy w wielkim napięciu czekali przy relingu
statku.
- Wobec tego - powiedziała asystentka Maurina - mamy chyba do czynienia z oggelmumpf
bistrocinalis.
- Niewykluczone - odrzekła asystentka Sara - ale równie dobrze może to być slukula
tapetocifera.
Profesor Eisenstein wyprostował się, poprawił okulary i zawołał ku górze:
- Moim zdaniem chodzi tu o pewną odmianę zwykłego strumpfus quicinensus. Ale
pewność będziemy mogli mieć dopiero po zbadaniu całości od dołu.
Usłyszawszy to trzy marynarki, które poza tym były słynnymi nurkami wyczynowymi i
tymczasem przywdziały już ich ubiory, skoczyły do wody i pogrążyły się w błękitnej
głębinie.
Przez chwilę widać było na powierzchni morza tylko pęcherzyki powietrza, ale nieco później
wynurzyła się z wody jedna z dziewczyn, Sandra, i zawołała zdyszana:
20
21
- To olbrzymia mątwa! Tamte dwie marynarki dostały się w jej macki i nie mogą się z nich
uwolnić. Musimy im przyjść z pomocą, zanim będzie za późno!
I znowu pogrążyła się w morzu.
Natychmiast stu ludzi-żab pod dowództwem ich doświadczonego przywódcy Franco,
zwanego „Delfinem", rzuciło się w fale. Rozgorzała zacięta walka pod wodą, na której
powierzchni wystąpiła piana. Ale nawet tym ludziom nie udało się oswobodzić obu dziewcząt
ze straszliwego uścisku. Zbyt wielka była siła mątwy!
- Wydaje mi się - powiedział profesor do swoich asystentek zmarszczywszy czoło - że w tym
morzu coś powoduje pewnego rodzaju nienaturalnie bujne wzrastanie. To bardzo interesujące
!
Tymczasem kapitan Gordon i jego pierwszy sternik don Melu odbyli naradę i powzięli
decyzję.
- Wracać!-zawołał don Melu. - Wszyscy z powrotem na pokład ! Rozetniemy potwora na
dwie części, inaczej nie zdołamy oswobodzić dziewczyn.
„Delfin" i jego ludzie-żaby wspięli się na pokład. Statek „Argo" najpierw cofnął się trochę,
potem ż największą szybkością popłynął ku olbrzymiej mątwie. Dziób stalowego statku był
ostry jak brzytwa. Bezgłośnie i niemal bez dającego się odczuć wstrząsu rozciął olbrzymiego
głowonoga na pół. Było to wprawdzie trochę niebezpieczne dla nieszczęsnych uwięzionych
dziewcząt, ale pierwszy sternik don Melu najdokładniej obliczył ich położenie i przepłynął
między nimi. Natychmiast macki mątwy zwisły bezsilnie i dziewczęta mogły się wydostać z
ich uścisku.
Na statku powitano je radośnie. Profesor Eisenstein podszedł do nich i powiedział:
- To moja wina. Nie powinienem był was posyłać pod wodę. Wybaczcie, że naraziłem
was na niebezpieczeństwo!
- Nie ma pan za co przepraszać, panie profesorze - odpowiedziała jedna z dziewcząt, śmiejąc
się pogodnie - ostatecznie, po to wyruszyłyśmy na tę ekspedycję.
A druga dodała:
- Niebezpieczeństwo jest naszym zawodem.
Na dłuższą rozmowę nie było jednak czasu. Zajmując się ratowaniem dziewcząt kapitan wraz
z załogą zupełnie zapomnieli ó obserwacji iłłłdłia. Toteż dopiero teraz, w ostatniej chwili,
spo-
strzegli, że na horyzoncie pojawiła się „wędrująca trąba powietrzna" i z szaloną szybkością
zbliżała się do „Argo".
Pierwsza potężna fala chwyciła stalowy statek, uniosła go, powaliła na bok i cisnęła dobre
pięćdziesiąt metrów w dół. Już podczas tego pierwszego uderzenia połowa mniej
doświadczonych żeglarzy niż załoga „Argo" zostałaby zmyta z pokładu, a druga połowa
padłaby zemdlona. Jednakże kapitan Gordon stał na mostku kapitańskim szeroko
rozstawiwszy nogi, jakby się nic nie wydarzyło, a jego załoga trwała równie nieporuszona.
Tylko piękna tubylka Momosan, nieprzywykła do takich szaleńczych podróży morskich,
schroniła się do łodzi ratunkowej.
W ciągu paru sekund niebo zrobiło się czarne jak smoła. Trąba powietrzna z wyciem i hukiem
runęła na statek, ciskała nim w górę i głęboko w dół. Wydawało się, że jej wściekłość
wzmaga się z minuty na minutę, ponieważ nie może pokonać stalowego „Argo".
Kapitan spokojnym głosem wydawał rozkazy, które następnie pierwszy sternik głośno
wykrzykiwał. Każdy był na swoim miejscu. Nawet profesor Eisenstein i jego asystentki nie
pozostawili swoich instrumentów na łaskę losu. Obliczali, gdzie musi się znajdować oko
tajfunu, gdyż do niego powinni dopłynąć. Kapitan w głębi ducha podziwiał zimną krew
uczonego, który przecież nie był, tak jak on i jego ludzie, oswojony z morzem. Pierwsza
błyskawica rozdarła niebo i piorun uderzył w stalowy kadłub statku, który oczywiście został
naładowany elektrycznością. Czegokolwiek któryś z ludzi dotknął, sypały się iskry. Ale
załoga „Argo" przeszła wielomiesięczny trening trudnych ćwiczeń. I nikt się nie przejmował
tym zjawiskiem.
Tyle że cieńsze części statku, stalowe liny i żelazne pręty, zaczęły się żarzyć jak drucik w
lampce elektrycznej, co załodze nieco utrudniało pracę mimo azbestowych rękawic. Na
szczęście żarzenie ustało, bo teraz lunął deszcz, jakiego żaden z uczestników wyprawy - z
wyjątkiem don Melu - jeszcze nie widział, deszcz tak gęsty, że wkrótce zabrakło powietrza.
Załoga musiała nałożyć maski dla nurków i użyć przyrządów do oddychania.
Błyskawica za błyskawicą i grzmot za grzmotem! Wyjący huragan! Fale wysokości domu i
biała piana!
„Argo" pracując wszystkimi maszynami na pełnych obrotach, przebijał się metr po metrze
naprzód ku żywiołowi tajfunu. Zarówno maszyny, jak i palacze na dole w kotłowni, dawali
22
23 z siebie wszystko. Związali się ze sobą grubymi linami, aby potworne przechyły i zrywy
statku nie zepchnęły ich w otwartą ognistą paszczę kotłów parowych.
Wreszcie dotarli do samego jądra trąby powietrznej. Ale cóż za widok otworzył się przed ich
oczami!
Na powierzchni morza, która tu była gładka jak lustro, bo siła tajfunu po prostu spłaszczyła
wszystkie fale, tańczył jakiś olbrzymi stwór. Stał on na jednej nodze, ku górze był coraz
grubszy i wyglądał jak grający bąk wielkości góry. Wirował dokoła samego siebie tak prędko,
że nie można było dostrzec szczegółów.
- To sum-sum gumilastikum! - wykrzyknął profesor z zachwytem, trzymając mocno okulary,
które ulewny deszcz wciąż mu zsuwał z nosa.
- Mógłby pan to bliżej wyjaśnić? - mruknął don Melu. - Jesteśmy zwykłymi żeglarzami i...
- Proszę nie przeszkadzać profesorowi w badaniach - przerwała mu asystentka Sara. -
Zdarzyła nam się jedyna okazja. To kręcące się zjawisko pochodzi zapewne jeszcze z
najwcześniejszej epoki rozwoju Ziemi. Musi mieć przeszło miliard lat. Dziś spotyka się już
tylko jego mikroskopijne odmiany, obserwowane czasem w sosie pomidorowym i, rzadziej
jeszcze, w zielonym atramencie. Egzemplarz tej wielkości jest prawdopodobnie jedynym
dotychczas istniejącym.
- Ale my jesteśmy tu po to - zawołał kapitan przekrzykując, wycie huraganu - aby usunąć
przyczynę „wiecznego tajfunu". Profesor powinien nam więc powiedzieć, w jaki sposób
można tego potwora zmusić do zatrzymania się!
- Tego - odparł profesor - i ja nie wiem. Nauka nie miała przecież jeszcze okazji
przeprowadzić badań.
- Dobrze - oświadczył kapitan. - Ostrzelamy to najpierw i zobaczymy, co się stanie.
- To straszne! - lamentował profesor. - Brać pod ostrzał - jedyny egzemplarz sum-sum
gumilastikum!
Ale kontrafikcyjne działo było już wycelowane.
- Ognia! - wydał rozkaz kapitan.
Niebieski płomień długości kilometra wystrzelił z podwójnych luf. Oczywiście nie było tego
słychać, bo jak wiadomo działo kontrafikcyjne strzela proteiną.
Świecący pocisk poleciał ku sum-sum, został jednak przyciągnięty i odrzucony przez
olbrzymią trąbę, kilka razy okrążał ją
coraz prędzej, wreszcie siła żywiołu poderwała go w górę, gdzie zniknął w gęstwie czarnych
chmur.
- To bezcelowe!-zawołał kapitan. - Koniecznie musimy podpłynąć jeszcze bliżej!
- Nie możemy! - odkrzyknął don Melu. - Maszyny pracują pełną parą. Ale to wystarcza
tylko, aby nas huragan nie zniósł z powrotem.
- Ma pan jakiś projekt, profesorze? - spytał kapitan.
Ale profesor tylko wzruszył ramionami, a jego asystentki także nie wiedziały, co poradzić.
Wyglądało na to, że trzeba będzie przerwać nieudaną wyprawę.
W tej chwili ktoś pociągnął profesora za rękaw. Była to piękna tubylka.
- Malumba! - powiedziała z pełnym wdzięku gestem.- Malumba oisitu sono! Erweini samba
insaltu lolobindra. Kra-muna heu beni beni sadogau.
- Babalu? -spytał zdziwiony profesor. - Didi maha fei-nosi intu ge doinen malumba?
Piękna tubylka gorliwie potaknęła głową i odpowiedziała:
- Dodo um aufu sulamat wawada.
- Oi-oi - odparł profesor, w zamyśleniu głaszcząc brodę.
- Czego ona chce? - spytał pierwszy sternik.
- Mówi - objaśnił profesor - że jej lud zna prastarą pieśń, którą można uśpić
„wędrujący tajfun", jeśli ktoś ma odwagę ją zaśpiewać.
- Koń by się uśmiał! - mruknął don Melu. - Kołysanka dla orkanu!
- Co pan o tym myśli, profesorze? - dopytywała się asystentka Sara. - Czy to możliwe?
- Nie wolno mieć uprzedzeń - powiedział profesor Eisen-stein. - Częstokroć w tradycjach
tubylców tkwi jądro prawdy. Może pewne określone drgania tonów mają jakiś szczególny
wpływ na sum-sum gumilastikum. Po prostu za mało jeszcze wiemy o jego warunkach życia.
- No, w każdym razie to nie zaszkodzi - oświadczył kapitan. - Więc powinniśmy spróbować.
Profesor zwrócił się do pięknej tubylki i powiedział:
- Malumba didi oisafal huna-huna, wawadu? Momosan skinęła głową i zaczęła swoją
osobliwą pieśń, złożoną tylko z paru powtarzających się tonów.
24
Eni meni allubeni wanna tai susura teni!
Klaskała przy tym w ręce i skakała w koło do taktu.
Prostą melodię i słowa łatwo było zapamiętać. Toteż inni stopniowo przyłączyli się do śpiewu
i wkrótce cała załoga klaskała w ręce i skakała do taktu. Dość dziwny wydawał się widok
starego wilka morskiego don Melu i samego profesora, którzy śpiewali i klaskali jak dzieci na
placu zabaw.
I rzeczywiście nastąpiło to, w co nikt z nich nie wierzył! Olbrzymia trąba zaczęła wirować
coraz wolniej, wreszcie zatrzymała się i pogrążyła w morzu. Masy wody z grzmotem
zamknęły się nad nią. Huragan nagle ucichł, deszcz przestał padać, niebo przejaśniło się i
pobłękitniało, a fale morskie spokojnie pluskały. „Argo" kołysał się leciutko na błyszczącym
lustrze wody, jak gdyby panowała tu zawsze głęboka cisza.
- Ludzie! - powiedział kapitan z uznaniem spoglądając w oczy każdemu z członków załogi. -
A więc dokonaliśmy tego! - Wszyscy wiedzieli, że kapitan nigdy dużo nie mówi. Tym
cenniejsze było, że teraz dodał jeszcze: - Jestem z was dumny!
- Zdaje mi się - powiedziała dziewczynka, która miała ze sobą małą siostrzyczkę - ze
naprawdę padało. W każdym razie ja zupełnie przemokłam.
Rzeczywiście tymczasem przeszła burza. I przede wszystkim dziewczynka z małą
siostrzyczką dziwiła się, że dopóki była na stalowym statku, zupełnie zapomniała o strachu
przed błyskawicami i grzmotami.
Chwilę jeszcze rozmawiali o swojej przygodzie i opowiadali sobie nawzajem szczegóły
własrtych przeżyć. Później rozstali się, aby wrócić do domu i osuszyć ubranie.
Tylko jedno z dzieci było niezupełnie zadowolone z przebiegu zabawy, a mianowicie
chłopiec w okularach.
Żegnając się z Momo powiedział:
- Szkoda, żeśmy po prostu zatopili sum-sum gumilastikum. Ostatni egzemplarz tego rodzaju!
Doprawdy, chętnie bym go trochę dokładniej zbadał.
Ale co do jednego wszyscy byli zgodni: tak jak u Momo, nigdzie nie można było się bawić.
26
Rozdział czwarty Małomówny stary człowiek i młody gaduła
Jeśli nawet ktoś ma wielu przyjaciół, to zawsze niektórzy z nich są szczególnie bliscy i
lubiani. To samo było z Momo.
Miała ona dwóch najlepszych przyjaciół, którzy co dzień ją odwiedzali i dzielili się z nią
wszystkim, co mieli. Jeden z nich był młody, a drugi stary. I Momo nie umiałaby powiedzieć,
którego bardziej lubi.
Stary nazywał się Beppo Zamiatacz Ulic. W rzeczywistości miał zapewne inne nazwisko,
ponieważ jednak był z zawodu zamiataczem ulic i wszyscy go tak nazywali*-, więc sam
siebie również tak nazywał.
Beppo Zamiatacz Ulic mieszkał w pobliżu amfiteatru w cha-tynce, którą sam sobie zbudował
z cegieł, kawałków blachy falistej i papy. Beppo był bardzo niski, a w dodatku zawsze trochę
zgarbiony, tak że niewiele tylko przewyższał wzrostem Momo. Wielką głowę, na której
sterczała krótka, siwa czupryna, trzymał zawsze nieco pochyloną na bok, a na nosie miał małe
okulary.
Niektórzy uważali, że Beppo Zamiatacz Ulic ma trochę źle w głowie. Powodem tego było, ze
na wszelkie pytania tylko miło się uśmiechał, ale nic nie odpowiadał. Zastanawiał się. I jeśli
nie uważał odpowiedzi za potrzebną, to milczał. Jeśli zaś uważał ją za potrzebną, to rozmyślał
o niej. Czasem trwało dwie godziny, czasem nawet cały dzień, zanim odpowiedział.
Tymczasem, oczywiście, pytający zapominał o swoim pytaniu i słowa Beppa wydawały mu
się dziwaczne.
Ale Momo umiała długo czekać i rozumiała, co Beppo mówi. Wiedziała, że się nie śpieszy,
aby nigdy nie powiedzieć nieprawdy. Sądził bowiem, że całe nieszczęście świata pochodzi z
kłamstw, umyślnych, ale i nieumyślnych, spowodowanych pośpiechem lub niedokładnością.
Co dzień, jeszcze na długo przed świtem, Beppo jechał na swoim starym piszczącym rowerze
do miasta, do pewnego wielkiego budynku. Tam czekał z kolegami na dziedzińcu, po czym
dawano mu miotłę i wózek i przydzielono którąś ulicę do zamiatania.
Beppo lubił te godziny przed świtem, kiedy miasto jeszcze 28 spało. Pracę wykonywał
chętnie i starannie. Wiedział, że jest ona bardzo potrzebna.
Kiedy zamiatał ulicę, robił to powoli, ale bez przerw: po każdym kroku brał oddech, po
każdym oddechu machał miotłą. Krok - oddech - zamach miotłą. Krok - oddech - zamach
miotłą. Czasem zatrzymywał się na chwilkę i spoglądał zamyślony. Potem znów to samo:
krok - oddech - zamach miotłą...
Szedł naprzód zostawiając za sobą czystą ulicę, a przed sobą mając zaśmieconą, i wtedy
przychodziły mu często do głowy wielkie myśli. Były to jednak myśli nie ujęte w słowa i
trudno się było nimi z kimś podzielić, jak zapachem, który się tylko wspomina, albo barwą, o
której się śniło. Kiedy po pracy Beppo przesiadywał u Momo, tłumaczył jej swoje wielkie
myśli. A że ona słuchała go w swój szczególny sposób, język mu się rozwiązywał i wtedy
znajdował właściwe słowa.
- Widzisz, Momo - mówił na przykład - to jest tak: czasem człowiek ma przed sobą
długą ulicę; myśli, że ona jest okropnie długa, że nikt nie poradzi sobie z tą pracą. - Przez
chwilę w milczeniu spoglądał przed siebie, potem ciągnął: - Wtedy człowiek zaczyna się
śpieszyć. I śpieszy się coraz bardziej. Ile razy spojrzy, widzi, że nie ubywa przed nim ulicy.
Więc wytęża się, zaczyna się bać, wreszcie nie może złapać tchu i ustaje. A ulica wciąż
jeszcze biegnie przed nim. Tak nie można postępować.
Znów się zastanawiał. Potem ciągnął dalej:
- Nie wolno myśleć naraz o całej ulicy, rozumiesz? Trzeba myśleć tylko o następnym kroku,
o następnym oddechu, o następnym machnięciu miotłą. I zawsze tylko o następnym. - I
znowu zastanawiał się, zanim dodał: - Wtedy to sprawia przyjemność; to jest ważne, wtedy
wykonuje się dobrze swoją pracę. Tak powinno być.
I po dłuższej przerwie mówił:
- Nagle człowiek spostrzega, że krok po kroku zamiótł całą ulicę. Wcale nie zauważył,
kiedy to zrobił, i nie stracił tchu. - Kiwnął głową i zakończył: -To jest ważne.
Albo innym razem Beppo usiadł w milczeniu obok Momo, a ona zauważyła, że się namyśla i
chce powiedzieć coś szczególnego. Nagle spojrzał jej w oczy i zaczął:
- Poznałem nas, ciebie i siebie. - Długo trwało, zanim cichym głosem znów zaczął mówić.
- To się zdarza czasem,
29 w południe, kiedy wszystko śpi w upale. Wtedy świat staje się przejrzysty. Jak rzeka,
rozumiesz? Można zobaczyć dno. Kiwnął głową, pomilczał, później ciągnął jeszcze ciszej:
- Tam na dnie leżą inne czasy.
I znowu długo się namyślał, szukał właściwych słów. Widocznie ich jednak nie znalazł, bo
nagle odezwał się zupełnie zwykłym tonem:
- Dziś zamiatałem pod starym murem miejskim. Jest w nim pięć cegieł innego koloru.
Rozumiesz mnie?
I napisał palcem na piasku duże T. Patrzył na nie przechyliwszy głowę, potem nagle szepnął:
- Poznałem je. - I po chwili ciągnął zacinając się: -To były inne czasy, wtedy, kiedy ten mur
budowano. - Dużo ludzi przy nim pracowało. Ale dwóch z nich wmurowało w niego te cegły.
To był znak, rozumiesz?. Poznałem je.
Przesunął dłonią po oczach. Widocznie to, co miał powiedzieć, wymagało dużego wysiłku, bo
kiedy znów się odezwał, z trudem wymawiał słowa:
- Ci dwaj wyglądali wtedy zupełnie inaczej. - Potem dokończył niemal z gniewem:-Ale ja
ich poznałem - ciebie i siebie. Poznałem nas!
Doprawdy nie można było ludziom brać za złe, że uśmiechali się słuchając Beppa Zamiatacza
Ulic, a niektórzy za jego plecami stukali się w czoło. Ale Momo lubiła go i wszystkie jego
słowa przechowywała w sercu.
Drugi najlepszy przyjaciel Momo był młody i pod każdym względem różnił się od Beppa
Zamiatacza Ulic. Był on ładnym chłopcem o rozmarzonych oczach, ale wprost
niepohamowanym języku. Zawsze był gotów do żartów i figli, a śmiał się tak szczerze, że
słuchający musiał chcąc nie chcąc śmiać się razem z nim. Nazywał się Girolamo, ale wołano
na niego Gigi.
Ponieważ starego Beppa nazwaliśmy według jego zawodu, tak samo postąpimy z Gigim,
mimo że właściwie nie miał prawdziwego zawodu. Nazwijmy go więc Gigi Oprowadzacz.
Ale, jak już wspomnieliśmy, oprowadzanie było tylko jednym z wielu zawodów, jakie
wykonywał zależnie od okoliczności, i wcale nie był urzędowym przewodnikiem. Jedyną
oznaką przewodnika, jaką miał, była czapka z daszkiem. Wkładał ją natychmiast, kiedy
spotykał paru turystów błąkających się po okolicy. Wtedy podchodził do nich z poważną
miną i proponował, że ich oprowadzi i wszystko im objaśni. Jeśli turyści na to przystawali,
'zabierał się do dzieła i plótł im duby smalone. Z taką szybkością opowiadał zmyślone
wydarzenia, podawał imiona i daty, że biednym słuchaczom zaczynało się kręcić w głowie.
Niektórzy zauważali to i źli odchodzili, większość jednak brała wszystko za dobrą monetę i
płaciła tez dobrymi monetami, kiedy Gigi na zakończenie podsuwał im czapkę.
Ludzie z sąsiedztwa śmieli się z pomysłów Gigiego, ale czasem i oni mieli niepewne miny i
mówili, że nie uchodzi, aby za zmyślone historie brać pieniądze.
- Tak przecież robią wszyscy pisarze - tłumaczył się Gigi. - I czy ci ludzie nie dostali
nic za swoje pieniądze? Mówię wam, że dostali właśnie to, czego pragnęli! Co za różnica,
czy wszystko to jest opisane w jakiejś uczonej księdze, czy nie? Kto wam może powiedzieć,
czy historie z uczonych ksiąg nie są także zmyślone, tylko że nikt już o tym nie wie?
A innym razem mówił:
- Ach, co w ogóle znaczy prawda albo nieprawda? Kto może wiedzieć, co się działo przed
tysiącem albo dwoma tysiącami lat? Może wy to wiecie?
- Nie - przyznawali.
- No, więc! -wołał Gigi Oprowadzacz. - W takim razie jak możecie twierdzić, że moje
historie są nieprawdziwe? Mogły się przecież przypadkiem zdarzyć. W takim razie
powiedziałem najprawdziwszą prawdę!
Trudno było coś temu zarzucić. Tak, jeśli chodzi o obrotny język, nikt nie mógł się równać z
Gigim.
Niestety jednak bardzo rzadko przychodzili turyści, którzy chcieli zwiedzić amfiteatr, Gigi
musiał więc chwytać się innych zawodów. Bywał, zależnie od okoliczności, dozorcą w parku,
świadkiem na ślubie, wyprowadzał psy na spacer, nosił miłosne listy, brał udział w
pogrzebach, sprzedawał pamiątki, dostarczał pożywienia dla kotów i robił jeszcze wiele
innych rzeczy.
Ale Gigi marzył o tym, żeby kiedyś być sławnym i bogatym. Mieszkałby wtedy w bajecznie
pięknym domu, otoczonym ogrodem, jadłby z pozłacanych talerzy i sypiał na jedwabnych
poduszkach. Widział siebie samego w blasku przyszłej sławy, jak
30
3 1 słońce, którego promienie już teraz, w jego nędzy, ogrzewały go, można by powiedzieć,
z odległości.
- I dopnę tego! -wołał, kiedy inni śmiali się z jego marzeń. - Jeszcze sobie przypomnicie
moje słowa!
Sam jednak nie umiałby powiedzieć, w jaki sposób tego dopnie. Bo o niezmordowanej
pracowitości i ciężkiej pracy nie miał wielkiego wyobrażenia.
- To żadna sztuka - mówił do Momo - w taki sposób niech się bogaci, kto chce. Spójrz tylko,
jak wyglądają ci, którzy sprzedali swoje życie i duszę za odrobinę dobrobytu! Nie, nie będę
tak postępował, ja nie. Nawet jeśli często brak mi pieniędzy na filiżankę kawy - Gigi jest
zawsze Gigim!
Można by sądzić, że to niemożliwe, aby dwaj tak różni ludzie, o tak odmiennych
zapatrywaniach na świat i życie, jakimi byli Gigi Oprowadzacz i Beppo Zamiatacz Ulic,
przyjaźnili się ze sobą. A jednak tak właśnie było. Co dziwniejsze, stary Beppo był jedynym
człowiekiem, który nigdy nie ganił lekkomyślności Gigiego. I równie dziwne, że właśnie
tylko gaduła Gigi nigdy nie drwił ze starego dziwaka Beppa.
Powodem tego był zapewne sposób, w jaki Momo słuchała ich obu.
Żadne z nich trojga nie przeczuwało, że wkrótce na ich przyjaźń padnie cień. I nie tylko na
ich przyjaźń, ale na całą okolicę - cień, który rósł i rósł i już teraz rozprzestrzeniał się, ciemny
i zimny, na całe wielkie miasto.
Był to bezgłośny i niedostrzegalny podbój, który co dzień dalej parł naprzód i przed którym
nikt się nie bronił, bo nikt go naprawdę nie zauważał. A kim byli zdobywcy?
Nawet stary Beppo, który widział nieraz to, czego inni nie widzieli, nie zauważył szarych
panów, których coraz więcej kręciło się po wielkim mieście i którzy, jak się wydawało,
niezmordowanie byli czymś zajęci. A przecież nie byli niewidzialni. Widziało się ich, a
zarazem nie widziało. Umieli w jakiś niesamowity sposób nie zwracać na siebie uwagi, tak ze
po prostu nie patrzyło się na nich albo też natychmiast się o nich zapominało. Tak więc mogli
pracować ukradkiem, właśnie dlatego, że się nie ukrywali. ? A ponieważ nie zwracali niczyjej
uwagi, nikt sobie oczywiście nie zadawał pytania, skąd przybyli i nadal przybywają, bo było
ich co dzień więcej.
Jeździli eleganckimi, szarymi samochodami po ulicach, weno-
dzili do wszystkich domów, siadywali we wszystkich restauracjach. Często zapisywali coś w
swoich notesikach.
Byli ubrani od stóp do głów na szaro w odcieniu pajęczyny. Nawet ich twarze wyglądały jak
spopielałe. Mieli na głowach okrągłe, sztywne kapelusze i palili małe, popielate cygara.
Każdy z nich miał zawsze przy sobie ołowianoszarą teczkę.
Gigi Oprowadzacz także nie zauważył, że wielokrotnie już wielu szarych panów kręciło się w
okolicy amfiteatru i zapisywało coś w notesikach.
Tylko Momo obserwowała ich, gdy pewnego wieczora ciemne sylwetki pojawiły się na
najwyższym piętrze ruiny. Dawali sobie jakieś znaki, a potem pochylili ku sobie głowy, jakby
się nad czymś naradzali. Momo nic nie mogła dosłyszeć, ale nagle zrobiło jej się zimno jak
nigdy dotąd. Nic nie pomogło, że otuliła się szczelniej swoim obszernym kubrakiem, bo nie
było to zwyczajne zimno.
Później szarzy panowie odeszli i odtąd się już nie pojawiali.
Tego wieczora Momo nie słyszała cichej, a zarazem potężnej muzyki, jak dawniej. Ale
nazajutrz życie potoczyło się jak zwykle i dziewczynka nie myślała już o osobliwych
gościach. I ona także o nich zapomniała.
32
Rozdział piąty Opowiadania dla wielu i opowiadania dla jednej
Stopniowo Momo stała się niezbędna dla Gigiego Oprowadzacza. O ile można to w ogóle
powiedzieć o tak lekkomyślnym młodym człowieku, Gigi głęboko pokochał tę małą,
rozczochraną dziewczynkę i najchętniej brałby ją wszędzie ze sobą.
Jak już wiemy, opowiadanie historii było jego prawdziwą namiętnością. A właśnie jeśli o to
chodzi, zaszła w nim zmiana, którą sam odczuwał. Dawniej bowiem jego opowiadania nieraz
wypadały mizernie, po prostu nic odpowiedniego nie przychodziło mu do głowy, czasem
powtarzał się albo sięgał do jakiegoś filmu, który oglądał, czy też historii przeczytanej w
gazecie. Można by powiedzieć, że jego opowiadania chodziły na piechotę, ale odkąd poznał
Momo nagle wyrosły im skrzydła.
Zwłaszcza kiedy Momo była przy nim i słuchała, wtedy fantazja Gigiego rozkwitała jak łąka
na wiosnę. Dzieci i dorośli tłoczyli się wokół niego. Mógł teraz opowiadać historie, które w
wielu częściach ciągnęły się całymi tygodniami, i był niewyczerpany w swoich pomysłach.
Zresztą sam siebie słuchał z takim napięciem, jak inni go słuchali, bo nie miał pojęcia, dokąd
zaprowadzi go jego fantazja.
Kiedy czasem przychodzili turyści pragnąc zwiedzić amfiteatr (Momo siadywała wtedy na
uboczu na kamiennych stopniach), Gigi zaczynał w ten sposób:
- Szanowni państwo! Jak wam zapewne wiadomo, cesarzowa Sztrapacja Augustyna
prowadziła niezliczone wojny, aby obronić swoje cesarstwo od ataków Drgaczy i Wahaczy.
Kiedyś, gdy znów podbiła te ludy, była tak rozgniewana na nie z powodu nieustannych
napaści, iż zagroziła wycięciem ich w pień, chyba że król Xaxotraxolus odda jej za karę swoją
złotą rybkę.
W tych czasach bowiem, proszę państwa, złote rybki nie były jeszcze znane w tym kraju.
Cesarzowa Sztrapacja jednak dowiedziała się od pewnego wędrowca, że ów król
Xaxotraxolus ma niedużą rybkę, która po wyrośnięciu zamieni się w czyste złoto. Cesarzowa
pragnęła więc koniecznie posiąść to osobliwe stworzenie.
Król Xaxotraxolus śmiał się w kułak. Złotą rybkę, którą istotnie 34 posiadał, ukrył pod
swoim łóżkiem. Cesarzowej zaś posłał zamiast niej młodego wieloryba w wazie ozdobionej
drogimi kamieniami.
Cesarzowa była co prawda trochę zaskoczona wielkością zwierzęcia, bo wyobrażała sobie, że
złota rybka jest mniejsza, ale powiedziała sobie: im większa, tym lepiej, bo kiedyś da więcej
złota. Wprawdzie niepokoiło ją, że ta złota rybka nie lśni ani trochę złotem. Jednak poseł
króla Xaxotraxolusa wyjaśnił jej, że rybka zamieni się w złoto, dopiero kiedy wyrośnie, nie
wcześniej. Konieczne jest zatem, aby nie zakłócać niczym jej rozwoju. I królowa zadowoliła
się tym wyjaśnieniem.
Młoda ryba rosła z dnia na dzień i pochłaniała olbrzymie ilości pożywienia. Ale cesarzowa
Sztrapacja nie była przecież uboga, więc ryba dostawała tyle, ile mogła strawić, robiła się
gruba i tłusta. Wkrótce już waza okazała się dla niej za mała.
„Im większa, tym lepiej" - powiedziała znowu cesarzowa i rozkazała przenieść rybę do swojej
wanny.
Jednakże niewiele czasu minęło, a ryba nie mieściła się już w wannie. Rosła i rosła. Teraz
trzeba było przenieść ją do basenu kąpielowego. Transport jej był dość trudny, bo ryba
ważyła już tyle, ile waży wół. Jeden z dźwigających ją niewolników pośliznął się, a
cesarzowa kazała nieszczęśliwca natychmiast rzucić lwom na pożarcie, bo ryba była dla niej
wszystkim.
Co dzień przesiadywała godzinami na obrzeżu basenu i przyglądała się, jak ryba rośnie.
Myślała tylko o mnóstwie złota, bo, jak wiadomo, prowadziła luksusowe życie, więc nigdy
nie miała dosyć pieniędzy.
„Im większa, tym lepiej" - coraz to mruczała cesarzowa pod nosem.
Zdanie to zostało ogłoszone jako ogólna wytyczna i spiżowymi literami wypisane na
wszystkich gmachach państwowych.
W końcu jednak rybie zrobiło się za ciasno i w cesarskim basenie. Wtedy cesarzowa
rozkazała wznieść ten budynek, który państwo widzicie przed sobą. Było to olbrzymie,
okrągłe akwarium, napełnione po brzegi wodą, i ryba mogła wreszcie rozprostować się w nim
wygodnie.
Teraz cesarzowa raczyła osobiście przesiadywać w dzień i w noc przy akwarium i patrząc na
ogromną rybę obserwowała, czy zamienia się już w złoto. Nie ufała bowiem nikomu, ani swo-
35 im niewolnikom, ani krewnym, i bała się, że ktoś mógłby ukraść jej rybę. Siedziała więc
tam, chudła z lęku i zmartwienia coraz bardziej, ani na chwilę nie przymykała oczu i czuwała
nad rybą, która wesoło pluskała w akwarium i ani myślała zamienić się w złoto. Coraz
bardziej też cesarzowa zaniedbywała sprawy państwowe.
Właśnie na to czekali Drgacze i Wahacze. Pod przewodem króla Xaxotraxolusa podjęli
ostatnią kampanię i w mgnieniu oka zajęli całe cesarstwo. Nie spotkali w swym pochodzie ani
jednego żołnierza, a ludności i tak było wszystko jedno, kto nią włada.
Kiedy cesarzowa Sztrapacja dowiedziała się wreszcie o całej tej sprawie, wykrzyknęła znane
słowa: „Biada mi! O, że też..."
Dokończenia, niestety, historia nam nie przekazała. Pewne natomiast jest, że cesarzowa
rzuciła się do akwarium i utonęła obok ryby, która stała się grobem jej wszystkich nadziei.
Król Xaxotraxolus zaś kazał dla uczczenia zwycięstwa zarżnąć wieloryba i cała ludność przez
tydzień jadła smażone filety.
Widzicie więc, państwo, dokąd może prowadzić łatwowierność !
Na tych słowach Gigi skończył swoje oprowadzanie, a słuchacze byli wyraźnie pod jego
wrażeniem. Spoglądali na ruinę z wielką czcią. Tylko jeden, bardziej podejrzliwy, spytał:
- A kiedy to wszystko się wydarzyło?
Ale Gigi nie dał się zbić z tropu i odpowiedział:
- Jak wiadomo, cesarzowa Sztrapacja żyła współcześnie ze słynnym filozofem Nojozjuszem
Starszym.
Pytający nie chciał się, oczywiście, przyznać, że nie ma pojęcia, kiedy żył słynny filozof
Nojozjusz Starszy, powiedział więc tylko:
- Aha, dziękuję.
Wszyscy słuchacze byli bardzo zadowoleni i mówili, ze to oprowadzanie opłaciło im się i że
nikt jeszcze nie opisywał im tych dawnych czasów tak obrazowo i ciekawie. Potem Gigi
podsuwał skromnie swoją czapkę z daszkiem, a ludzie okazywali mu swą hojność. Nawet ów
podejrzliwiec wrzucił do czapki parę monet. Należy zaznaczyć, że odkąd Momo się
przysłuchiwała, Gigi nigdy nie opowiadał dwa razy tej samej historii. To by go nudziło.
Kiedy wśród słuchaczy była Momo, wydawało mu się, że jakaś śluza się w nim otwierała i
płynęły, tryskały z niej wciąż nowe pomysły, tak że nie musiał się w ogóle zastanawiać.
Przeciwnie, często próbował nawet je pohamować, aby nie
1
posunąć się znów za daleko, tak jak wtedy, kiedy dwie wytworne, starsze panie z Ameryki
skorzystały z jego usług. Napędził im nie byle jakiego stracha, opowiadając, co następuje:
- Oczywiście nawet i u was, wielce szanowne panie, w waszej pięknej, wolnej Ameryce,
wiadomo, że okrutny tyran Mak-sencjusz, zwany „Krwawym", powziął plan zmienienia
całego świata według swoich wyobrażeń. Ale cokolwiek przedsiębrał, okazywało się, że
ludzie się nie zmieniali i po prostu nie dawali się zmieniać. I tak tyran na stare lata popadł w
szaleństwo. Jak panie oczywiście wiedzą, nie istnieli wtedy jeszcze lekarze dusz, którzy
umieliby poradzić na taką chorobę. Trzeba więc było pozwolić mu szaleć, jak chciał. Ale on
wpadł na pomysł, aby odtąd istniejący świat pozostawić własnemu losowi, stworzyć zaś inny,
nowiuteńki świat.
Rozkazał więc, aby zbudowano globus wielkości starej Ziemi, na którym miały być
oznaczone z największą dokładnością wszystkie domy i drzewa, góry i morza, i rzeki. Pod
groźbą kary śmierci cała ówczesna ludzkość zmuszona była do udziału w pracy nad tym
monstrualnym dziełem. Najpierw zbudowano cokół, na którym miał stanąć olbrzymi globus. I
właśnie ruinę tego cokołu macie, szanowne panie, przed sobą.
Później zabrano się do budowy samego globusa, ogromnej kuli wielkości Ziemi. A gdy
ukończono kulę, odrobiono na niej starannie wszystko, co znajdowało się na Ziemi.
Naturalnie, do budowy tego globusa potrzeba było bardzo dużo materiału, a nie można go
było wziąć znikąd indziej, tylko z Ziemi. Tak więc Ziemia coraz bardziej malała, gdy
tymczasem globus coraz bardziej rósł.
Kiedy nowy świat został wreszcie ukończony, trzeba było użyć ostatniego kamyczka, jaki
pozostał jeszcze ze starej Ziemi. No i, oczywiście, wszyscy ludzie przenieśli się na nowy
globus, bo przecież stara Ziemia została całkowicie zużyta. Gdy Maksen-cjusz zrozumiał, że
wszystko zostało po staremu, zasłonił głowę togą i odszedł. Ludzie nigdy nie dowiedzieli się,
dokąd.
Widzicie panie to lejowate zagłębienie, które do dziś pozostało w ruinie? Było ono kiedyś
fundamentem, spoczywającym na powierzchni starej Ziemi. Muszą więc panie wyobrazić
sobie całość zupełnie odwrotnie.
Obie wytworne starsze panie z Ameryki pobladły, a jedna z nich zapytała:
38
39 - A gdzie się podział globus?
- Ależ panie stoją na nim! - odpowiedział Gigi. - Dzisiejszy świat, proszę pani, jest przecież
nowym globusem.
Wtedy wytworne starsze panie krzyknęły z przerażenia i rzuciły się do ucieczki. Gigi na
próżno podsuwał im czapkę.
Najbardziej jednak lubił Gigi opowiadać swoje historie tylko małej Momo, kiedy nikt prócz
niej się nie przysłuchiwał. Przeważnie były to bajki, bo Momo najchętniej ich słuchała, i
prawie zawsze bohaterami ich byli Gigi i Momo. Bajki te były też przeznaczone tylko dla
nich dwojga i różniły się zupełnie od tego, co Gigi opowiadał innym.
Pewnego ładnego, ciepłego wieczora siedzieli oboje cicho w najwyższym rzędzie kamiennych
stopni. Na niebie zabłysły już pierwsze gwiazdy, a duży, srebrny księżyc wschodził nad
czarnymi sylwetkami pinii.
- Opowiesz mi baśń? - poprosiła cichutko Momo.
, - Dobrze - odpowiedział Gigi. - O kim ma ona być?
- Najlepiej o Momo i o Girolamo.
Gigi zastanawiał się przez chwilę, potem spytał:
- A jak się ma nazywać?
- Może... „Baśń o czarodziejskim lustrze". Gigi skinął głową zamyślony.
- To dobrze brzmi - powiedział wreszcie. - Zobaczymy, co z niej wyjdzie.
Objął jedną ręką ramiona Momo i zaczął mówić:
- Żyła kiedyś piękna księżniczka, miała na imię Momo, chodziła w aksamitach i jedwabiach,
mieszkała zaś wysoko ponad światem, na pokrytym śniegiem wierzchołku góry, w zamku z
kolorowego szkła.
Miała wszystko, czego można było zapragnąć, jadła najwy-kwintniejsze potrawy i pijała
najsłodsze wina. Sypiała na jedwabnych poduszkach, siadywała na krzesłach z kości
słoniowej. Miała wszystko - ale była zupełnie sama.
Wszystko wokół niej, jej służba i dworki, psy, koty, ptaki, a nawet jej kwiaty - były tylko
odbiciem w lustrze.
Księżniczka Momo miała bowiem czarodziejskie zwierciadło, duże, okrągłe, zrobione z
najdelikatniejszego srebra. Co dzień, a także co noc wysyłała je w świat. A duże zwierciadło
szybowało nad lądami i morzami, nad miastami i polami. Ludzie nie dziwili się na jego
widok, po prostu mówili: „Wzeszedł księżyc".
______Ł.UJJ^iC .uoito po powrocie za każdym razem wysy- 40
pywało przed księżniczką wszystkie odbicia zebrane w czasie " podróży. Ładne i obrzydliwe,
ciekawe i nudne, jak się złożyło. Księżniczka wybierała te, które jej się podobały, a inne
wyrzucała po prostu do strumienia. I o wiele prędzej, niż myślisz, te uwolnione przez
księżniczkę odbicia mknęły do ich właścicieli wszystkimi wodami świata. Dlatego właśnie,
ile razy człowiek pochyli się nad studnią albo nad kałużą, znajduje w nich własne odbicie.
Zapomniałem ci powiedzieć, że księżniczka Momo była nieśmiertelna. Nie widziała bowiem
jeszcze nigdy własnego odbicia w czarodziejskim zwierciadle. A kto zobaczył w zwierciadle
własne odbicie, stawał się śmiertelny. Księżniczka Momo dobrze o tym wiedziała i dlatego
nigdy nie patrzyła w lustro. I tak żyła sobie ze wszystkimi swoimi odbiciami, zupełnie
szczęśliwa.
Jednakże pewnego dnia czarodziejskie zwierciadło przyniosło jej jedno odbicie, które
znaczyło dla niej więcej niż wszystkie inne razem wzięte. Było to odbicie młodego księcia.
Kiedy księżniczka je ujrzała, poczuła tak wielką tęsknotę do księcia, że koniecznie chciała go
poznać. Ale jak miała to zrobić? Nie wiedziała przecież, gdzie książę mieszka, kim jest, ani
nawet.nie znała jego imienia.
Nie wiedząc, co począć, postanowiła mimo wszystko zajrzeć do czarodziejskiego zwierciadła.
Pomyślała bowiem: może zwierciadło zaniesie moje odbicie do księcia. Może przypadkiem
książę spojrzy w górę, kiedy zwierciadło będzie szybowało po niebie, i zobaczy mój obraz.
Może podąży za zwierciadłem i odnajdzie mnie tu.
Patrzyła więc długo w czarodziejskie lustro i wysłała je ze swoim odbiciem w świat. Ale
wskutek tego, oczywiście, stała się śmiertelna.
Zaraz usłyszysz, co się dalej działo, ale najpierw musze ci opowiedzieć o księciu.
Książę ten miał na imię Girolamo i panował nad wielkim królestwem, które sam stworzył. A
gdzie znajdowało się to królestwo? Było nie w przeszłości i nie w teraźniejszości, lecz zawsze
o jeden dzień naprzód w przyszłości. I dlatego nazywało się Krajem Jutra. A cała żyjąca tam
ludność kochała i podziwiała swojego księcia.
Pewnego dnia zaś ministrowie powiedzieli księciu Kraju Jutra:
41 „Wasza Wysokość musi się ożenić, bo tak przystoi".
Książę Girolamo nie miał nic przeciw temu, więc do jego pałacu sprowadzono najpiękniejsze
damy Kraju Jutra, aby mógł wybrać sobie jedną z nich. Wszystkie wystroiły się jak
najwspanialej, bo, oczywiście, każda pragnęła zdobyć księcia dla siebie.
Jednakże wśród tych młodych dam wśliznęła się do pałacu także zła wróżka, w której żyłach
nie płynęła czerwona, gorąca krew, lecz zielona i zimna. Ale nie można było tego poznać po
niej, ponieważ bardzo umiejętnie się umalowała.
Kiedy zaś książę Kraju Jutra wszedł do wielkiej złotej sali tronowej, aby dokonać wyboru, zła
wróżka prędko szepnęła czarodziejskie zaklęcie i biedny Girolamo widział już tylko ją. I
wydawała mu się tak piękna, że od razu spytał; czy zostanie jego żoną.
„Chętnie - syknęła zła wróżka - ale mam jeden warunek". ? „Spełnię go" - odparł książę
Girolamo bez namysłu.
„Dobrze - odpowiedziała zła wróżka i uśmiechnęła się tak słodko, że nieszczęsnemu księciu
aż się zakręciło w głowie. - Przez cały rok nie wolno ci spoglądać w górę na szybujące
srebrne lustro. Jeżeli to uczynisz, będziesz musiał natychmiast zapomnieć o wszystkim, co do
ciebie należy. Będziesz musiał zapomnieć, kim jesteś w rzeczywistości, udać się do Kraju
Teraźniejszości, gdzie nikt cię nie zna, i żyć tam jako prosty nieznany biedak. Zgadzasz się na
to?"
„Jeśli tylko o to chodzi - zawołał książę Girolamo - to twój warunek jest łatwy do spełnienia!"
A co działo się tymczasem z księżniczką Momo?
Czekała i czekała, ale książę nie przybył. Wtedy księżniczka postanowiła sama wyruszyć w
świat, aby go odnaleźć. Wszystkim odbiciom zwierciadła, jakie miała, zwróciła wolność.
Potem sama jedna poszła w delikatnych pantofelkach ze swego pałacu z kolorowego szkła i
ruszyła w świat przez pokryte śniegiem góry. Przewędrowała wszystkie kraje świata, zanim
doszła do Kraju Teraźniejszości. Zdarła delikatne pantofelki i musiała dalej iść boso. Ale
czarodziejskie zwierciadło z jej odbiciem w dalszym ciągu szybowało wysoko ponad
światem.
Pewnej nocy książę Girolamo siedział na dachu swego złotego pałacu, grając w warcaby z
wróżką o zielonej, zimnej krwi. Wtem na jego rękę spadła maleńka kropelka.
„Zaczyna padać" - powiedziała wróżka o zielonej krwi.
„i\iie - odpowiedział książę - to niemożliwe, na niebie nie 42 ma ani jednej chmurki".
,Po czym podniósł głowę i spojrzał prosto w duże, srebrne czarodziejskie zwierciadło, które
szybowało w górze. Wtedy ujrzał obraz księżniczki Momo i zauważył, że księżniczka płacze i
że jedna jej łza spadła na jego rękę. I w tejże chwili zrozumiał, że wróżka go oszukała, że
wcale nie jest piękna, a w jej żyłach płynie tylko zielona, zimna krew. W rzeczywistości zaś
tą, którą kochał, jest księżniczka Momo.
„Złamałeś przyrzeczenie - powiedziała zielona wróżka, a twarz jej wykrzywiła śię tak, że
stała się podobna do głowy węża - a teraz musisz mi za to zapłacić!"
Długimi, zielonymi palcami wpiła się w pierś księcia Girolamo, który siedział jak skostniały,
i zawiązała supeł w jego sercu. W tej samej chwili Girolamo zapomniał, że był księciem
Kraju Jutra. Nocą, jak złodziej, opuścił zamek i królestwo. Zawędrował na koniec świata, aż
do Kraju Teraźniejszości, gdzie żył odtąd jako ubogi, nieznany chłystek i zwał się już tylko
Gigi. Zabrał ze sobą jedynie odbicie z czarodziejskiego zwierciadła. Odtąd pozostało ono
puste.
Tymczasem i suknie księżniczki Momo, z aksamitu i jedwabiu, podarły się na strzępy.
Ubraniem jej były teraz o wiele za obszerny męski kubrak i spódnica zszyta z kolorowych łat.
I księżniczka Momo mieszkała teraz w starej ruinie.
Tam właśnie oboje spotkali się pewnego pięknego dnia. Ale księżniczka Momo nie poznała
księcia z Kraju Jutra, bo był on teraz przecież zwykłym nieborakiem. A Gigi także nie poznał
księżniczki, bo już wcale nie wyglądała na księżniczkę. Ale w swojej wspólnej niedoli
zaprzyjaźnili się ze sobą i nawzajem dodawali sobie otuchy.
Pewnego wieczora, kiedy puste teraz srebrne zwierciadło szybowało po niebie, Gigi wyjął
odbicie i pokazał je Momo. Było już bardzo pogniecione i zamazane, ale księżniczka zaraz
poznała własny obraz, który wtedy wysłała w świat. I teraz poznała także pod maską
ubogiego nieboraka księcia Girolamo, którego wciąż szukała i dla którego stała się
śmiertelna. I opowiedziała mu o wszystkim.
Ale Gigi smutno potrząsnął głową i rzekł:
„Nie mogę nic z tego zrozumieć, bo mam w sercu supeł i dlatego nic nie pamiętam".
L
43 Wtedy księżniczka Momo sięgnęła do jego piersi i z łatwością rozwiązała supeł. Książę
Girolamo nagle przypomniał sobie, kim jest i skąd pochodzi. Ujął księżniczkę za rękę i
poszedł z nią w dal, gdzie znajduje się Kraj Jutra.
Kiedy Gigi skończył opowiadać, chwilę milczeli oboje, potem Momo spytała:
- Czy później pobrali się?
- Myślę, że tak - odparł Gigi. - Później.
- I już umarli?
- Nie - odpowiedział Gigi. - Przypadkiem wiem o tym na pewno. Czarodziejskie zwierciadło
czyniło człowieka śmiertelnym, tylko kiedy zaglądał w nie sam. Jeśli jednak spojrzało w nie
dwoje ludzi, stawali się znów nieśmiertelni. A oni spojrzeli w nie oboje.
Wielki, srebrny księżyc zawisł nad czarnymi piniami i w jego świetle stare kamienie ruiny
dawały tajemniczy blask. Momo i Gigi, siedząc cichutko obok siebie, długo patrzeli na
księżyc i wyraźnie czuli, że w tej chwili są nieśmiertelni.
Część druga Szarzy panowie
r
Rozdział szósty Poprawny wynik błędnych obliczeń
Istnieje wielka, a mimo to zupełnie powszednia tajemnica. Wszyscy w niej uczestniczą, każdy
ją zna, ale tylko nieliczni o niej myślą. Przeważnie ludzie przyjmują ją taką, jak jest, i wcale
ich ona nie dziwi. Tajemnicą tą jest czas.
Są przecież kalendarze i zegary, którymi go można mierzyć, ale to nie ma właściwie
znaczenia, bo każdy wie, że komuś godzina może wydawać się wiecznością, innemu zaś
przemijać jak chwila - zależnie od tego, co człowiek w ciągu tej godziny przeżywa. Gdyż czas
to życie. A życie mieści się w ludzkim sercu. Nikt nie wiedział o tym lepiej niż szarzy
panowie. Nikt nie znał tak jak oni wartości godziny, minuty, a nawet sekundy życia. Co
prawda znali się oni na tym, jak pijawka zna się na krwi, i postępowali stosownie do tego.
Mieli własne plany dotyczące czasu ludzi. Były to daleko zmierzające i starannie opracowane
plany. Najważniejsze dla nich było, aby nikt nie zauważył ich działalności. Niepostrzeżenie
wkradli się do życia wielkiego miasta i jego mieszkańców. I krok ? po kroku, nie zwracając
niczyjej uwagi, przenikali w nie coraz głębiej i brali ludzi w posiadanie.
Znali każdego, co do którego mieli zamiary, na długo, zanim on sam mógłby się tego
domyślić. Czekali tylko na właściwą chwilę, żeby go pojmać. I robili ze swej strony
wszystko, aby ta chwila jak najprędzej nastąpiła.
Żył na przykład w mieście pan Fusi, fryzjer. Nie był on jakimś słynnym artystą w swoim
fachu, ale cieszył się szacunkiem mieszkańców całej ulicy. Nie był ani biedny, ani bogaty.
Miał w śródmieściu mały zakład i zatrudniał jednego ucznia.
Pewnego dnia pan Fusi stał w drzwiach swojej fryzjerni i czekał na klientów. Uczeń miał
wolny dzień i pan Fusi był w zakładzie sam. Patrzył na deszcz pluszczący na ulicy, był to
szary dzień i w duszy pana Fusi panowała także smętna pogoda.
„Moje życie upływa - myślał - wśród szczęku nożyczek, pogawędek i piany mydlanej. Co
mam właściwie z takiego bytowania? A kiedy umrę, będzie tak, jakbym nigdy nie zył".
Trzeba dodać, że pan Fusi bynajmniej nie był przeciwny po-
47 gawędkom. Nawet bardzo lubił szeroko przedstawiać klientom swoje poglądy i słuchać, co
o nich myślą. Nie miał też nic przeciw szczękaniu nożyczek i pianie mydlanej. Praca
sprawiała mu wielką przyjemność i wiedział, że dobrze ją wykonuje. Zwłaszcza w goleniu
podbródków pod włos niewielu mogło mu dorównać. Jednakże bywają chwile, w których to
wszystko nie ma wielkiego znaczenia. To się każdemu zdarza.
,,Całe moje życie jest nieudane - myślał pan Fusi. - Kim jestem? Tylko małym fryzjerem.
Gdybym mógł prowadzić odpowiednie życie, byłbym zupełnie innym człowiekiem".
Pan Fusi nie wiedział jednak, jak miałoby wyglądać to odpowiednie życie. Wyobrażał sobie
tylko coś mającego znaczenie, luksusowego, co widuje się w pismach ilustrowanych.
„Ale - myślał zniechęcony - na coś takiego praca nie pozostawia mi czasu. Bo na prawdziwe
życie trzeba mieć czas. A ja całe życie jestem niewolnikiem szczęku nożyczek, pogawędek i
piany mydlanej".
W tej samej chwili zajechał elegancki popielaty samochód i zatrzymał się przed zakładem
fryzjerskim pana Fusi. Wysiadł z niego szary pan i wszedł do środka. Postawił swoją
ołowiano-szarą teczkę na stoliku przed lustrem, powiesił okrągły, sztywny kapelusz na
wieszaku, usiadł na fotelu, wyjął z kieszeni notesik i zaczął przewracać jego kartki, pykając
małe, szare cygaro.
Pan Fusi zamknął drzwi wejściowe, bo nagle wydało mu się, że w małym pomieszczeniu
zapanował niezwykły chłód.
- Czym panu mogę służyć? - spytał zmieszany. - Golenie czy strzyżenie - i zaraz sam
przeklął w duchu swój nietakt, bo klient miał błyszczącą łysinę.
- Ani to, ani to - powiedział szary pan bez uśmiechu, dziwnie bezdźwięcznym, spopielałym
głosem. - Przychodzę z ramienia Kasy - Oszczędności Czasu. Jestem agentem numer
XYQ/384/b. Wiemy, że pan chce otworzyć u nas rachunek oszczędnościowy.
- To dla mnie zupełna nowość - odpowiedział pan Fusi jeszcze bardziej zmieszany. -
Szczerze mówiąc, nawet nie wiedziałem dotychczas o istnieniu takiej instytucji.
- No, ale teraz pan wie - odparł krótko agent. Przerzucił kilka kartek w notesiku i ciągnął: -
Pan jest przecież fryzjerem, panem Fusi.
- Tak - potwierdził pan Fusi.
- W takim razie dobrze trafiłem - powiedział agent i zamknął notesik. - Jest pan u nas
kandydatem.
- Jak to? - spytał wciąż jeszcze zdziwiony pan Fusi.
- Widzi pan, drogi panie Fusi - powiedział agent - trwoni pan swoje życie na szczękaniu
nożyczkami, pogawędkach i pianie mydlanej. Jak pan kiedyś umrze, będzie tak, jakby pana
nigdy nie było. Gdyby pan miał czas na prowadzenie odpowiedniego życia, byłby pan
zupełnie innym człowiekiem. Potrzebuje pan tylko czasu. Mam rację?
- Właśnie zastanawiałem się nad tym - szepnął pan Fusi i zadrżał, bo mimo zamkniętych
drzwi w lokalu robiło się coraz zimniej.
- No, widzi pan - odpowiedział szary pan i z zadowoleniem pociągnął swoje małe cygaro. -
Ale skąd człowiek bierze czas? Musi go zaoszczędzić! Pan, panie Fusi, marnotrawi go w
sposób zupełnie nieodpowiedzialny. Dowiodę panu tego za pomocą małego obliczenia.
Minuta ma sześćdziesiąt sekund. A godzina ma sześćdziesiąt minut. Podąża pan za moją
myślą?
- Oczywiście - zapewnił pan Fusi.
Agent numer XYQ/384/b zaczął szarym ołówkiem pisać cyfry na lustrze.
- Sześćdziesiąt razy sześćdziesiąt wynosi trzy tysiące sześćset. A więc jedna godzina ma trzy
tysiące sześćset sekund.
Doba ma dwadzieścia cztery godziny, a więc trzy tysiące sześćset razy dwadzieścia cztery, co
wynosi osiemdziesiąt sześć tysięcy czterysta sekund na dobę.
Rok zaś, jak wiadomo, ma trzysta sześćdziesiąt pięć dni. To daje trzydzieści jeden milionów
pięćset trzydzieści sześć tysięcy sekund na rok. Albo: trzysta piętnaście milionów trzysta
sześćdziesiąt tysięcy w ciągu dziesięciu lat.
Na jak długo szacuje pan swoje życie, panie Fusi?
- No, cóż - wybąkał oszołomiony pan Fusi-jeśli taka będzie wola Boga, mam nadzieję dożyć
siedemdziesięciu, może osiemdziesięciu lat.
- Dobrze - podjął szary pan. - Przyjmijmy dla ostrożności tylko siedemdziesiąt lat.
A więc byłoby to trzysta piętnaście milionów trzysta sześćdziesiąt tysięcy razy siedem. Daje
to dwa miliardy dwieście siedem milionów pięćset dwadzieścia tysięcy sekund.
I dużymi cyframi wypisał na lustrze:
48
49 2 207 520 000 sekund.
Potem podkreślił cyfrę kilka razy i oświadczył:
- To jest, panie Fusi, majątek, jakim pan dysponuje.
Pan Fusi przełknął ślinę i potarł ręką czoło. Od widoku tej cyfry zakręciło mu się w głowie.
Nigdy nie myślał, że jest taki bogaty.
- Tak - powiedział znów szary pan i pociągnął cygaro - to robi silne wrażenie, prawda? Ale
teraz zobaczmy, co dalej. Ile pan ma lat, panie Fusi?
- Czterdzieści dwa - wyjąkał fryzjer i nagle poczuł się winny, jakby popełnił
sprzeniewierzenie.
- Ile godzin sypia pan w nocy? - badał go dalej szary pan.
- Coś około ośmiu - wyznał pan Fusi.
Agent obliczał z zawrotną szybkością. Ołówek zgrzytał na lustrze, tak że na panu Fusi cierpła
skóra.
- Czterdzieści dwa lata - osiem godzin na dobę - to wynosi już czterysta czterdzieści jeden
milionów pięćset cztery tysiące. Tę sumę musimy słusznie uznać za straconą. Ile czasu
dziennie poświęca pan pracy?
- Także mniej więcej osiem - przyznał się z pokorą pan Fusi.
- W takim razie musimy raz jeszcze tę samą sumę zapisać na konto start - ciągnął agent
nieubłaganie. - Pewien czas traci pan także na pożywianie się. Ile trwają w ciągu dnia
wszystkie pana posiłki?
- Nie wiem dokładnie - powiedział pan Fusi bojaźliwie - może ze dwie godziny.
- To mi się wydaje za mało - zauważył agent. - Ale jeśli przyjmiemy, że tak jest, daje to w
ciągu czterdziestu dwóch lat sumę sto dziesięć milionów trzysta siedemdziesiąt sześć tysięcy.
Jedźmy dalej! Wiemy, że żyje pan sam ze staruszką matką. Co dzień poświęca pan jej całą
godzinę, to znaczy siedzi pan z nią i rozmawia, mimo że jest głucha i ledwo słyszy, co pan
mówi. Jest to więc czas wyrzucony za okno: a więc pięćdziesiąt pięć milionów sto
osiemdziesiąt osiem tysięcy. Ponadto ma pan zupełnie niepotrzebnie papużkę, na której
pielęgnowanie poświęca pan kwadrans dziennie, co oznacza w przeliczeniu trzynaście
milionów siedemset dziewięćdziesiąt siedem tysięcy.
- Ależ... - wtrącił błagalnie pan Fusi.
4 - Momo
- Niech pan mi nie przerywa - ofuknął go agent, który ra- 50 chował coraz prędzej.
- Ponieważ matce pana trudno jest się poruszać, musi pan, panie Fusi, wykonywać część
pracy domowej. Musi pan robić zakupy, czyścić buty i zajmować się innymi uciążliwymi
sprawami. Ile czasu dziennie to panu zabiera?
- Może godzinę, ale...
- A więc dalsze stracone pięćdziesiąt pięć milionów sto osiemdziesiąt osiem tysięcy. Wiemy
również, że raz na tydzień chodzi pan do kina, raz na tydzień bierze pan udział w kółku
śpiewaczym, że ma pan stały stolik w gospodzie,w której bywa pan dwa razy na tydzień, w
pozostałe dni spotyka się pan wieczorem z przyjaciółmi, a czasem czyta pan nawet książkę.
Krótko mówiąc, zabija pan czas różnymi bezużytecznymi zajęciami przez około trzy godziny
dziennie, co wynosi sto sześćdziesiąt pięć milionów pięćset sześćdziesiąt cztery tysiące. Czy
pan się źle czuje, panie Fusi?
- Nie - odpowiedział fryzjer. - Proszę mi wybaczyć...
- Zaraz skończymy - powiedział szary pan. - Musimy jednak pomówić jeszcze o
pewnym szczególnym rozdziale pańskiego życia. Ma pan pewną małą tajemnicę, już pan
wie, jaką.
Pan Fusi tak marzł, że aż szczękał zębami.
- O tym też pan wie? - mruknął bezradnie. - Myślałem, że oprócz mnie i panny Dani...
- W naszym nowoczesnym świecie - przerwał mu agent numer XYQ/384/b - tajemnice nie
mają znaczenia. Niech pan spojrzy na tę sprawę rzeczowo i realistycznie, panie Fusi. Niech
pan mi odpowie na moje pytanie: czy zamierza pan ożenić się z panną Darią?
- Nie - powiedział pan Fusi - to przecież niemożliwe...
- Słusznie - kontynuował szary pan. - Bo panna Daria jest do końca życia skazana na fotel
inwalidzki, gdyż ma bezwładne nogi. Mimo to chodzi pan do niej co dzień na pół godziny,
aby jej ofiarować kwiatek. I po co to?
- Ona zawsze tak się tym cieszy - odpowiedział pan Fusi bliski łez.
- Ale patrząc na to trzeźwo - stwierdził agent - dla pana, panie Fusi, jest to czas stracony. A
mianowicie już dwadzieścia siedem milionów pięćset dziewięćdziesiąt cztery tysiące se-
51 kund. A jeżeli doliczymy do tego jeszcze, że pan co wieczór przed pójściem spać siedzi
kwadrans przy oknie i rozmyśla o minionym dniu, to musimy odjąć raz jeszcze sumę
trzynaście milionów siedemset dziewięćdziesiąt siedem tysięcy. Teraz zobaczymy, ile panu
właściwie pozostało.
Na lustrze figurowało następujące obliczenie:
Sen Praca Posiłki Matka Papużka Zakupy itd. Przyjaciele, śpiew itd.
Tajemnica
Okno
Razem:
441 504 000 sekund 441 504 000 110 376 000 „ 55 188 000
13 797 000 „?•?" 55 188 000
165 564 000 „
27 594 000 „ ':« 13 797 000
1 324 512 000 sekund
- Ta suma - powiedział szary pan, stukając tak mocno ołówkiem w lustro, że brzmiało to jak
wystrzały rewolwerowe - 1a suma przedstawia czas, jaki pan dotąd strwonił. I co pan na to,
panie Fusi?
Pan Fusi nic nie odpowiedział. Usiadł na krześle w rogu pokoju i otarł chusteczką twarz, gdyż
mimo panującego lodowatego zimna pot mu wystąpił na czoło.
Szary pan poważnie kiwał głową.
- Tak - powiedział. - Zupełnie słusznie pan zrozumiał, że jest to już przeszło połowa
pańskiego pierwotnego majątku. Ale teraz zobaczymy, co panu właściwie pozostało z
pańskich czterdziestu dwóch lat. Jeden rok to, jak panu wiadomo, trzydzieści jeden milionów
pięćset trzydzieści sześć tysięcy sekund. A pomnożone przez czterdzieści dwa daje miliard
trzysta dwadzieścia cztery miliony pięćset dwanaście tysięcy.
I napisał tę cyfrę pod sumą strwonionego czasu:
1 324 512 000 sekund 1 324 512 000 sekund 0 000 000 000 sekund
Schował ołówek i zrobił dłuższą przerwę, aby widok tak wielu zer oddziałał na pana Fusi.
I rzeczywiście oddziałał.
„A więc - myślał zdruzgotany pan Fusi - tak wygląda bilans całego mojego dotychczasowego
życia".
Obliczenie, które przyniosło tak dokładny rezultat, wywarło na panu Fusi wielkie wrażenie,
toteż przyjął je bez najmniejszego sprzeciwu. I rzeczywiście sam rachunek się zgadzał. Był to
jeden z wielu kruczków, którymi posługiwali się szarzy panowie, aby oszukiwać ludzi przy
tysiącach okazji.
- Czy nie uważa pan - zaczął znowu mówić agent numer XYQ/384/b łagodnym tonem - że
nie może pan nadal w ten sposób gospodarować? Czy nie wolałby pan raczej zacząć
oszczędzać?
Pan Fusi skinął głową, wargi miał sine z zimna.
- Gdyby pan na przykład - szemrał spopielały głos agenta tuz przy uchu pana Fusi-już
dwadzieścia lat temu zaczął oszczędzać tylko jedną godzinę dziennie, miałby pan teraz
zapisane na swoje dobro dwadzieścia sześć milionów dwieście osiemdziesiąt tysięcy sekund.
Przy dwóch zaoszczędzonych dziennie godzinach wynosiłoby to oczywiście dwa razy tyle, a
więc pięćdziesiąt dwa miliony pięćset sześćdziesiąt tysięcy. No, a niech pan sam powie, co
znaczą dwie marne godzinki wobec takiej sumy?
- Nic! - zawołał pan Fusi. -To po prostu śmieszna błahostka !
- Cieszę się, że pan to rozumie - ciągnął obojętnie agent. - A jeśli jeszcze obliczymy, co by
pan w tych samych warunkach oszczędził w ciągu następnych dwudziestu lat, to
uzyskalibyśmy niebagatelną sumę sto pięć milionów sto dwadzieścia tysięcy sekund. Cały ten
kapitał Vniałby pan do rozporządzenia w wieku sześćdziesięciu dwóch lat.
- Wspaniale! - wyjąkał pan Fusi i aż otworzył szeroko oczy.
- Niech pan zaczeka - ciągnął szary pan - dowie się pan
52
53 czegoś jeszcze lepszego. My, to znaczy Kasa Oszczędności Czasu, nie tylko
przechowujemy dla pana zaoszczędzony czas, ale w dodatku płacimy odsetki od niego. Czyli
że w rzeczywistości miałby pan go jeszcze dużo więcej.
- O ile więcej? - spytał pan Fusi bez tchu.
- To byłoby wyłącznie pańską sprawą - wyjaśnił agent - zależnie od zaoszczędzonej sumy
czasu i okresu pozostawienia jej u nas.
- Pozostawienia? - spytał pan Fusi. - Co to znaczy?
- Po prostu, jeśli pan przed upływem pięciu lat nie zażąda od nas zwrotu swojego
zaoszczędzonego czasu, to wypłacimy panu jeszcze drugie tyle. Pański majątek podwajałby
się co pięć lat, rozumie pan? Po dziesięciu latach wynosiłby już sumę czterokrotnie większą
od pierwotnej, po piętnastu latach ośmiokrotnie większą i tak dalej. Gdyby pan
dwadzieścia lat temu zaczął oszczędzać dziennie tylko dwie godziny, to w wieku
sześćdziesięciu dwóch lat, a więc po czterdziestu latach, byłaby to dwieście pięćdziesiąta
szósta wielokrotność oszczędzonego przez pana czasu. Wynosiłoby to dwadzieścia sześć
miliardów dziewięćset dziesięć milionów siedemset dwadzieścia tysięcy.
Szary pan znowu wyjął szary ołówek i wypisał również tę cyfrę na lustrze:
26 910 720 000 sekund
- Widzi pan, panie Fusi - i po raz pierwszy szary pan uśmiechnął się nikle - byłoby to
przeszło dziesięciokrotnie więcej niż całe pańskie pierwotne życie. I to tylko przy dwóch
godzinach dziennie oszczędzonych u nas. Niech pan się zastanowi, czy nie jest to korzystna
propozycja z naszej strony?
- Jest korzystna! - powiedział pan Fusi wyczerpany.- Niewątpliwie jest! Prawdziwy
nieszczęśnik ze mnie, że nie zacząłem oszczędzać już od dawna. Dopiero teraz zrozumiałem
to w pełni i muszę wyznać, że jestem zrozpaczony!
- Do rozpaczy - zapewnił go szary pan łagodnie - naprawdę nie ma powodu. Nigdy nie jest
za późno. Może pan zacząć już od dzisiaj, jeśli pan tylko zechce. Zobaczy pan, że to się
opłaci.
- Jeszcze jak chcę!-wykrzyknął pan Fusi. - Co mam robić?
- Ależ mój drogi - odpowiedział agent podnosząc brwi ze
zdziwieniem - chyba pan sam wie, jak oszczędza się czas! Musi pan, na przykład, prędzej
pracować i zaniechać wszystkich zbędnych czynności. Zamiast pół godziny będzie pan
poświęcał klientowi tylko kwadrans. Będzie pan unikał pochłaniających czas pogawędek.
Skróci pan czas poświęcony swojej sędziwej matce do połowy. Najlepiej niech pan ją w ogóle
odda do dobrego, niedrogiego domu starców, gdzie będzie miała opiekę, wtedy zyska pan już
całą godzinę dziennie. Niech pan się pozbędzie tej bezużytecznej papużki! Odwiedza pannę
Darię tylko raz na dwa tygodnie, jeśli to jest w ogóle konieczne Niech pan skreśli ów
kwadrans zastanawiania się nad minionym dniem, a przede wszystkim niech pan nie trwoni
swego ceanego czasu tak często na śpiew, czytanie albo tym bardziej na przebywanie ze
swoimi tak zwanymi przyjaciółmi. Przy okazji zaleciłbym panu zawiesić w sklepie duży,
dobrze chodzący zegar, aby pan mógł dokładnie kontrolować pracę swoich uczniów.
- No, dobrze - powiedział pan Fusi - mogę to wszystko zrobić, ale jak mam zużyć czas, który
mi dzięki temu pozostanie? Czy mam go oddawać? Gdzie? Czy też mam go przechowywać?
W jaki sposób załatwia się tę sprawę?
- Tym - odrzekł szary pan, po raz drugi uśmiechając się nikle - niech pan się nie martwi.
Niech pan to spokojnie nam pozostawi. Może pan być pewny, że nie stracimy ani odrobiny
zaoszczędzonego przez pana czasu. Sam pan zauważy, że nic z niego panu nie zostanie.
- A więc dobrze - rzekł pan Fusi już zupełnie zbity z tropu-zdaję się na was.
- Niech pan będzie spokojny, mój drogi - powiedział agent wstając. - Mogę więc niniejszym
powitać pana jako nowego członka wielkiej gminy oszczędzających czas. Odtąd i pan, panie
Fusi, jest prawdziwie nowoczesnym, postępowym człowiekiem. Gratuluję panu!
Po czym wziął swój kapelusz i teczkę.
- Jeszcze chwilę! - zawołał pan Fus.i. - Czy nie powinniśmy zawrzeć jakiejś umowy? Nie
muszę nic podpisać? Nie otrzymam jakiegoś dokumentu?
Agent numer XYQ/384/b odwrócił się w drzwiach i z lekką niechęcią zmierzył wzrokiem
pana Fusi.
- Po co? - powiedział. - Oszczędzania czasu nie można porównywać z jakimkolwiek innym
sposobem oszczędzania. To
54
55 kwestia całkowitego zaufania - z obu stron! Wystarcza nam pańska zgoda. Jest ona
nieodwołalna. A już my będziemy zajmowali się pańskimi oszczędnościami. Jednakże tylko
od pana zależy, ile pan zaoszczędzi. Do niczego pana nie zmuszamy. Żegnam pana!
To powiedziawszy agent wsiadł do swojego eleganckiego, szarego samochodu i odjechał.
Pan Fusi patrzył za nim, pocierając czoło. Powoli zaczynało mu być znowu ciepło, ale czuł
się chory i nieszczęśliwy. Gęste kłęby niebieskiego dymu z małego cygara agenta długo
jeszcze unosiły się we fryzjerni i nie chciały ustąpić.
Dopiero kiedy dym się rozwiał, pan Fusi poczuł się lepiej. Ale wraz z rozpierzchnięciem się
dymu zbladły cyfry wypisane na lustrze. A kiedy zupełnie znikły, zatarło się także w pamięci
pana Fusi wspomnienie szarego gościa - ale nie powziętej decyzji! Uważał ją za własną.
Postanowienie, że teraz zacznie oszczędzać czas, aby kiedyś w przyszłości móc zacząć inne
życie, wbiło się w jego duszę jak kolec zakończony haczykiem.
A potem wszedł do zakładu pierwszy klient w tym dniu. Pan Fusi obsługiwał go mrukliwie,
robił tylko to, co konieczne, milczał i rzeczywiście zamiast w pół godziny był gotów w
dwadzieścia minut.
I zupełnie tak samo było z innymi klientami. W tych warunkach praca nie sprawiała panu
Fusi najmniejszej przyjemności, ale to nie było już dla niego ważne. Oprócz dawnego ucznia
zatrudniał teraz dodatkowo dwóch pomocników i zwracał baczną uwagę, aby nie
marnotrawili ani sekundy. Każdy ruch ręki był ustalony według dokładnego planu. W
fryzjerni pana Fusi wisiała teraz tablica z napisem:
Oszczędzony czas jest dwa razy więcej wart!
Do panny Darii napisał pan Fusi krótki, rzeczowy list, zawiadamiając ją, ze z powodu braku
czasu, niestety, nie może nadal do niej przychodzić. Papużkę sprzedał w sklepie
zoologicznym. Matkę umieścił w dobrym, ale tanim domu starców i odwiedzał ją raz na
miesiąc. Był posłuszny i innym radom szarego pana, które uważał za własne postanowienia.
Był jednak coraz bardziej nerwowy i niespokojny, bo, rzecz osobliwa: z całego tego
oszczędzanego czasu nic właściwie nie pozostawało dla niego. Po prostu czas ten znikał w
tajemniczy
sposób, nie było go i już. Dni pana Fusi robiły się z początku niepostrzeżenie, później jednak
wyraźnie coraz krótsze. Zanim się obejrzał, mijał tydzień, miesiąc, rok i następny, i jeszcze
jeden.
Ponieważ pan Fusi nie przypominał sobie już wizyty szarego pana, powinien by właściwie
zadać sobie poważne pytanie, co się dzieje z tym jego czasem. Ale nie zadawał sobie tego
pytania, podobnie jak wszyscy inni ciułacze czasu. Opanowała go jakaś ślepa namiętność. A
kiedy czasem z przerażeniem stwierdzał, że dni mkną coraz prędzej, oszczędzał czas jeszcze
bardziej zawzięcie.
W wielkim mieście z wielu ludźmi działo się to samo, co z panem Fusi. I co dzień
przybywało więcej tych, którzy zaczynali, jak to nazywano, „oszczędzać czas". A im więcej
ich było, tym więcej szło w ich ślady, bo nawet ci, którzy właściwie tego nie chcieli robić, nie
mieli wyboru i musieli się przyłączać do tamtych.
W radiu, telewizji i gazetach co dzień objaśniano i wychwalano zalety nowych systemów
oszczędzania czasu, które w przyszłości miały przynieść ludziom swobodę korzystania z
„właściwego" życia. Na murach domów i słupach ogłoszeniowych rozlepione były plakaty w
najrozmaitszy sposób obrazujące szczęście. U dołu wypisano na nich lśniącymi literami:
56
albo:
Oszczędzającym czas wiedzie się coraz lepiej! Do oszczędzających czas należy przyszłość!
albo: Zrób coś więcej ze swego życia - oszczędzaj czas!
Ale rzeczywistość wyglądała zupełnie inaczej. Wprawdzie ciułacze czasu ubierali się lepiej
niż ludzie mieszkający w okolicy starego amfiteatru. Zarabiali więcej pieniędzy i mogli ich
więcej wydawać. Jednakże mieli markotne, zmęczone albo zgorzkniałe twarze i oczy, w
których nie było życzliwości. Oni nie znali, oczywiście, zwrotu „Idźże z tym do Momo!". Nie
mieli nikogo, kto umiałby ich tak słuchać, że stawaliby się dzięki temu mądrzejsi, skłonniejsi
do zgody, a nawet pogodni. Ale nawet gdyby znalazł się ktoś taki w pobliżu, byłoby bardzo
wątpliwe, czy kiedykolwiek odwiedzaliby go - chyba że można by to załatwiać w pięć minut.
Inaczej byłby to czas stracony. Uważali, że nawet czas wolny
słuchała. Zwykle umiała, można by to tak nazwać, zupełnie we-mknąć się w tego, z kim
rozmawiała, i zrozumieć, co ma na myśli i kim jest naprawdę. Ale tym razem po prostu nie
udawało jej się. Ile razy próbowała, miała uczucie, że spada w próżnię, jakby nikogo z nią nie
było. Nigdy jeszcze nie zdarzyło jej się coś podobnego.
- Jedyną ważną rzeczą w życiu jest to, żeby dojść do czegoś, zostać kimś, coś mieć. Kto
więcej osiągnie, stanie się kimś ważniejszym i będzie miał więcej niż inni; reszta sama się
znajdzie: przyjaźń, miłość, szacunek i tak dalej. A więc myślisz, ze kochasz swoich
przyjaciół. Zbadajmy to rzeczowo.
Szary pan wypuścił parę kółek dymu z cygara. Momo schowała bose nogi pod spódnicę i
otuliła się, jak mogła, swoim obszernym kubrakiem.
- Nasuwa się tu pierwsze pytanie - ciągnął szary pan - co twoim przyjaciołom z tego, że w
ogóle jesteś? Czy mają z tego jakiś pożytek? Nie. Czy to pomaga im iść wciąż naprzód,
więcej zarabiać, zrobić coś ze swoim życiem? Na pewno nie. Czy pomagasz im w
oszczędzaniu czasu? Przeciwnie. Powstrzymujesz ich, jesteś dla nich kulą u nogi,
przekreślasz ich wysiłki, aby iść naprzód! Może dotychczas nie uświadomiłaś sobie,
Momo, że szkodzisz swoim przyjaciołom samym swoim istnieniem. Tak, w rzeczywistości,
wcale tego nie chcąc, jesteś ich wrogiem ! I ty to nazywasz kochaniem przyjaciół?
Momo nie wiedziała, co odpowiedzieć. Nigdy nie patrzyła na to w ten sposób. Przez chwilę
nawet nie była pewna, czy szary pan może nie ma racji.
- I dlatego - mówił dalej szary pan - chcemy bronić przed tobą twoich przyjaciół. I jeśli ich
rzeczywiście kochasz, to nam pomożesz. Chcemy, aby do czegoś doszli. Jesteśmy ich
prawdziwymi przyjaciółmi. Nie możemy przyglądać się w milczeniu, jak odciągasz ich od
wszystkiego, co jest ważne. Postaramy się, żebyś ich zostawiła w spokoju. Dlatego
ofiarowujemy ci wszystkie te ładne rzeczy.
- Jacy ,,my"? - zapytała Momo drżącymi ustami.
- My z Kasy Oszczędności Czasu - odpowiedział szary pan. -Jestem agentem BLW/553/c.
Ja osobiście tylko dobrze ci życzę, bo Kasa Oszczędności Czasu nie pozwala żartować z
siebie.
W tej c hvv i I i Momo przypomniała sobie nagle to, co Beppo
78
79
mOWIIl O
ŁC1I ULUI !• U
się w niej straszliwe podejrzenie, ze ten szary pan ma z tym coś wspólnego. Gorąco pragnęła,
żeby obaj przyjaciele byli tu z nią. Nigdy'jeszcze nie czuła się tak osamotniona. Postanowiła
jednak, że nie da się zastraszyć. Zebrała wszystkie siły, całą odwagę, na jaką ją było stać, i
rzuciła się w pustkę i ciemność, w której ukrywał się szary pan.
Ten obserwował ją z ukosa. Zauważył zmianę jej wyrazu twarzy. I uśmiechał się ironicznie,
zapalając nowe szare cygaro od niedopałka poprzedniego.
- Nie trudź się na próżno - powiedział. - Z nami nie możesz się mierzyć.
Ale Momo nie ustępowała.
- Czy ciebie ktoś kocha? -spytała szeptem.
Szary pan skurczył się nagle i jakby trochę zapadł w siebie. Potem odparł spopielałym
głosem:
- Muszę przyznać, ze kogoś takiego jak ty jeszcze nigdy nie spotkałem, naprawdę. A znam
wielu ludzi. Gdyby było więcej tego rodzaju, moglibyśmy wkrótce zamknąć naszą Kasę
Oszczędności i rozpłynąć się w nicość, bo z czego byśmy egzystowali?
Agent przerwał Patrzał na Momo i zdawało się, ze walczy z czymś, czego nie może pojąć i z
czym nie może sobie poradzić. Twarz mu jeszcze bardziej poszarzała.
Kiedy znów zaczął mówić, wydawało się, że robi to wbrew własnej woli, ze słowa same
płyną z jego ust i nie może ich powstrzymać. Przy tym jego twarz wykrzywiała się coraz
bardziej z przerażenia tym, co się z nim działo. I teraz wreszcie Momo usłyszała jego
prawdziwy głos.
- Musimy pozostawać nieznani - mówił ten głos z daleka - nikomu nie wolno wiedzieć, że
istniejemy, ani co robimy... Dbamy o to, żeby nikt nas nie zachowywał w pamięci... Tylko
dopóki jesteśmy nieznani, możemy prowadzić naszą działalność... uciążliwą działalność
ściągania od ludzi czasu ich życia po godzinie, minucie i sekundzie... bo cały oszczędzany
przez nich czas jest dla nich stracony... wydzieramy go im... magazynujemy go... jest nam
potrzebny... Łakniemy go... Ach, wy nie wiecie, czym jest wasz czas!... Ale my to wiemy i
wysysamy go z was az do szpiku kości... I potrzebujemy go więcej... wciąż więcej... bo i nas
jest coraz więcej... coraz więcej... coraz więcej...
Ostatnie słowa szary pan niemal wycharczał, ale zaraz sam
zatkał sobie usta obiema rękami. Oczy niemal wychodziły mu z orbit, nieruchomo wpatrywał
się w Momo. Po chwili wydawało się, że wraca do siebie po jakimś oszołomieniu.
- Co... co to było? - wyjąkał. - Wyciągnęłaś to ode mnie! Jestem chory! Przez ciebie, tak! - A
potem dodał niemal błagalnie:- Mówiłem same bzdury, drogie dziecko! Zapomnij o tym !
Musisz o mnie zapomnieć, tak jak wszyscy o nas zapominają! Musisz! Musisz! Musisz!
Chwycił Momo za ramiona i potrząsnął nią. Momo poruszała wargami, ale nie mogła
wydobyć z siebie głosu.
Nagle szary pan skoczył, obejrzał się, jakby go kto gonił, chwycił swoją ołowianoszarą teczkę
i pobiegł do samochodu. I wtedy nastąpiło coś niezmiernie dziwnego: jak przy odwróconej
eksplozji, lalki i inne rozrzucone dokoła rzeczy pofrunęły ze wszystkich stron do bagażnika,
który zatrzasnął się z hukiem. Po czym samochód pomknął tak, że kamienie leciały spod jego
kół.
Momo długo jeszcze siedziała na tym samym miejscu, próbując zrozumieć to, co usłyszała.
Powoli ustępowało z jej członków straszliwe zimno, a zarazem wszystko stawało się dla niej
jaśniejsze. Niczego nie zapomniała. Usłyszała bowiem prawdziwy głos szarego pana.
Przed nią z wyschniętej trawy unosiła się smużka dymu. Tlił się tam zgnieciony niedopałek
szarego cygara i powoli zamieniał się w popiół.
80
Rozdział ósmy
Dużo marzeń
i parę wątpliwości
Późnym popołudniem przybyli Gigi i Beppo. Zastali Momo siedzącą w cieniu muru, jeszcze
trochę bladą i wzburzoną. Usiedli obok niej i zapytali, co się z nią działo. Momo zająkując się
zaczęła im opowiadać o swoich przeżyciach. W końcu powtórzyła słowo w słowo całą
rozmowę z szarym panem.
Podczas tego opowiadania stary Beppo przyglądał się dziewczynce bardzo poważnie i
badawczo. Bruzdy na jego czole pogłębiły się. Milczał i wtedy, kiedy Momo skończyła
mówić.
Gigi natomiast słuchał ze wzrastającym poruszeniem. Oczy zaczęły mu błyszczeć, jak to
często bywało wtedy, kiedy sam opowiadając nabierał rozpędu.
- Momo - powiedział wreszcie, kładąc jej rękę na ramieniu - teraz wybiła nasza wielka
godzina ! Odkryłaś coś, o czym dotychczas nikt nie wiedział! I teraz uratujemy nie tylko
naszych dawnych przyjaciół, nie, uratujemy całe miasto! My troje; ja, Beppo i ty, Momo!
Zerwał się z miejsca i wyciągnął obie ręce. W wyobraźni widział siebie przed tłumem ludzi,
wykrzykujących na cześć jego, wyzwoliciela.
- No, dobrze - powiedziała Momo trochę zmieszana - ale jak my to zrobimy?
- O co ci chodzi? - spytał Gigi rozdrażniony.
- Chodzi mi o to - wytłumaczyła mu Momo - w jaki sposób zwyciężymy szarych panów?
- Widzisz - powiedział Gigi - naturalnie w tej chwili dokładnie jeszcze tego nie wiem.
Musimy to dopiero obmyślić. Ale jedno jest oczywiste: ponieważ teraz wiemy, ze oni istnieją,
i wiemy, co robią, musimy stoczyć z nimi walkę. A może się boisz?
Momo z zakłopotaniem kiwnęła głową.
- Wydaje mi się, że to nie są zwykli ludzie. Ten, który był u mnie, wyglądał jakoś inaczej. I
to straszne zimno. A jeśli ich jest wielu, na pewno są niebezpieczni. Owszem, boję się.
- Ach, co tam ! - zawołał Gigi. - To zupełnie prosta sprawa ! Ci szarzy panowie mogą robić
swoje ciemne interesy, tylko
6 - Momo
jeśli są nie rozpoznani. Twój gość sam ci to zdradził. No, więc musimy postarać się, żeby
zostali rozpoznani. Bo kto ich raz rozpozna, będzie ich pamiętał, a pamiętając, zawsze ich
rozpozna. Więc nie mogą nam nic zrobić - jesteśmy dla nich niedosiężni!
- Tak myślisz? - spytała Momo z lekkim powątpiewaniem.
- Oczywiście! - ciągnął Gigi z błyszczącymi oczami.- Inaczej twój gość nie uciekałby od
ciebie na łeb na szyję. Oni drżą przed nami!
- Ale w takim razie - wtrąciła Momo - może ich w ogóle nie znajdziemy. Może ukryją się
przed nami?
- To się może także zdarzyć - przyznał Gigi. - W takim razie musimy ich wywabić z
kryjówki.
- Ale jak? - spytała Momo. - Zdaje mi się, że oni są
bardzo przebiegli.
- Nic łatwiejszego! - roześmiał się Gigi. - Złapiemy szarych panów na ich własną chciwość.
Myszy łapie się na słoninę, więc złodziei czasu można złapać na czas. A my mamy go dość!
Możesz na przykład usiąść jako przynęta i zwabić ich. A kiedy przyjdą, Beppo i ja
wyskoczymy z kryjówki i pokonamy ich.
- Ale oni mnie już znają - zauważyła Momo. - Nie myślę, żeby dali się na to nabrać.
- Dobrze - odparł Gigi, który miał aż nadmiar pomysłów. - W takim razie zrobimy co innego.
Szary pan mówił coś o Kasie Oszczędności Czasu. To musi być jakiś budynek. Stoi gdzieś w
mieście. Musimy go tylko znaleźć. I na pewno go znajdziemy, bo z pewnością jest jakiś
niezwykły: szary, przejmujący zgrozą, pozbawiony okien, ogromna kasa pancerna z betonu!
Widzę go przed sobą. Kiedy go znajdziemy, dostaniemy się do wnętrza. Każde z nas będzie
miało w rękach ciężkie pistolety. „Oddajcie natychmiast cały skradziony czas!" - powiem...
- Ale my nie mamy pistoletów - przerwała mu zmartwiona Momo.
- No, to obejdziemy się bez pistoletów - oświadczył Gigi. - To ich jeszcze bardziej przerazi.
Samo nasze zjawienie się wystarczy, żeby ich ogarnął paniczny strach.
- Może byłoby lepiej - powiedziała Momo - żeby nas było trochę więcej niż troje. Może
znaleźlibyśmy także prędzej Kasę Oszczędności Czasu, jeżeli inni szukaliby jej razem z nami.
- To dobra myśl - pochwalił ją Gigi. - Powinniśmy zmobilizować wszystkich naszych
dawnych przyjaciół. I mnóstwo
82
83 dzieci, które teraz zawsze tu przychodzą. Proponuję, żebyśmy zaraz wszyscy troje
wyruszyli i zawiadomili tyle osób, ile będziemy mogli znaleźć. A one niech to rozpowiadają
innym. Spotkamy się tu wszyscy o trzeciej po południu na wielkiej naradzie.
Wybrali się więc od razu w drogę, Momo w jednym kierunku, Beppo i Gigi w drugim.
Kiedy ci dwaj uszli już kawałek, Beppo, który dotychczas milczał, zatrzymał się nagle.
- Słuchaj, Gigi - powiedział - martwię się. '? Gigi odwrócił się ku niemu.
.m
- Czym się martwisz? łh ' Beppo chwilę patrzał na
przyjaciela, potem powiedział:
- Wierzę Momo.
- No więc? - spytał zdziwiony Gigi.
- Myślę, że to, co nam opowiadała, jest prawdą.
- I co? - Gigi nie rozumiał, o co chodzi.
- Widzisz - wytłumaczył Beppo - jeżeli to, co powiedziała Momo, jest prawdą, to musimy
zastanowić się dobrze, co zamierzamy zrobić. Jeżeli rzeczywiście mamy do czynienia z tajną
bandą przestępczą - wiesz, z takimi nie można zadzierać jak gdyby nigdy nic, rozumiesz?
Jeżeli ich po prostu wyzwiemy, Momo może znaleźć się w trudnej sytuacji. O nas nie chcę
mówić, ale jeżeli wciągniemy w to dzieci, być może narazimy je na niebezpieczeństwo.
Powinniśmy się naprawdę zastanowić nad tym, co robimy.
- Ach, co tam! - zawołał Gigi i roześmiał się. -Że też ty zawsze musisz się martwić! Im nas
będzie więcej, tym lepiej.
- Wydaje mi się - rzekł Beppo poważnie - że ty wcale nie wierzysz, że to, co nam opowiadała
Momo, jest prawdą.
- Cóż to w ogóle znaczy: prawda I - wykrzyknął Gigi. - Ty w ogóle nie masz wyobraźni,
Beppo. Cały świat jest jedną wielką historią i my bierzemy w niej udział. Owszem, Beppo,
wierzę tak samo jak ty, we wszystko, co nam opowiedziała Momo.
Beppo nie wiedział, co odpowiedzieć, ale słowa Gigiego bynajmniej nie przyczyniły się do
uspokojenia jego troski.
Potem rozstali się i każdy z nich poszedł w innym kierunku, aby zawiadomić przyjaciół i
dzieci o jutrzejszym zebraniu, Gigi z lekkim, Beppo z ciężkim sercem.
Tej nocy Gigi śnił o przyszłej sławie wyzwoliciela miasta. Widział siebie we fraku, Beppa w
surducie, a Momo w białej atłaso-
wej sukni. Wszystkim trojgu zawieszono na szyi złote łańcuchy 84 i włożono na głowę
wieńce z wawrzynu. Rozbrzmiewała cudowna muzyka i na cześć bohaterów miasto urządziło
korowód z pochodniami, tak długi i wspaniały, jakiego ludzie nigdy jeszcze nie widzieli.
W tym czasie stary Beppo leżał na łóżku, ale nie mógł zasnąć. Im dłużej się zastanawiał, tym
jaśniej widział niebezpieczeństwo, jakim grozi cała ta sprawa. Oczywiście nie pozwoli, aby
Gigi i Momo sami narazili się na zgubę, nie opuści ich, cokolwiek miałoby się stać. Ale musi
przynajmniej spróbować ich powstrzymać.
Nazajutrz o trzeciej po południu ruina starego amfiteatru rozbrzmiewała zgiełkiem i
rozmową. Dorośli spośród dawnych przyjaciół, niestety, nie przyszli (oczywiście z wyjątkiem
Beppa i Gigiego), zebrało się jednak około pięćdziesięciorga czy sześć-dziesięciorga dzieci z
bliższej i dalszej okolicy, ubogich i zamożnych, dobrze wychowanych i
nieokrzesanych,większych i mniejszych. Niektóre, jak na przykład Maria, wzięły ze sobą
młodsze rodzeństwo i prowadziły je za rękę albo niosły. Maluchy szeroko otwartymi oczami,
z palcem w buzi, przyglądały się niezwykłemu zebraniu. Byli też oczywiście Franco, Paolo i
Massimo, pozostałe dzieci należały do tych, które dopiero ostatnio zaczęły przychodzić do
amfiteatru. Zwłaszcza one żywo interesowały się sprawą, o którą tu chodziło.
Zjawił się także ów chłopiec z przenośnym radiem, ale bez radia. Usiadł obok Momo, której
na samym wstępie powiedzfał, że nazywa się Claudio i rad jest mogąc działać z nimi.
Kiedy wreszcie widoczne było, że nie przyjdzie już więcej spóźnialskich, podniósł się Gigi
Oprowadzacz i szerokim gestem nakazał milczenie. Umilkły więc okrzyki i rozmowy i w
kamiennej ruinie zapanowała cisza.
- Drodzy przyjaciele - zaczął mówić donośnym głosem Gigi - wszyscy wiecie już mniej
więcej, o co chodzi. Powiedziano wam to zapraszając was na tę tajną naradę. Dotychczas było
tak, że coraz więcej ludzi miało coraz mniej czasu, mimo że bezustannie oszczędzali ozas
wszelkimi sposobami. Ale, widzicie, właśnie ten oszczędzony czas ludzie tracili. A dlaczego?
Momo to odkryła! Ten czas dosłownie kradnie ludziom banda
85 złodziei czasu! I do tego, aby ukrócić proceder tej zimnej jak lód przestępczej organizacji,
potrzebujemy waszej pomocy. Jeżeli wszyscy jesteście gotowi iść z nami ręka w rękę,
skończy się ta groza, która zawisła nad ludźmi. Czy nie uważacie, że warto walczyć o to?
Gigi przerwał, a dzieci zaczęły klaskać w dłonie.
- Później będziecie radzili nad tym, co chcemy przedsięwziąć. Ale teraz niech Momo opowie
o swoim spotkaniu z jednym z tych typów i o tym, w jaki sposób się zdradził.
- Chwileczkę! - przerwał stary Beppo wstając. - Słuchajcie, dzieci, jestem przeciwny
temu, żeby Momo przemawiała. Tak nie można. Jeżeli Momo powie wszystko, ściągnie na
siebie i na was wielkie niebezpieczeństwo...
- Owszem!-zawołało kilkoro dzieci. - Niech Momo opowie!
Inne przyłączyły się do nich i w końcu wszystkie wołały chórem:
- Momo! Momo! Momo!
Stary Beppo usiadł, zdjął z nosa swoje małe okulary i przetarł palcami zmęczone oczy.
Momo wstała bardzo zmieszana. Nie wiedziała, czyje życzenie spełnić, Beppa czy dzieci -
wreszcie zaczęła opowiadać. Dzieci słuchały w napięciu. Kiedy skończyła mówić, nastąpiła
długa chwila ciszy.
Podczas sprawozdania Momo wszystkim dzieciom zrobiło się jakoś nieswojo. Tak
niesamowicie nie wyobrażali sobie tych złodziei czasu. Jedno z maleństw zaczęło głośno
płakać, ale prędko je uspokojono.
- No? - przerwał Gigi milczenie. - Kto z was odważy się razem z nami podjąć walkę z tymi
szarymi panami?
- Dlaczego Beppo nie chciał, żeby Momo opowiedziała nam o swoim przeżyciu? - spytał
Franco.
- Beppo uważa - wyjaśnił Gigi z uspokajającym uśmiechem - że szarzy panowie każdego, kto
pozna ich tajemnicę, uznają za niebezpiecznego i dlatego będą go prześladować. Ale ja jestem
pewien, że stanie się odwrotnie, że każdy, kto zna ich tajemnicę, jest przeciw nim
uodporniony i oni nic mu nie mogą zrobić. Przecież to jasne! No, przyznaj, Beppo!
Ale Beppo tylko wolno potrząsnął głową. Dzieci milczały.
- Jedno jest w każdym razie pewne - podjął znowu Gigi - musimy trzymać się teraz razem w
doli i niedoli! Musimy być ostrożni, ale nie pozwolić się zastraszyć. I dlatego pytam jeszcze
raz, kto z was pójdzie z nami?
- Ja!-zawołał Claudio wstając. Trochę przy tym pobladł.
Za jego przykładem poszli inni, z początku z wahaniem, potem bardziej zdecydowanie, w
końcu zgłosili się wszyscy.
- No, Beppo - powiedział Gigi wskazując na dzieci - i co ty na to?
- Dobrze - odparł Beppo, smutno kiwając głową. - Naturalnie i ja się przyłączam.
- A więc - zwrócił się Gigi znowu do dzieci - naradzimy się teraz, co mamy robić. Kto ma
jakąś propozycję?
Wszyscy się namyślali. Wreszcie Paolo, chłopiec w okularach, spytał:
- Ale jak oni mogą to robić? Chodzi mi o to, jak można naprawdę kraść czas? Jak to się
dzieje?
- Tak! - zawołał Claudio. - Co to właściwie jest czas? Nikt nie umiał mu odpowiedzieć.
Po drugiej stronie kamiennego kręgu podniosła się Maria z małą siostrzyczką Dede na ręku i
powiedziała:
- Może to jest coś takiego jak atom? Oni mogą zapisywać przy użyciu maszyny nawet myśli,
które ktoś ma tylko w głowie. Sama to widziałam w telewizji. Dziś są specjaliści od
wszystkiego.
- Mam pomysł! -zawołał gruby Massimo swoim dziewczęcym głosem. - Kiedy robi się
zdjęcia filmowe, wszystko wychodzi na filmie. A przy nagrywaniu dźwięków wszystko jest
na taśmie. Może oni mają jakiś aparat, którym można nagrywać czas. Gdybyśmy wiedzieli,
gdzie on jest nagrany, moglibyśmy po prostu puścić taśmę wstecz i mielibyśmy go znowu.
- W każdym razie - orzekł Paolo poprawiając okulary na nosie - musimy przede wszystkim
znaleźć jakiegoś uczonego, który by nam pomógł. Inaczej nic nie będziemy mogli zrobić.
- Ach, ty ze swoimi uczonymi! - zawołał Franco. - Im to już zupełnie nie można ufać!
Załóżmy, że znajdziemy takiego, który zna się na rzeczy, skąd będziemy wiedzieli, że nie
współpracuje ze złodziejami czasu? A wtedy dopiero znaleźlibyśmy się w tarapatach!
86
87 Było to słuszne zastrzeżenie.
Teraz podniosła się jakaś wyraźnie dobrze wychowana dziewczynka i powiedziała:
- Ja uważam, że najlepiej byłoby zameldować o wszystkim policji.
- Jeszcze czego! - zaprotestował Franco. - Co tu może poradzić policja! Przecież to nie są
zwykli bandyci! Albo policja od dawna już wie o wszystkim i widocznie nie może sobie z
tym dać rady, albo też nie zauważyła jeszcze tej całej rozróby, a w takim razie jest w ogóle
beznadziejna! Takie jest moje zdanie.
Nastąpiła cisza świadcząca o bezradności.
- Ale przecież coś musimy zrobić - odezwał się wreszcie Paolo. - I to jak tylko można
najprędzej, zanim złodzieje czasu dowiedzą się o naszym spisku.
Teraz wstał Gigi Oprowadzacz.
- Drodzy przyjaciele - zaczął. - Przemyślałem gruntownie całą sprawę. Rozpatrzyłem i
odrzuciłem setki planów, aż znalazłem jeden, który z pewnością doprowadzi do celu. Pod
warunkiem, że wszyscy pomożecie! Chciałem tylko usłyszeć przedtem, czy któreś z was ma
jakiś lepszy plan. A teraz powiem wam, co zrobimy.
Przerwał i wolno przebiegł spojrzeniem po siedzących. Tak licznych słuchaczy dawno nie
miał.
- Moc tych szarych panów - ciągnął - jak wiecie, polega na tym, że mogą działać nie
rozpoznani i w tajemnicy. A więc najprostszym i najskuteczniejszym środkiem dla ich
umieszkodli-wienia jest to, aby ludzie dowiedzieli się prawdy o nich. A jak to zrobimy?
Urządzimy wielką demonstrację dzieci! Namalujemy plakaty i transparenty i wyjdziemy z
nimi na ulice. Zwrócimy na siebie uwagę opinii publicznej. I zaprosimy całe miasto do nas do
amfiteatru, aby je poinformować.
Zbudzi to ogromne wzburzenie wśród ludzi!
Napłyną wielotysięczne tłumy! A kiedy zbierze się tu nieprzejrzana masa ludzka, odsłonimy
straszliwą tajemnicę! I wtedy - wtedy świat zmieni się za jednym zamachem! Nie będzie
można już nikomu kraść czasu. Wszyscy będą go mieli tyle, ile zechcą, bo odtąd będzie go
znowu dosyć. I to, moi przyjaciele, możemy wszyscy razem osiągnąć, jeśli tylko chcemy.
Więc jak?
Odpowiedzią był radosny okrzyk wielu głosów.
- Stwierdzam zatem - zakończył Gigi swoje przemówię-
nie - że jednogłośnie uchwaliliśmy, aby zaprosić całe miasto do amfiteatru na przyszłą
niedzielę po południu. Ale do tego terminu musimy zachować nasz plan w najgłębszej
tajemnicy, rozumiecie? A teraz przyjaciele - do roboty!
Tego dnia i w ciągu kilku następnych w ruinie panował ukrywany, ale niezwykle ożywiony
ruch. Dzieci przytaszczyły papier, słoiki z farbą, pędzle, klej, deski, papę i listwy, i co tam im
jeszcze było potrzebne. (Nie pytajmy lepiej, w jaki sposób i skąd). I podczas gdy jedni
fabrykowali transparenty, plakaty i tablice do zawieszania na szyi, inni, umiejący dobrze
pisać, wymyślali efektowne teksty i malowali je.
Były to wezwania na przykład następującej treści:
88
Y ienia MY DZ\EC) POWIEMY
CHODZli 0&YJĆCIE U/SlYSGT
C
i Cc
/yy^Yi
ca.1
I na wszystkich zaproszeniach wypisano oprócz tego miejsce i datę.
Kiedy wreszcie wszystko było gotowe, dzieci ustawiły się w amfiteatrze, z Gigi, Beppem i
Momo na czele, i wyruszyły gęsiego do miasta ze swoimi tablicami i transparentami. Do tego
hałasowały blaszanymi pokrywkami i piszczałkami, skandowały chórem okrzyki i śpiewały
piosenkę, ułożoną przez Gigiego specjalnie na tę okazję:
Słuchajcie, /udzie, co wam dziś obwieszczę: pięć minut tylko do dwunastej jeszcze. Niechaj
rozsądek obudzi się w was, czyż nie widzicie, że kradną wam czas?
Słuchajcie, /udzie, a powiem coś więcej: trzeba po/ożyć kres waszej udręce! Zanim w
niedzielę trzecia będzie bić, przyjdźcie posłuchać, jak swobodnie żyć!*
Piosenka miała, oczywiście, więcej strofek, razem było ich dwadzieścia osiem, ale możemy
poprzestać na tych.
* Przekład Aliny Gotębiowskiej
Kilka razy interweniowała policja, rozpędzając dzieci, kiedy zakłócały ruch uliczny. Ale nie
zniechęcało to ich. Zbierały się na nowo w innym miejscu i zaczynały od początku. Poza tym
nic im się nie stało, ale mimo wytężonej uwagi nie odkryły nigdzie śladu szarych panów.
Wiele innych dzieci natomiast, które zobaczyły pochód, a dotychczas nic nie wiedziały o całej
sprawie, przyłączyło się do idących i wkrótce było ich wieleset, a w końcu aż tysiąc. W całym
wielkim mieście przeciągały długie procesje dzieci, zapraszając dorosłych na ważne zebranie,
które miało zmienić świat.
90
Rozdział dziewiąty
Dobre zebranie, które się nie odbyło,
i złe zebranie, które się odbyło
Wielka godzina minęła.
Minęła i nikt z zaproszonych nie przyszedł. Właśnie ci dorośli, których zebranie najbardziej
dotyczyło, w ogóle nie zauważyli pochodów dzieci.
A więc wszystko było na darmo.
Słońce skłaniało się już ku horyzontowi i zachodziło, wielkie i czerwone, w purpurowym
morzu obłoków. Jego promienie muskały już tylko najwyższe stopnie starego amfiteatru, w
którym od paru godzin siedziały czekające dzieci. Nie było słychać zgiełku głosów ani
wesołego hałasu. Wszyscy siedzieli cisi i smutni.
Cienie wydłużały się szybko, wkrótce miał zapaść zmrok. Dzieci drżały, bo zrobiło się
chłodno. Zegar na dalekiej wieży kościelnej wybił osiem razy. Teraz nie było już najmniejszej
wątpliwości, że sprawa się zupełnie, ale to zupełnie nie udała.
Pierwsze dzieci wstały i wyszły w milczeniu, inne przyłączyły się do nich. Nikt nie mówił ani
słowa. Rozczarowanie było zbyt wielkie.
W końcu Paolo zbliżył się do Momo i powiedział: >
- Nie ma po co czekać, Momo. Nikt już nie przyjdzie. Dobranoc, Momo.
I odszedł. - . ? x.
Potem Franco powiedział:
- Nic więcej nie możemy zrobić. Przekonaliśmy się, że na dorosłych nie możemy liczyć.
Nigdy im nie dowierzałem, ale odtąd nie chcę mieć z nimi w ogóle do czynienia.
I on także poszedł, a w ślad„za nim inni. A wreszcie, kiedy zrobiło się ciemno,.ostatnie dzieci
straciły nadzieję i opuściły amfiteatr. Momo została tylko z Beppem i Gigim.
Po chwili stary Zamiatacz Ulic podniósł się.
- Ty także idziesz? - spytała Momo.
- Muszę - odparł Beppo. - Mam specjalną służbę.
- W nocy?
- Tak, wyjątkowo przydzielili nas do wyładunku śmieci. Muszę tam pójść.
- Ależ dziś niedziela! I w ogóle nigdy nie musiałeś tego robić!
- Nie, ale teraz przydzielili nas do tej pracy. Mówią, że wyjątkowo. Brak personelu i tak
dalej.
- Szkoda - powiedziała Momo - cieszyłabym się, gdybyś tu dziś został.
- Tak, wcale mi nie w smak, że muszę iść. No, więc do widzenia, do jutra.
Wsiadł na swój piszczący rower i zniknął w ciemności. Gigi cicho gwizdałjakąś smutną
melodię. Umiał ładnie gwizdać i Momo chętnie tego słuchała. Ale nagle przerwał.
- Ja także pójdę już! - powiedział. - Dziś niedziela, więc muszę pobawić się w nocnego
dozorcę. Opowiadałem wam, że to mój najnowszy zawód. Byłbym zapomniał.
Momo patrzyła na niego ze zdumieniem i nic nie mówiła.
- Nie martw się - ciągnął Gigi - że nasz plan nie udał się tak, jak oczekiwaliśmy. Ja też to
sobie inaczej wyobrażałem. Ale mimo to -- właściwie mieliśmy frajdę. Było wspaniale. -
Ponieważ Momo uporczywie milczała, pogładził ją po włosach i dodał: - Nie bierz tego tak
bardzo do serca, Momo. Jutro wszystko będzie wyglądało inaczej. Po prostu wymyślimy
sobie coś nowego, jakąś nową historię, dobrze?
- To nie była historia - szepnęła Momo. Gigi wstał.
- Rozumiem, ale jutro pomówimy o tym, zgoda? Teraz muszę pędzić, bo już jestem
spóźniony. A ty idź spać jak zwykle.
I odszedł gwiżdżąc swoją smutną piosenkę.
Tak więc Momo została sama jedna w dużym kamiennym amfiteatrze. Noc była
bezgwiezdna. Niebo pokryły chmury. Zerwał się jakiś osobliwy wiatr. Nie był silny, ale nie
ustawał ani na chwilę i niósł ze sobą dotkliwe zimno. Można by o nim powiedzieć, że był
szary jak popiół.
Daleko za wielkim miastem piętrzyły się olbrzymie hałdy śmieci. Były to prawdziwe góry
popiołu, skorup, puszek, starych materaców, ścjnków plastyku, tekturowych pudełek i innych
przedmiotów wyrzucanych co dzień w wielkim mieście, które miały stopniowo powędrować
do ogromnych pieców na spalenie.
Aż do późnej nocy stary Beppo i jego koledzy pomagali zrzucać
92
93 szuflami śmiecie z ciężarówek, które stały długim szeregiem z zapalonymi reflektorami,
czekając na rozładunek. I im więcej ciężarówek opróżniano, tym więcej ich ustawiało się w
kolejce.
- Spieszcie się, ludzie! - wołano nieustannie. - Dalej, dalej, inaczej nigdy nie skończymy!
Beppo pracował i pracował, aż mu się koszula lepiła do grzbietu. Dopiero około północy
uporali się z robotą.
Ponieważ Beppo był już stary, a i z natury nie miał silnej budowy ciała, usiadł teraz
wyczerpany na odwróconej dnem do góry dziurawej wannie plastykowej i usiłował złapać
dech.
- Hej, Beppo - zawołał jeden z kolegów - jedziemy do domu. Chcesz się zabrać z nami?
- Chwileczkę - powiedział Beppo i przycisnął ręką bolące serce.
- Niedobrze się czujesz, stary? - spytał inny kolega.
- Już wszystko w porządku - odparł Beppo. - Jedźcie sami. Ja jeszcze trochę odpocznę.
- No, to dobranoc! -zawołali.
I odjechali. Zapanowała cisza. Tylko tu i ówdzie w stertach śmieci przemykały z szelestem
szczury, czasem pogwizdując. Beppo zasnął oparłszy głowę na złożonych rękach.
Nie wiedział, od jak dawna spał, kiedy nagle obudził go zimny poryw wiatru. Podniósł głowę
i natychmiast oprzytomniał.
Na olbrzymiej górze śmieci stali tłumnie szarzy panowie w eleganckich garniturach i
okrągłych, sztywnych kapeluszach, z oło-wianoszarymi teczkami i małymi, szarymi cygarami
w ustach. W milczeniu nie odrywali wzroku od szczytu hałdy, gdzie stał jak gdyby stół
sędziowski, zaś za nim siedzieli trzej panowie, nie różniący się zresztą niczym od
pozostałych.
W pierwszej chwili Beppa zdjął strach. Bał się, że szarzy panowie odkryją jego obecność. Nie
musiał się nawet zastanawiać, aby wiedzieć, że nie miał prawa tu się znajdować. Wkrótce
jednak zauważył, że szarzy panowie wpatrują się w stół sędziowski jak urzeczeni. Może w
ogóle nie widzieli Beppa albo uważali go za jakiś wyrzucony, bezużyteczny przedmiot. W
każdym razie postanowił siedzieć cicho jak mysz pod miotłą.
- Agent BLW/553/c niech stanie przed wysokim sądem! - zabrzmiał w ciszy głos pana
siedzącego pośrodku.
Wezwanie to zostało powtórzone na dole i rozległo się dalekim echem. Potem otworzyła się
w tłumie uliczka i jeden z szarych
Ka.>uiv ^acząf powoli wchodzić na szczyt hałdy. Od pozostałych szarych panów różnił się
tylko tym, że jego szara twarz była prawie biała. Wreszcie stanął przed stołem sędziowskim.
- Pan jest agentem BLW/553/c? - spytał siedzący pośrodku.
- Tak.
- Od jak dawna pracuje pan dla Kasy Oszczędności Czasu?
- Odkąd istnieję.
- To samo przez się zrozumiałe. Niech pan się powstrzyma od zbędnych uwag! Kiedy pan
zaczął istnieć?
- Przed jedenastu laty, trzema miesiącami, sześcioma dniami, ośmioma godzinami,
trzydziestoma dwoma minutami i - dokładnie w tej chwili - osiemnastoma sekundami.
Mimo że rozmowa była prowadzona cicho, a także w znacznej odległości, rzecz dziwna, stary
Beppo rozumiał każde słowo.
- Czy pan wie - ciągnął swoje przesłuchanie pan siedzący pośrodku - że w mieście jest dość
dużo dzieci, które dzisiaj obnosiły tablice i plakaty, a nawet miały potworny zamiar
zaproszenia do siebie całego miasta, aby je poinformować o naszej działalności ?
- Wiem o tym - odpowiedział agent.
- W jaki sposób tłumaczy pan to - ciągnął nieubłaganie sędzia - że dzieci w ogóle coś wiedzą
o nas i o naszej działalności ?
- Nie mogę sobie tego wytłumaczyć - wyznał agent. - Ale, jeśli mi wolno zrobić pewną
uwagę, to chciałbym zasugerować wysokiemu sądowi, aby nie traktował tej sprawy
poważniej, niż na to zasługuje. To nieporadna dziecinada, nic więcej! Poza tym proszę
wysoki sąd o wzięcie pod uwagę, że bez trudu udało nam się zapobiec zebraniu, po prostu nie
daliśmy ludziom na nie czasu. Ale nawet gdyby nam się to nie udało, jestem pewny, że dzieci
umiałyby opowiedzieć ludziom tylko jakąś naiwną zbójecką historię. Moim zdaniem
powinniśmy byli nawet dopuścić do tego zebrania, aby w ten sposób...
- Oskarżony! - przerwał mu ostro sędzia. - Czy pan zdaje sobie sprawę, gdzie pan się
znajduje?
Agent skulił się.
- Tak - wyszeptał z trudem.
- Znajduje się pan nie przed sądem ludzkim, lecz przed sądem takich samych, jak pan.
Dobrze pan wie, że nie może pan naś okłamywać. Dlaczego pan więc tego próbuje?
96
97 - To zawodowy nawyk - wyjąkał oskarżony.
- Proszę łaskawie pozostawić zarządowi decyzję co do tego, jak dalece poważnie należy
traktować przedsięwzięcie dzieci - powiedział sędzia. - Ale i pan, oskarżony, dobrze wie, że
nikt i nic nie jest dla naszej pracy tak niebezpieczne, jak właśnie dzieci.
Poza tą osobliwą częścią miasta, tam gdzie panowała jeszcze noc, trzy eleganckie samochody
z silnie świecącymi reflektorami pędziły wyboistą ulicą. W każdym z nich siedziało kilku
szarych panów. Jeden z nich, jadący w pierwszym samochodzie, widział Momo skręcającą w
ulicę z białymi domami, gdzie rozprzestrzeniało się owo osobliwe światło.
Kiedy jednak samochody dojechały do rogu, stało się coś nie- 10$ pojętego. Oto nie mogły
ruszyć dalej. Kierowcy naciskali pedał gazu, koła wyły, ale kręciły się w miejscu, zupełnie
tak, jakby stały na ruchomej taśmie, biegnącej z tą samą szybkością w przeciwnym kierunku.
I im prędzej auta jechały, tym wolniej posuwa-wały się naprzód. Kiedy szarzy panowie to
zauważyli, klnąc wyskoczyli z samochodów i próbowali na piechotę dogonić Momo, którą
jeszcze rozpoznawali z odległości. Biegli z wykrzywionymi twarzami, ale kiedy zmęczeni
musieli się zatrzymać, okazało się, ze przebyli zaledwie dziesięć metrów. A mała Momo
zniknęła tymczasem gdzieś daleko między śnieżnobiałymi domami.
- To koniec! - powiedział jeden z panów. - Wszystko na nic! Teraz nie ujmiemy jej już.
;'
- Nie pojmuję - odezwał się drugi - dlaczego nie mogliśmy ruszyć się z miejsca.
- Ja również tego nie rozumiem - odpowiedział pierwszy. - Pytanie tylko, czy będzie to
uznane jako okoliczność ła-
j: godząca zawodu, jaki zrobiliśmy. l, - Myśli pan, ze postawią nas przed sądem?
- No, na pewno nas nie pochwalą!
Wszyscy panowie z opuszczonymi głowami przysiedli na chłodnicach i zderzakach swoich
samochodów. Już przestali się śpieszyć.
Daleko, daleko stamtąd w labiryncie pustych, śnieżnobiałych
jj ulic i placów, Momo szła wciąż za żółwiem. I właśnie dlatego,
- że tak wolno szli, wydawało się, że ulice wyślizgują im się spod
nóg, a budynki przelatują obok. Żółw znowu skręcił za róg,
Momo poszła jego śladem - i stanęła zaskoczona. Nowa ulica
przedstawiała zupełnie inny widok niż tamte.
Była to raczej wąska uliczka. Domy, przytulone do siebie po prawej i po lewej stronie,
wyglądały jak pełne wdzięku pałace ze szkła, z mnóstwem wieżyczek, wykuszów i tarasów,
które od niepamiętnych czasów stały na dnie morza, a teraz nagle wynurzyły się, obwieszone
wodorostami i algami, obrośnięte muszlami i koralami. Całość mieniła się łagodnie
wszystkimi barwami masy perłowej.
Uliczka prowadziła do pojedynczego domu, stojącego w poprzek i zamykającego wyjście. W
środku domu widać było dużą zieloną bramę, artystycznie ozdobioną figurami.
1 09 Momo spojrzała na tabliczkę, znajdującą się tuz nad jej głową na ścianie domu. Była ona
z białego marmuru, a na niej widniał złotymi literami napis:
Uliczka Nigdy
Momo straciła tylko chwilę na rozejrzenie się i przeczytanie tej nazwy, jednak żółw juz
bardzo ją wyprzedził i był prawie u końca uliczki, przed ostatnim domem.
- Zaczekaj na mnie, żółwiu! - zawołała dziewczynka, ale, rzecz dziwna, nie słyszała
własnego głosu.
Żółw jednak usłyszał go, gdyż przystanął i obejrzał się. Momo chciała podejść do niego, ale,
kiedy weszła na uliczkę Nigdy, nagle wydało jej się, ze musi walczyć pod wodą z potężnym
prądem albo z silnym, a jednak niewyczuwalnym wiatrem, który swoimi porywami odrzucał
ją w tył. Zaparła się nogami, stając skośnie do tego dziwnego natarcia, i ledwo szła naprzód,
chwytając się występów muru, a chwilami pełzła na czworakach.
- Nie dam rady! - zawołała do żółwia, którego małą figurkę zobaczyła siedzącą na końcu
uliczki. - Pomóż mi!
Żółw powoli zawrócił. Kiedy znalazł się przed Momo, na jego pancerzu ukazała się rada: IDŹ
TYŁEM!
Momo spróbowała. Odwróciła się i zaczęła iść tyłem. Niespodziewanie udało jej się teraz
poruszać. Ale działo się z nią przy tym coś bardzo dziwnego. Kiedy bowiem szła tyłem,
zarazem myślała wstecz, czuła wstecz, jednym słowem - żyła wstecz!
Raptem potrąciła coś za sobą. Odwróciła się i stanęła przed domem stojącym w poprzek
uliczki. Przelękła się trochę, bo ozdobiona figurami brama z zielonego metalu wydawała jej
się teraz ogromna.
,,Czy uda mi się ją otworzyć?" - pomyślała niepewnie. Ale w tejże chwili oba potężne
skrzydła bramy same się rozwarły.
Momo zatrzymała się jeszcze chwilę, bo znowu dostrzegła nad drzwiami tabliczkę.
Podtrzymywał ją biały jednorożec, a napis na niej brzmiał:
Dom „Nigdzie"
Ponieważ Momo nie umiała prędko czytać, kiedy skończyła, skrzydła bramy zaczęły się już
powoli zamykać. Przemknęła jesz-sze między nimi pośpiesznie, a potężna brama zatrzasnęła
się za nią z cichym łoskotem.
Dziewczynka znalazła się w wysokiej, bardzo długiej galerii. Po obu jej stronach stali w
regularnych odstępach kamienni nadzy
mężczyźni i kobiety, jak gdyby podpierający sufit. Tajemniczej siły 110 pchającej wstecz nie
odczuwało się tu zupełnie.
Momo poszła długą galerią za pełznącym żółwiem. Na końcu zwierzątko stanęło przed
maleńkimi drzwiczkami, przez które Momo ledwo mogła przedostać się zgięta wpół.
JESTEŚMY NA MIEJSCU - zabłysnęły litery na pancerzu żółwia.
Momo przykucnęła i zobaczyła tuz przed sobą przytwierdzoną na drzwiczkach tabliczkę z
napisem:
Mistrz Secundus Minutius Hora
Dziewczynka wstrzymała oddech i zdecydowanym ruchem nacisnęła małą klamkę. Kiedy
drzwiczki otworzyły się, usłyszała z wewnątrz melodyjny chór tykania, szemrania i
dzwonienia. Ruszyła naprzód za żółwiem, a drzwiczki zatrzasnęły się za nimi.
Rozdział jedenasty
Kiedy źli robią
ze zła coś najlepszego
W szarym jak popiół świetle nie kończących się korytarzy i bocznych korytarzyków
przemykali agenci Kasy Oszczędności Czasu i podnieceni szeptem zwierzali sobie
najświeższą nowinę: zarząd zebrał się na nadzwyczajną naradę!
Jedni wnioskowali z tego, że istnieje największe niebezpieczeństwo. Inni znów twierdzili, że
widocznie otworzyły się nowe możliwości zyskiwania czasu.
W dużej sali konferencyjnej obradowali szarzy panowie z zarządu. Siedzieli jeden obok
drugiego przy wprost nieskończenie długim stole. Każdy z nich miał przy sobie, jak zawsze,
swoją ołowianoszarą teczkę i palił małe, szare cygaro. Zdjęli tylko okrągłe, sztywne
kapelusze i teraz okazało się, że wszyscy mają błyszczące jak lustro łysiny.
Jeżeli można w ogóle mówić o jakimś nastroju tych panów, byli oni w nastroju ponurym.
Przewodniczący wstał ze swego miejsca u górnego krańca stołu. Szmer rozmów ucichł i dwa
nieskończenie długie rzędy szarych twarzy zwróciły się ku niemu.
- Moi panowie - zaczął mówić - nasza sytuacja jest bardzo poważna. Czuję się zmuszony
niezwłocznie zapoznać was z przykrymi, ale nie dającymi się zmienić taktami.
Do pościgu za dziewczynką imieniem Momo użyliśmy niemal wszystkich agentów, jakich
mieliśmy do rozporządzenia. Pościg ten trwał w sumie sześć godzin, trzynaście minut i osiem
sekund. Wszyscy biorący w nim udział agenci musieli w tym czasie, niestety, zaniedbać
obowiązki będące właściwym celem ich istnienia, a mianowicie zyskiwanie czasu. Do tego
ubytku dochodzi jeszcze czas zużyty przez samych agentów na poszukiwania. Z tych dwóch
ujemnych pozycji wynika strata czasu, wynosząca według najdokładniejszych obliczeń trzy
miliardy siedemset trzydzieści osiem milionów dwieście pięćdziesiąt dziewięć tysięcy sto
czternaście sekund.
Moi panowie! Jest to więcej niż całe jedno życie ludzkie! Nie muszę chyba wyjaśniać, jakie
to ma dla nas znaczenie.
Mówca zrobił pauzę i szerokim gestem wskazał olbrzymie stało-
w przedniej ścianie sali, opatrzone wieloma zamkami 112 cyfrowymi.
- Nasze spichrze czasu, moi panowie - zawołał podniesionym głosem - nie są
niewyczerpane! Gdyby jeszcze ten pościg nam się opłacił! Jednakże mamy tu do czynienia z
całkowicie zmarnowanym czasem! Dziewczynka Momo zdołała nam ujść.
Moi panowie, drugi raz po prostu nie może nam się to zdarzyć. Kategorycznie więc
przeciwstawię się wszelkim dalszym tak kosztownym przedsięwzięciom. Musimy
oszczędzać, moi panowie, nie zaś marnotrawić czas! Proszę wziąć to pod uwagę we
wszystkich dalszych planach. Nie mam nic więcej do powiedzenia. Dziękuję.
Przewodniczący usiadł i zaczął wydmuchiwać kłęby dymu. W obu rzędach słuchaczy
szeptano z ożywieniem.
Teraz podniósł się mówca u drugiego końca długiego stołu i wszystkie twarze zwróciły się ku
niemu.
- Moi panowie - powiedział - wszystkim nam jednakowo leży na sercu pomyślność naszej
Kasy Oszczędności Czasu. Wydaje mi się jednak zupełnie zbyteczne, abyśmy niepokoili się
tą sprawą, a nawet robili z niej coś w rodzaju katastrofy. O niczym takim nie może być
mowy. Wszyscy wiemy, że nasze spichrze czasu kryją olbrzymie zapasy i nawet wielokrotnie
wyższa strata nie mogłaby stać się dla nas poważnym zagrożeniem. Czymże jest dla nas życie
jednego człowieka? Doprawdy, to po prostu błahostka!
Niemniej zgadzam się z naszym szanownym przewodniczącym, że coś takiego nie może nam
się powtórnie przytrafić. Jednakże przypadek tej dziewczynki jest absolutnie jednorazowy.
Nic podobnego dotychczas nigdy się jeszcze nie zdarzyło i jest rzeczą nieprawdopodobną,
żeby miało się kiedykolwiek powtórzyć.
Wreszcie pan przewodniczący słusznie nas zganił, że dziewczynka Momo nam uszła. Ale
czegóż więcej pragniemy, jak unieszkodliwienia tego dziecka? Otóż to właśnie osiągnęliśmy!
Dziewczynka zniknęła, uciekła z obszaru czasu! Pozbyliśmy się jej. Myślę, ze możemy być
zadowoleni z tego wyniku.
Mówca siadł uśmiechnięty i zadowolony z siebie. Z paru stron odezwały się słabe oklaski.
Teraz podniósł się trzeci mówca, siedzący w środku długiego stołu.
113 - Będę się streszczał - oświadczył ze ściągniętą grymasem twarzą. - Uspokajające słowa,
które usłyszeliśmy przed chwilą, uważam za nieodpowiedzialne. Ta dziewczynka nie jest
zwykłym dzieckiem. Wszyscy wiemy, że obdarzona jest przymiotami, które mogą być dla nas
i dla naszej sprawy wysoce niebezpieczne. To, że jej przypadek jest dotychczas jednorazowy,
bynajmniej nie dowodzi, że nie może się powtórzyć. Konieczna jest czujność! Nie wolno nam
oddawać się zadowoleniu, dopóki to dziecko nie znajdzie się w naszych rękach. Dopiero
wtedy będziemy pewni, że już nigdy nam nie zaszkodzi. Bo jeśli mogło ono opuścić obszar
czasu, może też każdej chwili do niego powrócić. I powróci!
Usiadł. Panowie z zarządu wciągnęli głowy w ramiona i siedzieli skuleni.
- Moi panowie - zabrał teraz głos czwarty mówca, siedzący naprzeciw trzeciego - wybaczcie
mi, ale muszę to powiedzieć zupełnie wyraźnie: ciągle omijamy najdrażliwszy temat. Musimy
spojrzeć prawdzie w oczy, a jest nią fakt, że wmieszały się w tę sprawę obce moce. Dokładnie
przeliczyłem wszystkie możliwości. Prawdopodobieństwo samodzielnego opuszczenia
obszaru czasu przez żywego człowieka przedstawia się jak 1:42 milionów. Inaczej mówiąc,
jest w praktyce niemożliwe.
W rzędach członków zarządu rozległ się szmer podnieconych głosów.
- Wszystko przemawia za tym - ciągnął mówca, kiedy znów zapadła cisza - że
dziewczynce imieniem Momo udzielono pomocy w ucieczce przed nami. Wszyscy wiecie,
kogo mam na myśli. Chodzi o owego tak zwanego mistrza Horę.
Kiedy padło to imię, większość szarych panów wzdrygnęła się, jak trafiona silnym ciosem,
inni zerwali się z miejsc i zaczęli wykrzykiwać, gorączkowo wymachując rękami.
- Moi panowie! - zawołał czwarty mówca szeroko rozkładając ramiona - bardzo proszę,
abyście się opanowali. Wiem równie dobrze jak wy wszyscy, że wymienienie tego imienia -
no, powiedzmy to po prostu - nie jest rzeczą stosowną. Ja sam musiałem się przemóc, ale
przecież chcemy i musimy jasno spojrzeć na tę sprawę! Jeżeli ów Tak Zwany pomógł
dziewczynce, to ma jakieś powody ku temu. A powody te - to chyba oczywiste - wymierzone
są przeciw nam. Krótko mówiąc, moi panowie, musimy się z tym liczyć, że ów Tak Zwany
nie tylko odeśle
ie w uuuaiKu uzorui je przeciw nam. będzie to dla nas śmiertelnym zagrożeniem. Musimy
więc być gotowi ofiarować czas życia jeszcze jednego człowieka albo i paru - nie, moi
panowie, musimy, jeżeli to potrzebne, postawić na kartę wszystko, powtarzam: wszystko! W
tym przypadku bowiem wszelkiego rodzaju skąpstwo mogłoby nas cholernie drogo
kosztować. Sądzę, że rozumiecie, co chcę przez to powiedzieć.
Wzburzenie szarych panów spotęgowało się, wykrzykiwali teraz jeden przez drugiego. Piąty
mówca wskoczył na krzesło i zaczął gwałtownie wymachiwać rękami.
- Cisza, proszę o ciszę! - wołał. - Mój przedmówca ograniczył się, niestety, do napomknięcia
o rozmaitych katastrofalnych możliwościach. Ale widocznie sam nie wie, jak możemy im
zaradzić! Mówi, że musimy być gotowi do wszelkich ofiar, dobrze! Musimy zdecydować się
na wszystko - no, dobrze! Nie powinniśmy obchodzić się oszczędnie z naszymi zapasami -
no, dobrze. Ale są to przecież tylko puste słowa! Niech nam powie, co naprawdę możemy
zrobić! Nikt z nas nie wie, w co ów Tak Zwany uzbroi Momo przeciw nam! Staniemy w
obliczu zupełnie nie znanego nam niebezpieczeństwa. Oto problem wymagający rozwiązania!
W sali zgiełk urósł do rozmiarów tumultu. Zebrani krzyczeli, niektórzy bili pięściami w stół,
inni zakryli twarze rękami, wszystkich ogarnęła panika.
Z trudem udało się szóstemu mówcy zabrać głos.
- Ależ panowie - powtarzał uspokajająco, dopóki nie przywrócił ciszy - ależ panowie,
proszę was o zachowanie chłodnego rozsądku. Jest to obecnie najważniejsze. Przypuśćmy, że
dziewczynka wróci od Tak Zwanego, uzbrojona tak czy inaczej, wówczas nie będziemy
przecież musieli osobiście stawać do walki. My sami nie najlepiej nadajemy się do takiego
spotkania, jak nam tego w sposób dosadny dowiódł smutny los obróconego w nicość agenta
BLW/553/c. Ale nie jest to w ogóle potrzebne. Mamy dosyć popleczników wśród ludzi!
Jeżeli użyjemy ich w sposób zręczny i nie zwracający niczyjej uwagi, będziemy mogli
pozbyć się dziewczynki Momo i związanego z nią niebezpieczeństwa nie ujawniając się sami.
Takie postępowanie byłoby oszczędne, bezpieczne i niewątpliwie skuteczne.
Zgromadzeni członkowie zarządu głęboko odetchnęli. Projekt ten przemówił wszystkim do
przekonania. Zapewne zostałby też
114
115 natychmiast przyjęty, gdyby nie poprosił o głos siódmy mówca, siedzący u górnego
końca stołu.
- Moi panowie - zaczął - zastanawiamy się wciąż nad tym, w jaki sposób moglibyśmy
pozbyć się tej dziewczynki. Wyznajmy, że skłania nas do tego strach. Ale strach jest złym
doradcą, moi panowie. Mnie bowiem wydaje się, że w ten sposób stracilibyśmy wielką, ba,
jednorazową okazję. Przysłowie mówi: jeśli kogoś nie można pokonać, trzeba zrobić z niego
przyjaciela. Otóż dlaczego nie próbujemy przeciągnąć tej dziewczynki na naszą stronę?
- Uwaga, uwaga! - zawołało parę głosów. - Prosimy nam to dokładniej wyjaśnić!
- Jasne jest - ciągnął mówca - że to dziecko znalazło drogę do Tak Zwanego, drogę, której od
początku na próżno szukaliśmy! Dziecko mogłoby więc zapewne odnaleźć tę drogę znowu
każdej chwili, mogłoby nas nią zaprowadzić! Wtedy moglibyśmy we właściwy nam sposób
przeprowadzić pertraktacje z Tak Zwanym. Jestem przekonany, że szybko dalibyśmy sobie z
nim radę. A kiedy usadowimy się tam, gdzie chcemy, nie będziemy już musieli skrzętnie i
uciążliwie zbierać godzin, minut i sekund, nie, zdobędziemy za jednym zamachem cały czas
wszystkich ludzi! A ten, kto posiada czas ludzi, ma nieograniczoną władzę! Moi panowie,
pomyślcie tylko, znaleźlibyśmy się u celu! I wykorzystalibyśmy do tego dziewczynkę Momo,
którą pragniecie usunąć!
W sali zapadła głucha cisza.
- Ale pan wie przecież - zawołał ktoś - że Momo nie można okłamać! Niech pan tylko
pomyśli o agencie BLW/553/c! Każdy z nas podzieliłby jego los!
- A kto mówi o kłamstwach? - odpowiedział mówca.- Oczywiście przedłożymy jej otwarcie
nasz plan.
- Wtedy - zawołał ktoś, gwałtownie gestykulując - nie zgodzi się współdziałać z nami! To nie
do pomyślenia!
- Nie byłbym tego taki pewny, mój drogi - wtrącił się do dyskusji dziewiąty mówca. -
Musielibyśmy naturalnie zaoferować jej coś, co by ją znęciło. Myślę na przykład o obietnicy
dania jej tyle czasu, ile tylko zapragnie...
- Obietnicy - zawołał inny - której oczywiście nie dotrzymalibyśmy!
- Oczywiście dotrzymalibyśmy jej! - odparł dziewiąty
mówca z lodowatym uśmiechem. - Bo jeżeli nie mielibyśmy 116 wobec niej uczciwych
zamiarów, ona to wyczuje.
- Nie, nie! - zawołał przewodniczący uderzając ręką w stół. - Na to nie mogę
pozwolić! Jeżeli naprawdę dalibyśmy jej tyle czasu, ile zechce, kosztowałoby to nas majątek!
- Chyba nie - uspokajał go mówca. - Ile może wydać jedno dziecko? Pewno, że byłaby to
stała niewielka strata, ale proszę wziąć pod uwagę, co w zamian dostaniemy! Czas wszystkich
ludzi! Tę niewielką ilość, jaką mogłaby zużyć Momo, musielibyśmy zaksięgować na koncie
kosztów. Moi panowie, zastanówcie się nad olbrzymimi korzyściami!
Mówca usiadł i wszyscy zamyślili się nad korzyściami.
- A jednak - odezwał się wreszcie szósty mówca - to niemożliwe.
- Dlaczego?
- Z tego prostego powodu, że Momo, niestety, ma już i tak tyle czasu, ile tylko zechce. Nie
ma sensu przekupywać jej tym, co ma aż w nadmiarze.
- W takim razie musimy jej to najpierw zabrać - odpowiedział dziewiąty mówca.
- Ach, mój drogi - odezwał się zmęczony przewodniczący - kręcimy się ciągle w kółko.
Przecież nie możemy dobrać się do niej. Właśnie o to chodzi.
Westchnienie zawodu przebiegło oba długie rzędy szarych panów.
- Za pańskim pozwoleniem, miałbym pewną propozycję - zgłosił się dziewiąty mówca.
- Udzielam panu głosu - powiedział przewodniczący. Mówca złożył mu lekki ukłon i zaczął:
- Ta dziewczynka jest zdana na swoich przyjaciół. Lubi poświęcać czas innym. Ale
zastanówmy się, co stałoby się z nią, gdyby po prostu nie było nikogo, kto dzieliłby z nią jej
czas?
Ponieważ dziewczynka dobrowolnie nie poprze naszych planów, musimy skupić naszą
działalność na jej przyjaciołach. - Wyciągnął z teczki segregator i otworzył go. - Chodzi tu
przede wszystkim o niejakich Beppa Zamiatacza Ulic i Gigiego Oprowa-dzacza. Poza tym
mam tu jeszcze dość długą listę dzieci, które regularnie odwiedzają tę dziewczynkę. Jak
widzicie, moi panowie, to nic takiego wielkiego!
Po prostu odciągniemy od niej wszystkie te osoby, tak żeby nie
117 mogła ich widywać. I wtedy biedna mała Momo zostanie zupełnie osamotniona. Jakie
znaczenie będzie miał dla niej jej czas? Stanie się ciężarem, a nawet przekleństwem! Prędzej
czy później nie będzie tego mogła znieść. A wtedy, moi panowie, znajdziemy się na miejscu i
postawimy jej nasze warunki. Gotów jestem postawić tysiąc lat przeciw jednej dziesiątej
sekundy, że wskaże nam wiadomą drogę, aby tylko odzyskać swoich przyjaciół. Szarzy
panowie, jeszcze przed chwilą tak przygnębieni, podnieśli głowy. Na ich wargach pojawił się
tryumfujący, cienki jak ostrze noża uśmiech. Zaczęli bić brawo, a echo ich oklasków
rozlegało się w nieskończenie długich korytarzach i bocznych korytarzykach, jakby gdzieś
runęła lawina.
•-•?? Wł.> ? fiDyi?OV0
: ? -.-??? !j.>-:fi.O)i .ri;<-^of,
.d.of.i
•? •'''-• iv bo :/.v ,<Hv8 ?
?•?-: VJf! Ju.j .y ihy-
dotyczy. Będziecie ostatnimi ludźmi bawiącymi się i opowiadają- 184 cymi sobie historie.
Nie będziecie się wtrącali do naszych spraw, a my zostawimy was w spokoju,
Głos umilkł, ale zaraz zaczął mówić z zupełnie innego kierunku:
- Wiesz dobrze, ze powiedzieliśmy ci prawdę. Dotrzymamy naszej obietnicy. A ty
zaprowadzisz nas teraz do Hory
Momo usiłowała coś powiedzieć. Zimno odbierało jej niemal przytomność. Dopiero po wielu
próbach zdołafa wyjąkać:
- Nie zrobiłabym tego, nawet gdybym mogła. Skądś dobiegł groźny głos:
- Co to znaczy, gdybyś mogła ? Przecież możesz. Byłaś u Hory, więc znasz drogę do niego!
- Nie odnajdę jej - szepnęła Momo. - Juz próbowałam. Tylko Kasjopeja ją zna.
- Kto to jest?
- Żółw mistrza Hory.
- Gdzie on teraz jest?
Momo, juz ledwo przytomna, wymamrotała:
- Wrócił - ze mną - ale - go - zgubiłam.
Jak z wielkiej odległości słyszała wokół siebie gwar podnieconych głosów.
- Natychmiast zarządzić wielki alarm ! - wołano. - Trzeba znaleźć tego żółwia. Każdy
napotkany żółw podlega zbadaniu! Musimy odnaleźć tę Kasjopeję! Musimy! Musimy!
Głosy przebrzmiały. Zapadła cisza. Momo powoli wracała do siebie. Stała samotnie na dużym
placu, nad którym unosiły się porywy zimna, jak gdyby nadchodzącego z wielkiej pustki, spo-
pielałego wiatru.
Rozdział osiemnasty < n
Kiedy się przewiduje bez oglądania się wstecz
••) • .-.v..... ? -, -:?<,.?.:t-/i
Momo nie wiedziała, ile czasu minęło. Niekiedy bił zegar na wieży, ale prawie go nie
słyszała. Powoli wracało ciepło do jej skostniałych członków. Miała uczucie, ze jest
bezwładna, i nie mogła się zdobyć na decyzję. Czy powinna była wrócić do amfiteatru i
położyć się spać? Teraz, kiedy przepadła raz na zawsze wszelka nadzieja dla niej i dla jej
przyjaciół? Bo przecież wiedziała, ze juz nigdy nie będzie im dobrze, już nigdy.
Do tego dołączała się obawa o Kasjopeję. Co się stanie, jeżeli szarzy panowie rzeczywiście ją
znajdą? Momo zaczęła robić sobie gorzkie wyrzuty, ze w ogóle wspomniała o żółwiu. Ale
była wtedy tak oszołomiona, ze nie mogła się nad tym wszystkim zastanowić.
,,A może - próbowała się pocieszyć - Kasjopeja jest juz od dawna z powrotem u mistrza Hory.
Tak, pewno mnie juz nie szuka. To byłoby szczęściem dla niej - i dla mnie..."
W tej chwili coś delikatnie dotknęło jej bosej stopy. Przestraszona Momo schyliła się powoli.
Przed nią stał żółw! I w ciemności powoli rozbłyskiwały litery: OTO JESTEM
Niewiele myśląc Momo chwyciła stworzonko i ukryła je pod swoim kubrakiem. Potem
wyprostowała się i zaczęła nasłuchiwać i rozglądać się w ciemności, gdyż bała się, że szarzy
panowie mogliby być jeszcze w pobliżu.
Ale nic nie zakłócało ciszy.
Kasjopeja kopała ją pod kubrakiem, próbując się oswobodzić. Momo przyciskała ją mocno do
siebie, zajrzała jednak za pazuchę i powiedziała szeptem:
- Proszę cię, zachowuj się spokojnie!
CÓŻ TO MA ZNACZYĆ? - zaświeciły się litery na pancerzu żółwia.
- Nie powinni cię zobaczyć!-szepnęła Momo. Teraz na pancerzu żółwia ukazały się słowa:
ZDAJE Ml SIĘ, ŻE WCALE SIĘ NIE CIESZYSZ.
- Owszem - powiedziała Momo niemal płacząc z radości - owszem, Kasjopejo, jeszcze jak!
razy pocałowała żółwia w nos. Litery na jego pancerzu 186 wyraźnie poczerwieniały,
kiedy odpowiedział: WYPRASZAM SOBIE! Momo uśmiechnęła się.
- Czy przez cały ten czas mnie szukałaś? OCZYWIŚCIE.
- A jakim sposobem znalazłaś mnie właśnie teraz i właśnie tutaj ?
PRZEWIDYWAŁAM TO - brzmiała odpowiedź.
A więc widocznie żółw cały czas szukał Momo, wiedząc, że jej nie znajdzie? W takim razie
mógł jej wcale nie szukać? Momo znowu stanęła przed jedną z zagadek Kasjopeji, przy
których rozum zawodził, kiedy się nad nimi zbyt długo zastanawiała. Ale nie była to
właściwa chwila na rozmyślania.
Momo szeptem opowiedziała żółwiowi, co się z nią działo.
- Co mamy teraz zrobić? - spytała na zakończenie. Kasjopeja przysłuchiwała się uważnie. Po
chwili na jej pancerzu ukazały się słowa:
IDZIEMY DO HORY.
- Teraz? - zawołała Momo zdumiona. - Ależ oni szukają cię wszędzie! Tylko tu ich akurat
nie ma. Czy nie rozsądniej będzie zostać na miejscu?
Ale na pancerzu żółwia pojawiły się słowa: WIEM, IDZIEMY.
- W takim razie - powiedziała Momo - wpadniemy prosto w ich objęcia.
NIE SPOTKAMY ŻADNEGO Z NICH - brzmiała odpowiedź Kasjopeji.
No, jeśli ona wiedziała o tym na pewno, można było na niej polegać. Momo postawiła żółwia
na ziemi. Ale zaraz przypomniała sobie o długiej, męczącej drodze, jaką wtedy przebyły, i
nagle poczuła, że nie wystarczy jej sił.
- Idź sama, Kasjopejo - powiedziała cicho. - Ja już nie mogę. Idź sama i pozdrów ode mnie
mistrza Horę.
TO ZUPEŁNIE BLISKO! -zabłysły litery.
Momo przeczytała je i rozejrzała się zdziwiona. Stopniowo rozpoznawała tę ubogą i jakby
wymarłą dzielnicę, z której wtedy wyszły na ulicę z białymi domami i osobliwym światłem.
Jeśli tak było, to może rzeczywiście będzie mogła dojść jeszcze do uliczki Nigdy i domu
„Nigdzie".
187 - Dobrze - powiedziała. - Pójdę z tobą. Ale może mogłabym cię nieść, żebyśmy
poruszały się prędzej?
NIESTETY NIE - przeczytała na pancerzu Kasjopeji.
- Dlaczego musisz sama pełznąć? - spytała Momo. Na to ukazała się zagadkowa odpowiedź:
DROGA JEST WE MNIE.
Po czym żółw ruszył naprzód, a Momo podążyła za nim kroczek po kroczku.
Ledwo dziewczynka i żółw zniknęły w jednej z ulic, ożył ruch dookoła placu w cieniu
domów. Rozległy się trzeszczące szmery, jak bezgłośny chichot. Byli to szarzy
panowie,którzy podsłuchali całą rozmowę. Część z nich pozostała, aby ukradkiem śledzić
dziewczynkę. Musieli długo czekać, ale nawet nie spodziewali się, że to wyczekiwanie
przyniesie taki pomyślny rezultat.
- Idą tam!-szepnął spopielały głos. - Mamy ich złapać?
- Oczywiście, że nie! - szeptał drugi głos. - Pozwolimy
im pójść.
- Jak to? - spytał pierwszy głos. - Musimy przecież pochwycić żółwia. Powiedziano nam: za
wszelką cenę.
- Owszem. Ale po co jest on nam potrzebny?
- Żeby zaprowadził nas do Hory.
- No, właśnie. I robi to teraz. Nawet bez zmuszania. Robi to dobrowolnie, choć nieumyślnie.
Znowu doleciał bezgłośny chichot z ponurych cieniów dokoła placu.
- Proszę natychmiast zawiadomić wszystkich agentów w mieście. Mają przerwać
poszukiwania i wszyscy przyłączyć się do nas. Ale należy zachować najdalej posuniętą
ostrożność, moi panowie! Żaden z nas nie może stanąć na ich drodze. Mają mieć wszędzie
swobodne przejście i nie mogą nikogo z nas spotkać. A teraz, moi panowie, ruszajcie
spokojnie za naszymi' nic nie podejrzewającymi przewodnikami!
Momo i Kasjopeja istotnie nie spotkały ani jednego spośród swoich prześladowców.
Gdziekolwiek bowiem zmierzali uciekający, wrogowie wymijali ich i znikali w porę, aby
przyłączyć się do swych towarzyszy, podążających za dziewczynką i żółwiem. Wciąż rosnąca
procesja szarych panów, zasłonięta murami i na-
roznikami domów, poruszała się bezgłośnie w ślad za uciekinierami
Momo była tak zmęczona, jak jeszcze nigdy w życiu. Chwilami zdawało jej się, ze zaraz
upadnie i zaśnie. Zmuszała się jednak do zrobienia jeszcze jednego kroku, a potem jeszcze
jednego. I przez chwilę czuła się trochę lepiej.
Gdyby tylko żółw nie pełzł tak powoli! Ale na to nie było rady. Momo nie patrzyła ani w
lewo, ani w prawo, lecz tylko na własne nogi i na Kasjopeję.
Zdawało jej się, że wieczność minęła, kiedy zauważyła, ze ulica pod jej stopami nagle się
rozjaśniła. Momo podniosła ciążące jej jak ołów powieki i rozejrzała się.
Tak, doszły do tej części miasta, w której panowało owo dziwne światło, ni to świt, ni to
zmierzch, i wszystkie cienie padały w rozmaitych kierunkach. Domy stały oślepiająco białe i
niedostępne ze swoimi czarnymi oknami. I oto znowu zobaczyła ów osobliwy pomnik,
przedstawiający tylko olbrzymie jajo, umieszczone na kamiennym cokole.
Momo nabrała otuchy, bo teraz wiedziała, ze niedługo juz znajdą się u mistrza Hory.
- Słuchaj, Kasjopejo - powiedziała - czy nie mogłybyśmy iść troszeczkę prędzej ?
SPIESZ SIĘ POWOLI - brzmiała odpowiedź. Kasjopeja pełzła nadal, lecz raczej jeszcze
wolniej niz przedtem I Momo zauważyła - jak juz poprzednim razem - ze właśnie dlatego
posuwały się prędzej. Wydawało się, ze ulica wyślizguje się spod ich stóp tym prędzej, im
wolniej idą.
Na tym bowiem polegała tajemnica tej części miasta, im wolniej szło się, tym prędzej
poruszało się z miejsca. I im bardziej się śpieszyło, tym wolniej się poruszało. Trzej szarzy
panowie, którzy wtedy ścigali Momo, nie wiedzieli o tym. Dlatego zdołała im ujść.
Wtedy!
Teraz sprawa wyglądała inaczej. Bo teraz szarzy panowie wcale nie chcieli dogonić
dziewczynki i zólwia. Teraz szii za nimi równie wolno jak oni, I dzięki temu odkryli tę
tajemnicę. Białe ulice za Momo i Kasjopeja zapełniły się całą armią szarych panów. A
ponieważ wiedzieli juz, jak trzeba się tu poruszać, szli nawet trochę wolniej niz zólw i dlatego
zbliżali się coraz bardziej. Była to jakby odwrotność wyścigu, wyścig powolności.
188
1 89 Droga przez te ulice ze snu wiodła zygzakami, coraz bardziej zagłębiając się w białą
dzielnicę miasta. I tak doprowadziła do rogu uliczki Nigdy.
Kasjopeja skręciła już w nią i skierowała się ku domowi „Nigdzie". Momo przypomniała
sobie, że na tej uliczce nie mogła iść naprzód, dopóki nie odwróciła się tyłem. Dlatego i tym
razem to zrobiła.
Nagle jednak serce jej niemal stanęło z przerażenia.
Jak szary, wędrujący mur, zbliżali się złodzieje czasu, jeden obok drugiego, zapełniając całą
szerokość ulicy, rząd za rzędem, jak daleko można było sięgnąć wzrokiem.
Momo krzyknęła, ale nie usłyszała własnego głosu. Wbiegła tyłem w uliczkę Nigdy i szeroko
otwartymi oczami wpatrywała się w sunącą ku niej armię szarych panów.
Wtedy jednak nastąpiło znowu coś wielce osobliwego: pierwsi prześladowcy usiłujący
wedrzeć się na uliczkę Nigdy w oczach Momo dosłownie rozpłynęli się w nicość. Najpierw
zniknęły ich wyciągnięte ręce, potem nogi i tułowie, wreszcie twarze, na których malowało
się przerażenie.
Ale nie tylko Momo obserwowała to zjawisko, widzieli je także prący naprzód szarzy
panowie. Pierwsi z nich opierali się dalszym rzędom i na chwilę wywiązała się między nimi
prawdziwa bijatyka. Momo widziała ich zagniewane twarze i groźnie wymachujące pięści.
Ale żaden z nich nie odważył się w dalszym ciągu jej ścigać.
I Momo wreszcie dotarła do domu „Nigdzie". Duże, ciężkie metalowe drzwi otworzyły się
przed nią. Momo wpadła przez nie, pobiegła przez galerię z kamiennymi figurami, otworzyła
maleńkie drzwi na drugim końcu, wśliznęła się przez nie, pomknęła przez salę z
niezliczonymi zegarami aż do pokoiku utworzonego ze stojących zegarów, rzuciła się na
delikatną kanapkę i ukryła twarz pod poduszką, aby nic już nie widzieć -i nic nie słyszeć.
Rozdział dziewiętnasty Oblężeni muszą się zdecydować
Cichy głos mówił.
Momo powoli wynurzała się ze snu bez snów. Czuła się dziwnie trzeźwa i wypoczęta.
- Dziecko nic tu nie jest winne - mówił głos - ale ty, Kasjopejo, dlaczego ty to zrobiłaś?
Momo otworzyła oczy. Przy stoliku koło kanapki siedział mistrz Hora. Zatroskany patrzył na
podłogę, gdzie przycupnął żółw.
- Nie pomyślałaś, że szarzy będą was śledzić?
WIEM TYLKO TO, CO PRZEDTEM - ukazało się na pancerzu Kasjopeji - NIE WIEM, CO
POTEM!
Mistrz Hora z westchnieniem potrząsnął głową.
- Ach, Kasjopejo, Kasjopejo, czasem i dla mnie jesteś zagadką !
Momo usiadła.
- O, nasza mała Momo obudziła się! - powiedział mistrz Hora serdecznie. - Mam nadzieję, że
już czujesz się dobrze?
- Dziękuję, bardzo dobrze - odpowiedziała Momo. - Wybacz mi, że tu zasnęłam.
- Nie trap się tym - odparł mistrz Hora. - Dobrze zrobiłaś. Możesz mi nic nie tłumaczyć. O
wszystkim, czego sam nie obserwowałem przez moje wszystkowidzące okulary, Kasjopeja mi
już tymczasem opowiedziała.
- A co z szarymi panami - zapytała Momo.
Mistrz Hora wyciągnął z kieszeni dużą, niebieską chustkę.
- Oblegają nas. Obstawili dom „Nigdzie" ze wszystkich stron. To znaczy o tyle, o ile
mogą się do niego zbliżyć.
- Ale chyba nie mogą tu wejść? Mistrz Hora wytarł nos.
- Nie, nie mogą. Sama przecież widziałaś, że rozpływają się w nicość, kiedy tylko wchodzą
na uliczkę Nigdy.
- Jak to się dzieje? - dopytywała się Momo.
- To sprawa siły ssącej czasu - wyjaśnił mistrz Hora. - Wiesz, że tam trzeba robić wszystko
na opak, prawda? Dookoła domu „Nigdzie" czas biegnie w odwrotnym kierunku. Normalnie
czas przenika w ciebie. Robisz się coraz starsza, dlatego że masz
191 w sobie coraz więcej czasu. Ale w uliczce Nigdy wyzbywasz się czasu. Można
powiedzieć, że przechodząc tą uliczką młodniejesz. Nie o wiele, właśnie tylko o czas, którego
potrzeba na przebycie uliczki.
- Wcale tego nie zauważyłam - zdziwiła się Momo.
- No tak - powiedział mistrz Hora z uśmiechem - dla człowieka nie znaczy to dużo, bo
jest w nim o wiele więcej niż sam czas. Ale z szarymi panami jest inaczej. Oni składają się
tylko ze skradzionego czasu. A ten opuszcza ich w mgnieniu oka, kiedy tylko natrafiają na tę
ssącą siłę, tak jak powietrze uchodzi z pękniętego balonika. Tylko że z balonika pozostaje
przynajmniej guma, a z nich nic.
Momo zastanawiała się z natężeniem.
- Czy nie można by w takim razie - spytała po chwili - cały czas zawrócić wstecz? Nie na
długo. Wtedy wszyscy ludzie staliby się troszkę młodsi, to by nic nie zaszkodziło. A złodzieje
czasu rozpłynęliby się w nicość.
Mistrz Hora uśmiechnął się.
- To byłoby bardzo przyjemne. Niestety, nie da się zrobić. Oba prądy utrzymują się w
równowadze. Jeżeliby się jeden usunęło, drugi znikłby również. Wtedy w ogóle przestałby
istnieć czas... - Przerwał i przesunął na czoło swoje wszystkowidzące okulary. - To -znaczy...
- mruknął, wstał i zatopiony w myślach przeszedł się kilka razy tam i z powrotem po pokoiku.
Momo obserwowała go z napięciem, a i Kasjopeja wodziła za nim oczami.
Wreszcie mistrz Hora usiadł i przyjrzał się bacznie Momo.
- Podsunęłaś mi pewien pomysł - powiedział - ale możliwość jego urzeczywistnienia zależy
nie tylko ode mnie.
Teraz zwrócił się do żółwia siedzącego u jego stóp.
- Kasjopejo, moja droga! Co twoim zdaniem najlepiej zrobić podczas oblężenia?
ZJEŚĆ ŚNIADANIE! - ukazała się odpowiedź żółwia.
- Tak - powiedział mistrz Hora. - To także niezły pomysł! W tej samej chwili stolik był już
nakryty. A może cały czas był
nakryty, tylko Momo tego dotąd nie zauważyła? W każdym razie znów stały na nim małe,
złote filiżaneczki i całe złociście lśniące śniadanie: dzbanek z parującą czekoladą, miód,
masło i chrupiące bułeczki.
Momo często myślała z tęsknotą o tych pysznościach, toteż nie zwlekając zaczęła je
pałaszować. I tym razem smakowało jej
jeszcze bardziej niż poprzednio. Zresztą i mistrz Hora 1 92 jadł teraz z wielkim apetytem.
- Oni chcą - powiedziała Momo po chwili z pełną buzią - żebyś im dał cały czas wszystkich
ludzi. Ale ty tego przecież nie zrobisz?
- Nie, moje dziecko - odparł mistrz Hora. - Nigdy tego nie zrobię. Czas zaczął się kiedyś i
kiedyś się skończy, ale dopiero wtedy, kiedy ludzie nie będą go już potrzebowali. Ode mnie
szarzy panowie nie dostaną nawet najkrótszej chwilki.
- Ale oni mówią - ciągnęła Momo - że mogą cię do tego zmusić.
- Zanim będziemy o tym dalej rozmawiać - powiedział mistrz Hora poważnie -
chciałbym, żebyś na nich sama popatrzyła.
Zdjął swoje małe, złote okulary i podał je Momo, która nałożyła je zaraz.
Najprzód zobaczyła znów zamęt barw i kształtów, od których, tak jak za pierwszym razem,
zakręciło jej się w głowie. Ale wkrótce to minęło. Już po chwili oczy dziewczynki
przestawiły się na wszystkowidzenie.
I nagle ujrzała oblegającą ich armię!
Szarzy panowie stali ramię w ramię długimi rzędami, których końca nie było widać. Stali tak
nie tylko przed uliczką Nigdy, ale i dalej, coraz dalej, tworząc wielkie koło, obejmujące
dzielnicę miasta z śnieżnobiałymi domami, którego ośrodek stanowił dom „Nigdzie". W
pierścieniu tym nie było nawet najmniejszej luki
Potem jednak Momo dostrzegła jeszcze coś. i to coś bardzo dziwnego. Z początku myślała, ze
może szkła wszystkowidzą-cych okularów zaszły parą albo że wciąż jeszcze nie widzi
wyraźnie, bo jakaś dziwna mgła zamazywała sylwetki szarych panów. Później jednak
zrozumiała, że te opary nie mają nic wspólnego ani z okularami, ani z jej wzrokiem, lecz że
unoszą się one nad ulicami. W niektórych miejscach mgła była juz gęsta i nieprzejrzysta, w
innych dopiero się tworzyła.
Szarzy panowie stali nieporuszeni. Każdy z nich miał, jak zawsze, na głowie kapelusz, w ręku
trzymał teczkę, a między wargami małe, szare, dymiące cygaro. Ale dym cygar nie
rozpierzchał się, jak to bywa w zwykłym powietrzu. Tu, gdzie nie czuć było najlżejszego
przewiewu, w tym jak gdyby szklanym powietrzu, gęste welony dymu ciągnęły się jak
pajęczyny, pełzły ulicami
193 czepiając się fasad śnieżnobiałych domów i rozpinały swe długie chorągwie między
występami murów. Dym zbijał się w obrzydliwe, niebieskawozielone kłęby, które powoli, ale
nieustannie piętrzyły się jedne nad drugimi i ze wszystkich stron otaczały dom „Nigdzie"
wciąż wyżej rosnącym murem.
Momo dostrzegła także, że coraz to przybywali nowi panowie i zajmowali w rzędach miejsca
zwalniane przez odchodzących. Ale dlaczego to wszystko się działo? Co planowali złodzieje
czasu? Dziewczynka zdjęła okulary i pytająco spojrzała na mistrza Horę.
— Napatrzyłaś się dosyć? — zapytał.—W takim razie oddaj mi, proszę, okulary. —
Wkładając je ciągnął: — Chciałaś dowiedzieć się, czy oni mogą mnie zmusić do czegoś. Jak
wiesz, mnie samego nie mogą dosięgnąć. Mogą jednak wyrządzić ludziom krzywdę gorszą
niż wszystko, co dotychczas czynili. I próbują mnie tym szantażować.
— Jeszcze gorszą? — spytała Momo z przerażeniem. Mistrz Hora skinął głową.
— Przydzielam każdemu człowiekowi jego czas. Na to szarzy panowie nie mogą nic
poradzić. Nie mogą też powstrzymać czasu, który ja wysyłam. Ale mogą go zatruć.
— Zatruć czas? — spytała znowu Momo osłupiała.
— Dymem swoich cygar — wyjaśnił mistrz Hora. — Widziałaś kiedykolwiek któregoś z
nich bez tego małego, szarego cygara? Na pewno nie, bo bez niego szary pan nie mógłby
istnieć.
— Co to za cygara? — dopytywała się Momo.
— Pamiętasz Kwiaty Jednej Godziny? — odparł mistrz Hora. — Powiedziałem ci wtedy, że
każdy człowiek ma taką złotą świątynię czasu, bo ma serce. Jeżeli ludzie wpuszczą tam
szarych panów, to uda się im zrywać dla siebie coraz więcej Kwiatów Jednej Godziny.
Jednakże Kwiaty te wyrwane z serca człowieka nie mogą umrzeć, bo przecież w
rzeczywistości nie przekwitły. Nie mogą jednak i żyć, rozdzielone ze swoimi prawdziwymi
właścicielami. Wszystkimi włóknami swojej istoty dążą z powrotem do człowieka będącego
ich właścicielem.
Momo słuchała z zapartym tchem.
— Musisz wiedzieć, Momo, że i zło ma swoją tajemnicę. Nie wiem, gdzie szarzy panowie
przechowują zrabowane Kwiaty Jednej Godziny. Wiem tylko, że zamrażają je swoim
zimnem, aż stają się twarde jak kielichy ze szkła. To nie pozwala im wrócić.
13 — Momo
Gdzieś głęboko pod ziemią muszą znajdować się olbrzymie spich- 1 94 rze, w których leży
cały zamrożony czas. Ale Kwiaty Jednej Godziny nawet tam nie umierają.
Twarzyczka Momo zaczerwieniła się ze wzburzenia.
— Szarzy panowie zaopatrują się w tych spichrzach. Obrywają płatki Kwiatów, suszą je, aż
stają się one szare i twarde, i skręcają z nich swoje małe cygara. Ale aż do tej chwili płatki
zachowują jeszcze resztkę życia. Jednakże żywy czas nie służy szarym panom. Dlatego
zapalają cygara i wypuszczają z nich kłęby dymu. Bo dopiero w tym dymie czas jest zupełnie
martwy. I ten martwy czas ludzki trzyma ich przy życiu.
Momo wstała.
— Ach — powiedziała — tyle martwego czasu...
— Tak, ten mur dymu, który rośnie dzięki nim dokoła domu „Nigdzie", to martwy czas. Jest
jeszcze dosyć czystego nieba, jeszcze mogę wysyłać ludziom ich czas bez uszczerbku. Ale
kiedy ponura kopuła dymu zamknie się dokoła nas i nad nami, wówczas do każdej wysyłanej
przeze mnie godziny domiesza się trochę martwego upiornego czasu szarych panów. A jeśli
ludzie ten czas dostaną, grozi im choroba, a później śmierć.
Momo wpatrywała się w mistrza Horę zupełnie wytrącona z równowagi.
— Co to za choroba? — spytała cicho.
— Z początku nie zauważa jej się prawie. Pewnego dnia człowiek nie ma ochoty nic robić.
Wszystko przestaje go interesować, nudzi się. Ale ta niechęć nie mija, pozostaje w nim i
powoli wzrasta. Staje się coraz gorsza z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień. Człowiek czuje
się coraz bardziej osowiały, coraz bardziej odczuwa wewnętrzną pustkę, jest coraz bardziej
niezadowolony z siebie i ze świata. Później nawet to uczucie stopniowo znika i nie odczuwa
już nic. Staje się obojętny i szary, cały świat wydaje mu się obcy i przestaje go obchodzić.
Nie istnieje już gniew ani zachwyt, ludzie nie umieją się cieszyć ani martwić, zapominają, co
to śmiech i płacz. Potem człowiek czuje wewnętrzny chłód, nie może już nikogo ani nic
kochać. Kiedy to następuje, choroba jest już nieuleczalna. Nie ma już ratunku. Ludzie pędzą
gdzieś z pustymi, szarymi twarzami, upodabniają się do szarych panów. Tak, stają się nimi.
Ta choroba nazywa się śmiertelną nudą.
Momo przebiegł dreszcz. •
1 95 — Więc jeżeli nie dasz im czasu wszystkich ludzi — spytała — zrobią tak, żeby
wszyscy ludzie stali się tacy jak oni?
— Tak — odpowiedział mistrz Hora — tym mnie szantażują. — Wstał i odwrócił się. — Do
tej pory czekałem, żeby ludzie uwolnili się od swoich dręczycieli. Mogliby tego dokonać, bo
sami przecież przyczynili się do ich istnienia. Ale nie mogę dłużej czekać. Muszę coś zrobić.
Nie mogę jednak zrobić tego sam. — Spojrzał na Momo. — Pomożesz mi?
— Tak — szepnęła Momo.
— Muszę narazić cię na niebezpieczeństwo trudne do pojęcia — ciągnął mistrz Hora. — I od
ciebie, Momo, będzie zależało, czy świat na zawsze się zatrzyma, czy też zacznie żyć na
nowo. Zdobędziesz się na odwagę?
— Tak — powtórzyła Momo i teraz głos jej brzmiał pewnie.
— W takim razie dobrze uważaj, co ci powiem, ponieważ będziesz zdana wyłącznie na siebie
samą i nie będę mógł ci pomóc. Ani ja, ani nikt inny.
Momo kiwnęła główką i spojrzała na mistrza Horę z wytężoną uwagą.
— Wiedz — zaczął mówić — że ja nigdy nie śpię. Gdybym zasnął, w tej samej chwili czas
stanąłby w miejscu. Świat zatrzymałby się. Gdyby jednak nie było czasu, szarzy panowie nie
mogliby już nikogo okradać. Wprawdzie egzystowaliby jeszcze pewien czas, bo mają duże
zapasy czasu. Ale kiedy je zużyją, muszą rozpłynąć się w nicość.
— W takim razie, to jest zupełnie proste!
— Niestety, nie jest takie proste, moje dziecko, gdyby było, nie potrzebowałbym twojej
pomocy. Bo jeśli czas przestanie istnieć, nie będę się mógł już obudzić. I wtedy świat
zatrzyma się na wieki skostniały. Ale moja potęga pozwala mi dać tobie, Momo, tylko tobie,
Kwiat Jednej Godziny. Jeden jedyny, bo przecież zawsze kwitnie tylko jeden. Więc jeśliby
cały czas na świecie ustał, miałabyś jeszcze jedną godzinę dla siebie.
— Wtedy mogłabym cię obudzić! — zawołała Momo.
— To by nam nic nie dało — powiedział mistrz Hora — bo zapasy szarych panów są o wiele
większe. W ciągu jednej godziny prawie nie naruszyliby tych zapasów. Istnieliby więc nadal.
Zadania, które musiałabyś wykonać, są o wiele trudniejsze! Jak tylko szarzy panowie
zauważą, że czas ustał — a zauważą to bardzo prędko, bo przecież nie będą mieli nowej
dostawy cy-
gar — przerwą oblężenie i podążą do swoich zapasów czasu. 1 96 Będziesz musiała udać się
za nimi, Momo. Kiedy znajdziesz ich kryjówkę, musisz przeszkodzić im w dostaniu się do
zapasów czasu. Jak tylko wyczerpią się ich cygara, i dla nich nadejdzie koniec. Ale
pozostanie jeszcze coś do zrobienia i może to będzie najtrudniejsze ze wszystkiego. Kiedy
zniknie ostatni złodziej czasu, będziesz musiała oswobodzić cały zrabowany czas. Bo dopiero
kiedy on powróci do ludzi, świat znów ruszy z miejsca i ja sam będę mógł się obudzić. I na to
wszystko będziesz miała tylko jedną jedyną godzinę.
Momo spojrzała bezradnie na mistrza Horę. Nie liczyła się z takim ogromem trudności i
niebezpieczeństw.
— Chcesz mimo to spróbować? — spytał mistrz Hora. — To jedyna i ostatnia możliwość.
Momo milczała.
Zadanie to wydawało jej się niewykonalne.
PÓJDĘ Z TOBĄ! — przeczytała nagle na pancerzu Kasjopeji.
W czym żółw mógł jej przy tych trudnościach pomóc! A jednak był to dla Momo maleńki
promyczek nadziei. Świadomość, że nie będzie sama, dodała jej odwagi. Wprawdzie odwaga
ta nie miała żadnego rozsądnego powodu, ale dzięki niej Momo mogła się zdecydować.
— Spróbuję — powiedziała stanowczo.
Mistrz Hora długo patrzył na nią i zaczął się uśmiechać.
— Różne rzeczy okażą się łatwiejsze, niż teraz ci się wydają. Nie powinnaś się bać. —
Potem zwrócił się do Kasjopeji i spytał:— Więc ty, Kasjopejo, chcesz pójść z nią?
NATURALNIE! — pokazał się napis na pancerzu. Po chwili zniknął i pojawiły się słowa:
KTOŚ MUSI PRZECIEŻ NA NIĄ UWAŻAĆ!
Mistrz Hora i Momc uśmiechnęli się do siebie.
— Czy i ona dostanie Kwiat Jednej Godziny? — spytała Momo.
— Kasjopeja go nie potrzebuje — oświadczył mistrz Hora, drapiąc szyję żółwia. — Jest
istotą żyjącą poza czasem. Nosi w sobie swój własny mały czas. Mogłaby pełznąć przez
świat, nawet gdyby on zatrzymał się na zawsze.
— Dobrze — powiedziała Momo, w której nagle zrodziła się żądza czynu. — Co teraz
zrobimy?
— Teraz — odpowiedział mistrz Hora — pożegnamy się.
197 Momo przełknęła ślinę, potem spytała picho: rf
— Nie zobaczymy się już?
— Owszem, zobaczymy się, Momo — uspokoił ją mistrz Hora — a do tej chwili każda
godzina twego życia będzie ci pozdrowieniem ode mnie. Bo pozostaniemy przyjaciółmi,
prawda?
— Tak — potwierdziła Momo i kiwnęła główką.
— Pójdę teraz — ciągnął mistrz Hora — a tobie nie wolno iść za mną ani pytać, dokąd idę.
Mój sen bowiem nie jest zwyczajnym snem i lepiej, żebyś przy mnie nie była. Jeszcze tylko
jedno: kiedy odejdę, musisz zaraz otworzyć oboje drzwi, te małe, na których widnieje moje
imię, i duże z zielonego metalu, które prowadzą na uliczkę Nigdy. Bo z chwilą gdy czas
ustanie, wszystko się zatrzyma i także tych drzwi nie będzie mogła poruszyć żadna moc na
świecie. Czy dobrze zrozumiałaś i zapamiętałaś wszystko, moje dziecko?
— Tak — odparła Momo. — Ale po czym poznam, że czas ustał?
— Nie martw się, zauważysz to.
Mistrz Hora podniósł się, a i Momo wstała. Przesunął delikatnie ręką po jej zwichrzonych
włosach.
— Żegnaj, mała Momo — powiedział. — To była wielka radość, że należałaś i do mnie.
— Będę wszystkim opowiadała o tobie — odpowiedziała dziewczynka. — Później.
I nagle mistrz Hora wydał się Momo znowu w niepojęty sposób stary, tak jak wtedy, kiedy
niósł ją w złotej świątyni, stary jak skała albo wiekowe drzewo.
Odwrócił się i szybko wyszedł z pokoiku, który tworzyły szafkowe zegary. Momo słyszała
jego wciąż oddalające się kroki, a później nie mogła ich już odróżnić od tykania wielu
zegarów. Może wchłonęło je to tykanie.
Momo podniosła z ziemi Kasjopeję i mocno przycisnęła do siebie. Jej największa przygoda
nieodwołalnie się zaczęła.
nozaział dwudziesty Tropienie tropicieli
Momo przede wszystkim poszła i otworzyła małe wewnętrzne drzwi, na których widniało
imię mistrza Hory. Później prędko przebiegła galerię z dużymi kamiennymi posągami i
otworzyła z kolei zewnętrzne ogromne drzwi z zielonego metalu. Musiała wytężyć wszystkie
siły, bo ich olbrzymie skrzydła były bardzo ciężkie.
Kiedy sobie z tym poradziła, pobiegła z powrotem do sali z niezliczonymi zegarami i
trzymając na ręku Kasjopeję czekała, co też się stanie.
A potem stało się!
Nagle dało się odczuć coś w rodzaju wstrząsu, od którego jednak nie zadrgała przestrzeń, lecz
czas, można by rzec, nastąpił wstrząs czasu. Nie ma słów na opisanie tego. Zjawisku
towarzyszył odgłos, jakiego żaden człowiek nigdy jeszcze nie słyszał. Było to jak gdyby
westchnienie dobywające się z głębin stuleci.
I wszystko minęło.
W tejże chwili ustało nagle tykanie, terkotanie, dzwonienie i bicie niezliczonych zegarów.
Rozkołysane wahadła zatrzymały się w miejscu. Wszystko, ale to wszystko przestało się
poruszać... Zapadła tak doskonała cisza, jaka nigdy i nigdzie przedtem nie panowała na
świecie.
I Momo uświadomiła sobie, że trzyma w ręku cudowny, duży Kwiat Jednej Godziny. Nie
widziała, w jaki sposób kwiat znalazł się w jej ręce. Po prostu nagle zjawił się, jak gdyby
zawsze tu był.
Dziewczynka ostrożnie zrobiła krok naprzód, a więc mogła poruszać się bez trudu. Na
stoliczku znajdowały się jeszcze resztki śniadania. Momo usiadła na wyściełanym krzesełku,
ale było ono teraz twarde jak marmur i nie ugięło się pod nią. W filiżance został jeszcze łyk
czekolady, ale filiżanka nie dawała się ruszyć z miejsca. Momo spróbowała zanurzyć palec w
czekoladzie, ale okazała się ona twarda jak szkło. To samo było z miodem. Nawet okruszyny
bułki, leżące na talerzyku, były nie do poruszenia. Niczego, absolutnie niczego nie można
było zmienić teraz, kiedy przestał istnieć czas.
Kasjopeja niecierpliwie przebierała nogami i Momo spojrzała na nią.
199 TRACISZ SWÓJ CZAS! — błyszczały słowa na pancerzu.
Na miłość boską, tak! Momo zerwała się. Pobiegła przez salę, prześliznęła się przez
drzwiczki, potem biegła dalej przez galerię, wyjrzała zza dużych drzwi i aż się wzdrygnęła.
Serce zaczęło jej walić jak szalone. Złodzieje czasu wcale nie uciekli! Przeciwnie, zbliżali się
do domu „Nigdzie" uliczką Nigdy, w której teraz czas biegnący wstecz także ustał! Tego plan
nie przewidywał.
Momo z Kasjopeja na ręku pobiegła z powrotem do dużej sali i schowała się za wysokim
stojącym zegarem.
— Ładnie się zaczyna ! — mruknęła.
Potem usłyszała odgłos kroków szarych panów w galerii. Jeden po drugim przeciskali się
przez drzwiczki, aż w sali znalazł się cały ich oddział. Rozglądali się.
— Wspaniale! — powiedział jeden z nich. — A więc to jest nasza nowa siedziba.
— Ta dziewczynka Momo otworzyła nam drzwi — odezwał się inny spopielały głos. —
Widziałem to wyraźnie. Roztropne dziecko! Ciekaw jestem, w jaki sposób udało jej się
zawojować starego.
A trzeci głos, zupełnie podobny do tamtych, odpowiedział:
— Moim zdaniem Tak Zwany sam dał za wygraną. Bo ustanie siły ssącej czasu na uliczce
Nigdy może znaczyć tylko to, że on ją zatrzymał. Zrozumiał więc, że musi nam ustąpić. Teraz
rozprawimy się z nim. Gdzież on się podziewa?
Szarzy panowie zaczęli się rozglądać w poszukiwaniu mistrza Hory, lecz nagle jeden z nich
odezwał się głosem jeszcze trochę bardziej spopielałym:
— Coś tu się nie zgadza, moi panowie! Zegary! Spójrzcie na zegary! Wszystkie stoją. Nawet
ta klepsydra.
— Bo je zatrzymał — powiedział inny trochę niepewnie.
— Klepsydry nie można zatrzymać! —zawołał pierwszy. — A jednak, patrzcie, panowie,
przesypujący się piasek zawisł w powietrzu! I nie można poruszyć klepsydry! Co to znaczy?
Jeszcze zanim skończył mówić, doszedł ich z galerii odgłos szybkich kroków, po czym
jeszcze jeden szary pan przecisnął się przez drzwiczki gestykulując ze wzburzeniem i
zawołał:
— Właśnie nadeszła wiadomość od naszych agentów z miasta. Ich samochody stoją.
Wszystko stoi. Świat się zatrzymał. Nie można wyrwać komukolwiek ani odrobiny czasu.
Nasze zaopatrzenie ustało. Nie ma już czasu. Hora zatrzymał czas!
Chwilę panowała śmiertelna cisza. Potem jeden z szarych panów zapytał:
— Co pan mówi? Nasze zaopatrzenie ustało? Ale co stanie się z nami, kiedy nasze cygara się
wypalą?
— Pan dobrze wie, co wtedy stanie się z nami! — zawołał któryś. — Moi panowie, to jest
straszliwa katastrofa!
I nagle wszyscy zaczęli krzyczeć jeden przez drugiego:
— Hora chce nas unicestwić! — Musimy natychmiast przerwać oblężenie! — Musimy
dostać się do naszych spichrzów czasu! — Bez samochodów? Nie zdążymy! Moje cygara
wystarczą już tylko na dwadzieścia siedem minut! — Moje na czterdzieści osiem! — To
niech pan je da! — Oszalał pan? — Ratuj się kto może!
Rzucili się ku drzwiczkom i pchali się wszyscy jednocześnie. Momo ze swojej kryjówki
widziała, jak w panice zadają wkoło ciosy, odpychają się nawzajem, ciągną i jak wywiązuje
się coraz gwałtowniejsza bijatyka. Każdy chciał wydostać się przed innymi i walczył o swoje
szare życie. Zrzucali sobie kapelusze, mocowali się i wydzierali sobie nawzajem z ust swoje
małe, szare cygara. I każdy, któremu to się nie udało, nagle tracił siły. Stał z wyciągniętymi
rękami, z płaczliwym, pełnym lęku wyrazem twarzy, robił się coraz bardziej przezroczysty i
wreszcie znikał. Nic z niego nie pozostawało, ani nawet kapelusz.
W końcu było już tylko trzech szarych panów w sali i tym trzem udało się kolejno .wymknąć
przez drzwiczki i uciec.
Momo, trzymając pod pachą żółwia, a w drugiej ręce Kwiat • Jednej Godziny, pobiegła za
nimi. Teraz chodziło tylko o to, aby nie straciła z oczu szarych panów.
Kiedy przekroczyła duże drzwi, zobaczyła, ze złodzieje czasu dotarli juz do początku uliczki
Nigdy. Stały tam w chmurach dymu inne grupy szarych panów, którzy żywo gestykulując
rozprawiali ze sobą.
Kiedy ujrzeli trzech towarzyszy biegnących z domu „Nigdzie" i oni puścili się biegiem, inni
przyłączyli się do nich i wkrótce cała armia na łeb,, na szyję rzuciła się da odwrotu: Nie
kończąca się karawana szarych panów pędziła ku śródmieściu przez osobliwą dzielnicę ze
snów o śnieżnobiałych domach i cieniach padających w rozmaitych kierunkach. Wskutek
zatrzymania się czasu oczywiście i tu ustała tajemnicza zmiana prędkości i powolności.
Pochód szarych panów minął wielki pomnik-jajo
200
201 i zmierzał dalej, tam gdzie stały pierwsze zwyczajne domy, owe szare, walące się koszary
czynszowe, w których mieszkali ludzie żyjący na krańcu czasu. Ale i tu wszystko było teraz
skostniałe.
W należytej odległości od ostatnich maruderów szła Momo. I w ten sposób zaczął się
odwrotny pościg przez wielkie miasto, pościg, w którym olbrzymia gromada szarych panów
uciekała przed małą dziewczynką, ścigającą ich z kwiatem w dłoni i z żółwiem pod pachą.
Ale jakże dziwnie wyglądało miasto! Na jezdniach stały rzędy samochodów, jeden obok
drugiego, za kierownicami siedzieli nieruchomo kierowcy z rękami na dźwigni skrzynki
biegów albo na klaksonie (jeden stukał się właśnie palcem w czoło i z wściekłością patrzył na
sąsiada), rowerzyści trzymali wyciągnięte ręce, sygnalizując, że zamierzają skręcić, a na
chodnikach znajdowali się przechodnie, mężczyźni, kobiety, dzieci i psy, i koty, nieruchomi,
sztywni, jak dym dobywający się z rur wydechowych pojazdów.
Na skrzyżowaniach ulic policjanci z gwizdkami w ustach zatrzymali się nieruchomo podczas
kierowania ruchem. Nad jednym z placów stadko gołębi zawisło w powietrzu bez ruchu.
Wysoko ponad miastem samolot wyglądał jak namalowany na niebie. Woda w fontannie była
jak z lodu. Liście opadające z drzew zawisły nieruchomo w powietrzu. A mały piesek, który
właśnie podniósł łapkę pod latarnią, wyglądał jak wypchana zabawka.
Przez to obumarłe miasto, jakby utrwalone na fotografii, mknęli i pędzili szarzy panowie. A
za nimi biegła Momo, wciąż uważając, żeby złodzieje czasu jej nie zauważyli. Ale oni i tak
nie zważali już na nic, bo ich ucieczka stawała się coraz bardziej wyczerpująca.
Nie przywykli przecież do przebywania biegiem takich przestrzeni. Dyszeli i z trudem łapali
oddech. Musieli przy tym cały czas trzymać w ustach swoje małe, szare cygara, bez których
zginęliby przecież. Niektórzy gubili je w biegu i zanim zdążyli znaleźć je na ziemi,
rozpływali się w nicość.
Ale nie tylko te zewnętrzne okoliczności utrudniały im coraz bardziej ucieczkę, bowiem coraz
bardziej także groziło im niebezpieczeństwo ze strony towarzyszy niedoli. Byli bowiem i tacy
szarzy panowie, którzy, gdy ich cygara wypalały się do końca, z rozpaczy wyrywali innym z
ust ich nie dopalone cygara. I w ten sposób liczba uciekających wciąż malała.
XJ CD' O. _ TJ
CD ~ -CD O- O _, ^
? |. * 3
OJ
zr g" »'
CD -? CO
CD
* § ° e ° 4 5- s r 4 ? ł «•
?< S" 3 > 2.' o
CD oj' OJ _ 3
O % I l «
N O _.
0) CO. <
CA 3 <
C ~- Oj
d. S
? 3
* co
W N
* ® o
CD O N N -< 01
a 3 z n oj 3
-o M 3.
"D CO O O O
nr— Z
3
3. d
O
-, 3
to
s
Oj n
CD
3
° 3 3
? 3- i-
»?
CD
0)__*D
3 fj- Qj_ CD' "< CD
T3 O"
3
S5 ^
O Q)
2"
O (0
0) N (O
I- ?. I. § 1 co =? § S tS
O' Of!llJ?-lll01
-*- ?—• ? oj oj
CO q5'
oT
N CD o,
CD CD ^ CO TD
O "D 2.
3 -
O flj"
OJ
c -• 5 «
CO co
O. N
_ TT
2. SL "o
CD Q) O
?o 3 2. r> oj
2 n O.
JS XJ
S. 5 °
III
n o;
8. ?'
<5 °
O. CA
ii
N O3 N
o' §
a|
co O
cS ° 0) 3 ST o
OD OJ
cd n "o o
o, g * 8
i. o 8 B
8 5- Sf P ° * 8' &
co
"o co o oj co _
9-4
O "
TT
5- § 3. -o
01 CD
3"
3 a s.
-, a o i o óT 3 " o
-<
CD'
a
S- |. F 3 cl = g
Iffflffl
3 3 O ^" S "<
N n- I 3 3 N g; oj
3 B20J D-^J
O ^ CD =• co T- 5" ^ ^ 5 O)_
• '^ 3 | ? & ^ S 1 S. °
3 oT S S g; B 2.C2.3
?n' "2. ~' O- < OJ 2 ĆT co N 3
N
§ OJ
» 3 ?" tg a < -o ?« 2. < o. s ą> * ^j -^
N
Q3 tt) TT =
< O OJ
< CD
° S S 3
•—? < CL Oi
2 s
n r*
o ^
^ •
?5"
s
P I" t §
_ r-f CD S
§: s- S- f *
CD *" N. O" co
?s J- s §? I
Eji ?< 5 oi _ J
N 3 2 O
CA
o-
Ł ? §? S
O O
'*? TT
~' O
o 2.
N CD
CA O
.OJ N
a 3
CD O
< co
(A ^
ćd' 3
01
w co O- CD
O
Cu
su O
O N
c 3.
— tu
2 3
* s ?<
CS CD O
oi. tj a
i. ? i. i
C Q) — "O-
• n co
OJ
OJ
8: h.
MC
_ n
O. Q)
c
N
CD
M OJ
n
Ol
cn
O O CL ^.. CD CD
i*
B|
u
3 2. >
"" ^ r-
§|I
n n <o <L ćd SJ . o. S
<T> <5'
cr 3
_O- OJ
^-' cr
-? o
O oj
CD
Kl CO
™ N
ł8 15
2 8
m OJ
CO N
to •$
O 3"
3 a
OJ CT
CL ?<
< N
21 I
oj 5-
o a
3 2.
5" | a. s.
O CD
3 żf 1 S
=? "D
OJ
cr co
3 5
§ CO
ćd 9J
a ?
< 3
o c
O
M
-U
I
co
Nm
OD
mN
mONm
Z-
CO
i
30 O
0)
•"ZSfJOlł o oj g S
~ 9-'i
OJ QJ
9 o S
I ś s
a 2. ?<
/T* n\ O CA
3
cr o
E5 o
Jo K to
N 2
oj
I
X-
di
?a ćd" R
2 °- *? B o ^>
Ł ff 14? 1. «
ISsiia
3 O —
aao
- ° s- S „ co 2 to
o
< o J5
3 CA.
3«- 2_0J S.J^-3^3
tle 115s*|?a|
tnQ)^otD»'3-,0-D03 oi-3-3-o3^SL§C0g
?:i
2o3o
N
OJ
SL ST
Cfl
OJ
cr
<
8
N
a> o
N
R.
o o. o
O. O CA
O _, N
° 3 oj
CD O CO
B »
Q] J pf
5 -» S
§ co ?
ĆD Zf »
^*p;
-t
— OJ ^* CD
i I *? i
11 * •-•
§? o oj
5. cd co
CD CO ^13 O
Cl OJ tD
N O-
3" =!. CD
5
3 to
OJ
c co
N ~ ST
*D 11^
8 4
5S
co =.- o co
«' ? zr ^5'
o ^. ca _ qj
f 2 -< s n- a.
* ni s o „ ?«
°5 &?;:§ I a! lal
< CD _ 3 3 '—
a ., E r* oj o
N 2 =: ^r N
01
OJ
N>
DN
co CO
O' N
2 O
oJ" X
?a od
N — CD
5 §
— CO N cd
o? ó? fO
J? 3
O -SL -? "D óT S"
^o 2
C OJ OJ rt- O
cr a § C 3
O Ca)
D N-
> 2:
CD
o
CD
S.da?
co. oj
O Q) N
oT 2 5 I 3
<
o
co ćd' cr
cd'
a
O
3 p 1? | sr
oj' 3 cr n n.
oj
CD ?O O » ^
O OJ O O
3o
OJ CA TT ^_
?o o !.«'
oo
oj o.
CD
ai
"? ,____oj ??
3 OJ o
7?
i
^ 2 n 2T n oj
3 CD "< S' CL
_ n- o ^" QJ
2f jp- 3- CD' W. N-
s." a s a ?
O N 3 tf S
l
CD 5. ,c
O sr 2.
ćd oj'
CD N
OJ
o.
3 OJ
O
o
?o o
33
OJ
OJ N N O
o; o-
CO
?D
SL
oT
I
.OJ
oo
OJ Q_
?' -•
<
OJ
cd'
N
Cl
o>
OJ
3
o
o
CD CO
ST
co
O
3
<<t>
OJ
3
o"
co
01
I
o-
N
O
3o
§??.
CD ~' CD
TT 2 CO
oj 5 :?
~ O OJ
B 3 N
01 3 -<
^— w
So *
3 2: ^
nozaział dwudziesty pierwszy Koniec, po którym rozpoczyna się coś nowego
Momo zatrzymała się, żeby przeczytać napis na tablicy. Kiedy wreszcie wśliznęła się przez
bramę, ostatni szary pan już znikł. Przed nią znajdował się ogromny wykop głębokości
dwudziestu albo i trzydziestu metrów. Wokół niego stały koparki i inne maszyny budowlane.
Na skośnej rampie prowadzącej na dno wykopu zatrzymało się kilka jadących właśnie
ciężarówek. Tu i ówdzie stali robotnicy, zamarli w ruchu, jaki w tamtej chwili wykonywali.
Ale dokąd iść teraz? Momo nie dostrzegała żadnego wejścia, z którego mógłby skorzystać
szary pan. Spojrzała na Kasjopeję, ale i ona, jak się zdawało, nie wiedziała, co robić. Na jej
pancerzu nie ukazały się żadne litery.
Momo zeszła na samo dno wykopu i rozejrzała się. I nagle znów dostrzegła znajomą twarz.
Stał tam Nicola, murarz, który kiedyś wymalował obrazek z kwiatami na ścianie jej pokoiku.
Oczywiście i on zastygł w ruchu, ale jego poza była jakaś dziwna. Stał z jedną ręką przy
ustach, jakby do kogoś wofał, drugą ręką zaś wskazywał otwór olbrzymiej rury, sterczącej z
dna wykopu. I tak się złożyło, że przy tym jak gdyby patrzył na Momo.
Dziewczynka nie zastanawiając się długo uznała to za dany jej znak i wsunęła się do otworu.
Ledwo znalazła się w środku, zaczęła się zsuwać, bo rura prowadziła stromo w dół. Skręcała
przy tym w rozmaitych kierunkach, tak że Momo obijała się to z tej, to z innej strony jak na
torze zjeżdżalni. Niemal straciła przytomność podczas tej szalonej jazdy w dół. Czasem
wywijało nią młynka, tak że zlatywała głową naprzód. Mimo to jednak nie wypuściła z rąk
ani żółwia, ani Kwiatu. Im głębiej się znajdowała, tym większy ziąb ją przenikał.
Chwilę myślała o tym, jak będzie mogła wydostać się stąd, ale jeszcze zanim zaczęło ją to
martwić, rura skończyła się w podziemnym korytarzu. Tu nie było już ciemności. Panowało
popielate półświatło, idące, jak się zdawało, od samych ścian. Momo podniosła się i pobiegła
dalej. Była boso, więc jej kroki nie wydawały odgłosu, słyszała natomiast znowu poruszanie
się szarych panów. Podążyła w tym kierunku.
205 Od korytarza odgałęziały się we wszystkie strony inne koryta rze, wydawało jej się, że
ten podziemny splot żył ciągnie się pod całą dzielnicą nowych budowli.
Potem usłyszała gwar głosów. Poszła w jego kierunku i ostrożnie wyjrzała zza rogu.
Miała przed sobą olbrzymią salę z wprost nie kończącym się stołem pośrodku. Przy tym stole
siedzieli w dwóch długich rzędach szarzy panowie - albo raczej garstka tych, którzy jeszcze
pozostali. Ale jak nędznie wyglądali ci ostatni złodzieje czasu! Mieli postrzępione ubrania,
guzy i szramy na swoich szarych łysinach, a twarze ich wykrzywiał grymas strachu.
Tylko ich cygara tliły się jeszcze.
Momo zauważyła, że w tylnej ścianie sali znajdują się trochę uchylone drzwi pancerne. Z sali
szło lodowate zimno. Dziewczynka wiedziała, że to nic nie pomoże, jednak przykucnęła i
owinęła spódnicą gołe nogi.
- Powinniśmy - usłyszała głos szarego pana, siedzącego u początku stołu konferencyjnego
przed drzwiami pancernymi - obchodzić się oszczędnie z naszymi zapasami, bo nie wiemy, na
jak długo będą nam musiały wystarczyć. Trzeba się ograniczać.
- Jest nas teraz niewielu!-wykrzyknął inny.-Zapasy wystarczą nam jeszcze na całe lata!
- Im wcześniej zaczniemy oszczędzać - ciągnął mówca nie-poruszony - tym dłużej
wytrzymamy. I dobrze wiecie, moi panowie, co mam przy tym na myśli. Zupełnie wystarczy,
jeżeli niektórzy z nas przetrwają tę katastrofę. Musimy podchodzić rzeczowo do tej sprawy.
Tak, jak tu siedzimy, moi panowie, jest nas za dużo! Trzeba będzie znacznie zmniejszyć
naszą liczbę. Tak nakazuje rozsądek. Mogę panów prosić o odliczenie?
Szarzy panowie odliczyli. Przewodniczący wyjął z kieszeni monetę i oświadczył:
- Będziemy losować. Reszka oznacza, że wszyscy panowie z parzystymi liczbami pozostają,
orzeł oznacza liczbę nieparzystą.
Rzucił monetę w górę i pochwycił ją.
- Reszka! - zawołał. - Panowie z parzystymi liczbami pozostają, z nieparzystymi
proszeni są o natychmiastowe rozpłynięcie się w nicość.
W rzędzie przegrywających rozległ się cichy jęk, ale nikt się nie bronił. Złodzieje czasu z
liczbami parzystymi zabrali innym cygara i skazańcy rozpłynęli się w nicość.
,1
- A teraz - odezwał się w ciszy przewodniczący - proszę 206 powtórzyć to jeszcze raz.
Ta sama straszliwa procedura została przeprowadzona drugi, trzeci i wreszcie nawet czwarty
raz. W końcu pozostało juz tylko sześciu szarych panów. Siedzieli po trzech naprzeciw siebie
u początku długiego stołu i rzucali sobie nawzajem lodowate spojrzenia.
i porwana precz z ciemnych korytarzy, ponad ziemię i wielkie 212 miasto. Frunęła nad
dachami i wieżami w olbrzymiej chmurze Kwiatów, coraz większych i większych. I był to
jakby swawolny taniec do cudownej muzyki, w którym unosiła się w górę i w dół i okręcała
wokół samej siebie.
Potem chmura Kwiatów zaczęła się powoli i delikatnie opuszczać w dół, a Kwiaty opadały
jak płatki śniegu na skostniały świat. I jak płatki śniegu tajały spokojnie, stawały się
niewidoczne, aby powrócić tam, gdzie było ich miejsce: do serc ludzkich.
W tej samej chwili czas zaczął znów biec, wprawiając znowu wszystko w ruch. Samochody
jechały, policjanci służby ruchu gwizdali, gołębie latały, a mały piesek pod latarnią załatwiał
swoją potrzebę. Ludzie w ogóle nie zauważyli, że świat zatrzymał się na godzinę. Istotnie
bowiem czas między jego zatrzymaniem się i nowym rozpoczęciem w ogóle nie upłynął.
Minął dla nich jak jedno mgnienie.
A jednak wszystko się zmieniło. Ludzie nagle zaczęli mieć mnóstwo czasu. Oczywiście,
każdy był z tego niezmiernie zadowolony, ale nikt nie wiedział, że jest to jego własny,
zaoszczędzony czas, który teraz w cudowny sposób do niego powracał. Kiedy Momo się
opamiętała, stwierdziła, że stoi znowu na ulicy. Była to boczna ulica, na której przedtem
spotkała Beppo. On stał tam jeszcze! Był odwrócony plecami do Momo, oparty na miotle i
w zamyśleniu patrzył przed siebie, zupełnie jak dawniej. Nagle przestało mu się
śpieszyć i sam nie wiedział, dlaczego jest takiej dobrej myśli i pełen nadziei. „Może -
pomyślał - zaoszczędziłem juz te sto tysięcy godzin i wykupiłem Momo" I właśnie w tej
chwili ktoś go pociągnął za kubrak, Beppo odwróci) się, a mała Momo stała przed nim.
Nie ma słów na opisanie szczęść a z powodu tego spotkania. Oboje to śmiali się, to płakali, i
mówili bez ustanku, same niemądre rzeczy, jak to bywa, kiedy ludzie są jak upojeni radością.
I obejmowali się ciągle, a przechodzący zatrzymywali się, cieszyli, śmiali się i płakali z nimi,
bo przecież wszyscy mieli teraz dosyć czasu.
Wreszcie Beppo wziął miotłę na ramię, bo samo przez się było zrozumiałe, że tego dnia nie
będzie już myślał o pracy. I trzymając się z Momo pod rękę powędrowali przez miasto do
domu, do starego amfiteatru. A każde z nich miało drugiemu mnóstwo do opowiadania.
213 I w wielkim mieście działo się to, czego od dawna tu już nie widziano: dzieci bawiły się
na środku ulicy, kierowcy, którzy musieli czekać, przyglądali się temu uśmiechnięci, a coraz
to któryś wysiadał z samochodu i zaczynał bawić się z nimi. Wszędzie stali ludzie, gawędzili
ze sobą i dowiadywali się jedni od drugich, jak im się wiedzie. Idący do pracy mieli dość
czasu, aby popatrzyć z zachwytem na kwiaty w czyimś oknie albo nakarmić ptaszka. Lekarze
mogli bez pośpiechu poświęcać czas swoim pacjentom. Robotnicy z zamiłowaniem oddawali
się pracy, bo nie chodziło już o to, aby wykonać możliwie dużo w możliwie najkrótszym
czasie. Każdy mógł zużywać na wszystko tyle czasu, ile potrzebował i chciał, bo odtąd było
go znowu dosyć.
Ale wielu ludzi nigdy nie dowiedziało się, komu to wszystko s zawdzięcza i co się w
istocie wydarzyło w chwili, która wydawała im się jednym mgnieniem. Większość nie
uwierzyłaby w to nawet. Wiedzieli i wierzyli tylko przyjaciele Momo.
Bo kiedy tego dnia mała Momo i stary Beppo powrócili do amfiteatru, wszyscy już tam byli i
czekali na nich: Gigi Oprowa-dzacz, Paolo, Massimo, Franco, Maria z małą siostrzyczką
Dede, Claudio i wszystkie inne dzieci, Nino, właściciel gospody, ze swoją grubą żoną i
niemowlęciem, Nicola, murarz, i sąsiedzi z okolicy, którzy dawniej zawsze tu przychodzili i
których rozmowom Momo się przysłuchiwała.
Później bawiono się tak wesoło, jak tylko przyjaciele Momo umieli się bawić, i tak długo, aż
stare gwiazdy pokazały się na niebie.
A kiedy skończyły się okrzyki radości, padanie sobie w objęcia, uściski dłoni, śmiech i gwar,
wszyscy usiedli dokoła na porośniętych trawą kamiennych stopniach. Zrobiło się zupełnie
cicho.
Momo stanęła pośrodku okrągłego placyku. Myślała o głosach gwiazd i o Kwiatach Jednej
Godziny. I dźwięcznym głosikiem zaczęła śpiewać.
W domu „Nigdzie" zaś mistrz Hora, którego powracający czas zbudził z jego pierwszego i
jedynego snu, siedział na krzesełku przy małym delikatnym stoliczku, przyglądając się z
uśmiechem Momo i jej przyjaciołom przez swoje wszystkowidzące okulary. Był jeszcze
bardzo blady, jakby dopiero co podniósł się z ciężkiej choroby. Ale oczy mu promieniały.
Nagle poczuł, że coś dotknęło jego stóp. Zdjął okulary i po- 21 6 chylił się. Prz*ed nim
siedział żółw.
- Kasjopeja - powiedział serdecznie, drapiąc ją po szyi.__
Obie spisałyście się bardzo dobrze. Musisz mi wszystko opowiedzieć, bo przecież tym razem
nie mogłem wam się przyglądać.
PÓŹNIEJ ! - zabłysło na pancerzu. Potem Kasjopeja kichnęła.
- Chyba się nie zaziębiłaś? - spytał mistrz Hora z troską w głosie.
JESZCZE JAK! - brzmiała odpowiedź Kasjopeji.
- To pewno z powodu zimna szarych panów - powiedział mistrz Hora. - Wyobrażam sobie,
że jesteś bardzo wyczerpana i chciałabyś przede wszystkim porządnie wypocząć. Więc zrób
to, Kasjopejo.
DZIĘKUJĘ - błysnęły litery na pancerzu.
Potem Kasjopeja powlokła się utykając i znalazła sobie cichy, ciemny kącik. Wciągnęła
głowę i cztery nogi pod pancerz, a na nim, widzialne tylko dla tego, kto przeczytał tę historię,
i dla nikogo innego, ukazały się powoli litery:
KONIEC
Krótkie posłowie autora .? f ;
Być może, niektórzy moi czytelnicy będą mieli teraz ochotę na wiele pytań. Obawiam się
jednak, że nie będę mógł im pomóc. Muszę bowiem wyznać, że całą tę historię napisałem z
pamięci tak, jak mi ją opowiedziano. Nie znałem osobiście ani małej Momo, ani jej
przyjaciół. Nie wiem, jak im się dalej wiodło i jak wiedzie im się dzisiaj. Także co się tyczy
wielkiego miasta, jestem zdany na własne przypuszczenia.
Mam tylko jeszcze jedną uwagę:
Odbywałem właśnie daleką podróż (i jeszcze ją odbywam), kiedy pewnej nocy dzieliłem
przedział kolejowy z osobliwym współpasażerem. Osobliwy był on dlatego, że absolutnie nie
mogłem określić jego wieku. Z początku wydawało mi się, że siedzę naprzeciw sędziwego
starca, wkrótce jednak pomyślałem, że się omyliłem, gdyż mój towarzysz podróży wydał mi
się nagle bardzo młody. Ale i to wrażenie okazało się także błędne.
W każdym razie podczas długiej podróży nocą opowiedział mi on tę historię.
Kiedy skończył, obaj milczeliśmy chwilę. Potem zagadkowy pasażer dodał jeszcze parę zdań,
które powinienem wyjawić czytelnikowi:
- Opowiedziałem to wszystko panu - rzekł - jakby się już wydarzyło. Mógłbym opowiedzieć
także, jakby miało wydarzyć się w przyszłości. Dla mnie nie jest to duża różnica.
Zapewne wysiadł na najbliższej stacji, gdyż po chwili uprzytomniłem sobie, że jestem w
przedziale sam. Niestety, nigdy już nie spotkałem mego współtowarzysza podróży.
Ale gdybym go jeszcze kiedykolwiek przypadkiem spotkał, chciałbym go o wiele rzeczy
zapytać.
MIEJSKA Elfcli.>C-.*
im. H. SIENKIEWICZA
FILIA Nr 2
w Pruszkowie
Spis treści
Część pierwsza:
Momo i jej przyjaciele.........
Rozdział pierwszy:
Wielkie miasto i mała dziewczynka.....
Rozdział drugi:
Niezwykła właściwość i zupełnie zwykła
kłótnia ...............
Rozdział trzeci:
Sztorm na niby i prawdziwa burza......
Rozdział czwarty:
Małomówny stary człowiek i młody gaduła . . Rozdział piąty:
Opowiadania dla wielu i opowiadania dla jednej .......
Część druga:
Szarzy panowie
Rozdział szósty:
Poprawny wynik błędnych obliczeń . . Rozdział siódmy:
Momo szuka swoich przyjaciół i przyjmuje odwiedziny nieprzyjaciela........
Rozdział ósmy:
Dużo marzeń i parę wątpliwości......
Rozdział dziewiąty:
Dobre zebranie, które się nie odbyło, i złe zebranie, które się odbyło........
Rozdział dziesiąty:
Zawzięta pogoń i spokojna ucieczka.....
11 18 26
34
45 46
60 81
, 91 100
Rozdział jedenasty:
Kiedy źli robią ze zła coś najlepszego..... 111
Rozdział dwunasty: "*'"]
Momo przybywa tam, skąd pochodzi czas . . . 118
Część trzecia :
Kwiat Jednej Godziny......... 139
Rozdział trzynasty:
Tam jeden dzień, tu jeden rok....... 140
Rozdział czternasty:
Za dużo jedzenia, a za mało odpowiedzi ... 1 56
Rozdział piętnasty:
Odnaleziony i utracony.......... 162
Rozdział szesnasty:
Nadmiar strapień........... 169
Rozdział siedemnasty:
Wielki strach i jeszcze większa odwaga .... 176
Rozdział osiemnasty:
Kiedy się przewiduje bez oglądania się wstecz . 185
Rozdział dziewiętnasty:
Oblężeni muszą" się zdecydować...... 190
Rozdział dwudziesty:
Tropienie tropicieli........... 198
Rozdział dwudziesty pierwszy: Koniec, po którym rozpoczyna się coś nowego .............
... 204
Krótkie posłowie autora......... 217
lytuł oryginału
? Copyright by K. Thienemanns Verlag, Stuttgart 1973 c Copyright for the Polish edition
by I.W. ,,Nasza Księgarnia*', Warszawa 1978
Redaktor
IZABELLA KORSAK
Redaktor techniczny
MARIA ENGLICHT
Korektorzy
JOLANTA SZTUCZYNSKA EWA WĘDOŁOWSKA
PRINTED IN POLAND
Instytut Wydawniczy ..Nasza Księgarnia" Warszawa 1978 r. Wydanie pierwsze. Nakład
20000 + 277 egzemplarzy. Ark. wyd 13,5. Ark. druk. A1 - 13.76. Papier offsetowy kl.
III. 80 g, 61x86/16 Oddano do składania w październiku 1977 r. Podpisano do druku w
listopadzie 1978 r. Druk ukończono w grudniu 1978 r. Poznańskie Zakłady Graficzne im.
M. Kasprzaka. Nr zam 2931/77 - J-7/973