Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 117

W mroku światełko twe - nie wiem, skąd ani gdzie - jaśnieje bliżej, z dala lśni.

Kim jesteś,
nie wiem też, lecz jakkolwiek się zwiesz, lśnij, gwiazdko, przyświecaj mi.

Michael Ende
MOMO
czyli osobliwa historia
o złodziejach czasu
i o dziecku, które zwróciło
ludziom skradziony im czas
Przełożyła TERESA JĘTKIEWICZ Ilustrował MARIAN MU RAWSKI
NASZA KSIĘGARNIA WARSZAWA 1978

MIEJSKA BIBLIOTEKA PUBLICZNA


Im. H. SIENKIEWICZA
FILIA Nr 2
w Pruszkowie

Część pierwsza
Momo
i jej przyjaciele

Rozdział pierwszy
Wielkie miasto
i mała dziewczynka
W dawnych, dawnych czasach, kiedy ludzie mówili jeszcze zupełnie innymi językami, w
ciepłych krajach istniały już wielkie, wspaniałe miasta. Stały w nich pałace królewskie i
cesarskie, biegły szerokie ulice, wąskie uliczki i pełne zakamarków zaułki, wznosiły się
bogate świątynie ze złotymi i marmurowymi posągami bóstw, były także barwne targi, gdzie
sprzedawano towary ze wszystkich krajów na bożym świecie, i piękne, rozległe place, na
których ludzie zbierali się, aby porozmawiać o nowinach i wygłaszać przemówienia albo ich
wysłuchiwać. A przede wszystkim były tam wielkie teatry.
Były podobne do istniejących dziś jeszcze cyrków, tyle że całe zbudowane z kamiennych
bloków. Rzędy siedzeń dla widzów biegły stopniami jeden nad drugim, jak w ogromnym leju.
Kiedy się na te budowle patrzało z góry, niektóre z nich były okrągłe, inne bardziej owalne, a
znów jeszcze inne tworzyły duże półkola. Nazywano je amfiteatrami.
Były wśród nich wielkie jak stadiony piłkarskie i mniejsze, mogące pomieścić zaledwie
paruset widzów. Były wspaniałe, zdobne w kolumny i posągi, a także skromne i niczym nie
ozdobione. Amfiteatry nie miały dachów, wszystko odbywało się w nich pod gołym niebem.
Dlatego we wspaniałych teatrach nad rzędami siedzeń były rozpięte dywany przetykane
złotem, aby chronić widzów przed żarem słońca albo przed nagłymi opadami deszczu. W
skromnych teatrach służyły temu celowi maty z sitowia i słomy. Jednym słowem: teatry były
takie, na jakie ludzi było stać. Ale wszyscy chcieli je mieć, bo byli namiętnymi słuchaczami i
widzami.
I kiedy przysłuchiwali się wzruszającym albo komicznym historiom rozgrywającym się na
scenie, wydawało im się, że to tylko odgrywane życie w jakiś tajemniczy sposób jest bardziej
prawdziwe niż ich własne, codzienne. I lubili przysłuchiwać się tej innej rzeczywistości.
Od tego czasu upłynęły tysiące lat. Ówczesne wielkie miasta upadły, świątynie i pałace
zawaliły się. Wiatr i słońce, zimno i upa-
ły oszlifowały i wydrążyły kamienie, a i z wielkich teatrów pozostały tylko ruiny. W
popękanych murach zawodzą teraz cykady swoją monotonną pieśń, brzmiącą tak, jakby
ziemia oddychała we śnie.
Jednakże część tych starych, wielkich miast pozostała nimi aż do dziś. Oczywiście, życie w
tych miastach zmieniło się. Ludzie jeżdżą samochodami i tramwajami, mają telefony i światło
elektryczne. Ale tu i ówdzie między nowymi budynkami stoi jeszcze parę kolumn, jakaś
brama, kawałek muru albo amfiteatr z owych dawnych czasów.
I właśnie w takim mieście rozegrała się historia Momo.
Na południowym krańcu tego miasta, tam gdzie zaczynają się już pola, a domy i chaty są
coraz uboższe, leży ukryta w piniowym lasku ruina małego amfiteatru. Nawet w dawnych
czasach nie był on jedną z owych wspaniałych budowli, można by rzec, że już wtedy był to
teatr dla uboższej ludności. W naszych czasach, to znaczy wtedy, kiedy rozpoczyna się
historia Momo, ruina amfiteatru była już niemal zupełnie zapomniana. Wiedziało o niej tylko
kilku profesorów dziejów starożytnych, ale niewiele ich już obchodziła, bo nic w niej nie
zostało do zbadania. Nie była też osobliwością mogącą się mierzyć z innymi zabytkami tego
miasta. Tak więc tylko od czasu do czasu zaglądało tam kilku turystów, którzy wspinali się na
porośnięte trawą rzędy siedzeń, hałasowali, robili pamiątkowe zdjęcia i odchodzili. Wtedy
cisza powracała do kamiennej, okrągłej budowli, a cykady intonowały następną strofę swej
nie kończącej się pieśni, nie różniącą się zresztą niczym od strofy poprzedniej.
Właściwie tylko ludzie z bliższego sąsiedztwa znali tę osobliwą kolistą budowlę. Paśli
wewnątrz niej swoje kozy, dzieci grywały w piłkę na okrągłym placu, a niekiedy wieczorem
spotykały się tam pary zakochanych.
Pewnego dnia jednak rozeszła się wśród ludzi pogłoska, że ostatnio ktoś zamieszkał w ruinie.
Mówiono, że jest to dziecko, mała dziewczynka. Nie można było jednak twierdzić tego na
pewno, bo dziecko było trochę dziwacznie ubrane. Nazywało się Momo czy jakoś podobnie.
Postać dziewczynki była istotnie nieco osobliwa i mogła trochę przerażać ludzi
przywiązujących wagę do czystości i porządku. Momo była mała i dość chuda, tak że nawet
przy najlepszych chęciach trudno było poznać, czy ma osiem, czy może już dwanaście
lat. Gęstwa niesfornych, kruczoczarnych loków wyglądała jakby nigdy jeszcze nie dotknął jej
grzebień ani nożyczki. Miała duże, prześliczne, również czarne oczy i tej samej barwy stopy,
bo prawie zawsze chodziła boso. Tylko czasem w zimie wkładała trzewiki, ale były one nie
od pary, a poza tym o wiele za duże na nią, dlatego że Momo znalazła je gdzieś czy też od
kogoś dostała. Spódniczka była zszyta z rozmaitych kolorowych łat i sięgała jej do kostek. Na
wierzch nosiła Momo stary, o wiele za obszerny męski kubrak z zawiniętymi rękawami.
Momo nie chciała ich obciąć, bo zawczasu pamiętała o tym, że jeszcze urośnie. A skąd mogła
wiedzieć, czy znajdzie jeszcze kiedy taki ładny i praktyczny kubrak z tyloma kieszeniami.
Pod ruiną sceny porośniętą trawą mieściło się kilka na wpół zawalonych komórek, do których
można się było dostać przez dziurę w zewnętrznym murze. W jednej z nich Momo
zamieszkała. Pewnego dnia przyszli do niej mężczyźni i kobiety z bliskiego sąsiedztwa i
próbowali ją wypytać. Momo stała przed nimi, lękliwie na nich spoglądając, gdyż bała się, że
ją stąd wypędzą. Wkrótce jednak zauważyła, że są to ludzie życzliwi. Sami byli ubodzy i
znali życie.
- A więc - zaczął jeden z mężczyzn - podoba ci się tutaj ?
- Tak - odparła Momo.
- I chcesz tu pozostać?
- Tak, chętnie bym tu pozostała. , .._,. • - Ale czy nikt na ciebie nie
czeka? .,
, - Nie.
- To znaczy, czy nie musisz wrócić do domu?
{ - Ja tu jestem w domu - zapewniła pośpiesznie Momo.
- A skąd tu przybyłaś, moje dziecko?
Momo zrobiła nieokreślony ruch ręką, wskazujący na coś odległego.
- Kim są twoi rodzice? - dopytywał się dalej mężczyzna. Dziecko spoglądało bezradnie na
niego i pozostałą gromadkę
i lekko wzruszyło ramionami. Ludzie zamienili między sobą spojrzenia i westchnęli.
- Nie bój się nas - ciągnął mężczyzna. - Nie chcemy cię stąd wypędzić. Pragniemy ci pomóc.
Momo w milczeniu kiwnęła głową, jeszcze niezupełnie przekonana.
- Mówisz, że nazywasz się Momo, prawda?
8
- Tak- ' :?- • . n .:.::-? ,,;^V;
- To ładne imię, ale nigdy go jeszcze, nie słyszałem. Kto ci je nadał?
, ... , ,}
- Ja - odpowiedziała Momo. ,
- Sama tak siebie nazwałaś? ..,,. ,
- Tak.. .. .., . .' , , .., ;,,,,
- Kiedy się urodziłaś? , ;,;- , ,,; Momo zastanowiła się, wreszcie
odparła: .... .
- Odkąd pamiętam, zawsze już byłam.
- I nie masz jakiejś ciotki czy wuja, ani babci, w ogóle żadnej rodziny, do której mogłabyś
pójść?
Momo spojrzała na pytającego i chwilę milczała. Potem wy-bąkała:
- Ja tu jestem w domu.
- No, dobrze - rzekł mężczyzna - ale przecież jesteś jeszcze dzieckiem. Ile lat masz
właściwie?
- Sto - odpowiedziała ociągając się Momo. Ludzie roześmieli się, bo myśleli, że żartuje.
- No, więc, bez żartów, ile masz lat?
- Sto dwa - odpowiedziała Momo, jeszcze mniej pewnie. Dopiero po chwili ludzie
zrozumieli, że dziewczynka zna tylko
parę liczebników, które gdzieś usłyszała, nic sobie jednak w związku z nimi nie wyobraża, bo
nikt jej nie nauczył liczyć.
- Słuchaj - powiedział mężczyzna po naradzie z innymi - czy chciałabyś, żebyśmy
powiedzieli policji, że tu jesteś? Wtedy zabrano by cię do domu dziecka, gdzie miałabyś co
jeść i gdzie spać i nauczyłabyś się liczyć, czytać i pisać, i jeszcze wielu innych rzeczy. No, co
o tym myślisz?
Momo spojrzała na niego ze strachem.
- Nie - szepnęła - nie chcę tam pójść. Kiedyś byłam już w takim domu. I inne dzieci także.
Tam były kraty w oknach. I co dzień nas bili - ale zupełnie niesprawiedliwie. Więc którejś
nocy uciekłam przez mur. Nie chcę tam wrócić.
- Rozumiem cię - powiedział jeden stary mężczyzna i pokiwał głową.
Inni także ją rozumieli i pokiwali głowami.
- No, dobrze - odezwała się jedna z kobiet - ale jesteś jeszcze mała. Ktoś musi dbać o ciebie.
- Ja - odpowiedziała z ulgą Momo.
- A umiesz sama dbać o siebie? - spytała kobieta.
Momo milczała chwilę, potem szepnęła:
- Niewiele mi potrzeba.
Ludzie znowu zamienili spojrzenia, westchnęli i pokiwali głowami.
- Wiesz, Momo - odezwał się znowu mężczyzna, który zaczął rozmowę - uważamy, że
może mogłabyś znaleźć kąt u kogoś z nas. Wprawdzie wszyscy żyjemy w ciasnocie i
większość z nas musi wyżywić gromadę dzieciaków, ale jedno dziecko więcej czy mniej
niewiele znaczy. No, co o tym myślisz?
- Dziękuję - powiedziała Momo i pierwszy raz uśmiechnęła się. - Bardzo dziękuję! Ale czy
nie pozwolilibyście mi tu zostać?
Ludzie naradzali się długo, wreszcie powzięli postanowienie. Doszli bowiem do przekonania,
że dziecko może mieszkać tu równie dobrze, jak u kogoś z nich, a dbać o Momo zamierzali
wszyscy razem, bo o wiele łatwiej będzie dbać o nią wszystkim niż jednemu z nich.
Zabrali się od razu do pracy i przede wszystkim uprzątnęli i doprowadzili jako tako do
porządku na wpół zawaloną kamienną komórkę, w której gnieździła się Momo. Jeden z nich,
z zawodu murarz, zbudował nawet małą kamienną kuchenkę. Wynaleźli też gdzieś
zardzewiałą rurę do pieca. Stary cieśla zbił parę desek ze skrzynek i zrobił stoliczek z dwoma
krzesełkami. Wreszcie kobiety przytaszczyły wysłużone, ozdobione zakrętasami żelazne
łóżko, tylko trochę podarty materac i dwa koce. Kamienna dziura pod sceną ruiny zamieniła
się w wygodny pokoik. Murarz, obdarzony zdolnościami artystycznymi, wymalował jeszcze
na ścianie ładny obraz przedstawiający kwiaty. Namalował nawet w dodatku ramy i gwóźdź,
na którym wisiał obraz.
A potem przyszły dzieci tych ludzi i przyniosły, co się dało do jedzenia, jedno kawałek sera,
drugie kromeczkę chleba, trzecie trochę owoców i tak dalej. A że przyszło dużo dzieci, tyle
się wszystkiego zebrało, że tego wieczoru można było urządzić w amfiteatrze prawdziwą
ucztę na cześć wprowadzenia się Momo. Była to wesoła biesiada, jaką tylko ubodzy ludzie
umieją się radować.
I tak zaczęła się przyjaźń małej Momo z najbliższymi sąsiadami.
10
Rozdział drugi Niezwykła właściwość i zupełnie zwykła kłótnia
Odtąd małej Momo powodziło się dobrze, w każdym razie takie było jej zdanie. Teraz zawsze
miała co jeść, czasem więcej, czasem mniej, jak tam wypadło, zależnie od tego, co ludzie
mogli jej przynieść. Miała dach nad głową, łóżko i jeśli było zimno, mogła rozpalić sobie
ogień. A co najważniejsze: zdobyła wielu dobrych przyjaciół.
Można by pomyśleć, że Momo po prostu miała wielkie szczęście, bo trafiła na takich miłych
ludzi, i Momo tak właśnie myślała. Ale wkrótce okazało się, że i ci ludzie mieli nie mniejsze
szczęście niż ona. Momo była im potrzebna i dziwili się, jak sobie dawniej radzili bez niej. I
im dłużej przebywała wśród nich, tym bardziej stawała się dla nich niezbędna, tak bardzo
niezbędna, że lękali się, aby tylko któregoś dnia ich nie opuściła.
Tak więc Momo miała dużo odwiedzin. Prawie zawsze widywało się u niej kogoś, kto z nią
siedział i z ożywieniem rozmawiał. A jeśli ktoś jej potrzebował i nie mógł przyjść do niej,
posyłał po nią, prosząc, żeby przyszła. A temu, kto nie zauważył jeszcze, że jej potrzebuje,
inni mówili: „Idźże z tym do Momo!"
To zdanie stopniowo zamieniało się u ludzi z sąsiedztwa w stale używany zwrot. Tak, jak się
mówi: „Wszystkiego dobrego!" albo „Na zdrowie!", albo „Bóg jeden to wie!", zupełnie tak
samo mówiono przy każdej okazji: „Idźże z tym do Momo!"
Ale dlaczego tak było? Czyżby Momo była tak nieprawdopodobnie mądra, że każdemu mogła
udzielić dobrej rady? Czy zawsze znajdowała właściwe słowa, kiedy ktoś potrzebował
pociechy? Czy umiała wydawać mądre i sprawiedliwe wyroki?
Nie, wszystkiego tego Momo nie umiała, jak nie umie tego żadne inne dziecko.
No, to może Momo umiała robić coś, co wprawiało ludzi w dobry humor? Na przykład
szczególnie pięknie śpiewać? Albo grać na jakimś instrumencie ? Albo wreszcie - bo przecież
mieszkała jakby w cyrku - może umiała tańczyć lub pokazywać akrobatyczne sztuki?
Nie, tak również nie było.
Może umiała czarować? Znała jakieś tajemnicze zaklęcie, które
odpędzało wszystkie troski i nieszczęścia? Umiała czytać z ręki albo w inny sposób
przepowiadać przyszłość?
Nic podobnego.
Ale Momo umiała robić coś, jak nikt inny: umiała słuchać. Niektórzy czytelnicy powiedzą
może: to przecież nic nadzwyczajnego, słuchać umie każdy.
Nie mieliby jednak racji. Tylko niewielu ludzi umie naprawdę słuchać. A sposób, w jaki
Momo umiała słuchać, był doprawdy jedyny w swoim rodzaju. Nie dlatego, żeby coś mówiła
albo pytała, skąd przyszły jej gościowi takie myśli do głowy, nie, Momo tylko siedziała i
przysłuchiwała się z wielką uwagą i wielkim zainteresowaniem. Patrzyła przy tym na
mówiącego swoimi dużymi, ciemnymi oczami, a on czuł, że nagle rodzą się w nim myśli, o
których istnieniu w ogóle nie wiedział.
Momo umiała tak słuchać, że ludzie bezradni albo niezdecydowani nagle dobrze wiedzieli,
czego chcą. Albo że nieśmiali nagle czuli się swobodni i odważni. Albo że nieszczęśliwi i
przygnębieni stawali się ufni i radośni. A jeśli ktoś czuł, że jego życie jest nieudane i nic
niewarte, a on sam jest jednym z milionów ludzi, takim, który nie ma żadnego znaczenia i
którego można zastąpić równie szybko, jak zastępuje się dziurawy garnek - i jeśli ten ktoś
szedł do małej Momo i opowiadał jej to wszystko, jeszcze nim skończył mówić, zaczynało
mu się w dziwny sposób wydawać, że się zupełnie myli, że drugiego takiego jak on nie ma na
świecie i że dlatego w jakiś szczególny sposób jest ważny dla świata!
Tak umiała słuchać Momo! >.. ,..- , ,
12
Pewnego dnia przyszli do niej dwaj mężczyźni, którzy pokłócili się na śmierć i nie chcieli ze
sobą rozmawiać, chociaż byli sąsiadami. Inni ludzie poradzili im, żeby poszli do Momo, bo
przecież nie uchodziło, żeby sąsiedzi żyli ze sobą jak wrogowie. Mężczyźni z początku
wzbraniali się, w końcu jednak niechętnie ustąpili.
Teraz więc siedzieli w amfiteatrze milczący i nieprzyjaźni, każdy po innej stronie rzędów
siedzeń, i ponuro wpatrywali się przed siebie.
Jednym z nich był murarz, który ofiarował Momo piecyk i piękny obraz z kwiatami do jej
„bawialni". Nazywał się Nicola, był

silnym chłopem o czarnych, podkręconych wąsach. Drugi miał na imię Nino. Był chudy i
zawsze wyglądał na trochę zmęczonego. Nino dzierżawił mały lokal na krańcu miasta,
zwykle siedziało tam tylko paru starszych ludzi, którzy przez cały wieczór pili jedną jedyną
szklaneczkę wina i rozmawiali o swoich wspomnieniach. Nino i jego gruba żona należeli
także do przyjaciół Momo i często przynosili jej smakołyki.
Kiedy Momo spostrzegła, że obaj mężczyźni są źli na siebie, nie wiedziała, do którego z nich
podejść najpierw. Nie chcąc zrobić żadnemu przykrości, usiadła wreszcie w takiej samej
odległości od każdego z nich na brzegu kamiennej sceny i spoglądała to na jednego, to na
drugiego. Po prostu czekała, co będzie dalej. Pewne rzeczy wymagały czasu - a czas był
jedynym jej bogactwem.
Kiedy długo już tak siedzieli, Nicola wstał nagle i powiedział:
- Idę. Okazałem dobrą wolę przychodząc tu w ogóle. Ale przecież widzisz, Momo, że on jest
zawzięty. Po co miałbym dłużej czekać?
I rzeczywiście zwrócił się ku wyjściu.
- Tak, wynoś się stąd! - krzyknął za nim Nino. - Mogłeś wcale nie przychodzić. Nie
zamierzam godzić się z przestępcą!
Nicola odwrócił się gwałtownie. Był purpurowy z gniewu.
- Kto tu jest przestępcą? - zapytał groźnie i zawrócił od wyjścia. - Powtórz to jeszcze raz!
- Powtórzę, ile razy zechcesz! - zawołał Nino. - Pewno myślisz, że ponieważ jesteś mocny i
brutalny, nikt nie ośmieli się powiedzieć ci prawdy w oczy. Ale ja mówię ją tobie i
wszystkim, którzy chcą ją usłyszeć! No, chodźże tu i zabij mnie, jak chciałeś już raz!
- Szkoda, że tego nie zrobiłem!-wrzasnął Nicola zaciskając pięści. - Ale teraz widzisz,
Momo, jak on kłamie i uwłacza mi! Złapałem go tylko za kołnierz i wrzuciłem do kałuży
wody od płukania naczyń za jego spelunką. W tej kałuży nawet szczur nie mógłby utonąć. - I
znów zwrócony do Nina krzyknął: - I, jak widać, jeszcze żyjesz!
Jakiś czas obrzucali się nawzajem wyzwiskami i Momo nie mogła się połapać, o co im w
ogóle chodzi i dlaczego są na siebie tak rozgoryczeni. Wreszcie jednak okazało się, że Nicola
postąpił tak haniebnie, dlatego że przedtem Nino spoliczkował
14
15 go w obecności paru klientów. Co prawda, zanim to nastąpiło, Nicola próbował potłuc
wszystkie naczynia Nina.
- To nieprawda! - bronił się teraz rozgoryczony. - Rzuciłem o ścianę jednym jedynym
dzbanem, i to już pękniętym!
- Ale to był mój dzban, rozumiesz? - odparł Nino.- I w ogóle nie miałeś prawa tego
zrobić!
Nicola jednak uważał, że miał powód, bo Nino obraził jego honor murarski.
- Wiesz, co on o mnie powiedział? - zawołał do Momo. - Powiedział, że nie umiem stawiać
prostych murów, ponieważ dzień i noc jestem pijany. I że mój pradziadek był taki sam i
zbudował z innymi Krzywą Wieżę w Pizie!
- Ależ, Nicola - odpowiedział Nino - to był przecież tylko żart!
- Ładny mi żart! - grzmiał Nicola. - Z takich żartów nie umiem się śmiać.
Okazało się jednak, że Nino odpłacił tylko za inny żart Nicoli. Oto pewnego ranka na
drzwiach Nina zjawił się jaskrawoczer-wony napis: „Komu rozumu nie staje, ten
gospodarzem zostaje". A w tym znowu Nino nie widział nic śmiesznego.
Sprzeczali się jeszcze chwilę ze śmiertelną powagą o to, który żart był lepszy, i znowu wpadli
w gniew. Ale nagle umilkli.
Momo spoglądała na nich szeroko otwartymi oczami i żaden z nich nie umiał sobie
wytłumaczyć tego spojrzenia. Czy w głębi duszy śmiała się z nich? Albo może była
zasmucona? Wyraz jej twarzy tego nie zdradzał. Ale obu mężczyznom nagle wydało się, że
widzą własne odbicie w lustrze, i poczuli wstyd.
- No, dobrze - powiedział Nicola - może nie powinienem był tego napisać na twoich
drzwiach, Nino. I nie zrobiłbym tego, gdybyś nie odmówił mi jednej jedynej szklaneczki
wina. To było wbrew prawu, rozumiesz? Bo zawsze ci płaciłem, więc nie miałeś powodu
mnie tak potraktować.
- Miałem, i to jeszcze jaki! - powiedział Nino. - Nie pamiętasz już, co było ze świętym
Antonim? Aha, teraz pobladłeś! Okpiłeś mnie dokumentnie i tego nie mogę ci darować!
- Ja ciebie?-wykrzyknął Nicola, dziko bijąc się pięścią w głowę. - Nie odwracaj kota
ogonem. To ty chciałeś mnie nabrać, ale ci się nie udało!
A sprawa wyglądała tak: w małym lokalu Nina wisiał na ścianie obrazek przedstawiający
świętego Antoniego. Był to oleo-
druk, który Nino kiedyś wyciął z jakiegoś pisma ilustrowanego.
Któregoś dnia Nicola chciał odkupić od Nina ten obrazek - bo uważał go za bardzo ładny. I
Nino tak zręcznie się targował, że w końcu Nicola zaofiarował mu w zamian swoje radio.
Nino śmiał się w duchu, bo oczywiście Nicola nie wyszedł na tym dobrze. Ubili interes.
Wtedy okazało się, że między obrazkiem a jego tekturową tylną ścianką tkwił banknot, o
którym Nino nic nie wiedział. Teraz on poczuł się poszkodowany i wpadł w gniew. Krótko
mówiąc zażądał od Nicoli zwrotu pieniędzy, bo nie należały do zamiany. Nicola odmówił i
dlatego Nino nie chciał mu podać wina. Tak się zaczął ich spór.
Kiedy obaj doszli do początku całej sprawy, umilkli na chwilę.
Potem Nino spytał:
- Powiedz no mi zupełnie szczerze, Nicola, czy wiedziałeś o tych pieniądzach już przed
zamianą, czy nie?
- Jasne, że wiedziałem, inaczej nie robiłbym zamiany.
- W takim razie musisz przyznać, żeś mnie oszukał!
- Dlaczego? To ty naprawdę nie wiedziałeś o tych pieniądzach?
- Nie, daję ci na to słowo!
- No, więc jednak chciałeś mnie nabrać. Inaczej, jak mógłbyś wziąć ode mnie radio za
bezwartościowy kawałek gazetowego papieru, hę?
- A skąd ty wiedziałeś o banknocie?
- Dwa wieczory wcześniej widziałem, jak jeden z gości wetknął tam pieniądze jako ofiarę na
świętego Antoniego.
Nino przygryzł wargę.
- Dużo ich było? ; <
- Ani mniej, ani więcej, niż warte jest moje radio.
- W takim razie - powiedział Nino głęboko zamyślony - w całym tym sporze chodzi tylko o
świętego Antoniego, którego wyciąłem z gazety.
Nicola podrapał się w głowę.
- Właściwie tak - mruknął. - Mogę oddać ci go z powrotem, Nino.
- Ależ skąd! - odparł Nino z godnością. - Zamiana to zamiana! Między ludźmi honoru
wystarcza przybicie interesu!
I nagle obaj zaczęli się śmiać. Zeszli z kamiennych stopni, spotkali się na środku
porośniętego trawą okrągłego placu.
16
1 7 wzięli się w objęcia i klepali nawzajem po plecach. Potem uścisnęli Momo i
powiedzieli: **r - Serdeczne dzięki!
\c* Kiedy po chwili odeszli, Momo długo jeszcze machała im ręką. Była zadowolona, że
między jej przyjaciółmi zapanowała znów zgoda. •
^
Innego dnia pewien chłopczyk przyniósł jej swojego kanarka, który nie chciał śpiewać. Było
to dla Momo o wiele trudniejsze zadanie. Cały tydzień musiała słuchać ptaszka, zanim znów
zaczął wyciągać swoje trele i radośnie śpiewać.
Momo słuchała wszystkiego, psów i kotów, świerszczy i żab, a nawet deszczu i wiatru w
drzewach. I wszystko to mówiło do niej własnym językiem.
Czasem wieczorem, kiedy wszyscy jej przyjaciele poszli do domu, siedziała jeszcze długo
sama w dużym, kamiennym ko-lisku starego teatru, nad którym rozpinało się błyszczące od
gwiazd niebo, i po prostu słuchała wielkiej ciszy.
Wtedy wydawało jej się, że siedzi w ogromnej muszli ucha nasłuchującego świata gwiazd. I
jakby słyszała cichą, a zarazem potężną muzykę, trafiającą w osobliwy sposób prosto do jej
serca.
W takie noce Momo miała szczególnie piękne sny.
A kto wciąż jeszcze sądzi, że przysłuchiwanie się to nic nadzwyczajnego, niech raz spróbuje,
czy potrafi tak słuchać.
2 - Momo
Rozdział trzeci Sztorm na niby i prawdziwa burza
Samo przez się było zrozumiałe, że Momo słuchając innych nie robiła różnicy między
dorosłymi i dziećmi. Ale dzieci przychodziły do starego amfiteatru jeszcze z innego powodu.
Odkąd Momo tu była, bawiły się tak dobrze, jak nigdy przedtem. Po prostu nie nudziły się ani
chwili. I nie dlatego, żeby Momo miała dobre pomysły. Nie, Momo po prostu była i bawiła
się razem z nimi. I właśnie dzięki temu - nie wiadomo dlaczego - samym dzieciom
przychodziły najlepsze pomysły. Wynajdywały co dzień nowe zabawy, i to jedną ładniejszą
od drugiej.
Kiedyś, pewnego dusznego, nużącego dnia, dziesięcioro czy jedenaścioro dzieci siedziało na
kamiennych stopniach, czekając na Momo, która poszła przejść się po okolicy amfiteatru, jak
to czasem robiła. Na niebie kłębiły się ciężkie, czarne chmury. Zanosiło się na burzę...
- Chyba pójdę do domu - powiedziała jedna z dziewczynek, która miała ze sobą małą
siostrzyczkę. - Boję się błyskawic i grzmotów.
- A w domu? - spytał chłopiec w okularach. - W domu się nie boisz?
- Owszem - odparła, dziewczynka.
- No, to równie dobrze możesz zostać tutaj - powiedział chłopiec.
Dziewczynka wzruszyła ramionami i kiwnęła głową. Po chwili zaś powiedziała:
- Ale może Momo w ogóle nie przyjdzie?
- No, to co ? - wmieszał się do rozmowy inny chłopiec, który wyglądał na trochę
zaniedbanego. - Możemy się przecież zabawić - także bez Momo.
- Dobrze, ale w co?
- Nie wiem. W cokolwiek.
- Cokolwiek nic nie znaczy. Kto ma jakiś pomysł?
- Ja - powiedział gruby chłopiec o wysokim jakby dziewczęcym głosie. - Możemy zabawić
się, że ta cała ruina to duży okręt, a my płyniemy na nim po nieznanych morzach i przeżywa-
ii
19 my przygody. Ja jestem kapitanem, ty jesteś pierwszym sternikiem, a ty badaczem
przyrody, profesorem, bo to jest wyprawa naukowa, rozumiecie? A reszta to marynarze.
- A kim jesteśmy my, dziewczynki?
- Wy jesteście marynarki. To statek przyszłości.
To był dobry plan! Spróbowali się bawić, ale nie bardzo się zgadzali i zabawa jakoś się im nie
udawała. Wkrótce wszyscy siedzieli znowu na kamiennych stopniach i czekali.
A potem wróciła Momo.
Fale z szumem rozbijały się o dziób. Statek badawczy „Argo" cicho kołysał się w górę i w dół
i spokojnie parł z największą szybkością ku Morzu Koralowemu. Odkąd sięgała ludzka
pamięć, żaden statek nie odważał się zapuszczać na te niebezpieczne wody, gdyż roiło się na
nich od mielizn, raf koralowych i nieznanych potworów morskich. A przede wszystkim szalał
tu tak zwany „wieczny tajfun", trąba powietrzna, która nigdy się nie uspokajała. Wciąż
wędrowała po tym morzu i szukała zdobyczy jak jakiś żywy, podstępny stwór. Nie sposób
było przewidzieć jej drogi. A co orkan raz chwycił w swoje olbrzymie szpony, tego nie
puszczał, dopóki nie zmiażdżył na drzazgi grubości zapałki. Co prawda statek „Argo" był
szczególnie dobrze uzbrojony na spotkanie z tą „wędrującą trąbą powietrzną". Cały był
zbudowany z błękitnej stali alamontowej, giętkiej i nie łamiącej się, jak klinga szpady.
Odlano go specjalną metodą, w całości, bez spojeń i nitów.
A jednak zapewne żaden inny kapitan i żadna inna załoga nie odważyliby się narażać na
grożące im olbrzymie niebezpieczeństwo. Ale kapitan Gordon był tak odważny. Dumnie
spoglądał z mostka kapitańskiego w dół na marynarzy i marynarki, wypróbowanych
fachowców w swoich specjalnościach. Obok kapitana stał pierwszy sternik, don Melu, wilk
morski dawnego pokroju, który przeżył już sto dwadzieścia siedem orkanów.
Nieco z tyłu, na pokładzie słonecznym, przebywał profesor Eisenstein, kierownik naukowy
wyprawy, z asystentkami Mauriną i Sarą, które dzięki swej wspaniałej pamięci zastępowały
mu całe biblioteki. Wszyscy troje stali pochyleni nad precyzyjnymi instrumentami i naradzali
się cicho w skomplikowanej mowie uczonych.
Trochę na uboczu siedziała na podwiniętych nogach piękna
tubylka Momosan. Od czasu do czasu badacz pytał ją o szczególne właściwości tego morza, a
ona odpowiadała mu w swoim dźwięcznym dialekcie hula, który tylko on rozumiał.
Celem wyprawy było zbadanie przyczyny „wędrującego tajfunu" i, jeśli to się uda, usunięcie
jej, aby po tym morzu mogły pływać także inne statki. Ale teraz jeszcze panował spokój i nic
nie zapowiadało huraganu. Nagle okrzyk marynarza w bocianim gnieździe wyrwał kapitana z
zamyślenia.
- Panie kapitanie! - zawołał przez zwinięte dłonie.- Albo zwariowałem, albo
rzeczywiście widzę tam przed nami szklaną wyspę!
Kapitan i don Melu natychmiast spojrzeli przez lunety. Również profesor i jego asystentki
zbliżyli się bardzo zainteresowani. Tylko piękna tubylka pozostała obojętna. Tajemnicze
obyczaje jej ludu zabraniały okazywać ciekawość. Wkrótce statek dopłynął do szklanej
wyspy. Profesor zszedł po sznurowej drabince, umocowanej na zewnętrznej ścianie statku, i
stanął na przezroczystym lądzie. Był on bardzo śliski i profesor Eisenstein z wielkim trudem
utrzymywał równowagę.
Wyspa była okrągła i miała w przybliżeniu średnicę dwudziestu metrów. Ku środkowi
wznosiła się jak kopuła. Kiedy profesor doszedł do jej wierzchołka, zobaczył wyraźnie
pulsujący blask głęboko wewnątrz wyspy.
Podzielił się swoim spostrzeżeniem z innymi, którzy w wielkim napięciu czekali przy relingu
statku.
- Wobec tego - powiedziała asystentka Maurina - mamy chyba do czynienia z oggelmumpf
bistrocinalis.
- Niewykluczone - odrzekła asystentka Sara - ale równie dobrze może to być slukula
tapetocifera.
Profesor Eisenstein wyprostował się, poprawił okulary i zawołał ku górze:
- Moim zdaniem chodzi tu o pewną odmianę zwykłego strumpfus quicinensus. Ale
pewność będziemy mogli mieć dopiero po zbadaniu całości od dołu.
Usłyszawszy to trzy marynarki, które poza tym były słynnymi nurkami wyczynowymi i
tymczasem przywdziały już ich ubiory, skoczyły do wody i pogrążyły się w błękitnej
głębinie.
Przez chwilę widać było na powierzchni morza tylko pęcherzyki powietrza, ale nieco później
wynurzyła się z wody jedna z dziewczyn, Sandra, i zawołała zdyszana:
20
21
- To olbrzymia mątwa! Tamte dwie marynarki dostały się w jej macki i nie mogą się z nich
uwolnić. Musimy im przyjść z pomocą, zanim będzie za późno!
I znowu pogrążyła się w morzu.
Natychmiast stu ludzi-żab pod dowództwem ich doświadczonego przywódcy Franco,
zwanego „Delfinem", rzuciło się w fale. Rozgorzała zacięta walka pod wodą, na której
powierzchni wystąpiła piana. Ale nawet tym ludziom nie udało się oswobodzić obu dziewcząt
ze straszliwego uścisku. Zbyt wielka była siła mątwy!
- Wydaje mi się - powiedział profesor do swoich asystentek zmarszczywszy czoło - że w tym
morzu coś powoduje pewnego rodzaju nienaturalnie bujne wzrastanie. To bardzo interesujące
!
Tymczasem kapitan Gordon i jego pierwszy sternik don Melu odbyli naradę i powzięli
decyzję.
- Wracać!-zawołał don Melu. - Wszyscy z powrotem na pokład ! Rozetniemy potwora na
dwie części, inaczej nie zdołamy oswobodzić dziewczyn.
„Delfin" i jego ludzie-żaby wspięli się na pokład. Statek „Argo" najpierw cofnął się trochę,
potem ż największą szybkością popłynął ku olbrzymiej mątwie. Dziób stalowego statku był
ostry jak brzytwa. Bezgłośnie i niemal bez dającego się odczuć wstrząsu rozciął olbrzymiego
głowonoga na pół. Było to wprawdzie trochę niebezpieczne dla nieszczęsnych uwięzionych
dziewcząt, ale pierwszy sternik don Melu najdokładniej obliczył ich położenie i przepłynął
między nimi. Natychmiast macki mątwy zwisły bezsilnie i dziewczęta mogły się wydostać z
ich uścisku.
Na statku powitano je radośnie. Profesor Eisenstein podszedł do nich i powiedział:
- To moja wina. Nie powinienem był was posyłać pod wodę. Wybaczcie, że naraziłem
was na niebezpieczeństwo!
- Nie ma pan za co przepraszać, panie profesorze - odpowiedziała jedna z dziewcząt, śmiejąc
się pogodnie - ostatecznie, po to wyruszyłyśmy na tę ekspedycję.
A druga dodała:
- Niebezpieczeństwo jest naszym zawodem.
Na dłuższą rozmowę nie było jednak czasu. Zajmując się ratowaniem dziewcząt kapitan wraz
z załogą zupełnie zapomnieli ó obserwacji iłłłdłia. Toteż dopiero teraz, w ostatniej chwili,
spo-
strzegli, że na horyzoncie pojawiła się „wędrująca trąba powietrzna" i z szaloną szybkością
zbliżała się do „Argo".
Pierwsza potężna fala chwyciła stalowy statek, uniosła go, powaliła na bok i cisnęła dobre
pięćdziesiąt metrów w dół. Już podczas tego pierwszego uderzenia połowa mniej
doświadczonych żeglarzy niż załoga „Argo" zostałaby zmyta z pokładu, a druga połowa
padłaby zemdlona. Jednakże kapitan Gordon stał na mostku kapitańskim szeroko
rozstawiwszy nogi, jakby się nic nie wydarzyło, a jego załoga trwała równie nieporuszona.
Tylko piękna tubylka Momosan, nieprzywykła do takich szaleńczych podróży morskich,
schroniła się do łodzi ratunkowej.
W ciągu paru sekund niebo zrobiło się czarne jak smoła. Trąba powietrzna z wyciem i hukiem
runęła na statek, ciskała nim w górę i głęboko w dół. Wydawało się, że jej wściekłość
wzmaga się z minuty na minutę, ponieważ nie może pokonać stalowego „Argo".
Kapitan spokojnym głosem wydawał rozkazy, które następnie pierwszy sternik głośno
wykrzykiwał. Każdy był na swoim miejscu. Nawet profesor Eisenstein i jego asystentki nie
pozostawili swoich instrumentów na łaskę losu. Obliczali, gdzie musi się znajdować oko
tajfunu, gdyż do niego powinni dopłynąć. Kapitan w głębi ducha podziwiał zimną krew
uczonego, który przecież nie był, tak jak on i jego ludzie, oswojony z morzem. Pierwsza
błyskawica rozdarła niebo i piorun uderzył w stalowy kadłub statku, który oczywiście został
naładowany elektrycznością. Czegokolwiek któryś z ludzi dotknął, sypały się iskry. Ale
załoga „Argo" przeszła wielomiesięczny trening trudnych ćwiczeń. I nikt się nie przejmował
tym zjawiskiem.
Tyle że cieńsze części statku, stalowe liny i żelazne pręty, zaczęły się żarzyć jak drucik w
lampce elektrycznej, co załodze nieco utrudniało pracę mimo azbestowych rękawic. Na
szczęście żarzenie ustało, bo teraz lunął deszcz, jakiego żaden z uczestników wyprawy - z
wyjątkiem don Melu - jeszcze nie widział, deszcz tak gęsty, że wkrótce zabrakło powietrza.
Załoga musiała nałożyć maski dla nurków i użyć przyrządów do oddychania.
Błyskawica za błyskawicą i grzmot za grzmotem! Wyjący huragan! Fale wysokości domu i
biała piana!
„Argo" pracując wszystkimi maszynami na pełnych obrotach, przebijał się metr po metrze
naprzód ku żywiołowi tajfunu. Zarówno maszyny, jak i palacze na dole w kotłowni, dawali
22
23 z siebie wszystko. Związali się ze sobą grubymi linami, aby potworne przechyły i zrywy
statku nie zepchnęły ich w otwartą ognistą paszczę kotłów parowych.
Wreszcie dotarli do samego jądra trąby powietrznej. Ale cóż za widok otworzył się przed ich
oczami!
Na powierzchni morza, która tu była gładka jak lustro, bo siła tajfunu po prostu spłaszczyła
wszystkie fale, tańczył jakiś olbrzymi stwór. Stał on na jednej nodze, ku górze był coraz
grubszy i wyglądał jak grający bąk wielkości góry. Wirował dokoła samego siebie tak prędko,
że nie można było dostrzec szczegółów.
- To sum-sum gumilastikum! - wykrzyknął profesor z zachwytem, trzymając mocno okulary,
które ulewny deszcz wciąż mu zsuwał z nosa.
- Mógłby pan to bliżej wyjaśnić? - mruknął don Melu. - Jesteśmy zwykłymi żeglarzami i...
- Proszę nie przeszkadzać profesorowi w badaniach - przerwała mu asystentka Sara. -
Zdarzyła nam się jedyna okazja. To kręcące się zjawisko pochodzi zapewne jeszcze z
najwcześniejszej epoki rozwoju Ziemi. Musi mieć przeszło miliard lat. Dziś spotyka się już
tylko jego mikroskopijne odmiany, obserwowane czasem w sosie pomidorowym i, rzadziej
jeszcze, w zielonym atramencie. Egzemplarz tej wielkości jest prawdopodobnie jedynym
dotychczas istniejącym.
- Ale my jesteśmy tu po to - zawołał kapitan przekrzykując, wycie huraganu - aby usunąć
przyczynę „wiecznego tajfunu". Profesor powinien nam więc powiedzieć, w jaki sposób
można tego potwora zmusić do zatrzymania się!
- Tego - odparł profesor - i ja nie wiem. Nauka nie miała przecież jeszcze okazji
przeprowadzić badań.
- Dobrze - oświadczył kapitan. - Ostrzelamy to najpierw i zobaczymy, co się stanie.
- To straszne! - lamentował profesor. - Brać pod ostrzał - jedyny egzemplarz sum-sum
gumilastikum!
Ale kontrafikcyjne działo było już wycelowane.
- Ognia! - wydał rozkaz kapitan.
Niebieski płomień długości kilometra wystrzelił z podwójnych luf. Oczywiście nie było tego
słychać, bo jak wiadomo działo kontrafikcyjne strzela proteiną.
Świecący pocisk poleciał ku sum-sum, został jednak przyciągnięty i odrzucony przez
olbrzymią trąbę, kilka razy okrążał ją
coraz prędzej, wreszcie siła żywiołu poderwała go w górę, gdzie zniknął w gęstwie czarnych
chmur.
- To bezcelowe!-zawołał kapitan. - Koniecznie musimy podpłynąć jeszcze bliżej!
- Nie możemy! - odkrzyknął don Melu. - Maszyny pracują pełną parą. Ale to wystarcza
tylko, aby nas huragan nie zniósł z powrotem.
- Ma pan jakiś projekt, profesorze? - spytał kapitan.
Ale profesor tylko wzruszył ramionami, a jego asystentki także nie wiedziały, co poradzić.
Wyglądało na to, że trzeba będzie przerwać nieudaną wyprawę.
W tej chwili ktoś pociągnął profesora za rękaw. Była to piękna tubylka.
- Malumba! - powiedziała z pełnym wdzięku gestem.- Malumba oisitu sono! Erweini samba
insaltu lolobindra. Kra-muna heu beni beni sadogau.
- Babalu? -spytał zdziwiony profesor. - Didi maha fei-nosi intu ge doinen malumba?
Piękna tubylka gorliwie potaknęła głową i odpowiedziała:
- Dodo um aufu sulamat wawada.
- Oi-oi - odparł profesor, w zamyśleniu głaszcząc brodę.
- Czego ona chce? - spytał pierwszy sternik.
- Mówi - objaśnił profesor - że jej lud zna prastarą pieśń, którą można uśpić
„wędrujący tajfun", jeśli ktoś ma odwagę ją zaśpiewać.
- Koń by się uśmiał! - mruknął don Melu. - Kołysanka dla orkanu!
- Co pan o tym myśli, profesorze? - dopytywała się asystentka Sara. - Czy to możliwe?
- Nie wolno mieć uprzedzeń - powiedział profesor Eisen-stein. - Częstokroć w tradycjach
tubylców tkwi jądro prawdy. Może pewne określone drgania tonów mają jakiś szczególny
wpływ na sum-sum gumilastikum. Po prostu za mało jeszcze wiemy o jego warunkach życia.
- No, w każdym razie to nie zaszkodzi - oświadczył kapitan. - Więc powinniśmy spróbować.
Profesor zwrócił się do pięknej tubylki i powiedział:
- Malumba didi oisafal huna-huna, wawadu? Momosan skinęła głową i zaczęła swoją
osobliwą pieśń, złożoną tylko z paru powtarzających się tonów.
24
Eni meni allubeni wanna tai susura teni!
Klaskała przy tym w ręce i skakała w koło do taktu.
Prostą melodię i słowa łatwo było zapamiętać. Toteż inni stopniowo przyłączyli się do śpiewu
i wkrótce cała załoga klaskała w ręce i skakała do taktu. Dość dziwny wydawał się widok
starego wilka morskiego don Melu i samego profesora, którzy śpiewali i klaskali jak dzieci na
placu zabaw.
I rzeczywiście nastąpiło to, w co nikt z nich nie wierzył! Olbrzymia trąba zaczęła wirować
coraz wolniej, wreszcie zatrzymała się i pogrążyła w morzu. Masy wody z grzmotem
zamknęły się nad nią. Huragan nagle ucichł, deszcz przestał padać, niebo przejaśniło się i
pobłękitniało, a fale morskie spokojnie pluskały. „Argo" kołysał się leciutko na błyszczącym
lustrze wody, jak gdyby panowała tu zawsze głęboka cisza.
- Ludzie! - powiedział kapitan z uznaniem spoglądając w oczy każdemu z członków załogi. -
A więc dokonaliśmy tego! - Wszyscy wiedzieli, że kapitan nigdy dużo nie mówi. Tym
cenniejsze było, że teraz dodał jeszcze: - Jestem z was dumny!
- Zdaje mi się - powiedziała dziewczynka, która miała ze sobą małą siostrzyczkę - ze
naprawdę padało. W każdym razie ja zupełnie przemokłam.
Rzeczywiście tymczasem przeszła burza. I przede wszystkim dziewczynka z małą
siostrzyczką dziwiła się, że dopóki była na stalowym statku, zupełnie zapomniała o strachu
przed błyskawicami i grzmotami.
Chwilę jeszcze rozmawiali o swojej przygodzie i opowiadali sobie nawzajem szczegóły
własrtych przeżyć. Później rozstali się, aby wrócić do domu i osuszyć ubranie.
Tylko jedno z dzieci było niezupełnie zadowolone z przebiegu zabawy, a mianowicie
chłopiec w okularach.
Żegnając się z Momo powiedział:
- Szkoda, żeśmy po prostu zatopili sum-sum gumilastikum. Ostatni egzemplarz tego rodzaju!
Doprawdy, chętnie bym go trochę dokładniej zbadał.
Ale co do jednego wszyscy byli zgodni: tak jak u Momo, nigdzie nie można było się bawić.
26
Rozdział czwarty Małomówny stary człowiek i młody gaduła
Jeśli nawet ktoś ma wielu przyjaciół, to zawsze niektórzy z nich są szczególnie bliscy i
lubiani. To samo było z Momo.
Miała ona dwóch najlepszych przyjaciół, którzy co dzień ją odwiedzali i dzielili się z nią
wszystkim, co mieli. Jeden z nich był młody, a drugi stary. I Momo nie umiałaby powiedzieć,
którego bardziej lubi.
Stary nazywał się Beppo Zamiatacz Ulic. W rzeczywistości miał zapewne inne nazwisko,
ponieważ jednak był z zawodu zamiataczem ulic i wszyscy go tak nazywali*-, więc sam
siebie również tak nazywał.
Beppo Zamiatacz Ulic mieszkał w pobliżu amfiteatru w cha-tynce, którą sam sobie zbudował
z cegieł, kawałków blachy falistej i papy. Beppo był bardzo niski, a w dodatku zawsze trochę
zgarbiony, tak że niewiele tylko przewyższał wzrostem Momo. Wielką głowę, na której
sterczała krótka, siwa czupryna, trzymał zawsze nieco pochyloną na bok, a na nosie miał małe
okulary.
Niektórzy uważali, że Beppo Zamiatacz Ulic ma trochę źle w głowie. Powodem tego było, ze
na wszelkie pytania tylko miło się uśmiechał, ale nic nie odpowiadał. Zastanawiał się. I jeśli
nie uważał odpowiedzi za potrzebną, to milczał. Jeśli zaś uważał ją za potrzebną, to rozmyślał
o niej. Czasem trwało dwie godziny, czasem nawet cały dzień, zanim odpowiedział.
Tymczasem, oczywiście, pytający zapominał o swoim pytaniu i słowa Beppa wydawały mu
się dziwaczne.
Ale Momo umiała długo czekać i rozumiała, co Beppo mówi. Wiedziała, że się nie śpieszy,
aby nigdy nie powiedzieć nieprawdy. Sądził bowiem, że całe nieszczęście świata pochodzi z
kłamstw, umyślnych, ale i nieumyślnych, spowodowanych pośpiechem lub niedokładnością.
Co dzień, jeszcze na długo przed świtem, Beppo jechał na swoim starym piszczącym rowerze
do miasta, do pewnego wielkiego budynku. Tam czekał z kolegami na dziedzińcu, po czym
dawano mu miotłę i wózek i przydzielono którąś ulicę do zamiatania.
Beppo lubił te godziny przed świtem, kiedy miasto jeszcze 28 spało. Pracę wykonywał
chętnie i starannie. Wiedział, że jest ona bardzo potrzebna.
Kiedy zamiatał ulicę, robił to powoli, ale bez przerw: po każdym kroku brał oddech, po
każdym oddechu machał miotłą. Krok - oddech - zamach miotłą. Krok - oddech - zamach
miotłą. Czasem zatrzymywał się na chwilkę i spoglądał zamyślony. Potem znów to samo:
krok - oddech - zamach miotłą...
Szedł naprzód zostawiając za sobą czystą ulicę, a przed sobą mając zaśmieconą, i wtedy
przychodziły mu często do głowy wielkie myśli. Były to jednak myśli nie ujęte w słowa i
trudno się było nimi z kimś podzielić, jak zapachem, który się tylko wspomina, albo barwą, o
której się śniło. Kiedy po pracy Beppo przesiadywał u Momo, tłumaczył jej swoje wielkie
myśli. A że ona słuchała go w swój szczególny sposób, język mu się rozwiązywał i wtedy
znajdował właściwe słowa.
- Widzisz, Momo - mówił na przykład - to jest tak: czasem człowiek ma przed sobą
długą ulicę; myśli, że ona jest okropnie długa, że nikt nie poradzi sobie z tą pracą. - Przez
chwilę w milczeniu spoglądał przed siebie, potem ciągnął: - Wtedy człowiek zaczyna się
śpieszyć. I śpieszy się coraz bardziej. Ile razy spojrzy, widzi, że nie ubywa przed nim ulicy.
Więc wytęża się, zaczyna się bać, wreszcie nie może złapać tchu i ustaje. A ulica wciąż
jeszcze biegnie przed nim. Tak nie można postępować.
Znów się zastanawiał. Potem ciągnął dalej:
- Nie wolno myśleć naraz o całej ulicy, rozumiesz? Trzeba myśleć tylko o następnym kroku,
o następnym oddechu, o następnym machnięciu miotłą. I zawsze tylko o następnym. - I
znowu zastanawiał się, zanim dodał: - Wtedy to sprawia przyjemność; to jest ważne, wtedy
wykonuje się dobrze swoją pracę. Tak powinno być.
I po dłuższej przerwie mówił:
- Nagle człowiek spostrzega, że krok po kroku zamiótł całą ulicę. Wcale nie zauważył,
kiedy to zrobił, i nie stracił tchu. - Kiwnął głową i zakończył: -To jest ważne.
Albo innym razem Beppo usiadł w milczeniu obok Momo, a ona zauważyła, że się namyśla i
chce powiedzieć coś szczególnego. Nagle spojrzał jej w oczy i zaczął:
- Poznałem nas, ciebie i siebie. - Długo trwało, zanim cichym głosem znów zaczął mówić.
- To się zdarza czasem,
29 w południe, kiedy wszystko śpi w upale. Wtedy świat staje się przejrzysty. Jak rzeka,
rozumiesz? Można zobaczyć dno. Kiwnął głową, pomilczał, później ciągnął jeszcze ciszej:
- Tam na dnie leżą inne czasy.
I znowu długo się namyślał, szukał właściwych słów. Widocznie ich jednak nie znalazł, bo
nagle odezwał się zupełnie zwykłym tonem:
- Dziś zamiatałem pod starym murem miejskim. Jest w nim pięć cegieł innego koloru.
Rozumiesz mnie?
I napisał palcem na piasku duże T. Patrzył na nie przechyliwszy głowę, potem nagle szepnął:
- Poznałem je. - I po chwili ciągnął zacinając się: -To były inne czasy, wtedy, kiedy ten mur
budowano. - Dużo ludzi przy nim pracowało. Ale dwóch z nich wmurowało w niego te cegły.
To był znak, rozumiesz?. Poznałem je.
Przesunął dłonią po oczach. Widocznie to, co miał powiedzieć, wymagało dużego wysiłku, bo
kiedy znów się odezwał, z trudem wymawiał słowa:
- Ci dwaj wyglądali wtedy zupełnie inaczej. - Potem dokończył niemal z gniewem:-Ale ja
ich poznałem - ciebie i siebie. Poznałem nas!
Doprawdy nie można było ludziom brać za złe, że uśmiechali się słuchając Beppa Zamiatacza
Ulic, a niektórzy za jego plecami stukali się w czoło. Ale Momo lubiła go i wszystkie jego
słowa przechowywała w sercu.
Drugi najlepszy przyjaciel Momo był młody i pod każdym względem różnił się od Beppa
Zamiatacza Ulic. Był on ładnym chłopcem o rozmarzonych oczach, ale wprost
niepohamowanym języku. Zawsze był gotów do żartów i figli, a śmiał się tak szczerze, że
słuchający musiał chcąc nie chcąc śmiać się razem z nim. Nazywał się Girolamo, ale wołano
na niego Gigi.
Ponieważ starego Beppa nazwaliśmy według jego zawodu, tak samo postąpimy z Gigim,
mimo że właściwie nie miał prawdziwego zawodu. Nazwijmy go więc Gigi Oprowadzacz.
Ale, jak już wspomnieliśmy, oprowadzanie było tylko jednym z wielu zawodów, jakie
wykonywał zależnie od okoliczności, i wcale nie był urzędowym przewodnikiem. Jedyną
oznaką przewodnika, jaką miał, była czapka z daszkiem. Wkładał ją natychmiast, kiedy
spotykał paru turystów błąkających się po okolicy. Wtedy podchodził do nich z poważną
miną i proponował, że ich oprowadzi i wszystko im objaśni. Jeśli turyści na to przystawali,
'zabierał się do dzieła i plótł im duby smalone. Z taką szybkością opowiadał zmyślone
wydarzenia, podawał imiona i daty, że biednym słuchaczom zaczynało się kręcić w głowie.
Niektórzy zauważali to i źli odchodzili, większość jednak brała wszystko za dobrą monetę i
płaciła tez dobrymi monetami, kiedy Gigi na zakończenie podsuwał im czapkę.
Ludzie z sąsiedztwa śmieli się z pomysłów Gigiego, ale czasem i oni mieli niepewne miny i
mówili, że nie uchodzi, aby za zmyślone historie brać pieniądze.
- Tak przecież robią wszyscy pisarze - tłumaczył się Gigi. - I czy ci ludzie nie dostali
nic za swoje pieniądze? Mówię wam, że dostali właśnie to, czego pragnęli! Co za różnica,
czy wszystko to jest opisane w jakiejś uczonej księdze, czy nie? Kto wam może powiedzieć,
czy historie z uczonych ksiąg nie są także zmyślone, tylko że nikt już o tym nie wie?
A innym razem mówił:
- Ach, co w ogóle znaczy prawda albo nieprawda? Kto może wiedzieć, co się działo przed
tysiącem albo dwoma tysiącami lat? Może wy to wiecie?
- Nie - przyznawali.
- No, więc! -wołał Gigi Oprowadzacz. - W takim razie jak możecie twierdzić, że moje
historie są nieprawdziwe? Mogły się przecież przypadkiem zdarzyć. W takim razie
powiedziałem najprawdziwszą prawdę!
Trudno było coś temu zarzucić. Tak, jeśli chodzi o obrotny język, nikt nie mógł się równać z
Gigim.
Niestety jednak bardzo rzadko przychodzili turyści, którzy chcieli zwiedzić amfiteatr, Gigi
musiał więc chwytać się innych zawodów. Bywał, zależnie od okoliczności, dozorcą w parku,
świadkiem na ślubie, wyprowadzał psy na spacer, nosił miłosne listy, brał udział w
pogrzebach, sprzedawał pamiątki, dostarczał pożywienia dla kotów i robił jeszcze wiele
innych rzeczy.
Ale Gigi marzył o tym, żeby kiedyś być sławnym i bogatym. Mieszkałby wtedy w bajecznie
pięknym domu, otoczonym ogrodem, jadłby z pozłacanych talerzy i sypiał na jedwabnych
poduszkach. Widział siebie samego w blasku przyszłej sławy, jak
30
3 1 słońce, którego promienie już teraz, w jego nędzy, ogrzewały go, można by powiedzieć,
z odległości.
- I dopnę tego! -wołał, kiedy inni śmiali się z jego marzeń. - Jeszcze sobie przypomnicie
moje słowa!
Sam jednak nie umiałby powiedzieć, w jaki sposób tego dopnie. Bo o niezmordowanej
pracowitości i ciężkiej pracy nie miał wielkiego wyobrażenia.
- To żadna sztuka - mówił do Momo - w taki sposób niech się bogaci, kto chce. Spójrz tylko,
jak wyglądają ci, którzy sprzedali swoje życie i duszę za odrobinę dobrobytu! Nie, nie będę
tak postępował, ja nie. Nawet jeśli często brak mi pieniędzy na filiżankę kawy - Gigi jest
zawsze Gigim!
Można by sądzić, że to niemożliwe, aby dwaj tak różni ludzie, o tak odmiennych
zapatrywaniach na świat i życie, jakimi byli Gigi Oprowadzacz i Beppo Zamiatacz Ulic,
przyjaźnili się ze sobą. A jednak tak właśnie było. Co dziwniejsze, stary Beppo był jedynym
człowiekiem, który nigdy nie ganił lekkomyślności Gigiego. I równie dziwne, że właśnie
tylko gaduła Gigi nigdy nie drwił ze starego dziwaka Beppa.
Powodem tego był zapewne sposób, w jaki Momo słuchała ich obu.
Żadne z nich trojga nie przeczuwało, że wkrótce na ich przyjaźń padnie cień. I nie tylko na
ich przyjaźń, ale na całą okolicę - cień, który rósł i rósł i już teraz rozprzestrzeniał się, ciemny
i zimny, na całe wielkie miasto.
Był to bezgłośny i niedostrzegalny podbój, który co dzień dalej parł naprzód i przed którym
nikt się nie bronił, bo nikt go naprawdę nie zauważał. A kim byli zdobywcy?
Nawet stary Beppo, który widział nieraz to, czego inni nie widzieli, nie zauważył szarych
panów, których coraz więcej kręciło się po wielkim mieście i którzy, jak się wydawało,
niezmordowanie byli czymś zajęci. A przecież nie byli niewidzialni. Widziało się ich, a
zarazem nie widziało. Umieli w jakiś niesamowity sposób nie zwracać na siebie uwagi, tak ze
po prostu nie patrzyło się na nich albo też natychmiast się o nich zapominało. Tak więc mogli
pracować ukradkiem, właśnie dlatego, że się nie ukrywali. ? A ponieważ nie zwracali niczyjej
uwagi, nikt sobie oczywiście nie zadawał pytania, skąd przybyli i nadal przybywają, bo było
ich co dzień więcej.
Jeździli eleganckimi, szarymi samochodami po ulicach, weno-
dzili do wszystkich domów, siadywali we wszystkich restauracjach. Często zapisywali coś w
swoich notesikach.
Byli ubrani od stóp do głów na szaro w odcieniu pajęczyny. Nawet ich twarze wyglądały jak
spopielałe. Mieli na głowach okrągłe, sztywne kapelusze i palili małe, popielate cygara.
Każdy z nich miał zawsze przy sobie ołowianoszarą teczkę.
Gigi Oprowadzacz także nie zauważył, że wielokrotnie już wielu szarych panów kręciło się w
okolicy amfiteatru i zapisywało coś w notesikach.
Tylko Momo obserwowała ich, gdy pewnego wieczora ciemne sylwetki pojawiły się na
najwyższym piętrze ruiny. Dawali sobie jakieś znaki, a potem pochylili ku sobie głowy, jakby
się nad czymś naradzali. Momo nic nie mogła dosłyszeć, ale nagle zrobiło jej się zimno jak
nigdy dotąd. Nic nie pomogło, że otuliła się szczelniej swoim obszernym kubrakiem, bo nie
było to zwyczajne zimno.
Później szarzy panowie odeszli i odtąd się już nie pojawiali.
Tego wieczora Momo nie słyszała cichej, a zarazem potężnej muzyki, jak dawniej. Ale
nazajutrz życie potoczyło się jak zwykle i dziewczynka nie myślała już o osobliwych
gościach. I ona także o nich zapomniała.
32
Rozdział piąty Opowiadania dla wielu i opowiadania dla jednej
Stopniowo Momo stała się niezbędna dla Gigiego Oprowadzacza. O ile można to w ogóle
powiedzieć o tak lekkomyślnym młodym człowieku, Gigi głęboko pokochał tę małą,
rozczochraną dziewczynkę i najchętniej brałby ją wszędzie ze sobą.
Jak już wiemy, opowiadanie historii było jego prawdziwą namiętnością. A właśnie jeśli o to
chodzi, zaszła w nim zmiana, którą sam odczuwał. Dawniej bowiem jego opowiadania nieraz
wypadały mizernie, po prostu nic odpowiedniego nie przychodziło mu do głowy, czasem
powtarzał się albo sięgał do jakiegoś filmu, który oglądał, czy też historii przeczytanej w
gazecie. Można by powiedzieć, że jego opowiadania chodziły na piechotę, ale odkąd poznał
Momo nagle wyrosły im skrzydła.
Zwłaszcza kiedy Momo była przy nim i słuchała, wtedy fantazja Gigiego rozkwitała jak łąka
na wiosnę. Dzieci i dorośli tłoczyli się wokół niego. Mógł teraz opowiadać historie, które w
wielu częściach ciągnęły się całymi tygodniami, i był niewyczerpany w swoich pomysłach.
Zresztą sam siebie słuchał z takim napięciem, jak inni go słuchali, bo nie miał pojęcia, dokąd
zaprowadzi go jego fantazja.
Kiedy czasem przychodzili turyści pragnąc zwiedzić amfiteatr (Momo siadywała wtedy na
uboczu na kamiennych stopniach), Gigi zaczynał w ten sposób:
- Szanowni państwo! Jak wam zapewne wiadomo, cesarzowa Sztrapacja Augustyna
prowadziła niezliczone wojny, aby obronić swoje cesarstwo od ataków Drgaczy i Wahaczy.
Kiedyś, gdy znów podbiła te ludy, była tak rozgniewana na nie z powodu nieustannych
napaści, iż zagroziła wycięciem ich w pień, chyba że król Xaxotraxolus odda jej za karę swoją
złotą rybkę.
W tych czasach bowiem, proszę państwa, złote rybki nie były jeszcze znane w tym kraju.
Cesarzowa Sztrapacja jednak dowiedziała się od pewnego wędrowca, że ów król
Xaxotraxolus ma niedużą rybkę, która po wyrośnięciu zamieni się w czyste złoto. Cesarzowa
pragnęła więc koniecznie posiąść to osobliwe stworzenie.
Król Xaxotraxolus śmiał się w kułak. Złotą rybkę, którą istotnie 34 posiadał, ukrył pod
swoim łóżkiem. Cesarzowej zaś posłał zamiast niej młodego wieloryba w wazie ozdobionej
drogimi kamieniami.
Cesarzowa była co prawda trochę zaskoczona wielkością zwierzęcia, bo wyobrażała sobie, że
złota rybka jest mniejsza, ale powiedziała sobie: im większa, tym lepiej, bo kiedyś da więcej
złota. Wprawdzie niepokoiło ją, że ta złota rybka nie lśni ani trochę złotem. Jednak poseł
króla Xaxotraxolusa wyjaśnił jej, że rybka zamieni się w złoto, dopiero kiedy wyrośnie, nie
wcześniej. Konieczne jest zatem, aby nie zakłócać niczym jej rozwoju. I królowa zadowoliła
się tym wyjaśnieniem.
Młoda ryba rosła z dnia na dzień i pochłaniała olbrzymie ilości pożywienia. Ale cesarzowa
Sztrapacja nie była przecież uboga, więc ryba dostawała tyle, ile mogła strawić, robiła się
gruba i tłusta. Wkrótce już waza okazała się dla niej za mała.
„Im większa, tym lepiej" - powiedziała znowu cesarzowa i rozkazała przenieść rybę do swojej
wanny.
Jednakże niewiele czasu minęło, a ryba nie mieściła się już w wannie. Rosła i rosła. Teraz
trzeba było przenieść ją do basenu kąpielowego. Transport jej był dość trudny, bo ryba
ważyła już tyle, ile waży wół. Jeden z dźwigających ją niewolników pośliznął się, a
cesarzowa kazała nieszczęśliwca natychmiast rzucić lwom na pożarcie, bo ryba była dla niej
wszystkim.
Co dzień przesiadywała godzinami na obrzeżu basenu i przyglądała się, jak ryba rośnie.
Myślała tylko o mnóstwie złota, bo, jak wiadomo, prowadziła luksusowe życie, więc nigdy
nie miała dosyć pieniędzy.
„Im większa, tym lepiej" - coraz to mruczała cesarzowa pod nosem.
Zdanie to zostało ogłoszone jako ogólna wytyczna i spiżowymi literami wypisane na
wszystkich gmachach państwowych.
W końcu jednak rybie zrobiło się za ciasno i w cesarskim basenie. Wtedy cesarzowa
rozkazała wznieść ten budynek, który państwo widzicie przed sobą. Było to olbrzymie,
okrągłe akwarium, napełnione po brzegi wodą, i ryba mogła wreszcie rozprostować się w nim
wygodnie.
Teraz cesarzowa raczyła osobiście przesiadywać w dzień i w noc przy akwarium i patrząc na
ogromną rybę obserwowała, czy zamienia się już w złoto. Nie ufała bowiem nikomu, ani swo-
35 im niewolnikom, ani krewnym, i bała się, że ktoś mógłby ukraść jej rybę. Siedziała więc
tam, chudła z lęku i zmartwienia coraz bardziej, ani na chwilę nie przymykała oczu i czuwała
nad rybą, która wesoło pluskała w akwarium i ani myślała zamienić się w złoto. Coraz
bardziej też cesarzowa zaniedbywała sprawy państwowe.
Właśnie na to czekali Drgacze i Wahacze. Pod przewodem króla Xaxotraxolusa podjęli
ostatnią kampanię i w mgnieniu oka zajęli całe cesarstwo. Nie spotkali w swym pochodzie ani
jednego żołnierza, a ludności i tak było wszystko jedno, kto nią włada.
Kiedy cesarzowa Sztrapacja dowiedziała się wreszcie o całej tej sprawie, wykrzyknęła znane
słowa: „Biada mi! O, że też..."
Dokończenia, niestety, historia nam nie przekazała. Pewne natomiast jest, że cesarzowa
rzuciła się do akwarium i utonęła obok ryby, która stała się grobem jej wszystkich nadziei.
Król Xaxotraxolus zaś kazał dla uczczenia zwycięstwa zarżnąć wieloryba i cała ludność przez
tydzień jadła smażone filety.
Widzicie więc, państwo, dokąd może prowadzić łatwowierność !
Na tych słowach Gigi skończył swoje oprowadzanie, a słuchacze byli wyraźnie pod jego
wrażeniem. Spoglądali na ruinę z wielką czcią. Tylko jeden, bardziej podejrzliwy, spytał:
- A kiedy to wszystko się wydarzyło?
Ale Gigi nie dał się zbić z tropu i odpowiedział:
- Jak wiadomo, cesarzowa Sztrapacja żyła współcześnie ze słynnym filozofem Nojozjuszem
Starszym.
Pytający nie chciał się, oczywiście, przyznać, że nie ma pojęcia, kiedy żył słynny filozof
Nojozjusz Starszy, powiedział więc tylko:
- Aha, dziękuję.
Wszyscy słuchacze byli bardzo zadowoleni i mówili, ze to oprowadzanie opłaciło im się i że
nikt jeszcze nie opisywał im tych dawnych czasów tak obrazowo i ciekawie. Potem Gigi
podsuwał skromnie swoją czapkę z daszkiem, a ludzie okazywali mu swą hojność. Nawet ów
podejrzliwiec wrzucił do czapki parę monet. Należy zaznaczyć, że odkąd Momo się
przysłuchiwała, Gigi nigdy nie opowiadał dwa razy tej samej historii. To by go nudziło.
Kiedy wśród słuchaczy była Momo, wydawało mu się, że jakaś śluza się w nim otwierała i
płynęły, tryskały z niej wciąż nowe pomysły, tak że nie musiał się w ogóle zastanawiać.
Przeciwnie, często próbował nawet je pohamować, aby nie
1

posunąć się znów za daleko, tak jak wtedy, kiedy dwie wytworne, starsze panie z Ameryki
skorzystały z jego usług. Napędził im nie byle jakiego stracha, opowiadając, co następuje:
- Oczywiście nawet i u was, wielce szanowne panie, w waszej pięknej, wolnej Ameryce,
wiadomo, że okrutny tyran Mak-sencjusz, zwany „Krwawym", powziął plan zmienienia
całego świata według swoich wyobrażeń. Ale cokolwiek przedsiębrał, okazywało się, że
ludzie się nie zmieniali i po prostu nie dawali się zmieniać. I tak tyran na stare lata popadł w
szaleństwo. Jak panie oczywiście wiedzą, nie istnieli wtedy jeszcze lekarze dusz, którzy
umieliby poradzić na taką chorobę. Trzeba więc było pozwolić mu szaleć, jak chciał. Ale on
wpadł na pomysł, aby odtąd istniejący świat pozostawić własnemu losowi, stworzyć zaś inny,
nowiuteńki świat.
Rozkazał więc, aby zbudowano globus wielkości starej Ziemi, na którym miały być
oznaczone z największą dokładnością wszystkie domy i drzewa, góry i morza, i rzeki. Pod
groźbą kary śmierci cała ówczesna ludzkość zmuszona była do udziału w pracy nad tym
monstrualnym dziełem. Najpierw zbudowano cokół, na którym miał stanąć olbrzymi globus. I
właśnie ruinę tego cokołu macie, szanowne panie, przed sobą.
Później zabrano się do budowy samego globusa, ogromnej kuli wielkości Ziemi. A gdy
ukończono kulę, odrobiono na niej starannie wszystko, co znajdowało się na Ziemi.
Naturalnie, do budowy tego globusa potrzeba było bardzo dużo materiału, a nie można go
było wziąć znikąd indziej, tylko z Ziemi. Tak więc Ziemia coraz bardziej malała, gdy
tymczasem globus coraz bardziej rósł.
Kiedy nowy świat został wreszcie ukończony, trzeba było użyć ostatniego kamyczka, jaki
pozostał jeszcze ze starej Ziemi. No i, oczywiście, wszyscy ludzie przenieśli się na nowy
globus, bo przecież stara Ziemia została całkowicie zużyta. Gdy Maksen-cjusz zrozumiał, że
wszystko zostało po staremu, zasłonił głowę togą i odszedł. Ludzie nigdy nie dowiedzieli się,
dokąd.
Widzicie panie to lejowate zagłębienie, które do dziś pozostało w ruinie? Było ono kiedyś
fundamentem, spoczywającym na powierzchni starej Ziemi. Muszą więc panie wyobrazić
sobie całość zupełnie odwrotnie.
Obie wytworne starsze panie z Ameryki pobladły, a jedna z nich zapytała:
38
39 - A gdzie się podział globus?
- Ależ panie stoją na nim! - odpowiedział Gigi. - Dzisiejszy świat, proszę pani, jest przecież
nowym globusem.
Wtedy wytworne starsze panie krzyknęły z przerażenia i rzuciły się do ucieczki. Gigi na
próżno podsuwał im czapkę.
Najbardziej jednak lubił Gigi opowiadać swoje historie tylko małej Momo, kiedy nikt prócz
niej się nie przysłuchiwał. Przeważnie były to bajki, bo Momo najchętniej ich słuchała, i
prawie zawsze bohaterami ich byli Gigi i Momo. Bajki te były też przeznaczone tylko dla
nich dwojga i różniły się zupełnie od tego, co Gigi opowiadał innym.
Pewnego ładnego, ciepłego wieczora siedzieli oboje cicho w najwyższym rzędzie kamiennych
stopni. Na niebie zabłysły już pierwsze gwiazdy, a duży, srebrny księżyc wschodził nad
czarnymi sylwetkami pinii.
- Opowiesz mi baśń? - poprosiła cichutko Momo.
, - Dobrze - odpowiedział Gigi. - O kim ma ona być?
- Najlepiej o Momo i o Girolamo.
Gigi zastanawiał się przez chwilę, potem spytał:
- A jak się ma nazywać?
- Może... „Baśń o czarodziejskim lustrze". Gigi skinął głową zamyślony.
- To dobrze brzmi - powiedział wreszcie. - Zobaczymy, co z niej wyjdzie.
Objął jedną ręką ramiona Momo i zaczął mówić:
- Żyła kiedyś piękna księżniczka, miała na imię Momo, chodziła w aksamitach i jedwabiach,
mieszkała zaś wysoko ponad światem, na pokrytym śniegiem wierzchołku góry, w zamku z
kolorowego szkła.
Miała wszystko, czego można było zapragnąć, jadła najwy-kwintniejsze potrawy i pijała
najsłodsze wina. Sypiała na jedwabnych poduszkach, siadywała na krzesłach z kości
słoniowej. Miała wszystko - ale była zupełnie sama.
Wszystko wokół niej, jej służba i dworki, psy, koty, ptaki, a nawet jej kwiaty - były tylko
odbiciem w lustrze.
Księżniczka Momo miała bowiem czarodziejskie zwierciadło, duże, okrągłe, zrobione z
najdelikatniejszego srebra. Co dzień, a także co noc wysyłała je w świat. A duże zwierciadło
szybowało nad lądami i morzami, nad miastami i polami. Ludzie nie dziwili się na jego
widok, po prostu mówili: „Wzeszedł księżyc".
______Ł.UJJ^iC .uoito po powrocie za każdym razem wysy- 40
pywało przed księżniczką wszystkie odbicia zebrane w czasie " podróży. Ładne i obrzydliwe,
ciekawe i nudne, jak się złożyło. Księżniczka wybierała te, które jej się podobały, a inne
wyrzucała po prostu do strumienia. I o wiele prędzej, niż myślisz, te uwolnione przez
księżniczkę odbicia mknęły do ich właścicieli wszystkimi wodami świata. Dlatego właśnie,
ile razy człowiek pochyli się nad studnią albo nad kałużą, znajduje w nich własne odbicie.
Zapomniałem ci powiedzieć, że księżniczka Momo była nieśmiertelna. Nie widziała bowiem
jeszcze nigdy własnego odbicia w czarodziejskim zwierciadle. A kto zobaczył w zwierciadle
własne odbicie, stawał się śmiertelny. Księżniczka Momo dobrze o tym wiedziała i dlatego
nigdy nie patrzyła w lustro. I tak żyła sobie ze wszystkimi swoimi odbiciami, zupełnie
szczęśliwa.
Jednakże pewnego dnia czarodziejskie zwierciadło przyniosło jej jedno odbicie, które
znaczyło dla niej więcej niż wszystkie inne razem wzięte. Było to odbicie młodego księcia.
Kiedy księżniczka je ujrzała, poczuła tak wielką tęsknotę do księcia, że koniecznie chciała go
poznać. Ale jak miała to zrobić? Nie wiedziała przecież, gdzie książę mieszka, kim jest, ani
nawet.nie znała jego imienia.
Nie wiedząc, co począć, postanowiła mimo wszystko zajrzeć do czarodziejskiego zwierciadła.
Pomyślała bowiem: może zwierciadło zaniesie moje odbicie do księcia. Może przypadkiem
książę spojrzy w górę, kiedy zwierciadło będzie szybowało po niebie, i zobaczy mój obraz.
Może podąży za zwierciadłem i odnajdzie mnie tu.
Patrzyła więc długo w czarodziejskie lustro i wysłała je ze swoim odbiciem w świat. Ale
wskutek tego, oczywiście, stała się śmiertelna.
Zaraz usłyszysz, co się dalej działo, ale najpierw musze ci opowiedzieć o księciu.
Książę ten miał na imię Girolamo i panował nad wielkim królestwem, które sam stworzył. A
gdzie znajdowało się to królestwo? Było nie w przeszłości i nie w teraźniejszości, lecz zawsze
o jeden dzień naprzód w przyszłości. I dlatego nazywało się Krajem Jutra. A cała żyjąca tam
ludność kochała i podziwiała swojego księcia.
Pewnego dnia zaś ministrowie powiedzieli księciu Kraju Jutra:
41 „Wasza Wysokość musi się ożenić, bo tak przystoi".
Książę Girolamo nie miał nic przeciw temu, więc do jego pałacu sprowadzono najpiękniejsze
damy Kraju Jutra, aby mógł wybrać sobie jedną z nich. Wszystkie wystroiły się jak
najwspanialej, bo, oczywiście, każda pragnęła zdobyć księcia dla siebie.
Jednakże wśród tych młodych dam wśliznęła się do pałacu także zła wróżka, w której żyłach
nie płynęła czerwona, gorąca krew, lecz zielona i zimna. Ale nie można było tego poznać po
niej, ponieważ bardzo umiejętnie się umalowała.
Kiedy zaś książę Kraju Jutra wszedł do wielkiej złotej sali tronowej, aby dokonać wyboru, zła
wróżka prędko szepnęła czarodziejskie zaklęcie i biedny Girolamo widział już tylko ją. I
wydawała mu się tak piękna, że od razu spytał; czy zostanie jego żoną.
„Chętnie - syknęła zła wróżka - ale mam jeden warunek". ? „Spełnię go" - odparł książę
Girolamo bez namysłu.
„Dobrze - odpowiedziała zła wróżka i uśmiechnęła się tak słodko, że nieszczęsnemu księciu
aż się zakręciło w głowie. - Przez cały rok nie wolno ci spoglądać w górę na szybujące
srebrne lustro. Jeżeli to uczynisz, będziesz musiał natychmiast zapomnieć o wszystkim, co do
ciebie należy. Będziesz musiał zapomnieć, kim jesteś w rzeczywistości, udać się do Kraju
Teraźniejszości, gdzie nikt cię nie zna, i żyć tam jako prosty nieznany biedak. Zgadzasz się na
to?"
„Jeśli tylko o to chodzi - zawołał książę Girolamo - to twój warunek jest łatwy do spełnienia!"
A co działo się tymczasem z księżniczką Momo?
Czekała i czekała, ale książę nie przybył. Wtedy księżniczka postanowiła sama wyruszyć w
świat, aby go odnaleźć. Wszystkim odbiciom zwierciadła, jakie miała, zwróciła wolność.
Potem sama jedna poszła w delikatnych pantofelkach ze swego pałacu z kolorowego szkła i
ruszyła w świat przez pokryte śniegiem góry. Przewędrowała wszystkie kraje świata, zanim
doszła do Kraju Teraźniejszości. Zdarła delikatne pantofelki i musiała dalej iść boso. Ale
czarodziejskie zwierciadło z jej odbiciem w dalszym ciągu szybowało wysoko ponad
światem.
Pewnej nocy książę Girolamo siedział na dachu swego złotego pałacu, grając w warcaby z
wróżką o zielonej, zimnej krwi. Wtem na jego rękę spadła maleńka kropelka.
„Zaczyna padać" - powiedziała wróżka o zielonej krwi.
„i\iie - odpowiedział książę - to niemożliwe, na niebie nie 42 ma ani jednej chmurki".
,Po czym podniósł głowę i spojrzał prosto w duże, srebrne czarodziejskie zwierciadło, które
szybowało w górze. Wtedy ujrzał obraz księżniczki Momo i zauważył, że księżniczka płacze i
że jedna jej łza spadła na jego rękę. I w tejże chwili zrozumiał, że wróżka go oszukała, że
wcale nie jest piękna, a w jej żyłach płynie tylko zielona, zimna krew. W rzeczywistości zaś
tą, którą kochał, jest księżniczka Momo.
„Złamałeś przyrzeczenie - powiedziała zielona wróżka, a twarz jej wykrzywiła śię tak, że
stała się podobna do głowy węża - a teraz musisz mi za to zapłacić!"
Długimi, zielonymi palcami wpiła się w pierś księcia Girolamo, który siedział jak skostniały,
i zawiązała supeł w jego sercu. W tej samej chwili Girolamo zapomniał, że był księciem
Kraju Jutra. Nocą, jak złodziej, opuścił zamek i królestwo. Zawędrował na koniec świata, aż
do Kraju Teraźniejszości, gdzie żył odtąd jako ubogi, nieznany chłystek i zwał się już tylko
Gigi. Zabrał ze sobą jedynie odbicie z czarodziejskiego zwierciadła. Odtąd pozostało ono
puste.
Tymczasem i suknie księżniczki Momo, z aksamitu i jedwabiu, podarły się na strzępy.
Ubraniem jej były teraz o wiele za obszerny męski kubrak i spódnica zszyta z kolorowych łat.
I księżniczka Momo mieszkała teraz w starej ruinie.
Tam właśnie oboje spotkali się pewnego pięknego dnia. Ale księżniczka Momo nie poznała
księcia z Kraju Jutra, bo był on teraz przecież zwykłym nieborakiem. A Gigi także nie poznał
księżniczki, bo już wcale nie wyglądała na księżniczkę. Ale w swojej wspólnej niedoli
zaprzyjaźnili się ze sobą i nawzajem dodawali sobie otuchy.
Pewnego wieczora, kiedy puste teraz srebrne zwierciadło szybowało po niebie, Gigi wyjął
odbicie i pokazał je Momo. Było już bardzo pogniecione i zamazane, ale księżniczka zaraz
poznała własny obraz, który wtedy wysłała w świat. I teraz poznała także pod maską
ubogiego nieboraka księcia Girolamo, którego wciąż szukała i dla którego stała się
śmiertelna. I opowiedziała mu o wszystkim.
Ale Gigi smutno potrząsnął głową i rzekł:
„Nie mogę nic z tego zrozumieć, bo mam w sercu supeł i dlatego nic nie pamiętam".
L
43 Wtedy księżniczka Momo sięgnęła do jego piersi i z łatwością rozwiązała supeł. Książę
Girolamo nagle przypomniał sobie, kim jest i skąd pochodzi. Ujął księżniczkę za rękę i
poszedł z nią w dal, gdzie znajduje się Kraj Jutra.
Kiedy Gigi skończył opowiadać, chwilę milczeli oboje, potem Momo spytała:
- Czy później pobrali się?
- Myślę, że tak - odparł Gigi. - Później.
- I już umarli?
- Nie - odpowiedział Gigi. - Przypadkiem wiem o tym na pewno. Czarodziejskie zwierciadło
czyniło człowieka śmiertelnym, tylko kiedy zaglądał w nie sam. Jeśli jednak spojrzało w nie
dwoje ludzi, stawali się znów nieśmiertelni. A oni spojrzeli w nie oboje.

Wielki, srebrny księżyc zawisł nad czarnymi piniami i w jego świetle stare kamienie ruiny
dawały tajemniczy blask. Momo i Gigi, siedząc cichutko obok siebie, długo patrzeli na
księżyc i wyraźnie czuli, że w tej chwili są nieśmiertelni.
Część druga Szarzy panowie
r
Rozdział szósty Poprawny wynik błędnych obliczeń
Istnieje wielka, a mimo to zupełnie powszednia tajemnica. Wszyscy w niej uczestniczą, każdy
ją zna, ale tylko nieliczni o niej myślą. Przeważnie ludzie przyjmują ją taką, jak jest, i wcale
ich ona nie dziwi. Tajemnicą tą jest czas.
Są przecież kalendarze i zegary, którymi go można mierzyć, ale to nie ma właściwie
znaczenia, bo każdy wie, że komuś godzina może wydawać się wiecznością, innemu zaś
przemijać jak chwila - zależnie od tego, co człowiek w ciągu tej godziny przeżywa. Gdyż czas
to życie. A życie mieści się w ludzkim sercu. Nikt nie wiedział o tym lepiej niż szarzy
panowie. Nikt nie znał tak jak oni wartości godziny, minuty, a nawet sekundy życia. Co
prawda znali się oni na tym, jak pijawka zna się na krwi, i postępowali stosownie do tego.
Mieli własne plany dotyczące czasu ludzi. Były to daleko zmierzające i starannie opracowane
plany. Najważniejsze dla nich było, aby nikt nie zauważył ich działalności. Niepostrzeżenie
wkradli się do życia wielkiego miasta i jego mieszkańców. I krok ? po kroku, nie zwracając
niczyjej uwagi, przenikali w nie coraz głębiej i brali ludzi w posiadanie.
Znali każdego, co do którego mieli zamiary, na długo, zanim on sam mógłby się tego
domyślić. Czekali tylko na właściwą chwilę, żeby go pojmać. I robili ze swej strony
wszystko, aby ta chwila jak najprędzej nastąpiła.
Żył na przykład w mieście pan Fusi, fryzjer. Nie był on jakimś słynnym artystą w swoim
fachu, ale cieszył się szacunkiem mieszkańców całej ulicy. Nie był ani biedny, ani bogaty.
Miał w śródmieściu mały zakład i zatrudniał jednego ucznia.
Pewnego dnia pan Fusi stał w drzwiach swojej fryzjerni i czekał na klientów. Uczeń miał
wolny dzień i pan Fusi był w zakładzie sam. Patrzył na deszcz pluszczący na ulicy, był to
szary dzień i w duszy pana Fusi panowała także smętna pogoda.
„Moje życie upływa - myślał - wśród szczęku nożyczek, pogawędek i piany mydlanej. Co
mam właściwie z takiego bytowania? A kiedy umrę, będzie tak, jakbym nigdy nie zył".
Trzeba dodać, że pan Fusi bynajmniej nie był przeciwny po-
47 gawędkom. Nawet bardzo lubił szeroko przedstawiać klientom swoje poglądy i słuchać, co
o nich myślą. Nie miał też nic przeciw szczękaniu nożyczek i pianie mydlanej. Praca
sprawiała mu wielką przyjemność i wiedział, że dobrze ją wykonuje. Zwłaszcza w goleniu
podbródków pod włos niewielu mogło mu dorównać. Jednakże bywają chwile, w których to
wszystko nie ma wielkiego znaczenia. To się każdemu zdarza.
,,Całe moje życie jest nieudane - myślał pan Fusi. - Kim jestem? Tylko małym fryzjerem.
Gdybym mógł prowadzić odpowiednie życie, byłbym zupełnie innym człowiekiem".
Pan Fusi nie wiedział jednak, jak miałoby wyglądać to odpowiednie życie. Wyobrażał sobie
tylko coś mającego znaczenie, luksusowego, co widuje się w pismach ilustrowanych.
„Ale - myślał zniechęcony - na coś takiego praca nie pozostawia mi czasu. Bo na prawdziwe
życie trzeba mieć czas. A ja całe życie jestem niewolnikiem szczęku nożyczek, pogawędek i
piany mydlanej".
W tej samej chwili zajechał elegancki popielaty samochód i zatrzymał się przed zakładem
fryzjerskim pana Fusi. Wysiadł z niego szary pan i wszedł do środka. Postawił swoją
ołowiano-szarą teczkę na stoliku przed lustrem, powiesił okrągły, sztywny kapelusz na
wieszaku, usiadł na fotelu, wyjął z kieszeni notesik i zaczął przewracać jego kartki, pykając
małe, szare cygaro.
Pan Fusi zamknął drzwi wejściowe, bo nagle wydało mu się, że w małym pomieszczeniu
zapanował niezwykły chłód.
- Czym panu mogę służyć? - spytał zmieszany. - Golenie czy strzyżenie - i zaraz sam
przeklął w duchu swój nietakt, bo klient miał błyszczącą łysinę.
- Ani to, ani to - powiedział szary pan bez uśmiechu, dziwnie bezdźwięcznym, spopielałym
głosem. - Przychodzę z ramienia Kasy - Oszczędności Czasu. Jestem agentem numer
XYQ/384/b. Wiemy, że pan chce otworzyć u nas rachunek oszczędnościowy.
- To dla mnie zupełna nowość - odpowiedział pan Fusi jeszcze bardziej zmieszany. -
Szczerze mówiąc, nawet nie wiedziałem dotychczas o istnieniu takiej instytucji.
- No, ale teraz pan wie - odparł krótko agent. Przerzucił kilka kartek w notesiku i ciągnął: -
Pan jest przecież fryzjerem, panem Fusi.
- Tak - potwierdził pan Fusi.
- W takim razie dobrze trafiłem - powiedział agent i zamknął notesik. - Jest pan u nas
kandydatem.
- Jak to? - spytał wciąż jeszcze zdziwiony pan Fusi.
- Widzi pan, drogi panie Fusi - powiedział agent - trwoni pan swoje życie na szczękaniu
nożyczkami, pogawędkach i pianie mydlanej. Jak pan kiedyś umrze, będzie tak, jakby pana
nigdy nie było. Gdyby pan miał czas na prowadzenie odpowiedniego życia, byłby pan
zupełnie innym człowiekiem. Potrzebuje pan tylko czasu. Mam rację?
- Właśnie zastanawiałem się nad tym - szepnął pan Fusi i zadrżał, bo mimo zamkniętych
drzwi w lokalu robiło się coraz zimniej.
- No, widzi pan - odpowiedział szary pan i z zadowoleniem pociągnął swoje małe cygaro. -
Ale skąd człowiek bierze czas? Musi go zaoszczędzić! Pan, panie Fusi, marnotrawi go w
sposób zupełnie nieodpowiedzialny. Dowiodę panu tego za pomocą małego obliczenia.
Minuta ma sześćdziesiąt sekund. A godzina ma sześćdziesiąt minut. Podąża pan za moją
myślą?
- Oczywiście - zapewnił pan Fusi.
Agent numer XYQ/384/b zaczął szarym ołówkiem pisać cyfry na lustrze.
- Sześćdziesiąt razy sześćdziesiąt wynosi trzy tysiące sześćset. A więc jedna godzina ma trzy
tysiące sześćset sekund.
Doba ma dwadzieścia cztery godziny, a więc trzy tysiące sześćset razy dwadzieścia cztery, co
wynosi osiemdziesiąt sześć tysięcy czterysta sekund na dobę.
Rok zaś, jak wiadomo, ma trzysta sześćdziesiąt pięć dni. To daje trzydzieści jeden milionów
pięćset trzydzieści sześć tysięcy sekund na rok. Albo: trzysta piętnaście milionów trzysta
sześćdziesiąt tysięcy w ciągu dziesięciu lat.
Na jak długo szacuje pan swoje życie, panie Fusi?
- No, cóż - wybąkał oszołomiony pan Fusi-jeśli taka będzie wola Boga, mam nadzieję dożyć
siedemdziesięciu, może osiemdziesięciu lat.
- Dobrze - podjął szary pan. - Przyjmijmy dla ostrożności tylko siedemdziesiąt lat.
A więc byłoby to trzysta piętnaście milionów trzysta sześćdziesiąt tysięcy razy siedem. Daje
to dwa miliardy dwieście siedem milionów pięćset dwadzieścia tysięcy sekund.
I dużymi cyframi wypisał na lustrze:
48
49 2 207 520 000 sekund.
Potem podkreślił cyfrę kilka razy i oświadczył:
- To jest, panie Fusi, majątek, jakim pan dysponuje.
Pan Fusi przełknął ślinę i potarł ręką czoło. Od widoku tej cyfry zakręciło mu się w głowie.
Nigdy nie myślał, że jest taki bogaty.
- Tak - powiedział znów szary pan i pociągnął cygaro - to robi silne wrażenie, prawda? Ale
teraz zobaczmy, co dalej. Ile pan ma lat, panie Fusi?
- Czterdzieści dwa - wyjąkał fryzjer i nagle poczuł się winny, jakby popełnił
sprzeniewierzenie.
- Ile godzin sypia pan w nocy? - badał go dalej szary pan.
- Coś około ośmiu - wyznał pan Fusi.
Agent obliczał z zawrotną szybkością. Ołówek zgrzytał na lustrze, tak że na panu Fusi cierpła
skóra.
- Czterdzieści dwa lata - osiem godzin na dobę - to wynosi już czterysta czterdzieści jeden
milionów pięćset cztery tysiące. Tę sumę musimy słusznie uznać za straconą. Ile czasu
dziennie poświęca pan pracy?
- Także mniej więcej osiem - przyznał się z pokorą pan Fusi.
- W takim razie musimy raz jeszcze tę samą sumę zapisać na konto start - ciągnął agent
nieubłaganie. - Pewien czas traci pan także na pożywianie się. Ile trwają w ciągu dnia
wszystkie pana posiłki?
- Nie wiem dokładnie - powiedział pan Fusi bojaźliwie - może ze dwie godziny.
- To mi się wydaje za mało - zauważył agent. - Ale jeśli przyjmiemy, że tak jest, daje to w
ciągu czterdziestu dwóch lat sumę sto dziesięć milionów trzysta siedemdziesiąt sześć tysięcy.
Jedźmy dalej! Wiemy, że żyje pan sam ze staruszką matką. Co dzień poświęca pan jej całą
godzinę, to znaczy siedzi pan z nią i rozmawia, mimo że jest głucha i ledwo słyszy, co pan
mówi. Jest to więc czas wyrzucony za okno: a więc pięćdziesiąt pięć milionów sto
osiemdziesiąt osiem tysięcy. Ponadto ma pan zupełnie niepotrzebnie papużkę, na której
pielęgnowanie poświęca pan kwadrans dziennie, co oznacza w przeliczeniu trzynaście
milionów siedemset dziewięćdziesiąt siedem tysięcy.
- Ależ... - wtrącił błagalnie pan Fusi.
4 - Momo
- Niech pan mi nie przerywa - ofuknął go agent, który ra- 50 chował coraz prędzej.
- Ponieważ matce pana trudno jest się poruszać, musi pan, panie Fusi, wykonywać część
pracy domowej. Musi pan robić zakupy, czyścić buty i zajmować się innymi uciążliwymi
sprawami. Ile czasu dziennie to panu zabiera?
- Może godzinę, ale...
- A więc dalsze stracone pięćdziesiąt pięć milionów sto osiemdziesiąt osiem tysięcy. Wiemy
również, że raz na tydzień chodzi pan do kina, raz na tydzień bierze pan udział w kółku
śpiewaczym, że ma pan stały stolik w gospodzie,w której bywa pan dwa razy na tydzień, w
pozostałe dni spotyka się pan wieczorem z przyjaciółmi, a czasem czyta pan nawet książkę.
Krótko mówiąc, zabija pan czas różnymi bezużytecznymi zajęciami przez około trzy godziny
dziennie, co wynosi sto sześćdziesiąt pięć milionów pięćset sześćdziesiąt cztery tysiące. Czy
pan się źle czuje, panie Fusi?
- Nie - odpowiedział fryzjer. - Proszę mi wybaczyć...
- Zaraz skończymy - powiedział szary pan. - Musimy jednak pomówić jeszcze o
pewnym szczególnym rozdziale pańskiego życia. Ma pan pewną małą tajemnicę, już pan
wie, jaką.
Pan Fusi tak marzł, że aż szczękał zębami.
- O tym też pan wie? - mruknął bezradnie. - Myślałem, że oprócz mnie i panny Dani...
- W naszym nowoczesnym świecie - przerwał mu agent numer XYQ/384/b - tajemnice nie
mają znaczenia. Niech pan spojrzy na tę sprawę rzeczowo i realistycznie, panie Fusi. Niech
pan mi odpowie na moje pytanie: czy zamierza pan ożenić się z panną Darią?
- Nie - powiedział pan Fusi - to przecież niemożliwe...
- Słusznie - kontynuował szary pan. - Bo panna Daria jest do końca życia skazana na fotel
inwalidzki, gdyż ma bezwładne nogi. Mimo to chodzi pan do niej co dzień na pół godziny,
aby jej ofiarować kwiatek. I po co to?
- Ona zawsze tak się tym cieszy - odpowiedział pan Fusi bliski łez.
- Ale patrząc na to trzeźwo - stwierdził agent - dla pana, panie Fusi, jest to czas stracony. A
mianowicie już dwadzieścia siedem milionów pięćset dziewięćdziesiąt cztery tysiące se-
51 kund. A jeżeli doliczymy do tego jeszcze, że pan co wieczór przed pójściem spać siedzi
kwadrans przy oknie i rozmyśla o minionym dniu, to musimy odjąć raz jeszcze sumę
trzynaście milionów siedemset dziewięćdziesiąt siedem tysięcy. Teraz zobaczymy, ile panu
właściwie pozostało.
Na lustrze figurowało następujące obliczenie:
Sen Praca Posiłki Matka Papużka Zakupy itd. Przyjaciele, śpiew itd.
Tajemnica
Okno
Razem:
441 504 000 sekund 441 504 000 110 376 000 „ 55 188 000
13 797 000 „?•?" 55 188 000
165 564 000 „
27 594 000 „ ':« 13 797 000
1 324 512 000 sekund
- Ta suma - powiedział szary pan, stukając tak mocno ołówkiem w lustro, że brzmiało to jak
wystrzały rewolwerowe - 1a suma przedstawia czas, jaki pan dotąd strwonił. I co pan na to,
panie Fusi?
Pan Fusi nic nie odpowiedział. Usiadł na krześle w rogu pokoju i otarł chusteczką twarz, gdyż
mimo panującego lodowatego zimna pot mu wystąpił na czoło.
Szary pan poważnie kiwał głową.
- Tak - powiedział. - Zupełnie słusznie pan zrozumiał, że jest to już przeszło połowa
pańskiego pierwotnego majątku. Ale teraz zobaczymy, co panu właściwie pozostało z
pańskich czterdziestu dwóch lat. Jeden rok to, jak panu wiadomo, trzydzieści jeden milionów
pięćset trzydzieści sześć tysięcy sekund. A pomnożone przez czterdzieści dwa daje miliard
trzysta dwadzieścia cztery miliony pięćset dwanaście tysięcy.
I napisał tę cyfrę pod sumą strwonionego czasu:
1 324 512 000 sekund 1 324 512 000 sekund 0 000 000 000 sekund
Schował ołówek i zrobił dłuższą przerwę, aby widok tak wielu zer oddziałał na pana Fusi.
I rzeczywiście oddziałał.
„A więc - myślał zdruzgotany pan Fusi - tak wygląda bilans całego mojego dotychczasowego
życia".
Obliczenie, które przyniosło tak dokładny rezultat, wywarło na panu Fusi wielkie wrażenie,
toteż przyjął je bez najmniejszego sprzeciwu. I rzeczywiście sam rachunek się zgadzał. Był to
jeden z wielu kruczków, którymi posługiwali się szarzy panowie, aby oszukiwać ludzi przy
tysiącach okazji.
- Czy nie uważa pan - zaczął znowu mówić agent numer XYQ/384/b łagodnym tonem - że
nie może pan nadal w ten sposób gospodarować? Czy nie wolałby pan raczej zacząć
oszczędzać?
Pan Fusi skinął głową, wargi miał sine z zimna.
- Gdyby pan na przykład - szemrał spopielały głos agenta tuz przy uchu pana Fusi-już
dwadzieścia lat temu zaczął oszczędzać tylko jedną godzinę dziennie, miałby pan teraz
zapisane na swoje dobro dwadzieścia sześć milionów dwieście osiemdziesiąt tysięcy sekund.
Przy dwóch zaoszczędzonych dziennie godzinach wynosiłoby to oczywiście dwa razy tyle, a
więc pięćdziesiąt dwa miliony pięćset sześćdziesiąt tysięcy. No, a niech pan sam powie, co
znaczą dwie marne godzinki wobec takiej sumy?
- Nic! - zawołał pan Fusi. -To po prostu śmieszna błahostka !
- Cieszę się, że pan to rozumie - ciągnął obojętnie agent. - A jeśli jeszcze obliczymy, co by
pan w tych samych warunkach oszczędził w ciągu następnych dwudziestu lat, to
uzyskalibyśmy niebagatelną sumę sto pięć milionów sto dwadzieścia tysięcy sekund. Cały ten
kapitał Vniałby pan do rozporządzenia w wieku sześćdziesięciu dwóch lat.
- Wspaniale! - wyjąkał pan Fusi i aż otworzył szeroko oczy.
- Niech pan zaczeka - ciągnął szary pan - dowie się pan
52
53 czegoś jeszcze lepszego. My, to znaczy Kasa Oszczędności Czasu, nie tylko
przechowujemy dla pana zaoszczędzony czas, ale w dodatku płacimy odsetki od niego. Czyli
że w rzeczywistości miałby pan go jeszcze dużo więcej.
- O ile więcej? - spytał pan Fusi bez tchu.
- To byłoby wyłącznie pańską sprawą - wyjaśnił agent - zależnie od zaoszczędzonej sumy
czasu i okresu pozostawienia jej u nas.
- Pozostawienia? - spytał pan Fusi. - Co to znaczy?
- Po prostu, jeśli pan przed upływem pięciu lat nie zażąda od nas zwrotu swojego
zaoszczędzonego czasu, to wypłacimy panu jeszcze drugie tyle. Pański majątek podwajałby
się co pięć lat, rozumie pan? Po dziesięciu latach wynosiłby już sumę czterokrotnie większą
od pierwotnej, po piętnastu latach ośmiokrotnie większą i tak dalej. Gdyby pan
dwadzieścia lat temu zaczął oszczędzać dziennie tylko dwie godziny, to w wieku
sześćdziesięciu dwóch lat, a więc po czterdziestu latach, byłaby to dwieście pięćdziesiąta
szósta wielokrotność oszczędzonego przez pana czasu. Wynosiłoby to dwadzieścia sześć
miliardów dziewięćset dziesięć milionów siedemset dwadzieścia tysięcy.
Szary pan znowu wyjął szary ołówek i wypisał również tę cyfrę na lustrze:
26 910 720 000 sekund
- Widzi pan, panie Fusi - i po raz pierwszy szary pan uśmiechnął się nikle - byłoby to
przeszło dziesięciokrotnie więcej niż całe pańskie pierwotne życie. I to tylko przy dwóch
godzinach dziennie oszczędzonych u nas. Niech pan się zastanowi, czy nie jest to korzystna
propozycja z naszej strony?
- Jest korzystna! - powiedział pan Fusi wyczerpany.- Niewątpliwie jest! Prawdziwy
nieszczęśnik ze mnie, że nie zacząłem oszczędzać już od dawna. Dopiero teraz zrozumiałem
to w pełni i muszę wyznać, że jestem zrozpaczony!
- Do rozpaczy - zapewnił go szary pan łagodnie - naprawdę nie ma powodu. Nigdy nie jest
za późno. Może pan zacząć już od dzisiaj, jeśli pan tylko zechce. Zobaczy pan, że to się
opłaci.
- Jeszcze jak chcę!-wykrzyknął pan Fusi. - Co mam robić?
- Ależ mój drogi - odpowiedział agent podnosząc brwi ze
zdziwieniem - chyba pan sam wie, jak oszczędza się czas! Musi pan, na przykład, prędzej
pracować i zaniechać wszystkich zbędnych czynności. Zamiast pół godziny będzie pan
poświęcał klientowi tylko kwadrans. Będzie pan unikał pochłaniających czas pogawędek.
Skróci pan czas poświęcony swojej sędziwej matce do połowy. Najlepiej niech pan ją w ogóle
odda do dobrego, niedrogiego domu starców, gdzie będzie miała opiekę, wtedy zyska pan już
całą godzinę dziennie. Niech pan się pozbędzie tej bezużytecznej papużki! Odwiedza pannę
Darię tylko raz na dwa tygodnie, jeśli to jest w ogóle konieczne Niech pan skreśli ów
kwadrans zastanawiania się nad minionym dniem, a przede wszystkim niech pan nie trwoni
swego ceanego czasu tak często na śpiew, czytanie albo tym bardziej na przebywanie ze
swoimi tak zwanymi przyjaciółmi. Przy okazji zaleciłbym panu zawiesić w sklepie duży,
dobrze chodzący zegar, aby pan mógł dokładnie kontrolować pracę swoich uczniów.
- No, dobrze - powiedział pan Fusi - mogę to wszystko zrobić, ale jak mam zużyć czas, który
mi dzięki temu pozostanie? Czy mam go oddawać? Gdzie? Czy też mam go przechowywać?
W jaki sposób załatwia się tę sprawę?
- Tym - odrzekł szary pan, po raz drugi uśmiechając się nikle - niech pan się nie martwi.
Niech pan to spokojnie nam pozostawi. Może pan być pewny, że nie stracimy ani odrobiny
zaoszczędzonego przez pana czasu. Sam pan zauważy, że nic z niego panu nie zostanie.
- A więc dobrze - rzekł pan Fusi już zupełnie zbity z tropu-zdaję się na was.
- Niech pan będzie spokojny, mój drogi - powiedział agent wstając. - Mogę więc niniejszym
powitać pana jako nowego członka wielkiej gminy oszczędzających czas. Odtąd i pan, panie
Fusi, jest prawdziwie nowoczesnym, postępowym człowiekiem. Gratuluję panu!
Po czym wziął swój kapelusz i teczkę.
- Jeszcze chwilę! - zawołał pan Fus.i. - Czy nie powinniśmy zawrzeć jakiejś umowy? Nie
muszę nic podpisać? Nie otrzymam jakiegoś dokumentu?
Agent numer XYQ/384/b odwrócił się w drzwiach i z lekką niechęcią zmierzył wzrokiem
pana Fusi.
- Po co? - powiedział. - Oszczędzania czasu nie można porównywać z jakimkolwiek innym
sposobem oszczędzania. To
54
55 kwestia całkowitego zaufania - z obu stron! Wystarcza nam pańska zgoda. Jest ona
nieodwołalna. A już my będziemy zajmowali się pańskimi oszczędnościami. Jednakże tylko
od pana zależy, ile pan zaoszczędzi. Do niczego pana nie zmuszamy. Żegnam pana!
To powiedziawszy agent wsiadł do swojego eleganckiego, szarego samochodu i odjechał.
Pan Fusi patrzył za nim, pocierając czoło. Powoli zaczynało mu być znowu ciepło, ale czuł
się chory i nieszczęśliwy. Gęste kłęby niebieskiego dymu z małego cygara agenta długo
jeszcze unosiły się we fryzjerni i nie chciały ustąpić.
Dopiero kiedy dym się rozwiał, pan Fusi poczuł się lepiej. Ale wraz z rozpierzchnięciem się
dymu zbladły cyfry wypisane na lustrze. A kiedy zupełnie znikły, zatarło się także w pamięci
pana Fusi wspomnienie szarego gościa - ale nie powziętej decyzji! Uważał ją za własną.
Postanowienie, że teraz zacznie oszczędzać czas, aby kiedyś w przyszłości móc zacząć inne
życie, wbiło się w jego duszę jak kolec zakończony haczykiem.
A potem wszedł do zakładu pierwszy klient w tym dniu. Pan Fusi obsługiwał go mrukliwie,
robił tylko to, co konieczne, milczał i rzeczywiście zamiast w pół godziny był gotów w
dwadzieścia minut.
I zupełnie tak samo było z innymi klientami. W tych warunkach praca nie sprawiała panu
Fusi najmniejszej przyjemności, ale to nie było już dla niego ważne. Oprócz dawnego ucznia
zatrudniał teraz dodatkowo dwóch pomocników i zwracał baczną uwagę, aby nie
marnotrawili ani sekundy. Każdy ruch ręki był ustalony według dokładnego planu. W
fryzjerni pana Fusi wisiała teraz tablica z napisem:
Oszczędzony czas jest dwa razy więcej wart!
Do panny Darii napisał pan Fusi krótki, rzeczowy list, zawiadamiając ją, ze z powodu braku
czasu, niestety, nie może nadal do niej przychodzić. Papużkę sprzedał w sklepie
zoologicznym. Matkę umieścił w dobrym, ale tanim domu starców i odwiedzał ją raz na
miesiąc. Był posłuszny i innym radom szarego pana, które uważał za własne postanowienia.
Był jednak coraz bardziej nerwowy i niespokojny, bo, rzecz osobliwa: z całego tego
oszczędzanego czasu nic właściwie nie pozostawało dla niego. Po prostu czas ten znikał w
tajemniczy
sposób, nie było go i już. Dni pana Fusi robiły się z początku niepostrzeżenie, później jednak
wyraźnie coraz krótsze. Zanim się obejrzał, mijał tydzień, miesiąc, rok i następny, i jeszcze
jeden.
Ponieważ pan Fusi nie przypominał sobie już wizyty szarego pana, powinien by właściwie
zadać sobie poważne pytanie, co się dzieje z tym jego czasem. Ale nie zadawał sobie tego
pytania, podobnie jak wszyscy inni ciułacze czasu. Opanowała go jakaś ślepa namiętność. A
kiedy czasem z przerażeniem stwierdzał, że dni mkną coraz prędzej, oszczędzał czas jeszcze
bardziej zawzięcie.
W wielkim mieście z wielu ludźmi działo się to samo, co z panem Fusi. I co dzień
przybywało więcej tych, którzy zaczynali, jak to nazywano, „oszczędzać czas". A im więcej
ich było, tym więcej szło w ich ślady, bo nawet ci, którzy właściwie tego nie chcieli robić, nie
mieli wyboru i musieli się przyłączać do tamtych.
W radiu, telewizji i gazetach co dzień objaśniano i wychwalano zalety nowych systemów
oszczędzania czasu, które w przyszłości miały przynieść ludziom swobodę korzystania z
„właściwego" życia. Na murach domów i słupach ogłoszeniowych rozlepione były plakaty w
najrozmaitszy sposób obrazujące szczęście. U dołu wypisano na nich lśniącymi literami:
56
albo:
Oszczędzającym czas wiedzie się coraz lepiej! Do oszczędzających czas należy przyszłość!
albo: Zrób coś więcej ze swego życia - oszczędzaj czas!
Ale rzeczywistość wyglądała zupełnie inaczej. Wprawdzie ciułacze czasu ubierali się lepiej
niż ludzie mieszkający w okolicy starego amfiteatru. Zarabiali więcej pieniędzy i mogli ich
więcej wydawać. Jednakże mieli markotne, zmęczone albo zgorzkniałe twarze i oczy, w
których nie było życzliwości. Oni nie znali, oczywiście, zwrotu „Idźże z tym do Momo!". Nie
mieli nikogo, kto umiałby ich tak słuchać, że stawaliby się dzięki temu mądrzejsi, skłonniejsi
do zgody, a nawet pogodni. Ale nawet gdyby znalazł się ktoś taki w pobliżu, byłoby bardzo
wątpliwe, czy kiedykolwiek odwiedzaliby go - chyba że można by to załatwiać w pięć minut.
Inaczej byłby to czas stracony. Uważali, że nawet czas wolny

od pracy powinni wykorzystywać i z największym pośpiechem czerpać z niego możliwie jak


najwięcej rozrywki i odprężenia.
Nie mogli więc obchodzić prawdziwych uroczystości, ani wesołych, ani poważnych.
Marzenia uchodziły w ich kręgach niemal za przestępstwo. Najgorzej jednak znosili ciszę. Bo
w ciszy ogarniał ich strach, domyślali się bowiem, co dzieje się w rzeczywistości z ich
życiem. Dlatego robili hałas, ilekroć groziła im cisza. Nie był to jednak wesoły zgiełk, jak na
placu zabaw dla dzieci, lecz hałas wściekły i zły, który z dnia na dzień bardziej wypełniał
miasto.
Nieważne było, czy ktoś wykonuje swoją pracę chętnie i z zamiłowaniem - przeciwnie, to
tylko ją wstrzymywało. Ważne było jedynie, żeby w możliwie krótkim czasie możliwie
najwięcej wykonać.
Toteż we wszystkich zakładach pracy, w dużych fabrykach i biurowcach, wisiały Jabłice
wołające:
Czas jest drogocenny - nie trać go! albo:
Czas to złoto - dlatego oszczędzaj!
Podobne tablice wisiały także nad biurkami szefów, fotelami dyrektorów, w gabinetach
lekarzy, w sklepach, restauracjach i domach towarowych, a nawet w szkołach i
przedszkolach. Nikt nie był z tego wyłączony.
W końcu i samo wielkie miasto coraz bardziej zaczęło się zmieniać. Zaczęto wyburzać stare
dzielnice i budować nowe domy, w których nie było nic, co uznawano za zbędne.
Oszczędzano sobie trudu budowania domów tak, aby odpowiadały ludziom, którzy w nich
mieli mieszkać, bo wtedy musiano by budować rozmaite domy. Było zaś tańsze, a przede
wszystkim oszczędzało czas, ustawianie domów jednakowych.
W północnej części wielkiego miasta ciągnęły się już olbrzymie dzielnice nowych domów. W
nie kończących się szeregach stały wielopiętrowe bloki czynszowe, podobne do siebie jak
dwie krople wody. A skoro wszystkie domy wyglądały jednakowo, naturalnie jednakowe były
i wszystkie ulice. I te jednolite ulice rosły, rosły i ciągnęły się, prosto jak po sznurku, aż do
horyzontu - były pustynią ładu! Tak samo upływało życie mieszkających tu ludzi: prosto jak
po sznurku aż do horyzontu I Bo tutaj wszystko było dokładnie obliczone i zaplanowane,
każdy centymetr i każda chwila.
58
59 Jak się wydaje, nikt nie zauważył, że oszczędzając czas w rzeczywistości oszczędza coś
zupełnie innego. Nikt nie chciał sobie uświadomić, że jego życie staje się coraz uboższe,
coraz bardziej jednostajne i coraz zimniejsze.
Najdotkliwiej jednak odczuwały to dzieci, bo i dla nich nikt nie miał czasu.
A czas to życie. A życie mieści się w sercu.
I im bardziej ludzie ciułali czas, tym mniej go mieli.
Rozdział siódmy
Momo szuka swoich przyjaciół
i przyjmuje odwiedziny nieprzyjaciela
- Nie wiem dlaczego - powiedziała Momo pewnego dnia - ale wydaje mi się, że nasi
przyjaciele coraz rzadziej do mnie przychodzą. Niektórych dawno już nie widziałam.
Gigi Oprowadzacz i Beppo Zamiatacz Ulic siedzieli obok niej na porośniętych trawą
kamiennych stopniach ruiny i patrzyli na zachód słońca.
- Tak - potwierdził Gigi w zamyśleniu-ze mną jest to samo. Coraz mniej ludzi słucha moich
opowiadań. Nie jest już tak, jak dawniej. Coś się dzieje.
- Ale co? - spytała Momo.
Gigi wzruszył ramionami i wciąż zamyślony wymazał śliną kilka liter, które wyskrobał na
łupkowej tabliczce. Tę tabliczkę przed paru tygodniami znalazł Beppo w śmietniku i
przyniósł ją Momo. Oczywiście, tabliczka nie była nowa i miała dużą rysę, ale poza tym
nadawała się jeszcze do użytku. Gigi pokazywał na niej Momo co dzień, jak się pisze tę czy
inną literę. A że Momo miała bardzo dobrą pamięć, nauczyła się już wcale nieźle czytać.
Tylko z pisaniem szło jeszcze trochę gorzej.
Beppo Zamiatacz Ulic, który cały czas zastanawiał się nad pytaniem Momo, skinął teraz
powoli głową i powiedział:
- Tak, to prawda. Zbliża się. W mieście jest już wszędzie. Dawno to zauważyłem.
- Co takiego? - spytała Momo. Beppo namyślał się chwilę, potem rzekł:
- Nic dobrego. - I znów po namyśle dodał: - Robi się zimno.
- E, co tam! - powiedział Gigi i objął ramionami Momo, aby jej dodać otuchy. - Za to
pfzychodzi tu coraz więcej dzieci.
- Tak - przyznał Beppo. - Właśnie dlatego.
- Jak to rozumiesz? -spytała Momo.
Beppo długo się zastanawiał, zanim odpowiedział:
- One nie przychodzą dla nas. Szukają tylko schronienia.
Wszyscy troje spojrzeli w dół na porośnięty trawą krąg w środku amfiteatru, gdzie
kilkanaścioro dzieci bawiło się piłką w jakąś nową grę, dopiero dziś przez nie wymyśloną.
61 Wśród dzieci było kilkoro dawnych przyjaciół Momo: chłop-
czyk w okularach, mający na imię Paolo, dziewczynka Maria z małą siostrzyczką Dede,
gruby Massimo o wysokim głosie i inny chłopiec, który zawsze wyglądał na trochę
zaniedbanego, a nazywał się Franco. Ale oprócz nich były jeszcze inne dzieci, które dopiero
od paru dni bawiły się tu razem, a nawet mały chłopczyk, który przyszedł dziś po raz
pierwszy. Zdawało się, że jest tak, jak powiedział Gigi: z dnia na dzień przychodziło więcej
dzieci.
Momo właściwie miała ochotę cieszyć się z tego. Ale większość tych dzieci w ogóle nie
umiała się bawić. Siedziały nachmurzone i znudzone, przyglądając się tylko Momo i jej
przyjaciołom. Czasem zaś umyślnie przeszkadzały i psuły zabawę. Teraz często wybuchały
kłótnie i sprzeczki. Co prawda nie trwało to długo, bo obecność Momo wywierała wpływ i na
te dzieci, toteż wkrótce same zaczęły mieć najlepsze pomysły i z zapałem brać udział w
zabawie. Ale prawie co dzień przychodziły nowe dzieci, nawet z odległych dzielnic miasta. I
tak wszystko zaczynało się na nowo, bo, jak wiadomo, często wystarcza ktoś jeden, aby
wszystkim popsuć zabawę.
I było jeszcze coś innego, czego Momo nie mogła zrozumieć. Zresztą zaczęło się to dopiero
niedawno. Zdarzało się mianowicie coraz częściej, że dzieci przynosiły rozmaite zabawki,
którymi nie można było naprawdę się bawić, na przykład zdalnie kierowany czołg, który
jeździł, ale do niczego innego się nie nadawał. Albo rakietę kosmiczną, która umocowana do
drążka pędziła w kółko, ale nic więcej nie można było z nią robić. Albo mały robot, który z
żarzącymi się oczami poruszał się chybotliwie i kręcił głową, ale poza tym nie służył do
niczego.
Były to naturalnie bardzo drogie zabawki, jakich przyjaciele Momo nigdy nie mieli, a już na
pewno nie ona. Ale przede wszystkim były one wykonane tak dokładnie, do najdrobniejszych
szczegółów, że bawiąc się nimi, nie trzeba było już nic sobie wyobrażać. Dzieci siedziały
więc często godzinami wpatrując się jak urzeczone, ale i trochę znudzone, w te zabawki
jeżdżące, chy-boczące się lub pędzące w kółko - jednak żaden pomysł nie przychodził im do
głowy. W końcu więc powracały do dawnych zabaw, przy których wystarczało im kilka
pudełek, podarta chusteczka, kopczyk kreta albo garść kamyków. Wtedy mogły sobie
wszystko wyobrażać.
Dziś wieczorem znów coś się psuło we wspólnej zabawie. Dzieci jedno po drugim
wycofywały się, aż wreszcie wszystkie usadowiły się wokół Gigiego, Beppa i Momo. Miały
nadzieję, że Gigi może zacznie coś opowiadać, ale i to się nie udawało. Pewien chłopczyk
bowiem, który przyszedł dziś po raz pierwszy, miał przenośny odbiornik radiowy. Usiadł
trochę na uboczu i bardzo głośno nastawił aparat. Nadawano audycję reklamową.
- Nie mógłbyś przyciszyć swojego głupiego pudła? - spytał z lekką groźbą zaniedbany
chłopczyk imieniem Franco.
- Nie rozumiem, co mówisz - odpowiedział obcy chłopiec szczerząc zęby w uśmiechu - moje
radio tak głośno gra!
- Przykręć je natychmiast! - zawołał Franco wstając. Obcy chłopiec pobladł troszkę, ale
odpowiedział przekornie:
- Ani ty, ani nikt inny nie może mi rozkazywać. Wolno mi nastawiać radio tak, jak mi się
podoba.
- On ma rację - powiedział stary Beppo. - Nie możemy mu tego zabronić. Co najwyżej
możemy go poprosić.
Franco z powrotem usiadł.
- Powinien pójść sobie gdzie indziej - rzekł z goryczą. - Całe popołudnie wszystko nam
psuje.
- Ma jakiś powód - odpowiedział Beppo i przez swoje małe okulary spojrzał na obcego
chłopca życzliwie i uważnie. - Na pewno ma jakiś powód.
Obcy chłppiec milczał. Po chwili ściszył radio i odwrócił wzrok. Momo zbliżyła się i
cichutko usiadła przy nim. Wtedy zamknął radio.
Chwilę panowała zupełna cisza.
- Opowiesz nam coś, Gigi? - poprosiło jedno z nowych dzieci.
- Ach, tak - zawołały inne - coś wesołego! - Nie, coś podniecającego! - Nie, bajkę! -Jakąś
przygodę!
Ale Gigi nie chciał nic opowiadać. Pierwszy raz mu się to zdarzyło.
- Wolałbym - powiedział wreszcie - żebyście wy mi coś opowiedzieli, o sobie i o waszych
domach, co robicie i dlaczego przyszliście tu.
Dzieci nie odzywały się. Na ich twarzyczkach zjawił się nagle wyraz, smutku i skrytości.
- Mamy teraz bardzo ładny samochód - zaczęło wreszcie jedno z dzieci. - W sobotę, kiedy
tato i mama mają czas, myje-
62
63 my woz Jeżeli byłem grzeczny, pozwalają mi pomagać. Kiedyś będę chciał mieć także
taki samochód.
- A ja - powiedziała mała dziewczynka - jeśli mam ochotę, mogę teraz co dzień chodzić do
kina. Żebym była pod czyjąś opieką, bo rodzice, niestety, nie mają czasu. - I po krótkiej
przerwie ciągnęła:-Ale ja nie chcę być pod niczyją opieką. Dlatego w tajemnicy przychodzę
tutaj i oszczędzam pieniądze. Kiedy uzbieram dosyć pieniędzy, kupię bilet i pojadę do
siedmiu karzełków.
- Głupia jesteś! - zawołało jedno z dzieci. - Przecież karzełków w ogóle nie ma.
- Owszem, są! - powiedziała z uporem dziewczynka. - Widziałam je nawet w jednym
prospekcie podróży.
- A ja mam już jedenaście płyt z bajkami - oznajmił inny chłopczyk - i mogę je puszczać, ile
razy chcę. Dawniej mój ojciec wieczorem, po powrocie z pracy, sam mi opowiadał bajki. To
było bardzo przyjemne. Ale teraz nie ma go wieczorem. Albo też jest zmęczony i nie chce nic
opowiadać.
- A twoja mama? - spytała Maria.
- Mamy też nie ma teraz cały dzień w domu.
- Tak - powiedziała Maria. - U nas jest zupełnie to samo. Ale na szczęście mam Dede. -
Pocałowała siostrzyczkę siedzącą na jej kolanach i ciągnęła: - Kiedy wracam ze szkoły,
odgrzewam jedzenie dla nas obu. Potem odrabiam lekcje. A później... - wzruszyła ramionami
- no, cóż, spacerujemy sobie do wieczora. Przeważnie przychodzimy tutaj.
Inne dzieci pokiwały głowami, bo ze wszystkimi działo się mniej więcej to samo.
- Właściwie jestem zupełnie zadowolony - powiedział Franco, wcale przy tym nie
wyglądając na zadowolonego - że moi starzy nie mają dla mnie czasu. Bo jak mają czas, to
zaczynają się kłócić, a potem dostaję lanie.
Nagle zwrócił się do niego chłopiec z odbiornikiem radiowym i powiedział:
- Ale ja dostaję teraz większe kieszonkowe niż dawniej!
- No, pewno - odpowiedział Franco - dają nam więcej pieniędzy, żeby się nas pozbyć! Oni
nas już nie lubią. Ale siebie też nie lubią. W ogóle nie lubią nic. Takie jest moje zdanie.
- To nieprawda! - wykrzyknął ze złością obcy chłopiec. - Mnie moi rodzice lubią, nawet
bardzo. To nie ich wina, że nie
mają czasu. Tak już jest. Za to teraz podarowali mi przenośny odbiornik radiowy. Bardzo
drogi. To chyba dowód, no nie?
Wszyscy milczeli.
Nagle chłopiec, który przez całe popołudme przeszkadzał innym w zabawie, zaczął płakać.
Próbował opanować się i brudnymi piąstkami tarł oczy, ale łzy nadal spływały jasnymi
strumyczkami po jego umorusanych policzkach.
Dzieci patrzały na niego ze współczuciem lub wbijały wzrok w ziemię. Teraz go zrozumieli.
Właściwie każdemu z nich było równie ciężko na sercu. Wszyscy czuli się opuszczeni.
- Tak - powiedział znów stary Beppo po chwili - robi się zimno.
- Może niedługo nie będę mógł już przychodzić tutaj - powiedział Paolo, chłopiec w
okularach.
- Dlaczego? - spytała Momo zdziwiona.
- Moi rodzice powiedzieli-wyjaśnił Paolo - że z was próżniaki i wałkonie. I jeszcze, że
kradniecie Panu Bogu czas. Dlatego tak dużo go macie. I powiedzieli: dlatego że o wiele za
dużo jest takich jak wy, inni ludzie mają coraz mniej czasu. A ja nie powinienem tu już
przychodzić, bo zrobię się taki sam, jak wy.
Znów kilkoro dzieci pokiwało głowami, bo one to już także słyszały.
Gigi przyjrzał się wszystkim dzieciom po kolei.
- Może myślicie to samo o nas? Ale dlaczego przychodzicie mimo to?
Po krótkim milczeniu Franco odpowiedział:
- Mnie tam wszystko jedno. Ja i tak później zostanę rozbójnikiem, tak mówi mój stary.
Jestem po waszej stronie.
- Ach tak? - powiedział Gigi z podniesionymi brwiami. - Więc wy także uważacie nas za
wałkoni?
Dzieci zmieszane patrzyły w ziemię. Wreszcie Paolo spojrzał badawczo w twarz Beppa.
- Moi rodzice przecież nie kłamią - powiedział cicho. A potem spytał jeszcze ciszej: -
Więc nie jesteście wałkoniami?
Wtedy stary zamiatacz ulic wstał i wyprostował się na całą swą niezbyt imponującą
wysokość, podniósł trzy palce i oświadczył:
- Jeszcze nigdy, nigdy w życiu nie ukradłem ani odrobiny czasu Panu Bogu ani żadnemu
bliźniemu. Przysięgam, jak mi Bóg miły!
64
65 - Ja także! -dodała Momo.
- I ja także! -zakończył poważnie Gigi.
Dzieci milczały przejęte. Ani jedno z nich nie wątpiło o prawdzie słów trojga przyjaciół.
- A w ogóle, teraz ja wam chcę coś powiedzieć - ciągnął Gigi. - Dawniej ludzie zawsze
chętnie przychodzili do Momo, żeby słuchała, co mówią. I wtedy sami siebie odnajdywali,
jeżeli rozumiecie, co mam na myśli. Ale teraz już tego tak bardzo nie szukają. Dawniej ludzie
przychodzili także chętnie, żeby przysłuchiwać się moim opowiadaniom. Teraz już nie
przychodzą. Mówią, że nie mają czasu na takie rzeczy. I dla was także nie mają czasu.
Zauważyliście? To przecież dziwne, na co oni nie mają czasu. - Gigi zmrużył oczy i kiwnął
głową. Potem ciągnął: - Niedawno spotkałem na mieście starego znajomego, fryzjera Fusi.
Dość dawno go nie widziałem i o mało byłbym go nie poznał, tak bardzo się zmienił. Zrobił
się nerwowy, zasępiony, ponury. Dawniej był z niego miły chłop, ładnie śpiewał i miał o
wszystkim własny sąd. Teraz nie ma na to czasu. Jest cieniem siebie samego, to już w ogóle
nie fryzjer Fusi, rozumiecie? Gdyby chodziło tylko o niego jednego, myślałbym, ze po prostu
trochę zwariował. Ale gdzie spojrzeć, spotyka s;ę takich ludzi. I wciąż ich przybywa. Teraz
zaczyna to ogarniać i naszych dawnych przyjaciół! Doprawdy, zastanawiam się, czy
szaleństwo bywa zaraźliwe.
Stary Beppo skinął głową.
- Na pewno musi to być jakiś rodzaj zarazy - powiedział.
- Ale w takim razie - zawołała Momo przerażona - musimy przecież pomóc naszym
przyjaciołom!
Tego wieczoru długo jeszcze naradzali się, co można by zrobić. Ale nie domyślali się nawet
istnienia szarych panów i ich niezmordowanej działalności.
W ciągu paru następnych dni Momo. zabrała się do szukania swoich dawnych przyjaciół, aby
dowiedzieć się od nich, co się z nimi dzieje i dlaczego już jej nie odwiedzają.
Najpierw wybrała się do murarza Nicoli. Dobrze znała dom, w którym mieszkał w małym
pokoiku na poddaszu. Ale nie zastała go. Inni mieszkańcy domu wiedzieli tylko, że Nicola
pracuje teraz w dużych, nowych osiedlach po drugiej stronie miasta i zarabia mnóstwo
pieniędzy. Rzadko przychodzi do domu, a jeżeli
5 - Momo
przychodzi, to bardzo późno. Często tez bywa teraz niezupełnie 66 trzeźwy i w ogóle
trudno żyć z nim w dobrych stosunkach.
Momo postanowiła zaczekać na Nicolę. Usiadła na schodach pod jego drzwiami. Powoli
zaczęio się ściemniać i dziewczynka zasnęła.
Musiała być już bardzo późna noc, kiedy obudziły ją głośne kroki i chrapliwy śpiew. To
Nicola zataczając się wszedł na schody. Kiedy zobaczył dziewczynkę, zatrzymał się
zdumiony.
- Hej, Momo! - mruf:ą\ i był wyraźnie zakłopotany, że widzi go w tym stanie. - Więc
jeszcze istniejesz! Czego tu szukasz?
- Ciebie - odparła nieśmiało Momo.
-- No, ale z ciebie ptaszek! - Nicoia uśmiechnął się i potrząsnął głową -- Przychodzisz tu w
środku nocy, żeby zobaczyć, co się dzieje ze starym przyjacielem Nicolą. Cóz, sam byłbym
cię juz dawno odwiedził, ale po prostu nie mam czasu na takie... prywatne sprawy.
Zrobił jakiś niespokojny, szeroki ruch ręką i ciężko usiadł na stopniu obok Momo.
- Jak myślisz, dziecko, co się ze mną dzieje? Jest zupełnie inaczej niż kiedyś. Czasy się
zmieniają. Tam, gdzie teraz jestem, żądają innego tempa pracy. Jakby ich diabeł popędzał. Co
dzień stawiamy całe piętro, jedno po drugim. Tak, to co innego niż dawniej! Wszystko jest
zorganizowane, każdy chwyt, rozumiesz, do najmniejszego szczegółu...
Nicola mówił daiej, a Momo uważnie słuchała. I im dłużej słuchała, tym mniej entuzjazmu
wyczuwała w jego słowach. Nagle przerwał i przeciągnął stwardniałą dłonią po twarzy.
- Same bzdury ci plotę - powiedział nagle ze smutkiem. ?--Widzisz, Momo, znowu za dużo
wypiłem. Przyznaję. Teraz często piję za dużo. Inaczej nie mógłbym wytrzymać tego, co tam
robimy. Uczciwemu człowiekowi nie pozwala na to sumienie. Dodajemy o wiele za dużo
piasku do zaprawy, rozumiesz? Wszystko to będzie się trzymało cztery, może pięć lat, a
potem zawali się, jak ktoś kaszlnie. Wszystko partanina, podła fuszerka! Ale to jeszcze nie
jest najgorsze. Najgorsze są domy, które budujemy. To w ogóle nie są domy, to są... to są...
silosy dla dusz! Wszystko się w człowieku przewraca! Ale co mnie to obchodzi ? Ja dostaję
pieniądze i na tym koniec. No, tak, czasy się zmieniają. Dawniej było co innego, byłem
dumny z mojej pracy, kiedy zbudowaliśmy
67 coś jak należy. Ale teraz... Kiedyś, kiedy zarobię dosyć pieniędzy, wezmę rozbrat z
moim zawodem i zacznę robić co innego.
Nicola zwiesił głowę i patrzył posępnie przed siebie. Momo nic nie mówiła, tylko słuchała.
Po chwili Nicola powiedział cicho:
- Może powinienem rzeczywiście przyjść do ciebie i wszystko ci opowiedzieć. Tak,
powinienem. Powiedzmy, jutro? Albo lepiej pojutrze? No, jeszcze zobaczę, jak to się da
urządzić. Ale przyjdę na pewno. Więc umowa stoi?
- Stoi - odpowiedziała Momo ucieszona. Potem rozstali się, bo oboje byli bardzo zmęczeni.
Ale Nicola nie przyszedł ani nazajutrz, ani następnego dnia. W ogóle nie przyszedł. Może
istotnie nigdy już nie miał czasu.
Jako następnych z kolei Momo odwiedziła gospodarza Nina i jego grubą żonę. Mały, stary
domek z zaciekami deszczowymi na tynku i obrośniętą winem werandką znajdował się na
krańcu miasta. Tak jak dawniej, Momo poszła naokoło do drzwi kuchennych. Były one
otwarte i już z daleka dochodziły odgłosy ostrej sprzeczki między Ninem i jego żoną Lilianą,
która przestawiała hałaśliwie garnki i patelnie na kominie. Jej tłusta twarz błyszczała od potu.
Nino mówił coś żywo gestykulując. W kącie stał koszyk, w którym leżało krzyczące
niemowlę.
Momo usiadła cicho obok, wzięła dziecko na kolana i delikatnie je kołysała, aż się uspokoiło.
Nino i jego żona przerwali sprzeczkę i spojrzeli w tym kierunku.
- Ach, to ty, Momo - powiedział Nino z przelotnym uśmiechem. - Miło cię znowu zobaczyć.
- Chcesz coś zjeść? - spytała Liliana trochę szorstko. Momo potrząsnęła głową.
- To czego chcesz? - rzucił nerwowo Nino.-W tej chwili naprawdę nie mamy dla ciebie
czasu.
- Chciałam tylko zapytać - odpowiedziała Momo cicho - dlaczego od tak dawna już nie
byliście u mnie?
- Nie wiem, dlaczego - powiedział Nino rozdrażniony. - Naprawdę mamy teraz inne
zmartwienia.
- Tak - zawołała Liliana pobrzękując garnkami - on ma teraz zupełnie inne zmartwienia! Na
przykład to, w jaki sposób obrzydzić drogim starym gościom przychodzenie do gospody,
takie są jego zmartwienia! Pamiętasz, Momo, tych starych mężczyzn, którzy dawniej zawsze
siadywali przy stoliku w kącie? Przepędził ich ! Wyrzucił za drzwi!
- Wcale tego nie zrobiłem! - bronił się Nino. - Uprzejmie ich poprosiłem, aby znaleźli sobie
inny lokal. Jako gospodarz mam do tego prawo.
- Prawo, prawo! - odpowiedziała Liliana z oburzeniem. - Po prostu tak się nie postępuje. To
jest nieludzkie i podłe. Dobrze wiesz, że oni nie znajdą innego lokalu. U nas nikomu nie
wadzili!
- Naturalnie, że nikomu nie wadzili!-zawołał Nino.- Bo do nas nie przychodzili
przyzwoici, dobrze płacący goście, dopóki wysiadywali tu ciągle ci zarośnięci starcy.
Myślisz, że to się podoba ludziom? I nic nie zarabiamy na jednej jedynej szklaneczce taniego
czerwonego wina, na którą każdy z nich może sobie pozwolić! W ten sposób nigdy do
niczego nie dojdziemy!
- Dotychczas całkiem dobrze wychodziliśmy na swoje - powiedziała Liliana.
- Dotychczas, owszem ! - odparł Nino gwałtownie. - Ale dobrze wiesz, że tak dalej iść nie
może. Właściciel domu podniósł mi czynsz. Muszę mu teraz płacić o jedną trzecią więcej niż
przedtem. Wszystko drożeje. Skąd mam brać pieniądze, robiąc z mojego lokalu przytułek dla
ubogich, starych, trzęsących się dziadków? Dlaczego mam ich oszczędzać? Mnie także nikt
nie oszczędza.
Gruba Liliana tak mocno postawiła patelnię na kominie, że aż huknęło.
- Teraz ja ci coś powiem - zawołała, opierając ręce na szerokich biodrach. - Jednym z tych
starych, drżących dziadków jest na przykład mój wuj Ettore! I nie pozwolę, żebyś znieważał
moją rodzinę! Mój wuj jest dobrym, uczciwym człowiekiem, nawet jeśli nie ma tyle
pieniędzy, co twoi dobrze płacący klienci!
- Ettore może przychodzić!-odpowiedział Nino robiąc szeroki gest. - Powiedziałem mu, że
jeśli chce, może tu bywać. Ale on nie chce.
- Naturalnie, że nie chce - bez swoich starych przyjaciół! Co ty sobie wyobrażasz? Że będzie
siadywał zupełnie sam w jakimś kącie?
- W takim razie nic na to nie poradzę! - krzyczał Nino. - Nie chcę do końca życia być
gospodarzem małej spelunki, tylko ze względu na twego wuja Ettore! Muszę dojść do
czegoś!
68
69 Może to przestępstwo? Chcę rozwinąć ten interes! Chcę coś zrobić z mojego lokalu! I nie
myślę tylko o sobie. Myślę o tobie i o naszym dziecku. Nie możesz tego zrozumieć, Liliano?
- Nie - odpowiedziała ostro Liliana - nie, jeśli przy tym konieczna jest bezduszność -
jeśli zamierzasz tak postępować, to beze mnie! Pewnego dnia odejdę od ciebie. Rób, jak
chcesz!
Wzięła z kolan Momo już znowu płaczące dziecko i wybiegła z kuchni.
Nino milczał dłuższą chwilę. Zapalił papierosa i obracał go między palcami.
Momo patrzała na niego.
- No, tak - odezwał się wreszcie - dobre z nich były chłopy. I ja ich lubiłem. Wiesz,
Momo, mnie samemu przykro, że... Ale co mam robić? Czasy się zmieniają. Może Liliana ma
rację -=~ ciągnął po chwili. - Odkąd staruszkowie przestali przychodzić, lokal wydaje mi się
jakiś"obcy. Zimny, rozumiesz mnie? Nie mogę tego znieść. Naprawdę nie wiem, co
powinienem zrobić. Ale dziś wszyscy tak robią. Dlaczego tylko ja miałbym postępować
inaczej? A może uważasz, że powinienem?
Momo leciutko kiwnęła głową. Nino spojrzał na nią i także kiwnął głową. Potem oboje się
uśmiechnęli.
- Dobrze, że przyszłaś - powiedział Nino. - Już zupełnie zapomniałem, że dawniej przy
takich nieporozumieniach mówiliśmy: „Idźże z tym do Momo!". Ale teraz znowu przyjdę do
ciebie, razem z Liliana. Pojutrze będziemy mieli lokal zamknięty i przyjdziemy. Zgoda?
- Zgoda - odparła Momo.
Nino dał jej jeszcze torbę jabłek i pomarańczy i dziewczynka poszła do domu.
Nino i jego gruba żona przyszli rzeczywiście do Momo. Zabrali też ze sobą dziecko i kosz
pełen smakołyków.
- Wyobraź sobie, Momo - powiedziała promieniejąc radością Liliana. - Nino odwiedził
wuja Ettore i pozostałych staruszków, wszystkich po kolei, przeprosił ich i zachęcił, żeby
znów przychodzili do lokalu.
- A tak - potwierdził Nino z uśmiechem i podrapał się za uchem - wrócili już wszyscy. Z
rozwinięcia zakładu pewno nic nie będzie. Ale znowu zaczął mi się podobać.
Roześmiał się, a jego żona powiedziała:
- Jakoś będziemy dalej żyli, Nino.
Było to bardzo miłe popołudnie, a odchodząc oboje przyrzekali, że niebawem znowu przyjdą.
I tak Momo odwiedzała swoich dawnych przyjaciół jednego po drugim. Poszła do cieśli,
który wtedy zrobił jej stolik i krzesła ze starych skrzynek. Poszła do kobiet, które przyniosły
jej łóżko. Jednym słowem zobaczyła wszystkich, których dawniej wysłuchiwała i którzy
dzięki temu robili się mądrzejsi, bardziej zdecydowani i weselsi. Wszyscy obiecali, że ją
znowu odwiedzą. Niektórzy nie dotrzymali tej obietnicy albo nie mogli jej dotrzymać, bo nie
mieli czasu. Ale wielu dawnych przyjaciół powróciło i wszystko było znów niemal tak samo,
jak kiedyś.
Momo nieświadomie pokrzyżowała w ten sposób plany szarych panów. A tego nie mogli oni
puścić płazem.
Wkrótce potem - a było to szczególnie gorące południe - Momo znalazła na kamiennych
stopniach ruiny lalkę.
Wprawdzie często się już zdarzało, że dzieci zapominały o jakiejś drogiej zabawce, którą nie
można się było naprawdę bawić, i po prostu zostawiały ją w ruinie. Ale Momo nie
przypominała sobie, żeby widziała t? lalkę u któregoś dziecka. A na pewno zwróciłaby na nią
uwagę, bo była to zupełnie niezwykła lalka, niemal tak duża jak Momo i wykonana z wielką
starannością, tak że można ją było niemal wziąć za żywego małego człowieka. Nie wyglądała
jednak jak dziecko albo niemowlę, lecz jak elegancka młoda dama albo manekin z wystawy.
Miała na sobie czerwoną sukienkę z krótką spódniczką i sandałki z paseczków, na wysokich
obcasach.
Momo patrzyła na nią jak urzeczona. Kiedy po chwili dotknęła jej ręką, lalka parę razy
poruszyła powiekami, otworzyła usta i powiedziała głosem nieco skrzeczącym, jakby
dochodził przez telefon:
- Dzień dobry. Jestem Bibi, lalka doskonała.
Momo przestraszona cofnęła się, ale potem mimo woli odpowiedziała:
- Dzień dobry, nazywam się Momo. Lalka znów poruszyła wargami i oznajmiła:
70
71 - Należę do ciebie. Wszyscy zazdroszczą ci mnie.
- Nie wydaje mi się, żebyś należała do mnie - powiedziała Momo. - Myślę, że raczej ktoś
cię tu zostawił przez zapomnienie.
Objęła lalkę i podniosła ją. Wtedy lalka znowu poruszyła wargami i odezwała się:
- Chciałabym mieć jeszcze więcej rzeczy.
- Tak? - spytała Momo i zastanowiła się. - Nie wiem, czy mam coś, co by do ciebie
pasowało. Ale poczekaj, pokażę ci moje rzeczy, wtedy powiesz, co ci się podoba.
Momo wzięła lalkę i przedostała się z nią przez dziurę w murze, prowadzącą do jej pokoiku.
Wyciągnęła spod łóżka pudełko z rozmaitymi skarbami i postawiła je przed Bibi.
- To jest wszystko, co mam. Jeżeli ci się coś podoba, to powiedz.
I pokazała jej barwne piórko ptaka, kamyk o ładnym deseniu, złoty guzik, kawałek
kolorowego szkła.
Lalka milczała, więc Momo szturchnęła ją.
- Dzień dobry - zaskrzeczała lalka - jestem Bibi, lalka doskonała.
- Tak, to juz wiem - zauważyła Momo. - Ale przecież chciałaś sobie coś wybrać, Bibi.
Patrz, mam tu na przykład ładną różową muszelkę. Podoba ci się?
- Należę do ciebie. Wszyscy zazdroszczą ci mnie.
- Tak, juz to mówiłaś - powiedziała Momo. - Ale jeżeli nie podoba ci się nic z moich rzeczy,
to może byśmy się pobawiły?
- Chciałabym mieć jeszcze więcej rzeczy - powtórzyła lalka.
- Nie mam juz nic więcej - powiedziała Momo. Wzięła lalkę i wydostała się z nią znowu na
zewnątrz. Tam posadziła ją na ziemi i usiadła naprzeciw.
- Będziemy się bawiły, ze przyszłaś do mnie z wizytą - zaproponowała Momo.
- Dzień dobry - powiedziała lalka - jestem Bibi, lalka doskonała.
- Jak to ładnie, że pani mnie odwiedziła! - odpowiedziała Momo. - Skąd pani przychodzi,
szanowna pani?
- Należę do ciebie - mówiła dalej Bibi. - Wszyscy zazdroszczą ci mnie.
- Słuchaj - zniecierpliwiła się Momo - nie możemy się przecież bawić, jeśli powtarzasz
ciągle to samo.
- Chciałabym mieć jeszcze więcej rzeczy - odpowiedziała lalka trzepocząc rzęsami.
Momo spróbowała bawić się w co innego, a kiedy i to się nie udało, jeszcze w co innego i
jeszcze w co innego. Ale nic z tego nie wychodziło. Gdyby lalka nic nie mówiła, Momo
odpowiadałaby za nią i prowadziłyby przyjemną rozmowę. Ale właśnie swoim powtarzaniem
tych samych słów Bibi uniemożliwiała jakąkolwiek rozmowę.
Po pewnym czasie Momo ogarnęło jakieś nieznane uczucie. A ponieważ było ono czymś
zupełnie nowym, dopiero po chwili zrozumiała, że jest to nuda.
Była bezradna. Najchętniej zostawiłaby tę doskonałą lalkę i wymyśliła sobie inną zabawę, ale
nie wiadomo dlaczego, nie mogła się od Bibi uwolnić.
Siedziała więc i tylko patrzała na lalkę, a ona wpatrywała się swoimi niebieskimi szklanymi
oczami w Momo, jak gdyby obie wzajemnie się hipnotyzowały.
Wreszcie Momo z wysiłkiem oderwała wzrok od lalki - i przestraszyła się trochę. Tuz obok
bowiem stał elegancki popielaty samochód, którego przyjazdu w ogóle nie słyszała. W
samochodzie zaś siedział pan w ubraniu barwy pajęczyny i szarym, sztywnym kapeluszu i
palił małe, szare cygaro.
Szary pan widocznie juz dłuższy czas obserwował Momo, bo teraz kiwnął jej głową i
uśmiechnął się. I mimo ze było to bardzo gorące południe i powietrze az migotało w
słonecznym żarze, Momo zaczęła nagle marznąć.
Szary pan otworzył teraz drzwiczki samochodu, wysiadł i podszedł do Momo. W ręce trzymał
teczkę ołowianej barwy.
- Jaką ładną masz lalkę! - odezwał się dziwnie bezbarwnym głosem. - Pewno wszyscy twoi
towarzysze zabaw zazdroszczą ci jej.
Momo w milczeniu wzruszyła ramionami.
- Musiała być bardzo droga, co? - ciągnął szary pan.
- Nie wiem - bąknęła Momo zmieszana - znalazłam ją.
- Co ty mówisz! - powiedział szary pan. - W takim razie jesteś, jak mi się zdaje, wielką
szczęściarą.
Momo znów milczała i otuliła się szczelniej swoim za obszernym męskim kubrakiem. Robiło
się coraz zimniej.
72
73 - Co prawda - zauważył szary pan z nikłym uśmiechem - nie mam wrażenia, żebyś była
bardzo rozradowana, moja mała. Momo leciutko potrząsnęła głową. Nagle wydało jej się, że
wszelka radość zniknęła na zawsze ze świata - nie, że w ogóle nigdy nie istniała. A wszystko,
co uważała za radość, było tylko złudzeniem. Zarazem jednak czuła jakieś ostrzeżenie.
- Obserwowałem cię jakiś czas - mówił szary pan - i wydaje mi się, że w ogóle nie wiesz, jak
należy się bawić taką bajeczną lalką. Chcesz, żebym ci pokazał?
Momo spojrzała na niego zdziwiona i kiwnęła głową.
- Chcę mieć jeszcze więcej rzeczy - zaskrzeczała nagle lalka.
- No, widzisz, moja mała - ciągnął szary pan - ona ci to nawet sama powiedziała. Jasne
przecież, że taką bajeczną lalką nie można bawić się jak każdą inną. Zresztą ona nie jest do
tego. Trzeba jej coś zaofiarować, jeśli nie chce się z nią nudzić. Patrz no, moja mała!
Szary pan wrócił do samochodu i otworzył bagażnik.
- Więc najpierw - powiedział - Bibi potrzebuje ubrania. Tu masz na przykład prześliczną
wieczorową suknię. - Wyciągnął ją i rzucił Momo. - A tu jest futro z prawdziwych norek. A
to jedwabny szlafrok. I strój do gry w tenisa. I na narty. I kostium kąpielowy. I ubranie do
konnej jazdy. I pidżama. I nocna koszulka. I inna sukienka. I jeszcze jedna. I jeszcze jedna. I
jeszcze jedna...
Szary pan rzucał wszystkie te rzeczy na ziemię między Momo i lalkę, gdzie powoli rósł cały
stos.
- No - powiedział znowu z nikłym uśmiechem - tym możesz się już jakiś czas bawić,
prawda? Ale pewno myślisz, że po paru dniach i to ci się znudzi, co? No, dobrze, w takim
razie musisz mieć jeszcze więcej rzeczy dla swojej lalki.
Szary pan pochylił się nad bagażnikiem i zaczął znów rzucać Momo różne przedmioty.
- Masz tu na przykład prawdziwą małą torebkę z wężowej skóry, a w niej prawdziwą małą
pomadkę do ust i puderniczkę. Oto mały aparat fotograficzny. I rakieta. I telewizor dla lalek,
który działa jak duży. I bransoletka, naszyjnik, kolczyki, lalczyny rewolwer, jedwabne
pończoszki, kapelusz z piórami i słomkowy, i wiosenny, kije do golfa, mała książeczka
czekowa, buteleczka perfum, sole do kąpieli, płyn do pielęgnacji ciała...
Przerwał na chwilę i spojrzał badawczo na Momo, która jak sparaliżowana siedziała wśród
tego stosu.
- Jak widzisz - ciągnął szary pan - to zupełnie proste. Trzeba tylko mieć wciąż więcej i
więcej, wtedy człowiek się nie nudzi. Ale może myślisz, że doskonała lalka Bibi pewnego
dnia będzie miała wszystko i ze wtedy zabawa zrobi się znowu nudna? Nie, moja mała, nie
martw się o to! Bo, widzisz, mamy tu odpowiedniego towarzysza dla Bibi.
I wyciągnął z bagażnika drugą lalkę. Była ona tej samej wielkości co Bibi i równie doskonała,
ale przedstawiała młodego chłopca. Szary pan posadził go obok Bibi, lalki doskonałej, i
oznajmił:
- Oto Bubi! Dla niego mamy także nieskończenie dużo rzeczy. A jeżeli wszystkie, wszystkie
ci się znudzą, to znajdzie się przyjaciółka Bibi z własną wyprawą, pasującą tylko na nią. A
Bubi dostanie jeszcze przyjaciela, który będzie miał swoich przyjaciół i przyjaciółki. Widzisz
więc, że nigdy już nie będzie ci nudno, bo tę zabawę można ciągnąć w nieskończoność i
zawsze jeszcze znajdzie się coś, czego będziesz pragnęła.
Mówiąc to szary pan wyciągał jedną lalkę po drugiej z bagażnika samochodu, którego
zawartość wydawała się niewyczerpana, i ustawiał je dokoła Momo, siedzącej nadal bez
ruchu i przyglądającej się temu wszystkiemu raczej z lękiem.
- No i co? - odezwał się wreszcie szary pan, wydmuchując kłąb dymu z cygara. -
Zrozumiałaś teraz, jak należy bawić się taką lalką?
- Owszem - odparła Momo. Zaczęła teraz drżeć z zimna.
Szary pan z zadowoleniem skinął głową i zaciągnął się dymem cygara.
- Oczywiście chciałabyś zatrzymać wszystkie te ładne rzeczy, prawda ? Więc dobrze, moja
mała, daję ci je w prezencie! Dostaniesz to wszystko - rozumie się, nie od razu, ale jedną
rzecz po drugiej i jeszcze dużo, dużo więcej. Nie wymagam za to niczego od ciebie. Masz się
tylko tym bawić tak, jak ci mówiłem. No, i co ty na to?
Szary pan uśmiechnął się do Momo wyczekująco, ale ponieważ dziewczynka milczała i tylko
poważnie patrzyła na niego, dodał pośpiesznie:
- Nie będą ci już potrzebni twoi przyjaciele, rozumiesz? Bę-
74
75 dziesz miała dość przyjemności, kiedy wszystkie te ładne rzeczy będą twoje i dostaniesz
ich jeszcze więcej, prawda? A przecież chcesz je dostać? Chcesz mieć tę bajeczną lalkę?
Chcesz ją mieć koniecznie?
Momo czuła niejasno, ze czeka ją walka, a nawet, że już w nią została wciągnięta. Nie
wiedziała jednak, o co i z kim toczy tę walkę. Bo im dłużej słuchała, tym wyraźniej działo się
z nią to samo, co działo się podczas nieudanej zabawy z lalką: słyszała głos, który coś mówił,
słyszała słowa, ale właściwie nie słyszała mówiącego. Potrząsnęła głową.
- O co ci chodzi, o co ci chodzi? - spytał szary pan podnosząc brwi w górę. - Wciąż jeszcze
nie jesteś zadowolona? Ależ wy, dzisiejsze dzieci, jesteście wymagające! Może
powiedziałabyś mi, czego jeszcze brakuje tej doskonałej lalce?
Momo wbiła wzrok w ziemię i namyślała się.
- Zdaje mi się - powiedziała cicho - że nie można jej pokochać.
Szary pan milczał dłuższą chwilę. Patrzył przed siebie wzrokiem tak szklanym, jak wzrok
lalek. Wreszcie wziął się w garść.
- O to w ogóle nie chodzi - powiedział lodowatym tonem. Momo patrzyła mu teraz prosto w
oczy. Bała się szarego pana,
zwłaszcza chłodu w jego spojrzeniu. Ale, co dziwne, żal jej go było, choć nie umiałaby
powiedzieć, dlaczego.
- Ale ja moich przyjaciół kocham - szepnęła.
Twarz szarego pana wykrzywił taki grymas, jakby go nagle zęby rozbolały. Jednakże prędko
się opanował i nawet uśmiechnął się dziwnie, uśmiechem ostrym jak nóż.
- Zdaje mi się - powiedział łagodnie - że powinniśmy poważnie ze sobą porozmawiać, moja
mała, żebyś się dowiedziała, o co chodzi.
Wyjął z kieszeni szary notesik i przerzucił parę kartek, zanim znalazł to, czego szukał.
- Nazywasz się Momo, prawda?
Momo kiwnęła głową. Szary pan zamknął notesik, włożył go z powrotem do kieszeni i trochę
stękając usiadł na ziemi obok dziewczynki. Chwilę nic nie mówił, tylko zamyślony pociągał
swoje małe, szare cygaro.
- A więc, Momo, słuchaj uważnie! -zaczął wreszcie. Momo cały czas starała się słuchać
uważnie. Ale tego pana
o wiele trudniej było słuchać niż kogokolwiek, kogo dotychczas

słuchała. Zwykle umiała, można by to tak nazwać, zupełnie we-mknąć się w tego, z kim
rozmawiała, i zrozumieć, co ma na myśli i kim jest naprawdę. Ale tym razem po prostu nie
udawało jej się. Ile razy próbowała, miała uczucie, że spada w próżnię, jakby nikogo z nią nie
było. Nigdy jeszcze nie zdarzyło jej się coś podobnego.
- Jedyną ważną rzeczą w życiu jest to, żeby dojść do czegoś, zostać kimś, coś mieć. Kto
więcej osiągnie, stanie się kimś ważniejszym i będzie miał więcej niż inni; reszta sama się
znajdzie: przyjaźń, miłość, szacunek i tak dalej. A więc myślisz, ze kochasz swoich
przyjaciół. Zbadajmy to rzeczowo.
Szary pan wypuścił parę kółek dymu z cygara. Momo schowała bose nogi pod spódnicę i
otuliła się, jak mogła, swoim obszernym kubrakiem.
- Nasuwa się tu pierwsze pytanie - ciągnął szary pan - co twoim przyjaciołom z tego, że w
ogóle jesteś? Czy mają z tego jakiś pożytek? Nie. Czy to pomaga im iść wciąż naprzód,
więcej zarabiać, zrobić coś ze swoim życiem? Na pewno nie. Czy pomagasz im w
oszczędzaniu czasu? Przeciwnie. Powstrzymujesz ich, jesteś dla nich kulą u nogi,
przekreślasz ich wysiłki, aby iść naprzód! Może dotychczas nie uświadomiłaś sobie,
Momo, że szkodzisz swoim przyjaciołom samym swoim istnieniem. Tak, w rzeczywistości,
wcale tego nie chcąc, jesteś ich wrogiem ! I ty to nazywasz kochaniem przyjaciół?
Momo nie wiedziała, co odpowiedzieć. Nigdy nie patrzyła na to w ten sposób. Przez chwilę
nawet nie była pewna, czy szary pan może nie ma racji.
- I dlatego - mówił dalej szary pan - chcemy bronić przed tobą twoich przyjaciół. I jeśli ich
rzeczywiście kochasz, to nam pomożesz. Chcemy, aby do czegoś doszli. Jesteśmy ich
prawdziwymi przyjaciółmi. Nie możemy przyglądać się w milczeniu, jak odciągasz ich od
wszystkiego, co jest ważne. Postaramy się, żebyś ich zostawiła w spokoju. Dlatego
ofiarowujemy ci wszystkie te ładne rzeczy.
- Jacy ,,my"? - zapytała Momo drżącymi ustami.
- My z Kasy Oszczędności Czasu - odpowiedział szary pan. -Jestem agentem BLW/553/c.
Ja osobiście tylko dobrze ci życzę, bo Kasa Oszczędności Czasu nie pozwala żartować z
siebie.
W tej c hvv i I i Momo przypomniała sobie nagle to, co Beppo
78
79
mOWIIl O
ŁC1I ULUI !• U
się w niej straszliwe podejrzenie, ze ten szary pan ma z tym coś wspólnego. Gorąco pragnęła,
żeby obaj przyjaciele byli tu z nią. Nigdy'jeszcze nie czuła się tak osamotniona. Postanowiła
jednak, że nie da się zastraszyć. Zebrała wszystkie siły, całą odwagę, na jaką ją było stać, i
rzuciła się w pustkę i ciemność, w której ukrywał się szary pan.
Ten obserwował ją z ukosa. Zauważył zmianę jej wyrazu twarzy. I uśmiechał się ironicznie,
zapalając nowe szare cygaro od niedopałka poprzedniego.
- Nie trudź się na próżno - powiedział. - Z nami nie możesz się mierzyć.
Ale Momo nie ustępowała.
- Czy ciebie ktoś kocha? -spytała szeptem.
Szary pan skurczył się nagle i jakby trochę zapadł w siebie. Potem odparł spopielałym
głosem:
- Muszę przyznać, ze kogoś takiego jak ty jeszcze nigdy nie spotkałem, naprawdę. A znam
wielu ludzi. Gdyby było więcej tego rodzaju, moglibyśmy wkrótce zamknąć naszą Kasę
Oszczędności i rozpłynąć się w nicość, bo z czego byśmy egzystowali?
Agent przerwał Patrzał na Momo i zdawało się, ze walczy z czymś, czego nie może pojąć i z
czym nie może sobie poradzić. Twarz mu jeszcze bardziej poszarzała.
Kiedy znów zaczął mówić, wydawało się, że robi to wbrew własnej woli, ze słowa same
płyną z jego ust i nie może ich powstrzymać. Przy tym jego twarz wykrzywiała się coraz
bardziej z przerażenia tym, co się z nim działo. I teraz wreszcie Momo usłyszała jego
prawdziwy głos.
- Musimy pozostawać nieznani - mówił ten głos z daleka - nikomu nie wolno wiedzieć, że
istniejemy, ani co robimy... Dbamy o to, żeby nikt nas nie zachowywał w pamięci... Tylko
dopóki jesteśmy nieznani, możemy prowadzić naszą działalność... uciążliwą działalność
ściągania od ludzi czasu ich życia po godzinie, minucie i sekundzie... bo cały oszczędzany
przez nich czas jest dla nich stracony... wydzieramy go im... magazynujemy go... jest nam
potrzebny... Łakniemy go... Ach, wy nie wiecie, czym jest wasz czas!... Ale my to wiemy i
wysysamy go z was az do szpiku kości... I potrzebujemy go więcej... wciąż więcej... bo i nas
jest coraz więcej... coraz więcej... coraz więcej...
Ostatnie słowa szary pan niemal wycharczał, ale zaraz sam
zatkał sobie usta obiema rękami. Oczy niemal wychodziły mu z orbit, nieruchomo wpatrywał
się w Momo. Po chwili wydawało się, że wraca do siebie po jakimś oszołomieniu.
- Co... co to było? - wyjąkał. - Wyciągnęłaś to ode mnie! Jestem chory! Przez ciebie, tak! - A
potem dodał niemal błagalnie:- Mówiłem same bzdury, drogie dziecko! Zapomnij o tym !
Musisz o mnie zapomnieć, tak jak wszyscy o nas zapominają! Musisz! Musisz! Musisz!
Chwycił Momo za ramiona i potrząsnął nią. Momo poruszała wargami, ale nie mogła
wydobyć z siebie głosu.
Nagle szary pan skoczył, obejrzał się, jakby go kto gonił, chwycił swoją ołowianoszarą teczkę
i pobiegł do samochodu. I wtedy nastąpiło coś niezmiernie dziwnego: jak przy odwróconej
eksplozji, lalki i inne rozrzucone dokoła rzeczy pofrunęły ze wszystkich stron do bagażnika,
który zatrzasnął się z hukiem. Po czym samochód pomknął tak, że kamienie leciały spod jego
kół.
Momo długo jeszcze siedziała na tym samym miejscu, próbując zrozumieć to, co usłyszała.
Powoli ustępowało z jej członków straszliwe zimno, a zarazem wszystko stawało się dla niej
jaśniejsze. Niczego nie zapomniała. Usłyszała bowiem prawdziwy głos szarego pana.
Przed nią z wyschniętej trawy unosiła się smużka dymu. Tlił się tam zgnieciony niedopałek
szarego cygara i powoli zamieniał się w popiół.
80
Rozdział ósmy
Dużo marzeń
i parę wątpliwości
Późnym popołudniem przybyli Gigi i Beppo. Zastali Momo siedzącą w cieniu muru, jeszcze
trochę bladą i wzburzoną. Usiedli obok niej i zapytali, co się z nią działo. Momo zająkując się
zaczęła im opowiadać o swoich przeżyciach. W końcu powtórzyła słowo w słowo całą
rozmowę z szarym panem.
Podczas tego opowiadania stary Beppo przyglądał się dziewczynce bardzo poważnie i
badawczo. Bruzdy na jego czole pogłębiły się. Milczał i wtedy, kiedy Momo skończyła
mówić.
Gigi natomiast słuchał ze wzrastającym poruszeniem. Oczy zaczęły mu błyszczeć, jak to
często bywało wtedy, kiedy sam opowiadając nabierał rozpędu.
- Momo - powiedział wreszcie, kładąc jej rękę na ramieniu - teraz wybiła nasza wielka
godzina ! Odkryłaś coś, o czym dotychczas nikt nie wiedział! I teraz uratujemy nie tylko
naszych dawnych przyjaciół, nie, uratujemy całe miasto! My troje; ja, Beppo i ty, Momo!
Zerwał się z miejsca i wyciągnął obie ręce. W wyobraźni widział siebie przed tłumem ludzi,
wykrzykujących na cześć jego, wyzwoliciela.
- No, dobrze - powiedziała Momo trochę zmieszana - ale jak my to zrobimy?
- O co ci chodzi? - spytał Gigi rozdrażniony.
- Chodzi mi o to - wytłumaczyła mu Momo - w jaki sposób zwyciężymy szarych panów?
- Widzisz - powiedział Gigi - naturalnie w tej chwili dokładnie jeszcze tego nie wiem.
Musimy to dopiero obmyślić. Ale jedno jest oczywiste: ponieważ teraz wiemy, ze oni istnieją,
i wiemy, co robią, musimy stoczyć z nimi walkę. A może się boisz?
Momo z zakłopotaniem kiwnęła głową.
- Wydaje mi się, że to nie są zwykli ludzie. Ten, który był u mnie, wyglądał jakoś inaczej. I
to straszne zimno. A jeśli ich jest wielu, na pewno są niebezpieczni. Owszem, boję się.
- Ach, co tam ! - zawołał Gigi. - To zupełnie prosta sprawa ! Ci szarzy panowie mogą robić
swoje ciemne interesy, tylko
6 - Momo
jeśli są nie rozpoznani. Twój gość sam ci to zdradził. No, więc musimy postarać się, żeby
zostali rozpoznani. Bo kto ich raz rozpozna, będzie ich pamiętał, a pamiętając, zawsze ich
rozpozna. Więc nie mogą nam nic zrobić - jesteśmy dla nich niedosiężni!
- Tak myślisz? - spytała Momo z lekkim powątpiewaniem.
- Oczywiście! - ciągnął Gigi z błyszczącymi oczami.- Inaczej twój gość nie uciekałby od
ciebie na łeb na szyję. Oni drżą przed nami!
- Ale w takim razie - wtrąciła Momo - może ich w ogóle nie znajdziemy. Może ukryją się
przed nami?
- To się może także zdarzyć - przyznał Gigi. - W takim razie musimy ich wywabić z
kryjówki.
- Ale jak? - spytała Momo. - Zdaje mi się, że oni są
bardzo przebiegli.
- Nic łatwiejszego! - roześmiał się Gigi. - Złapiemy szarych panów na ich własną chciwość.
Myszy łapie się na słoninę, więc złodziei czasu można złapać na czas. A my mamy go dość!
Możesz na przykład usiąść jako przynęta i zwabić ich. A kiedy przyjdą, Beppo i ja
wyskoczymy z kryjówki i pokonamy ich.
- Ale oni mnie już znają - zauważyła Momo. - Nie myślę, żeby dali się na to nabrać.
- Dobrze - odparł Gigi, który miał aż nadmiar pomysłów. - W takim razie zrobimy co innego.
Szary pan mówił coś o Kasie Oszczędności Czasu. To musi być jakiś budynek. Stoi gdzieś w
mieście. Musimy go tylko znaleźć. I na pewno go znajdziemy, bo z pewnością jest jakiś
niezwykły: szary, przejmujący zgrozą, pozbawiony okien, ogromna kasa pancerna z betonu!
Widzę go przed sobą. Kiedy go znajdziemy, dostaniemy się do wnętrza. Każde z nas będzie
miało w rękach ciężkie pistolety. „Oddajcie natychmiast cały skradziony czas!" - powiem...
- Ale my nie mamy pistoletów - przerwała mu zmartwiona Momo.
- No, to obejdziemy się bez pistoletów - oświadczył Gigi. - To ich jeszcze bardziej przerazi.
Samo nasze zjawienie się wystarczy, żeby ich ogarnął paniczny strach.
- Może byłoby lepiej - powiedziała Momo - żeby nas było trochę więcej niż troje. Może
znaleźlibyśmy także prędzej Kasę Oszczędności Czasu, jeżeli inni szukaliby jej razem z nami.
- To dobra myśl - pochwalił ją Gigi. - Powinniśmy zmobilizować wszystkich naszych
dawnych przyjaciół. I mnóstwo
82
83 dzieci, które teraz zawsze tu przychodzą. Proponuję, żebyśmy zaraz wszyscy troje
wyruszyli i zawiadomili tyle osób, ile będziemy mogli znaleźć. A one niech to rozpowiadają
innym. Spotkamy się tu wszyscy o trzeciej po południu na wielkiej naradzie.
Wybrali się więc od razu w drogę, Momo w jednym kierunku, Beppo i Gigi w drugim.
Kiedy ci dwaj uszli już kawałek, Beppo, który dotychczas milczał, zatrzymał się nagle.
- Słuchaj, Gigi - powiedział - martwię się. '? Gigi odwrócił się ku niemu.
.m
- Czym się martwisz? łh ' Beppo chwilę patrzał na
przyjaciela, potem powiedział:
- Wierzę Momo.
- No więc? - spytał zdziwiony Gigi.
- Myślę, że to, co nam opowiadała, jest prawdą.
- I co? - Gigi nie rozumiał, o co chodzi.
- Widzisz - wytłumaczył Beppo - jeżeli to, co powiedziała Momo, jest prawdą, to musimy
zastanowić się dobrze, co zamierzamy zrobić. Jeżeli rzeczywiście mamy do czynienia z tajną
bandą przestępczą - wiesz, z takimi nie można zadzierać jak gdyby nigdy nic, rozumiesz?
Jeżeli ich po prostu wyzwiemy, Momo może znaleźć się w trudnej sytuacji. O nas nie chcę
mówić, ale jeżeli wciągniemy w to dzieci, być może narazimy je na niebezpieczeństwo.
Powinniśmy się naprawdę zastanowić nad tym, co robimy.
- Ach, co tam! - zawołał Gigi i roześmiał się. -Że też ty zawsze musisz się martwić! Im nas
będzie więcej, tym lepiej.
- Wydaje mi się - rzekł Beppo poważnie - że ty wcale nie wierzysz, że to, co nam opowiadała
Momo, jest prawdą.
- Cóż to w ogóle znaczy: prawda I - wykrzyknął Gigi. - Ty w ogóle nie masz wyobraźni,
Beppo. Cały świat jest jedną wielką historią i my bierzemy w niej udział. Owszem, Beppo,
wierzę tak samo jak ty, we wszystko, co nam opowiedziała Momo.
Beppo nie wiedział, co odpowiedzieć, ale słowa Gigiego bynajmniej nie przyczyniły się do
uspokojenia jego troski.
Potem rozstali się i każdy z nich poszedł w innym kierunku, aby zawiadomić przyjaciół i
dzieci o jutrzejszym zebraniu, Gigi z lekkim, Beppo z ciężkim sercem.
Tej nocy Gigi śnił o przyszłej sławie wyzwoliciela miasta. Widział siebie we fraku, Beppa w
surducie, a Momo w białej atłaso-
wej sukni. Wszystkim trojgu zawieszono na szyi złote łańcuchy 84 i włożono na głowę
wieńce z wawrzynu. Rozbrzmiewała cudowna muzyka i na cześć bohaterów miasto urządziło
korowód z pochodniami, tak długi i wspaniały, jakiego ludzie nigdy jeszcze nie widzieli.
W tym czasie stary Beppo leżał na łóżku, ale nie mógł zasnąć. Im dłużej się zastanawiał, tym
jaśniej widział niebezpieczeństwo, jakim grozi cała ta sprawa. Oczywiście nie pozwoli, aby
Gigi i Momo sami narazili się na zgubę, nie opuści ich, cokolwiek miałoby się stać. Ale musi
przynajmniej spróbować ich powstrzymać.
Nazajutrz o trzeciej po południu ruina starego amfiteatru rozbrzmiewała zgiełkiem i
rozmową. Dorośli spośród dawnych przyjaciół, niestety, nie przyszli (oczywiście z wyjątkiem
Beppa i Gigiego), zebrało się jednak około pięćdziesięciorga czy sześć-dziesięciorga dzieci z
bliższej i dalszej okolicy, ubogich i zamożnych, dobrze wychowanych i
nieokrzesanych,większych i mniejszych. Niektóre, jak na przykład Maria, wzięły ze sobą
młodsze rodzeństwo i prowadziły je za rękę albo niosły. Maluchy szeroko otwartymi oczami,
z palcem w buzi, przyglądały się niezwykłemu zebraniu. Byli też oczywiście Franco, Paolo i
Massimo, pozostałe dzieci należały do tych, które dopiero ostatnio zaczęły przychodzić do
amfiteatru. Zwłaszcza one żywo interesowały się sprawą, o którą tu chodziło.
Zjawił się także ów chłopiec z przenośnym radiem, ale bez radia. Usiadł obok Momo, której
na samym wstępie powiedzfał, że nazywa się Claudio i rad jest mogąc działać z nimi.
Kiedy wreszcie widoczne było, że nie przyjdzie już więcej spóźnialskich, podniósł się Gigi
Oprowadzacz i szerokim gestem nakazał milczenie. Umilkły więc okrzyki i rozmowy i w
kamiennej ruinie zapanowała cisza.
- Drodzy przyjaciele - zaczął mówić donośnym głosem Gigi - wszyscy wiecie już mniej
więcej, o co chodzi. Powiedziano wam to zapraszając was na tę tajną naradę. Dotychczas było
tak, że coraz więcej ludzi miało coraz mniej czasu, mimo że bezustannie oszczędzali ozas
wszelkimi sposobami. Ale, widzicie, właśnie ten oszczędzony czas ludzie tracili. A dlaczego?
Momo to odkryła! Ten czas dosłownie kradnie ludziom banda
85 złodziei czasu! I do tego, aby ukrócić proceder tej zimnej jak lód przestępczej organizacji,
potrzebujemy waszej pomocy. Jeżeli wszyscy jesteście gotowi iść z nami ręka w rękę,
skończy się ta groza, która zawisła nad ludźmi. Czy nie uważacie, że warto walczyć o to?
Gigi przerwał, a dzieci zaczęły klaskać w dłonie.
- Później będziecie radzili nad tym, co chcemy przedsięwziąć. Ale teraz niech Momo opowie
o swoim spotkaniu z jednym z tych typów i o tym, w jaki sposób się zdradził.
- Chwileczkę! - przerwał stary Beppo wstając. - Słuchajcie, dzieci, jestem przeciwny
temu, żeby Momo przemawiała. Tak nie można. Jeżeli Momo powie wszystko, ściągnie na
siebie i na was wielkie niebezpieczeństwo...
- Owszem!-zawołało kilkoro dzieci. - Niech Momo opowie!
Inne przyłączyły się do nich i w końcu wszystkie wołały chórem:
- Momo! Momo! Momo!
Stary Beppo usiadł, zdjął z nosa swoje małe okulary i przetarł palcami zmęczone oczy.
Momo wstała bardzo zmieszana. Nie wiedziała, czyje życzenie spełnić, Beppa czy dzieci -
wreszcie zaczęła opowiadać. Dzieci słuchały w napięciu. Kiedy skończyła mówić, nastąpiła
długa chwila ciszy.
Podczas sprawozdania Momo wszystkim dzieciom zrobiło się jakoś nieswojo. Tak
niesamowicie nie wyobrażali sobie tych złodziei czasu. Jedno z maleństw zaczęło głośno
płakać, ale prędko je uspokojono.
- No? - przerwał Gigi milczenie. - Kto z was odważy się razem z nami podjąć walkę z tymi
szarymi panami?
- Dlaczego Beppo nie chciał, żeby Momo opowiedziała nam o swoim przeżyciu? - spytał
Franco.
- Beppo uważa - wyjaśnił Gigi z uspokajającym uśmiechem - że szarzy panowie każdego, kto
pozna ich tajemnicę, uznają za niebezpiecznego i dlatego będą go prześladować. Ale ja jestem
pewien, że stanie się odwrotnie, że każdy, kto zna ich tajemnicę, jest przeciw nim
uodporniony i oni nic mu nie mogą zrobić. Przecież to jasne! No, przyznaj, Beppo!
Ale Beppo tylko wolno potrząsnął głową. Dzieci milczały.
- Jedno jest w każdym razie pewne - podjął znowu Gigi - musimy trzymać się teraz razem w
doli i niedoli! Musimy być ostrożni, ale nie pozwolić się zastraszyć. I dlatego pytam jeszcze
raz, kto z was pójdzie z nami?
- Ja!-zawołał Claudio wstając. Trochę przy tym pobladł.
Za jego przykładem poszli inni, z początku z wahaniem, potem bardziej zdecydowanie, w
końcu zgłosili się wszyscy.
- No, Beppo - powiedział Gigi wskazując na dzieci - i co ty na to?
- Dobrze - odparł Beppo, smutno kiwając głową. - Naturalnie i ja się przyłączam.
- A więc - zwrócił się Gigi znowu do dzieci - naradzimy się teraz, co mamy robić. Kto ma
jakąś propozycję?
Wszyscy się namyślali. Wreszcie Paolo, chłopiec w okularach, spytał:
- Ale jak oni mogą to robić? Chodzi mi o to, jak można naprawdę kraść czas? Jak to się
dzieje?
- Tak! - zawołał Claudio. - Co to właściwie jest czas? Nikt nie umiał mu odpowiedzieć.
Po drugiej stronie kamiennego kręgu podniosła się Maria z małą siostrzyczką Dede na ręku i
powiedziała:
- Może to jest coś takiego jak atom? Oni mogą zapisywać przy użyciu maszyny nawet myśli,
które ktoś ma tylko w głowie. Sama to widziałam w telewizji. Dziś są specjaliści od
wszystkiego.
- Mam pomysł! -zawołał gruby Massimo swoim dziewczęcym głosem. - Kiedy robi się
zdjęcia filmowe, wszystko wychodzi na filmie. A przy nagrywaniu dźwięków wszystko jest
na taśmie. Może oni mają jakiś aparat, którym można nagrywać czas. Gdybyśmy wiedzieli,
gdzie on jest nagrany, moglibyśmy po prostu puścić taśmę wstecz i mielibyśmy go znowu.
- W każdym razie - orzekł Paolo poprawiając okulary na nosie - musimy przede wszystkim
znaleźć jakiegoś uczonego, który by nam pomógł. Inaczej nic nie będziemy mogli zrobić.
- Ach, ty ze swoimi uczonymi! - zawołał Franco. - Im to już zupełnie nie można ufać!
Załóżmy, że znajdziemy takiego, który zna się na rzeczy, skąd będziemy wiedzieli, że nie
współpracuje ze złodziejami czasu? A wtedy dopiero znaleźlibyśmy się w tarapatach!
86
87 Było to słuszne zastrzeżenie.
Teraz podniosła się jakaś wyraźnie dobrze wychowana dziewczynka i powiedziała:
- Ja uważam, że najlepiej byłoby zameldować o wszystkim policji.
- Jeszcze czego! - zaprotestował Franco. - Co tu może poradzić policja! Przecież to nie są
zwykli bandyci! Albo policja od dawna już wie o wszystkim i widocznie nie może sobie z
tym dać rady, albo też nie zauważyła jeszcze tej całej rozróby, a w takim razie jest w ogóle
beznadziejna! Takie jest moje zdanie.
Nastąpiła cisza świadcząca o bezradności.
- Ale przecież coś musimy zrobić - odezwał się wreszcie Paolo. - I to jak tylko można
najprędzej, zanim złodzieje czasu dowiedzą się o naszym spisku.
Teraz wstał Gigi Oprowadzacz.
- Drodzy przyjaciele - zaczął. - Przemyślałem gruntownie całą sprawę. Rozpatrzyłem i
odrzuciłem setki planów, aż znalazłem jeden, który z pewnością doprowadzi do celu. Pod
warunkiem, że wszyscy pomożecie! Chciałem tylko usłyszeć przedtem, czy któreś z was ma
jakiś lepszy plan. A teraz powiem wam, co zrobimy.
Przerwał i wolno przebiegł spojrzeniem po siedzących. Tak licznych słuchaczy dawno nie
miał.
- Moc tych szarych panów - ciągnął - jak wiecie, polega na tym, że mogą działać nie
rozpoznani i w tajemnicy. A więc najprostszym i najskuteczniejszym środkiem dla ich
umieszkodli-wienia jest to, aby ludzie dowiedzieli się prawdy o nich. A jak to zrobimy?
Urządzimy wielką demonstrację dzieci! Namalujemy plakaty i transparenty i wyjdziemy z
nimi na ulice. Zwrócimy na siebie uwagę opinii publicznej. I zaprosimy całe miasto do nas do
amfiteatru, aby je poinformować.
Zbudzi to ogromne wzburzenie wśród ludzi!
Napłyną wielotysięczne tłumy! A kiedy zbierze się tu nieprzejrzana masa ludzka, odsłonimy
straszliwą tajemnicę! I wtedy - wtedy świat zmieni się za jednym zamachem! Nie będzie
można już nikomu kraść czasu. Wszyscy będą go mieli tyle, ile zechcą, bo odtąd będzie go
znowu dosyć. I to, moi przyjaciele, możemy wszyscy razem osiągnąć, jeśli tylko chcemy.
Więc jak?
Odpowiedzią był radosny okrzyk wielu głosów.
- Stwierdzam zatem - zakończył Gigi swoje przemówię-
nie - że jednogłośnie uchwaliliśmy, aby zaprosić całe miasto do amfiteatru na przyszłą
niedzielę po południu. Ale do tego terminu musimy zachować nasz plan w najgłębszej
tajemnicy, rozumiecie? A teraz przyjaciele - do roboty!
Tego dnia i w ciągu kilku następnych w ruinie panował ukrywany, ale niezwykle ożywiony
ruch. Dzieci przytaszczyły papier, słoiki z farbą, pędzle, klej, deski, papę i listwy, i co tam im
jeszcze było potrzebne. (Nie pytajmy lepiej, w jaki sposób i skąd). I podczas gdy jedni
fabrykowali transparenty, plakaty i tablice do zawieszania na szyi, inni, umiejący dobrze
pisać, wymyślali efektowne teksty i malowali je.
Były to wezwania na przykład następującej treści:
88
Y ienia MY DZ\EC) POWIEMY
CHODZli 0&YJĆCIE U/SlYSGT

C
i Cc
/yy^Yi

ca.1
I na wszystkich zaproszeniach wypisano oprócz tego miejsce i datę.
Kiedy wreszcie wszystko było gotowe, dzieci ustawiły się w amfiteatrze, z Gigi, Beppem i
Momo na czele, i wyruszyły gęsiego do miasta ze swoimi tablicami i transparentami. Do tego
hałasowały blaszanymi pokrywkami i piszczałkami, skandowały chórem okrzyki i śpiewały
piosenkę, ułożoną przez Gigiego specjalnie na tę okazję:
Słuchajcie, /udzie, co wam dziś obwieszczę: pięć minut tylko do dwunastej jeszcze. Niechaj
rozsądek obudzi się w was, czyż nie widzicie, że kradną wam czas?
Słuchajcie, /udzie, a powiem coś więcej: trzeba po/ożyć kres waszej udręce! Zanim w
niedzielę trzecia będzie bić, przyjdźcie posłuchać, jak swobodnie żyć!*
Piosenka miała, oczywiście, więcej strofek, razem było ich dwadzieścia osiem, ale możemy
poprzestać na tych.
* Przekład Aliny Gotębiowskiej
Kilka razy interweniowała policja, rozpędzając dzieci, kiedy zakłócały ruch uliczny. Ale nie
zniechęcało to ich. Zbierały się na nowo w innym miejscu i zaczynały od początku. Poza tym
nic im się nie stało, ale mimo wytężonej uwagi nie odkryły nigdzie śladu szarych panów.
Wiele innych dzieci natomiast, które zobaczyły pochód, a dotychczas nic nie wiedziały o całej
sprawie, przyłączyło się do idących i wkrótce było ich wieleset, a w końcu aż tysiąc. W całym
wielkim mieście przeciągały długie procesje dzieci, zapraszając dorosłych na ważne zebranie,
które miało zmienić świat.
90
Rozdział dziewiąty
Dobre zebranie, które się nie odbyło,
i złe zebranie, które się odbyło
Wielka godzina minęła.
Minęła i nikt z zaproszonych nie przyszedł. Właśnie ci dorośli, których zebranie najbardziej
dotyczyło, w ogóle nie zauważyli pochodów dzieci.
A więc wszystko było na darmo.
Słońce skłaniało się już ku horyzontowi i zachodziło, wielkie i czerwone, w purpurowym
morzu obłoków. Jego promienie muskały już tylko najwyższe stopnie starego amfiteatru, w
którym od paru godzin siedziały czekające dzieci. Nie było słychać zgiełku głosów ani
wesołego hałasu. Wszyscy siedzieli cisi i smutni.
Cienie wydłużały się szybko, wkrótce miał zapaść zmrok. Dzieci drżały, bo zrobiło się
chłodno. Zegar na dalekiej wieży kościelnej wybił osiem razy. Teraz nie było już najmniejszej
wątpliwości, że sprawa się zupełnie, ale to zupełnie nie udała.
Pierwsze dzieci wstały i wyszły w milczeniu, inne przyłączyły się do nich. Nikt nie mówił ani
słowa. Rozczarowanie było zbyt wielkie.
W końcu Paolo zbliżył się do Momo i powiedział: >
- Nie ma po co czekać, Momo. Nikt już nie przyjdzie. Dobranoc, Momo.
I odszedł. - . ? x.
Potem Franco powiedział:
- Nic więcej nie możemy zrobić. Przekonaliśmy się, że na dorosłych nie możemy liczyć.
Nigdy im nie dowierzałem, ale odtąd nie chcę mieć z nimi w ogóle do czynienia.
I on także poszedł, a w ślad„za nim inni. A wreszcie, kiedy zrobiło się ciemno,.ostatnie dzieci
straciły nadzieję i opuściły amfiteatr. Momo została tylko z Beppem i Gigim.
Po chwili stary Zamiatacz Ulic podniósł się.
- Ty także idziesz? - spytała Momo.
- Muszę - odparł Beppo. - Mam specjalną służbę.
- W nocy?
- Tak, wyjątkowo przydzielili nas do wyładunku śmieci. Muszę tam pójść.
- Ależ dziś niedziela! I w ogóle nigdy nie musiałeś tego robić!
- Nie, ale teraz przydzielili nas do tej pracy. Mówią, że wyjątkowo. Brak personelu i tak
dalej.
- Szkoda - powiedziała Momo - cieszyłabym się, gdybyś tu dziś został.
- Tak, wcale mi nie w smak, że muszę iść. No, więc do widzenia, do jutra.
Wsiadł na swój piszczący rower i zniknął w ciemności. Gigi cicho gwizdałjakąś smutną
melodię. Umiał ładnie gwizdać i Momo chętnie tego słuchała. Ale nagle przerwał.
- Ja także pójdę już! - powiedział. - Dziś niedziela, więc muszę pobawić się w nocnego
dozorcę. Opowiadałem wam, że to mój najnowszy zawód. Byłbym zapomniał.
Momo patrzyła na niego ze zdumieniem i nic nie mówiła.
- Nie martw się - ciągnął Gigi - że nasz plan nie udał się tak, jak oczekiwaliśmy. Ja też to
sobie inaczej wyobrażałem. Ale mimo to -- właściwie mieliśmy frajdę. Było wspaniale. -
Ponieważ Momo uporczywie milczała, pogładził ją po włosach i dodał: - Nie bierz tego tak
bardzo do serca, Momo. Jutro wszystko będzie wyglądało inaczej. Po prostu wymyślimy
sobie coś nowego, jakąś nową historię, dobrze?
- To nie była historia - szepnęła Momo. Gigi wstał.
- Rozumiem, ale jutro pomówimy o tym, zgoda? Teraz muszę pędzić, bo już jestem
spóźniony. A ty idź spać jak zwykle.
I odszedł gwiżdżąc swoją smutną piosenkę.
Tak więc Momo została sama jedna w dużym kamiennym amfiteatrze. Noc była
bezgwiezdna. Niebo pokryły chmury. Zerwał się jakiś osobliwy wiatr. Nie był silny, ale nie
ustawał ani na chwilę i niósł ze sobą dotkliwe zimno. Można by o nim powiedzieć, że był
szary jak popiół.
Daleko za wielkim miastem piętrzyły się olbrzymie hałdy śmieci. Były to prawdziwe góry
popiołu, skorup, puszek, starych materaców, ścjnków plastyku, tekturowych pudełek i innych
przedmiotów wyrzucanych co dzień w wielkim mieście, które miały stopniowo powędrować
do ogromnych pieców na spalenie.
Aż do późnej nocy stary Beppo i jego koledzy pomagali zrzucać
92
93 szuflami śmiecie z ciężarówek, które stały długim szeregiem z zapalonymi reflektorami,
czekając na rozładunek. I im więcej ciężarówek opróżniano, tym więcej ich ustawiało się w
kolejce.
- Spieszcie się, ludzie! - wołano nieustannie. - Dalej, dalej, inaczej nigdy nie skończymy!
Beppo pracował i pracował, aż mu się koszula lepiła do grzbietu. Dopiero około północy
uporali się z robotą.
Ponieważ Beppo był już stary, a i z natury nie miał silnej budowy ciała, usiadł teraz
wyczerpany na odwróconej dnem do góry dziurawej wannie plastykowej i usiłował złapać
dech.
- Hej, Beppo - zawołał jeden z kolegów - jedziemy do domu. Chcesz się zabrać z nami?
- Chwileczkę - powiedział Beppo i przycisnął ręką bolące serce.
- Niedobrze się czujesz, stary? - spytał inny kolega.
- Już wszystko w porządku - odparł Beppo. - Jedźcie sami. Ja jeszcze trochę odpocznę.
- No, to dobranoc! -zawołali.
I odjechali. Zapanowała cisza. Tylko tu i ówdzie w stertach śmieci przemykały z szelestem
szczury, czasem pogwizdując. Beppo zasnął oparłszy głowę na złożonych rękach.
Nie wiedział, od jak dawna spał, kiedy nagle obudził go zimny poryw wiatru. Podniósł głowę
i natychmiast oprzytomniał.
Na olbrzymiej górze śmieci stali tłumnie szarzy panowie w eleganckich garniturach i
okrągłych, sztywnych kapeluszach, z oło-wianoszarymi teczkami i małymi, szarymi cygarami
w ustach. W milczeniu nie odrywali wzroku od szczytu hałdy, gdzie stał jak gdyby stół
sędziowski, zaś za nim siedzieli trzej panowie, nie różniący się zresztą niczym od
pozostałych.
W pierwszej chwili Beppa zdjął strach. Bał się, że szarzy panowie odkryją jego obecność. Nie
musiał się nawet zastanawiać, aby wiedzieć, że nie miał prawa tu się znajdować. Wkrótce
jednak zauważył, że szarzy panowie wpatrują się w stół sędziowski jak urzeczeni. Może w
ogóle nie widzieli Beppa albo uważali go za jakiś wyrzucony, bezużyteczny przedmiot. W
każdym razie postanowił siedzieć cicho jak mysz pod miotłą.
- Agent BLW/553/c niech stanie przed wysokim sądem! - zabrzmiał w ciszy głos pana
siedzącego pośrodku.
Wezwanie to zostało powtórzone na dole i rozległo się dalekim echem. Potem otworzyła się
w tłumie uliczka i jeden z szarych

Ka.>uiv ^acząf powoli wchodzić na szczyt hałdy. Od pozostałych szarych panów różnił się
tylko tym, że jego szara twarz była prawie biała. Wreszcie stanął przed stołem sędziowskim.
- Pan jest agentem BLW/553/c? - spytał siedzący pośrodku.
- Tak.
- Od jak dawna pracuje pan dla Kasy Oszczędności Czasu?
- Odkąd istnieję.
- To samo przez się zrozumiałe. Niech pan się powstrzyma od zbędnych uwag! Kiedy pan
zaczął istnieć?
- Przed jedenastu laty, trzema miesiącami, sześcioma dniami, ośmioma godzinami,
trzydziestoma dwoma minutami i - dokładnie w tej chwili - osiemnastoma sekundami.
Mimo że rozmowa była prowadzona cicho, a także w znacznej odległości, rzecz dziwna, stary
Beppo rozumiał każde słowo.
- Czy pan wie - ciągnął swoje przesłuchanie pan siedzący pośrodku - że w mieście jest dość
dużo dzieci, które dzisiaj obnosiły tablice i plakaty, a nawet miały potworny zamiar
zaproszenia do siebie całego miasta, aby je poinformować o naszej działalności ?
- Wiem o tym - odpowiedział agent.
- W jaki sposób tłumaczy pan to - ciągnął nieubłaganie sędzia - że dzieci w ogóle coś wiedzą
o nas i o naszej działalności ?
- Nie mogę sobie tego wytłumaczyć - wyznał agent. - Ale, jeśli mi wolno zrobić pewną
uwagę, to chciałbym zasugerować wysokiemu sądowi, aby nie traktował tej sprawy
poważniej, niż na to zasługuje. To nieporadna dziecinada, nic więcej! Poza tym proszę
wysoki sąd o wzięcie pod uwagę, że bez trudu udało nam się zapobiec zebraniu, po prostu nie
daliśmy ludziom na nie czasu. Ale nawet gdyby nam się to nie udało, jestem pewny, że dzieci
umiałyby opowiedzieć ludziom tylko jakąś naiwną zbójecką historię. Moim zdaniem
powinniśmy byli nawet dopuścić do tego zebrania, aby w ten sposób...
- Oskarżony! - przerwał mu ostro sędzia. - Czy pan zdaje sobie sprawę, gdzie pan się
znajduje?
Agent skulił się.
- Tak - wyszeptał z trudem.
- Znajduje się pan nie przed sądem ludzkim, lecz przed sądem takich samych, jak pan.
Dobrze pan wie, że nie może pan naś okłamywać. Dlaczego pan więc tego próbuje?
96
97 - To zawodowy nawyk - wyjąkał oskarżony.
- Proszę łaskawie pozostawić zarządowi decyzję co do tego, jak dalece poważnie należy
traktować przedsięwzięcie dzieci - powiedział sędzia. - Ale i pan, oskarżony, dobrze wie, że
nikt i nic nie jest dla naszej pracy tak niebezpieczne, jak właśnie dzieci.

- Wiem o tym - przyznał pokornie oskarżony.


- Dzieci - oświadczył sędzia - są naszymi naturalnymi wrogami. Gdyby nie one,
mielibyśmy już od dawna władzę nad ludzkością. Dzieci o wiele trudniej przekonać do
oszczędzania czasu niż ludzi dorosłych. Dlatego jednym z naszych najsurowszych nakazów
jest: na dzieci przyjdzie kolej na samym końcu. Czy oskarżony zna ten nakaz?
- Tak, znam, wysoki sądzie - wydyszał tamten.
- A jednak mamy niezbite dowody - ciągnął sędzia - że jeden spośród nas, powtarzam, jeden
spośród nas, rozmawiał z pewnym dzieckiem i w dodatku zdradził mu prawdę o nas.
Oskarżony, może pan wie, kto jest tym jednym spośród nas?
- To ja - odparł agent BLW/553/c zdruzgotany.
- Dlaczego wykroczył pan przeciw naszemu najsurowszemu nakazowi?
- Dlatego że to dziecko - bronił się oskarżony - dzięki swojemu oddziaływaniu na ludzi
ogromnie nam bruździ w pracy.
1 Działałem mając na względzie dobro Kasy Oszczędności Czasu.
- Pańskie intencje nas nie interesują - powiedział sędzia lodowato. - Nas interesuje tylko
rezultat. A rezultatem w pańskim wypadku było nie tylko to, ze nie zyskaliśmy czasu, ale w
dodatku zdradził pan temu dziecku niektóre najważniejsze nasze tajemnice. Czy pan się
przyznaje do tego?
- Przyznaję się - szepnął agent spuściwszy głowę.
- A więc przyznaje się pan do winy?
- Tak, ale proszę wysoki sąd o uwzględnienie okoliczności łagodzącej, ze dziecko po prostu
rzuciło na mnie urok. Dzięki sposobowi, w jaki mnie słuchało, wydobyło wszystko ze mnie.
Sam nie mogę sobie wytłumaczyć, jak do tego doszło, ale przysięgam, ze tak właśnie było.
- Pańskie usprawiedliwienia nie interesują nas. Okoliczności łagodzących nie uznajemy.
Nasze prawo jest niezłomne i nie dopuszcza wyjątków. Niemniej zajmiemy się tym
osobliwym dzieckiem. Jak ono się nazywa?
- Momo.
7 __ Momo
- Chłopiec czy dziewczynka?
- Mała dziewczynka.
- Gdzie mieszka?
- W ruinie amfiteatru.
- Dobrze - zakończył sędzia, który zapisał wszystko w swoim notesiku. - Oskarżony może
być spokojny, ze to dziecko już nam nie zaszkodzi. Postaramy się o to sięgając do wszelkich
możliwych środków. Niech to będzie pana pociechą, kiedy natychmiast przystąpimy do
wykonania wyroku.
Oskarżony zaczął dygotać.
- A jak brzmi wyrok? - zapytał szeptem.
Trzej panowie za stołem sędziowskim pochylili się do siebie, poszeptali i kiwnęli głowami.
Potem sędzia siedzący pośrodku zwrócił się znów do oskarżonego i obwieścił:
- Wyrok na agenta BLW/553/c brzmi jednomyślnie: oskarżony winien jest popełnienia
zdrady stanu. Sam przyznał się do winy. Nasze prawo przewiduje, że za karę zostanie mu
odebrany wszelki czas.
- Łaski! Łaski! - krzyknął oskarżony.
Ale juz dwaj stojący obok niego panowie odebrali mu ołowia-noszarą teczkę i małe cygaro.
I stało się coś osobliwego. W chwili kiedy skazany stracił swoje cygaro, zaczął szybko robić
się coraz bardziej przezroczysty. Także jego krzyk stawał się coraz wyższy i cichszy. Agent
stał zakrywszy twarz rękami i po prostu rozpływał się w nicość. Wreszcie wydawało się, ze
wiatr podrywa jeszcze parę drobinek popiołu, potem i one zniknęły.
Wszyscy szarzy panowie, widzowie i sędziowie, oddalili się w milczeniu. Pochłonęła ich
ciemność i tylko jeszcze szary wiatr powiewał nad opustoszałą hałdą.
Beppo Zamiatacz Ulic wciąż jeszcze siedział bez ruchu i wpatrywał się w miejsce, w którym
zniknął oskarżony. Wydawało mu się, ze zamarzł na sopel lodu i teraz powoli topnieje.
Przekonał się na własne oczy, ze szarzy panowie istnieją.
Mniej więcej o tej samej porze - zegar na odległej wieży wybił juz północ - mała Momo
wciąż jeszcze siedziała na kamiennym stopniu ruiny. Czekała. Nie umiałaby powiedzieć, na
co.
98
99 Ale wydawało jej się, że musi jeszcze czekać. Dlatego nie decydowała się pójść spać.
Nagle poczuła, że coś cichutko porusza się koło jej bosej stopy. Pochyliła się, bo było bardzo
ciemno, i zobaczyła dużego żółwia, który patrzył jej prosto w twarz z podniesioną głową i
dziwnym uśmiechem. Jego mądre oczy błyszczały tak życzliwie, jakby zaraz miał zacząć
mówić.
Momo pochyliła się jeszcze niżej i podrapała palcem szyję żółwia.
- Kto ty jesteś? - spytała cicho. - Ładnie, że przynajmniej ty przyszedłeś mnie odwiedzić,
żółwiu. Czego chcesz ode mnie?
Momo nie wiedziała, czy poprzednio nie dostrzegła tego, czy też rzeczywiście dopiero w tej
chwili na pancerzu żółwia wystąpiły nagle słabo świecące litery, które, jak jej się zdawało,
układały się z rogowych łusek.
CHODŹ ZE MNĄ! -odczytała powoli. ,;
- Ja? - spytała. <| Wyprostowała się zdumiona.
Ale żółw już ruszył naprzód. Po paru krokach stanął i obejrzał się za dziewczynką.
„On naprawdę ma mnie na myśli" - powiedziała do siebie Momo. Potem wstała i poszła za
zwierzątkiem.
- Idź - powiedziała cicho.-Ja pójdę za tobą.
I kroczek po kroczku ruszyła za żółwiem, który powoli, bardzo powoli wyprowadził ją z
kamiennej ruiny i skierował się ku wielkiemu miastu.
...,..<,
..?.??. ? :?•.??_: i!,. }O
- •! V '?/

Rozdział dziesiąty Zawzięta pogoń i spokojna ucieczka


Stary Beppo jechał w nocy na swoim skrzypiącym rowerze. Śpieszył się, jak tylko mógł.
Wciąż dźwięczały mu w uszach słowa szarego sędziego: „...zajmiemy się tym osobliwym
dzieckiem... oskarżony może być spokojny, ze to dziecko juz nam nie zaszkodzi... postaramy
się o to sięgając do wszelkich możliwych środków...".
Bez wątpienia Momo była w wielkim niebezpieczeństwie! Musiał natychmiast pojechać do
niej, ostrzec ją przed szarymi panami, bronić jej przed nimi - chociaż nie wiedział, jak to
zrobić. Ale jeszcze coś mu przyjdzie na myśl. Beppo mocno naciskał pedały. Jego biała
czupryna rozwiewała się. Droga do amfiteatru była jeszcze daleka.
Cała ruina była jaskrawo oświetlona reflektorami wielu eleganckich, szarych samochodów,
którymi ją obstawiono dokoła. Dziesiątki szarych panów pośpiesznie wbiegało na porośnięte
trawą stopnie i zbiegało z nich, przeszukując wszystkie kryjówki. Wreszcie odkryli także
dziurę w murze, za którym znajdował się pokoik Momo. Paru z nich dostało się do środka,
zajrzeli pod łóżko, a nawet do wnętrza murowanego pieca. Potem wyszli, otrzepali swoje
szare ubrania i wzruszyli ramionami.
- Ptaszek uleciał - powiedział jeden.
- To oburzające - dodał drugi - ze dzieci włóczą się po nocy, zamiast, jak należy, leżeć w
łóżkach.
- Wcale a wcale mi się to nie podoba - oznajmił trzeci. - Wygląda niemal tak, jakby ktoś ją w
porę ostrzegł.
- Nie do pomyślenia! -wykrzyknął pierwszy. -Ten ktoś musiałby jeszcze przed nami znać
naszą uchwałę!
Szarzy panowie spoglądali na siebie zaalarmowani.
- Jeśli istotnie została ostrzeżona - poddał pod rozwagę trzeci - to z pewnością nie ma jej juz
w tej okolicy. Dalsze poszukiwania będą tylko stratą czasu.
- Ma pan jakąś lepszą propozycję?
- Moim zdaniem powinniśmy natychmiast zawiadomić centralę, żeby zarządziła akcję na
wielką skalę.
101 - Centrala przede wszystkim słusznie zapyta, czy istotnie przeszukaliśmy
gruntownie całe otoczenie.
- No, więc dobrze - powiedział pierwszy szary pan - przeszukajmy najpierw otoczenie.
Ale jeżeli tymczasem ktoś pomógł dziewczynce, to popełnimy wielki błąd.
- To śmieszne! - ofuknął go inny pan gniewnie. - W takim przypadku centrala zawsze jeszcze
może zarządzić akcję na wielką skalę. Wtedy w pościgu wezmą udział wszyscy agenci.
Dziecko nie ma najmniejszych szans na wymknięcie się nam. A teraz do roboty, panowie!
Wiecie, jaka jest stawka!
Tej nocy wielu ludzi w okolicy amfiteatru dziwiło się, ze hałas mknących samochodów w
ogóle nie ustawał. Nawet najmniejsze boczne uliczki i wyboiste, wysypane żwirem drogi do
świtu wypełniał łoskot, jaki zwykle rozlegał się tylko na dużych głównych ulicach. Nie
można było ani na chwilę przymknąć oczu.
W tym samym czasie mała Momo, prowadzona przez żółwia, szła wolno przez wielkie
miasto, które teraz nigdy nie zasypiało, nawet o tak późnej nocnej godzinie.
Bezustannie kotłowały się i pędziły gdzieś tłumy ludzi, niecierpliwie przepychały się,
potrącały lub dreptały w nie kończących się kolumnach. Na jezdni tłoczyły się samochody,
między nimi dudniły przepełnione olbrzymie autobusy. Na fasadach domów rozbłyskały
reklamy świetlne, zalewały cały ten zamęt pstrym światłem i znowu gasły.
Momo, która tego wszystkiego nigdy jeszcze nie widziała, szła jak we śnie, z szeroko
otwartymi oczami, za prowadzącym ją żółwiem. Przecinali rozległe place i jasno oświetlone
ulice, samochody pędziły za nimi i przed nimi, przechodnie otaczali ich dokoła, ale nikt nie
zwracał uwagi na dziecko z żółwiem.
Nie musieli nikogo wymijać, nikt ich nie potrącał, ani jedno auto nie musiało gwałtownie
hamować z ich powodu. Mogłoby się wydawać, ze żółw wie z całą pewnością, którędy i w
której chwili nie będzie nic przejeżdżało ani żaden przechodzień nie będzie szedł. Dzięki
temu nie musieli się śpieszyć ani tez zatrzymywać się i czekać. I Momo zaczęła się dziwić,
jak można iść tak powoli, a jednak posuwać się tak szybko naprzód.
Kiedy Beppo Zamiatacz Ulic znalazł się przy starym amfiteatrze, zanim jeszcze zsiadł z
roweru, odkrył w słabym świetle
swojej latarki liczne ślady opon samochodowych wokół ruiny. 1 02 Rzucił rower na trawę i
pobiegł do dziury w murze.
- Momo! - zawołał najpierw szeptem, a później drugi raz głośniej: - Momo!
Odpowiedziała mu cisza.
Beppo przełknął ślinę, w gardle mu zaschło. Przedostał się przez dziurę na dół do ciemnego
pokoiku, potknął się i skręcił nogę. Drżącymi palcami potarł zapałkę i rozejrzał się.
Stolik i oba krzesełka zmajstrowane z desek po skrzynkach były wywrócone, koce i materac
zrzucone z łóżka. A Momo nie było.
Beppo zagryzł usta i stłumił ochrypły szloch, który przez chwilę niemal rozdzierał mu pierś.
- Mój Boże - mamrotał - o mój Boże, juz ją zabrali! Zabrali moją małą dziewczynkę. Za
późno przybyłem. Co robić? Co mam teraz począć?
Zapałka sparzyła mu palec, rzucił ją i stał dalej w ciemności.
Jak tylko mógł najprędzej, wydostał się z powrotem na górę i utykając na skręconej nodze
doszedł do roweru. Wsiadł na niego i pojechał.
- Gigi musi mi pomóc! - powtarzał pod nosem. - Teraz musi! Mam nadzieję, że zastanę go w
szopie, w której sypia.
Beppo wiedział, ze Gigi od niedawna zarabia dodatkowo parę groszy, nocując co niedziela w
szopie z narzędziami małego warsztatu rozbierającego stare samochody na części. Miał tam
uważać, zęby samochody nadające się jeszcze do użytku nie ginęły, jak to się często przedtem
zdarzało.
Kiedy Beppo dojechał wreszcie do szopy i zabębnił pięścią w drzwi, Gigi nie odpowiedział,
obawiał się bowiem, ze to złodzieje części samochodowych. Później jednak poznał głos
Beppa i otworzył mu.
- Co się stało? - zawołał wystraszony. - Nie znoszę, kiedy ktoś mnie tak brutalnie wyrywa ze
snu.
- Momo!... -wykrztusił zadyszany Beppo- Momo zdarzyło się coś okropnego!
- Co ty mówisz? - spytał Gigi i przerażony usiadł na swoim legowisku. - Momo? Co jej się
stało?
- Sam tego jeszcze nie wiem - dyszał Beppo - ale coś złego.
I opowiedział Gigiemu o tym, co przeżył: o rozprawie sądowej
1 03 na hałdzie śmieci, o śladach opon samochodowych wokół ruiny i o tym, ze Momo
zniknęła. Naturalnie dość długo trwało, zanim to wszystko z siebie wydobył, bo mimo całego
wzburzenia i strachu o Momo nie umiał prędzej opowiadać.
- Od początku przeczuwałem coś złego - zakończył. - Wiedziałem, ze to się dobrze nie
skończy. Teraz zemścili się! Uprowadzili Momo! 0 Boże, Gigi, musimy jej pomóc! Ale jak?
Ale jak?
Podczas opowieści Beppa Gigi strasznie pobladł. Miał wrażenie, ze ziemia usunęła mu się
spod nóg. Do tej chwili traktował wszystko jak dobrą zabawę. Przyjmował ją z powagą jak
każdą inną zabawę lub historię, nie myśląc o skutkach. Pierwszy raz w jego życiu historia
potoczyła się dalej bez niego, nabrała samodzielności i wyobraźnia całego świata nie mogła
jej cofnąć! Gigi czuł się obezwładniony.
- Wiesz, Beppo - odezwał się po chwili - może być tak, ze Momo po prostu wyszła, zęby
pospacerować. Czasem to robi. Kiedyś nawet trzy dni i noce włóczyła się po okolicy. Chodzi
mi
0 to, ze może nie mamy jeszcze powodu martwić się o nią.
- A ślady opon? - spytał Beppo z oburzeniem. - A zrzucony z łóżka materac?
No, tak - przyznał Gigi wymijająco - przypuśćmy, ze ktoś tam istotnie był. Ale skąd wiesz, ze
znalazł Momo? Może juz wcześniej wyszła. Inaczej nie byłoby wszystko przeszukane
1 rozgrzebane.
- A jeśli ją jednak znaleźli - zawołał Beppo - to co? - Złapał młodego przyjaciela za klapy
marynarki i zaczął nim trząść. - Gigi, nie bądź durniem! Szarzy panowie rzeczywiście
istnieją! Musimy coś przedsięwziąć, i to natychmiast!
- Uspokójze się, Beppo - jąkał Gigi przestraszony. - Oczywiście podejmiemy coś. Ale
musimy się przedtem dobrze zastanowić. Nie wiemy przecież, gdzie w ogóle szukać Momo.
Beppo puścił Gigiego.
-- Idę na policję! - oświadczył.
??- Bądźze rozsądny! - zawołał Gigi z przerażeniem. - Nie możesz tego zrobić! Wyobraź
sobie, ze oni tam zabiorą się do roboty i naprawdę znajdą naszą Momo. Wiesz, co z nią wtedy
zrobią? Wiesz, Beppo? Wiesz, co robią z włóczącymi się dziećmi, nie mającymi rodziców?
Pakują je do przytułku z okratowanymi oknami! Chciałbyś na to narazić naszą Momo?
- Nie - mruknął Beppo wpatrując się bezradnie przed sie- 104 bie - tego nie chcę. Ale jeśli
na nią spadło jakieś nieszczęście?
- Wyobraź sobie, ze nie spadło na nią żadne nieszczęście, ze może chciała się tylko trochę
powłóczyć, a ty ściągniesz jej na kark całą policję. Nie chciałbym być wtedy w twojej skórze.
Beppo osunął się na krzesło przy stoliku i położył głowę na ramionach.
- Naprawdę nie wiem, co powinienem zrobić - jęknął - naprawdę nie wiem.
- Uważam - powiedział Gigi-ze w każdym razie musimy poczekać do jutra albo do pojutrza,
zanim coś postanowimy. Jeżeli do tej pory Momo nie wróci, możemy pójść na policję.
Ale prawdopodobnie do tego czasu wszystko będzie od dawna w porządku i we troje
będziemy się śmiali z tego całego głupstwa.
- Tak myślisz? - mruknął Beppo, którego nagle opanowało ogromne zmęczenie. Staruszek
miał dziś trochę za dużo wrażeń.
- Ależ oczywiście - odparł Gigi i ściągnął przyjacielowi trzewik ze skręconej nogi.
Pomógł przejść Beppowi na posłanie i owinął mu kostkę mokrą chustką. - Wszystko się
jeszcze ułoży - powiedział łagodnie - wszystko się jakoś ułoży.
Kiedy zobaczył, że Beppo juz śpi, westchnął i sam skulił się na podłodze, z głową opartą na
złożonej kurtce jak na poduszce.
Ale nie mógł zasnąć. Całą noc myślał o szarych panach. I po raz pierwszy w jego beztroskim
życiu ogarnął go strach.
Z centrali Kasy Oszczędności Czasu wyszła decyzja rozpoczęcia akcji na wielką skalę.
Wszyscy agenci w wielkim mieście otrzymali rozkaz przerwania wszelkiej innej działalności i
zajęcia się wyłącznie poszukiwaniem małej Momo.
Na ulicach roiło się od szarych postaci; siedzieli na dachach i w studzienkach
kanalizacyjnych, nie zwracając niczyjej uwagi kontrolowali dworce i lotnisko, autobusy i
tramwaje - słowem, byli wszędzie.
Ale małej Momo nie znaleźli.
- Słuchaj, żółwiu - zapytała dziewczynka - dokąd ty mnie w ogóle prowadzisz?
Szli właśnie przez ciemne podwórze.
NIE BÓJ SIĘ! - zabłysły litery na grzbiecie żółwia.
105 - Wcale się nie boję - powiedziała Momo po mozolnym odczytaniu liter.
Powiedziała to raczej tylko do siebie, żeby sobie dodać otuchy, bo tak naprawdę to się jednak
trochę bała. Droga, którą prowadził ją żółw, była coraz dziwniejsza i bardziej zawiła. Szli juz
przez ogrody, mosty i przejścia pod nimi, przez bramy i sienie domów, a nawet kilka razy
przez piwnice.
Gdyby Momo wiedziała, ze ściga ją i szuka cała armia szarych panów, zapewne bałaby się
jeszcze bardziej. Ale nie domyślała się tego, więc cierpliwie szła krok w krok za żółwiem
jego pozornie tak krętą drogą.
I słusznie robiła. Bo tak, jak przedtem żółw znajdował drogę w ruchu ulicznym, teraz
wydawało się, ze dokładnie wie, gdzie mogą się zjawić prześladowcy. Czasem szarzy
panowie przechodzili koło jakiegoś miejsca w chwilę później niż żółw i Momo. Ale nigdy ich
nie spotkali.
- Całe szczęście, że umiem już tak dobrze czytać - powiedziała naiwnie Momo - prawda?
Na pancerzu żółwia zamrugało jak światło ostrzegawcze słowo: CICHO!
Momo, nie wiedząc dlaczego, usłuchała. Tuż obok minęły ich trzy ciemne postacie.
Domy w dzielnicy, w której teraz się znajdowali, były coraz bardziej szare i nędzne. Wysokie
kamienice czynszowe z odpadającym tynkiem wznosiły się po obu stronach ulic pełnych
wybojów, w których stała woda. Było tu ciemno i pusto.
Do centrali Kasy Oszczędności Czasu nadeszła wiadomość, że gdzieś widziano Momo.
- Dobrze - brzmiała odpowiedź. - Ujęliście ją?
- Nie, nagle jakby się zapadła pod ziemię. Zgubiliśmy jej ślad.
- Jak to się mogło stać?
- Sami zadajemy sobie to pytanie. Jest w tym coś dziwnego.
- Gdzie była, kiedyście ją widzieli?
- Właśnie o to chodzi. Tej okolicy miasta zupełnie nie znamy.
- Nie ma takiej okolicy - stwierdziła centrala.
- Widocznie jednak jest. Jak by to powiedzieć - wydaje
się, że ta okolica leży na samym krańcu czasu. I dziecko szło ku temu krańcowi.
- Co? - krzyknęła centrala. - Wszcząć pościg! Musicie ją ująć, za wszelką cenę! Zrozumiano?
- Zrozumiano! - nadeszła szara jak popiół odpowiedź.
Z początku Momo myślała, że to świt; ale dziwne światło pojawiło się nagle, dokładnie w
chwili, kiedy skręcili w tę ulicę. Nie była to juz noc, ale nie był także dzień. I ten zmrok nie
przypominał ani świtu, ani zmierzchu. Światło to wydobywało wszystkie kontury
nienaturalnie ostro i wyraźnie, a jednak wydawało się, ze dobywa się znikąd - albo raczej
zewsząd jednocześnie. Długie, czarne cienie bowiem, jakie nawet najmniejsze kamyczki
rzucały na ulicę, biegły w rozmaitych kierunkach, jak gdyby tamto drzewo było oświetlone z
lewej strony, ten dom z prawej, a pomnik wznoszący się naprzeciw - z przodu
Zresztą sam pomnik wyglądał bardzo osobliwie. Na dużym sześciennym cokole z czarnego
kamienia ustawione było olbrzymie białe jajo. I nic więcej.
Ale i domy nie przypominały żadnych z tych, jakie Momo kiedykolwiek widziała. Były one
niemal oślepiająco białe. Za oknami kładły się długie, czarne cienie, tak ze nie można było
dojrzeć, czy tam w ogóle ktoś mieszka. Momo miała jednak niejasne uczucie, ze domów tych
w ogóle nie zbudowano po to, zęby w nich ludzie mieszkali, lecz w jakimś innym
tajemniczym celu.
Ulice były zupełnie puste, nie spotykali na nich nie tylko ludzi, ale i psów, ptaków,
samochodów. Wszystko wydawało się nieruchome i jakby przykryte szkłem. Nie czuło się
nawet najlżejszego powiewu.
Momo dziwiła się, jak prędko podążali tu naprzód, mimo ze żółw szedł chyba jeszcze wolniej
niż przedtem.
106

Poza tą osobliwą częścią miasta, tam gdzie panowała jeszcze noc, trzy eleganckie samochody
z silnie świecącymi reflektorami pędziły wyboistą ulicą. W każdym z nich siedziało kilku
szarych panów. Jeden z nich, jadący w pierwszym samochodzie, widział Momo skręcającą w
ulicę z białymi domami, gdzie rozprzestrzeniało się owo osobliwe światło.
Kiedy jednak samochody dojechały do rogu, stało się coś nie- 10$ pojętego. Oto nie mogły
ruszyć dalej. Kierowcy naciskali pedał gazu, koła wyły, ale kręciły się w miejscu, zupełnie
tak, jakby stały na ruchomej taśmie, biegnącej z tą samą szybkością w przeciwnym kierunku.
I im prędzej auta jechały, tym wolniej posuwa-wały się naprzód. Kiedy szarzy panowie to
zauważyli, klnąc wyskoczyli z samochodów i próbowali na piechotę dogonić Momo, którą
jeszcze rozpoznawali z odległości. Biegli z wykrzywionymi twarzami, ale kiedy zmęczeni
musieli się zatrzymać, okazało się, ze przebyli zaledwie dziesięć metrów. A mała Momo
zniknęła tymczasem gdzieś daleko między śnieżnobiałymi domami.
- To koniec! - powiedział jeden z panów. - Wszystko na nic! Teraz nie ujmiemy jej już.
;'
- Nie pojmuję - odezwał się drugi - dlaczego nie mogliśmy ruszyć się z miejsca.
- Ja również tego nie rozumiem - odpowiedział pierwszy. - Pytanie tylko, czy będzie to
uznane jako okoliczność ła-
j: godząca zawodu, jaki zrobiliśmy. l, - Myśli pan, ze postawią nas przed sądem?
- No, na pewno nas nie pochwalą!
Wszyscy panowie z opuszczonymi głowami przysiedli na chłodnicach i zderzakach swoich
samochodów. Już przestali się śpieszyć.
Daleko, daleko stamtąd w labiryncie pustych, śnieżnobiałych
jj ulic i placów, Momo szła wciąż za żółwiem. I właśnie dlatego,
- że tak wolno szli, wydawało się, że ulice wyślizgują im się spod
nóg, a budynki przelatują obok. Żółw znowu skręcił za róg,
Momo poszła jego śladem - i stanęła zaskoczona. Nowa ulica
przedstawiała zupełnie inny widok niż tamte.
Była to raczej wąska uliczka. Domy, przytulone do siebie po prawej i po lewej stronie,
wyglądały jak pełne wdzięku pałace ze szkła, z mnóstwem wieżyczek, wykuszów i tarasów,
które od niepamiętnych czasów stały na dnie morza, a teraz nagle wynurzyły się, obwieszone
wodorostami i algami, obrośnięte muszlami i koralami. Całość mieniła się łagodnie
wszystkimi barwami masy perłowej.
Uliczka prowadziła do pojedynczego domu, stojącego w poprzek i zamykającego wyjście. W
środku domu widać było dużą zieloną bramę, artystycznie ozdobioną figurami.
1 09 Momo spojrzała na tabliczkę, znajdującą się tuz nad jej głową na ścianie domu. Była ona
z białego marmuru, a na niej widniał złotymi literami napis:
Uliczka Nigdy
Momo straciła tylko chwilę na rozejrzenie się i przeczytanie tej nazwy, jednak żółw juz
bardzo ją wyprzedził i był prawie u końca uliczki, przed ostatnim domem.
- Zaczekaj na mnie, żółwiu! - zawołała dziewczynka, ale, rzecz dziwna, nie słyszała
własnego głosu.
Żółw jednak usłyszał go, gdyż przystanął i obejrzał się. Momo chciała podejść do niego, ale,
kiedy weszła na uliczkę Nigdy, nagle wydało jej się, ze musi walczyć pod wodą z potężnym
prądem albo z silnym, a jednak niewyczuwalnym wiatrem, który swoimi porywami odrzucał
ją w tył. Zaparła się nogami, stając skośnie do tego dziwnego natarcia, i ledwo szła naprzód,
chwytając się występów muru, a chwilami pełzła na czworakach.
- Nie dam rady! - zawołała do żółwia, którego małą figurkę zobaczyła siedzącą na końcu
uliczki. - Pomóż mi!
Żółw powoli zawrócił. Kiedy znalazł się przed Momo, na jego pancerzu ukazała się rada: IDŹ
TYŁEM!
Momo spróbowała. Odwróciła się i zaczęła iść tyłem. Niespodziewanie udało jej się teraz
poruszać. Ale działo się z nią przy tym coś bardzo dziwnego. Kiedy bowiem szła tyłem,
zarazem myślała wstecz, czuła wstecz, jednym słowem - żyła wstecz!
Raptem potrąciła coś za sobą. Odwróciła się i stanęła przed domem stojącym w poprzek
uliczki. Przelękła się trochę, bo ozdobiona figurami brama z zielonego metalu wydawała jej
się teraz ogromna.
,,Czy uda mi się ją otworzyć?" - pomyślała niepewnie. Ale w tejże chwili oba potężne
skrzydła bramy same się rozwarły.
Momo zatrzymała się jeszcze chwilę, bo znowu dostrzegła nad drzwiami tabliczkę.
Podtrzymywał ją biały jednorożec, a napis na niej brzmiał:
Dom „Nigdzie"
Ponieważ Momo nie umiała prędko czytać, kiedy skończyła, skrzydła bramy zaczęły się już
powoli zamykać. Przemknęła jesz-sze między nimi pośpiesznie, a potężna brama zatrzasnęła
się za nią z cichym łoskotem.
Dziewczynka znalazła się w wysokiej, bardzo długiej galerii. Po obu jej stronach stali w
regularnych odstępach kamienni nadzy
mężczyźni i kobiety, jak gdyby podpierający sufit. Tajemniczej siły 110 pchającej wstecz nie
odczuwało się tu zupełnie.
Momo poszła długą galerią za pełznącym żółwiem. Na końcu zwierzątko stanęło przed
maleńkimi drzwiczkami, przez które Momo ledwo mogła przedostać się zgięta wpół.
JESTEŚMY NA MIEJSCU - zabłysnęły litery na pancerzu żółwia.
Momo przykucnęła i zobaczyła tuz przed sobą przytwierdzoną na drzwiczkach tabliczkę z
napisem:
Mistrz Secundus Minutius Hora
Dziewczynka wstrzymała oddech i zdecydowanym ruchem nacisnęła małą klamkę. Kiedy
drzwiczki otworzyły się, usłyszała z wewnątrz melodyjny chór tykania, szemrania i
dzwonienia. Ruszyła naprzód za żółwiem, a drzwiczki zatrzasnęły się za nimi.
Rozdział jedenasty
Kiedy źli robią
ze zła coś najlepszego
W szarym jak popiół świetle nie kończących się korytarzy i bocznych korytarzyków
przemykali agenci Kasy Oszczędności Czasu i podnieceni szeptem zwierzali sobie
najświeższą nowinę: zarząd zebrał się na nadzwyczajną naradę!
Jedni wnioskowali z tego, że istnieje największe niebezpieczeństwo. Inni znów twierdzili, że
widocznie otworzyły się nowe możliwości zyskiwania czasu.
W dużej sali konferencyjnej obradowali szarzy panowie z zarządu. Siedzieli jeden obok
drugiego przy wprost nieskończenie długim stole. Każdy z nich miał przy sobie, jak zawsze,
swoją ołowianoszarą teczkę i palił małe, szare cygaro. Zdjęli tylko okrągłe, sztywne
kapelusze i teraz okazało się, że wszyscy mają błyszczące jak lustro łysiny.
Jeżeli można w ogóle mówić o jakimś nastroju tych panów, byli oni w nastroju ponurym.
Przewodniczący wstał ze swego miejsca u górnego krańca stołu. Szmer rozmów ucichł i dwa
nieskończenie długie rzędy szarych twarzy zwróciły się ku niemu.
- Moi panowie - zaczął mówić - nasza sytuacja jest bardzo poważna. Czuję się zmuszony
niezwłocznie zapoznać was z przykrymi, ale nie dającymi się zmienić taktami.
Do pościgu za dziewczynką imieniem Momo użyliśmy niemal wszystkich agentów, jakich
mieliśmy do rozporządzenia. Pościg ten trwał w sumie sześć godzin, trzynaście minut i osiem
sekund. Wszyscy biorący w nim udział agenci musieli w tym czasie, niestety, zaniedbać
obowiązki będące właściwym celem ich istnienia, a mianowicie zyskiwanie czasu. Do tego
ubytku dochodzi jeszcze czas zużyty przez samych agentów na poszukiwania. Z tych dwóch
ujemnych pozycji wynika strata czasu, wynosząca według najdokładniejszych obliczeń trzy
miliardy siedemset trzydzieści osiem milionów dwieście pięćdziesiąt dziewięć tysięcy sto
czternaście sekund.
Moi panowie! Jest to więcej niż całe jedno życie ludzkie! Nie muszę chyba wyjaśniać, jakie
to ma dla nas znaczenie.
Mówca zrobił pauzę i szerokim gestem wskazał olbrzymie stało-
w przedniej ścianie sali, opatrzone wieloma zamkami 112 cyfrowymi.
- Nasze spichrze czasu, moi panowie - zawołał podniesionym głosem - nie są
niewyczerpane! Gdyby jeszcze ten pościg nam się opłacił! Jednakże mamy tu do czynienia z
całkowicie zmarnowanym czasem! Dziewczynka Momo zdołała nam ujść.
Moi panowie, drugi raz po prostu nie może nam się to zdarzyć. Kategorycznie więc
przeciwstawię się wszelkim dalszym tak kosztownym przedsięwzięciom. Musimy
oszczędzać, moi panowie, nie zaś marnotrawić czas! Proszę wziąć to pod uwagę we
wszystkich dalszych planach. Nie mam nic więcej do powiedzenia. Dziękuję.
Przewodniczący usiadł i zaczął wydmuchiwać kłęby dymu. W obu rzędach słuchaczy
szeptano z ożywieniem.
Teraz podniósł się mówca u drugiego końca długiego stołu i wszystkie twarze zwróciły się ku
niemu.
- Moi panowie - powiedział - wszystkim nam jednakowo leży na sercu pomyślność naszej
Kasy Oszczędności Czasu. Wydaje mi się jednak zupełnie zbyteczne, abyśmy niepokoili się
tą sprawą, a nawet robili z niej coś w rodzaju katastrofy. O niczym takim nie może być
mowy. Wszyscy wiemy, że nasze spichrze czasu kryją olbrzymie zapasy i nawet wielokrotnie
wyższa strata nie mogłaby stać się dla nas poważnym zagrożeniem. Czymże jest dla nas życie
jednego człowieka? Doprawdy, to po prostu błahostka!
Niemniej zgadzam się z naszym szanownym przewodniczącym, że coś takiego nie może nam
się powtórnie przytrafić. Jednakże przypadek tej dziewczynki jest absolutnie jednorazowy.
Nic podobnego dotychczas nigdy się jeszcze nie zdarzyło i jest rzeczą nieprawdopodobną,
żeby miało się kiedykolwiek powtórzyć.
Wreszcie pan przewodniczący słusznie nas zganił, że dziewczynka Momo nam uszła. Ale
czegóż więcej pragniemy, jak unieszkodliwienia tego dziecka? Otóż to właśnie osiągnęliśmy!
Dziewczynka zniknęła, uciekła z obszaru czasu! Pozbyliśmy się jej. Myślę, ze możemy być
zadowoleni z tego wyniku.
Mówca siadł uśmiechnięty i zadowolony z siebie. Z paru stron odezwały się słabe oklaski.
Teraz podniósł się trzeci mówca, siedzący w środku długiego stołu.
113 - Będę się streszczał - oświadczył ze ściągniętą grymasem twarzą. - Uspokajające słowa,
które usłyszeliśmy przed chwilą, uważam za nieodpowiedzialne. Ta dziewczynka nie jest
zwykłym dzieckiem. Wszyscy wiemy, że obdarzona jest przymiotami, które mogą być dla nas
i dla naszej sprawy wysoce niebezpieczne. To, że jej przypadek jest dotychczas jednorazowy,
bynajmniej nie dowodzi, że nie może się powtórzyć. Konieczna jest czujność! Nie wolno nam
oddawać się zadowoleniu, dopóki to dziecko nie znajdzie się w naszych rękach. Dopiero
wtedy będziemy pewni, że już nigdy nam nie zaszkodzi. Bo jeśli mogło ono opuścić obszar
czasu, może też każdej chwili do niego powrócić. I powróci!
Usiadł. Panowie z zarządu wciągnęli głowy w ramiona i siedzieli skuleni.
- Moi panowie - zabrał teraz głos czwarty mówca, siedzący naprzeciw trzeciego - wybaczcie
mi, ale muszę to powiedzieć zupełnie wyraźnie: ciągle omijamy najdrażliwszy temat. Musimy
spojrzeć prawdzie w oczy, a jest nią fakt, że wmieszały się w tę sprawę obce moce. Dokładnie
przeliczyłem wszystkie możliwości. Prawdopodobieństwo samodzielnego opuszczenia
obszaru czasu przez żywego człowieka przedstawia się jak 1:42 milionów. Inaczej mówiąc,
jest w praktyce niemożliwe.
W rzędach członków zarządu rozległ się szmer podnieconych głosów.
- Wszystko przemawia za tym - ciągnął mówca, kiedy znów zapadła cisza - że
dziewczynce imieniem Momo udzielono pomocy w ucieczce przed nami. Wszyscy wiecie,
kogo mam na myśli. Chodzi o owego tak zwanego mistrza Horę.
Kiedy padło to imię, większość szarych panów wzdrygnęła się, jak trafiona silnym ciosem,
inni zerwali się z miejsc i zaczęli wykrzykiwać, gorączkowo wymachując rękami.
- Moi panowie! - zawołał czwarty mówca szeroko rozkładając ramiona - bardzo proszę,
abyście się opanowali. Wiem równie dobrze jak wy wszyscy, że wymienienie tego imienia -
no, powiedzmy to po prostu - nie jest rzeczą stosowną. Ja sam musiałem się przemóc, ale
przecież chcemy i musimy jasno spojrzeć na tę sprawę! Jeżeli ów Tak Zwany pomógł
dziewczynce, to ma jakieś powody ku temu. A powody te - to chyba oczywiste - wymierzone
są przeciw nam. Krótko mówiąc, moi panowie, musimy się z tym liczyć, że ów Tak Zwany
nie tylko odeśle
ie w uuuaiKu uzorui je przeciw nam. będzie to dla nas śmiertelnym zagrożeniem. Musimy
więc być gotowi ofiarować czas życia jeszcze jednego człowieka albo i paru - nie, moi
panowie, musimy, jeżeli to potrzebne, postawić na kartę wszystko, powtarzam: wszystko! W
tym przypadku bowiem wszelkiego rodzaju skąpstwo mogłoby nas cholernie drogo
kosztować. Sądzę, że rozumiecie, co chcę przez to powiedzieć.
Wzburzenie szarych panów spotęgowało się, wykrzykiwali teraz jeden przez drugiego. Piąty
mówca wskoczył na krzesło i zaczął gwałtownie wymachiwać rękami.
- Cisza, proszę o ciszę! - wołał. - Mój przedmówca ograniczył się, niestety, do napomknięcia
o rozmaitych katastrofalnych możliwościach. Ale widocznie sam nie wie, jak możemy im
zaradzić! Mówi, że musimy być gotowi do wszelkich ofiar, dobrze! Musimy zdecydować się
na wszystko - no, dobrze! Nie powinniśmy obchodzić się oszczędnie z naszymi zapasami -
no, dobrze. Ale są to przecież tylko puste słowa! Niech nam powie, co naprawdę możemy
zrobić! Nikt z nas nie wie, w co ów Tak Zwany uzbroi Momo przeciw nam! Staniemy w
obliczu zupełnie nie znanego nam niebezpieczeństwa. Oto problem wymagający rozwiązania!
W sali zgiełk urósł do rozmiarów tumultu. Zebrani krzyczeli, niektórzy bili pięściami w stół,
inni zakryli twarze rękami, wszystkich ogarnęła panika.
Z trudem udało się szóstemu mówcy zabrać głos.
- Ależ panowie - powtarzał uspokajająco, dopóki nie przywrócił ciszy - ależ panowie,
proszę was o zachowanie chłodnego rozsądku. Jest to obecnie najważniejsze. Przypuśćmy, że
dziewczynka wróci od Tak Zwanego, uzbrojona tak czy inaczej, wówczas nie będziemy
przecież musieli osobiście stawać do walki. My sami nie najlepiej nadajemy się do takiego
spotkania, jak nam tego w sposób dosadny dowiódł smutny los obróconego w nicość agenta
BLW/553/c. Ale nie jest to w ogóle potrzebne. Mamy dosyć popleczników wśród ludzi!
Jeżeli użyjemy ich w sposób zręczny i nie zwracający niczyjej uwagi, będziemy mogli
pozbyć się dziewczynki Momo i związanego z nią niebezpieczeństwa nie ujawniając się sami.
Takie postępowanie byłoby oszczędne, bezpieczne i niewątpliwie skuteczne.
Zgromadzeni członkowie zarządu głęboko odetchnęli. Projekt ten przemówił wszystkim do
przekonania. Zapewne zostałby też
114
115 natychmiast przyjęty, gdyby nie poprosił o głos siódmy mówca, siedzący u górnego
końca stołu.
- Moi panowie - zaczął - zastanawiamy się wciąż nad tym, w jaki sposób moglibyśmy
pozbyć się tej dziewczynki. Wyznajmy, że skłania nas do tego strach. Ale strach jest złym
doradcą, moi panowie. Mnie bowiem wydaje się, że w ten sposób stracilibyśmy wielką, ba,
jednorazową okazję. Przysłowie mówi: jeśli kogoś nie można pokonać, trzeba zrobić z niego
przyjaciela. Otóż dlaczego nie próbujemy przeciągnąć tej dziewczynki na naszą stronę?
- Uwaga, uwaga! - zawołało parę głosów. - Prosimy nam to dokładniej wyjaśnić!
- Jasne jest - ciągnął mówca - że to dziecko znalazło drogę do Tak Zwanego, drogę, której od
początku na próżno szukaliśmy! Dziecko mogłoby więc zapewne odnaleźć tę drogę znowu
każdej chwili, mogłoby nas nią zaprowadzić! Wtedy moglibyśmy we właściwy nam sposób
przeprowadzić pertraktacje z Tak Zwanym. Jestem przekonany, że szybko dalibyśmy sobie z
nim radę. A kiedy usadowimy się tam, gdzie chcemy, nie będziemy już musieli skrzętnie i
uciążliwie zbierać godzin, minut i sekund, nie, zdobędziemy za jednym zamachem cały czas
wszystkich ludzi! A ten, kto posiada czas ludzi, ma nieograniczoną władzę! Moi panowie,
pomyślcie tylko, znaleźlibyśmy się u celu! I wykorzystalibyśmy do tego dziewczynkę Momo,
którą pragniecie usunąć!
W sali zapadła głucha cisza.
- Ale pan wie przecież - zawołał ktoś - że Momo nie można okłamać! Niech pan tylko
pomyśli o agencie BLW/553/c! Każdy z nas podzieliłby jego los!
- A kto mówi o kłamstwach? - odpowiedział mówca.- Oczywiście przedłożymy jej otwarcie
nasz plan.
- Wtedy - zawołał ktoś, gwałtownie gestykulując - nie zgodzi się współdziałać z nami! To nie
do pomyślenia!
- Nie byłbym tego taki pewny, mój drogi - wtrącił się do dyskusji dziewiąty mówca. -
Musielibyśmy naturalnie zaoferować jej coś, co by ją znęciło. Myślę na przykład o obietnicy
dania jej tyle czasu, ile tylko zapragnie...
- Obietnicy - zawołał inny - której oczywiście nie dotrzymalibyśmy!
- Oczywiście dotrzymalibyśmy jej! - odparł dziewiąty
mówca z lodowatym uśmiechem. - Bo jeżeli nie mielibyśmy 116 wobec niej uczciwych
zamiarów, ona to wyczuje.
- Nie, nie! - zawołał przewodniczący uderzając ręką w stół. - Na to nie mogę
pozwolić! Jeżeli naprawdę dalibyśmy jej tyle czasu, ile zechce, kosztowałoby to nas majątek!
- Chyba nie - uspokajał go mówca. - Ile może wydać jedno dziecko? Pewno, że byłaby to
stała niewielka strata, ale proszę wziąć pod uwagę, co w zamian dostaniemy! Czas wszystkich
ludzi! Tę niewielką ilość, jaką mogłaby zużyć Momo, musielibyśmy zaksięgować na koncie
kosztów. Moi panowie, zastanówcie się nad olbrzymimi korzyściami!
Mówca usiadł i wszyscy zamyślili się nad korzyściami.
- A jednak - odezwał się wreszcie szósty mówca - to niemożliwe.
- Dlaczego?
- Z tego prostego powodu, że Momo, niestety, ma już i tak tyle czasu, ile tylko zechce. Nie
ma sensu przekupywać jej tym, co ma aż w nadmiarze.
- W takim razie musimy jej to najpierw zabrać - odpowiedział dziewiąty mówca.
- Ach, mój drogi - odezwał się zmęczony przewodniczący - kręcimy się ciągle w kółko.
Przecież nie możemy dobrać się do niej. Właśnie o to chodzi.
Westchnienie zawodu przebiegło oba długie rzędy szarych panów.
- Za pańskim pozwoleniem, miałbym pewną propozycję - zgłosił się dziewiąty mówca.
- Udzielam panu głosu - powiedział przewodniczący. Mówca złożył mu lekki ukłon i zaczął:
- Ta dziewczynka jest zdana na swoich przyjaciół. Lubi poświęcać czas innym. Ale
zastanówmy się, co stałoby się z nią, gdyby po prostu nie było nikogo, kto dzieliłby z nią jej
czas?
Ponieważ dziewczynka dobrowolnie nie poprze naszych planów, musimy skupić naszą
działalność na jej przyjaciołach. - Wyciągnął z teczki segregator i otworzył go. - Chodzi tu
przede wszystkim o niejakich Beppa Zamiatacza Ulic i Gigiego Oprowa-dzacza. Poza tym
mam tu jeszcze dość długą listę dzieci, które regularnie odwiedzają tę dziewczynkę. Jak
widzicie, moi panowie, to nic takiego wielkiego!
Po prostu odciągniemy od niej wszystkie te osoby, tak żeby nie
117 mogła ich widywać. I wtedy biedna mała Momo zostanie zupełnie osamotniona. Jakie
znaczenie będzie miał dla niej jej czas? Stanie się ciężarem, a nawet przekleństwem! Prędzej
czy później nie będzie tego mogła znieść. A wtedy, moi panowie, znajdziemy się na miejscu i
postawimy jej nasze warunki. Gotów jestem postawić tysiąc lat przeciw jednej dziesiątej
sekundy, że wskaże nam wiadomą drogę, aby tylko odzyskać swoich przyjaciół. Szarzy
panowie, jeszcze przed chwilą tak przygnębieni, podnieśli głowy. Na ich wargach pojawił się
tryumfujący, cienki jak ostrze noża uśmiech. Zaczęli bić brawo, a echo ich oklasków
rozlegało się w nieskończenie długich korytarzach i bocznych korytarzykach, jakby gdzieś
runęła lawina.
•-•?? Wł.> ? fiDyi?OV0
: ? -.-??? !j.>-:fi.O)i .ri;<-^of,
.d.of.i
•? •'''-• iv bo :/.v ,<Hv8 ?
?•?-: VJf! Ju.j .y ihy-

Rozdział dwunasty Momo przybywa tam, skąd pochodzi czas


Momo stała w największej sali, jaką kiedykolwiek widziała. Sala ta była większa od
najogromniejszego kościoła i najobszerniejszej hali dworcowej. Potężne filary podpierały
sufit, którego raczej można się było domyślać wysoko w górze niż go dojrzeć. Okien w ogóle
nie było. Złote światło, delikatnie rozjaśniające to olbrzymie pomieszczenie, dawały wszędzie
poustawiane niezliczone świece, których płomyki były tak nieruchome, jakby je wymalowano
lśniącymi farbami i jakby promieniowały nie pochłaniając wosku.
Tysiączne odgłosy szemrania, tykania, dzwonienia i terkotania, które doszły uszu Momo,
kiedy tu weszła, pochodziły od niezliczonych zegarów wszelkich możliwych kształtów i
wielkości. Stały one i leżały na długich stołach, w szklanych witrynach, na złotych konsolach
pod ścianami i nieskończenie długich regałach.
Były wśród nich miniaturowe zegareczki kieszonkowe, ozdobione drogocennymi
kamieniami, zwykłe blaszane budziki, klepsydry, kuranty z tańczącymi laleczkami, zegary
słoneczne, drewniane i kamienne, i szklane, i zegary poruszane szemrzącymi strumyczkami
wody. Na ścianach wisiały wszelkiego rodzaju zegary z kukułkami, inne z ciężarkami lub
wahadłami, niektóre z nich szły wolno i poważnie, w innych maleńkie wahadełka trzepotały
się pracowicie. Na wysokości pierwszego piętra biegła dokoła całej sali galeria, na którą
wiodły kręcone schody. Wyżej znajdowała się druga galeria, a nad nią jeszcze jedna i jeszcze
jedna. I wszędzie wisiały, leżały i stały zegary. Były też kuliste zegary pokazujące czas w
każdym punkcie Ziemi oraz małe i duże planetaria ze słońcem, księżycem i gwiazdami.
Pośrodku sali wyrastał cały las stojących zegarów, można by rzec, dziewicza puszcza
zegarów, poczynając od zwykłych, pokojowych, a kończąc na prawdziwych zegarach
wieżowych.
Nieustannie dźwięczał gdzieś dzwonek albo grał kurant, bo każdy z zegarów wskazywał inną
godzinę.
Nie był to jednak jakiś nieprzyjemny hałas, lecz jednostajny, melodyjny szmer, jak latem w
lesie.
119 Momo szła dokoła, oglądając szeroko otwartymi oczami wszystkie te osobliwości.
Stanęła właśnie przed bogato zdobionym zegarem kurantowym, na którym dwie maleńkie
figurki pani i pana podawały sobie ręce do tańca. Właśnie chciała szturchnąć je lekko palcem,
aby zobaczyć, czy zaczną się poruszać, kiedy nagle usłyszała miły głos mówiący:
- Ach, więc wróciłaś, Kasjopejo! Nie przyprowadziłaś do mnie małej Momo?
Dziewczynka odwróciła się i w uliczce między stojącymi zegarami ujrzała wytwornego
starszego mężczyznę o srebrnosiwych włosach, który pochylał się do siedzącego przed nim
żółwia. Pan - ten miał na sobie długi, haftowany złotem frak, jedwabne niebieskie spodnie do
kolan, białe pończochy i pantofle z dużymi, złotymi klamrami. U przegubów rąk i u szyi
wyglądały spod fraka koronki, zaś srebrne włosy mężczyzny były na tyle głowy splecione w
mały warkoczyk. Momo nigdy jeszcze nie widziała takiego stroju, ale ktoś mądrzejszy niż
ona od razu poznałby, że jest to moda sprzed dwustu lat.
- Co mówisz? - spytał stary pan, wciąż jeszcze pochylony ; nad żółwiem. -Jest już tutaj?
Gdzież ona?
Nałożył małe okulary, podobne do tych, jakie nosił stary Beppo, ale w złotej oprawie, i
rozejrzał się dokoła.
- Tu jestem! -zawołała Momo.
Stary pan skierował się ku niej radośnie uśmiechnięty, z szeroko otwartymi ramionami. A
kiedy tak szedł, Momo wydawało się, że z każdym krokiem młodnieje. Kiedy wreszcie stanął
przed nią, ujął jej ręce i serdecznie nimi potrząsał, wyglądał niemal, jakby nie był starszy od
niej.
- Witaj! - zawołał uradowany. - Witam cię serdecznie w domu „Nigdzie". Pozwól, że ci
się przedstawię, mała Momo. Jestem mistrz Hora, Secundus Minutius Hora.
- Naprawdę oczekiwałeś mnie? - spytała Momo zdziwiona.
- Ależ naturalnie! Wysłałem do ciebie przecież mojego żółwia Kasjopeję, żeby cię tu
przyprowadził.
Wyciągnął z kieszonki kamizelki płaski, wysadzany diamentami zegarek i nacisnął sprężynkę
otwierającą wieczko.
- Przyszłaś nawet niezwykle punktualnie - stwierdził z uśmiechem, pokazując
dziewczynce zegarek.
Momo zobaczyła, że na tarczy nie ma ani wskazówek.
,- V
ani cyfr, lecz tylko dwie cieniutkie spiralki, umieszczone w przeciwnych kierunkach i
obracające się powoli. W miejscach przecięcia linii zapalały się od czasu do czasu maleńkie
punkciki.
- To jest zegarek gwiezdnego czasu. Wskazuje bezbłędnie rzadkie gwiezdne godziny i
właśnie teraz zaczęła się jedna z nich.
- A co to jest gwiezdna godzina? - spytała Momo.
- Otóż czasem w biegu świata zdarzają się szczególne chwile - tłumaczył mistrz Hora -
kiedy okazuje się, że wszystkie rzeczy i istoty, aż do najdalszych gwiazd, w sposób zupełnie
niezwykły współdziałają, tak że może stać się coś, co ani przedtem, ani potem nie byłoby
możliwe. Niestety, ludzie na ogół nie umieją z tego korzystać i dlatego gwiezdne godziny
często mijają nie zauważone. Ale jeśli znajdzie się ktoś, kto je rozpozna, wówczas na świecie
dzieją się wielkie rzeczy.
- Może potrzebny jest do tego właśnie taki zegar - zauważyła Momo.
Mistrz Hora z uśmiechem potrząsnął głową.
- Sam zegar nie przydałby się nikomu. Trzeba znać się na nim.
Zamknął wieczko zegarka i schował go z powrotem do kieszonki kamizelki. Kiedy dostrzegł
zdziwione spojrzenie Momo, która przyglądała się jego strojowi, zamyślony rzucił wzrokiem
po sobie, zmarszczył czoło i powiedział:
- Och, ale ja, zdaje mi się, spóźniłem się trochę - chodzi mi o modę. Jakaż to nieuwaga z
mojej strony! Zaraz się poprawię.
Prztyknął palcami i już miał na sobie surdut ze stojącym kołnierzem.
- Czy tak lepiej? - zapytał z powątpiewaniem. Ale kiedy zobaczył dopiero teraz naprawdę
zdumiony wyraz twarzy Momo, zawołał: - Ach, oczywiście, że nie! Co mi też przyszło do
głowy!
Znów prztyknął palcami i już ubrany był w strój, jakiego ani Momo, ani nikt inny nigdy
jeszcze nie widział; była to bowiem moda, jaka miała panować dopiero za sto lat.
- I to nie? - dopytywał się. - Na Oriona, przecież muszę w końcu trafić! Poczekaj, spróbuję
jeszcze raz.
122
1 23 Prztyknął palcami po raz trzeci i wreszcie ukazał się w zwykłym garniturze, jaki się
dziś nosi.
- Tak jest dobrze, prawda? - powiedział mrugając do Momo. - Mam nadzieję, że nie
przestraszyłem cię. To był tylko żarcik z mojej strony. Ale teraz pozwól, że przede wszystkim
zaproszę cię do stołu, drogie dziecko. Śniadanie gotowe. Masz przecież za sobą
długą drogę i myślę, że będzie ci smakowało.
Wziął dziewczynkę za rękę i wprowadził ją do dziewiczego lasu zegarowego. Żółw ruszył za
nimi, pozostając nieco w tyle. Dróżka wiła się jak w labiryncie, wreszcie jednak doprowadziła
ich do niewielkiego pokoiku, utworzonego przez tylne ściany ogromnych zegarów. W jednym
z rogów stał stolik o wygiętych nóżkach i delikatna kanapka z odpowiednimi wyściełanymi
krzesełkami. I tutaj także wszystko oświetlał złoty blask nieruchomych płomyków świec.
Na stoliczku czekały brzuchaty złoty dzbanek, dwie małe filiżanki, talerzyki, łyżeczki i
nożyki, wszystko szczerozłote. W koszyczku leżały złotobrunatne, chrupiące bułeczki, jedna
miseczka była pełna złotożółtego masła, druga zaś miodu, wyglądającego jak roztopione
złoto. Mistrz Hora nalał z brzuchatego dzbanka czekoladę do obu filiżanek i z zapraszającym
ruchem dłoni powiedział:
- Proszę, mój mały gościu, zabieraj się do jedzenia! Momo nie dała sobie tego dwa razy
powtarzać. Nawet nie
wiedziała, że bywa czekolada, którą można pić. Bułeczki posmarowane masłem i miodem
należały także do rzadkości w jej życiu. I tak wybornych jak te nigdy jeszcze nie jadła. Była
więc całkowicie pochłonięta śniadaniem i rozkoszowała się nim z wypchanymi policzkami,
nie myśląc o niczym innym. Rzecz dziwna, w miarę jak jadła, ustępowało jej zmęczenie,
czuła się świeża i rześka, mimo że w nocy nie spała ani przez chwilę. Im dłużej jadła, tym
bardziej jej wszystko smakowało. Miała wrażenie, że mogłaby tak jeść jeszcze długie dni.
Mistrz Hora przyglądał jej się życzliwie i taktownie nie przeszkadzał jej rozmową. Rozumiał,
że jego gość zaspokaja wieloletni głód. I może z tego powodu, gdy się tak przyglądał Momo,
coraz bardziej się starzał, aż wreszcie stał się z powrotem siwym panem. Kiedy zauważył, że
Momo nie bardzo sobie radzi z nożem, posma-
rował bułeczki i położył je na talerzyku dziewczynki. Sam jadł 124 niewiele, można by
powiedzieć, tylko do towarzystwa.
Wreszcie jednak Momo poczuła się syta. Wypijając resztkę czekolady, badawczo przyglądała
się gospodarzowi sponad brzegu złotej filiżanki i zaczęła się zastanawiać, kim też on mógł
być. Naturalnie, zauważyła, że nie jest zwykłym człowiekiem, ale dotychczas nie wiedziała o
nim nic oprócz tego, jak się nazywa.
- Dlaczego kazałeś żółwiowi, żeby mnie tu przyprowadził ? - spytała odstawiając filiżankę.
- Aby chronić cię przed szarymi panami - odparł poważnie mistrz Hora. - Oni szukają cię
wszędzie i tylko tu u mnie jesteś bezpieczna.
- Chcą mi zrobić coś złego? - dopytywała się Momo z lękiem.
- Tak, dziecko - westchnął mistrz Hora -- można by tak powiedzieć.
- Dlaczego ? - spytała Momo.
- Boją się ciebie - wyjaśnił mistrz Hora - bo wyrządziłaś im coś, co jest dla nich najgorsze.
- Nic im nie zrobiłam - powiedziała Momo.
- Owszem. Jednego z nich doprowadziłaś do tego, że się zdradził. I opowiedziałaś o tym
swoim przyjaciołom. Chcieliście nawet wyjawić wszystkim ludziom prawdę o szarych
panach. Myślisz, że to nie dość, aby zrobić sobie z nich śmiertelnych wrogów ?
- Ale przecież żółw i ja przeszliśmy przez całe miasto - zauważyła Momo. - Jeśli mnie
wszędzie szukają, to mogli mnie łatwo schwytać. W dodatku szliśmy bardzo powoli.
Mistrz Hora wziął na kolana żółwia, który usadowił się znów u jego stóp, i podrapał go w
szyję.
- Jak myślisz, Kasjopejo? - spytał z uśmiechem. - Mogliby was schwytać?
Na pancerzu żółwia ukazały się litery: NIGDY!, i błyskały wesoło, po prostu wydawało się,
że słychać chichot.
- Kasjopeja - wyjaśnił mistrz Hora - umie trochę przewidywać przyszłość. Nie na długo, ale
bądź co bądź na jakieś pół godziny naprzód.
DOKŁADNIE! - ukazały się litery na pancerzu.
- Przepraszam - poprawił się mistrz Hora - dokładnie na
1 25 pół godziny naprzód. Tak więc wie na pewno, co nastąpi w ciągu najbliższej pół
godziny. A zatem oczywiście i to, czy na przykład spotka szarych panów, czy nie.
- Ach - powiedziała zdumiona Momo - jakież to praktyczne! I jeżeli wie z góry, że tam i tam
spotka szarych panów, to po prostu wybiera inną drogę?
- Nie - odparł mistrz Hora - takie proste to, niestety, nie jest. Nie może zmienić tego, o czym
wie z góry, bo przecież wie tylko to, co rzeczywiście się stanie. Gdyby więc wiedziała, że tam
a tam spotka szarych panów, to spotkałaby ich rzeczywiście. Nie mogłaby nic na to poradzić.
- Nie rozumiem - westchnęła Momo trochę rozczarowana. - W takim razie nia ma żadnego
pożytku z tego, że wie się coś z góry.
- Czasem ma się pożytek - wyjaśnił mistrz Hora. - Na przykład w tym przypadku
wiedziała, że pójdzie pewną drogą i nie spotka szarych panów. Nie sądzisz, że to już coś
warte ?
Momo milczała. Myśli jej splątały się jak nić z rozwiniętego kłębka.
- Wracając jednak do ciebie i twoich przyjaciół - ciągnął mistrz Hora - muszę powiedzieć ci
komplement. Wasze plakaty i napisy wywarły na mnie głębokie wrażenie.
- Czytałeś je? - spytała uradowana Momo.
- Wszystkie - odpowiedział mistrz Hora - i słowo po słowie!
- Niestety - wybąkała Momo - zdaje się, że poza tobą nikt ich nie czytał.
Mistrz Hora z ubolewaniem pokiwał głową.
- Tak, niestety. O to postarali się już szarzy panowie.
- Znasz ich dobrze? - spytała Momo. Mistrz Hora znowu pokiwał głową i westchnął.
- Znam ich i oni mnie znają.
Momo nie bardzo wiedziała, co sądzić o tej odpowiedzi.
- Często bywałeś u nich?
- Nigdy jeszcze u nich nie byłem. Nie opuszczam domu „Nigdzie".
- Ale szarzy panowie odwiedzają cię czasem? Mistrz Hora uśmiechnął się.
ti
- Nie ma obawy, mała Momo. Nie mogą tu przyjść. Nawet 126 gdyby znali drogę aż do
uliczki Nigdy. Ale jej nie znają.
Momo zastanawiała się chwilę. Wprawdzie odpowiedź mistrza Hory uspokoiła ją, ale chętnie
dowiedziałaby się o nim czegoś więcej.
- A skąd ty właściwie wiesz wszystko - zaczęła znowu pytać - o naszych plakatach i o
szarych panach?
- Nieustannie obserwowałem szarych panów i wszystko, co ich dotyczy - wyjaśnił mistrz
Hora. - Dlatego obserwowałem również ciebie i twoich przyjaciół.
- Przecież nigdy nie wychodzisz z domu?
- To zbyteczne - powiedział mistrz Hora, znów wyraźnie młodniejąc. - Mam moje
wszystkowidzące okulary.
Zdjął z nosa małe złote okulary i podał je Momo.
- Chcesz spojrzeć przez nie?
Momo nałożyła okulary, zamrugała, zrobiła zeza i powiedziała:
- Nie mogę nic rozpoznać.
Widziała bowiem tylko wirujące barwne plamy, światła i cienie. Zaczęło jej się od tego kręcić
w głowie.
- Tak - usłyszała głos mistrza Hory - z początku dzieje się to z każdym. Nie tak łatwo jest
patrzeć przez wszystkowidzące okulary. Ale zaraz się przyzwyczaisz.
Mistrz Hora podniósł się, stanął za krzesłem Momo i delikatnie położył obie ręce na oprawce
okularów. I od razu obraz zrobił się wyraźny.
Momo zobaczyła najpierw grupę szarych panów z trzema samochodami na krańcu części
miasta z ową niezwykłą poświatą. Właśnie usiłowali popchnąć w tył swoje samochody.
Potem spojrzała dalej i zobaczyła na ulicach miasta inne grupy szarych panów, którzy
gestykulując ze wzburzeniem rozmawiali i wydawało się, że podają sobie z ust do ust jakąś
wiadomość.
- Mówią o tobie - wyjaśnił mistrz Hora - nie mogą pojąć, w jaki sposób im umknęłaś.
- Dlaczego oni mają takie szare twarze? - dowiadywała się Momo, nie przestając patrzeć.
- Bo czerpią siły żywotne z czegoś martwego - odparł mistrz Hora. - Wiesz przecież, że ich
egzystencja opiera się na czasie życia ludzi. Ale ten czas dosłownie obumiera, kiedy zostaje
1 27 oderwany od prawowitego właściciela. Bo każdy człowiek ma swój czas. I czas ten żyje,
tylko dopóki naprawdę, należy do tego człowieka.
- To szarzy panowie wcale nie są ludźmi? ..
- Nie, przybrali tylko ich postać. . ,»,><>
- A czym są w takim razie? *?' ,.
- W rzeczywistości są niczym. ? - ?
- A skąd się biorą?
- Powstają dlatego, że ludzie im to umożliwiają. To wystarcza, aby powstawali. A teraz
ludzie pozwalają jeszcze, aby szarzy panowie ich opanowali. I to także wystarcza, aby ich
opanowali.
- A jak nie będą już mogli kraść czasu?
- To będą musieli powrócić do nicości, z której przybyli. Mistrz Hora odebrał Momo
okulary i schował je do kieszeni.
- Niestety - ciągnął po chwili - mają jeszcze wielu popleczników wśród ludzi. W tym tkwi
całe zło.
- Ja - powiedziała Momo z decyzją w głosie - nikomu nie pozwolę zabrać sobie czasu!
- Mam nadzieję -- odpowiedział mistrz Hora. - Chodź, Momo, pokażę ci moje zbiory.
Teraz znów wyglądał jak stary człowiek.
Wziął Momo za rękę i zaprowadził ją do dużej sali. Pokazywał jej rozmaite zegary, nakręcał
kuranty, tłumaczył jej budowę planetariów i znów odmłodniał widząc radość małego gościa z
oglądania tych cudów.
- Lubisz rozwiązywać zagadki? -- spytał mimochodem, kiedy szli dalej.
- O tak, bardzo lubię - wykrzyknęła Momo. - Znasz jakąś?
-- Tak - odparł mistrz Hora, patrząc z uśmiechem na Momo - ale to bardzo trudna zagadka.
Niewielu umie ją rozwiązać.
- To dobrze - powiedziała Momo. - Zapamiętam ją sobie i później powtórzę moim
przyjaciołom.
- Ciekaw jestem, czy ją odgadniesz - powiedział mistrz Hora. Słuchaj uważnie:
Jest jeden dom, mieszkańców trzech, to bracia pełni różnych cech.
oy ich rozpoznać jednak kłopot maty - 128
każdy podobny do dwóch pozostałych.
Pierwszego nie ma, nadejdzie, jest tuż.
Drugiego nie ma, z domu wyszedł już.
Jest brat najmniejszy, niezbędny dlatego.
że ci dwaj istnieć nie mogą bez niego.
A gdy brat pierwszy w drugiego się zmienia,
trzeciemu daje prawo do istnienia.
Kiedy na niego spojrzeć by/byś rad,
patrzysz: jest inny - z tamtych jeden brat.
Że mi odpowiesz, cieszę się nadzieją,
czy jest brat jeden, dwóch, czy nie istnieją.
Zgadnąć imiona, drogie dziecko, chciej.
to są potężni przecież władcy trzej.
Rządzą królestwem wielkim, no i w tym
są jednakowi, że sami są nim.*
Mistrz Hora patrzył na Momo i kiwaniem głową podsycał jej zapał. Momo uważnie słuchała.
Miała znakomitą pamięć, powtórzyła więc powoli całą zagadkę słowo po słowie.
- Uf! - westchnęła.-To rzeczywiście trudna zagadka. Nie mam pojęcia, co znaczy. I w
ogóle nie wiem, od czego zacząć.
- Spróbuj! -zachęcił ją mistrz Hora.
Momo wymruczała jeszcze raz pod nosem całą zagadkę. Potrząsnęła głową.
- Nie wiem - wyznała.
Tymczasem żółw podszedł bliżej. Usiadł obok mistrza Hory i uważnie spoglądał na Momo.
- No, Kasjopejo - powiedział jego pan - wiesz przecież wszystko na pół godziny
naprzód. Czy Momo rozwiąże zagadkę?
TAK! - ukazały się litery na pancerzu Kasjopeji.
- Widzisz - zwrócił się mistrz Hora do Momo - rozwiążesz zagadkę. Kasjopeja nigdy się nie
myli.
Momo zmarszczyła czoło i znowu zaczęła się namyślać. Jacy to trzej bracia mieszkają w
jednym domu ? Jasne było, że nie chodzi tu o ludzi. We wszystkich zagadkach braćmi były
zawsze
* Przekład Aliny Golębiowskiej
1 29 pestki jabłka albo zęby, albo coś takiego, w każdym razie coś jednakowego. Ale ta
zagadka mówiła o trzech braciach, w jakiś sposób zamieniających się jeden w drugiego. Co
się tak zamienia w coś innego? Momo rozejrzała się. Wokół niej stały na przykład świece z
nieruchomymi płomykami. Wosk zamieniał się pod wpływem płomyka w światło. Tak, to
byli trzej bracia. Ale coś się nie zgadzało, że byli tu wszyscy trzej naraz. A dwóch z nich
miało nie być. A może chodzi o coś takiego jak kwiat, owoc i nasiono? Tak, to już bardziej by
się zgadzało. Nasionko było najmniejsze z tych trzech rzeczy. I kiedy ono było, tamtych
dwóch nie było. I bez niego nie istniały pozostałe dwie rzeczy. A jednak to także się nie
zgadza! Bo na nasionko można było przecież patrzeć. A zagadka mówiła, że „Kiedy na niego
spojrzeć byłbyś rad, patrzysz: jest inny-z tamtych jeden brat".
Myśli Momo błądziły w tym labiryncie. Nie mogła w żaden sposób znaleźć śladu, który
zaprowadziłby ją dalej. Ale Kasjopeja powiedziała przecież, ze Momo rozwiąże zagadkę.
Zaczęła więc znowu cichutko powtarzać wierszyk od początku.
Kiedy doszła do słów: „Pierwszego nie ma, nadejdzie, jest tuż", zauważyła mrugnięcie
żółwia. Na jego pancerzu ukazały się słowa: TO, O CZYM JA WIEM ! - i zaraz zgasły.
- Cicho, Kasjopejo!-powiedział mistrz Hora powstrzymując uśmiech, chociaż nie patrzał
na żółwia. - Nie podpowiadaj! Momo sama zgadnie.
Ale Momo oczywiście przeczytała słowa na pancerzu żółwia i zaczęła się teraz zastanawiać,
co one mogły znaczyć. Co Kasjopeja wiedziała ? Wiedziała, że Momo rozwiąże zagadkę. Ale
z tego nic nie wynikało.
Co jeszcze wiedziała Kasjopeja? Wiedziała wszystko, co się stanie. Wiedziała...
- Przyszłość! -wykrzyknęła Momo. -„Pierwszego nie ma, nadejdzie, jest tuz" -to jest
przyszłość!
Mistrz Hora potaknął ruchem głowy.
- A „drugiego-ciągnęła Momo - nie ma, z domu wyszedł już..." to przeszłość!
Mistrz Hora znowu kiwnął głową i uśmiechnął się zadowolony.
- Ale teraz - powiedziała Momo zamyślona - teraz przychodzi najtrudniejsze. Kim
jest ten trzeci? „Jest brat najmniejszy niezbędny dlatego, że ci dwaj istnieć nie mogą bez
niego".
9 - Momo
Zastanowiła się i nagle zawołała:
- To „teraz"! Ta chwila! Przeszłość to chwile, które minęły, a przyszłość te, które nadejdą!
Więc nie byłoby ani przeszłości, ani przyszłości, gdyby nie było teraźniejszości. To się
zgadza!
Momo aż się zarumieniła z podniecenia.
- Ale co znaczy dalszy ciąg?: „A gdy brat pierwszy w drugiego się zmienia, trzeciemu daje
prawo do istnienia"... To znaczy, że teraźniejszość istnieje tylko dlatego, że przyszłość
zamienia się w przeszłość ! - spojrzała zdziwiona na mistrza Horę. - Zgadza się! Nigdy
jeszcze nie pomyślałam o tym. Ale w takim razie ta chwila właściwie nie istnieje, tylko
przeszłość i przyszłość? Bo na przykład teraz, ta chwila - kiedy o niej mówię, jest już
przeszłością! Ach, teraz rozumiem, co to znaczy: „Kiedy na niego spojrzeć byłbyś rad,
patrzysz: jest inny - z tamtych jeden brat". I teraz rozumiem także resztę, bo można myśleć,
że istnieje w ogóle tylko jeden z trzech braci, a mianowicie teraźniejszość, albo tylko
przeszłość i przyszłość. Albo żaden z nich, bo każdy istnieje tylko wtedy, kiedy istnieją także
pozostali! Doprawdy może się od tego zakręcić w głowie!
- Ale to jeszcze nie koniec zagadki - powiedział mistrz Hora. - Czym jest wielkie królestwo,
którym rządzą wszyscy trzej bracia, a zarazem sami nim są?
Momo spojrzała na niego bezradnie. Co to mogło znaczyć? Czym były przeszłość,
teraźniejszość i przyszłość, wszystkie razem ?
Rozejrzała się po ogromnej sali. Wzrok jej błądził po tysiącach zegarów i nagle zabłysły jej
oczy.
- Czas! - zawołała klaszcząc w ręce. - Tak, to czas! To czas!
I aż podskoczyła parę razy z radości.
- No, a teraz powiedz mi jeszcze, co to za dom, w którym mieszkają trzej bracia.-domagał się
mistrz Hora.
- To jest świat! - odparła Momo.
-- Brawo! - zawołał mistrz Hora i teraz on także zaklaskał w dłonie. - Winszuję ci, Momo!
Umiesz rozwiązywać zagadki ! Naprawdę sprawiłaś mi radość!
- I sobie także - odpowiedziała Momo, trochę dziwiąc się w duchu, że mistrz Hora tak się
cieszy rozwiązaniem przez nią zagadki.
130
131 Szli dalej przez salę zegarową, a mistrz Hora pokazywał dziewczynce inne osobliwości,
ale ona wciąż jeszcze była myślami przy zagadce.
- Powiedz mi - spytała wreszcie - czym jest właściwie czas?
- Przecież właśnie sama do tego doszłaś - odparł mistrz Hora.
- Nie - tłumaczyła Momo - sam czas musi być czymś. Przecież istnieje. Czym jest w
rzeczywistości ?
- Byłoby dobrze, gdybyś i na to sama znalazła odpowiedź. Momo długo się zastanawiała.
- Czas istnieje - mruczała zatopiona w myślach. - To pewne. Ale nie można go dotknąć.
Ani zatrzymać. Może jest czymś takim jak powietrze? Ale jest też czymś, co ciągle mija. A
więc musi skądś przychodzić. Może jest czymś takim jak wiatr? Albo nie! Już wiem! Może
jest pewnego rodzaju muzyką, której się nie słyszy, bo wciąż brzmi. Chociaż wydaje mi się,
że czasem ją słyszałam, bardzo cichutką.
- Wiem o tym - przytaknął mistrz Hora. - Dlatego mogłem wezwać cię do siebie.
- Ale musi w niej być jeszcze coś innego - mówiła Momo, snując dalej swą myśl - bo
muzyka przychodziła z daleka, ale dźwięczała głęboko we mnie. Może tak samo jest z
czasem? - Umilkła zmieszanai dodała bezradnie: - Na przykład, jak fale na wodzie powstają
pod wpływem wiatru. Ach, pewno mówię same brednie!
- Uważam - powiedział mistrz Hora - że bardzo ładnie to powiedziałaś. I dlatego chcę ci
powierzyć pewną tajemnicę: czas wszystkich ludzi pochodzi stąd, z domu „Nigdzie" przy
uliczce Nigdy.
Momo spojrzała na niego ze czcią.
- Och - powiedziała cicho - sam go robisz? Mistrz Hora znów się uśmiechnął.
- Nie, moje dziecko, tylko nim zarządzam. Moim obowiązkiem jest przydzielanie każdemu
człowiekowi przeznaczonego mu czasu.
- Czy nie mógłbyś w takim razie urządzić tego po prostu tak, żeby złodzieje czasu nie mogli
już kraść go ludziom?
- Nie, nie mogę tego zrobić - odpowiedział mistrz Hora - bo ludzie muszą sami decydować,
co będą robili ze swoim cza-
9'
_, o- .„.^v- oami uronić. Ja mogę im tylko przydzielać 132 czas.
Momo rozejrzała się po sali i spytała:
- I po to masz tak dużo zegarów? Po jednym dla każdego człowieka, tak?
- Nie, Momo - odparł mistrz Hora. - Mam tylko zamiłowanie do zegarów. Są one bardzo
niedoskonałym naśladownictwem czegoś, co każdy człowiek ma w piersi. Bo tak, jak macie
oczy, aby widzieć światło, i uszy, aby słyszeć dźwięki, macie serce, aby uświadamiać sobie
czas. I cały czas nie uświadomiony przez serce jest stracony, jak barwy tęczy dla ślepca albo
śpiew ptaka dla głuchego. Są jednak, niestety, ślepe i głuche serca, które nic sobie nie
uświadamiają, mimo że biją w piersi.
- A jeśli mi serce przestanie kiedyś bić? - spytała Momo.
- Wtedy - odpowiedział mistrz Hora - i czas ustanie dla ciebie, moje dziecko. Można by też
powiedzieć, że ty sama będziesz szła z powrotem przez czas, przez wszystkie swoje dni i
noce, miesiące i lata. Będziesz wędrowała z powrotem, aż dojdziesz do wielkiej, okrągłej
srebrnej bramy, przez którą kiedyś weszłaś. I tamtędy wyjdziesz.
- A co jest po drugiej stronie?
- Znajdziesz się tam, skąd płynie cicha muzyka, którą już czasem słyszałaś. Ale
wtedy będzie tam twoje miejsce, będziesz sama jednym z jej dźwięków. - Spojrzał badawczo
na dziewczynkę.-Ale tego pewno jeszcze nie możesz zrozumieć?
- Owszem - powiedziała Momo cicho - wydaje mi się, że rozumiem.
Przypomniała sobie, jak idąc uliczką Nigdy przeżywała wszystko wstecz, i spytała:
- Czy ty jesteś śmiercią?
Mistrz Hora uśmiechnął się i chwilę milczał, zanim odpowiedział:
- Gdyby ludzie wiedzieli, co to jest śmierć, nie baliby się jej. I gdyby jej się nie bali, nikt nie
mógłby juz kraść im czasu życia.
- W takim razie trzeba im to powiedzieć - zaproponowała Momo.
- Tak myślisz? - spytał mistrz Hora. - Mówię im to z każdą przydzielana irr> godziną.
Ale obawiam się, ze oni nie
133 chcą mnie słuchać. Wolą wierzyć tym, którzy ich przyprawiają
0 strach. To także zagadka. ;?'
- Ja się nie boję - powiedziała Momo. ^ Mistrz Hora powoli skinął głową.
Długo przypatrywał się
dziewczynce, potem spytał: ??'^\;.\i
- Chcesz zobaczyć, skąd przychodzi czas? '
- Tak - szepnęła.
- Zaprowadzę cię tam - powiedział mistrz Hora. - Ale w tym miejscu trzeba milczeć. Nie
wolno o nic pytać i nic mówić. Obiecujesz mi to?
Momo kiwnęła główką.
Wtedy mistrz Hora pochylił się ku niej, podniósł ją i mocno objął ramionami. Nagle wydał się
jej bardzo wysoki i niewypowiedzianie stary, ale nie taki, jak stary człowiek, lecz jak
pradawne drzewo albo skała. Potem zasłonił jej ręką oczy, a ona odczuła to tak, jakby spadł
jej na twarz lekki, chłodny śnieg.
Momo miała wrażenie, że mistrz Hora idzie z nią długim, ciemnym korytarzem. Ale czuła się
bezpieczna i nie bała się. Z początku myślała, że słyszy bicie własnego serca, ale później
coraz bardziej zaczęło jej się wydawać, że to echo kroków mistrza Hory.
Długo trwała ta droga, ale w końcu mistrz Hora postawił Momo na ziemi. Jego twarz była tuż
obok jej twarzy, spojrzał na nią szeroko otwartymi oczami i położył palec na ustach. Potem
wyprostował się i zrobił krok w tył.
Dziewczynkę otaczała złocista poświata.
Powoli zaczęła dostrzegać, że stoi pod potężną, okrągłą kopułą, która wydała jej się tak
wielka jak firmament niebieski.
1 cala ta olbrzymia kopuła była z najczystszego złota.
U góry, w samym środku, znajdował się okrągły otwór, przez który prostopadle padał słup
światła na również okrągły staw
0 wodzie czarnej, gładkiej i nieruchomej jak ciemne lustro. Tuż nad wodą migotało coś w
słupie światła jak jasna gwiazda.
Poruszała się ona majestatycznie i powoli, a Momo dojrzała, że jest to monstrualnej
wielkości wahadło, poruszające się tam
1 z powrotem nad czarnym lustrem wody. Wahadło to nie było nigdzie zawieszone. Unosiło
się, jak gdyby pozbawione ciężaru.
Kiedy gwiezdne wahadło zbliżało się wolno ku brzegowi stawu, wynurzał się z ciemnej wody
duży pąk kwiatu. Im bardziej
zbliżało się wahadło, tym szerzej otwierał się pąk, aż wreszcie 134 w pełnym rozkwicie leżał
na lustrze wody.
Tak wspaniałego kwiatu Momo nigdy jeszcze nie widziała. Zdawał się składać tylko z
świetlistych barw. Momo nawet nie wyobrażała sobie, że takie barwy w ogóle istnieją.
Gwiezdne wahadło zatrzymało się na chwilę nad kwiatem, a Momo tak zatonęła w
podziwianiu tego widoku, że zapomniała o wszystkim, co ją otaczało. Sama woń kwiatu
wydała jej się czymś, do czego zawsze tęskniła, nie wiedząc, co to jest.
Po chwili jednak wahadło powoli, powoli zaczęło wracać. I kiedy oddalało się stopniowo,
Momo zauważyła ze zdumieniem, że wspaniały kwiat zaczyna więdnąć. Jeden płatek po
drugim opadał i pogrążał się w ciemnej głębi. Momo odczuwała to tak boleśnie, jak gdyby
odchodziło od niej coś, co już nigdy nie powróci.
Kiedy wahadło znalazło się nad środkiem czarnego stawu, wspaniały kwiat całkowicie się
rozpadł. Równocześnie jednak po przeciwległej stronie stawu wynurzył się nowy pąk. I kiedy
wahadło zbliżało się powoli, Momo zobaczyła, że z pąka zaczyna rozwijać się jeszcze o wiele
wspanialszy kwiat niż tamten. Momo obeszła staw, aby go z bliska obejrzeć.
Kwiat ten byl zupełnie inny niż poprzedni. I jego barw Momo nigdy jeszcze nie widziała, ale
zdawało jej się, że były one jeszcze o wiele bogatsze i drogocenniejsze. Nowy kwiat pachniał
też inaczej, o wiele wspanialej, i im dłużej Momo przyglądała mu się, tym więcej cudownych
szczegółów w nim odkrywała.
Ale oto gwiezdne wahadło już powracało, wspaniałość kwiatu mijała, płatek po płatku
odrywał się i pogrążał w bezdennej głębi czarnego stawu.
Powoli, powoli wędrowało wahadło ku przeciwległemu brzegowi, ale nie nad to samo
miejsce co poprzednio, lecz o kawałek dalej. I tam, o krok od tamtego miejsca, znów zaczął
wyrastać i powoli rozwijać się nowy pąk.
Momo wydało się, że ten jest najpiękniejszy ze wszystkich. Był kwiatem kwiatów, po prostu
cudem!
Dziewczynka miała ochotę rozpłakać się na głos, widząc, jak i to doskonałe piękno zaczyna
więdnąć i pogrążać się w ciemnej głębinie. Przypomniała sobie jednak o obietnicy danej
mistrzowi Horze i zachowywała się cicho.
1 35 Na przeciwległym brzegu wahadło powędrowało także o krok dalej i nowy kwiat
wynurzył się z ciemnej wody.
Momo stopniowo zaczęła pojmować, że każdy nowy kwiat jest zupełnie inny niż poprzednie i
że za każdym razem ten, który właśnie się rozwijał, wydawał się najpiękniejszy.
Chodząc wciąż dokoła stawu, przyglądała się, jak rozkwitał i wiądł jeden kwiat po drugim.
Zdawało jej się, że nigdy nie znudziłoby jej się to piękne widowisko.
Jednakże stopniowo zaczęła zdawać sobie sprawę, że działo się tu jeszcze coś innego, czego
dotychczas nie zauważyła.
Słup światła padającego ze środka kopuły nie tylko był widoczny. Momo zaczęła go teraz i
słyszeć!
Z początku był to tylko szelest, jak kiedy gdzieś daleko wiatr porusza wierzchołkami drzew.
Stopniowo jednak odgłos ten stawał się silniejszy, aż zaczął przypominać szum wodospadu
albo huk fal morskich, rozbijających się o skalisty brzeg.
Momo coraz wyraźniej rozróżniała, że odgłosy te składają się z niezliczonych dźwięków,
które nieustannie nabierają innego porządku, zmieniają się i tworzą coraz to inną harmonię.
Była to muzyka, a zarazem i coś zupełnie innego. I nagle Momo poznała: była to ta sama
muzyka, która czasem dochodziła do niej z oddali, kiedy dziewczynka nasłuchiwała ciszy pod
rozgwieżdżonym niebem.
A teraz dźwięki te stawały się coraz czystsze i bardziej promienne. Momo domyślała się, że to
dźwięczące światło wydobywa z głębin ciemnej wody każdy z tych kwiatów, nadając im
jedyny, niepowtarzalny kształt.
Im dłużej słuchała, tym wyraźniej rozróżniała pojedyncze dźwięki. Nie były to ludzkie głosy,
lecz brzmiały jak śpiew złota, srebra i wszystkich innych metali. A później wynurzały się
jakby spoza nich głosy zupełnie innego rodzaju, przybywające z niewypowiedzianej dali i
nieopisanie potężne. Stawały się coraz wyraźniejsze, tak że Momo zaczynała słyszeć także
słowa, słowa w nie znanym jej języku, które mimo to rozumiała. Słońce i księżyc, planety i
wszystkie gwiazdy wyjawiały swe własne, prawdziwe nazwy. I nazwy te zawierały
postanowienia, co te ciała niebieskie będą robiły i jak współdziałały, aby każdy z Kwiatów
Jednej Godziny rodził się i ginął.
I nagle Momo zrozumiała, że wszystkie te słowa były kierowane do niej! Cały świat, aż do
najdalszych gwiazd, zwracał się
ao niej jak jedna, niewyobrażalna twarz, która patrzyła na nią 136 i do niej mówiła!
Ogarnęło ją coś jeszcze potężniejszego niż strach.
W tejże chwili ujrzała, że mistrz Hora w milczeniu przyzywa ją ruchem dłoni. Rzuciła się ku
niemu, on wziął ją na ręce, a dziewczynka ukryła twarz na jego piersi. I znowu jego dłoń, jak
lekko padający śnieg, zasłoniła jej oczy, zrobiło się cipmno i cicho i Momo poczuła się
bezpieczna. Mistrz Hora szedł z nią z powrotem długim korytarzem.
Kiedy znaleźli się w małym pokoiku wśród zegarów, ułożył ją na delikatnej kanapce.
- Mistrzu Hora - szepnęła Momo - nie wiedziałam, że czas wszystkich ludzi jest taki... -
chwilę szukała właściwego słowa i nie mogła go znaleźć - ...taki wielki - dokończyła
wreszcie.
- To, co widziałaś i słyszałaś, Momo - odpowiedział mistrz Hora - nie było czasem
wszystkich ludzi. Był to tylko twój własny czas. W każdym człowieku jest miejsce, w
którym ty właśnie byłaś. Ale znaleźć się w nim może jedynie ten, kto pozwoli mi się tam
zanieść. Zwykłymi oczami nie można go zobaczyć.
- Ale gdzie ja byłam?
- We własnym sercu - powiedział mistrz Hora, delikatnie gładząc jej rozwichrzone włosy.
- Mistrzu Hora - szepnęła znów Momo - czy mogę przyprowadzić do ciebie moich
przyjaciół?
- Nie - odparł - teraz to jeszcze niemożliwe.
- A jak długo mogę zostać u ciebie?
- Aż zacznie cię ciągnąć z powrotem do twoich przyjaciół, moje dziecko.
- Ale będzie mi wolno opowiedzieć im, co mówiły gwiazdy?
- Owszem. Ale nie będziesz tego mogła zrobić.
- Dlaczego?
- Bo przedtem musiałyby wzrosnąć w tobie potrzebne do tego słowa.
- Ale ja chciałabym im wszystkim o tym opowiedzieć! Chciałabym zaśpiewać im to, co
śpiewały te głosy. Wierzę, że wtedy wszystko byłoby znowu dobrze.
- Jeśli naprawdę chcesz tego, Momo, to musisz umieć poczekać.
137 - To mi nie sprawi trudności.
- Czekać jak nasionko, które śpi w ziemi przez cały rok słoneczny, zanim może wzejść. Tyle
będzie trwało, zanim słowa wzrosną w tobie. Chcesz tego?
- Tak - szepnęła Momo.
- To śpij -powiedział mistrz Hora i przesunął ręką po jej oczach. - Śpij!
A Momo z uczuciem szczęścia odetchnęła głęboko i zasnęła.
Część trzecia
Kwiat Jednej Godziny
'.'? •!'/'
nuzuziar xrzynasty Tam jeden dzień, tu jeden rok
Momo ocknęła się i otworzyła oczy.
Zastanawiała się, gdzie jest. Zdziwiło ją, że znajduje się na porośniętych trawą kamiennych
stopniach amfiteatru. Czyż przed chwilą jeszcze nie była w domu „Nigdzie" u mistrza Hory?
Jakim sposobem znalazła się nagle tutaj?
Było ciemno i chłodno. Nad wschodnim horyzontem szarzał pierwszy świt. Dziewczynce
było zimno i otuliła się szczelniej swoim zbyt obszernym kubrakiem.
Pamiętała dokładnie wszystko, co przeżyła, nocną wędrówkę po wielkim mieście za
prowadzącym ją żółwiem, dzielnicę z osobliwą poświatą i oślepiająco białymi domami,
uliczkę Nigdy, salę z niezliczonymi zegarami, czekoladę i bułeczki z miodem, i każde słowo
rozmowy z mistrzem Horą, i zadaną jej zagadkę. Ale przede wszystkim pamiętała swoje
przeżycia pod złotą kopułą. Wystarczyło jej zamknąć oczy, aby znowu zobaczyła nigdy
przedtem nie widziane bogactwo barw Kwiatów Jednej Godziny. Głosy słońca, księżyca i
gwiazd dźwięczały jej jeszcze w uszach, i to tak wyraźnie, ze mogła nucić melodię ich
śpiewu. A kiedy ją nuciła, układały się w niej słowa, które rzeczywiście wyrażały woń
kwiatów i ich nigdy nie spotykane barwy! Słowa te wyrażały głosy, które pamiętała - ale z jej
pamięcią działo się coś dziwnego. Momo przypominała sobie coraz lepiej nie tylko to, co
widziała i słyszała. Jak z niewyczerpanej czarodziejskiej studni wydobywały się obrazy
tysięcy Kwiatów Jednej Godziny. I wraz z pojawianiem się każdego z nich rozbrzmiewały
nowe słowa. Momo musiała tylko wsłuchiwać się w siebie, aby móc je powtarzać, a nawet
śpiewać. Mówiły one o tajemniczych, cudownych rzeczach, a Momo rozumiała znaczenie
tych słów. A więc to miał na myśli mistrz Hora mówiąc, że słowa muszą najpierw w niej
wzrosnąć!
Czy też może wszystko to było tylko snem? Może naprawdę wcale się nie wydarzyło?
Kiedy Momo zastanawiała się nad tym, zobaczyła, ze pośrodku okrągłego placu coś pełznie.
Był to żółw, który spokojnie wyszukiwał jadalne zioła!
1 41 Momo prędko zbiegła na dół i przykucnęła obok żółwia. Zwierzątko na chwilę tylko
podniosło głowę, spojrzało na dziewczynkę swoimi prastarymi, czarnymi oczami - potem w
dalszym ciągu zabrało się spokojnie do jedzenia.
- Dzień dobry, żółwiu! - powiedziała Momo. Na pancerzu nie ukazała się odpowiedź.
- Czy to ty zaprowadziłeś mnie ostatniej nocy do mistrza Hory?
Znów nie było odpowiedzi. Momo westchnęła zawiedziona.
- Szkoda - mruknęła - a więc jesteś tylko zwyczajnym żółwiem, a nie... ach, zapomniałam
imienia. Było ładne, ale długie i jakieś dziwne. Nigdy go przedtem nie słyszałam.
KASJOPEJA! - pojawiły się nagle słabo świecące litery na pancerzu żółwia. Momo
odczytała je z zachwytem.
- Tak!-zawołała klaszcząc w ręce.-Właśnie to imię? Więc jednak to ty? Jesteś żółwiem
mistrza Hory, prawda?
A KIMŻE INNYM?
- Ale dlaczego mi przedtem nie odpowiadałeś? JEM ŚNIADANIE - pojawił się napis na
pancerzu.
- Przepraszam! - powiedziała Momo. - Nie chciałam ci przeszkadzać. Chciałabym tylko
wiedzieć, jak to się stało, że nagle znowu tu się znalazłam?
NA TWOJE ŻYCZENIE!- brzmiała odpowiedź.
- To dziwne - mruknęła Momo. - Wcale tego nie pamiętam. A ty, Kasjopejo? Dlaczego nie
zostałaś u mistrza Hory, tylko poszłaś ze mną?
MOJE ŻYCZENIE! -oznajmiły litery na pancerzu.
- Bardzo dziękuję - powiedziała Momo - to ładnie z twojej strony.
PROSZĘ - zabłysły litery. Zdawało się, że żółw na tym zamierza na razie zakończyć
rozmowę, bo pomaszerował dalej, aby zająć się znów przerwanym śniadaniem.
Momo usiadła na kamiennych stopniach, ciesząc się z góry na spotkanie z Gigim, Beppem i
dziećmi. Wsłuchiwała się znowu w muzykę, która nie przestała w niej dźwięczeć. I mimo że
była zupełnie sama i nikt jej nie słuchał, coraz głośniej i z większym przejęciem śpiewała
melodię i słowa wschodzącemu słońcu. I zdawało jej się, ze ptaki i świerszcze, i drzewa, a
nawet stare kamienie słuchają jej śpiewu.
Nie wiedziała, ze długi czas nie znajdzie innych słuchaczy. Nie
wiedziała, że na próżno czeka na przyjaciół, że bardzo długo jej 142 nie było, a świat się
tymczasem zmienił.
Z Gigim Oprowadzaczem poszło szarym panom stosunkowo łatwo.
Zaczęło się od tego, że mniej więcej przed rokiem, wkrótce po zniknięciu Momo, w gazecie
ukazał się dość długi artykuł o Gigim. „Ostatni prawdziwy gawędziarz" - napisano w nim.
Oprócz tego podano, gdzie i kiedy można go spotkać i że jest on atrakcją, którą koniecznie
trzeba podziwiać.
Po tym artykule coraz częściej do starego amfiteatru przychodzili ludzie, którzy pragnęli
zobaczyć i usłyszeć Gigiego. On sam, oczywiście, nie miał nic przeciw temu. Jak zawsze,
opowiadał, co mu właśnie przyszło do głowy, a potem obchodził słuchaczy z czapką, która za
każdym razem obficiej napełniała się monetami i banknotami. Wkrótce Gigiego
zaangażowało biuro podróży, płacąc jeszcze dodatkowo stałe wynagrodzenie za prawo
pokazywania go jako osobliwość. Turystów przywożono teraz autokarami i już wkrótce Gigi
musiał stosować się do prawdziwego rozkładu występów, aby wszyscy, którzy za to zapłacili,
mogli go - posłuchać.
Już wtedy zaczął bardzo odczuwać brak Momo, bo jego opowieści nie były już uskrzydlone,
mimo że nadal wzbraniał się opowiadać dwa razy tę samą historię, nawet kiedy proponowano
mu za to podwójną zapłatę.
Po paru miesiącach nie musiał już występować w starym amfiteatrze i obchodzić go z czapką.
Porwało go do siebie radio, a trochę później nawet i telewizja. Opowiadał tam tylko trzy razy
na tydzień swoje historie milionom słuchaczy i zarabiał mnóstwo pieniędzy.
W tym czasie przeniósł się też z okolicy starego amfiteatru i zamieszkał w zupełnie innej
dzielnicy miasta, gdzie mieli swoje siedziby wszyscy bogaci i sławni ludzie. Wynajął duży,
nowoczesny dom, położony w starannie utrzymanym parku. Nie nazywał się już także Gigi,
lecz Girolamo.
Naturalnie dawno już przestał wymyślać, tak jak kiedyś, wciąż nowe opowieści. Nie miał na
to czasu.
Zaczął gospodarować oszczędnie swoimi pomysłami. Z jednego robił teraz czasem pięć
rozmaitych opowieści.
A kiedy i to mu nie wystarczało, aby sprostać ciągle rosnącemu zapotrzebowaniu, zrobił
pewnego dnia coś, czego nie po-
1 43 winien był robić: opowiedział jedną z historii, która była wyłączną własnością Momo.
Słuchacze przełknęli ją równie pośpiesznie, jak wszystkie inne, i zaraz o niej zapomnieli.
Żądano dalszych opowieści. Gigi był tak oszołomiony tym tempem, że bez zastanowienia
poświęcił jedną po drugiej wszystkie historie, które były przeznaczone tylko dla Momo. A
kiedy opowiedział ostatnią z nich, poczuł nagle wewnętrzną pustkę i nic nowego już nie mógł
wymyślić.
Ze strachu, że powodzenie mogłoby go opuścić, zaczął wszystkie swoje historie opowiadać
powtórnie, tylko z niewielkimi zmianami i innymi imionami bohaterów. Najdziwniejsze
jednak było, że zdaje się nikt tego nie zauważył. W każdym razie zapotrzebowanie nie
zmalało.
Gigi trzymał się powodzenia jak tonący deski. Bo teraz był przecież bogaty i sławny - a czyż
nie o tym zawsze marzył?
Jednakże czasem w nocy, leżąc w łóżku pod jedwabną kołdrą, tęsknił do dawnego życia,
kiedy mógł przestawać z Momo, starym Beppo i dziećmi i umiał jeszcze naprawdę snuć
opowieści.
Ale żadne droga nie prowadziła z powrotem, bo Momo znikła i nadal jej nie było. Z początku
Gigi robił poważne próby odnalezienia dziewczynki, później nie starczało mu już na nie
czasu. Miał teraz trzy sprawne sekretarki, którym dyktował swoje opowieści, które za niego
zawierały umowy, robiły mu reklamę i układały terminy, ale termin na poszukiwanie Momo
nigdy się w jego planie nie mieścił.
Z dawnego Gigi mało co już zostało. Pewnego dnia jednak zdołał wziąć się w garść i
postanowił zastanowić się nad sobą. Powiedział sobie, że jest teraz człowiekiem, którego głos
ma dużą wagę i którego słuchają miliony. Kto, jeśli nie on, może powiedzieć ludziom
prawdę! Opowie im o szarych panach! I doda, że nie jest to zmyślona historia i że prosi
słuchaczy, aby pomogli mu odszukać Momo.
Decyzję tę powziął Gigi jednej z owych nocy, podczas których tęsknił do dawnych przyjaciół.
A kiedy nastał świt, siedział już przy swoim dużym biurku, aby zrobić notatki do tego planu.
Zanim jednak napisał pierwsze słowo, rozległ się ostry dzwonek telefonu. Gigi podniósł
słuchawkę i zmartwiał z przerażenia.
Odezwał się dziwnie bezdźwięczny, można by rzec, spopielały głos, jednocześnie zaś Gigi
poczuł w sobie chłód, który jak gdyby przenikał do szpiku kości.
- Daj temu spokój! - mówił głos. - Radzimy ci po do- 1 ĄĄ broci.
- Kto mówi? - spytał Gigi.
- Sam dobrze wiesz - odpowiedział głos. - Chyba nie musimy się przedstawiać.
Wprawdzie dotychczas nie miałeś przyjemności zetknąć się z nami osobiście, ale
od dawna już należysz do nas duszą i ciałem. I nie mów, że o tym nie wiesz!
- Czego chcecie ode mnie?
- Nie podobają nam się twoje zamiary. Bądź tak grzeczny i daj im spokój, dobrze?
Gigi zebrał całą odwagę.
- Nie - powiedział - nie dam spokoju. Nie jestem już małym, nieznanym Gigim
Oprowadzaczem. Jestem teraz wielkim człowiekiem. Zobaczymy, czy będziecie mogli
zmierzyć się ze mną.
Głos roześmiał się bezdźwięcznie, a Gigi nagle zaczął szczękać zębami.
- Jesteś nikim - mówił głos. - To myśmy cię zrobili. Jesteś gumową lalką. Nadmuchaliśmy
cię. Ale jeżeli będziemy mieli z tobą kłopoty, to wypuścimy z ciebie powietrze. Czy też może
myślisz na serio, że sobie i swojemu nic nie znaczącemu talentowi masz do zawdzięczenia to,
czym teraz jesteś?
- Tak właśnie myślę - odpowiedział Gigi ochryple.
- Biedny, mały Gigi - mówił głos. - Jesteś i zawsze będziesz fantastą. Dawniej byłeś księciem
Girolamo w masce nieboraka Gigiego. A czym jesteś teraz? Nieborakiem Gigim w masce
księcia Girolamo. Mimo to powinieneś nam być wdzięczny, bo w końcu to my przecież
spełniliśmy wszystkie twoje marzenia.
- Nieprawda! - wyjąkał Gigi. -To kłamstwo!
- Czyżby? - odpowiedział głos i znowu zaśmiał się bezdźwięcznie. - Właśnie ty domagasz
się od nas prawdy? Dawniej miałeś zawsze tyle pięknych powiedzonek na temat prawdy i
nieprawdy. Ach nie, biedny Gigi, nie wyjdzie ci na dobre, jeśli będziesz próbował
powoływać się na prawdę. Wsławiłeś się dzięki naszej pomocy swoimi bujdami. Prawda to
nie twoja specjalność. Dlatego daj temu spokój!
- Coście zrobili z Momo? - wyszeptał Gigi.
- Nad tym nie łam sobie swojej miłej, rozbałamuconej główki!
145 Momo nie możesz już pomóc - w każdym razie nie tym, że będziesz opowiadał tę historię
o nas. Osiągniesz nią tylko to, że twoje powodzenie minie równie szybko, jak przyszło.
Oczywiście, musisz sam zdecydować. Nie chcemy powstrzymywać cię od odgrywania roli
bohatera i zrujnowania siebie, jeżeli tak bardzo ci na tym zależy. Ale nie możesz oczekiwać,
że nadal będziemy cię ochraniali, skoro jesteś taki niewdzięczny. Czy nie jest o wiele
przyjemniej być bogatym i sławnym?
- Owszem - odpowiedział Gigi zduszonym głosem.
- No, widzisz! A więc zostaw nas w spokoju, dobrze? Opowiadaj ludziom nadal to, co chcą
od ciebie słyszeć!
- Jak mam to robić? - spytał z wysiłkiem Gigi.-Teraz, kiedy wiem o tym wszystkim.
- Dam ci dobrą radę: nie bierz siebie tak poważnie. Naprawdę, nie chodzi tu o ciebie. Jeśli tak
na to spojrzysz, będziesz mógł przecież prosperować jak dotychczas!
- Tak - szepnął Gigi wpatrując się przed siebie - jeśli tak , na to spojrzeć...
W słuchawce stuknęło i Gigi ją odłożył. Pochylił się nad swym dużym biurkiem i ukrył twarz
w ramionach. Wstrząsał nim bezgłośny szloch.
Od tego dnia Gigi stracił poczucie własnej godności. Porzucił swój plan i robił to, co
dotychczas, ale czuł się przy tym jak oszust. I był nim rzeczywiście. Dawniej jego fantazja
wiodła go swoimi ulotnymi drogami, a on beztrosko podążał za nią. Teraz zaś kłamał!
Robił z siebie błazna, pajaca dla publiczności, i wiedział o tym. Zaczął nienawidzić swoich
występów. I wskutek tego jego opowieści stawały się coraz głupsze albo bardziej ckliwe.
Jednakże powodzenie Gigiego nie cierpiało na tym, przeciwnie, nazwano to jego nowym
stylem i wielu gawędziarzy próbowało go naśladować. Gigi zrobił się bardzo modny. Ale nie
dawało mu to radości. Wiedział przecież, komu to wszystko zawdzięcza. Nic nie zyskał.
Wszystko stracił.
Mimo to w dalszym ciągu pędził samochodem z jednego występu na drugi, latał
najszybszymi samolotami i gdziekolwiek się znajdował, nieustannie dyktował sekretarkom
swoje stare opowieści w nowej postaci. Jak pisano we wszystkich gazetach był „zadziwiająco
płodny".
Tak marzyciel Gigi zamienił się w kłamcę Girolamo.
10 - Momo
146
O wiele trudniej było szarym panom poradzić sobie ze starym Beppem Zamiataczem Ulic.
Po owej nocy, w której zniknęła Momo, jeśli tylko praca mu na to pozwalała, siedział w
starym amfiteatrze i czekał. Jego troska i niepokój rosły z dnia na dzień. I kiedy nie mógł już
dłużej wytrzymać, postanowił, mimo wszystkich uzasadnionych zastrzeżeń Gigiego, zwrócić
się do policji.
Już lepiej, mówił sobie, żeby ją znowu wpakowali do takiego domu z kratami w oknach, niż
żeby ją więzili ci szarzy. Jeżeli w ogóle jeszcze żyje. Z takiego domu raz już uciekła i może
drugi raz to zrobić. Może zresztą będę mógł postarać się, żeby jej nie zamknęli. Ale najpierw
trzeba ją znaleźć.
Beppo poszedł więc do najbliższego komisariatu policji na krańcu miasta. Chwilę stał jeszcze
przed drzwiami obracając w rękach kapelusz, wreszcie wziął na odwagę i wszedł do środka.
- Czego pan sobie życzy? - spytał policjant, zajęty właśnie wypełnianiem jakiegoś długiego i
skomplikowanego formularza.
Beppo chwilę zwlekał, zanim wydobył z siebie:
- Widzi pan, musiało wydarzyć się coś okropnego.
- Tak? - spytał policjant nie przerywając pisania. - A o co chodzi?
- Chodzi o naszą Momo - powiedział Beppo.
- 0 dziecko?
- Tak, o małą dziewczynkę.
- Czy to pana dziecko?
- Nie - odparł Beppo zmieszany - to znaczy tak, ale nie jestem jej ojcem.
- Nie, to znaczy tak! -powtórzył policjant zirytowany. - Więc czyim dzieckiem jest ta
dziewczynka? Kim są jej rodzice?
- Tego nikt nie wie - odparł Beppo.
- Gdzie dziecko jest zameldowane?
- Zameldowane? - spytał Beppo. - No, myślę, że u nas. Znamy je wszyscy.
- A więc nie jest zameldowane - stwierdził policjant z westchnieniem. - Czy pan wie,
że to jest wzbronione? Do czego byśmy doszli! U kogo dziecko mieszka?
- U siebie - odpowiedział Beppo. - To znaczy w starym amfiteatrze. Ale dziecko już tam nie
mieszka. Nie ma go.
147 - Chwileczkę - powiedział policjant. - Jeżeli pana dobrze zrozumiałem, dotychczas
mieszkała w ruinie włócząca się mała dziewczynka, mająca na imię... jak pan powiedział?
- Momo.
Policjant zaczął wszystko zapisywać.
- ...mająca na imię Momo. Momo i co dalej? Proszę podać nazwisko.
- Momo i nic dalej - powiedział Beppo.
Policjant podrapał się w brodę i spojrzał stropiony na Beppa.
- Tak nie może być, drogi panie. Chcę panu pomóc, ale w ten sposób nie mogę sformułować
meldunku. Niech no pan poda najpierw, jak pan się nazywa.
- Beppo.
- A jak dalej?
- Beppo Zamiatacz Ulic.
- Pytam o na7/visko, nie o zawód.
- To jest i nazwisko, i zawód - wyjaśnił cierpliwie Beppo. Policjant odłożył pióro i zakrył
twarz rękami.
- Boże drogi! - wymamrotał zrozpaczony. - Dlaczego akurat ja muszę mieć teraz dyżur.
Po chwili wyprostował się, wyprężył ramiona, uśmiechnął się do starego człowieka, chcąc mu
dodać odwagi, i powiedział łagodnie jak pielęgniarz:
- Możemy później spisać personalia. Teraz niech pan opowie po kolei, co się właściwie stało
i jak do tego doszło!
- Wszystko? - spytał Beppo z powątpiewaniem.
- Wszystko, co należy do tej sprawy - odpowiedział policjant. - Wprawdzie w ogóle nie mam
czasu, muszę do południa wypełnić ten cały stos formularzy, jestem u kresu sił i nerwów, ale
niech pan się nie śpieszy i powie o wszystkim, co panu leży na sercu.
Oparł się o tylną poręcz krzesła i zamknął oczy z miną męczennika właśnie przypiekanego na
rożnie. Stary Beppo zaś zaczął w swój dziwaczny i rozwlekły sposób opowiadać całą
historię,od zjawienia się Momo i jej osobliwego daru, aż do zebrania szarych panów na
hałdzie śmieci, których obrady podsłuchał.
- I tej samej nocy - zakończył - Momo zniknęła. Policjant przyglądał mu się długo, bardzo
zmartwiony.
- Inaczej mówiąc - odezwał się wreszcie--była sobie zupełnie nieprawdopodobna, mała
dziewczynka, której obec-
ności nie można niczym dowieść i która została dokądś uprowa- 148 dzona przez jakieś
upiory, które, jak wiadomo, nie istnieją. Ale i to nie jest pewne. I policja ma się tym zająć?
- Tak, proszę pana! - powiedział Beppo.
Policjant pochylił się do przodu i rozkazał szorstko: : )
- Niech pan na mnie chuchnie!
Beppo nie zrozumiał, o co chodzi, wzruszył ramionami, ale posłusznie chuchnął w twarz
policjantowi. Ten wciągnął nosem powietrze i potrząsnął głową.
- Nie jest pan pijany -r- stwierdził.
- Nie - wymruczał Beppo, czerwony z zakłopotania. - I nigdy jeszcze nie byłem.
- Więc dlaczego opowiada mi pan te bzdury? - spytał policjant. - Myśli pan, że policja jest
taka głupia i da się nabrać na pańskie bajeczki ?
- Tak - odparł prostodusznie Beppo.
To wyczerpało cierpliwość policjanta. Zerwał się z krzesła i walnął pięścią w długi i
skomplikowany formularz.
- Dość tego! - wrzasnął purpurowy z gniewu. - Niech pan się natychmiast stąd wynosi,
inaczej zamknę pana za obrazę władzy I
- Przepraszam - wybąkał onieśmielony Beppo - miałem co innego na myśli. Chciałem
powiedzieć...
- Precz stąd! - wrzeszczał policjant. Beppo odwrócił się i wyszedł.
W ciągu paru następnych dni chodził do innych komisariatów. Sceny, jakie się tam
rozgrywały, niewiele różniły się od tamtej. Wyrzucano go albo uprzejmie kazano wrócić do
domu, albo wreszcie pocieszano go, żeby się pozbyć natręta.
Raz jednak trafił Beppo na jakiegoś wyższego urzędnika, który miał mniej poczucia humoru
niż jego koledzy. Z nieruchomą twarzą wysłuchał opowiadania Beppa, poczym powiedział
lodowato:
- Ten człowiek jest szalony. Trzeba będzie stwierdzić, czy nie jest groźny dla otoczenia.
Zaprowadźcie go do aresztu.
Beppo musiał pół dnia czekać w celi, później dwaj policjanci wsadzili go do samochodu.
Pojechali z nim przez miasto do dużego, białego budynku z kratami w oknach. Nie było to
jednak więzienie czy coś takiego, jak Beppo z początku myślał, lecz szpital dla nerwowo
chorych.
Tu zbadano go gruntownie. Profesor i pielęgniarze byli dobrzy
149 dla niego, nie wyśmiewali się ani nie wymyślali mu, wydawało się nawet, że bardzo
interesuje ich jego historia, którą ciągle na nowo musiał opowiadać. Jednak, mimo że
niczemu nie przeczyli, Beppo nie miał uczucia, że mu naprawdę wierzą. Nie rozumiał, czego
od niego chcą, ale nie pozwalali mu pójść sobie.
Za każdym razem, gdy pytał, kiedy będzie mógł odejść, odpowiadali:
- Niedługo, ale na razie jeszcze pana potrzebujemy. Musi pan zrozumieć, że nie
zakończyliśmy jeszcze badań, ale posuwamy się naprzód.
I Beppo, który myślał, że chodzi o badania, gdzie przebywa mała Momo, zdobył się na
cierpliwość.
Wskazano mu łóżko w dużej sali, gdzie spało wielu pacjentów. Pewnej nocy Beppo obudził
się i w słabym blasku nocnej lampy zobaczył, że ktoś stoi koło jego łóżka. Najpierw dostrzegł
tylko czerwony, żarzący się koniec cygara, później jednak rozpoznał okrągły sztywny
kapelusz i teczkę trzymaną przez stojącą w ciemności postać. Zrozumiał, że jest to jeden z
szarych panów, zimno przeniknęło go aż do środka serca i już chciał wezwać pomocy.
- Cicho! - powiedział spopielały głos w ciemności.- Mam polecenie zrobić panu pewną
propozycję. Niech pan posłucha i odpowie mi, dopiero kiedy tego zażądam! Zobaczył pan
zaledwie coś niecoś z tego, jak daleko sięga już nasza moc. Od pana zależy, czy dowie się pan
czegoś więcej. Co prawda, nie może pan nam ani trochę zaszkodzić, opowiadając każdemu o
tej historii, ale przyjemne to dla nas nie jest. Mówiąc nawiasem, ma pan oczywiście zupełną
słuszność, domyślając się, że pańska mała przyjaciółka Momo jest przez nas więziona. Ale
niech pan porzuci nadzieję, że można będzie kiedykolwiek znaleźć ją u nas. To się nigdy nie
stanie. A pańskie starania o oswobodzenie jej bynajmniej nie wpływają na polepszenie
sytuacji biednego dziecka. Musi ono odpokutować każdą pana próbę. Niechże pan więc w
przyszłości zastanawia się nad tym, co pan robi i mówi.
Szary pan wydmuchał parę kółek dymu i z zadowoleniem obserwował wpływ, jaki jego
przemówienie wywarło na Beppo. Ten bowiem wierzył każdemu słowu szarego pana.
- Streszczając się najbardziej jak można, bo i mój czas jest drogocenny - ciągnął szary pan -
proponuję panu co następuje: oddamy panu z powrotem dziecko pod warunkiem, że
nigdy nie powie pan już ani słowa o nas i o naszej działalności. 150 Ponadto żądamy od pana,
że tak powiem, jako okupu, sumy stu tysięcy godzin zaoszczędzonego czasu. Niech pan nie
głowi się nad tym, jak wejdziemy w posiadanie tego czasu, to już nasza sprawa. Pan ma tylko
zadanie zaoszczędzenia go. Jak, to już znowu pana sprawa. Jeżeli pan się na to zgadza,
postaramy się, żeby pan wyszedł stąd w najbliższych dniach. Jeżeli nie, no, to pan zostanie tu
na zawsze, a Momo zostanie na zawsze u nas Niech pan się zastanowi. Tylko ten jeden raz
stawiamy panu tę wspaniałomyślną propozycję. No, więc?
Beppo dwa razy przełknął ślinę, potem zaskrzeczał:
- Zgoda.
- Bardzo rozsądnie - powiedział szary pan z zadowoleniem. - Proszę więc pamiętać:
całkowite milczenie i sto tysięcy godzin. Jak tylko je będziemy mieli, dostanie pan z
powrotem małą Momo. Powodzenia, drogi panie.
Po tych słowach szary pan opuścił salę szpitalną. Wydawało się, że pasmo dymu, które po
nim zostało, lśni matowo jak błędne ogniki.
Odtąd Beppo nie opowiadał już nikomu swojej historii. A kiedy go pytano, dlaczego dawniej
o niej mówił, wzruszał tylko smutno ramionami. Już w parę dni później odesłano go do domu.
Ale Beppo nie poszedł do domu, tylko prosto do tego dużego budynku z dziedzińcem, gdzie
on i jego koledzy dostawali zawsze miotły i wózki. Wziął miotłę, poszedł z nią w głąb
wielkiego miasta i zaczął zamiatać ulice.
Teraz jednak nie zamiatał już jak dawniej, przy każdym kroku biorąc oddech i przy każdym
oddechu machając miotłą, teraz zamiatał z pośpiechem, bez zamiłowania i tylko po to, aby
oszczędzać godziny. Z przykrością uświadamiał sobie, że czyniąc to wypiera się swego
najgłębszego przekonania i zdradza je, ba, zdradza całe swoje dotychczasowe życie. Czuł się
chory z obrzydzenia do tego, co robił.
Gdyby chodziło tylko o niego, wolałby umrzeć z głodu niż nie dochować wiary samemu
sobie. Ale chodziło przecież o Momo, którą musiał wykupić, a znał tylko ten jeden jedyny
sposób oszczędzania czasu.
Zamiatał więc ulice we dnie i w nocy, w ogóle nie wracając do domu. Kiedy wyczerpanie
obezwładniało go, siadał na ławce w parku albo po prostu na krawężniku chodnika i drzemał.
Wkrót-
1 51 ce jednak zrywał się i znów zamiatał. Z takim samym pośpiechem przełykał kęs strawy.
Do swojej komórki przy amfiteatrze już nie powrócił.
Zamiatał przez wiele tygodni i miesięcy. Nastała jesień i zima. Beppo zamiatał.
A później przyszły wiosna i lato. Beppo prawie tego nie zauważył, zamiatał i zamiatał, aby
uciułać sto tysięcy godzin okupu.
Mieszkańcy wielkiego miasta nie mieli czasu zwracać uwagi na małego, starego człowieczka.
A nieliczni, którzy go zauważali, za jego plecami stukali palcem w czoło, kiedy ciężko dysząc
mijał ich pośpiesznie, wymachując miotłą, jakby chodziło o jego życie. Ale dla Beppa nie
było nic nowego w tym, że go uważano za pomylonego, więc ledwo to dostrzegał. Tylko
kiedy ktoś go czasem pytał, dlaczego mu tak pilno, przerywał pracę na chwilę, spoglądał na
pytającego z głębokim smutkiem i kładł palec na wargach.
Najtrudniejszym zadaniem szarych panów było pokierowanie według swoich planów dziećmi
przyjaźniącymi się z Momo. Po zniknięciu dziewczynki dzieci zbierały się nadal w starym
amfiteatrze tak często, jak tylko mogły. Wynajdywały coraz to nowe zabawy. Kilka starych
skrzynek i pudeł wystarczało im, aby odbywać wspaniałe podróże dookoła świata albo
wznosić grody i zamki. W dalszym ciągu obmyślały plany i opowiadały sobie historie, krótko
mówiąc zachowywały się tak, jakby Momo była jeszcze wśród nich. I, co najdziwniejsze,
okazało się, że dzięki temu było niemal tak, jak gdyby rzeczywiście przebywała z nimi.
Poza tym dzieci ani przez chwilę nie wątpiły, że Momo powróci. Wprawdzie nigdy o tym nie
rozmawiały, ale to nie było potrzebne. Milcząca pewność łączyła dzieci. Momo należała do
nich i stanowiła tajemny ośrodek ich współżycia, bez względu na to, czy była z nimi, czy nie.
Z tym szarzy panowie nie mogli się uporać.
Jeśli nie udawało im się wywrzeć bezpośredniego wpływu na dzieci, aby je odciągnąć od
Momo, musieli osiągnąć to drogą okrężną. A drogą tą byli dorośli, od których decyzji dzieci
zależały. Rozumie się, nie wszyscy dorośli, ale ci, którzy nadawali się na ich popleczników, a
tych było, niestety, niemało. Poza tym szarzy panowie użyli przeciw dzieciom ich własnej
broni.
Paru ludzi bowiem przypomniało sobie nagle pochody, plakaty i hasła dzieci.
i1
- musimy cos przedsięwziąć - mówiono - bo nie spo- 1 52 sób, żeby coraz więcej dzieci
było pozostawianych samym sobie
i zaniedbywanych. Nie można stawiać tego zarzutu rodzicom, bo życie współczesne nie
pozostawia im czasu na dostateczną opiekę nad dziećmi.
- Nie sposób dopuszczać do tego - mówili inni - żeby wałęsające się dzieci zagrażały
należytemu funkcjonowaniu ruchu ulicznego. Wzrost nieszczęśliwych wypadków
powodowanych na ulicach przez dzieci kosztuje coraz więcej pieniędzy, które można by
rozsądniej wydać.
- Dzieci pozostawiane bez dozoru - oświadczali znów inni - ulegają zepsuciu
moralnemu i stają się przestępcami. Zarząd miasta musi postarać się o objęcie opieką
wszystkich dzieci. Trzeba powołać do życia zakłady, gdzie dzieci będą wychowywane na
pożytecznych i zdolnych do pracy członków społeczeństwa.
A jeszcze inni wyrażali zdanie:
- Dzieci są materiałem ludzkim dla przyszłości. Przyszłość będzie epoką aparatów
odrzutowych i mózgów elektronowych. Do obsługi wszystkich tych urządzeń będzie
potrzebna cała armia specjalistów i wykwalifikowanych robotników. A my, zamiast
przygotowywać dzieci dla świata jutra, wciąż jeszcze dopuszczamy do tego, że wiele z nich
całe lata drogocennego czasu trwoni na nieużyteczne zabawy. To hańba dla naszej cywilizacji
i zbrodnia wobec przyszłej ludzkości!
Wszystko to bardzo przemawiało do przekonania ciułaczom czasu. A że w wielkim mieście
ciułaczy czasu było już bardzo wielu, udało im się dość prędko przekonać zarząd miasta o
konieczności zrobienia czegoś dla licznych zaniedbywanych dzieci.
Wobec tego we wszystkich dzielnicach miasta urządzono tak zwane przechowalnie dzieci.
Były to duże domy, do których musiano odprowadzać wszystkie dzieci, dotychczas pozosta- '
wiane bez opieki, oraz w miarę możliwości zabierać je z powrotem do domu. Zostało surowo
wzbronione bawienie się dzieci na ulicach, skwerach czy gdziekolwiek indziej. Jeżeli mimo
to schwytano dziecko na zabawie, zaraz znajdywał się ktoś, kto je odprowadzał do najbliższej
przechowalni dzieci. Rodzice zaś musieli wtedy liczyć się z nałożeniem na nich kary.
Przyjaciół Momo nie pominęły te nowe przepisy. Zostali rozdzieleni według dzielnic
zamieszkania i wpakowani do poszcze-
1 53 gólnych przechowalni. Oczywiście, nie było już mowy o tym, aby nadal sami wymyślali
sobie zabawy. Dyktował im je personel i były to tylko takie zabawy, przy których dzieci
mogły się uczyć czegoś przydatnego. Co prawda, zapominały przy tym to, co dawniej umiały:
cieszyć się, zachwycać i marzyć.
Z biegiem czasu dzieci zaczęły wyglądać jak mali ciułacze czasu. Robiły to, czego od nich
żądano, markotne, znudzone, wrogie. A kiedy je czasem pozostawiono samym sobie, w ogóle
nie przychodziło im do głowy, co mogłyby robić.
Jedyną rzeczą, jaką jeszcze umiały, było robienie hałasu, ale nie był to oczywiście wesoły
hałas, lecz dziki i zły.
Sami szarzy panowie nie zbliżali się do dzieci. Sieć, jaką rozsnuli nad wielkim miastem, była
już teraz gęsta i, jak się zdawało, nie do rozerwania. Nawet najsprytniejszym dzieciom nie
udało się prześliznąć przez jej oka. Plan szarych panów został wykonany. Wszystko było
przygotowane na powrót Momo.
Odtąd stary amfiteatr leżał bezludny i opuszczony.
No, a teraz Momo siedziała na kamiennych stopniach i czekała na przyjaciół. Już cały dzień
po powrocie siedziała tu i czekała. Ale nikt nie przyszedł. Nikt.
Słońce skłaniało się ku zachodniemu horyzontowi. Cienie wydłużały się, zrobiło się zimno.
Wreszcie Momo wstała. Była głodna, bo nikt nie pomyślał
0 tym, żeby przynieść jej coś do jedzenia. To się jeszcze nigdy nie zdarzyło. Widocznie nawet
Gigi i Beppo zapomnieli dziś o niej. Ale z pewnością, myślała Momo, wszystko to jest tylko
przeoczeniem, jakimś głupim przypadkiem, który się jutro wyjaśni.
Dziewczynka zeszła na dół do żółwia, który schował się już na noc w swój pancerz.
Przysiadała obok niego i nieśmiało zastukała palcem w pancerz zwierzątka. Żółw wysunął
głowę
1 spojrzał na Momo.
- Przepraszam - powiedziała Momo - przykro mi, jeśli cię obudziłam, ale czy możesz mi
powiedzieć, dlaczego dziś przez cały dzień nie przyszedł tu nikt z moich przyjaciół?
Na pancerzu żółwia ukazały się słowa:
NIE MA JUŻ ANI JEDNEGO.
Momo przeczytała je, ale nie wiedziała, co one znaczą.
- No, tak - powiedziała ufnie - jutro to się okaże. Jutro na pewno przyjdą moi przyjaciele.
JUŻ NIGDY - brzmiała odpowiedź.
Momo chwilę patrzyła na matowo błyszczące litery.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - spytała z lękiem.- Co się stało z moimi przyjaciółmi?
WSZYSCY ODESZLI - przeczytała. Dziewczynka potrząsnęła głową.
- Nie - powiedziała cicho - to niemożliwe. Z pewnością mylisz się, Kasjopejo. Dopiero
wczoraj przyszli tu na wielkie zebranie, z którego nic nie wyszło.
DŁUGO SPAŁAŚ - ukazała się odpowiedź Kasjopeji.
Momo przypomniała sobie: mistrz Hora powiedział, że musi ona przespać cały rok słoneczny,
jak nasiono w ziemi. Nie zastanawiała się wtedy, ile czasu to może trwać, kiedy wyraziła
zgodę. Ale teraz zaczęła się tego domyślać.
- Jak długo? - spytała szeptem. ROK I DZIEŃ.
Momo potrzebowała dłuższej chwili, aby zrozumieć tę odpowiedź.
- Ale Beppo i Gigi - wyjąkała wreszcie - oni dwaj na pewno czekają na mnie I
NIKOGO JUŻ NIE MA - pojawiło się na pancerzu żółwia.
- Jak to? - usta Momo drżały. - Przecież nie mogło skończyć się wszystko, co było...
Na grzbiecie Kasjopeji powoli zabłysło słowo: MINĘŁO.
Pierwszy raz w życiu Momo odczuła z całą mocą, co znaczy to słowo. Zrobiło jej się ciężko
na sercu, jak nigdy jeszcze.
- Ale ja - wyszeptała bezradnie - ja przecież jeszcze jestem...
Miała ochotę rozpłakać się, ale nie mogła.
Po chwili poczuła, że żółw dotyka jej bosej stopy.
JA JESTEM PRZY TOBIE! - mówił napis na jego pancerzu.
- Tak - powiedziała Momo i uśmiechnęła się dzielnie - ty jesteś przy mnie, Kasjopejo. I
cieszę się z tego. Chodź, pójdziemy spać.
Objęła żółwia i przeniosła go przez dziurę w murze do swojego pokoiku. W świetle
zachodzącego słońca zobaczyła, że wszystko tu wygląda jeszcze tak samo, jak kiedy opuściła
swoje schronienie. (Beppo zrobił wtedy porządek w pokoiku). Tylko wszędzie leżała gruba
warstwa kurzu i wisiały pajęczyny.
154
155 Na stoliczku zbitym z desek po skrzynkach stał oparty o blaszaną puszkę list. I on był
pokryty pajęczyną. Adres brzmiał: „Do Momo".
Momo poczuła, że serce jej prędzej bije. Nigdy jeszcze nie dostała listu. Wzięła go w rękę i
obejrzała ze wszystkich stron, później rozerwała kopertę i wyjęła z niej kartkę.
• „Kochana Momo! - przeczytała. - Przeprowadziłem się. Jeśli wrócisz, zgłoś się zaraz do
mnie. Bardzo się martwię o Ciebie. Brak mi Twojej obecności. Mam nadzieję, że nic złego
Cię nie spotkało. Jak będziesz głodna, to idź do Nina. On przyśle mi rachunek, za wszystko
mu zapłacę. Więc jedz, ile tylko chcesz, słyszysz? Wszystko inne powie Ci Nino. Nie
przestań mnie kochać! Ja też nie przestanę Ciebie kochać!
Zawsze Twój
Gigi".
Dość długo trwało, zanim Momo przesylabizowała ten list, choć widać było, że Gigi bardzo
się starał napisać go ładnie i wyraźnie. Kiedy wreszcie skończyła czytać, właśnie zgasła
resztka światła dziennego.
Ale Momo nabrała otuchy.
Podniosła żółwia i położyła go obok siebie na łóżku. Otulając się zakurzonym kocem,
powiedziała cicho:
- Widzisz, Kasjopejo, a jednak nie jestem sama.
Ale żółw, jak się zdawało, już spał. A Momo, która podczas czytania listu wyraźnie widziała
przed sobą Gigiego, nie pomyślała, że list ten leżał tu już prawie od roku.
Przytuliła policzek do kartki Gigiego. Teraz nie czuła już zimna.
Rozdział czternasty
Za dużo jedzenia,
a za mało odpowiedzi
Nazajutrz rano Momo wzięła żółwia pod pachę i wyruszyła do małej gospody Nina.
- Zobaczysz, Kasjopejo - powiedziała - zaraz wszystko się wyjaśni. Nino wie, gdzie teraz
przebywają Gigi i Beppo. A później przyprowadzimy dzieci i będziemy znowu wszyscy
razem. Może pójdą także z nami Nino i jego żona, i inni. Moi przyjaciele na pewno ci się
spodobają. Może dziś wieczorem urządzimy małe spotkanie. Opowiem im o kwiatach i o
muzyce, o mistrzu Horze i o wszystkim. Ach, jakże się cieszę, że ich znowu zobaczę. Ale w
tej chwili cieszę się przede wszystkim na smaczny obiad. Wiesz, jestem już porządnie głodna.
I tak sobie wesoło paplała. Co chwila dotykała listu Gigiego, który miała w kieszeni kubraka.
Żółw spoglądał na nią tylko swoimi prastarymi oczami, ale nic nie odpowiadał.
Momo idąc dalej zaczęła nucić, a później śpiewać. I znowu były to melodie i słowa głosów,
które w jej pamięci brzmiały nadal równie wyraźnie jak wczoraj. Momo wiedziała teraz, że
nigdy ich nie zapomni.
Nagle umilkła. Stanęła przed gospodą Nina. W pierwszej chwili myślała, że zbłądziła. Na
miejscu starego domu o murach pokrytych zaciekami, z małą altanką przed wejściem,
wznosiło się teraz długie betonowe pudło z dużymi oknami, zajmującymi całą fasadę. Ulica
była wyasfaltowana i przejeżdżało nią mnóstwo samochodów. Po przeciwnej stronie
zbudowano dużą stację benzynową, a w najbliższym sąsiedztwie olbrzymi biurowiec. Przed
nowym lokalem parkowały liczne samochody, a nad jego drzwiami wejściowymi pysznił się
wielki napis:
Bar szybkiej obsługi „Nino"
Momo weszła do środka i nie wiedziała, gdzie się obrócić. Wzdłuż oszklonej ściany stały
stoliczki z maleńkimi blatami, na wysokich nóżkach, tak że wyglądały jak jakieś osobliwe
grzyby. Były takie wysokie, że ludzie dorośli mogli jeść przy nich na stojąco. Krzeseł nie
było.
Po przeciwnej stronie znajdowała się długa bariera z błysz-
157 czących metalowych prętów, coś w rodzaju sztachet. Za nią ciągnęły się w małych
odległościach od siebie szklane szafki, a w nich znajdowały się kanapki z szynką i z serem,
kiełbaski, talerze z sałatkami, puddingiem, ciastkami i przeróżnymi innymi rzeczami, których
Momo nie znała.
Dostrzegała to wszystko powoli, jedno po drugim, gdyż sala była nabita ludźmi i zdawało się,
że dziewczynka wciąż im staje w drodze; w którymkolwiek kierunku się poruszała, ktoś ją
odsuwał na bok i odpychał dalej. Większość ludzi balansowała tackami, na których stały
talerze i butelki, i usiłowała zdobyć miejsce przy jednym ze stolików. Za tymi, którzy przy
nich stali jedząc pośpiesznie, czekali już następni na wolne miejsce. Tu i ówdzie czekający i
jedzący wymieniali nieuprzejme słowa. W ogóle wszyscy ludzie robili wrażenie dość
niezadowolonych.
Między metalowymi sztachetami i szklanymi szafkami powoli przesuwała się kolejka osób.
Każda z nich brała ze szklanych szafek jakiś talerz albo butelkę i papierowy kubeczek.
Momo była zdumiona. Więc tutaj wszyscy mogli brać do jedzenia to, na co mieli ochotę! Nie
widziała nikogo, kto by im w tym przeszkadzał albo przynajmniej żądał zapłaty. Może tu
wszystko dawano za darmo! To by co prawda wyjaśniało, dlaczego panował tu taki tłok.
Po pewnym czasie Momo udało się dojrzeć Nina. Zasłonięty przez tłum ludzi, siedział na
końcu długiego rzędu szklanych szafek za kasą, nieustannie wystukiwał coś na niej,
przyjmował pieniądze i wydawał resztę. A więc jemu płacili tu ludzie! I za pomocą
metalowych sztachet każdy miał tak wytkniętą drogę, że nie mógł podejść do stolika, nie
przechodząc koło Nina.
- Nino! - zawołała Momo i próbowała przecisnąć się między ludźmi. Machała przy tym
listem Gigiego, ale Nino je} nie słyszał. Kasa robiła zbyt wiele hałasu i pochłaniała całą jego
uwagę.
Momo wzięła na odwagę, przedostała się przez sztachety i zaczęła torować sobie w tłoku
drogę do Nina. Ten odwrócił się, bo paru ludzi zaczęło urągać.
Kiedy ujrzał Momo, nagle z jego twarzy zniknął wyraz zniechęcenia.
- Momo! - zawołał rozradowany jak dawniej. - Więc wróciłaś! Ależ to niespodzianka!
- Proszę się przesuwać! - wołali ludzie. - Dziecko powinno stanąć w kolejce jak wszyscy.
Nie może się po prostu przepychać! To dopiero bezwstydna smarkula!
- Chwileczkę! - zawołał Nino uspokajająco podnosząc ręce. - Trochę cierpliwości!
- Tak każdy mógłby się wkręcić! - gderał któryś z czekających. - Posuwać się naprzód!
Dziecko ma więcej czasu niż my.
- Gigi zapłaci wszystko za ciebie, Momo - szepnął Nino prędko do dziewczynki - więc
wybierz sobie, co chcesz do jedzenia. Ale stań w kolejce jak inni. Sama słyszysz, co mówią!
Nim Momo zdążyła jeszcze o coś spytać, ludzie odepchnęli ją w bok. Nie pozostało jej więc
nic innego, jak pójść w ślady innych. Stanęła na końcu kolejki i wzięła z półki tacę, a z pudła
obok nóż, widelec i łyżkę. Potem zaczęła krok po kroku posuwać się naprzód. Ponieważ obie
ręce miała zajęte trzymaniem tacy, posadziła na niej Kasjopeję. Przechodząc obok szklanych
szafek brała z nich to i owo i ustawiała dokoła żółwia.
Momo była tym wszystkim trochę oszołomiona i dlatego wybierane przez nią potrawy
przedstawiały dość osobliwy posiłek: kawałek smażonej ryby obok chleba z marmoladą,
kiełbaska, pasztecik i papierowy kubek z lemoniadą. Znajdująca się w samym środku tacy
Kasjopeja wolała schować się cała pod pancerzem i nie wyrażać swojego zdania.
Kiedy dziewczynka doszła wreszcie do kasy, zapytała prędko Nina:
- Wiesz, gdzie jest Gigi?
- Tak - odpowiedział Nino. - Nasz Gigi zrobił się sławny. Wszyscy jesteśmy z niego bardzo
dumni, bo przecież bądź co bądź jest jednym z nas! Często występuje w telewizji, a także
mówi przez radio. I w gazetach ciągle coś o nim piszą. Niedawno przyszli nawet do mnie
dwaj reporterzy i chcieli, żebym opowiedział coś o nim z dawniejszych czasów.
Opowiedziałem historię, jak to Gigi kiedyś...
- Posuwać się prędzej tam na początku! - wołali ludzie ż kolejki.
- Ale dlaczego już nie przychodzi? - spytała Momo.
- Ach, wiesz - szepnął Nino, już trochę zdenerwowany - on po prostu nie ma na to czasu. Jest
zajęty ważniejszymi sprawami, zresztą w starym amfiteatrze nic się nie dzieje.
158
159 - Co to znaczy? - wołały liczne głosy z tyłu kolejki.- Myślicie, że mamy ochotę stać tu
do nieskończoności?
- Gdzie on teraz mieszka? - dowiadywała się Momo z uporem.
- Gdzieś na Zielonej Górze - odpowiedział Nino. - Ma, jak słyszałem, ładną willę w parku.
Ale teraz idź, proszę cię!
Momo nie chciała odejść, miała jeszcze wiele, bardzo wiele pytań, ale bez ceremonii
popchnięto ją naprzód. Podeszła więc z tacą do jednego ze stolików przypominających grzyby
i po chwili czekania zdobyła przy nim miejsce. Co prawda stolik był dla niej za wysoki i
ledwo sięgała nosem nad jego blat.
Kiedy postawiła swoją tacę, ludzie oblegający stolik spojrzeli z obrzydzeniem na żółwia.
- Coś takiego - powiedział jeden z nich do sąsiada - człowiek musi dzisiaj znosić.
A sąsiad mruknął:
- Co pan chce - dzisiejsza młodzież!
Ale nie powiedzieli nic więcej i nie zwracali już uwagi na Momo. Jedzenie i tak było dla niej
dostatecznie trudne, bo nie widziała, co ma na talerzu. Ponieważ jednak była bardzo głodna;
zjadła wszystko do ostatniej kruszyny.
Teraz była syta, chciała jednak koniecznie dowiedzieć się jeszcze, co się stało z Beppem.
Stanęła więc z powrotem w kolejce. Lękając się zaś, że ludzie będą może znowu źli na nią,
jeśli będzie szła z pustą tacą, przechodząc obok szklanych szafek wzięła z nich jeszcze raz coś
do zjedzenia.
Kiedy w końcu doszła z tacą do Nina, spytała:
- A gdzie jest Beppo Zamiatacz Ulic?
- Długo na ciebie czekał - odpowiedział pośpiesznie Nino, obawiając się wywołać
niezadowolenie klientów. - Myślał, że wydarzyło ci się coś strasznego. Ciągle mówił o
szarych panach, ale nie pamiętam już, co. Cóż, znasz go przecież, zawsze był trochę dziwny.
- Hej, wy dwoje tam na przodzie! -zawołał ktoś z kolejki. - Zasnęliście, czy co?
- Chwileczkę, proszę pana ! - odkrzyknął Nino.
- A później? - spytała Momo.
- Później naraził się policji - ciągnął Nino, nerwowo przesuwając ręką po twarzy. - Jak
słyszałem, umieścili go w końcu w czymś w rodzaju sanatorium. Nic więcej o nim nie wiem.
- Do cholery! ^-wrzasnął teraz czyjś rozwścieczony głos 160 z tyłu - czy to jest bar szybkiej
obsługi, czy poczekalnia? Zdaje
się, że tam na przodzie urządziliście sobie jakieś rodzinne spotkanie, co?
- Coś w tym rodzaju! -zawołał Nino błagalnie.
- I Beppo jest tam wciąż jeszcze? - dowiadywała się
Momo.
- Nie zdaje mi się, podobno wypuścili go, bo nie jest niebezpieczny dla otoczenia.
- No, dobrze, ale gdzież jest teraz?
- Naprawdę nie mam pojęcia, Momo. Ale teraz, proszę cię, idź dalej I
I znowu tłoczący się ludzie popchnęli ją naprzód. I tym razem podeszła do stoliczka-grzyba,
poczekała na miejsce i wepchnęła w siebie jedzenie z tacki. Teraz smakowało jej ono już
znacznie mniej. Oczywiście, nie wpadła na pomysł, żeby po prostu coś zostawić.
Teraz musiała się jeszcze dowiedzieć, co się stało z dziećmi, które dawniej zawsze ją
odwiedzały. Nic nie pomogło, musiała znowu stanąć w kolejce, pomaszerować koło
szklanych szafek i zastawić tackę jedzeniem, żeby ludzie nie złościli się na nią.
Wreszcie znalazła się znowu przy Nino siedzącym za kasą.
- A dzieci? - spytała. - Co się dzieje z nimi?
- Teraz wszystko wygląda inaczej - wyjaśnił Nino, któremu na widok ponownego zbliżenia
się Momo pot wystąpił na czoło. - Nie mogę ci tego w tej chwili wytłumaczyć, widzisz
przecież, co tu się wyprawia!
- Ale dlaczego dzieci już nie przychodzą? - upierała się Momo przy swoim pytaniu.
- Wszystkie dzieci pozbawione opieki zostały umieszczone w przechowalniach. Nie są już
pozostawiane samym sobie, bo... no, jednym słowem, ktoś o nie teraz dba.
- Pośpieszcie się, wy, gaduły, tam na przodzie! - odezwały się znowu głosy z kolejki. -
Ostatecznie i my chcemy wreszcie coś zjeść.
- Moi przyjaciele? - spytała Momo z niedowierzaniem. - Naprawdę oni sami tego chcieli?
- Nie pytano ich wcale o to - odpowiedział Nino, niespokojnie dotykając klawiszy kasy. -
Dzieci nie mogą przecież
161 decydować o takich sprawach. Zadbano o to, zęby nie kręciły się po ulicach. To przecież
najważniejsze, prawda?
Momo nic nie odpowiedziała, tylko badawczo spojrzała na Nina. To speszyło go juz
całkowicie.
- Do diabła!-wrzasną) znów wściekły głos z głębi.- Szlag człowieka może trafić od tego
dzisiejszego guzdrania się. Musicie właśnie teraz prowadzić sobie pogawędki?
- A co ja mam teraz robić - spytała cicho Momo - bez moich przyjaciół?
Nino wzruszył ramionami wyłamując sobie palce.
- Momo - powiedział biorąc głęboki oddech, jak ktoś, kto usiłuje nie stracić opanowania -
bądź rozsądna i przyjdź tu kiedy indziej, w tej chwili naprawdę nie mam czasu radzić ci, co
masz robić. Wiesz, ze zawsze możesz tu jadać. Ale ja na twoim miejscu poszedłbym także do
takiej przechowalni, gdzie będziesz miaia jakieś zajęcie i opiekę, i nawet nauczysz się czegoś.
Zresztą i tak cię tam oddadzą, jezeli będziesz sama wałęsała się po świecie.
Momo znowu nic nie powiedziała, tylko spojrzała na Nina. Ludzie z kolejki znów popchnęli
ją naprzód. Dziewczynka automatycznie podeszła do jednego ze stolików i automatycznie
wepchnęła w siebie trzeci obiad, mimo ze ledwo go mogła przełknąć i smakowa! jak tektura i
wełna drzewna. Czuła się potem okropnie.
Wzięła Kasjopeję pod pachę i nie odwracając się juz poszła ku wyjściu.
- Hej, Momo! - zawołał za nią Nino, który ją jeszcze w ostatniej chwili dojrzał. -
Poczekaj! Nie powiedziałaś mi w ogóle, gdzieś się dotychczas podziewała!
Ale juz obiegli go następni klienci, a on naciska! klawisze kasy, przyjmował pieniądze i
wydawał resztę. Uśmiech dawno znikł z jego twarzy.
- Dostałam juz dużo do jedzenia - powiedziała Momo, kiedy znalazła się z powrotem w
starym amfiteatrze - a nawet dużo za dużo. A jednak mam uczucie, ze się nie nasyciłam. - i po
chwili dodała: - Nie mogłam tez opowiedzieć Ninowi o kwiatach i o muzyce. - Znowu
przerwała. - Ale jutro pójdziemy poszukać Gigiego. Na pewno będzie ci się podobał,
Kasjopejo. Zobaczysz.
Jednakże na pancerzu zófwia pojawił się tylko duży znak zapytania.
Rozdział piętnasty Odnaleziony i utracony
Nazajutrz Momo wybrała się już wczesnym rankiem na poszukiwanie domu Gigiego. Żółwia,
naturalnie, wzięła ze sobą.
Wiedziała, gdzie znajduje się Zielona Góra. Była to dzielnica willowa, bardzo odległa od
starego amfiteatru. Znajdowała się w pobliżu owych jednostajnych nowych budowli, a więc
po drugiej stronie wielkiego miasta.
Była to daleka droga. Wprawdzie Momo przywykła do chodzenia boso, ale kiedy wreszcie
doszła do Zielonej Góry, miała stopy porządnie obolałe.
Usiadła na krawężniku, aby chwilę odpocząć.
Była to rzeczywiście bardzo elegancka dzielnica. Miała szerokie, czyste i niemal puste ulice.
W ogrodach, zza wysokich murów i żelaznych parkanów, sterczały ku niebu wierzchołki
bardzo starych drzew. Domy w tych ogrodach były przeważnie długimi budynkami ze szkła i
betonu, z płaskimi dachami. Gładko wy-strzyżone trawniki miały intensywnie zielony kolor i
po prostu zapraszały do fikania koziołków. Ale nigdzie nie było widać kogoś spacerującego
po ogrodzie lub bawiącego się na trawniku. Zapewne ich właściciele nie mieli na to czasu.
- Gdybym tylko mogła dowiedzieć się, gdzie tu mieszka Gigi - powiedziała Momo do żółwia.
ZARAZ SIĘ DOWIESZ - pojawiły się słowa na pancerzu żółwia.
- Tak myślisz? - spytała Momo z nadzieją w głosie.
- Hej, smarkata - odezwał się nagle głos za jej plecami - czego tu chcesz?
Momo odwróciła się. Zobaczyła mężczyznę w dziwnej kamizelce w pasy. Momo nie
wiedziała, że służący bogatych państwa ubierani są w takie kamizelki. Wstała z krawężnika i
powiedziała:
- Dzień dobry, szukam domu Gigiego. Nino powiedział mi, że on tu teraz mieszka.
- Czyjego domu szukasz?
- Gigiego Oprowadzacza. To mój przyjaciel.
Człowiek w pasiastej kamizelce spojrzał nieufnie na dziecko. Za nim znajdowała się trochę
uchylona brama ogrodu i Momo
163 mogła zajrzeć do środka. Zobaczyła duży trawnik, na którym bawiło się kilka chartów i
pluskała fontanna. A na drzewie obsypanym kwiatami siedziały dwa pawie.
- Och-zawołała Momo z podziwem-jakie piękne ptaki!
Chciała wejść do ogrodu, aby przyjrzeć się im z bliska, ale mężczyzna w kamizelce chwycił
ją za kołnierz i zatrzymał.
- Nie ruszaj się stąd! -powiedział. - Co ci też przyszło do głowy, smarkulo!
Potem puścił Momo i wytarł chusteczką rękę, jakby dotknął czegoś obrzydliwego.
- To wszystko należy do ciebie? - spytała Momo wskazując ogród za uchyloną bramą.
- Nie - odpowiedział człowiek w kamizelce jeszcze mniej uprzejmie. -A teraz wynoś się! Nie
masz tu czego szukać.
- Owszem - powiedziała Momo z naciskiem - muszę poszukać Gigiego Oprowadzacza. Bo
on czeka na mnie. Nie znasz go?
- Tu nie ma żadnych oprowadzaczy - odparł człowiek w kamizelce. Zawrócił do
ogrodu i chciał już zamknąć bramę, ale w ostatniej chwili coś mu zaświtało.
- Chyba nie masz na myśli Girolama, słynnego gawędziarza?
- Ależ tak, to właśnie Gigi Oprowadzacz - zawołała uradowana Momo - tak się nazywa.
Wiesz, gdzie jest jego dom?
- I on rzeczywiście oczekuje cię ? - dopytywał się człowiek.
- Tak - uspokoiła go Momo - na pewno. Gigi jest moim przyjacielem i płaci za wszystko, co
jem u Nina.
Człowiek w kamizelce podniósł brwi i potrząsnął głową.
- Ach, ci artyści! - powiedział z kwaśną miną. - Jakież oni mają czasem dziwaczne kaprysy!
Ale jeżeli rzeczywiście myślisz, że on przywiązuje jakąś wagę do twoich odwiedzin... jego
dom jest ostatni, na samym końcu tej ulicy.
I brama ogrodu zatrzasnęła się za nim.
MAŁPA! - ukazało się na pancerzu Kasjopeji, ale litery zaraz zgasły.
Ostatni dom na samym końcu ulicy był otoczony wysokim murem. I brama ogrodu, podobnie
jak tamta, zatrzaśnięta za człowiekiem w kamizelce, zrobiona była z żelaznych płyt,'tak że nic
przez nią nie można było dojrzeć. Nie było też nigdzie dzwonka ani tabliczki z nazwiskiem.
- Chciałabym wiedzieć - powiedziała Momo - czy to 164 rzeczywiście jest nowy dom
Gigiego. Właściwie wcale na to nie wygląda.
ALE TAK JEST - ukazały się słowa na grzbiecie żółwia.
- Dlaczego tu jest wszystko zamknięte? - spytała Momo."- Nie będę mogła wejść do
środka.
CZEKAJ ! - brzmiała odpowiedź.
- No, dobrze - powiedziała Momo wzdychając - ale może będę musiała bardzo długo czekać.
Skąd Gigi ma wiedzieć, ze jestem tu przed bramą - jeżeli w ogóle jest w domu.
ZARAZ TU BĘDZIE - przeczytała na pancerzu żółwia.
Momo usiadła więc przed bramą i czekała cierpliwie. Długi czas nic się nie działo i Momo
zaczęła juz zastanawiać się, czy Kasjopeja jednak nie pomyliła się tym razem.
- Jesteś zupełnie pewna? -spytała po chwili.
Ale zamiast oczekiwanej odpowiedzi na pancerzu Kasjopeji ukazało się słowo: ŻEGNAJ!
Momo przestraszyła się.
- Co masz na myśli, Kasjopejo! Chcesz mnie znowu opuścić? Co zamierzasz?
IDĘ SZUKAĆ CIEBIE! - brzmiała zagadkowa odpowiedź. Właśnie w tej chwili nagle
rozwarła się brama i z największą szybkością wystrzeliło przez nią długie, eleganckie auto.
Momo uratowała się gwałtownym uskoczeniem w tył i upadła.
Samochód pędził jeszcze chwilę, potem nagle zahamował, tak ze az opony zapiszczały.
Drzwiczki otworzyły się i wyskoczył przez nie Gigi.
- Momo! - zawołał otwierając ramiona.-To naprawdę moja mała Momo we własnej osobie!
Momo zerwała się z ziemi i pobiegła ku niemu, a Gigi pochwycił ją, podniósł, ucałował po
sto razy w oba policzki i zaczął z nią tańczyć na ulicy
- Uderzyłaś się? - spytał bez tchu, ale nie czekając na odpowiedź dziewczynki mówił
dalej z podnieceniem. - Bardzo mi przykro, ze cię przestraszyłem, ale okropnie się śpieszę,
rozumiesz? Juz jestem właściwie spóźniony. Gdzie się podziewałaś przez cały ten czas?
Musisz mi wszystko opowiedzieć. Juz myślałem, ze w ogóle nie wrócisz. Znalazłaś mój list?
Tak? Był jeszcze? To dobrze. I poszłaś do Nina? Smakowało ci u niego? Ach, Momo,
musimy sobie tyle opowiedzieć, przez ten czas
165 strasznie dużo się wydarzyło. Jak ci się wiedzie? Mówże coś! A co porabia nasz Beppo?
Już od wieków go nie widziałem. A dzieci? Ach, wiesz co, Momo, często myślę o czasach,
kiedy byliśmy jeszcze wszyscy razem i opowiadałem wam historie. To były piękne czasy. Ale
teraz wszystko się zmieniło, zupełnie się zmieniło.
Momo kilkakrotnie próbowała odpowiedzieć na pytania Gigiego. Ale ponieważ potok jego
wymowy nie ustawał, czekała na chwilę przerwy. Gigi wyglądał inaczej niz kiedyś, był
wypielęgnowany i ładnie pachniał. Jednakże wydawał jej się jakiś obcy.
Tymczasem z samochodu wysiadły jeszcze cztery osoby i podeszły bliżej: mężczyzna w
skórzanym ubraniu kierowcy i trzy panie o surowych, mocno umalowanych twarzach.
- Czy dziecko się zraniło? - spytała jedna z pań, raczej z wyrzutem niz z niepokojem.
- Nie, wcale - zapewnił ją Gigi - przestraszyło się tylko.
- I po cóż wałęsa się koło bramy!-powiedziała druga pani.
- Ależ to Momo!-zawołał Gigi ze śmiechem. - Moja stara przyjaciółka Momo!
- Ach, więc ta dziewczynka naprawdę istnieje? - spytała ze zdziwieniem trzecia pani. -
Zawsze myślałam, że pan ją tylko zmyślił. Ale moglibyśmy to zaraz podać do prasy!
,,Spotkanie z księżniczką z bajki" albo coś w tym rodzaju, to ludzie wspaniale przyjmą! Zaraz
wydam polecenie. To będzie prawdziwy szlagier!
- A ty, mała - zwróciła się teraz pierwsza pani do Momo z uśmiechem - na pewno chcesz,
zęby napisano o tobie w gazecie?
- Proszę zostawić dziecko w spokoju! -ofuknął ją Gigi. Druga pani spojrzała na zegarek na
ręce.
- Jeżeli teraz nie dodamy porządnie gazu, to samolot odleci nam sprzed nosa. Pan wie, co by
to było.
- Mój Boże - odpowiedział zdenerwowany Gigi - czy naprawdę nie mogę spokojnie
zamienić paru słów po takim długim niewidzeniu! Ale sama widzisz, moje dziecko, one mi
na to nie pozwalają, te poganiaczki niewolników!
- Och - rzuciła druga pani zjadliwie - nam przecież zupełnie wszystko jedno. My tylko
wykonujemy nasze obowiązki.
Pan nam płaci za to, czcigodny mistrzu, żebyśmy pilnowały pań- 1 66 skich terminów.
- Tak, naturalnie, naturalnie - wycofał się Gigi. - No, więc jedźmy już. Wiesz co, Momo?
Pojedź ze mną na lotnisko. Będziemy mogli w tym czasie porozmawiać. A mój kierowca
odwiezie cię potem do domu. Zgoda?
Gigi, nie czekając na odpowiedź Momo, wziął ją za rękę i pociągnął do samochodu. Trzy
panie usadowiły się na tylnym siedzeniu. Gigi siadł obok kierowcy i wziął Momo na kolana. I
tak ruszyli w drogę.
Momo już chciała zacząć opowiadać o mistrzu Horze i Kwiatach Jednej Godziny, kiedy jedna
z pań pochyliła się ku przodowi.
- Przepraszam - powiedziała - ale przyszedł mi do głowy wspaniały pomysł. Powinniśmy
natychmiast zaprezentować Momo Towarzystwu Filmów Propagandowych. Nadaje się
znakomicie na gwiazdkę do filmu przygodowego, który w najbliższym czasie będzie kręcony.
Niech pan sobie tylko wyobrazi tę sensację! Momo gra rolę Momo!
- Czy pani jeszcze nie zrozumiała? - spytał ostro Gigi. - Nie chcę wciągać dziecka w te
sprawy!
- Doprawdy nie wiem, o co panu chodzi - odparła pani obrażonym tonem. - Każdy inny
oblizywałby się na myśl o takiej okazji.
-r- Nie jestem każdym innym! - wrzasnął Gigi, nagle wpadając we wściekłość. I zwracając się
do Momo dodał: - Może tego nie rozumiesz, ale ja po prostu nie chcę, żeby ta przeklęta zgraja
i ciebie dostała w swoje ręce.
Teraz wszystkie trzy panie poczuły się obrażone.
Gigi jęcząc chwycił się za głowę, potem wyjął z kieszonki w kamizelce srebrne puzderko,
wziął pigułkę i połknął ją.
Kilka minut nikt się nie odzywał.
Wreszcie Gigi odwrócił się do trzech pań.
- Proszę mi wybaczyć - mruknął znużony - nie miałem pań na myśli. Po prostu nerwy mnie
zawodzą.
- No, o tym zdążyłyśmy się już przekonać - zauważyła pierwsza pani.
- Ale teraz - ciągnął Gigi uśmiechając się trochę sztucznie do Momo - mówmy już tylko o
sobie.
- Jeszcze tylko jedno pytanie, zanim będzie za późno -
167 wmieszała się druga pani. - Bo za chwilę dojedziemy na miejsce. Czy zgodziłby się pan,
żebym przynajmniej przeprowadziła szybko wywiad z tym dzieckiem?
- Dość tego! - wrzasnął Gigi, doprowadzony do ostateczności. - Ja chcę teraz rozmawiać z
Momo, i to zupełnie prywatnie! To jest dla mnie ważne! Ile razy mam pani jeszcze
tłumaczyć?
- Pan sam ciągle mi robi wyrzuty - odpowiedziała pani, teraz równie wściekła jak on - że nie
robię panu dostatecznej reklamy.
- Tak jest!-jęknął Gigi. - Ale nie teraz! Nie teraz!
- Wielka szkoda - stwierdziła pani. - Coś takiego wycisnęłoby ludziom łzy z oczu. Ale jak
pan chce. Może będziemy mogli to później zrobić, jeżeli...
- Nie!-przerwał jej Gigi. - Ani teraz, ani później, ani w ogóle nigdy. A teraz niech pani
łaskawie milczy, dopóki będę rozmawiał z Momo.
- No, wie pan! - odpowiedziała pani równie ostro. - Ostatecznie chodzi o pańską reklamę, nie
o moją! Powinien pan dobrze zastanowić się, czy może pan pozwolić sobie obecnie na
stracenie takiej okazji!
- Nie - krzyczał zrozpaczony Gigi - nie mogę sobie na to pozwolić! Ale Momo nie wchodzi
w grę. A teraz - błagam panią! - proszę zostawić nas na pięć minut w spokoju!
Panie umilkły. Gigi, wyczerpany, przesunął ręką po oczach.
- Widzisz teraz, do czego doszedłem. - Roześmiał się z goryczą.- Nie mogę wrócić, nawet
gdybym chciał tego. Jestem skończony. „Gigi zawsze pozostanie Gigim!" Pamiętasz? Ale
Gigi nie jest już Gigim. Powiem ci jedno, Momo, najniebezpieczniejsze są w życiu marzenia,
które się spełniają. W każdym razie, jeżeli dzieje się to tak, jak ze mną. Ja już nie mam o
czym marzyć. I nie mógłbym też nauczyć się tego znowu od was. Mam wszystkiego dość.
Posępnie spoglądał przez okno.
- Jedyną rzeczą, jaką mógłbym jeszcze zrobić, to zamknąć gębę na kłódkę, nic już nie
opowiadać, umilknąć może aż do końca życia, a przynajmniej do czasu, kiedy ludzie o mnie
zapomną i stanę się znowu nieznanym nieborakiem. Ale być biednym i bez marzeń - nie,
Momo, to prawdziwe piekło. Dlatego wolę już zostać tu, gdzie jestem. Wprawdzie to także
piekło, ale przynajmniej wygodne. Ach, co ja też opowiadam? Oczywiście, ty nie możesz
zrozumieć wszystkiego.
Momo tylko patrzyła na niego. Rozumiała przede wszystkim, 168 że Gigi jest chory,
śmiertelnie chory. Podejrzewała, że szarzy panowie maczali w tym palce. I nie wiedziała, jak
mogłaby mu pomóc, skoro on sam tego nie chce.
- Ale ciągle mówię tylko o sobie - powiedział Gigi - teraz ty wreszcie opowiedz, Momo,
co w tym czasie przeżyłaś?
Właśnie w tej chwili samochód zatrzymał się przed dworcem lotniczym. Wszyscy wysiedli i
weszli do hali. Tu Gigiego oczekiwały juz umundurowane stewardessy. Kilku reporterów
sfotografowało go i zasypało pytaniami. Ale stewardessy prosiły o pośpiech, bo samolot miał
wystartować za parę minut.
Gigi pochylił się do Momo, patrząc tylko na nią. I nagle Izy pojawiły się w jego oczach.
- Słuchaj, Momo - powiedział tak cicho, że otaczający ich ludzie nie mogli go dosłyszeć -
zostań ze mną! Wezmę cię w tę podróż i wszędzie później. Zamieszkasz w moim pięknym
domu i będziesz chodziła w aksamitach i jedwabiach, jak prawdziwa mała księżniczka.
Bylebyś była ze mną i słuchała mnie. Może wtedy przyjdą mi na myśl znowu prawdziwe
opowieści, takie jak dawniej, wiesz? Powiedz tylko „tak", a wszystko się ułoży. Pomóż mi,
proszę cię!
Momo tak bardzo pragnęłaby pomóc Gigiemu. Aż ją serce od tego bolało. Czuła jednak, ze
nie byłoby dobrze, gdyby on był znowu Gigim, i ze ona nie pomogłaby mu, gdyby przestała
być dawną Momo. Jej oczy także napełniły się łzami. Potrząsnęła głową.
I Gigi zrozumiał. Smutno pokiwał głową, a potem panie, którym sam za to płacił, pociągnęły
go za sobą. Z daleka pomachał jeszcze ręką do Momo i ona mu się odwzajemniła, a potem
zniknął.
Podczas całego spotkania z Gigim Momo nie zdołała wtrącić ani słowa. A tyle miała mu do
powiedzenia! Zdawało jej się, ze przez odnalezienie Gigiego dopiero go naprawdę utraciła.
Powoli odwróciła się i poszła ku wyjściu. I nagle ogarnął ją piekący strach: utraciła także
Kasjopeję!
Rozdział szesnasty Nadmiar strapień
- Więc dokąd cię zawieźć?-spytał kierowca, kiedy Momo wsiadła z powrotem do
eleganckiego samochodu Gigiego.
Dziewczynka zmieszana patrzyła przed siebie. Co miała mu odpowiedzieć? Dokąd właściwie
chciała jechać? Musiała poszukać Kasjopeji. Ale gdzie? Kiedy i gdzie ją zgubiła? Wiedziała
na pewno, ze podczas całej jazdy z Gigim żółwia juz nie było. A więc przed dom Gigiego! I
teraz przypomniała sobie także, ze na pancerzu Kasjopeji widniały słowa: ŻEGNAJ! i IDĘ
SZUKAĆ CIEBIE. Oczywiście, Kasjopeja z góry wiedziała, że za chwilę się zgubi. Dlatego
poszła szukać Momo. Ale gdzie miała Momo szukać Kasjopeji?
- No, pośpiesz się trochę - powiedział kierowca, bębniąc palcami na kierownicy. - Mam
jeszcze co innego do roboty oprócz wożenia cię na spacer.
- Proszę, zawieź mnie do domu Gigiego - odpowiedziała Momo.
Kierowca spojrzał na nią zdziwiony.
- Zdaje mi się, ze miałem cię odwieźć do domu. A może będziesz teraz mieszkała u nas?
- l\|je - odparła Momo. -Zgubiłam coś na ulicy i muszę tego poszukać.
Kierowca nie miał nic przeciw temu, bo i tak musiał tam wrócić. Kiedy przybyli przed willę
Gigiego, Momo wysiadła i zaraz zaczęła poszukiwania
- Kasjopejo! - wołała co chwilę cicho - Kasjopejo !
- Czego ty właściwie szukasz? - spytał kierowca przez okno samochodu.
- Żółwia mistrza Hory - odpowiedziała Momo. - Nazywa się Kasjopeja i zna przyszłość na
pół godziny naprzód. Pisze litery na swoim pancerzu. Muszę ją koniecznie znaleźć. Pomożesz
mi?
- Nie mam czasu na głupie żarty! - burknął kierowca i wjechał przez bramę, która zaraz
się zamknęła.
Momo szukała więc sama. Przeszukała całą ulicę, ale nie znalazła Kasjopeji.
„Może wyruszyła już z powrotem do amfiteatru" - pomyślała.
uziewczynka poszła wolno tą samą drogą, którą tu przyszła. 1 70 Zaglądała przy tym za
każdy załom muru i do każdego rowu. I ciągle wołała żółwia. Ale na próżno.
Dopiero późną nocą dotarła do amfiteatru. Także i tu starannie przeszukała wszystko mimo
panującej ciemności. Miała leciutką nadzieję, że jakimś cudem żółw doszedł do domu jeszcze
przed nią. Ale to było, oczywiście, niemożliwe przy jego powolności.
Momo położyła się na łóżku. Pierwszy raz była naprawdę zupełnie sama.
Parę tygodni spędziła Momo na bezplanowym krążeniu po wielkim mieście i szukaniu Beppa
Zamiatacza Ulic. Nikt nie umiał powiedzieć, gdzie Beppo przebywa, pozostała więc tylko w
jej rozpaczy nadzieja, że kiedyś przypadkowo skrzyżują się ich drogi. Jednakże w tym
wielkim mieście możliwość przypadkowego spotkania była równie znikoma, jak ta, że list w
butelce, wrzuconej przez rozbitka w fale oceanu, zostanie gdzieś na odległym wybrzeżu
wyłowiony przez łódź rybacką.
„A jednak - mówiła sobie Momo - być może nieraz byliśmy bardzo blisko siebie". Kto wie,
jak często przechodziła koło miejsca, w którym Beppo był przed godziną, przed minutą, a
może nawet przed chwilą. Albo jak często mógł Beppo przechodzić przez ten plac albo mijać
ten róg ulicy tylko trochę wcześniej niż ona, czy też tuż przed nią. Dlatego Momo często
czekała wiele godzin na jednym miejscu. W końcu jednak musiała kiedyś iść dalej i znowu
mogło się zdarzyć, że dzieliły ich zaledwie sekundy.
Jak bardzo przydałaby się jej teraz Kasjopeja! Gdyby była przy niej, poradziłaby: CZEKAJ!
albo IDŹ DALEJ!, a bez niej Momo nigdy nie wiedziała, co powinna zrobić. Lękała się, że
minie się z Beppem dlatego, że na niego czeka, a zarazem lękała się, że minie się z nim,
dlatego, że nie czekała.
Rozglądała się także za dziećmi, które dawniej zawsze do niej przychodziły. Ale nigdy nie
dostrzegła któregoś z nich. W ogóle nie widywała dzieci na ulicy i przypomniała sobie to, co
powiedział Nino: że dzieci pozostają teraz pod dozorem.
To, że Momo nigdy nie zatrzymał policjant albo inna dorosła osoba i że nie odprowadzono jej
do „Przechowalni", spowodowała tajna, nieustanna opieka szarych panów. Psułoby to
bowiem plany, jakie mieli wobec Momo. Ale ona o tym nie wiedziała.
1 71 Dziewczynka chodziła raz na dzień do Nina, żeby coś zjeść. Ale nigdy nie mogła
porozmawiać z nim dłużej niż podczas ich pierwszego spotkania. Nino zawsze się spieszył i
nie miał ani chwili czasu dla niej.
Z tygodni zrobiły się miesiące. I Momo wciąż była sama. Raz tylko, siedząc o zmierzchu na
poręczy mostu, zobaczyła na drugim moście małą, schyloną postać. Machała ona z takim
pośpiechem miotłą, jakby chodziło o śmierć lub życie. Momo wydało się, że poznaje Beppa,
więc zaczęła wołać i machać ręką do tego człowieka, ale on ani na chwilę nie przerwał pracy.
Dziewczynka pobiegła pędem, ale kiedy znalazła się na tamtym moście, nikogo już na nim
nie było.
„To chyba nie Beppo - powiedziała do siebie, aby się pocieszyć. - Nie, to nie mógł być on.
Wiem przecież, jak Beppo zamiata".
Czasem pozostawała cały dzień w domu w starym amfiteatrze, gdyż nagle budziła się w niej
nadzieja, że może Beppo wstąpi zobaczyć, czy nie wróciła. Jeśliby jej wtedy nie było,
sądziłby, że jest wciąż jeszcze zaginiona. Wtedy jednak dręczyła ją myśl, że może tak właśnie
stało się już przed tygodniem albo wczoraj! Więc czekała, ale, oczywiście, na próżno.
Wreszcie namalowała dużymi literami na ścianie pokoiku napis: zaraz wracam. Jednakże nikt
oprócz niej tego napisu nie przeczytał.
Jedno tylko nie opuszczało jej przez cały ten czas: żywe wspomnienie pobytu u mistrza Hory,
kwiatów i muzyki. Wystarczyło, aby zamknęła oczy i wsłuchała się w siebie, a już widziała
płomienną wspaniałość kwiatów i słyszała muzykę głosów. I tak, jak pierwszego dnia, umiała
wymawiać ich słowa i śpiewać ich melodie, mimo że powstawały one wciąż na nowo i nigdy
się nie powtarzały. Czasem Momo całymi dniami siedziała na kamiennych stopniach, mówiła
i śpiewała dla siebie samej. Nikt tego nie słuchał oprócz drzew, ptaków i starych kamieni.
Istnieje dużo rodzajów samotności, ale Momo przeżywała taką, jaką poznało niewielu ludzi, a
jeszcze mniej doświadczyło jej z taką mocą.
Wydawało jej się, że jest jak gdyby zamknięta w skarbcu pełnym niezmierzonych bogactw,
które coraz bardziej rosną i grożą jej uduszeniem. I nie było żadnego wyjścia! Nikt nie mógł
dostać się do niej, a ona nie mogła zwrócić na siebie niczyjej uwagi, tak głęboko była
zakopana pod górą czasu.
Nadchodziły nawet godziny, kiedy myślała, że może byłoby 1 72 lepiej nigdy nie usłyszeć
tamtej muzyki i nie widzieć tamtych barw. A jednak, gdyby postawiono ją przed wyborem,
nie oddałaby tego wspomnienia za nic na świecie. Nawet gdyby musiała za nie oddać życie.
Wiedziała teraz bowiem, że istnieją bogactwa, za które się ginie, jeśli nie można ich dzielić z
innymi.
Co kilka dni Momo biegła do willi Gigiego i czasem długo czekała przed bramą. Miała
nadzieję, że go jeszcze zobaczy. Wewnętrznie pogodziła się już ze wszystkim. Zostanie przy
nim, będzie słuchała tego, co mówi, i sama mówiła do niego, wszystko jedno, czy powróci,
czy nie powróci to, co było dawniej. Ale brama ani razu się nie otworzyła.
Minęło kilka miesięcy, ale wydawały się one najdłuższym okresem, jaki Momo kiedykolwiek
przeżyła. Prawdziwego czasu bowiem nie da się mierzyć zegarem i kalendarzem.
O tego rodzaju samotności nie da się naprawdę nic więcej powiedzieć. Może jeszcze to tylko:
gdyby Momo mogła odnaleźć drogę do mistrza Hory - a1 próbowała tego często - poszłaby
do niego i poprosiła, aby nie przydzielał jej już więcej czasu albo pozwolił jej zostać z nim na
zawsze w domu „Nigdzie".
Ale bez Kasjopeji nie mogła odnaleźć drogi. A Kasjopeji nie było. Może dawno już wróciła
do mistrza Hory. Albo zabłądziła gdzieś na świecie. W każdym razie nie wracała.
Wydarzyło się natomiast co innego.
Oto pewnego dnia Momo spotkała w mieście troje dzieci, które dawniej przychodziły do niej.
Byli to Paolo, Franco i Maria, która kiedyś zawsze nosiła na ręku małą siostrzyczkę Dede.
Wszyscy oni bardzo się zmienili. Mieli na sobie coś w rodzaju szarych mundurków, a twarze
ich wyglądały dziwnie drętwo i bez życia. Ledwo się uśmiechnęli, kiedy Momo powitała ich
radosnym okrzykiem.
- Tak was szukałam! - mówiła bez tchu. - Przyjdziecie do mnie znowu ?
Troje dzieci wymieniło między sobą spojrzenia i potrząsnęło głowami.
- Ale może jutro, dobrze? - pytała Momo.-Albo pojutrze?
Dzieci znowu potrząsnęły głowami.
- Ach, przyjdźcie! - prosiła Momo. - Dawniej przecież zawsze przychodziliście.
173 - Dawniej! - powtórzył Paolo.-Ale teraz wszystko się zmieniło. Nie wolno nam
bezużytecznie trwonić naszego czasu.
- Nigdyśmy go nie trwonili bezużytecznie - zaprotestowała Momo.
- Tak, było przyjemnie - powiedziała Maria - ale nie o to chodzi.
Dzieci prędko szły przed siebie. Momo biegła obok nich.
- Dokąd teraz idziecie? - dopytywała się.
- Na lekcję zabaw - odparł Franco. - Uczymy się bawić.
- W co?
- Dziś będziemy się bawić w dziurkowanie kart - wyjaśnił Paolo. - To bardzo pożyteczne, ale
trzeba diabelnie uważać.
- Jak się w to bawicie?
- Każdy z nas przedstawia sobą jedną kartę do dziurkowania. Każda karta zawiera mnóstwo
danych: wzrost, wiek, wagę itd. Ale, naturalnie, nieprawdziwych, to byłoby zbyt łatwe.
Czasami jesteśmy tez długimi cyframi, na przykład MUX/763/y. Potem miesza się nas i
wkłada do kartoteki. A później jedno z nas musi znaleźć pewną określoną kartę. Zadaje
pytania w ten sposób, ze karty kolejno odpadają i w końcu pozostaje tylko ta jedna. Wygrywa
ten, kto zrobi to najprędzej.
- I ta zabawa sprawia wam przyjemność? - spytała Momo z powątpiewaniem.
- Nie o to chodzi - wyjaśniła Maria z widocznym lękiem. - Tak nie wolno mówić.
- Więc o co chodzi? - dopytywała się Momo.
- O to - powiedział Paolo - ze jest to pożyteczne dla przyszłości.
Tymczasem doszli do bramy dużego, szarego domu. Nad drzwiami widniał napis:
Przechowalnia dzieci
- Mogłabym wam tyle opowiedzieć - rzekła Momo.
- Może zobaczymy się kiedyś znowu - odpowiedziała smutno Maria.
Dokoła nich dużo dzieci wchodziło do tej bramy. I wszystkie wyglądały tak, jak troje
przyjaciół Momo.
- U ciebie było o wiele przyjemniej - powiedział nagle Franco. - Wtedy mieliśmy tyle
własnych pomysłów. Ale oni mówią, że przy tym nie można się niczego nauczyć.
- Nie moglibyście po prostu zwiać? - zaproponowała 174 Momo.
Tamci troje potrząsnęli głowami i rozejrzeli się, czy ktoś tego nie usłyszał.
- Próbowałem już raz, na początku - powiedział szeptem Franco - ale to na nic. Oni zawsze
łapią uciekinierów.
- Nie powinieneś tak mówić - odezwała się Maria - w końcu mamy teraz przecież opiekę.
Wszyscy umilkli i patrzyli przed siebie. Wreszcie Momo zdobyła się na odwagę i zapytała:
- Moglibyście mnie wziąć ze sobą? Jestem teraz zawsze zupełnie sama.
Ale w tej chwili stało się coś dziwnego: zanim któreś z dzieci zdążyło odpowiedzieć, coś o
sile olbrzymiego magnesu wessało je do wnętrza domu. Za nimi brama zatrzasnęła się z
łoskotem.
Momo patrzyła na to przerażona. Po chwili jednak mimo lęku podeszła do bramy, aby
zadzwonić lub zastukać. Chciała raz jeszcze poprosić, żeby jej pozwolono pobawić się z
dziećmi, wszystko jedno w co. Jednakże ledwo zbliżyła się o jeden krok, kiedy zmartwiała ze
strachu. Między nią a bramą stanął nagle jeden z szarych panów.
- To całkowicie bezcelowe! - powiedział z nikłym uśmiechem, nie wypuszczając cygara z
ust. - Nawet nie próbuj! Wcale nie leży w naszym interesie, żebyś tam weszła.
- Dlaczego? - spytała Momo. Znowu poczuła przenikające ją lodowate zimno.
- Bo mamy inne plany co do ciebie - wyjaśnił szary pan i wydmuchał kółko dymu, które jak
pętla otoczyło szyję Momo i bardzo powoli się rozwiewało.
Obok przechodzili ludzie, ale wszyscy bardzo się śpieszyli. Momo wskazała palcem szarego
pana i chciała wezwać pomocy, ale nie mogła wydobyć z siebie głosu.
- Daj spokój! - powiedział szary pan i roześmiał się swoim spopielałym śmiechem. -Tak
mało znasz nas jeszcze? Wciąż nie wiesz, jacy potężni jesteśmy? Odebraliśmy ci wszystkich
twoich przyjaciół. Nikt ci nie może już pomóc. A z tobą możemy zrobić, co będziemy chcieli.
Ale, jak widzisz, oszczędzamy ciebie.
- Dlaczego? - spytała Momo z trudem.
- Dlatego, że chcielibyśmy, abyś nam oddała pewną małą przysługę - odparł szary pan. -
Jeżeli okażesz się rozsądna.
175 dużo na tym zyskasz dla siebie - i dla twoich przyjaciół. Chcesz tego ?
- Tak - szepnęła Momo. Szary pan uśmiechnął się blado.
- W takim razie spotkamy się dziś około północy, aby porozmawiać.
Momo skinęła głową w milczeniu. Ale szarego pana już przed nią nie było. Tylko dym jego
cygara unosił się jeszcze w powietrzu.
Szary pan nie powiedział, gdzie mają się spotkać.
Rozdział siedemnasty
Wielki strach
i jeszcze większa odwaga
Momo bała się wrócić do starego amfiteatru. Na pewno tam właśnie przyjdzie szary pan,
zęby się z nią spotkać.
A na samą myśl, ze znajdzie się z nim sama, ogarniało dziewczynkę przerażenie.
Nie, nie chce go juz w ogóle spotkać, ani tam, ani gdzie indziej. Jasne było dla niej, ze
cokolwiek szary pan jej zaproponuje, w rzeczywistości nie będzie to nic dobrego dla niej ani
dla jej przyjaciół.
Ale gdzie mogłaby ukryć się przed nim?
Zdawało jej się, że najbezpieczniejsza będzie w tłumie ludzi. Co prawda widziała, ze nikt nie
zwracał uwagi na nią i na szarego pana, ale jeżeliby on rzeczywiście chciał zrobić jej coś
złego i zaczęłaby wołać o pomoc, to ludzie chyba zauważyliby to i uratowali ją. Poza tym,
mówiła sobie Momo, najtrudniej będzie znaleźć ją w ścisku.
Pozostałą część popołudnia i cały wieczór aż do późnej nocy dziewczynka chodziła w tłumie
przechodniów po najbardziej ożywionych ulicach i placach, az zakreśliwszy duże koło
wróciła do miejsca, skąd zaczęła swoją wędrówkę. Obeszła to koło drugi i trzeci raz. Po
prostu dawała się unosić prądowi wciąż śpieszących się tłumów ludzi.
Jednakże maszerowała tak juz cały dzień i zaczęły ją boleć zmęczone nogi Robiło się późno,
coraz później, a Momo szła na wpół przez sen, wciąż dalej, dalej i dalej...
„Żeby tylko chwilę odpocząć - pomyślała wreszcie - tylko jedną króciutką chwilkę, potem
będę mogła bardziej uważać..." Na skraju ulicy stał właśnie w tym miejscu mały, trzykołowy
wózek dostawczy, leżały na nim rozmaite worki i skrzynki. Momo wdrapała się na wierzch i
oparła o przyjemnie miękki worek. Podciągnęła zmęczone nogi pod spódnicę. Ach, jak
dobrze jej było teraz! Odetchnęła z ulgą, przytuliła się do worka i nim zauważyła, usnęła ze
zmęczenia.
Nawiedziły ją bezładne sny. Ujrzała starego Beppa, chwiejącego się na linie wysoko ponad
czarną przepaścią, trzymającego w obu rękach miotłę, dopomagającą mu do utrzymania
równowagi.
177 Momo słyszała, jak Beppo wciąż woła: ,,Gdzie jest drugi koniec? Nie mogę go
znaleźć!"
Rzeczywiście wydawało się, ze lina jest nieskończenie długa. Z obu stron gubiła się w
ciemności.
Momo bardzo chciała pomóc Beppowi, ale nie mogła nic zrobić, zęby ją zauważył. Był za
daleko i za wysoko.
Potem zobaczyła Gigiego, który wyciągał sobie z ust nieskończenie długi pasek papieru.
Ciągnął go i ciągnął, ale pasek nie kończył się i nie urywał. Gigi stał juz na wysokiej stercie
papierowych pasków. I Momo wydawało się, ze patrzy na nią błagalnie, jakby mu miało
zabraknąć powietrza, jeżeli ona nie przyjdzie mu z pomocą.
Dziewczynka chciała pobiec do Gigiego, ale jej nogi zaplątały się w papierowych paskach. I
im gwałtowniej próbowała się od nich uwolnić, tym bardziej zaplątywała się w nich.
Później zobaczyła dzieci. Były płaskie jak karty do gry. I w każdej karcie znajdowały się małe
dziurki, umieszczone według odpowiedniego wzoru. Karty wirowały mieszając się, potem
musiały na nowo ułożyć się w pewnym porządku i wybijano w nich nowe dziurki. Dzieci-
karty płakały bezgłośnie, ale juz je znowu tasowano, a przy tym padały jedne na drugie, az
szeleściły i furkotały. Momo chciała zawołać: „Zatrzymajcie się!" i „Przestańcie!", ale szelest
i furkotanie górowały nad jej słabym głosem. Było coraz głośniej i głośniej, az hałas ją
obudził.
W pierwszej chwili nie wiedziała, gdzie jest, bo wokół panowała ciemność. Później jednak
przypomniała sobie, że usiadła na wózku dostawczym. I wózek ten jechał teraz, a jego silnik
głośno terkotał.
Momo chciała zawołać: „Zatrzymajcie się!" i „Przestańcie!", Nie zauważyła, że wózek jechał
juz zapewne dość długo, bo teraz był w dzielnicy, która o tej późnej nocnej porze robiła
wrażenie wymarłej. Ulice były opustoszałe, a wysokie domy ciemne. Wózek nie jechał z dużą
szybkością i Momo zeskoczyła z niego, nie zastanawiając się długo. Chciała wrócić na
ożywione ulice, bo sądziła, ze tam szarzy panowie nie będą tacy groźni. Po chwili jednak
przypomniała sobie swój sen i zatrzymała się.
Echo terkotu silnika przebrzmiało w ciemnych ulicach i zapanowała cisza.
Momo nie chciała już uciekać. Robiła to w nadziei, ze się uratuje. Cały czas myślała tylko b
sobie, o własnym osamotnię-
12 - Momo
niu i lęku ! A przecież w rzeczywistości to jej przyjaciołom groziło 1 78 nieszczęście. Jeżeli
w ogóle ktoś mógł im pomóc, to tylko ona. Jeśli nawet możliwość nakłonienia szarych panów
do oswobodzenia jej przyjaciół była bardzo mała, Momo musiała przynajmniej spróbować.
Kiedy to sobie przemyślała, poczuła nagle zmianę, jaka w niej zachodzi. Uczucie strachu i
bezradności nabrało tak wielkiej mocy, że nagle załamało się i zmieniło we własne
przeciwieństwo. Uległo jej. Czuła teraz odwagę i ufność, jak gdyby żadna moc na świecie nic
jej nie mogła wyrządzić, albo raczej: nie troszczyła się już o to, co się z nią stanie.
Teraz chciała spotkać szarego pana. Pragnęła tego za wszelką cenę.
„Muszę natychmiast wracać do starego amfiteatru - powiedziała sobie - może nie jest jeszcze
za późno, może szary pan czeka na mnie".
Ale łatwiej było to powiedzieć niż zrobić. Nie wiedziała, gdzie się znajduje, nie miała pojęcia,
w jakim kierunku powinna pójść. Mimo to ruszyła przed siebie na chybił trafił.
Szła dalej i dalej przez ciemne, śmiertelnie ciche ulice. A że nie miała na sobie obuwia, nie
słyszała nawet odgłosu własnych kroków. Za każdym razem, skręcając w nową ulicę, miała
nadzieję, że odkryje coś, co jej wskaże, jak iść dalej, jakiś znak, który rozpozna. Ale nie było
żadnego znaku. A zapytać kogoś także nie mogła, bo jedynym żywym stworzeniem, jakie
spotkała, był chudy, brudny pies, który szukał pożywienia w stercie śmieci i przestraszony
uciekł, kiedy się do niego zbliżyła.
Wreszcie Momo doszła do olbrzymiego, pustego placu. Nie był to jeden z ładnych placów z
drzewami lub z fontanną, lecz po prostu duży, pusty obszar. Tylko na jego skraju widać było
ciemne sylwetki domów, odcinające się na tle nocnego nieba.
Momo ruszyła przez plac. Kiedy doszła do jego środka, gdzieś niedaleko zaczął bić zegar na
wieży. Bił dużo razy, więc może już była północ. „Jeżeli szary pan czeka już na mnie w
amfiteatrze - pomyślała Momo - to nie zdążę na czas. Odejdzie z niczym. Możliwość
dopomożenia przyjaciołom przepadnie - może już na zawsze!"
Momo gryzła piąstkę. Co powinna była, co mogła zrobić? Nie wiedziała.
- Jestem tutaj I - zawołała, jak mogła najgłośniej w otacza-
1 79 jącą ją ciemność. Nie miała jednak nadziei, że szary pan ją us)y. szy. Ale co do tego
pomyliła się.
Ledwo bowiem przebrzmiało ostatnie uderzenie zegara, jednocześnie na wszystkich ulicach
wychodzących na wielki, pusty plac pojawiła się słaba poświata, która szybko przybierała na
mocy. Wtedy Momo poznała, że były to reflektory wielkiej ilości samochodów, które teraz
powoli zbliżały się ze wszystkich stron ku środkowi placu. W którymkolwiek kierunku się
zwracała, zewsząd biło ku niej jaskrawe światło, az musiała osłonić ręką oczy. A więc
przybyli! Ale tak licznego zjazdu Momo się nie spodziewała. Na chwilę straciła znowu całą
odwagę. Ponieważ jednak była okrążona i nie mogła uciec, skuliła się, jak tylko mogła
najbardziej, w swoim za obszernym męskim kubraku.
Później jednak pomyślała o kwiatach i głosach w wielkiej muzyce i momentalnie odczuła
pociechę i powrót sił.
Samochody podjeżdżały z pomrukiem silników coraz bliżej i bliżej. Wreszcie zatrzymały się
zderzak przy zderzaku, tworząc koło, którego środkiem była Momo.
Teraz panowie wysiedli. Momo nie mogła dojrzeć, ilu ich było, gdyż stanęli w cieniu za
reflektorami. Czuła jednak, że utkwiło w niej wiele spojrzeń - spojrzeń, w których nie było
ani trochę życzliwości. I przeniknął ją ziąb.
Chwilę nikt się nie odzywał, ani Momo, ani żaden szary pan.
- A więc - usłyszała dziewczynka wreszcie spopielały głos - to jest owa dziewczynka
Momo, która myślała kiedyś, że może nam rzucić wyzwanie. Spójrzcie teraz na to półtora
nieszczęścia ! '
Po tych słowach rozległ się głośny szmer, który z daleka zabrzmiał jak śmiech wielkiej ciżby.
- Uwaga ! - powiedział jeden ze spopielałych głosów,__
Wiecie, jaka niebezpieczna może być dla nas ta mała. Nie ma sensu coś przed nią udawać.
Momo zaczęła uważniej słuchać.
- No, dobrze - odezwał się pierwszy głos z ciemności panujących za reflektorami -
spróbujmy więc posłużyć się prawdą.
Znowu na dłuższą chwilę zapadła cisza. Momo czuła, 2e szarzy panowie boją się powiedzieć
prawdę. Zdawało się, że jest to dla nich niewypowiedzianie wielkim wysiłkiem. Momo
usłyszała coś, co brzmiało jak dyszenie, wydobywające się z mnóstwa krtani.
12-
Wreszcie jeden z panów zaczął mówić. Głos jego dochodził 180 z innego kierunku, ale
brzmiał równie popielato:
- Porozmawiajmy więc otwarcie. Jesteś samiuteńka, biedne dziecko. Nie możesz porozumieć
się ze swoimi przyjaciółmi. Nie ma już nikogo, z kim mogłabyś dzielić się swoim czasem.
Wszystko to przewidywał nasz plan. Widzisz, jacy potężni jesteśmy. Nie ma sensu
przeciwstawiać się nam. Czym są teraz dla ciebie te liczne samotne godziny? Przekleństwem,
które cię przygniata, brzemieniem, pod którym się dusisz, morzem, które cię zatapia, udręką,
która cię spala. Jesteś wyrzutkiem rodzaju ludzkiego.
Momo słuchała w milczeniu.
- Kiedyś - ciągnął głos - nadejdzie chwila, kiedy nie będziesz mogła tego znosić dłużej, jutro,
za tydzień, za rok. Nam jest wszystko jedno, my po prostu czekamy. Bo wiemy, ze kiedyś
przypełzniesz do nas i powiesz: jestem gotowa na wszystko, oswobodźcie mnie tylko od tego
ciężaru! A może ta chwila już nadeszła? Powiedz tylko: tak.
Momo potrząsnęła głową.
- Nie chcesz, żebyśmy ci pomogli ? - spytał głos lodowato. Fala zimna zaczęła napływać ku
Momo ze wszystkich stron,
ale dziewczynka zacisnęła zęby i jeszcze raz potrząsnęła głową.
- Ona wie, co to czas - syknął inny głos.
- To dowodzi, ze istotnie była u Tak Zwanego *?- odpowiedział pierwszy głos również
sycząc. Potem odezwał się głośno: - Znasz mistrza Horę? ??/..-?•? .
Momo kiwnęła głową.
- I rzeczywiście byłaś u niego? Momo znowu kiwnęła głową.
- Więc znasz Kwiaty Jednej Godziny?
Momo kiwnęła głową po raz trzeci. Och, jak dobrze je znała! Zapadła cisza. Kiedy głos
zaczął znowu mówić, dochodził juz z innego kierunku.
- Kochasz swoich przyjaciół, prawda? Momo kiwnęła głową.
- I chciałabyś ich uwolnić od naszej przemocy? Momo znowu kiwnęła głową.
- Mogłabyś tego dokonać, gdybyś tylko chciała.
Momo otuliła się szczelniej kubrakiem, bo dygotała z zimna.
- Oswobodzenie twoich przyjaciół kosztowałoby cię do-
181 prawdy drobnostkę. My pomożemy tobie, a ty pomożesz nam. Tak będzie przecież
sprawiedliwie.
Momo spojrzała uważnie w kierunku, z którego dochodził teraz głos.
- My chcielibyśmy także poznać osobiście tego mistrza Horę, rozumiesz? Nie wiemy
jednak, gdzie on mieszka. Chcemy od ciebie tylko, żebyś nas do niego zaprowadziła. To
wszystko. Słuchaj uważnie, Momo, żebyś była pewna, że mówimy z tobą zupełnie otwarcie i
mamy uczciwe zamiary: oddamy ci za to twoich przyjaciół i będziecie mogli znowu wieść
wasze dawne, wesołe życie. Chyba to dobra propozycja!
Momo pierwszy raz otworzyła usta. Mówienie kosztowało ją wiele trudu, bo wargi miała
zamarznięte.
- Czego chcecie od mistrza Hory? - spytała powoli.
- Chcemy go poznać - odpowiedział głos ostro i powiało jeszcze większym ziąbem - Niech ci
to wystarczy.
Momo czekała nie odzywając się. Wśród szarych panów nastąpiło poruszenie, jak gdyby się
zaniepokoili.
- Nie rozumiem cię - powiedział głos. - Pomyśl o sobie i swoich przyjaciołach! Po co
miałabyś troszczyć się o mistrza Horę. Niech on sam martwi się o siebie. W jego wieku
niepotrzebna juz jest opieka. A poza tym -jeżeli będzie rozsądny i ułoży się z nami po
dobroci, włos mu z głowy nie spadnie. Jeśli nie, to potrafimy go zmusić.
- Do czego? - spytała Momo zsiniałymi ustami.
Głos odpowiadającego zabrzmiał teraz przenikliwie i z wielkim natężeniem:
- Mamy już dość zbierania pojedynczych godzin, minut i sekund. Chcemy całego czasu
wszystkich ludzi. Hora musi go nam dać!
Momo przerażona wpatrywała się w ciemność, z której dochodził głos.
- A ludzie? - spytała. - Co stanie się z nimi?
'[ - Ludzie - krzyknął załamujący się głos - są już od dawna zbyteczni. Sami doprowadzili
świat do tego, że nie ma już dla nich miejsca. My zawładniemy światem!
Zimno było teraz tak okropne, że Momo z wielkim wysiłkiem poruszała wargami, ale nie
mogła wydobyć z siebie ani słowa.
- Ale nie martw się, mała Momo - ciągnął głos, teraz znów ściszony i niemal przymilny -
ciebie i twoich przyjaciół to nie

dotyczy. Będziecie ostatnimi ludźmi bawiącymi się i opowiadają- 184 cymi sobie historie.
Nie będziecie się wtrącali do naszych spraw, a my zostawimy was w spokoju,
Głos umilkł, ale zaraz zaczął mówić z zupełnie innego kierunku:
- Wiesz dobrze, ze powiedzieliśmy ci prawdę. Dotrzymamy naszej obietnicy. A ty
zaprowadzisz nas teraz do Hory
Momo usiłowała coś powiedzieć. Zimno odbierało jej niemal przytomność. Dopiero po wielu
próbach zdołafa wyjąkać:
- Nie zrobiłabym tego, nawet gdybym mogła. Skądś dobiegł groźny głos:
- Co to znaczy, gdybyś mogła ? Przecież możesz. Byłaś u Hory, więc znasz drogę do niego!
- Nie odnajdę jej - szepnęła Momo. - Juz próbowałam. Tylko Kasjopeja ją zna.
- Kto to jest?
- Żółw mistrza Hory.
- Gdzie on teraz jest?
Momo, juz ledwo przytomna, wymamrotała:
- Wrócił - ze mną - ale - go - zgubiłam.
Jak z wielkiej odległości słyszała wokół siebie gwar podnieconych głosów.
- Natychmiast zarządzić wielki alarm ! - wołano. - Trzeba znaleźć tego żółwia. Każdy
napotkany żółw podlega zbadaniu! Musimy odnaleźć tę Kasjopeję! Musimy! Musimy!
Głosy przebrzmiały. Zapadła cisza. Momo powoli wracała do siebie. Stała samotnie na dużym
placu, nad którym unosiły się porywy zimna, jak gdyby nadchodzącego z wielkiej pustki, spo-
pielałego wiatru.
Rozdział osiemnasty < n
Kiedy się przewiduje bez oglądania się wstecz
••) • .-.v..... ? -, -:?<,.?.:t-/i
Momo nie wiedziała, ile czasu minęło. Niekiedy bił zegar na wieży, ale prawie go nie
słyszała. Powoli wracało ciepło do jej skostniałych członków. Miała uczucie, ze jest
bezwładna, i nie mogła się zdobyć na decyzję. Czy powinna była wrócić do amfiteatru i
położyć się spać? Teraz, kiedy przepadła raz na zawsze wszelka nadzieja dla niej i dla jej
przyjaciół? Bo przecież wiedziała, ze juz nigdy nie będzie im dobrze, już nigdy.
Do tego dołączała się obawa o Kasjopeję. Co się stanie, jeżeli szarzy panowie rzeczywiście ją
znajdą? Momo zaczęła robić sobie gorzkie wyrzuty, ze w ogóle wspomniała o żółwiu. Ale
była wtedy tak oszołomiona, ze nie mogła się nad tym wszystkim zastanowić.
,,A może - próbowała się pocieszyć - Kasjopeja jest juz od dawna z powrotem u mistrza Hory.
Tak, pewno mnie juz nie szuka. To byłoby szczęściem dla niej - i dla mnie..."
W tej chwili coś delikatnie dotknęło jej bosej stopy. Przestraszona Momo schyliła się powoli.
Przed nią stał żółw! I w ciemności powoli rozbłyskiwały litery: OTO JESTEM
Niewiele myśląc Momo chwyciła stworzonko i ukryła je pod swoim kubrakiem. Potem
wyprostowała się i zaczęła nasłuchiwać i rozglądać się w ciemności, gdyż bała się, że szarzy
panowie mogliby być jeszcze w pobliżu.
Ale nic nie zakłócało ciszy.
Kasjopeja kopała ją pod kubrakiem, próbując się oswobodzić. Momo przyciskała ją mocno do
siebie, zajrzała jednak za pazuchę i powiedziała szeptem:
- Proszę cię, zachowuj się spokojnie!
CÓŻ TO MA ZNACZYĆ? - zaświeciły się litery na pancerzu żółwia.
- Nie powinni cię zobaczyć!-szepnęła Momo. Teraz na pancerzu żółwia ukazały się słowa:
ZDAJE Ml SIĘ, ŻE WCALE SIĘ NIE CIESZYSZ.
- Owszem - powiedziała Momo niemal płacząc z radości - owszem, Kasjopejo, jeszcze jak!
razy pocałowała żółwia w nos. Litery na jego pancerzu 186 wyraźnie poczerwieniały,
kiedy odpowiedział: WYPRASZAM SOBIE! Momo uśmiechnęła się.
- Czy przez cały ten czas mnie szukałaś? OCZYWIŚCIE.
- A jakim sposobem znalazłaś mnie właśnie teraz i właśnie tutaj ?
PRZEWIDYWAŁAM TO - brzmiała odpowiedź.
A więc widocznie żółw cały czas szukał Momo, wiedząc, że jej nie znajdzie? W takim razie
mógł jej wcale nie szukać? Momo znowu stanęła przed jedną z zagadek Kasjopeji, przy
których rozum zawodził, kiedy się nad nimi zbyt długo zastanawiała. Ale nie była to
właściwa chwila na rozmyślania.
Momo szeptem opowiedziała żółwiowi, co się z nią działo.
- Co mamy teraz zrobić? - spytała na zakończenie. Kasjopeja przysłuchiwała się uważnie. Po
chwili na jej pancerzu ukazały się słowa:
IDZIEMY DO HORY.
- Teraz? - zawołała Momo zdumiona. - Ależ oni szukają cię wszędzie! Tylko tu ich akurat
nie ma. Czy nie rozsądniej będzie zostać na miejscu?
Ale na pancerzu żółwia pojawiły się słowa: WIEM, IDZIEMY.
- W takim razie - powiedziała Momo - wpadniemy prosto w ich objęcia.
NIE SPOTKAMY ŻADNEGO Z NICH - brzmiała odpowiedź Kasjopeji.
No, jeśli ona wiedziała o tym na pewno, można było na niej polegać. Momo postawiła żółwia
na ziemi. Ale zaraz przypomniała sobie o długiej, męczącej drodze, jaką wtedy przebyły, i
nagle poczuła, że nie wystarczy jej sił.
- Idź sama, Kasjopejo - powiedziała cicho. - Ja już nie mogę. Idź sama i pozdrów ode mnie
mistrza Horę.
TO ZUPEŁNIE BLISKO! -zabłysły litery.
Momo przeczytała je i rozejrzała się zdziwiona. Stopniowo rozpoznawała tę ubogą i jakby
wymarłą dzielnicę, z której wtedy wyszły na ulicę z białymi domami i osobliwym światłem.
Jeśli tak było, to może rzeczywiście będzie mogła dojść jeszcze do uliczki Nigdy i domu
„Nigdzie".
187 - Dobrze - powiedziała. - Pójdę z tobą. Ale może mogłabym cię nieść, żebyśmy
poruszały się prędzej?
NIESTETY NIE - przeczytała na pancerzu Kasjopeji.
- Dlaczego musisz sama pełznąć? - spytała Momo. Na to ukazała się zagadkowa odpowiedź:
DROGA JEST WE MNIE.
Po czym żółw ruszył naprzód, a Momo podążyła za nim kroczek po kroczku.
Ledwo dziewczynka i żółw zniknęły w jednej z ulic, ożył ruch dookoła placu w cieniu
domów. Rozległy się trzeszczące szmery, jak bezgłośny chichot. Byli to szarzy
panowie,którzy podsłuchali całą rozmowę. Część z nich pozostała, aby ukradkiem śledzić
dziewczynkę. Musieli długo czekać, ale nawet nie spodziewali się, że to wyczekiwanie
przyniesie taki pomyślny rezultat.
- Idą tam!-szepnął spopielały głos. - Mamy ich złapać?
- Oczywiście, że nie! - szeptał drugi głos. - Pozwolimy
im pójść.
- Jak to? - spytał pierwszy głos. - Musimy przecież pochwycić żółwia. Powiedziano nam: za
wszelką cenę.
- Owszem. Ale po co jest on nam potrzebny?
- Żeby zaprowadził nas do Hory.
- No, właśnie. I robi to teraz. Nawet bez zmuszania. Robi to dobrowolnie, choć nieumyślnie.
Znowu doleciał bezgłośny chichot z ponurych cieniów dokoła placu.
- Proszę natychmiast zawiadomić wszystkich agentów w mieście. Mają przerwać
poszukiwania i wszyscy przyłączyć się do nas. Ale należy zachować najdalej posuniętą
ostrożność, moi panowie! Żaden z nas nie może stanąć na ich drodze. Mają mieć wszędzie
swobodne przejście i nie mogą nikogo z nas spotkać. A teraz, moi panowie, ruszajcie
spokojnie za naszymi' nic nie podejrzewającymi przewodnikami!
Momo i Kasjopeja istotnie nie spotkały ani jednego spośród swoich prześladowców.
Gdziekolwiek bowiem zmierzali uciekający, wrogowie wymijali ich i znikali w porę, aby
przyłączyć się do swych towarzyszy, podążających za dziewczynką i żółwiem. Wciąż rosnąca
procesja szarych panów, zasłonięta murami i na-
roznikami domów, poruszała się bezgłośnie w ślad za uciekinierami
Momo była tak zmęczona, jak jeszcze nigdy w życiu. Chwilami zdawało jej się, ze zaraz
upadnie i zaśnie. Zmuszała się jednak do zrobienia jeszcze jednego kroku, a potem jeszcze
jednego. I przez chwilę czuła się trochę lepiej.
Gdyby tylko żółw nie pełzł tak powoli! Ale na to nie było rady. Momo nie patrzyła ani w
lewo, ani w prawo, lecz tylko na własne nogi i na Kasjopeję.
Zdawało jej się, że wieczność minęła, kiedy zauważyła, ze ulica pod jej stopami nagle się
rozjaśniła. Momo podniosła ciążące jej jak ołów powieki i rozejrzała się.
Tak, doszły do tej części miasta, w której panowało owo dziwne światło, ni to świt, ni to
zmierzch, i wszystkie cienie padały w rozmaitych kierunkach. Domy stały oślepiająco białe i
niedostępne ze swoimi czarnymi oknami. I oto znowu zobaczyła ów osobliwy pomnik,
przedstawiający tylko olbrzymie jajo, umieszczone na kamiennym cokole.
Momo nabrała otuchy, bo teraz wiedziała, ze niedługo juz znajdą się u mistrza Hory.
- Słuchaj, Kasjopejo - powiedziała - czy nie mogłybyśmy iść troszeczkę prędzej ?
SPIESZ SIĘ POWOLI - brzmiała odpowiedź. Kasjopeja pełzła nadal, lecz raczej jeszcze
wolniej niz przedtem I Momo zauważyła - jak juz poprzednim razem - ze właśnie dlatego
posuwały się prędzej. Wydawało się, ze ulica wyślizguje się spod ich stóp tym prędzej, im
wolniej idą.
Na tym bowiem polegała tajemnica tej części miasta, im wolniej szło się, tym prędzej
poruszało się z miejsca. I im bardziej się śpieszyło, tym wolniej się poruszało. Trzej szarzy
panowie, którzy wtedy ścigali Momo, nie wiedzieli o tym. Dlatego zdołała im ujść.
Wtedy!
Teraz sprawa wyglądała inaczej. Bo teraz szarzy panowie wcale nie chcieli dogonić
dziewczynki i zólwia. Teraz szii za nimi równie wolno jak oni, I dzięki temu odkryli tę
tajemnicę. Białe ulice za Momo i Kasjopeja zapełniły się całą armią szarych panów. A
ponieważ wiedzieli juz, jak trzeba się tu poruszać, szli nawet trochę wolniej niz zólw i dlatego
zbliżali się coraz bardziej. Była to jakby odwrotność wyścigu, wyścig powolności.
188
1 89 Droga przez te ulice ze snu wiodła zygzakami, coraz bardziej zagłębiając się w białą
dzielnicę miasta. I tak doprowadziła do rogu uliczki Nigdy.
Kasjopeja skręciła już w nią i skierowała się ku domowi „Nigdzie". Momo przypomniała
sobie, że na tej uliczce nie mogła iść naprzód, dopóki nie odwróciła się tyłem. Dlatego i tym
razem to zrobiła.
Nagle jednak serce jej niemal stanęło z przerażenia.
Jak szary, wędrujący mur, zbliżali się złodzieje czasu, jeden obok drugiego, zapełniając całą
szerokość ulicy, rząd za rzędem, jak daleko można było sięgnąć wzrokiem.
Momo krzyknęła, ale nie usłyszała własnego głosu. Wbiegła tyłem w uliczkę Nigdy i szeroko
otwartymi oczami wpatrywała się w sunącą ku niej armię szarych panów.
Wtedy jednak nastąpiło znowu coś wielce osobliwego: pierwsi prześladowcy usiłujący
wedrzeć się na uliczkę Nigdy w oczach Momo dosłownie rozpłynęli się w nicość. Najpierw
zniknęły ich wyciągnięte ręce, potem nogi i tułowie, wreszcie twarze, na których malowało
się przerażenie.
Ale nie tylko Momo obserwowała to zjawisko, widzieli je także prący naprzód szarzy
panowie. Pierwsi z nich opierali się dalszym rzędom i na chwilę wywiązała się między nimi
prawdziwa bijatyka. Momo widziała ich zagniewane twarze i groźnie wymachujące pięści.
Ale żaden z nich nie odważył się w dalszym ciągu jej ścigać.
I Momo wreszcie dotarła do domu „Nigdzie". Duże, ciężkie metalowe drzwi otworzyły się
przed nią. Momo wpadła przez nie, pobiegła przez galerię z kamiennymi figurami, otworzyła
maleńkie drzwi na drugim końcu, wśliznęła się przez nie, pomknęła przez salę z
niezliczonymi zegarami aż do pokoiku utworzonego ze stojących zegarów, rzuciła się na
delikatną kanapkę i ukryła twarz pod poduszką, aby nic już nie widzieć -i nic nie słyszeć.
Rozdział dziewiętnasty Oblężeni muszą się zdecydować
Cichy głos mówił.
Momo powoli wynurzała się ze snu bez snów. Czuła się dziwnie trzeźwa i wypoczęta.
- Dziecko nic tu nie jest winne - mówił głos - ale ty, Kasjopejo, dlaczego ty to zrobiłaś?
Momo otworzyła oczy. Przy stoliku koło kanapki siedział mistrz Hora. Zatroskany patrzył na
podłogę, gdzie przycupnął żółw.
- Nie pomyślałaś, że szarzy będą was śledzić?
WIEM TYLKO TO, CO PRZEDTEM - ukazało się na pancerzu Kasjopeji - NIE WIEM, CO
POTEM!
Mistrz Hora z westchnieniem potrząsnął głową.
- Ach, Kasjopejo, Kasjopejo, czasem i dla mnie jesteś zagadką !
Momo usiadła.
- O, nasza mała Momo obudziła się! - powiedział mistrz Hora serdecznie. - Mam nadzieję, że
już czujesz się dobrze?
- Dziękuję, bardzo dobrze - odpowiedziała Momo. - Wybacz mi, że tu zasnęłam.
- Nie trap się tym - odparł mistrz Hora. - Dobrze zrobiłaś. Możesz mi nic nie tłumaczyć. O
wszystkim, czego sam nie obserwowałem przez moje wszystkowidzące okulary, Kasjopeja mi
już tymczasem opowiedziała.
- A co z szarymi panami - zapytała Momo.
Mistrz Hora wyciągnął z kieszeni dużą, niebieską chustkę.
- Oblegają nas. Obstawili dom „Nigdzie" ze wszystkich stron. To znaczy o tyle, o ile
mogą się do niego zbliżyć.
- Ale chyba nie mogą tu wejść? Mistrz Hora wytarł nos.
- Nie, nie mogą. Sama przecież widziałaś, że rozpływają się w nicość, kiedy tylko wchodzą
na uliczkę Nigdy.
- Jak to się dzieje? - dopytywała się Momo.
- To sprawa siły ssącej czasu - wyjaśnił mistrz Hora. - Wiesz, że tam trzeba robić wszystko
na opak, prawda? Dookoła domu „Nigdzie" czas biegnie w odwrotnym kierunku. Normalnie
czas przenika w ciebie. Robisz się coraz starsza, dlatego że masz
191 w sobie coraz więcej czasu. Ale w uliczce Nigdy wyzbywasz się czasu. Można
powiedzieć, że przechodząc tą uliczką młodniejesz. Nie o wiele, właśnie tylko o czas, którego
potrzeba na przebycie uliczki.
- Wcale tego nie zauważyłam - zdziwiła się Momo.
- No tak - powiedział mistrz Hora z uśmiechem - dla człowieka nie znaczy to dużo, bo
jest w nim o wiele więcej niż sam czas. Ale z szarymi panami jest inaczej. Oni składają się
tylko ze skradzionego czasu. A ten opuszcza ich w mgnieniu oka, kiedy tylko natrafiają na tę
ssącą siłę, tak jak powietrze uchodzi z pękniętego balonika. Tylko że z balonika pozostaje
przynajmniej guma, a z nich nic.
Momo zastanawiała się z natężeniem.
- Czy nie można by w takim razie - spytała po chwili - cały czas zawrócić wstecz? Nie na
długo. Wtedy wszyscy ludzie staliby się troszkę młodsi, to by nic nie zaszkodziło. A złodzieje
czasu rozpłynęliby się w nicość.
Mistrz Hora uśmiechnął się.
- To byłoby bardzo przyjemne. Niestety, nie da się zrobić. Oba prądy utrzymują się w
równowadze. Jeżeliby się jeden usunęło, drugi znikłby również. Wtedy w ogóle przestałby
istnieć czas... - Przerwał i przesunął na czoło swoje wszystkowidzące okulary. - To -znaczy...
- mruknął, wstał i zatopiony w myślach przeszedł się kilka razy tam i z powrotem po pokoiku.
Momo obserwowała go z napięciem, a i Kasjopeja wodziła za nim oczami.
Wreszcie mistrz Hora usiadł i przyjrzał się bacznie Momo.
- Podsunęłaś mi pewien pomysł - powiedział - ale możliwość jego urzeczywistnienia zależy
nie tylko ode mnie.
Teraz zwrócił się do żółwia siedzącego u jego stóp.
- Kasjopejo, moja droga! Co twoim zdaniem najlepiej zrobić podczas oblężenia?
ZJEŚĆ ŚNIADANIE! - ukazała się odpowiedź żółwia.
- Tak - powiedział mistrz Hora. - To także niezły pomysł! W tej samej chwili stolik był już
nakryty. A może cały czas był
nakryty, tylko Momo tego dotąd nie zauważyła? W każdym razie znów stały na nim małe,
złote filiżaneczki i całe złociście lśniące śniadanie: dzbanek z parującą czekoladą, miód,
masło i chrupiące bułeczki.
Momo często myślała z tęsknotą o tych pysznościach, toteż nie zwlekając zaczęła je
pałaszować. I tym razem smakowało jej
jeszcze bardziej niż poprzednio. Zresztą i mistrz Hora 1 92 jadł teraz z wielkim apetytem.
- Oni chcą - powiedziała Momo po chwili z pełną buzią - żebyś im dał cały czas wszystkich
ludzi. Ale ty tego przecież nie zrobisz?
- Nie, moje dziecko - odparł mistrz Hora. - Nigdy tego nie zrobię. Czas zaczął się kiedyś i
kiedyś się skończy, ale dopiero wtedy, kiedy ludzie nie będą go już potrzebowali. Ode mnie
szarzy panowie nie dostaną nawet najkrótszej chwilki.
- Ale oni mówią - ciągnęła Momo - że mogą cię do tego zmusić.
- Zanim będziemy o tym dalej rozmawiać - powiedział mistrz Hora poważnie -
chciałbym, żebyś na nich sama popatrzyła.
Zdjął swoje małe, złote okulary i podał je Momo, która nałożyła je zaraz.
Najprzód zobaczyła znów zamęt barw i kształtów, od których, tak jak za pierwszym razem,
zakręciło jej się w głowie. Ale wkrótce to minęło. Już po chwili oczy dziewczynki
przestawiły się na wszystkowidzenie.
I nagle ujrzała oblegającą ich armię!
Szarzy panowie stali ramię w ramię długimi rzędami, których końca nie było widać. Stali tak
nie tylko przed uliczką Nigdy, ale i dalej, coraz dalej, tworząc wielkie koło, obejmujące
dzielnicę miasta z śnieżnobiałymi domami, którego ośrodek stanowił dom „Nigdzie". W
pierścieniu tym nie było nawet najmniejszej luki
Potem jednak Momo dostrzegła jeszcze coś. i to coś bardzo dziwnego. Z początku myślała, ze
może szkła wszystkowidzą-cych okularów zaszły parą albo że wciąż jeszcze nie widzi
wyraźnie, bo jakaś dziwna mgła zamazywała sylwetki szarych panów. Później jednak
zrozumiała, że te opary nie mają nic wspólnego ani z okularami, ani z jej wzrokiem, lecz że
unoszą się one nad ulicami. W niektórych miejscach mgła była juz gęsta i nieprzejrzysta, w
innych dopiero się tworzyła.
Szarzy panowie stali nieporuszeni. Każdy z nich miał, jak zawsze, na głowie kapelusz, w ręku
trzymał teczkę, a między wargami małe, szare, dymiące cygaro. Ale dym cygar nie
rozpierzchał się, jak to bywa w zwykłym powietrzu. Tu, gdzie nie czuć było najlżejszego
przewiewu, w tym jak gdyby szklanym powietrzu, gęste welony dymu ciągnęły się jak
pajęczyny, pełzły ulicami
193 czepiając się fasad śnieżnobiałych domów i rozpinały swe długie chorągwie między
występami murów. Dym zbijał się w obrzydliwe, niebieskawozielone kłęby, które powoli, ale
nieustannie piętrzyły się jedne nad drugimi i ze wszystkich stron otaczały dom „Nigdzie"
wciąż wyżej rosnącym murem.
Momo dostrzegła także, że coraz to przybywali nowi panowie i zajmowali w rzędach miejsca
zwalniane przez odchodzących. Ale dlaczego to wszystko się działo? Co planowali złodzieje
czasu? Dziewczynka zdjęła okulary i pytająco spojrzała na mistrza Horę.
— Napatrzyłaś się dosyć? — zapytał.—W takim razie oddaj mi, proszę, okulary. —
Wkładając je ciągnął: — Chciałaś dowiedzieć się, czy oni mogą mnie zmusić do czegoś. Jak
wiesz, mnie samego nie mogą dosięgnąć. Mogą jednak wyrządzić ludziom krzywdę gorszą
niż wszystko, co dotychczas czynili. I próbują mnie tym szantażować.
— Jeszcze gorszą? — spytała Momo z przerażeniem. Mistrz Hora skinął głową.
— Przydzielam każdemu człowiekowi jego czas. Na to szarzy panowie nie mogą nic
poradzić. Nie mogą też powstrzymać czasu, który ja wysyłam. Ale mogą go zatruć.
— Zatruć czas? — spytała znowu Momo osłupiała.
— Dymem swoich cygar — wyjaśnił mistrz Hora. — Widziałaś kiedykolwiek któregoś z
nich bez tego małego, szarego cygara? Na pewno nie, bo bez niego szary pan nie mógłby
istnieć.
— Co to za cygara? — dopytywała się Momo.
— Pamiętasz Kwiaty Jednej Godziny? — odparł mistrz Hora. — Powiedziałem ci wtedy, że
każdy człowiek ma taką złotą świątynię czasu, bo ma serce. Jeżeli ludzie wpuszczą tam
szarych panów, to uda się im zrywać dla siebie coraz więcej Kwiatów Jednej Godziny.
Jednakże Kwiaty te wyrwane z serca człowieka nie mogą umrzeć, bo przecież w
rzeczywistości nie przekwitły. Nie mogą jednak i żyć, rozdzielone ze swoimi prawdziwymi
właścicielami. Wszystkimi włóknami swojej istoty dążą z powrotem do człowieka będącego
ich właścicielem.
Momo słuchała z zapartym tchem.
— Musisz wiedzieć, Momo, że i zło ma swoją tajemnicę. Nie wiem, gdzie szarzy panowie
przechowują zrabowane Kwiaty Jednej Godziny. Wiem tylko, że zamrażają je swoim
zimnem, aż stają się twarde jak kielichy ze szkła. To nie pozwala im wrócić.
13 — Momo
Gdzieś głęboko pod ziemią muszą znajdować się olbrzymie spich- 1 94 rze, w których leży
cały zamrożony czas. Ale Kwiaty Jednej Godziny nawet tam nie umierają.
Twarzyczka Momo zaczerwieniła się ze wzburzenia.
— Szarzy panowie zaopatrują się w tych spichrzach. Obrywają płatki Kwiatów, suszą je, aż
stają się one szare i twarde, i skręcają z nich swoje małe cygara. Ale aż do tej chwili płatki
zachowują jeszcze resztkę życia. Jednakże żywy czas nie służy szarym panom. Dlatego
zapalają cygara i wypuszczają z nich kłęby dymu. Bo dopiero w tym dymie czas jest zupełnie
martwy. I ten martwy czas ludzki trzyma ich przy życiu.
Momo wstała.
— Ach — powiedziała — tyle martwego czasu...
— Tak, ten mur dymu, który rośnie dzięki nim dokoła domu „Nigdzie", to martwy czas. Jest
jeszcze dosyć czystego nieba, jeszcze mogę wysyłać ludziom ich czas bez uszczerbku. Ale
kiedy ponura kopuła dymu zamknie się dokoła nas i nad nami, wówczas do każdej wysyłanej
przeze mnie godziny domiesza się trochę martwego upiornego czasu szarych panów. A jeśli
ludzie ten czas dostaną, grozi im choroba, a później śmierć.
Momo wpatrywała się w mistrza Horę zupełnie wytrącona z równowagi.
— Co to za choroba? — spytała cicho.
— Z początku nie zauważa jej się prawie. Pewnego dnia człowiek nie ma ochoty nic robić.
Wszystko przestaje go interesować, nudzi się. Ale ta niechęć nie mija, pozostaje w nim i
powoli wzrasta. Staje się coraz gorsza z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień. Człowiek czuje
się coraz bardziej osowiały, coraz bardziej odczuwa wewnętrzną pustkę, jest coraz bardziej
niezadowolony z siebie i ze świata. Później nawet to uczucie stopniowo znika i nie odczuwa
już nic. Staje się obojętny i szary, cały świat wydaje mu się obcy i przestaje go obchodzić.
Nie istnieje już gniew ani zachwyt, ludzie nie umieją się cieszyć ani martwić, zapominają, co
to śmiech i płacz. Potem człowiek czuje wewnętrzny chłód, nie może już nikogo ani nic
kochać. Kiedy to następuje, choroba jest już nieuleczalna. Nie ma już ratunku. Ludzie pędzą
gdzieś z pustymi, szarymi twarzami, upodabniają się do szarych panów. Tak, stają się nimi.
Ta choroba nazywa się śmiertelną nudą.
Momo przebiegł dreszcz. •
1 95 — Więc jeżeli nie dasz im czasu wszystkich ludzi — spytała — zrobią tak, żeby
wszyscy ludzie stali się tacy jak oni?
— Tak — odpowiedział mistrz Hora — tym mnie szantażują. — Wstał i odwrócił się. — Do
tej pory czekałem, żeby ludzie uwolnili się od swoich dręczycieli. Mogliby tego dokonać, bo
sami przecież przyczynili się do ich istnienia. Ale nie mogę dłużej czekać. Muszę coś zrobić.
Nie mogę jednak zrobić tego sam. — Spojrzał na Momo. — Pomożesz mi?
— Tak — szepnęła Momo.
— Muszę narazić cię na niebezpieczeństwo trudne do pojęcia — ciągnął mistrz Hora. — I od
ciebie, Momo, będzie zależało, czy świat na zawsze się zatrzyma, czy też zacznie żyć na
nowo. Zdobędziesz się na odwagę?
— Tak — powtórzyła Momo i teraz głos jej brzmiał pewnie.
— W takim razie dobrze uważaj, co ci powiem, ponieważ będziesz zdana wyłącznie na siebie
samą i nie będę mógł ci pomóc. Ani ja, ani nikt inny.
Momo kiwnęła główką i spojrzała na mistrza Horę z wytężoną uwagą.
— Wiedz — zaczął mówić — że ja nigdy nie śpię. Gdybym zasnął, w tej samej chwili czas
stanąłby w miejscu. Świat zatrzymałby się. Gdyby jednak nie było czasu, szarzy panowie nie
mogliby już nikogo okradać. Wprawdzie egzystowaliby jeszcze pewien czas, bo mają duże
zapasy czasu. Ale kiedy je zużyją, muszą rozpłynąć się w nicość.
— W takim razie, to jest zupełnie proste!
— Niestety, nie jest takie proste, moje dziecko, gdyby było, nie potrzebowałbym twojej
pomocy. Bo jeśli czas przestanie istnieć, nie będę się mógł już obudzić. I wtedy świat
zatrzyma się na wieki skostniały. Ale moja potęga pozwala mi dać tobie, Momo, tylko tobie,
Kwiat Jednej Godziny. Jeden jedyny, bo przecież zawsze kwitnie tylko jeden. Więc jeśliby
cały czas na świecie ustał, miałabyś jeszcze jedną godzinę dla siebie.
— Wtedy mogłabym cię obudzić! — zawołała Momo.
— To by nam nic nie dało — powiedział mistrz Hora — bo zapasy szarych panów są o wiele
większe. W ciągu jednej godziny prawie nie naruszyliby tych zapasów. Istnieliby więc nadal.
Zadania, które musiałabyś wykonać, są o wiele trudniejsze! Jak tylko szarzy panowie
zauważą, że czas ustał — a zauważą to bardzo prędko, bo przecież nie będą mieli nowej
dostawy cy-

gar — przerwą oblężenie i podążą do swoich zapasów czasu. 1 96 Będziesz musiała udać się
za nimi, Momo. Kiedy znajdziesz ich kryjówkę, musisz przeszkodzić im w dostaniu się do
zapasów czasu. Jak tylko wyczerpią się ich cygara, i dla nich nadejdzie koniec. Ale
pozostanie jeszcze coś do zrobienia i może to będzie najtrudniejsze ze wszystkiego. Kiedy
zniknie ostatni złodziej czasu, będziesz musiała oswobodzić cały zrabowany czas. Bo dopiero
kiedy on powróci do ludzi, świat znów ruszy z miejsca i ja sam będę mógł się obudzić. I na to
wszystko będziesz miała tylko jedną jedyną godzinę.
Momo spojrzała bezradnie na mistrza Horę. Nie liczyła się z takim ogromem trudności i
niebezpieczeństw.
— Chcesz mimo to spróbować? — spytał mistrz Hora. — To jedyna i ostatnia możliwość.
Momo milczała.
Zadanie to wydawało jej się niewykonalne.
PÓJDĘ Z TOBĄ! — przeczytała nagle na pancerzu Kasjopeji.
W czym żółw mógł jej przy tych trudnościach pomóc! A jednak był to dla Momo maleńki
promyczek nadziei. Świadomość, że nie będzie sama, dodała jej odwagi. Wprawdzie odwaga
ta nie miała żadnego rozsądnego powodu, ale dzięki niej Momo mogła się zdecydować.
— Spróbuję — powiedziała stanowczo.
Mistrz Hora długo patrzył na nią i zaczął się uśmiechać.
— Różne rzeczy okażą się łatwiejsze, niż teraz ci się wydają. Nie powinnaś się bać. —
Potem zwrócił się do Kasjopeji i spytał:— Więc ty, Kasjopejo, chcesz pójść z nią?
NATURALNIE! — pokazał się napis na pancerzu. Po chwili zniknął i pojawiły się słowa:
KTOŚ MUSI PRZECIEŻ NA NIĄ UWAŻAĆ!
Mistrz Hora i Momc uśmiechnęli się do siebie.
— Czy i ona dostanie Kwiat Jednej Godziny? — spytała Momo.
— Kasjopeja go nie potrzebuje — oświadczył mistrz Hora, drapiąc szyję żółwia. — Jest
istotą żyjącą poza czasem. Nosi w sobie swój własny mały czas. Mogłaby pełznąć przez
świat, nawet gdyby on zatrzymał się na zawsze.
— Dobrze — powiedziała Momo, w której nagle zrodziła się żądza czynu. — Co teraz
zrobimy?
— Teraz — odpowiedział mistrz Hora — pożegnamy się.
197 Momo przełknęła ślinę, potem spytała picho: rf
— Nie zobaczymy się już?
— Owszem, zobaczymy się, Momo — uspokoił ją mistrz Hora — a do tej chwili każda
godzina twego życia będzie ci pozdrowieniem ode mnie. Bo pozostaniemy przyjaciółmi,
prawda?
— Tak — potwierdziła Momo i kiwnęła główką.
— Pójdę teraz — ciągnął mistrz Hora — a tobie nie wolno iść za mną ani pytać, dokąd idę.
Mój sen bowiem nie jest zwyczajnym snem i lepiej, żebyś przy mnie nie była. Jeszcze tylko
jedno: kiedy odejdę, musisz zaraz otworzyć oboje drzwi, te małe, na których widnieje moje
imię, i duże z zielonego metalu, które prowadzą na uliczkę Nigdy. Bo z chwilą gdy czas
ustanie, wszystko się zatrzyma i także tych drzwi nie będzie mogła poruszyć żadna moc na
świecie. Czy dobrze zrozumiałaś i zapamiętałaś wszystko, moje dziecko?
— Tak — odparła Momo. — Ale po czym poznam, że czas ustał?
— Nie martw się, zauważysz to.
Mistrz Hora podniósł się, a i Momo wstała. Przesunął delikatnie ręką po jej zwichrzonych
włosach.
— Żegnaj, mała Momo — powiedział. — To była wielka radość, że należałaś i do mnie.
— Będę wszystkim opowiadała o tobie — odpowiedziała dziewczynka. — Później.
I nagle mistrz Hora wydał się Momo znowu w niepojęty sposób stary, tak jak wtedy, kiedy
niósł ją w złotej świątyni, stary jak skała albo wiekowe drzewo.
Odwrócił się i szybko wyszedł z pokoiku, który tworzyły szafkowe zegary. Momo słyszała
jego wciąż oddalające się kroki, a później nie mogła ich już odróżnić od tykania wielu
zegarów. Może wchłonęło je to tykanie.
Momo podniosła z ziemi Kasjopeję i mocno przycisnęła do siebie. Jej największa przygoda
nieodwołalnie się zaczęła.
nozaział dwudziesty Tropienie tropicieli
Momo przede wszystkim poszła i otworzyła małe wewnętrzne drzwi, na których widniało
imię mistrza Hory. Później prędko przebiegła galerię z dużymi kamiennymi posągami i
otworzyła z kolei zewnętrzne ogromne drzwi z zielonego metalu. Musiała wytężyć wszystkie
siły, bo ich olbrzymie skrzydła były bardzo ciężkie.
Kiedy sobie z tym poradziła, pobiegła z powrotem do sali z niezliczonymi zegarami i
trzymając na ręku Kasjopeję czekała, co też się stanie.
A potem stało się!
Nagle dało się odczuć coś w rodzaju wstrząsu, od którego jednak nie zadrgała przestrzeń, lecz
czas, można by rzec, nastąpił wstrząs czasu. Nie ma słów na opisanie tego. Zjawisku
towarzyszył odgłos, jakiego żaden człowiek nigdy jeszcze nie słyszał. Było to jak gdyby
westchnienie dobywające się z głębin stuleci.
I wszystko minęło.
W tejże chwili ustało nagle tykanie, terkotanie, dzwonienie i bicie niezliczonych zegarów.
Rozkołysane wahadła zatrzymały się w miejscu. Wszystko, ale to wszystko przestało się
poruszać... Zapadła tak doskonała cisza, jaka nigdy i nigdzie przedtem nie panowała na
świecie.
I Momo uświadomiła sobie, że trzyma w ręku cudowny, duży Kwiat Jednej Godziny. Nie
widziała, w jaki sposób kwiat znalazł się w jej ręce. Po prostu nagle zjawił się, jak gdyby
zawsze tu był.
Dziewczynka ostrożnie zrobiła krok naprzód, a więc mogła poruszać się bez trudu. Na
stoliczku znajdowały się jeszcze resztki śniadania. Momo usiadła na wyściełanym krzesełku,
ale było ono teraz twarde jak marmur i nie ugięło się pod nią. W filiżance został jeszcze łyk
czekolady, ale filiżanka nie dawała się ruszyć z miejsca. Momo spróbowała zanurzyć palec w
czekoladzie, ale okazała się ona twarda jak szkło. To samo było z miodem. Nawet okruszyny
bułki, leżące na talerzyku, były nie do poruszenia. Niczego, absolutnie niczego nie można
było zmienić teraz, kiedy przestał istnieć czas.
Kasjopeja niecierpliwie przebierała nogami i Momo spojrzała na nią.
199 TRACISZ SWÓJ CZAS! — błyszczały słowa na pancerzu.
Na miłość boską, tak! Momo zerwała się. Pobiegła przez salę, prześliznęła się przez
drzwiczki, potem biegła dalej przez galerię, wyjrzała zza dużych drzwi i aż się wzdrygnęła.
Serce zaczęło jej walić jak szalone. Złodzieje czasu wcale nie uciekli! Przeciwnie, zbliżali się
do domu „Nigdzie" uliczką Nigdy, w której teraz czas biegnący wstecz także ustał! Tego plan
nie przewidywał.
Momo z Kasjopeja na ręku pobiegła z powrotem do dużej sali i schowała się za wysokim
stojącym zegarem.
— Ładnie się zaczyna ! — mruknęła.
Potem usłyszała odgłos kroków szarych panów w galerii. Jeden po drugim przeciskali się
przez drzwiczki, aż w sali znalazł się cały ich oddział. Rozglądali się.
— Wspaniale! — powiedział jeden z nich. — A więc to jest nasza nowa siedziba.
— Ta dziewczynka Momo otworzyła nam drzwi — odezwał się inny spopielały głos. —
Widziałem to wyraźnie. Roztropne dziecko! Ciekaw jestem, w jaki sposób udało jej się
zawojować starego.
A trzeci głos, zupełnie podobny do tamtych, odpowiedział:
— Moim zdaniem Tak Zwany sam dał za wygraną. Bo ustanie siły ssącej czasu na uliczce
Nigdy może znaczyć tylko to, że on ją zatrzymał. Zrozumiał więc, że musi nam ustąpić. Teraz
rozprawimy się z nim. Gdzież on się podziewa?
Szarzy panowie zaczęli się rozglądać w poszukiwaniu mistrza Hory, lecz nagle jeden z nich
odezwał się głosem jeszcze trochę bardziej spopielałym:
— Coś tu się nie zgadza, moi panowie! Zegary! Spójrzcie na zegary! Wszystkie stoją. Nawet
ta klepsydra.
— Bo je zatrzymał — powiedział inny trochę niepewnie.
— Klepsydry nie można zatrzymać! —zawołał pierwszy. — A jednak, patrzcie, panowie,
przesypujący się piasek zawisł w powietrzu! I nie można poruszyć klepsydry! Co to znaczy?
Jeszcze zanim skończył mówić, doszedł ich z galerii odgłos szybkich kroków, po czym
jeszcze jeden szary pan przecisnął się przez drzwiczki gestykulując ze wzburzeniem i
zawołał:
— Właśnie nadeszła wiadomość od naszych agentów z miasta. Ich samochody stoją.
Wszystko stoi. Świat się zatrzymał. Nie można wyrwać komukolwiek ani odrobiny czasu.
Nasze zaopatrzenie ustało. Nie ma już czasu. Hora zatrzymał czas!
Chwilę panowała śmiertelna cisza. Potem jeden z szarych panów zapytał:
— Co pan mówi? Nasze zaopatrzenie ustało? Ale co stanie się z nami, kiedy nasze cygara się
wypalą?
— Pan dobrze wie, co wtedy stanie się z nami! — zawołał któryś. — Moi panowie, to jest
straszliwa katastrofa!
I nagle wszyscy zaczęli krzyczeć jeden przez drugiego:
— Hora chce nas unicestwić! — Musimy natychmiast przerwać oblężenie! — Musimy
dostać się do naszych spichrzów czasu! — Bez samochodów? Nie zdążymy! Moje cygara
wystarczą już tylko na dwadzieścia siedem minut! — Moje na czterdzieści osiem! — To
niech pan je da! — Oszalał pan? — Ratuj się kto może!
Rzucili się ku drzwiczkom i pchali się wszyscy jednocześnie. Momo ze swojej kryjówki
widziała, jak w panice zadają wkoło ciosy, odpychają się nawzajem, ciągną i jak wywiązuje
się coraz gwałtowniejsza bijatyka. Każdy chciał wydostać się przed innymi i walczył o swoje
szare życie. Zrzucali sobie kapelusze, mocowali się i wydzierali sobie nawzajem z ust swoje
małe, szare cygara. I każdy, któremu to się nie udało, nagle tracił siły. Stał z wyciągniętymi
rękami, z płaczliwym, pełnym lęku wyrazem twarzy, robił się coraz bardziej przezroczysty i
wreszcie znikał. Nic z niego nie pozostawało, ani nawet kapelusz.
W końcu było już tylko trzech szarych panów w sali i tym trzem udało się kolejno .wymknąć
przez drzwiczki i uciec.
Momo, trzymając pod pachą żółwia, a w drugiej ręce Kwiat • Jednej Godziny, pobiegła za
nimi. Teraz chodziło tylko o to, aby nie straciła z oczu szarych panów.
Kiedy przekroczyła duże drzwi, zobaczyła, ze złodzieje czasu dotarli juz do początku uliczki
Nigdy. Stały tam w chmurach dymu inne grupy szarych panów, którzy żywo gestykulując
rozprawiali ze sobą.
Kiedy ujrzeli trzech towarzyszy biegnących z domu „Nigdzie" i oni puścili się biegiem, inni
przyłączyli się do nich i wkrótce cała armia na łeb,, na szyję rzuciła się da odwrotu: Nie
kończąca się karawana szarych panów pędziła ku śródmieściu przez osobliwą dzielnicę ze
snów o śnieżnobiałych domach i cieniach padających w rozmaitych kierunkach. Wskutek
zatrzymania się czasu oczywiście i tu ustała tajemnicza zmiana prędkości i powolności.
Pochód szarych panów minął wielki pomnik-jajo
200
201 i zmierzał dalej, tam gdzie stały pierwsze zwyczajne domy, owe szare, walące się koszary
czynszowe, w których mieszkali ludzie żyjący na krańcu czasu. Ale i tu wszystko było teraz
skostniałe.
W należytej odległości od ostatnich maruderów szła Momo. I w ten sposób zaczął się
odwrotny pościg przez wielkie miasto, pościg, w którym olbrzymia gromada szarych panów
uciekała przed małą dziewczynką, ścigającą ich z kwiatem w dłoni i z żółwiem pod pachą.
Ale jakże dziwnie wyglądało miasto! Na jezdniach stały rzędy samochodów, jeden obok
drugiego, za kierownicami siedzieli nieruchomo kierowcy z rękami na dźwigni skrzynki
biegów albo na klaksonie (jeden stukał się właśnie palcem w czoło i z wściekłością patrzył na
sąsiada), rowerzyści trzymali wyciągnięte ręce, sygnalizując, że zamierzają skręcić, a na
chodnikach znajdowali się przechodnie, mężczyźni, kobiety, dzieci i psy, i koty, nieruchomi,
sztywni, jak dym dobywający się z rur wydechowych pojazdów.
Na skrzyżowaniach ulic policjanci z gwizdkami w ustach zatrzymali się nieruchomo podczas
kierowania ruchem. Nad jednym z placów stadko gołębi zawisło w powietrzu bez ruchu.
Wysoko ponad miastem samolot wyglądał jak namalowany na niebie. Woda w fontannie była
jak z lodu. Liście opadające z drzew zawisły nieruchomo w powietrzu. A mały piesek, który
właśnie podniósł łapkę pod latarnią, wyglądał jak wypchana zabawka.
Przez to obumarłe miasto, jakby utrwalone na fotografii, mknęli i pędzili szarzy panowie. A
za nimi biegła Momo, wciąż uważając, żeby złodzieje czasu jej nie zauważyli. Ale oni i tak
nie zważali już na nic, bo ich ucieczka stawała się coraz bardziej wyczerpująca.
Nie przywykli przecież do przebywania biegiem takich przestrzeni. Dyszeli i z trudem łapali
oddech. Musieli przy tym cały czas trzymać w ustach swoje małe, szare cygara, bez których
zginęliby przecież. Niektórzy gubili je w biegu i zanim zdążyli znaleźć je na ziemi,
rozpływali się w nicość.
Ale nie tylko te zewnętrzne okoliczności utrudniały im coraz bardziej ucieczkę, bowiem coraz
bardziej także groziło im niebezpieczeństwo ze strony towarzyszy niedoli. Byli bowiem i tacy
szarzy panowie, którzy, gdy ich cygara wypalały się do końca, z rozpaczy wyrywali innym z
ust ich nie dopalone cygara. I w ten sposób liczba uciekających wciąż malała.
XJ CD' O. _ TJ
CD ~ -CD O- O _, ^

? |. * 3
OJ
zr g" »'
CD -? CO
CD
* § ° e ° 4 5- s r 4 ? ł «•
?< S" 3 > 2.' o
CD oj' OJ _ 3
O % I l «
N O _.
0) CO. <
CA 3 <
C ~- Oj
d. S
? 3
* co
W N
* ® o
CD O N N -< 01
a 3 z n oj 3
-o M 3.
"D CO O O O
nr— Z
3
3. d
O
-, 3
to
s
Oj n
CD
3
° 3 3
? 3- i-
»?
CD
0)__*D
3 fj- Qj_ CD' "< CD
T3 O"
3
S5 ^
O Q)
2"
O (0
0) N (O
I- ?. I. § 1 co =? § S tS
O' Of!llJ?-lll01
-*- ?—• ? oj oj
CO q5'
oT
N CD o,
CD CD ^ CO TD
O "D 2.
3 -
O flj"
OJ
c -• 5 «
CO co
O. N
_ TT
2. SL "o
CD Q) O
?o 3 2. r> oj
2 n O.
JS XJ
S. 5 °
III
n o;
8. ?'
<5 °
O. CA
ii
N O3 N
o' §
a|
co O
cS ° 0) 3 ST o
OD OJ
cd n "o o
o, g * 8
i. o 8 B
8 5- Sf P ° * 8' &
co
"o co o oj co _
9-4
O "
TT
5- § 3. -o
01 CD
3"
3 a s.
-, a o i o óT 3 " o
-<
CD'
a
S- |. F 3 cl = g
Iffflffl
3 3 O ^" S "<
N n- I 3 3 N g; oj
3 B20J D-^J
O ^ CD =• co T- 5" ^ ^ 5 O)_
• '^ 3 | ? & ^ S 1 S. °
3 oT S S g; B 2.C2.3
?n' "2. ~' O- < OJ 2 ĆT co N 3
N
§ OJ
» 3 ?" tg a < -o ?« 2. < o. s ą> * ^j -^
N
Q3 tt) TT =
< O OJ
< CD
° S S 3
•—? < CL Oi
2 s
n r*
o ^
^ •
?5"
s
P I" t §
_ r-f CD S
§: s- S- f *
CD *" N. O" co
?s J- s §? I
Eji ?< 5 oi _ J
N 3 2 O
CA
o-
Ł ? §? S
O O
'*? TT
~' O
o 2.
N CD
CA O
.OJ N
a 3
CD O
< co
(A ^
ćd' 3
01
w co O- CD
O

Cu

su O
O N
c 3.
— tu
2 3
* s ?<
CS CD O
oi. tj a
i. ? i. i
C Q) — "O-
• n co
OJ
OJ
8: h.
MC
_ n
O. Q)
c
N
CD
M OJ
n
Ol
cn
O O CL ^.. CD CD
i*
B|
u
3 2. >
"" ^ r-
§|I
n n <o <L ćd SJ . o. S
<T> <5'
cr 3
_O- OJ
^-' cr
-? o
O oj
CD
Kl CO
™ N
ł8 15
2 8
m OJ
CO N
to •$
O 3"
3 a
OJ CT
CL ?<
< N
21 I
oj 5-
o a
3 2.
5" | a. s.
O CD
3 żf 1 S
=? "D
OJ
cr co
3 5
§ CO
ćd 9J
a ?
< 3
o c
O
M
-U
I
co
Nm
OD
mN
mONm
Z-
CO
i
30 O
0)
•"ZSfJOlł o oj g S
~ 9-'i
OJ QJ
9 o S
I ś s
a 2. ?<
/T* n\ O CA
3
cr o
E5 o
Jo K to
N 2
oj
I
X-
di
?a ćd" R
2 °- *? B o ^>
Ł ff 14? 1. «
ISsiia
3 O —
aao
- ° s- S „ co 2 to
o
< o J5
3 CA.
3«- 2_0J S.J^-3^3
tle 115s*|?a|
tnQ)^otD»'3-,0-D03 oi-3-3-o3^SL§C0g
?:i
2o3o
N
OJ
SL ST
Cfl
OJ
cr
<
8
N
a> o
N
R.
o o. o
O. O CA
O _, N
° 3 oj
CD O CO
B »
Q] J pf
5 -» S
§ co ?
ĆD Zf »
^*p;
-t
— OJ ^* CD
i I *? i
11 * •-•
§? o oj
5. cd co
CD CO ^13 O
Cl OJ tD
N O-
3" =!. CD
5
3 to
OJ
c co
N ~ ST
*D 11^
8 4
5S
co =.- o co
«' ? zr ^5'
o ^. ca _ qj
f 2 -< s n- a.
* ni s o „ ?«
°5 &?;:§ I a! lal
< CD _ 3 3 '—
a ., E r* oj o
N 2 =: ^r N
01
OJ
N>
DN
co CO
O' N
2 O
oJ" X
?a od
N — CD
5 §
— CO N cd
o? ó? fO
J? 3
O -SL -? "D óT S"
^o 2
C OJ OJ rt- O
cr a § C 3
O Ca)
D N-
> 2:
CD
o
CD
S.da?
co. oj
O Q) N
oT 2 5 I 3
<
o
co ćd' cr
cd'
a
O
3 p 1? | sr
oj' 3 cr n n.
oj
CD ?O O » ^
O OJ O O
3o
OJ CA TT ^_
?o o !.«'
oo
oj o.
CD
ai
"? ,____oj ??
3 OJ o
7?
i
^ 2 n 2T n oj
3 CD "< S' CL
_ n- o ^" QJ
2f jp- 3- CD' W. N-
s." a s a ?
O N 3 tf S
l
CD 5. ,c
O sr 2.
ćd oj'
CD N
OJ
o.
3 OJ
O
o
?o o
33
OJ
OJ N N O
o; o-
CO
?D
SL
oT
I
.OJ
oo
OJ Q_
?' -•

<
OJ
cd'

N
Cl
o>
OJ
3
o
o
CD CO
ST
co
O
3
<<t>

OJ
3
o"
co
01
I
o-
N
O
3o
§??.
CD ~' CD
TT 2 CO
oj 5 :?
~ O OJ
B 3 N
01 3 -<
^— w
So *
3 2: ^
nozaział dwudziesty pierwszy Koniec, po którym rozpoczyna się coś nowego
Momo zatrzymała się, żeby przeczytać napis na tablicy. Kiedy wreszcie wśliznęła się przez
bramę, ostatni szary pan już znikł. Przed nią znajdował się ogromny wykop głębokości
dwudziestu albo i trzydziestu metrów. Wokół niego stały koparki i inne maszyny budowlane.
Na skośnej rampie prowadzącej na dno wykopu zatrzymało się kilka jadących właśnie
ciężarówek. Tu i ówdzie stali robotnicy, zamarli w ruchu, jaki w tamtej chwili wykonywali.
Ale dokąd iść teraz? Momo nie dostrzegała żadnego wejścia, z którego mógłby skorzystać
szary pan. Spojrzała na Kasjopeję, ale i ona, jak się zdawało, nie wiedziała, co robić. Na jej
pancerzu nie ukazały się żadne litery.
Momo zeszła na samo dno wykopu i rozejrzała się. I nagle znów dostrzegła znajomą twarz.
Stał tam Nicola, murarz, który kiedyś wymalował obrazek z kwiatami na ścianie jej pokoiku.
Oczywiście i on zastygł w ruchu, ale jego poza była jakaś dziwna. Stał z jedną ręką przy
ustach, jakby do kogoś wofał, drugą ręką zaś wskazywał otwór olbrzymiej rury, sterczącej z
dna wykopu. I tak się złożyło, że przy tym jak gdyby patrzył na Momo.
Dziewczynka nie zastanawiając się długo uznała to za dany jej znak i wsunęła się do otworu.
Ledwo znalazła się w środku, zaczęła się zsuwać, bo rura prowadziła stromo w dół. Skręcała
przy tym w rozmaitych kierunkach, tak że Momo obijała się to z tej, to z innej strony jak na
torze zjeżdżalni. Niemal straciła przytomność podczas tej szalonej jazdy w dół. Czasem
wywijało nią młynka, tak że zlatywała głową naprzód. Mimo to jednak nie wypuściła z rąk
ani żółwia, ani Kwiatu. Im głębiej się znajdowała, tym większy ziąb ją przenikał.
Chwilę myślała o tym, jak będzie mogła wydostać się stąd, ale jeszcze zanim zaczęło ją to
martwić, rura skończyła się w podziemnym korytarzu. Tu nie było już ciemności. Panowało
popielate półświatło, idące, jak się zdawało, od samych ścian. Momo podniosła się i pobiegła
dalej. Była boso, więc jej kroki nie wydawały odgłosu, słyszała natomiast znowu poruszanie
się szarych panów. Podążyła w tym kierunku.
205 Od korytarza odgałęziały się we wszystkie strony inne koryta rze, wydawało jej się, że
ten podziemny splot żył ciągnie się pod całą dzielnicą nowych budowli.
Potem usłyszała gwar głosów. Poszła w jego kierunku i ostrożnie wyjrzała zza rogu.
Miała przed sobą olbrzymią salę z wprost nie kończącym się stołem pośrodku. Przy tym stole
siedzieli w dwóch długich rzędach szarzy panowie - albo raczej garstka tych, którzy jeszcze
pozostali. Ale jak nędznie wyglądali ci ostatni złodzieje czasu! Mieli postrzępione ubrania,
guzy i szramy na swoich szarych łysinach, a twarze ich wykrzywiał grymas strachu.
Tylko ich cygara tliły się jeszcze.
Momo zauważyła, że w tylnej ścianie sali znajdują się trochę uchylone drzwi pancerne. Z sali
szło lodowate zimno. Dziewczynka wiedziała, że to nic nie pomoże, jednak przykucnęła i
owinęła spódnicą gołe nogi.
- Powinniśmy - usłyszała głos szarego pana, siedzącego u początku stołu konferencyjnego
przed drzwiami pancernymi - obchodzić się oszczędnie z naszymi zapasami, bo nie wiemy, na
jak długo będą nam musiały wystarczyć. Trzeba się ograniczać.
- Jest nas teraz niewielu!-wykrzyknął inny.-Zapasy wystarczą nam jeszcze na całe lata!
- Im wcześniej zaczniemy oszczędzać - ciągnął mówca nie-poruszony - tym dłużej
wytrzymamy. I dobrze wiecie, moi panowie, co mam przy tym na myśli. Zupełnie wystarczy,
jeżeli niektórzy z nas przetrwają tę katastrofę. Musimy podchodzić rzeczowo do tej sprawy.
Tak, jak tu siedzimy, moi panowie, jest nas za dużo! Trzeba będzie znacznie zmniejszyć
naszą liczbę. Tak nakazuje rozsądek. Mogę panów prosić o odliczenie?
Szarzy panowie odliczyli. Przewodniczący wyjął z kieszeni monetę i oświadczył:
- Będziemy losować. Reszka oznacza, że wszyscy panowie z parzystymi liczbami pozostają,
orzeł oznacza liczbę nieparzystą.
Rzucił monetę w górę i pochwycił ją.
- Reszka! - zawołał. - Panowie z parzystymi liczbami pozostają, z nieparzystymi
proszeni są o natychmiastowe rozpłynięcie się w nicość.
W rzędzie przegrywających rozległ się cichy jęk, ale nikt się nie bronił. Złodzieje czasu z
liczbami parzystymi zabrali innym cygara i skazańcy rozpłynęli się w nicość.
,1
- A teraz - odezwał się w ciszy przewodniczący - proszę 206 powtórzyć to jeszcze raz.
Ta sama straszliwa procedura została przeprowadzona drugi, trzeci i wreszcie nawet czwarty
raz. W końcu pozostało juz tylko sześciu szarych panów. Siedzieli po trzech naprzeciw siebie
u początku długiego stołu i rzucali sobie nawzajem lodowate spojrzenia.

Momo przyglądała się wszystkiemu z przerażeniem. Zauwazy-ia, ze po każdym zmniejszeniu


się liczby szarych panów okropne zimno malało. W porównaniu z tym, jakie było na
początku, teraz zdawało się już prawie do wytrzymania.
- Sześć - powiedział jeden z szarych panów - to paskudna liczba.
- Dosyć na razie - odparł siedzący po drugiej stronie stołu. - Nie ma celu zmniejszać
dalej naszą liczbę. Jeżeli nam sześciu nie uda się przetrwać katastrofy, trzem także się to nie
uda.
- To nie jest takie pewne - zastrzegł się inny - ale, jeśli będzie trzeba, zawsze możemy
jeszcze o tym pomówić.
Chwilę panowała cisza, potem znowu jeden z szarych panów powiedział:
- Jak to dobrze, że w chwili, kiedy katastrofa się zaczęła, drzwi do spichrzów z zapasami
były otwarte. Gdyby w decydującym momencie były zamknięte, żadna siła na świecie nie
mogłaby ich teraz otworzyć. Bylibyśmy zgubieni.
- Niestety, nie ma pan racji, mój drogi - odpowiedział inny. - Kiedy drzwi są uchylone,
ucieka zimno z piwnic zamra-żalni. Kwiaty Jednej Godziny rozmrażają się. I wszyscy wiecie,
ze w końcu nie będziemy mogli zapobiec powróceniu ich tam, skąd przybyły.
- Pan uważa - spytał trzeci pan - że nasze zimno juz teraz nie wystarcza, aby utrzymać je w
stanie zamrożonym?
- Jest nas, niestety, tylko sześciu - odparł drugi pan - i sam pan może obliczyć, na co
będziemy mogli się zdobyć. Wydaje mi się, że trochę przedwcześnie zmniejszyliśmy tak
rygorystycznie nasze szeregi. Nic na tym nie skorzystamy.
- Musieliśmy zdecydować się na jedną z dwóch możliwości - zawołał pierwszy pan - i
zdecydowaliśmy się!
Znowu zapanowało milczenie.
207 - No, więc, być może, będziemy tak latami siedzieć i nawzajem siebie pilnować -
odezwał się znów jeden z panów. - Muszę wyznać, ze jest to beznadziejna perspektywa.
Momo zastanawiała się. Z pewnością nie miało sensu siedzieć tu i nadal czekać. Jeśli nie
będzie już ani jednego szarego pana, cudowne Kwiaty same się rozmrożą. Na razie jednak
sześciu szarych panów jest jeszcze. I nadal będzie, jeżeli ona nic nie podejmie. Ale co może
zrobić, skoro drzwi do spichrzów z zapasami stoją otworem i złodzieje czasu mogą z nich
czerpać do woli?
Kasjopeja przebierała nogami, więc Momo spojrzała na nią.
MUSISZ ZAMKNĄĆ DRZWI! - zaświeciły się słowa na pancerzu żółwia.
- Nie mogę! -wyszeptała Momo. -Są przecież unieruchomione.
DOTKNIJ KWIATEM ! - brzmiała odpowiedź.
- Będę je mogła poruszyć, kiedy dotknę ich Kwiatem Jednej Godziny? - spytała szeptem
Momo.
TAK! - błysnęło na pancerzu.
Jeżeli Kasjopeja to przewidywała, musiało się sprawdzić. Momo ostrożnie postawiła żółwia
na ziemi. Potem ukryła pod kubrakiem swój Kwiat, który tymczasem już trochę przywiądł i
pozostało mu niewiele płatków.
Udało jej się wpełznąć pod długi stół konferencyjny bez zwrócenia na siebie uwagi sześciu
szarych panów. Potem zaczęła posuwać się na czworakach aż do drugiego końca stołu.
Przycupnęła między nogami złodziei czasu. Serce waliło jej tak, jakby miało pęknąć.
Powolutku wyciągnęła z zanadrza Kwiat, wzięła go w zęby i wypełzła między krzesłami. Nikt
jej nie zauważył.
Dotarła do otwartych drzwi, dotknęła ich kwiatem, a jednocześnie pchnęła je ręką. Drzwi
obróciły się bezszelestnie na zawiasach, naprawdę obróciły się, i zatrzasnęły z hukiem.
Odpowiedziało mu echo w sali i tysiącu podziemnych korytarzy.
Momo zerwała się na równe nogi. Szarzy panowie, którym do głowy nie przyszło, ze oprócz
nich jeszcze jakaś istota nie została całkowicie unieruchomiona, siedzieli zdrętwiali z
przerażenia i wpatrywali się w dziewczynkę.
Nie namyślając się Momo pobiegła ku wyjściu z sali. Ale teraz zerwali się także szarzy
panowie i puścili się w pościg za nią.

- To jest ta straszna mała dziewczynka!-zawołał jeden 210 z nich. - To Momo!


- Niemożliwe! - krzyknął inny. - W jaki sposób może się poruszać?
- Ona ma Kwiat Jednej Godziny! - wrzasnął trzeci.
- I mogła nim wprawić w ruch drzwi ? - spytał czwarty. Piąty walił jak oszalały pięścią w
głowę.
- W takim razie i my mogliśmy to zrobić ! Mamy przecież pod dostatkiem tych Kwiatów!
- Mieliśmy, mieliśmy! - zaskrzeczał szósty. - Ale teraz drzwi są zatrzaśnięte! Jest tylko
jeden ratunek: musimy odebrać Momo jej Kwiat Jednej Godziny, inaczej wszystko
przepadnie!
Tymczasem Momo zniknęła w rozgałęziających się korytarzach. Ale tu szarzy panowie
orientowali się lepiej niż ona. Momo biegła w rozmaitych kierunkach, czasem omal że nie
wpadała w ramiona któregoś z prześladowców, ale zawsze udawało jej się umknąć.
Kasjopeja także na swój sposób brała udział w tej walce. Wprawdzie umiała tylko pełznąć
pomalutku, ale ponieważ wiedziała naprzód, którędy będą biegli prześladowcy, w porę
docierała na miejsce i siadała na środku drogi, tak ze szarzy panowie potykali się o nią i fikali
koziołka. Nadbiegający przewracali się na leżących i tak żółw wielokrotnie ocalał
dziewczynkę od niemal nieuchronnego ujęcia. Oczywiście, i ona, trafiona czyimś kopnięciem,
często wpadała na ścianę. Ale nie powstrzymywało to jej od robienia tego, o czym z góry
wiedziała, ze będzie robiła.
W tym pościgu niektórzy szarzy panowie - oszaleli z żądzy zdobycia Kwiatu - gubili swoje
cygara i jeden po drugim rozpływali się w nicość. Wreszcie zostało ich tylko dwóch.
Momo uciekła z powrotem do wielkiej sali konferencyjnej. Obaj złodzieje czasu gonili ją
dokoła stołu, nie mogli jej jednak schwytać. Potem rozdzielili się i pobiegli w przeciwnych
kierunkach. Momo straciła ostatnią możliwość ucieczki. Stała wciśnięta w kąt sali i z
przerażeniem patrzyła na swych dwóch prześladowców. Kwiat przycisnęła do piersi. Miał już
tylko trzy lśniące płatki.
Pierwszy prześladowca właśnie chciał wyciągnąć rękę po Kwiat, kiedy drugi pociągnął go w
tył.
- Nie! - krzyczał. - Kwiat jest mój! Mój!
Obaj zaczęli się wzajemnie odpychać. Pierwszy wytrącił przy tym drugiemu cygaro z ust, a
ten okręcił się w miejscu z upiornym
211 jękiem, zrobił się przejrzysty i zniknął. Teraz ostatni z szarych panów zaczął zbliżać się
do Momo. W kąciku jego ust dymił jeszcze maleńki niedopałek cygara.
- Dawaj Kwiat! - rozkazał zdyszany, przy tym maleńki niedopałek wypadł mu z ust i
potoczył się gdzieś. Szary pan rzucił się na podłogę i wyciągniętymi rękami zaczął go szukać,
ale nie mógł znaleźć. Zwróci! ku Momo swoją spopielała twarz, z trudem uniósł się i
wyciągnął drżącą rękę.
- Proszę cię - wyszepta! - proszę cię, kochane dziecko, daj mi ten Kwiat!
Momo, wciąż jeszcze wciśnięta w kąt sali, przytuliła Kwiat do piersi i nie mogąc wydobyć z
siebie ani słowa, potrząsnęła głową. Ostatni szary pan powoli kiwnął głową.
- To dobrze - wymamrotał - dobrze... ze już... wszystko minęło...
A potem i on zniknął.
Momo wpatrywała się nieprzytomnie w miejsce, gdzie przed chwilą leżał. Ale tam dreptała
teraz Kasjopeja, a na jej pancerzu widniały słowa:
OTWÓRZ DRZWI.
Momo podeszła do drzwi, dotknęła ich znowu swoim Kwiatem Jednej Godziny, z którego
pozostał już tylko ostatni płatek, i szeroko otworzyła drzwi.
Wraz ze zniknięciem ostatniego złodzieja czasu ustąpiło także zimno.
Z szeroko otwartymi oczami Momo weszła do olbrzymich spichrzów. Niezliczone Kwiaty
Jednej Godziny stały tu jak szklane kielichy na nieskończenie długich regałach, jeden
wspanialszy od drugiego, każdy inny - setki tysięcy, miliony godzin życia. Było tu ciepło,
coraz cieplej, jak w szklarni.
Kiedy odpadł ostatni płatek z Kwiatu Momo, rozpętała się nagle osobliwa burza. Dokoła
dziewczynki i mijając ją wirowały chmury Kwiatów. Przypominało to ciepłą wiosenną burzę,
ale była to burza oswobodzonego czasu.
Momo patrzyła na nią jak we śnie i ujrzała przed sobą na ziemi Kasjopeję. A na jej pancerzu
widniał lśniący napis:
FRUŃ DO DOMU, MAŁA MOMO, FRUŃ DO DOMU!
I w tej chwili Momo straciła z oczu Kasjopeję. Burza Kwiatów przybrała bowiem nieopisanie
na sile, stała się tak gwałtowna, że Momo została uniesiona, jakby sama była jednym z
Kwiatów,

i porwana precz z ciemnych korytarzy, ponad ziemię i wielkie 212 miasto. Frunęła nad
dachami i wieżami w olbrzymiej chmurze Kwiatów, coraz większych i większych. I był to
jakby swawolny taniec do cudownej muzyki, w którym unosiła się w górę i w dół i okręcała
wokół samej siebie.
Potem chmura Kwiatów zaczęła się powoli i delikatnie opuszczać w dół, a Kwiaty opadały
jak płatki śniegu na skostniały świat. I jak płatki śniegu tajały spokojnie, stawały się
niewidoczne, aby powrócić tam, gdzie było ich miejsce: do serc ludzkich.
W tej samej chwili czas zaczął znów biec, wprawiając znowu wszystko w ruch. Samochody
jechały, policjanci służby ruchu gwizdali, gołębie latały, a mały piesek pod latarnią załatwiał
swoją potrzebę. Ludzie w ogóle nie zauważyli, że świat zatrzymał się na godzinę. Istotnie
bowiem czas między jego zatrzymaniem się i nowym rozpoczęciem w ogóle nie upłynął.
Minął dla nich jak jedno mgnienie.
A jednak wszystko się zmieniło. Ludzie nagle zaczęli mieć mnóstwo czasu. Oczywiście,
każdy był z tego niezmiernie zadowolony, ale nikt nie wiedział, że jest to jego własny,
zaoszczędzony czas, który teraz w cudowny sposób do niego powracał. Kiedy Momo się
opamiętała, stwierdziła, że stoi znowu na ulicy. Była to boczna ulica, na której przedtem
spotkała Beppo. On stał tam jeszcze! Był odwrócony plecami do Momo, oparty na miotle i
w zamyśleniu patrzył przed siebie, zupełnie jak dawniej. Nagle przestało mu się
śpieszyć i sam nie wiedział, dlaczego jest takiej dobrej myśli i pełen nadziei. „Może -
pomyślał - zaoszczędziłem juz te sto tysięcy godzin i wykupiłem Momo" I właśnie w tej
chwili ktoś go pociągnął za kubrak, Beppo odwróci) się, a mała Momo stała przed nim.
Nie ma słów na opisanie szczęść a z powodu tego spotkania. Oboje to śmiali się, to płakali, i
mówili bez ustanku, same niemądre rzeczy, jak to bywa, kiedy ludzie są jak upojeni radością.
I obejmowali się ciągle, a przechodzący zatrzymywali się, cieszyli, śmiali się i płakali z nimi,
bo przecież wszyscy mieli teraz dosyć czasu.
Wreszcie Beppo wziął miotłę na ramię, bo samo przez się było zrozumiałe, że tego dnia nie
będzie już myślał o pracy. I trzymając się z Momo pod rękę powędrowali przez miasto do
domu, do starego amfiteatru. A każde z nich miało drugiemu mnóstwo do opowiadania.
213 I w wielkim mieście działo się to, czego od dawna tu już nie widziano: dzieci bawiły się
na środku ulicy, kierowcy, którzy musieli czekać, przyglądali się temu uśmiechnięci, a coraz
to któryś wysiadał z samochodu i zaczynał bawić się z nimi. Wszędzie stali ludzie, gawędzili
ze sobą i dowiadywali się jedni od drugich, jak im się wiedzie. Idący do pracy mieli dość
czasu, aby popatrzyć z zachwytem na kwiaty w czyimś oknie albo nakarmić ptaszka. Lekarze
mogli bez pośpiechu poświęcać czas swoim pacjentom. Robotnicy z zamiłowaniem oddawali
się pracy, bo nie chodziło już o to, aby wykonać możliwie dużo w możliwie najkrótszym
czasie. Każdy mógł zużywać na wszystko tyle czasu, ile potrzebował i chciał, bo odtąd było
go znowu dosyć.
Ale wielu ludzi nigdy nie dowiedziało się, komu to wszystko s zawdzięcza i co się w
istocie wydarzyło w chwili, która wydawała im się jednym mgnieniem. Większość nie
uwierzyłaby w to nawet. Wiedzieli i wierzyli tylko przyjaciele Momo.
Bo kiedy tego dnia mała Momo i stary Beppo powrócili do amfiteatru, wszyscy już tam byli i
czekali na nich: Gigi Oprowa-dzacz, Paolo, Massimo, Franco, Maria z małą siostrzyczką
Dede, Claudio i wszystkie inne dzieci, Nino, właściciel gospody, ze swoją grubą żoną i
niemowlęciem, Nicola, murarz, i sąsiedzi z okolicy, którzy dawniej zawsze tu przychodzili i
których rozmowom Momo się przysłuchiwała.
Później bawiono się tak wesoło, jak tylko przyjaciele Momo umieli się bawić, i tak długo, aż
stare gwiazdy pokazały się na niebie.
A kiedy skończyły się okrzyki radości, padanie sobie w objęcia, uściski dłoni, śmiech i gwar,
wszyscy usiedli dokoła na porośniętych trawą kamiennych stopniach. Zrobiło się zupełnie
cicho.
Momo stanęła pośrodku okrągłego placyku. Myślała o głosach gwiazd i o Kwiatach Jednej
Godziny. I dźwięcznym głosikiem zaczęła śpiewać.
W domu „Nigdzie" zaś mistrz Hora, którego powracający czas zbudził z jego pierwszego i
jedynego snu, siedział na krzesełku przy małym delikatnym stoliczku, przyglądając się z
uśmiechem Momo i jej przyjaciołom przez swoje wszystkowidzące okulary. Był jeszcze
bardzo blady, jakby dopiero co podniósł się z ciężkiej choroby. Ale oczy mu promieniały.

Nagle poczuł, że coś dotknęło jego stóp. Zdjął okulary i po- 21 6 chylił się. Prz*ed nim
siedział żółw.
- Kasjopeja - powiedział serdecznie, drapiąc ją po szyi.__
Obie spisałyście się bardzo dobrze. Musisz mi wszystko opowiedzieć, bo przecież tym razem
nie mogłem wam się przyglądać.
PÓŹNIEJ ! - zabłysło na pancerzu. Potem Kasjopeja kichnęła.
- Chyba się nie zaziębiłaś? - spytał mistrz Hora z troską w głosie.
JESZCZE JAK! - brzmiała odpowiedź Kasjopeji.
- To pewno z powodu zimna szarych panów - powiedział mistrz Hora. - Wyobrażam sobie,
że jesteś bardzo wyczerpana i chciałabyś przede wszystkim porządnie wypocząć. Więc zrób
to, Kasjopejo.
DZIĘKUJĘ - błysnęły litery na pancerzu.
Potem Kasjopeja powlokła się utykając i znalazła sobie cichy, ciemny kącik. Wciągnęła
głowę i cztery nogi pod pancerz, a na nim, widzialne tylko dla tego, kto przeczytał tę historię,
i dla nikogo innego, ukazały się powoli litery:
KONIEC
Krótkie posłowie autora .? f ;
Być może, niektórzy moi czytelnicy będą mieli teraz ochotę na wiele pytań. Obawiam się
jednak, że nie będę mógł im pomóc. Muszę bowiem wyznać, że całą tę historię napisałem z
pamięci tak, jak mi ją opowiedziano. Nie znałem osobiście ani małej Momo, ani jej
przyjaciół. Nie wiem, jak im się dalej wiodło i jak wiedzie im się dzisiaj. Także co się tyczy
wielkiego miasta, jestem zdany na własne przypuszczenia.
Mam tylko jeszcze jedną uwagę:
Odbywałem właśnie daleką podróż (i jeszcze ją odbywam), kiedy pewnej nocy dzieliłem
przedział kolejowy z osobliwym współpasażerem. Osobliwy był on dlatego, że absolutnie nie
mogłem określić jego wieku. Z początku wydawało mi się, że siedzę naprzeciw sędziwego
starca, wkrótce jednak pomyślałem, że się omyliłem, gdyż mój towarzysz podróży wydał mi
się nagle bardzo młody. Ale i to wrażenie okazało się także błędne.
W każdym razie podczas długiej podróży nocą opowiedział mi on tę historię.
Kiedy skończył, obaj milczeliśmy chwilę. Potem zagadkowy pasażer dodał jeszcze parę zdań,
które powinienem wyjawić czytelnikowi:
- Opowiedziałem to wszystko panu - rzekł - jakby się już wydarzyło. Mógłbym opowiedzieć
także, jakby miało wydarzyć się w przyszłości. Dla mnie nie jest to duża różnica.
Zapewne wysiadł na najbliższej stacji, gdyż po chwili uprzytomniłem sobie, że jestem w
przedziale sam. Niestety, nigdy już nie spotkałem mego współtowarzysza podróży.
Ale gdybym go jeszcze kiedykolwiek przypadkiem spotkał, chciałbym go o wiele rzeczy
zapytać.
MIEJSKA Elfcli.>C-.*
im. H. SIENKIEWICZA
FILIA Nr 2
w Pruszkowie
Spis treści
Część pierwsza:
Momo i jej przyjaciele.........
Rozdział pierwszy:
Wielkie miasto i mała dziewczynka.....
Rozdział drugi:
Niezwykła właściwość i zupełnie zwykła
kłótnia ...............
Rozdział trzeci:
Sztorm na niby i prawdziwa burza......
Rozdział czwarty:
Małomówny stary człowiek i młody gaduła . . Rozdział piąty:
Opowiadania dla wielu i opowiadania dla jednej .......
Część druga:
Szarzy panowie
Rozdział szósty:
Poprawny wynik błędnych obliczeń . . Rozdział siódmy:
Momo szuka swoich przyjaciół i przyjmuje odwiedziny nieprzyjaciela........
Rozdział ósmy:
Dużo marzeń i parę wątpliwości......
Rozdział dziewiąty:
Dobre zebranie, które się nie odbyło, i złe zebranie, które się odbyło........
Rozdział dziesiąty:
Zawzięta pogoń i spokojna ucieczka.....
11 18 26
34
45 46
60 81
, 91 100
Rozdział jedenasty:
Kiedy źli robią ze zła coś najlepszego..... 111
Rozdział dwunasty: "*'"]
Momo przybywa tam, skąd pochodzi czas . . . 118
Część trzecia :
Kwiat Jednej Godziny......... 139
Rozdział trzynasty:
Tam jeden dzień, tu jeden rok....... 140
Rozdział czternasty:
Za dużo jedzenia, a za mało odpowiedzi ... 1 56
Rozdział piętnasty:
Odnaleziony i utracony.......... 162
Rozdział szesnasty:
Nadmiar strapień........... 169
Rozdział siedemnasty:
Wielki strach i jeszcze większa odwaga .... 176
Rozdział osiemnasty:
Kiedy się przewiduje bez oglądania się wstecz . 185
Rozdział dziewiętnasty:
Oblężeni muszą" się zdecydować...... 190
Rozdział dwudziesty:
Tropienie tropicieli........... 198
Rozdział dwudziesty pierwszy: Koniec, po którym rozpoczyna się coś nowego .............
... 204
Krótkie posłowie autora......... 217
lytuł oryginału
? Copyright by K. Thienemanns Verlag, Stuttgart 1973 c Copyright for the Polish edition
by I.W. ,,Nasza Księgarnia*', Warszawa 1978
Redaktor
IZABELLA KORSAK
Redaktor techniczny
MARIA ENGLICHT
Korektorzy
JOLANTA SZTUCZYNSKA EWA WĘDOŁOWSKA
PRINTED IN POLAND
Instytut Wydawniczy ..Nasza Księgarnia" Warszawa 1978 r. Wydanie pierwsze. Nakład
20000 + 277 egzemplarzy. Ark. wyd 13,5. Ark. druk. A1 - 13.76. Papier offsetowy kl.
III. 80 g, 61x86/16 Oddano do składania w październiku 1977 r. Podpisano do druku w
listopadzie 1978 r. Druk ukończono w grudniu 1978 r. Poznańskie Zakłady Graficzne im.
M. Kasprzaka. Nr zam 2931/77 - J-7/973

You might also like