Joseph Roth - Marsz Radetzky'ego

You might also like

Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 270

Józef Roth

Marsz Radetzky'ego
przełożyła Wanda Kragen
Spis treści

Część pierwsza------------------------------------------------------------------------------------------------- - 3 -
Rozdział pierwszy ------------------------------------------------------------------------------------------ - 3 -
Rozdział drugi --------------------------------------------------------------------------------------------- - 17 -
Rozdział trzeci -------------------------------------------------------------------------------------------- - 27 -
Rozdział czwarty ----------------------------------------------------------------------------------------- - 41 -
Rozdział piąty --------------------------------------------------------------------------------------------- - 49 -
Rozdział szósty-------------------------------------------------------------------------------------------- - 63 -
Rozdział siódmy ------------------------------------------------------------------------------------------ - 74 -
Rozdział ósmy--------------------------------------------------------------------------------------------- - 92 -
Część druga ------------------------------------------------------------------------------------------------- - 103 -
Rozdział dziewiąty ------------------------------------------------------------------------------------- - 103 -
Rozdział dziesiąty -------------------------------------------------------------------------------------- - 112 -
Rozdział jedenasty ------------------------------------------------------------------------------------- - 125 -
Rozdział dwunasty ------------------------------------------------------------------------------------- - 141 -
Rozdział trzynasty ------------------------------------------------------------------------------------- - 154 -
Rozdział czternasty ------------------------------------------------------------------------------------ - 165 -
Rozdział piętnasty ------------------------------------------------------------------------------------- - 177 -
Część trzecia------------------------------------------------------------------------------------------------ - 187 -
Rozdział szesnasty ------------------------------------------------------------------------------------- - 187 -
Rozdział siedemnasty --------------------------------------------------------------------------------- - 201 -
Rozdział osiemnasty ---------------------------------------------------------------------------------- - 218 -
Rozdział dziewiętnasty ------------------------------------------------------------------------------- - 231 -
Rozdział dwudziesty----------------------------------------------------------------------------------- - 250 -
Rozdział dwudziesty pierwszy ---------------------------------------------------------------------- - 258 -
Epilog--------------------------------------------------------------------------------------------------------- - 264 -

-2-
Część pierwsza

Rozdział pierwszy

Ród Trottów nie należał do starych. Ich dziad otrzymał szlachectwo po bitwie pod Solferino.

Był Słoweńcem. Za przydomek szlachecki wziął sobie nazwę swej rodzinnej wsi, Sipolje. Los powołał

go do spełnienia niezwykłego czynu. On jednak postarał się o to, by pamięć o nim zaginęła u potom-

nych.

W bitwie pod Solferino jako młody podporucznik dowodził plutonem piechoty. Od pół godziny

toczyła się bitwa. Trzy kroki przed sobą widział białe plecy swych żołnierzy. Pierwszy szereg plutonu

klęczał, drugi stał. Wszyscy byli w dobrych humorach i pewni zwycięstwa. Podjedli sobie suto i napili

się wódki na koszt i ku czci cesarza, który od wczoraj przebywał w polu. Tu i ówdzie padał ktoś

w szeregu.

W mig rzucał się Trotta w każdą wyrwę i strzelał z karabinów osieroconych przez zabitych

i rannych. To zwierał przerzedzone szeregi, to znowu wydłużał je i rozciągał, na wszystkie strony śle-

dząc wyostrzonym wzrokiem, na wszystkie strony nasłuchując wytężonym słuchem. Pośród terkotu

karabinów wyławiało jego czujne ucho dolatujące niekiedy wyraźnie rozkazy kapitana. Bystre spoj-

rzenie przebijało siną mgłę przed liniami wroga. Nie strzelał nigdy bez celowania i każdy jego strzał

trafiał. Żołnierze czuli jego rękę i wzrok, słyszeli jego komendę i byli spokojni.

Nieprzyjaciel przerwał bitwę. Przez nieskończenie długą linię frontu przebiegł rozkaz: "Zaprze-

stać ognia!" Tu i ówdzie brzęknął jeszcze stempel, tu i ówdzie huknął jeszcze strzał - pojedynczy

i spóźniony. Sina mgła między frontami przetarła się nieco. Było południe. Wojska stały teraz w cieple

srebrnego, zasnutego chmurami słońca. W tej chwili między podporucznikiem a plecami jego żołnie-

rzy zjawił się cesarz z dwoma oficerami sztabu generalnego. Zamierzał właśnie podnieść do oczu lor-

netkę polową, którą mu podał jeden z oficerów. Trotta wiedział, co to znaczy. Jeśli nawet nieprzyja-

ciel rozpoczął już odwrót, jego straż tylna stała z pewnością w pogotowiu bojowym, frontem ku Aus-

triakom; ten, kto podnosił do oczu lornetę, dawał do zrozumienia, że jest celem godnym strzału. A ce-

lem tym był młody cesarz. Trotta poczuł bicie serca w krtani. Trwoga przed straszną, nie do pomyśle-

-3-
nia katastrofą, która zniszczyłaby jego samego, pułk, armię, państwo, cały świat, płonącym dreszczem

przebiegła mu ciało, kolana ugięły się pod nim. I odwieczna złość podwładnego oficera frontowego na

panów ze sztabu, wysokich rangą, a nie mających pojęcia o gorzkiej praktyce, podyktowała mu ów

czyn, który niezniszczalnymi zgłoskami utrwalił jego nazwisko w historii pułku. Oburącz chwycił mo-

narchę za ramiona, aby go zgiąć ku ziemi. Chwyt był widocznie za silny. Cesarz upadł natychmiast.

Towarzyszący mu oficerowie rzucili się ku padającemu. W tej samej chwili lewe ramię podporucznika

Trotty przeszyła kula nieprzyjacielska - kula wymierzona w serce cesarza. I kiedy cesarz wstawał,

podporucznik osunął się na ziemię. Wszędzie, wzdłuż całego frontu, ocknął się bezładny, nieregularny

terkot przestraszonych i wyrwanych z drzemki karabinów. Cesarz, upomniany niecierpliwie przez

swych towarzyszy, aby opuścił niebezpieczne miejsce, pochylił się mimo to nad leżącym i pomny na

swój cesarski obowiązek spytał nieprzytomnego, który już nic nie słyszał, o nazwisko. Lekarz pułko-

wy, podoficer sanitarny i dwaj szeregowcy z noszami nadbiegli skuleni, z pochylonymi głowami.

Sztabowcy pociągnęli cesarza i sami padli plackiem na ziemię.

- Tutaj, tego podporucznika! - krzyknął cesarz do zdyszanego lekarza.

Tymczasem ogień ucichł znowu. I podczas gdy chorąży wystąpił przed szeregi i donośnym gło-

sem zapowiedział: "Na moją komendę!", cesarz i oficerowie sztabowi podnieśli się, sanitariusze

ostrożnie przywiązali rannego podporucznika do noszy i wszyscy skierowali się na tyły, w stronę do-

wództwa pułku, gdzie pod śnieżnobiałym namiotem mieścił się najbliższy punkt opatrunkowy.

Lewy obojczyk Trotty był zmiażdżony. Kulę, która utkwiła tuż pod lewą łopatką, wyjęto

w obecności Najwyższego Wodza Armii, wśród nieludzkich ryków rannego; ból ocucił go z omdlenia.

Po czterech tygodniach Trotta wyzdrowiał. Gdy wrócił do swego garnizonu na południu Wę-

gier, miał stopień kapitana, najwyższe z odznaczeń: Order Marii Teresy, oraz szlachectwo. Nazwisko

jego brzmiało odtąd: kapitan Józef Trotta von Sipolje.

Jak gdyby wymieniono jego własne życie na nowe, obce, nie na jego miarę, powtarzał sobie co

noc przed zaśnięciem i co rano po obudzeniu się swoją nową rangę i tytuł, stawał przed lustrem

i upewniał się, że jego twarz pozostała ta sama. Niezręczna poufność, z pomocą której koledzy usiło-

wali przezwyciężyć dystans, jaki niepojęty los stworzył nagle między nim a nimi, oraz własne daremne

wysiłki, aby występować z dawną swobodą wobec świata, sprawiły, że kapitan Trotta stracił równo-

wagę ducha. Miał wrażenie, że skazany jest odtąd na dożywotnie stąpanie w cudzych butach po ślis-

-4-
kim parkiecie, że prześladują go potajemne szepty i witają niechętne spojrzenia. Jego dziad był
jeszcze

biednym chłopem, jego ojciec - podoficerem rachunkowym, potem wachmistrzem żandarmerii na


po-

łudniowych kresach monarchii. Odkąd w utarczce z bośniackimi przemytnikami stracił oko, żył jako

inwalida wojenny i dozorca parku zamkowego w Laksenburgu, karmił łabędzie, strzygł żywopłoty,

wiosną pilnował szczodrzeńca, potem bzu przed niepowołanymi rękami złodziei i w pogodne noce

zganiał zakochane parki z miłosiernie ciemnych ławek.

Dla syna podoficera ranga zwykłego podporucznika piechoty była czymś naturalnym i stosow-

nym. Ale od uszlachconego i odznaczonego kapitana, który chadzał w niesamowitym wprost blasku

cesarskiej łaski niby w złotym obłoku, rodzony ojciec odsunął się nagle daleko, a stateczna miłość, ja-

ką potomek okazywał rodzicowi, wymagała obecnie innego zachowania się i nowych form stosunku

między nimi. Od pięciu lat kapitan nie widział ojca. Ale co drugi tydzień, gdy wedle niezmiennej ko-

lejki przypadała na niego służba inspekcyjna, pisał w wartowni przy słabym, migotliwym świetle służ-

bowej świecy krótkie listy. Pisał je po dokonanej inspekcji posterunków, gdy w księdze raportów od-

notował już zmiany warty, a w rubryce "Wypadki szczególne" wpisał "Żadnych" w sposób tak sta-

nowczy i energiczny, że z góry już wykluczał najmniejszą choćby możliwość szczególnych wypad-

ków. Jak przepustki urlopowe i raporty podobne były te listy do siebie - wszystkie pisane na żółta-

wych arkuszach kancelaryjnego formatu, z nagłówkiem "Drogi Ojcze!" oddalonym zawsze o cztery

palce od góry, o dwa od lewego brzegu. Zaczynały się nieodmiennie zwięzłym doniesieniem o zdro-

wiu piszącego, dalej wyrażały nadzieję, że adresat również cieszy się dobrym zdrowiem, i kończyły się

stałym zwrotem określonym od nowej linii, nieco bardziej na prawo: "Z głęboką czcią i poważaniem

Twój wierny i wdzięczny syn Józef Trotta, ppor." Ale jak teraz, gdy dzięki wyższej randze odpadła

kolejka dyżurów, zmienić formę listów, raz na zawsze ustaloną i na całe żołnierskie życie obliczoną?

Jak wsunąć między unormowane zdania niezwykłą wiadomość o niezwykłej sytuacji, której samemu

nie ogarniało się jeszcze dobrze? Owego cichego wieczora, kiedy po raz pierwszy po swym wyzdro-

wieniu kapitan Trotta usiadł przy stole, porżniętym i podziobanym scyzorykami znudzonych żołnierzy,

by napisać list do ojca, od razu pojął, że poza nagłówek "Drogi Ojcze!" nigdy już nie wyjdzie. Oparł

więc bezpłodne pióro o kałamarz i uskubał kawałek migocącego knota, jak gdyby od złagodzonego

światła świecy oczekiwał jakiegoś szczęśliwego pomysłu i stosownego zwrotu, po czym z wolna po-

grążył się we wspomnieniach dzieciństwa, rodzinnej wioski, matki i szkoły kadetów. Patrzył na

-5-
ogromne cienie, rzucane przez drobne przedmioty na nagie, niebiesko tynkowane ściany, na błyszczą-

cą, lekko wygiętą szablę na haku przy drzwiach i na ciemny halsztuk, zawieszony na gardzie szabli.

Wsłuchał się w szum lejącego bez przerwy deszczu, w monotonny werbel kropel spadających na bla-

szany parapet okna. I w końcu podniósł się z postanowieniem, że odwiedzi ojca w najbliższym tygod-

niu, po przepisanej audiencji dziękczynnej u cesarza, na którą miano go odkomenderować za kilka

dni.

W tydzień potem, bezpośrednio z audiencji trwającej zaledwie dziesięć minut - nie dłużej niż

dziesięć minut cesarskiej łaski, dziesięć czy dwanaście odczytanych z akt pytań, na które z wypiętą

piersią należało wyrzucić z siebie za każdym razem, niczym łagodny, lecz mocny wystrzał: "Tak jest,

Wasza Cesarska Mość!" - pojechał dorożką do ojca, do Laksenburga. Zastał starego w kuchni służ-

bowego mieszkania, bez munduru, przy nie nakrytym, gładko heblowanym stole, na którym leżała

granatowa chustka z czerwonym rąbkiem; przed nim stała duża filiżanka dymiącej, wonnej kawy. Sę-

kata laga z wiśniowego drzewa wisiała u stołu na zakrzywionej rączce i kołysała się lekko. Pomarsz-

czony kapciuch z włóknistą machorką, dobrze nabity i na pół otwarty, leżał obok długiej fajki glinianej

- białawej, pożółkłej i ściemniałej. Kolor jej odpowiadał barwie siwych krzaczastych wąsów ojca. Ka-

pitan Józef Trotta von Sipolje stał w swojskiej, komiśnej atmosferze ubogiej izby, niby bóg wojny,

w połyskującym pasie, w lakierowanym hełmie, który lśnił niejako własnym czarnym blaskiem,

w gładkich, ogniście wyglansowanych butach z błyszczącymi ostrogami, z dwoma rzędami jarzących

się guzików na mundurze i w nadziemskiej glorii Orderu Marii Teresy na piersiach. Stary podniósł się

z wolna, jak gdyby powolnością powitania chciał zrównoważyć wspaniałość młodzieńca. Kapitan

Trotta pocałował ojca w rękę, pochylił nisko głowę, otrzymał ojcowski pocałunek w czoło i policzek.

- Usiądź! - rozkazał stary. Kapitan odłożył na bok część swej wspaniałości i usiadł. - Gratuluję -

powiedział ojciec głosem zwyczajnym, twardą niemczyzną służących w armii Słowian. Wyrzucał z ust

spółgłoski niby trzask grzmotu, a końcówki obciążał nieznacznym balansem. Pięć lat temu jeszcze

mówił do syna po słoweńsku, mimo że chłopiec rozumiał zaledwie parę słów w tym języku i nie umiał

wymówić żadnego. Dziś jednak użycie mowy ojczystej wobec syna, oddalonego odeń tak bardzo łas-

ką losu i cesarza, wydało mu się zbyt wielką poufałością. A tymczasem kapitan patrzył bacznie na usta

ojca, aby powitać pierwszy dźwięk w języku słoweńskim jak coś znanego, choć dalekiego, jak utraco-

ną ojczyznę.

- Gratuluję, gratuluję - powtórzył grzmiąco wachmistrz. - Za moich czasów nie szło to tak

-6-
prędko, za moich czasów jeszcze Radetzky dawał nam szkołę!

"To koniec" - pomyślał kapitan Trotta. Ojca dzieliła od niego potężna góra wojskowych stopni.

- Czy pan ojciec ma jeszcze rakiję? - zapytał wreszcie, chcąc podkreślić choć resztkę rodzinnej

zażyłości. Pili, trącali się kieliszkami, znów pili, po każdym łyku ojciec krztusił się i długo kaszlał, si-

niał na twarzy, spluwał i uspokajał się z wolna, wreszcie zaczął opowiadać najrozmaitsze anegdotki

z czasów własnej służby wojskowej, w niewątpliwym zamiarze pomniejszenia splendoru kariery syna.

W końcu kapitan podniósł się, ucałował rękę ojca, otrzymał ojcowski pocałunek w czoło i policzek,

przypiął pas i szablę, wsadził czako na głowę i odszedł - z niezachwianym przeświadczeniem, że widzi

ojca po raz ostatni w życiu...

Widział go po raz ostatni. Pisał do ojca zwykłe listy, innych widomych oznak wspólnoty nie by-

ło między nimi. Kapitan Trotta został oderwany od długiego łańcucha swych przodków, chłopów

słoweńskich; od niego wziął początek nowy ród. Krągłe lata toczyły się jednostajnie, niby spokojny,

równy bieg kół. Odpowiednio do swego stanu poślubił Trotta niezupełnie już młodą, lecz majętną

siostrzenicę swego pułkownika, córkę jakiegoś starosty w Czechach zachodnich, spłodził z nią syna,

żył w spokoju i ciszy małego garnizonu, w zdrowym umiarze wojskowej egzystencji; co rano jeździł

konno na plac ćwiczeń, po południu grał w kawiarni z notariuszem w szachy, oswoił się ze swą rangą,

szlachectwem, godnością i sławą. Posiadał przeciętne zdolności wojskowe, co rok na manewrach

składał ich przeciętne dowody. Był dobrym mężem, nie ufał kobietom, unikał hazardu, w służbie był

surowy, ale sprawiedliwy - zacięty wróg wszelkiego kłamstwa, niemęskiej postawy, tchórzostwa, ga-

datliwych pochwał i wygórowanych ambicji. Był tak prosty i nienaganny, jak jego lista kwalifikacyjna,

i jedynie gniew, który go niekiedy ogarniał, pozwoliłby domyślić się znawcy ludzkich serc, że i w du-

szy kapitana Trotty ciemnieją czarne otchłanie, w których drzemią burze i nieznane głosy bezimien-

nych przodków.

Książek nie czytał żadnych i w duchu żal mu było podrastającego syna, który właśnie zaczynał

manipulować rysikiem, tabliczką i gąbką, papierem, linijką i liczydłem i na którego czekały już nieu-

niknione podręczniki szkolne. Kapitan w tym czasie był jeszcze pewny, że jego syn będzie również

żołnierzem. Nie przyszło mu w ogóle na myśl, że jakiś Trotta (aż do wygaśnięcia rodu) mógłby wy-

konywać inny zawód. Gdyby miał dwóch, trzech, czterech synów - ale żona jego była słabowita, po-

trzebowała kuracji i doktorów, ciąża zagrażała jej życiu - wszyscy zostaliby żołnierzami. Tak myślał

wtedy jeszcze kapitan Trotta. Przebąkiwano o nowej wojnie, on był gotów każdego dnia. Tak, dla

-7-
niego było niemal pewne, że musi paść na polu bitwy. Z niezachwianą prostotą uważał śmierć z ręki

wroga za konieczne następstwo wojennej chwały. Póki pewnego dnia nie wziął od niechcenia do ręki

pierwszych czytanek szkolnych swego syna. Mały skończył właśnie pięć lat i dzięki ambicjom matki

nauczyciel domowy dawał mu przedwcześnie zakosztować przykrości ławy szkolnej. Kapitan prze-

czytał wierszowaną modlitwę poranną - była ona od dziesiątków lat ta sama, pamiętał ją jeszcze z
cza-

sów swego dzieciństwa. Przeczytał parę bajeczek: "Cztery pory roku", "Lis i zając", "Król zwierząt".

Potem zajrzał do spisu i znalazł tytuł czytanki, która widocznie dotyczyła jego samego, tytuł bowiem

brzmiał: "Franciszek Józef I w bitwie pod Solferino". Zaczął czytać... i musiał usiąść. "W czasie bitwy

pod Solferino - tak zaczynało się opowiadanie - nasz cesarz i król Franciszek Józef I znalazł się

w wielkim niebezpieczeństwie". Trotta występował tam również. Ale w jakże odmiennej postaci!

"Monarcha - czytał - w zapale bitwy wysunął się tak daleko do przodu, że został okolony przez nie-

przyjacielską konnicę. W tej chwili straszliwego niebezpieczeństwa pewien młody podporucznik przy-

cwałował na spienionym kasztanie, wywijając szablą. Hejże! Jak gęsto zaczęły padać razy na głowy

i karki nieprzyjacielskich jeźdźców!" I dalej: "Włócznia wroga przeszyła pierś młodego bohatera, ale

większość nieprzyjaciół padła już pod jego ciosami. Z nagą szpadą w dłoni młody i nieustraszony mo-

narcha odpierał z łatwością coraz słabsze natarcie. Wówczas to cała jazda nieprzyjacielska dostała się

do naszej niewoli. Młody podporucznik zaś - Józef von Trotta brzmiało jego nazwisko - otrzymał

najwyższe odznaczenie, jakie nasza ojczyzna ma dla swych bohaterskich synów: Order Marii Teresy".

Kapitan Trotta z książką w ręce poszedł do małego sadu za domem, gdzie w pogodne dni prze-

siadywała zwykle jego żona, i pobladłymi ustami, drżącym głosem zapytał ją, czy zna ową haniebną

czytankę. Z uśmiechem skinęła głową.

- Ależ to kłamstwo! - krzyknął kapitan i cisnął książkę na mokrą ziemię.

- To przecież czytanki dla dzieci - odparła łagodnie żona. Kapitan odwrócił się do niej tyłem,

gniew wstrząsnął nim jak burza krzakiem. Wszedł prędko do domu, serce trzepotało mu w piersi: By-

ła to pora codziennej gry w szachy. Zdjął szablę z wieszaka, jednym gwałtownym ruchem zapiął pas

i długimi, szybkimi krokami wyszedł z domu. Kto go widział, mógł sądzić, że wyrusza, aby położyć

trupem zastęp wrogów. Bez słowa, z czterema głębokimi bruzdami na wąskim, bladym czole pod

krótko przyciętą czupryną, przegrał dwie partie szachów, potem z wściekłością przewrócił grzecho-

czące pionki i rzekł do swego partnera:

-8-
- Muszę zasięgnąć pańskiej rady. - Pauza. - Popełniono wobec mnie nadużycie - podjął znowu,

spojrzał w błyszczące okulary notariusza i po chwili zauważył, że brak mu słów. Powinien był przy-

nieść książkę. Z tymi nikczemnymi czytankami w ręku łatwiej byłoby mu wyjaśnić, o co idzie.

- Jakie nadużycie? - spytał prawnik.

- Nie służyłem nigdy w konnicy - zaczął kapitan Trotta, czując jednocześnie, że trudno go bę-

dzie zrozumieć. - A te bezwstydne skryby piszą w podręczniku szkolnym, że przycwałowałem na

kasztanie, na spienionym kasztanie, aby ratować cesarza, tak piszą.

Notariusz pojął w lot: znał ową czytankę z podręcznika swoich synów.

- Niepotrzebnie się pan przejmuje, panie kapitanie - oświadczył. - Proszę pamiętać, że to książ-

ka dla dzieci.

Trotta spojrzał na niego przerażony. W tym momencie miał wrażenie, że cały świat sprzymierza

się przeciw niemu: autorzy podręczników szkolnych, notariusz, własna żona, syn, nauczyciel domowy.

- Wszystkie wypadki historyczne - ciągnął notariusz - bywają przedstawiane w podręcznikach

szkolnych nieco odmiennie. I moim zdaniem, słusznie. Dzieciom trzeba przykładów łatwo zrozumia-

łych i zapadających w pamięć. O rzeczywistej prawdzie dowiedzą się potem.

- Płacić! - zawołał kapitan i wstał.

Udał się do koszar, zaskoczył dyżurnego oficera, podporucznika Ammerlinga, z jakąś panienką

w kancelarii, zlustrował osobiście warty, posłał po feldfebla, kazał dyżurnemu kapralowi zgłosić się

do raportu, zarządził zbiórkę kompanii i musztrę z bronią na podwórzu. Zmieszani i drżący podofice-

rowie wykonywali rozkazy. W każdym plutonie brakowało paru ludzi, nigdzie nie można ich było zna-

leźć. Kapitan Trotta kazał odczytać nazwiska.

- Nieobecni jutro do raportu - zwrócił się do podporucznika. Żołnierze, zdyszani, wykonywali

ćwiczenia. Brzękały stemple, migały pasy, spocone dłonie chwytały z plaskiem metalowe, chłodne lu-

fy, potężne kolby uderzały głucho o ziemię. - Nabij broń! - komenderował kapitan. Powietrze drżało

od głuchego szczęku ślepych patronów. - Pół godziny ćwiczeń w salutowaniu! - padła nowa komen-

da. Po dziesięciu minutach kapitan zmienił rozkaz. - Klęknij do modlitwy! - Nieco uspokojony słuchał,

jak z głuchym łomotem padają twarde kolana na piasek, ziemię i żwir. Jeszcze był kapitanem, dowód-

cą kompanii. A tym pismakom już on pokaże!

Nie poszedł tego dnia do kasyna, nie jadł kolacji, położył się spać. Spał twardo i bez snów. Na-

zajutrz przy porannym meldunku przedłożył pułkownikowi krótko i węzłowato swoje zażalenie. Zos-

-9-
tało ono skierowane do wyższej władzy drogą służbową. Tak rozpoczęło się męczeństwo kapitana

Józefa Trotty von Sipolje, rycerza prawdy. Minęły tygodnie, nim przyszła odpowiedź z Ministerstwa

Wojny, że zażalenie zostało skierowane do Ministerstwa Wyznań i Oświaty. I znowu minęły tygodnie,

zanim pewnego dnia wpłynęła odpowiedź ministra. Brzmiała ona:

"Jaśnie Wielmożny i Wielce Szanowny Panie Kapitanie!

W załatwieniu zażalenia JW Pana, dotyczącego ustępu Nr 15 w autoryzowanym podręczniku

szkolnym dla austriackich szkół powszechnych i wydziałowych, zatwierdzonym ustawą z 21 czerwca

1864 r., napisanym i wydanym przez pp. Profesorów Weidnera i Srdcny'ego, Pan Minister Oświaty

pozwala sobie najuprzejmiej zwrócić uwagę JW Pana na okoliczność, że ustępy podręczników szkol-

nych o historycznym znaczeniu, zwłaszcza zaś te, które dotyczą osobiście Najjaśniejszego Pana, Cesa-

rza Franciszka Józefa I, jako też innych członków Domu Cesarskiego, powinny być, według ustawy

z dnia 21 marca 1840 r., dostosowane do poziomu umysłowego uczniów oraz odpowiadać przede

wszystkim celom pedagogicznym. Ustęp Nr 15, wymieniony przez Jaśnie Wielmożnego Pana Kapita-

na w Jego zażaleniu, został przedłożony Jego Ekscelencji, Panu Ministrowi Wyznań i Oświaty, i przez

niego osobiście do użytku szkolnego zatwierdzony. W intencji zarówno wyższych, jak też niższych

władz szkolnych leży, by przedstawić uczniom Monarchii bohaterskie czyny członków armii stosow-

nie do dziecięcego charakteru, fantazji oraz patriotycznych uczuć dorastającej generacji, przy czym

prawdziwość opisywanych zdarzeń nie ulega zmianie, unika się jedynie tonu oschłego, niezdolnego
do

pobudzenia fantazji lub patriotycznych uczuć młodzieży. Dla tych i tym podobnych przyczyn, których

tutaj bliżej nie wyłuszczamy, podpisany uprasza JW Pana najuprzejmiej, by JW Pan zechciał wycofać

swoje zażalenie".

Pismo to podpisał Minister Wyznań i Oświaty. Pułkownik wręczył je kapitanowi z ojcowskim

upomnieniem:

- Daj już spokój!

Trotta wziął pismo w milczeniu. W tydzień potem drogą służbową, przepisaną regulaminem,

poprosił o audiencję u J.C. Mości, a w trzy tygodnie potem stał w pewne przedpołudnie w Burgu, oko

w oko z Najwyższym Wodzem Armii.

- Widzi pan, drogi Trotta - powiedział cesarz - cała ta sprawa jest dość nieprzyjemna. Ale obaj

nie wychodzimy na niej źle. Daj pan pokój tej historii!

- 10 -
- Wasza Cesarska Mość - odparł kapitan - to jest kłamstwo!

- Kłamie się nieraz - potwierdził cesarz.

- Ja nie mogę, Wasza Cesarska Mość - wykrztusił kapitan.

Cesarz zbliżył się do niego. Był prawie tego samego wzrostu co Trotta. Spojrzeli sobie w oczy.

- Moi ministrowie - zaczął Franciszek Józef - wiedzą chyba dobrze, co czynią. Muszę zdać się

na nich, rozumie pan, drogi kapitanie? - I po chwili dodał: - Jakoś to naprawimy, zobaczy pan.

Audiencja była skończona.

Ojciec kapitana żył jeszcze. Ale Trotta nie pojechał do Laksenburga. Wrócił do swego garnizo-

nu i poprosił o dymisję.

Otrzymał ją w randze majora. Przeniósł się do Czech, do małego majątku swego teścia. Łaska

cesarska nie opuszczała go nadal. W parę tygodni potem zawiadomiono go, że cesarz raczył wyzna-

czyć ze swej prywatnej szkatuły pięć tysięcy guldenów na studia dla syna swego wybawcy. Jedno-

cześnie otrzymał Trotta tytuł barona.

Józef Trotta, baron von Sipolje, przyjmował dary cesarskie niechętnie, jak obrazę. Kampanię

wojenną przeciw Prusakom podjęto i przegrano bez niego. Wciąż jeszcze kipiał w nim gniew. Skronie

poczęły mu się już srebrzyć, oczy straciły blask, krok stał się powolny, ręka ciężka, a usta jeszcze bar-

dziej milczące niż przedtem. Mimo że był mężczyzną w sile wieku, postarzał się przedwcześnie. Wy-

gnany został z raju naiwnej wiary w cesarza, w cnotę, prawdę i sprawiedliwość i teraz, milcząc i cier-

piąc, zaczynał pojmować, że chytrość zabezpiecza istnienie świata, siłę praw oraz blask majestatu.

Dzięki wyrażonemu przy sposobności życzeniu cesarza z podręczników szkolnych monarchii

znikła czytanka Nr 15. Nazwisko Trotta pozostało jedynie w anonimowych rocznikach pułku. Major

żył odtąd jak nieznany bohater wcześniej zgasłej sławy, podobny do przelotnego cienia, jaki rzuca

ukryty przedmiot na jasny świat żyjących. W dobrach swego teścia manipulował polewaczką i noży-

cami, podobnie jak jego ojciec w parku laksenburskim; strzygł żywopłoty i kosił trawę, pilnował na

wiosnę szczodrzeńca, potem bzu przed niepowołanymi rękami złodziei, wymieniał zbutwiałe deski

parkanu, oporządzał uprząż i sprzęt gospodarski, kiełzał i siodłał własnoręcznie gniadosze, odnawiał

zardzewiałe zamki u bram i furtek, wkładał małe, strugane kliniki między wytarte zawiasy, całe dnie

spędzał w lesie, polował na drobną zwierzynę, nocował u leśniczego, troszczył się o kury, nawóz

i żniwa, o owoce i kwiaty, parobków i woźnicę. Nieufnie, ze sknerstwem załatwiał osobiście zakupy,

spiczastymi palcami wyciągał guldeny ze zniszczonej sakiewki skórzanej i chował ją znów na pier-

- 11 -
siach. Stał się małym chłopem słoweńskim. Niekiedy ponosił go jeszcze dawny gniew i wstrząsał nim,

jak silna burza wstrząsa słabym krzakiem. W takich chwilach bił parobka i konie, trzaskał z hukiem

drzwiami, które sam naprawił, groził wyrobnikom śmiercią, przy obiedzie odsuwał z wściekłością ta-

lerz, pościł i warczał. Obok niego, w osobnym pokoju, żyła żona, wiecznie schorowana i słaba, syn,

który widywał ojca jedynie przy stole i którego świadectwa oglądał ojciec dwa razy do roku, bez sło-

wa pochwały lub nagany, teść, który przejadał beztrosko swą emeryturę, lubił dziewczęta, tygodniami

przebywał w mieście i bał się zięcia. Drobnym, starym chłopem słoweńskim stał się baron Trotta.

Wciąż jeszcze dwa razy na miesiąc, późnym wieczorem, pisywał przy migotliwym płomyku świecy lis-

ty do ojca na żółtawych arkuszach - nagłówek "Drogi Ojcze!" oddalony był zawsze o cztery palce od

góry, o dwa od lewego brzegu. Bardzo rzadko nadchodziła odpowiedź.

Niekiedy baron myślał wprawdzie o tym, aby odwiedzić ojca. Od dawna już zżerała go tęsknota

za starym wachmistrzem, za zacisznym ubóstwem jego służbowej izby, za włóknistym tytoniem i raki-

ją. Ale syn obawiał się kosztów podróży, nie inaczej niż ojciec, dziad i pradziad. Obecnie znowu bliż-

szy był inwalidzie z zamku laksenburskiego niż przed laty, kiedy w świeżej aureoli szlachectwa sie-

dział w niebiesko tynkowanej kuchni i pił z nim rakiję. Z żoną nie mówił nigdy o swym pochodzeniu;

czuł, że córka starej rodziny urzędniczej z zakłopotaną wyniosłością odniosłaby się do słoweńskiego

wachmistrza. Nie zapraszał przeto ojca do siebie. Pewnego razu - był jasny dzień marcowy, baron

stąpał ciężko po zmarzłych grudach idąc do rządcy - parobek przyniósł mu list z zarządu zamku

w Laksenburgu. Inwalida umarł, zasnął spokojnie i bezboleśnie w Panu w wieku lat osiemdziesięciu

jeden. Baron Trotta powiedział tylko:

- Idź do pani baronowej, niech spakuje moją walizkę, wieczorem jadę do Wiednia. - Poszedł da-

lej, do domu rządcy, wypytywał go o zasiewy, mówił o pogodzie, polecił zakupić trzy nowe pługi,

posłać w poniedziałek po weterynarza, a tego samego dnia jeszcze po akuszerkę do ciężarnej dziewki.

Przy pożegnaniu powiedział:

- Mój ojciec umarł. Jadę na trzy dni do Wiednia - zasalutował niedbale i odszedł.

Walizka była już spakowana, zaprzężono konie do powozu, do stacji była godzina jazdy. Prze-

łknął śpiesznie zupę i mięso, potem powiedział do żony:

- Nie mogę jeść nic więcej. Mój ojciec był zacnym człowiekiem. Ty nie widziałaś go nigdy! -

Czy to było wspomnienie pośmiertne? Czy może skarga? - Pojedziesz ze mną - zwrócił się do wystra-

szonego syna. Żona wstała, by zapakować rzeczy chłopca. Podczas gdy krzątała się o piętro wyżej,

- 12 -
Trotta powiedział do syna: - Teraz zobaczysz swego dziadka. - Chłopak drgnął i spuścił oczy.

Kiedy przybyli, wachmistrz spoczywał już na katafalku, strzeżony przez osiem gromnic metro-

wej długości i dwóch kolegów-inwalidów. Leżał w granatowym mundurze, z trzema lśniącymi meda-

lami na piersi i z potężnym, nastroszonym wąsem. Jakaś urszulanka modliła się w kącie obok jedyne-

go, zasłoniętego okna. Widząc wchodzącego Trottę, inwalidzi stanęli na baczność: był w mundurze

majora i miał Order Marii Teresy. Przyklęknął przed katafalkiem, syn padł na kolana u nóg zmarłego,

przed jego młodą twarzą sterczały ogromne podeszwy butów nieboszczyka. Baron Trotta poczuł po

raz pierwszy w życiu dziwne, ostre ukłucie w okolicy serca. Jego małe oczy były suche. Z nabożnym

zakłopotaniem wymruczał dwa czy trzy "Ojcze nasz", podniósł się, pochylił nad zmarłym, ucałował

potężne wąsiska, skinął inwalidom i rzekł do syna: - Chodź!

- Widziałeś go? - zapytał, gdy wyszli z pokoju.

- Tak - odparł chłopiec.

- Był tylko wachmistrzem żandarmerii - powiedział ojciec. - W bitwie pod Solferino ocaliłem

życie cesarzowi... Potem otrzymaliśmy tytuł baronów.

Chłopiec nie powiedział ani słowa.

Pochowano inwalidę na małym cmentarzu laksenburskim, w części przeznaczonej dla wojsko-

wych. Sześciu kolegów w granatowych mundurach niosło trumnę z kaplicy cmentarnej do grobu. Ma-

jor Trotta, w czaku i galowym mundurze; trzymał cały czas rękę na ramieniu syna. Chłopiec łkał

głośno. Posępna muzyka orkiestry wojskowej, żałosna, monotonna litania księży, dosłyszalna za każ-

dym razem, gdy cichła muzyka, słodkawa i lotna woń kadzidła przejmowały go niepojętym, dławią-

cym bólem. A długotrwałe echo salwy, oddanej przez pół plutonu nad otwartym grobem, wstrząsnęło

nim do głębi. Żołnierskim pozdrowieniem żegnano duszę zmarłego, która szła prosto do nieba, już na

zawsze oderwana od ziemi.

Ojciec i syn pojechali z powrotem do domu. W czasie podróży baron milczał uparcie. Tylko gdy

wysiedli z pociągu i wsiedli do powozu, oczekującego na nich za ogródkiem stacyjnym, powiedział:

- Nie zapomnij nigdy swojego dziadka!

I baron oddał się znowu codziennym zajęciom. Lata toczyły się jednostajnie niby cichy, miarowy

i niemy bieg kół. Wachmistrz nie był ostatnim nieboszczykiem, którego major pochował. Pogrzebał

najpierw teścia, w parę lat potem żonę; umarła cicho, skromnie, bez pożegnania, po ciężkim
zapaleniu

- 13 -
płuc. Oddał syna do pensjonatu w Wiedniu i zarządził, aby nigdy nie został zawodowym żołnierzem.

Pozostał sam w majątku teścia, w pustym, obszernym domu, gdzie błąkał się jeszcze oddech umar-

łych, rozmawiał tylko z leśniczym, rządcą, parobkiem i woźnicą. Coraz rzadziej wybuchał gniewem.

Czeladź jednak czuła jego ciężką chłopską rękę, a jego brzemienne gniewem milczenie leżało
twardym

jarzmem na barkach ludzi. Szła przed nim trwożna cisza, jak przed burzą. Dwa razy na miesiąc

otrzymywał przykładne listy od swego dziecka, raz na miesiąc odpowiadał zwięźle na małych,

oszczędnych świstkach, które odrywał z marginesów otrzymywanych listów. Raz do roku, 18 sierp-

nia, w dzień urodzin cesarza, jeździł w mundurze galowym do najbliższego miasta garnizonowego.

Dwa razy na rok, w czasie letnich ferii oraz na Boże Narodzenie, syn przyjeżdżał do niego w odwie-

dziny. W wilię każdego Bożego Narodzenia syn dostawał trzy twarde, srebrne guldeny, musiał je kwi-

tować podpisem i nie wolno mu było zabrać ich ze sobą. Guldeny wędrowały jeszcze tego samego

wieczora do kasetki w szufladzie starego. Obok nich leżały świadectwa syna, mówiące o nienagannej

pilności i średnich, ale zawsze dostatecznych zdolnościach. Nigdy nie dostawał chłopiec zabawek,

kieszonkowego ani książek, prócz przepisanych podręczników szkolnych. Zdawał się nie odczuwać

żadnego braku. Posiadał trzeźwy, uczciwy i zdrowy rozsądek. Jego uboga fantazja podsuwała mu

jedno tylko życzenie: aby jak najprędzej ukończyć szkołę.

Gdy miał lat osiemnaście, ojciec w wilię Bożego Narodzenia powiedział:

- Tego roku nie dostaniesz już trzech guldenów. Możesz sobie wyjąć z kasetki dziewięć za po-

kwitowaniem. Uważaj z dziewczynkami. Większość z nich jest chora. I po pauzie dodał: - Postanowi-

łem, że zostaniesz prawnikiem. Masz jeszcze dwa lata czasu. Ze służbą wojskową nie spiesz się, moż-

na ją odwlec aż do ukończenia studiów.

Młodzieniec przyjął dziewięć guldenów równie posłusznie, jak życzenie ojca. Rzadko odwiedzał

dziewczynki, wybierał je starannie i gdy w lecie przyjechał do domu, miał jeszcze sześć guldenów.

Poprosił ojca, by mu pozwolił przywieźć ze sobą przyjaciela. Major zgodził się, nieco zdziwiony.

Przyjaciel przyjechał z niewielką walizką, ale za to z dużą kasetą z farbami; nie spodobała się ona pa-

nu domu.

- On maluje? - spytał.

- Bardzo ładnie - odrzekł syn Franciszek.

- Żeby mi tylko nie zawalał ścian! Niech maluje pejzaże!

- 14 -
Gość malował wprawdzie poza domem, ale bynajmniej nie pejzaże. Portretował z pamięci baro-

na Trottę. Codziennie przy stole wbijał sobie w pamięć jego rysy.

- Czego on się tak gapi na mnie? - spytał raz baron. Obaj młodzieńcy zarumienili się i spuścili

oczy. Mimo to gość ukończył portret i przy odjeździe wręczył go baronowi w pięknej ramie.

Major studiował obraz dokładnie i z uśmiechem. Obrócił go nawet, jak gdyby z lewej strony

szukał szczegółów nie uwidocznionych na prawej, trzymał go pod światło, odsuwał od oczu, przeglą-

dał się w lustrze i porównywał z portretem, w końcu zaś zapytał:

- Gdzie go powiesić? - Była to pierwsza jego radość od wielu lat.

- Możesz pożyczyć swemu przyjacielowi parę guldenów, jeśli jest goły

- powiedział cicho do Franciszka. - Żyj z nim w zgodzie! - Portret pozostał jedynym wizerun-

kiem starego Trotty. Później wisiał w gabinecie syna i zajmował jeszcze wyobraźnię wnuka.

Tymczasem przez parę tygodni, dzięki portretowi, dziwny nastrój nie opuszczał majora. Wieszał

obraz to na tej, to na tamtej ścianie, z upodobaniem patrzył na swój ostry, sterczący nos, na bezwąse,

blade i wąskie usta, na chude kości policzkowe, leżące niby małe wzgórki pod małymi czarnymi

oczyma, na niskie, poryte bruzdami czoło pod sklepieniem krótkich, szczeciniastych włosów. Teraz

dopiero poznawał swoją twarz i często wiódł z nią nieme dialogi. Portret budził w nim nie znane do-

tąd myśli, utajone wspomnienia, niepojęte, chyżo przepływające fale melancholii. Ten obraz uświa-

domił mu dopiero jego przedwczesną starość i wielką samotność, z zamalowanego płótna płynęły ku

niemu samotność i starość. "Czy zawsze tak było?" - pytał sam siebie. Mimo woli wędrował od czasu

do czasu na cmentarz, na grób żony, patrzył na szary cokół nagrobka i biały krzyż z wyrytą datą uro-

dzenia i śmierci, obliczał, że umarła zbyt młodo, i w cichości ducha przyznawał, że nie przypomina jej

sobie dokładnie. Rąk jej, na przykład, nie pamiętał zupełnie. "Żelaziste wino chinowe" - przyszła mu

na myśl nazwa lekarstwa, które przez długi czas zażywała. Jej twarz? Z zamkniętymi oczyma mógł ją

jeszcze odtworzyć w pamięci, ale wnet znikała, rozpływała się w czerwonawym, kolistym zmierzchu.

Złagodniał w domu i na folwarku, niekiedy pogłaskał konia, uśmiechnął się do krowy, częściej

niż dotychczas wychylał kieliszek wódki i pewnego dnia napisał do syna krótki list poza zwykłym

terminem. Ludzie zaczęli witać go z uśmiechem, kiwał do nich przyjaźnie głową. Nadeszło znowu la-

to, zawitał syn z przyjacielem, baron pojechał z obydwoma do miasta, zaprowadził ich do gospody,

napił się śliwowicy, a chłopcom postawił suty obiad.

Syn został prawnikiem, przyjeżdżał teraz częściej do domu, rozglądał się w dobrach ojca i pew-

- 15 -
nego dnia poczuł chęć porzucenia kariery prawniczej i objęcia majątku. Przyznał się do tego ojcu. Ale

major oświadczył:

- Za późno. Nigdy w życiu nie będziesz dobrym chłopem ani gospodarzem. Będziesz dobrym

urzędnikiem, niczym więcej! - Tym samym sprawa była przesądzona. Syn został urzędnikiem państ-

wowym, komisarzem powiatowym na Śląsku. Nazwisko Trotta zniknęło wprawdzie z autoryzowa-

nych czytanek szkolnych, ale nie z tajnych akt wysokich urzędów, a pięć tysięcy guldenów, ofiarowa-

nych z prywatnej szkatuły cesarza, zapewniało Franciszkowi von Trotcie stałą życzliwość i poparcie

nieznanych władz. Szybko awansował. Na dwa lata przed mianowaniem syna starostą umarł major.

Pozostawił zdumiewający testament. Ponieważ pewny jest - pisał - że jego syn nie byłby nigdy

dobrym gospodarzem, i żywi nadzieję, że jego potomkowie, dzięki łasce cesarskiej, dojdą w służbie

państwowej do wysokich stopni i godności i będą szczęśliwsi niż on, autor testamentu, przeto posta-

nawia dla uczczenia pamięci swego ojca zapisać cały majątek odziedziczony po swym teściu, wraz

z inwentarzem ruchomym i nieruchomym, funduszowi inwalidów wojennych. Z tego tytułu wypływa

dla spadkobierców jedno tylko zobowiązanie: mają pochować spadkodawcę, możliwie najskromniej,

na tym samym cmentarzu, gdzie spoczywa jego ojciec, o ile możności w pobliżu zmarłego. On, spad-

kodawca, prosi o poniechanie wszelkiej pompy. Cała gotówka natomiast, piętnaście tysięcy guldenów

wraz z odsetkami, ulokowana w Banku Ephrussi w Wiedniu, tudzież znajdujące się w domu pienią-

dze, jako też pierścionek, zegarek i łańcuszek po śp. matce, należą do jedynego syna spadkodawcy,

Franciszka, barona von Trotta i Sipolje.

Wiedeńska orkiestra wojskowa, kompania piechoty, przedstawiciel kawalerów Orderu Marii

Teresy, delegat południowowęgierskiego pułku, którego skromnym bohaterem był major, wszyscy

inwalidzi mogący brać udział w pochodzie, dwóch urzędników Kancelarii Cywilnej, jeden oficer

z Kancelarii Wojskowej cesarza oraz podoficer z Orderem Marii Teresy na czarnej poduszce - stano-

wili oficjalny kondukt pogrzebowy. Syn Franciszek szedł sam - szczupły i ciemny. Orkiestra grała

marsza, tego samego, co na pogrzebie dziadka. Salwy były tym razem głośniejsze i brzmiały dłuższym

echem.

Syn nie płakał. Nikt nie opłakiwał zmarłego. Wszystko odbyło się uroczyście i sztywno. Nikt nie

przemawiał nad grobem. W pobliżu wachmistrza żandarmerii spoczął major, baron von Trotta i Sipol-

je, rycerz prawdy. Na jego grobie ustawiono prosty wojskowy kamień; na nim, obok nazwiska, rangi

i pułku, wyryto czarnymi, wąskimi literami dumny przydomek: "Bohater spod Solferino".

- 16 -
Niewiele więcej pozostało po zmarłym prócz tej płyty nagrobnej, przebrzmiałej sławy i portretu.

Tak wiosną idzie chłop przez pole i rzuca ziarno w glebę... później, latem, obfitość zboża, które po-

siał, zaciera ślad jego kroków. Cesarsko-królewski komisarz, Franciszek Trotta von Sipolje, otrzymał

jeszcze w tym samym tygodniu pismo kondolencyjne od J.C. Mości, w którym dwukrotnie była mo-

wa o "niezapomnianych zasługach" śp. zmarłego.

Rozdział drugi

W całej dywizji nie było lepszej orkiestry wojskowej od kapeli 10 pułku piechoty w niewielkim

mieście powiatowym W. na Morawach. Kapelmistrz należał jeszcze do owych austriackich muzyków

wojskowych, którzy, dzięki świetnej pamięci i żywej potrzebie wciąż nowych wariacji na stare tematy,

umieli co miesiąc skomponować marsz. Wszystkie marsze były podobne do siebie jak żołnierze. Za-

czynały się gromkim werblem, zawierały skoczny, rytmiczny capstrzyk, srebrny śmiech dźwięcznych

czyneli, i kończyły się przeciągłym hukiem wielkich bębnów - wesołą i przelotną burzą muzyki wojs-

kowej. Kapelmistrz Nechwal różnił się od swych kolegów nie tyle bajeczną płodnością i wytrwałością

w komponowaniu, ile rześką sprężystością, z jaką kierował orkiestrą. Niedbałość, pospolitą u innych

kapelmistrzów, którzy pozwalali feldfeblowi dyrygować pierwszym marszem i dopiero przy drugim

punkcie programu sami podnosili pałeczkę, uważał Nechwal za niechybną oznakę upadku cesars-

ko-królewskiej monarchii. Zaledwie kapela ustawiła się w przepisanym półkolu na placu i umocniła

zgrabne nóżki chwiejnych pulpitów w szczelinach między kamieniami bruku, już kapelmistrz stawał

w kręgu swych muzykantów i dyskretnie podnosił czarną, hebanową pałeczkę ze srebrną gałką.

Wszystkie koncerty publiczne - odbywały się one zawsze pod balkonem starostwa - rozpoczynał

Marsz Radetzky'ego. A chociaż muzykanci umieli go na pamięć, tak że w nocy, wyrwani ze snu, mog-

liby go grać, kapelmistrz Nechwal uważał za stosowne odczytywać każdą nutę z partytury. I jak gdy-

by po raz pierwszy próbował z orkiestrą ów marsz, zawsze, co niedzielę, z sumiennością muzyka

i wojskowego podnosił głowę, pałeczkę i wzrok i kierował je równocześnie na zdające się oczekiwać

jego rozkazów odcinki koła, pośrodku którego stał. Huczały cierpko bębny, gwizdały słodko flety,

grzmiały dźwięcznie czynele. Twarze słuchaczy rozjaśniał zachwycony uśmiech, stopy same odrywały

się od ziemi. Stali jeszcze, a zdawało im się, że już maszerują. Dziewczęta wstrzymywały oddech

i otwierały usta, dojrzali mężczyźni zwieszali głowy i wspominali czasy manewrów. Stare babinki sie-

- 17 -
działy w pobliskim parku, ich małe, siwe główki trzęsły się. Było lato.

Tak, było lato. Ciemnozielone, bujne korony starych kasztanów naprzeciw starostwa szemrały

jedynie rano i wieczorem. Za dnia stały nieruchome, zastygłe, owiane cierpką wonią i aż na środek

ulicy słały chłodny, szeroki cień. Niebo było niezmiennie błękitne. Trele niewidzialnych skowronków

rozbrzmiewały bez przerwy nad cichym miastem. Czasem po kocich łbach ulicy zaturkotała dorożka,

wioząca obcego przybysza z dworca do hotelu. Czasem zadudniły koła dwukonnego pojazdu; to pan

von Winternigg jechał na spacer szeroką drogą, wiodącą z północy na południe, z pałacu bogacza do

swoich olbrzymich rewirów łowieckich. Otulony żółtym pledem, malutki, stary i zapadnięty, z twa-

rzyczką drobną i wysuszoną, siedział pan von Winternigg w swej kolasie. Niby nędzny skrawek zimy

jechał przez dojrzałe, syte lato. Na elastycznych, bezgłośnych kołach gumowych, których brązowo

lakierowane szprychy odbijały słońce, toczył się prosto z łóżka do swego wiejskiego bogactwa. Wiel-

kie, mroczne lasy i jasnowłosi, zieloni leśnicy czekali już na niego. Mieszkańcy miasteczka kłaniali mu

się nisko. Nie odpowiadał na ukłony; bez ruchu jechał przez morze ukłonów. Czarny stangret sterczał

sztywno na koźle, jego cylinder muskał niemal korony kasztanów, giętki bicz głaskał brunatne lędźwie

rumaków z ust stangreta dobywało się w regularnych odstępach czasu grzmiące cmokanie, zagłusza-

jące tętent koni i podobne do melodyjnego wystrzału z dubeltówki.

O tej porze rozpoczynały się wakacje. Piętnastoletni syn starosty, Karol Józef von Trotta, uczeń

kawaleryjskiej szkoły kadetów w Weisskirchen na Morawach, czuł się w rodzinnym mieście jak na

letnisku. Tu była ojczyzna lata oraz jego własna. Boże Narodzenie i Wielkanoc spędzał u wuja, do

domu przyjeżdżał jedynie na ferie letnie. Dniem jego przybycia była zawsze niedziela, taka była wola

ojca, starosty i barona Franciszka von Trotta i Sipolje. Wakacje - bez względu na to, kiedy zaczynały

się w szkole - w domu miały rozpoczynać się zawsze w sobotę. W niedzielę pan starosta nie urzędo-

wał. Całe przedpołudnie od dziewiątej do dwunastej poświęcał synowi.

Punktualnie dziesięć minut przed dziewiątą, kwadrans po pierwszej mszy, chłopak w odświęt-

nym mundurku stał przed drzwiami gabinetu ojca. Pięć minut przed dziewiątą zszedł ze schodów Jac-

ques w nowej liberii i zapowiedział:

- Pan starosta już idzie, proszę panicza.

Karol Józef obciągnął raz jeszcze mundur, poprawił pas, wziął czapkę do ręki i przycisnął ją

mocno, wedle przepisu, do biodra. Ojciec nadszedł, syn strzelił obcasami, huknęło w cichym, starym

domu. Ojciec otworzył drzwi i lekkim skinieniem ręki zaprosił syna, aby wszedł pierwszy. Chłopiec

- 18 -
nie przyjął zaproszenia do wiadomości. Ojciec wszedł więc pierwszy, Karol Józef podążył za nim i za-

trzymał się na progu.

- Rozgość się wygodnie - powiedział po chwili starosta.

Teraz dopiero Karol Józef zbliżył się do dużego fotela krytego czerwonym pluszem i usiadł na-

przeciw ojca, kolana zwarł sztywno, czapkę oraz białe rękawiczki trzymał na kolanach. Przez wąskie

szpary zielonych żaluzji padały cienkie promienie słońca na purpurowy chodnik. Jakaś mucha bzyknę-

ła, zegar ścienny zaczął bić. Gdy przebrzmiało dziewięć metalicznych uderzeń, starosta rozpoczął in-

dagację.

- Jak się ma pan pułkownik Marek?

- Dziękuję, papo, dobrze.

- W geometrii wciąż jeszcze jesteś słaby?

- Dziękuję, papo, trochę mocniejszy.

- Książki czytałeś?

- Tak jest, papo.

- A jak tam z jazdą konną? Zeszłego roku szła ci nieszczególnie...

- Tego roku... - zaczął Karol Józef, ale ojciec przerwał mu natychmiast. Wyciągnął szczupłą rę-

kę, do połowy ukrytą w okrągłym, błyszczącym mankiecie. Błysnęła wielka, złota, czworogranna

spinka.

- Powiedziałem: szła ci nieszczególnie - powtórzył starosta. - To była po prostu... - starosta

uczynił pauzę, a potem dokończył bezbarwnym głosem - hańba!

Ojciec i syn milczeli. Mimo że słowo "hańba" wypowiedziane zostało bezdźwięcznie, wibrowało

jeszcze w pokoju. Karol Józef wiedział, że po surowej krytyce ojca należy zachować czas jakiś mil-

czenie. Należy wchłonąć w siebie wyrok w całej powadze, wryć go sobie w pamięć, przemyśleć do

końca, wrazić w serce i w mózg. Zegar tykał, mucha brzęczała. Potem Karol Józef zaczął dźwięcz-

nym falsetem:

- Tego roku szło mi znacznie lepiej. Nawet wachmistrz mówił to nieraz. Także pan porucznik

Koppel mnie chwalił.

- Cieszy mnie to, owszem - mruknął starosta grobowym głosem. Twardo zagrzechotał mankie-

tem o krawędź stołu i wsunął go z powrotem w rękaw. Opowiadaj dalej! - powiedział zapalając pa-

pierosa. Był to sygnał odprężenia. Karol Józef położył czapkę i rękawiczki na małym stoliku, wstał

- 19 -
i zaczął opowiadać o wszystkich wydarzeniach ostatniego roku. Stary kiwał głową. Nagle odezwał

się:

- Duży chłopiec już z ciebie! Przechodzisz mutację. Możeś zakochany? - Karol Józef spąsowiał

po uszy. Twarz mu płonęła jak czerwony lampion, ale śmiało patrzył ojcu w oczy.

- A więc jeszcze nie - stwierdził starosta. - Nie przeszkadzaj sobie, opowiadaj dalej! - Karol Jó-

zef przełknął ślinę, rumieniec ustąpił, nagle przebiegł go zimny dreszcz. Opowiadał powoli, z długimi

pauzami. Potem wyciągnął z kieszeni spis przeczytanych książek i podał go ojcu. - Bardzo przyzwoita

lektura - oświadczył starosta. - Proszę o treść "Zriny'ego"! - Karol Józef streścił dramat akt za aktem.

Potem usiadł, wyczerpany i blady, z wyschniętym językiem.

Rzucił skryte spojrzenie na zegar, było dopiero wpół do jedenastej. Jeszcze półtorej godziny eg-

zaminowania! Ojciec mógł wpaść na pomysł przepytania go z historii starożytnej lub mitologii ger-

mańskiej. Z dymiącym papierosem w ustach spacerował starosta po pokoju. Lewą rękę założył na

plecy, na prawej grzechotał mankiet. Coraz jaśniejsze były smugi światła na dywanie, coraz bardziej

przesuwały się ku oknu. Słońce musiało już stać wysoko. Dzwony kościelne zaczęły bić. Huczały cał-

kiem z bliska, jakby kołysały się tuż za zielonymi żaluzjami. Ojciec egzaminował dziś wyłącznie z lite-

ratury. Rozwodził się szeroko nad znaczeniem Grillparzera, a jako lekturę w czasie ferii polecił syno-

wi Adalberta Stiftera i Ferdinanda von Saar. Potem przeskoczył znowu na tematy wojskowe: na służ-

bę wartowniczą, drugą część regulaminu służbowego, skład korpusu, siłę bojową pułku.

- Co to jest subordynacja? - spytał nagle.

- Subordynacja jest to obowiązek bezwarunkowego posłuszeństwa - recytował Karol Józef -

który każdy podwładny winien jest przełożonemu, a każdy niższy rangą...

- Stój! - przerwał mu ojciec i poprawił: - jako też każdy niższy rangą wyższym rangą...

- Gdy... - ciągnął Karol Józef.

- Skoro - poprawił stary.

- Skoro ci obejmują komendę.

Karol Józef odetchnął. Wybiła dwunasta.

Teraz dopiero rozpoczynały się wakacje. Jeszcze kwadrans i od strony koszar dobiegły skoczne

dźwięki pobudki: kapela wyruszała na plac. Co niedzielę w południe grała przed gmachem starostwa.

Starosta w miasteczku zastępował samego Najjaśniejszego Pana. Karol Józef stał na balkonie, ukryty

za gęstą zasłoną dzikiego wina, i przyjmował grę wojskowej kapeli jak hołd. Czuł się trochę spokrew-

- 20 -
niony z Habsburgami; ich władzę ucieleśniał tutaj i ochraniał jego ojciec, on sam za nich miał kiedyś

pociągnąć w bój, na śmierć. Znał imiona wszystkich członków domu cesarskiego. Kochał ich szcze-

rze, dziecięco oddanym sercem - przede wszystkim cesarza, który był dobry i wielki, wzniosły i spra-

wiedliwy, nieskończenie daleki i bardzo bliski, i szczególnie przychylny oficerom armii. Najlepiej

umrzeć za niego przy dźwiękach muzyki, najłatwiej - w takt marsza Radetzky'ego. Śmigłe kule śwista-

ją wokół głowy Karola Józefa, błyska w słońcu naga szabla, z sercem i głową pełnymi dźwięcznego

rytmu pada w upojnym werblu bębnów, a jego krew cieknie szkarłatną, cienką strugą na połyskliwy

mosiądz trąb, głęboką czerń kotłów, zwycięskie srebro czyneli.

Jacques stał za nim i chrząkał. Zbliżał się obiad. Ilekroć muzyka na placu cichła, dochodził z ja-

dalni cichy brzęk talerzy. Jadalnia leżała dokładnie pośrodku pierwszego piętra, oddzielona dwoma

dużymi pokojami od balkonu. Podczas jedzenia dochodziła tu także muzyka - przytłumiona, ale wy-

raźna. Niestety orkiestra nie grała codziennie. Muzyka była dobra i potrzebna, spowijała uroczysty ce-

remoniał posiłku łagodnymi, pojednawczymi tonami, nie dopuszczała do owych krótkich, przykrych

i bezlitosnych rozmów, jakie ojciec lubił nieraz wszczynać przy stole. Można było milczeć, przysłu-

chiwać się i radować. Talerze miały na brzegach wąskie paski, złoto-niebieskie i wyblakłe. Karol Józef

lubił te paski, nieraz wspominał je w ciągu roku. Te talerze i Marsz Radetzky'ego, portret nieboszczki

matki (chłopak nie pamiętał jej w ogóle) i ciężka, srebrna łyżka wazowa, półmisek na ryby i nożyki do

owoców z karbowanymi grzbietami, maleńkie filiżanki do czarnej kawy i łamliwe łyżeczki, tak cienkie

jak srebrne monety - wszystko to oznaczało: lato, swobodę, swojskość.

Oddał Jacques'owi pas, czapkę i rękawiczki i udał się do jadalni. Ojciec wszedł jednocześnie

i uśmiechnął się do syna. Panna Hirschwitz, zarządzająca domem starosty, nadeszła chwilę później

w odświętnych szarych jedwabiach. Włosy miała upięte na karku w ciężki węzeł, głowę podniesioną,

na piersiach wielką wygiętą klamrę kształtu tatarskiej szabli. Panna Hirschwitz sprawiała wrażenie

uzbrojonej i opancerzonej. Karol Józef musnął wargami jej długą, kościstą dłoń. Jacques przysunął

krzesła do stołu, starosta dał znak, aby usiąść. Jacques zniknął za drzwiami i po chwili zjawił się zno-

wu, w białych rękawiczkach. Odmieniały go one zupełnie, rzucały jakiś śnieżnobiały blask na jego

i tak białą twarz, na białe bokobrody i białe włosy. W istocie rękawiczki te przewyższały jasnością

wszystko, co na tym świecie można by nazwać jasnym. W tych rękawiczkach trzymał Jacques ciemną

tacę z wazą parującej zupy. Postawił ją na środku stołu - uważnie, prędko i cicho. Wedle utartego

zwyczaju panna Hirschwitz rozlewała zupę. Wyciągano uprzejmie ręce po talerze, z wdzięcznym uś-

- 21 -
miechem w oczach. Odpowiadała uśmiechem. Gorąco i złociście lśniła na talerzach zupa: rosół z ma-

karonem. Przejrzysty rosół z cieniutkim, skręconym, żółtym makaronem. Pan von Trotta jadł bardzo

prędko, niekiedy wprost z zaciekłością, jak gdyby z bezszelestnym, arystokratycznym okrucieństwem

niszczył jedno danie za drugim, zgładzał je po prostu ze świata. Panna Hirschwitz brała przy stole ma-

leńkie porcje, a po skończonym obiedzie zjadała w swoim pokoju jeszcze raz cały obiad. Karol Józef

łykał trwożnie i śpiesznie wrzące łyżki rosołu oraz potężne kęsy mięsa. W ten sposób każde danie

kończyli razem. Gdy pan von Trotta i Sipolje milczał, nie mówiono słowa przy stole.

Po zupie wniesiono garnirowaną sztukę mięsa - od niepamiętnych lat niedzielną potrawę staros-

ty. Na łaskawych i zadowolonych spojrzeniach, jakie poświęcał tej potrawie, schodziło zawsze więcej

niż pół obiadu. Oczy starosty obejmowały pieszczotliwie najpierw delikatną warstwę tłuszczu, obrze-

żającą ogromny kawał mięsa, potem zatrzymywały się z lubością na salaterkach z jarzynami. Było ich

wiele: fioletowo lśniące buraczki, soczyście zielony szpinak, jasna, wesoła sałata, cierpki biały chrzan,

foremne, owalne kartofle, podobne do miniaturowych zabawek, pływające w rumianym maśle.


Stosu-

nek starosty do jedzenia był osobliwy. Miało się wrażenie, że najważniejsze kawałki spożywa oczyma,

jego zmysł piękna sycił się przede wszystkim treścią potraw, ich stroną duchową niejako. Czcza resz-

ta, która dostawała się potem do ust i na podniebienie, była mdła i bez smaku, należało ją
natychmiast

połknąć. Piękny widok potraw sprawiał staroście równie wielką przyjemność jak ich prosta jakość.

U siebie w domu żądał tak zwanej kuchni "mieszczańskiej" - haracz składany zarówno jego smakowi,

jak poglądom, te bowiem zwał spartańskimi. Ze szczęśliwą zręcznością kojarzył więc zaspokojenie

swych upodobań z wymogami obowiązku. Był Spartaninem. Był jednak także Austriakiem.

Teraz, podobnie jak każdej niedzieli, zabrał się osobiście do krajania mięsa. Wsunął mankiety do

rękawów marynarki, podniósł obie ręce i przykładając nóż i widelec do mięsa, zwrócił się do panny

Hirschwitz:

- Proszę spojrzeć, łaskawa pani! Jak pani widzi, nie wystarczy żądać u rzeźnika jedynie kruche-

go mięsa. Należy także zwrócić uwagę, jak ono jest krajane - mam na myśli cięcie wzdłuż lub w po-

przek włókien. Dzisiejsi rzeźnicy nie znają się na swym rzemiośle i fałszywym cięciem psują najdeli-

katniejsze mięso. Proszę patrzeć, łaskawa pani! Ledwie mogę coś z tego jeszcze uratować. Rozpada

się na włókna, trzepocze się wprost pod nożem. W całości można je nazwać oczywiście kruchym. Ale

poszczególne kawałki będą włókniste, przekona się pani za chwilę. Co się zaś tyczy "przystawek", jak

- 22 -
mówią Niemcy z Rzeszy, to na drugi raz życzę sobie, aby chrzan był nieco suchszy. Nie powinien tra-

cić ostrości w mleku. Poza tym należy go przyrządzać bezpośrednio przed obiadem. Za długo się mo-

czył. To błąd!

Panna Hirschwitz - żyła ona długie lata w Niemczech, mówiła zawsze językiem "hochdeutsch"

i przytyk starosty, dotyczący "przystawek", odnosił się do jej literackiego sposobu wyrażania się -

skinęła głową z wolna i ociężale. Widocznie musiała sobie zadać sporo trudu, aby oderwać od karku

ciężki węzeł włosów i przytakująco skłonić głowę. Jej gorliwa uprzejmość miała w sobie wskutek te-

go coś powściągliwego, zdawała się wręcz zawierać obronę. Tak więc starosta był zmuszony dodać: -

Mam z pewnością słuszność, łaskawa pani!

Mówił nosową, austriacką niemczyzną, właściwą wyższym urzędnikom oraz niższej arystokra-

cji. Przypominała ona nieco daleki dźwięk gitar w nocy albo ostatnie, subtelne drgania milknących

dzwonów; była to mowa łagodna, ale precyzyjna, delikatna i złośliwa zarazem. Pasowała doskonale

do chudego, kościstego oblicza starosty, do wąskiego, zgiętego nosa, w którymi zdawały się leżeć

smętnie dźwięczące spółgłoski. Nos i usta starosty stanowiły w czasie jego mowy raczej rodzaj ins-

trumentów dętych aniżeli części twarzy; prócz warg nic się w niej nie poruszało. Ciemne bokobrody,

które pan von Trotta nosił jak część munduru, jak oznakę przynależności do służby Franciszka Józefa

I, jak dowód wiernopoddańczych uczuć dla dynastii - bokobrody również pozostawały nieruchome,

gdy pan von Trotta i Sipolje mówił. Siedział przy stole prosto, jakby trzymał cugle w mocnych rękach.

Gdy siedział, zdawało się, że stoi, a gdy się podnosił, zawsze na nowo zdumiewała jego wysoka, pros-

ta jak świeca postać. Ubierał się stale na granatowo - zimą i latem, w dni powszednie i w święta; gra-

natowy surdut i szare spodnie w paski, opinające ciasno długie nogi i obciągnięte na sztybletach

strzemiączkami. Między drugim a trzecim daniem wstawał zwykle od stołu, aby się nieco "poruszać".

Prawdopodobnie czynił to raczej po to, aby pokazać domownikom, jak człowiek powinien się podno-

sić, stać i chodzić zachowując przy tym nieruchomą postać. Jacques zabrał mięso, pochwycił przy tym

przelotne spojrzenie panny Hirschwitz; znaczyło ono, że resztę ma zachować i kazać odgrzać dla niej.

Pan von Trotta miarowymi krokami podszedł do okna, uchylił nieco portiery i wrócił do stołu. W tej

chwili pojawiły się na wielkim talerzu knedle z wiśniami. Starosta wziął jednego, rozkroił go łyżką

i powiedział do panny Hirschwitz:

- Tak, to jest wzór knedla, łaskawa pani! Posiada przy krajaniu właściwą twardość, a przy tym

rozpływa się w ustach. - Zwrócił się do syna. - Radzę ci wziąć dziś dwa. - Karol Józef wziął dwa

- 23 -
knedle, połknął je w okamgnieniu, skończył jeść o sekundę przed ojcem i wypił szklankę wody - wino

podawano tylko wieczorem - aby knedle spłynęły z przełyku, gdzie utkwiły, do żołądka. Potem w tym

samym rytmie co ojciec złożył serwetkę.

Podniesiono się od stołu. Muzyka na placu grała uwerturę z "Tannhäusera". Wśród stentoro-

wych dźwięków wkroczono do gabinetu z panną Hirschwitz na czele. Jacques podał czarną kawę.

Oczekiwano pana kapelmistrza Nechwala. Podczas gdy muzykanci formowali się w czwórki do od-

marszu, kapelmistrz przyszedł na górę w granatowym mundurze galowym, z błyszczącą szpadą u bo-

ku i dwiema złotymi, małymi harfkami na kołnierzu.

- Jestem zachwycony pańskim koncertem - oświadczył pan von Trotta podobnie jak każdej nie-

dzieli. - Dziś był doprawdy nadzwyczajny.

Pan Nechwal skłonił się. Przed godziną spożył już był obiad w kasynie oficerskim, czarnej kawy

jednak nie mógł się doczekać, czuł jeszcze posmak potraw w ustach i łaknął dobrej "Virginii". Jacqu-

es przyniósł paczkę cygar. Kapelmistrz długo pociągał, nim wreszcie zapalił cygaro od zapałki, którą

Karol Józef dzielnie trzymał w ręku, nie dbając o to, że sobie parzy palce. Siedzieli w szerokich skó-

rzanych fotelach, pan Nechwal opowiadał o ostatniej operetce Lehara w Wiedniu. Kapelmistrz był

człowiekiem światowym. Dwa razy w miesiącu jeździł do Wiednia i Karol Józef domyślał się, że na

dnie duszy muzykant skrywa niejedną tajemnicę nocnego półświatka stolicy. Miał troje dzieci i żonę

ze "skromnego domu", on sam jednak stał w pełnym blasku świata, nie związany z rodziną. Lubował

się w żydowskich dowcipach i chętnie je opowiadał tonem znawcy. Starosta ich nie rozumiał, nie

śmiał się też wcale, powtarzał tylko: - Doskonały, doskonały! A jak się miewa pańska małżonka? - za-

pytywał stale. Od lat zadawał to pytanie. Nie widział nigdy pani Nechwalowej, nie miał też zgoła

ochoty zetknąć się kiedykolwiek z kobietą ze "skromnego domu". Przy pożegnaniu pan von Trotta

mówił zawsze do pana Nechwala: - Proszę kłaniać się żonie, choć się nie znamy. - I pan Nechwal

przyrzekał oddać ukłony i zapewniał, że żona ucieszy się bardzo. - A jak się mają pańskie dzieci? - py-

tał z kolei pan von Trotta; stale zapominał, czy są to synowie, czy córki. - Najstarszy uczy się dobrze

- odpowiadał kapelmistrz. - Z pewnością także zostanie muzykiem? - pytał starosta. - Nie! - odpowia-

dał pan Nechwal. - Za rok oddam go do szkoły kadetów. - Ach, będzie oficerem? - mówił starosta. -

Całkiem słusznie. Piechota oczywiście? - Pan Nechwal uśmiechał się: - Tak jest, mój syn jest bardzo

zdolny. Może dostanie się do sztabu. - Zapewne, zapewne - potakiwał starosta - bywało już tak. - Po

tygodniu zapominał o wszystkim. Nie pamięta się dzieci kapelmistrza.

- 24 -
Pan Nechwal wypił dwie filiżanki czarnej kawy, nie mniej i nie więcej. Z ubolewaniem rozgniótł

resztkę nie wypalonej "Virginii". Musiał odejść, a z dymiącym cygarem nie wypadało żegnać pana sta-

rosty.

- Naprawdę, dzisiejszy koncert sprawił mi szczególną przyjemność. Proszę się kłaniać małżonce.

Niestety, dotąd nie miałem przyjemności... - rzekł pan von Trotta i Sipolje. Karol Józef stuknął obca-

sami. Odprowadził kapelmistrza do schodów, potem wrócił do gabinetu, stanął przed ojcem i powie-

dział:

- Idę się przejść, papo.

- Słusznie, słusznie, przyjemnego spaceru! - powiedział starosta i skinął ręką.

Karol Józef wyszedł z domu. Zamierzał zrazu iść powoli, powałęsać się trochę, udowodnić no-

gom, że mają wakacje. Ale zaledwie spotkał pierwszego żołnierza, już go poderwało. Począł masze-

rować. Doszedł na skraj miasteczka; wielki żółtawy budynek akcyzy prażył się tutaj w upalnym słoń-

cu. Słodka woń pól i rozgłośny śpiew skowronków uderzyły w chłopca. Na zachodzie sine wzgórza

zamykały błękitny horyzont. Ukazały się pierwsze chaty wiejskie, kryte gontami lub strzechą, gdaka-

nie kur donośnymi fanfarami przebijało skwarną ciszę. Wieś leżała spowita w jasność dnia.

Za nasypem kolejowym stał posterunek żandarmerii. Karol Józef znał dobrze wachmistrza Sla-

mę; postanowił zapukać. Wszedł po paru schodkach na rozgrzaną od słońca werandę, zapukał, po-

ciągnął za dzwonek - nikt się nie zjawiał. Wreszcie otworzyło się jakieś okno, sponad doniczek z ge-

ranium wychyliła się pani Slamowa i spytała: - Kto tam? - Ujrzawszy młodego Trottę zawołała: - Za-

raz! - i po chwili otworzyła drzwi sieni. Zapachniało chłodem i perfumami, pani Slamowa skropiła so-

bie widocznie suknię. Karolowi Józefowi przyszły na myśl wiedeńskie nocne lokale. Zapytał:

- Czy wachmistrz jest w domu?

- Ma służbę, panie von Trotta - odrzekła żona. - Ale proszę wejść.

Karol Józef siedział w salonie państwa Slamów. Był to niski pokój o czerwonych ścianach, bar-

dzo chłodny, siedziało się w nim jak w lodowni; wysokie, na brązowo politurowane oparcia wyścieła-

nych krzeseł były rzeźbione w girlandy listków i uwierały w plecy. Pani Slamowa przyniosła chłodną

lemoniadę, piła ją małymi łykami, trzymając szklankę w dłoni z kunsztownie odgiętym małym palcem,

nogę założyła na nogę. Siedziała obok chłopca, zwrócona do niego, i kołysała bosą stopą tkwiącą

w czerwonym aksamitnym pantofelku. Karol Józef popatrzył na nogę, potem na lemoniadę. W twarz

kobiety nie patrzył. Czapkę trzymał na kolanach, kolana zwarł sztywno, siedział wyprostowany przed

- 25 -
lemoniadą, jakby obowiązkiem służbowym było wypić ją do dna.

- Dawno pan u nas nie był, panie von Trotta - odezwała się żona wachmistrza. - Urósł pan bar-

dzo. Czternaście lat skończył pan już chyba.

- Tak jest, już dawno!

Myślał o tym, jak by najprędzej wydostać się z tego domu. Najlepiej wypić jednym haustem le-

moniadę, ukłonić się pięknie, przekazać pozdrowienia dla męża i odejść. Patrzył bezradnie na lemo-

niadę, nie mogąc się z nią w żaden sposób uporać; pani Slamowa wciąż mu dolewała. Potem
przynios-

ła papierosy. Palenie było zakazane. Pani Slamowa zapaliła papierosa i zaciągała się niedbale, rozdy-

mając nozdrza i kołysząc nogą. Nagle, bez słowa, wzięła czapkę z kolan chłopca i położyła ją na stole.

Potem wetknęła mu w usta swego papierosa; jej ręka pachniała wodą kolońską i dymem, jasny rękaw

letniej kwiecistej sukienki błysnął mu przed oczyma. Palił grzecznie papierosa - ustnik był jeszcze wil-

gotny od jej warg - oczy wbił w lemoniadę. Pani Slamowa wyjęła mu z ust papierosa i paląc go dalej

stanęła za Karolem Józefem. Bał się odwrócić.

Naraz jej lśniące ramiona objęły go za szyję, twarz kobiety leżała na jego włosach. Siedział bez

ruchu. Ale serce w piersiach tłukło mu dziko, rozpętał się w nim orkan, kurczowo wstrzymywany

przez zdrętwiałe ciało i mocne guziki munduru.

- Pójdź! - szepnęła pani Slamowa.

Usiadła na kolanach chłopca i pocałowała go prędko z szelmowskim uśmiechem. Kosmyk jas-

nych włosów opadł jej na czoło, zezowała ku niemu i próbowała go zdmuchnąć złożonymi w ryjek

wargami. Zaczęła mu ciążyć na kolanach, a jednocześnie przenikała go jakaś nowa, nieznana siła,

mięśnie ramion i ud sprężyły się. Objął kobietę i przez sztywne sukno munduru wyczuł miękki chłód

jej piersi. Lekki chichot dobył się z gardła pani Slamowej, coś pośredniego między łkaniem a trelami.

W oczach jej ukazały się łzy. Odchyliła się nieco i zaczęła rozpinać, jeden po drugim, guziki jego

munduru. Położyła chłodną, delikatną rękę na piersi chłopca, całowała jego usta długo, z systema-

tyczną rozkoszą i nagle podniosła się, jakby spłoszona szelestem. Karol Józef zerwał się natychmiast.

Kobieta uśmiechnęła się i pociągnęła go z wolna ku drzwiom, cofając się z odrzuconą głową i z błys-

kiem w oczach. Nie odwracając się pchnęła nogą drzwi. Wśliznęli się do sypialni.

Niby bezwładnie spętany, widział przez półprzymknięte powieki, jak go rozbiera - powoli, grun-

townie i po macierzyńsku. Z przerażeniem patrzył, jak jego galowy strój, kawałek po kawałku, osuwa

- 26 -
się na podłogę. Usłyszał głuchy stuk zdejmowanych butów i poczuł na swej nodze dłoń kobiety. Skądś

z dołu wezbrała w nim nowa fala ciepła i chłodu, przeszyła go aż po piersi. Nie stawiając oporu upadł

na łóżko. Przyjął kobietę jak miękką, wielką falę rozkoszy, ognia i wody.

Ocknął się. Pani Slamowa stała przed nim i podawała mu części garderoby. Szybko zaczął się

ubierać. Pobiegła do salonu, przyniosła rękawiczki i czapkę. Poprawiła na nim mundur, czuł jej upor-

czywy wzrok na swej twarzy, lecz unikał patrzenia na nią. Zwarł z trzaskiem obcasy, uścisnął kobiecie

rękę, patrząc wciąż na jej prawe ramię, i wyszedł.

Zegar na wieży wybił siódmą. Słońce zbliżało się ku wzgórzom; były w tej chwili niebieskie jak

niebo i nie różniły się niemal od chmur. Od drzew na skraju drogi płynął słodki aromat, wieczorny

wiew czesał niskie trawki na stokach łąk po obu stronach gościńca. Z drżeniem falowały pod jego

niewidzialną, lekką i szeroką dłonią. W dalekich moczarach zaczęły kumkać żaby. Na przedmieściu,

z okna jakiegoś domu pomalowanego na kolor jaskrawożółty młoda kobieta wyglądała na pustą ulicę.

Chociaż Karol Józef nie widział jej nigdy w życiu, zasalutował sprężyście i ze czcią. Skinęła głową,

wdzięczna i nieco zdziwiona. Miał wrażenie, że dopiero teraz żegna się z panią Slamową. Niby gra-

niczny posterunek między miłością a życiem stała obca, a jednak znajoma kobieta w oknie. Dopiero

gdy oddał jej ukłon, poczuł się znowu przywrócony światu. Szedł prędko. Punktualnie kwadrans

przed ósmą był w domu i zameldował swój powrót ojcu - z bladą twarzą, krótko i stanowczo, jak

przystało mężczyźnie.

Wachmistrz pełnił co drugi dzień służbę patrolową. Codziennie przychodził do starostwa

z teczką akt pod pachą. Syna starosty nie zastawał nigdy. Co drugi dzień o czwartej po południu ma-

szerował Karol Józef na posterunek żandarmerii. Wychodził stamtąd o godzinie siódmej wieczór.

Woń, jaką wynosił od pani Slamowej, zlewała się z zapachem letnich, suchych wieczorów i długo po-

zostawała na rękach Karola Józefa. Przy stole uważał, by nie zbliżyć się do ojca bardziej, niż tego

wymagała konieczność.

- Pachnie tutaj jesienią - rzekł stary pewnego wieczora.

Uogólniał. Pani Slamowa używała wyłącznie rezedy.

Rozdział trzeci

W gabinecie starosty wisiał portret dziadka naprzeciw okien i tak wysoko, że czoło i włosy

- 27 -
zmierzchały w brunatnym cieniu starego drewnianego sufitu. Ciekawość wnuka krążyła bez ustanku

dokoła zagasłej postaci i przebrzmiałej sławy dziadka. Niekiedy w ciche popołudnia - okna były

otwarte, ciemnozielony cień kasztanów pobliskiego parku napełniał pokój dostałym i mocnym spoko-

jem lata, starosta przewodniczył jakiejś komisji za miastem, z odległych schodów dochodziło widmo-

we szuranie nóg starego Jacques'a, który w filcowych pantoflach obchodził dom, zbierał do czyszcze-

nia ubrania, popielniczki, lichtarze i lampy -w takie popołudnia Karol Józef wchodził na krzesło i

z bliska przyglądał się wizerunkowi. Rozpadał się on wówczas na liczne głębokie cienie i jasne plamy

świetlne, na pojedyncze kreski i kleksy, zmieniał się w splątaną tkaninę zamalowanego płótna, w
ostrą

grę barw i wyschniętego oleju. Karol Józef schodził z krzesła. Zielony cień drzew igrał na brązowym

surducie dziadka, kreski i kleksy zlewały się znowu w dobrze znaną, lecz nieodgadnioną fizjonomię,

a oczy patrzyły swoim zwykłym dalekim spojrzeniem, zmierzchającym pod ciemnym sufitem. Co roku

w czasie wakacji odbywały się owe nieme rozmowy wnuka z dziadkiem. Zmarły nie zdradził niczego.

Chłopiec niczego się nie dowiedział. Z roku na rok obraz wydawał mu się bledszy i bardziej zaświa-

towy, jak gdyby bohater spod Solferino umierał raz jeszcze i pamięć o sobie wsysał z wolna w siebie,

jak gdyby musiał nadejść dzień, kiedy z czarnej ramy puste płótno wpatrywać się będzie w potomka

jeszcze bardziej milcząco niż portret.

Na podwórzu, w cieniu drewnianego ganku, siedział Jacques na stołeczku przed karnym, rów-

nym szeregiem wypastowanych trzewików. Ilekroć Karol Józef wracał od pani Slamowej, zawsze

szedł na podwórze do Jacques'a i siadał obok niego.

- Opowiedzcie coś o dziadku, Jacques! - prosił.

I Jacques odkładał szczotkę, czernidło i sidol, wycierał ręce, jakby czyścił je z brudu i śladów

roboty, nim zacznie mówić o śp. zmarłym. I jak zawsze, jak już ze dwadzieścia razy, zaczynał:

- Z nieboszczykiem, ze starym panem baronem, żyłem zawsze w zgodzie. Nie pierwszej już by-

łem młodości, kiedym przybył na jego dwór, i nie ożeniłem się nigdy, to by się nieboszczykowi nie

podobało. Kobiet nie lubił, z wyjątkiem jednej pani baronowej, ale ona zaraz umarła, była chora na

płuca. Wszyscy wiedzieli, że pan major uratował życie cesarzowi w bitwie pod Solferino, ale on sam

nie mówił o tym nigdy, pary z ust nie puścił. Dlatego napisali na grobie: "Bohater spod Solferino". Nie

był wcale stary, gdy umarł, a skonał tak z wieczora, była może dziewiąta, w listopadzie, zdaje się.

Śnieg spadł już, po południu stał pan baron na dziedzińcu i powiedział: "Jacques, gdzie schowałeś mo-

- 28 -
je buty na futrze?" Nie wiedziałem co prawda, alem odpowiedział: "Zaraz je panu baronowi przynio-

sę". "Masz czas jutro" - mówi, a nazajutrz już ich nie potrzebował. Nie ożeniłem się nigdy.

To było wszystko.

Pewnego razu - były to ostatnie ferie szkolne, za rok Karol Józef miał otrzymać stopień oficers-

ki - starosta powiedział doń na pożegnanie:

- Mam nadzieję, że wszystko dobrze pójdzie. Jesteś wnukiem bohatera spod Solferino. Pamiętaj

o tym, a nic złego cię nie spotka.

Także pułkownik, wszyscy profesorowie i podoficerowie pamiętali o tym, wobec czego istotnie

nic złego nie mogło spotkać Karola Józefa. Mimo że był nieświetnym jeźdźcem, w terenoznawstwie

był słaby, a o trygonometrii nie miał pojęcia, zdał egzamin z dobrym wynikiem i w stopniu podpo-

rucznika został przydzielony do 10 pułku ułanów.

Z oczyma upojonymi własnym nowym blaskiem i świetnością ostatniej uroczystej mszy,

z uszami pełnymi grzmiących mów pożegnalnych pułkownika, w lazurowym mundurze ze złotymi gu-

zikami, ze srebrną ładownicą na plecach, ozdobioną dumnym, złotym orłem dwugłowym, w szkarłat-

nych bryczesach i błyszczących butach dzwoniących ostrogami, w lewej ręce ułańskie czako z kitą, i

z szablą u boku - tak zaprezentował się Karol Józef ojcu w pewien letni upalny dzień. Tym razem nie

była to niedziela, podporucznikowi wolno było przyjechać także w środę. Starosta siedział w kancela-

rii.

- Rozgość się wygodnie - powiedział. Zdjął binokle, wstał z krzesła, zlustrował syna od stóp do

głów, znalazł wszystko w porządku. Uścisnął Karola Józefa, ucałowali się przelotnie. - Siadaj! - po-

wiedział starosta i wtłoczył syna w fotel. Sam spacerował dalej po pokoju, szukając stosownego po-

czątku. Nagana była tym razem nie na miejscu, a nie chciał zaczynać od wyrażenia zadowolenia. -

Powinieneś teraz - rzekł w końcu - zająć się historią twego pułku, a także zapoznać się trochę z histo-

rią pułku, w którym walczył twój dziadek. Wybieram się na parę dni do Wiednia w sprawach służbo-

wych. Pojedziesz ze mną! - Zadzwonił, wszedł Jacques. - Niech panna Hirschwitz każe dziś przynieść

wino z piwnicy - polecił starosta - i, jeśli to możliwe, przygotuje na obiad sztukę mięsa i knedle z wiś-

niami. Obiad zjemy dziś dwadzieścia minut później niż zwykle.

- Słucham, panie baronie! - odparł Jacques, spojrzał na Karola Józefa i szepnął: - Serdecznie

gratuluję.

Starosta zbliżył się do okna, scena zaczynała być groźnie wzruszająca. Za plecami słyszał, że syn

- 29 -
podaje rękę słudze, Jacques szura butami i mruczy coś o nieboszczyku baronie. Odwrócił się dopiero

wówczas, gdy Jacques wyszedł z pokoju.

- Gorąco dziś, prawda? - zaczął ojciec.

- Tak jest, papo.

- Byłoby dobrze przejść się trochę.

- Tak jest, papo.

Starosta wziął czarną hebanową laskę ze srebrną gałką, nie żółtą bambusową, którą nosił zwykle

w pogodne przedpołudnia. Naciągnął również rękawiczki trzymane zazwyczaj w ręku. Wsadził na

głowę szapoklak i wyszedł, syn za nim. Powoli, bez słowa szli przez letnią ciszę parku miejskiego. Po-

licjant zasalutował, ludzie wstawali z ławek i kłaniali się. Od ciemnej powagi ojca jaskrawa barwność

syna odbijała jeszcze żywiej i głośniej. W alei, gdzie pod czerwonym dużym parasolem jasnowłosa pa-

nienka sprzedawała wodę sodową z sokiem, ojciec zatrzymał się i powiedział:

- Chłodny napój nie zaszkodzi nam dzisiaj.

Zamówił dwie szklanki czystej wody sodowej i z ukrywaną godnością patrzył na blondyneczkę,

która z bezwolną rozkoszą zdawała się nurzać w barwnym przepychu Karola Józefa. Wypili wodę

i poszli dalej. Od czasu do czasu starosta wywijał lekko laską - oznaka dobrego humoru, nie przekra-

czającego jednak pewnych granic. Chociaż ojciec był poważny i milczący jak zwykle, synowi wydał

się tego dnia niemal wesoły. Z jego rozradowanego wnętrza dobywało się chwilami zadowolone

chrząkanie coś w rodzaju śmiechu. Gdy mu się ktoś kłaniał, uchylał kapelusza. W pewnych chwilach

pozwalał sobie nawet na śmiałe paradoksy, na przykład: "Uprzejmość może być również uciążliwa".

Wolał raczej wypowiedzieć jakieś śmielsze słowo niż okazać radość z powodu zdumionych spojrzeń

przechodniów. Gdy zbliżali się do bramy starostwa, zatrzymał się po raz wtóry, zwrócił twarzą do sy-

na i rzekł:

- W młodości chciałem także zostać żołnierzem. Twój dziadek zakazał mi stanowczo. Ciesz się,

że nie jesteś urzędnikiem.

- Tak jest, papo - odparł Karol Józef.

Do obiadu podano wino, zjawiły się również na stole sztuka mięsa oraz knedle z wiśniami. Pan-

na Hirschwitz przyszła w odświętnych szarych jedwabiach i na widok Karola Józefa pozbyła się od

razu swej zwykłej sztywności.

- Cieszę się bardzo - powiedziała - i serdecznie życzę szczęścia.

- 30 -
- "Życzyć szczęścia" znaczy gratulować - zauważył starosta. I zasiedli do stołu.

- Nie śpiesz się - odezwał się ojciec po chwili. - Jeśli skończę wcześniej, zaczekam.

Karol Józef podniósł oczy. Zrozumiał, że ojciec od lat już wie, ile trudu kosztuje go dotrzyma-

nie mu kroku. Po raz pierwszy miał wrażenie, że poprzez pancerz starego patrzy w jego żywe serce

i w tkankę skrytych myśli. Chociaż był podporucznikiem, zaczerwienił się.

- Dziękuję, papo - powiedział.

Starosta łykał śpiesznie zupę, zdawało się, że nie słyszy.

W parę dni potem wsiedli do pociągu i pojechali do Wiednia. Syn czytał gazetę, ojciec przeglą-

dał akta. W pewnej chwili podniósł oczy i rzekł:

- Zamówimy dla ciebie w Wiedniu spodnie wizytowe, masz tylko dwie pary.

Syn podziękował i czytał dalej.

Na kwadrans przed Wiedniem ojciec zamknął akta. Syn odłożył natychmiast gazetę. Starosta

spojrzał w szybę, potem przez parę sekund spoglądał na syna. Nagle powiedział:

- Znasz, zdaje się, wachmistrza Slamę? - Nazwisko to uderzyło o pamięć Karola Józefa niby

zew minionych lat. Ujrzał natychmiast drogę prowadzącą do posterunku żandarmerii, niski pokój,

kwiecisty szlafrok, szerokie łóżko pełne poduszek, poczuł woń łąk i jednocześnie rezedowe perfumy

pani Slamowej. Wytężył słuch. - Niestety, owdowiał tego roku - ciągnął ojciec. - Smutna historia. Żo-

na umarła przy porodzie. Powinieneś go odwiedzić.

Naraz w przedziale zrobiło się niemożliwie duszno. Karol Józef próbował rozluźnić kołnierz.

I podczas gdy daremnie szukał odpowiedniego słowa, ogarnęła go nagle dziecinna, głupia, paląca

chęć płaczu, dusiła go w gardle, podniebienie miał wyschnięte, jak gdyby już od kilku dni nic nie pił.

Czuł na sobie wzrok ojca, patrzył z wysiłkiem w mknący krajobraz, bliskość celu podróży zaostrzyła

jego mękę, pragnął znaleźć się bodaj na korytarzu, a jednocześnie pojmował, że nie może uciec przed

spojrzeniem i słowami ojca. Zebrał przelotnie resztkę słabych sił i, powiedział:

- Odwiedzę go.

- Zdaje się, że niedobrze znosisz jazdę koleją? - zauważył ojciec.

- Tak jest, papo.

Wyprostowany i milczący, z sercem ściśniętym męką, której nie umiał nazwać, nie znaną mu do

tej pory i podobną do jakiejś tajemniczej choroby z dalekich stron, jechał Karol Józef do hotelu. Udało

mu się jeszcze wybąkać: - Przepraszam, papo - potem zamknął się w swoim pokoju, rozpakował wa-

- 31 -
lizkę i wyciągnął teczkę. Leżało w niej kilka listów pani Slamowej, w kopertach, tak jak nadeszły

z szyfrowanym adresem: "Weisskirchen na Morawach, poste restante". Niebieskie arkusiki miały bar-

wę nieba i zapach rozedy, a drobne, czarne literki sunęły niby zwarty rój smukłych jaskółek. Listy

zmarłej pani Slamowej! Wydały się Karolowi Józefowi wczesnymi zwiastunami jej nagłego zgonu,

pełnymi widmowej subtelności, jaka spływa tylko z rąk skazanych na śmierć - zadatek pozdrowień

z tamtego świata. Na ostatni list nie odpisał. Egzamin, mowy, pożegnanie, msza, awans, nowa ranga

i nowy mundur - wszystko to straciło znaczenie wobec ciemnego pochodu nieważkich, uskrzydlonych

liter na niebieskim tle. Na jego skórze dotąd jeszcze trwały ślady pieszczotliwych dłoni zmarłej, jego

własne, ciepłe ręce kryły wspomnienie jej chłodnych piersi; z zamkniętymi oczyma widział przed sobą

błogie zmęczenie jej sytej rozkoszą twarzy, otwarte czerwone usta, lśnienie białych zębów, gnuśnie

zgięte ramię i w każdej linii jej ciała płynny odblask zaspokojonych pragnień i błogiego snu. A teraz

robaki pełzały po jej piersi i udach, zielonkawy rozkład przeżerał twarz. Im straszniejsze obrazy roz-

padu jawiły się przed oczyma młodzieńca, tym żarliwszą rozpalały w nim namiętność. Rosła ona,

sięgała w niepojęty bezkres sfer, w których nikną umarli. "Prawdopodobnie nie odwiedziłbym jej wię-

cej - myślał podporucznik - zapomniałbym o niej. Jej słowa były czułe, była mi matką, kochała mnie,

umarła". Jasne było, że to on jest winien jej śmierci. Na progu jego życia leżały zwłoki ukochanej ko-

biety.

Było to pierwsze zetknięcie Karola Józefa ze śmiercią. Matki nie pamiętał. Pozostały mu po niej

tylko: grób, grządka kwiatów i dwie fotografie. Teraz rozbłysnęła przed nim śmierć niby czarna błys-

kawica, ugodziła jego niewinną radość, spopieliła młodość i cisnęła go na brzeg przesłoniętych

otchłani, które dzielą żywych od zmarłych. Przed nim leżało odtąd długie życie pełne smutku. Blady

i stanowczy, jak przystało mężczyźnie, sposobił się, by je dźwignąć. Spakował listy, zamknął walizkę.

Wyszedł na korytarz, zapukał do drzwi ojca, wszedł do pokoju i jak przez grubą ścianę usłyszał jego

głos:

- Zdaje się, że masz bardzo czułe serce. - Starosta wiązał krawat przed lustrem. Miał załatwić

pewne sprawy w namiestnictwie, w dyrekcji policji, w wyższym sądzie krajowym. - Pojedziesz ze

mną! - powiedział.

Pojechali dwukonką na gumach. Ulice stolicy wydawały się Karolowi Józefowi bardziej uro-

czyste niż kiedykolwiek. Szeroką ławą spływało złoto letniego popołudnia na domy i drzewa, na szy-

ny tramwajowe, przechodniów, policjantów, zielone ławki, pomniki i ogrody. Żwawo klaskały kopyta

- 32 -
końskie po bruku. Młode kobiety sunęły niby jasne, subtelne światełka. Żołnierze salutowali. Okna

wystaw mieniły się. Lato wionęło łagodnym tchnieniem przez wielkie miasto.

Całe piękno lata jednak prześlizgiwało się przed obojętnym wzrokiem Karola Józefa. O jego

uszy uderzały słowa ojca. Stary stwierdzał setki zmian: przeniesione trafiki, nowe kioski, przedłużone

linie omnibusowe, zmienione przystanki. Za jego czasów wiele rzeczy wyglądało inaczej. Ale wiernym

wspomnieniem lgnął zarówno do rzeczy zniknionych, jak do zachowanych, jego głos z subtelną piesz-

czotą wskrzeszał drobne skarby dawnych lat, chude ręce witały serdecznym skinieniem miejsca, gdzie

niegdyś kwitnęła jego młodość. Karol Józef milczał. On także utracił przed chwilą swoją młodość. Je-

go miłość umarła, ale za to serce rozwarło się przed ojcowską melancholią i zaczął przeczuwać, że

poza kostyczną surowością starosty kryje się ktoś inny, ktoś tajemniczy, a przecież dobrze znany, je-

den z rodu Trottów, potomek słoweńskiego inwalidy i dziwnego bohatera spod Solferino. Im żywsze

były wykrzyki i uwagi ojca, tym ciszej i rzadziej odpowiadały posłuszne, zwykłe potakiwania syna,

a gorliwe i usłużne: "Tak jest, papo!", do którego język wdrożył się od lat najmłodszych, brzmiało

nieco inaczej - bardziej swojsko i bratersko. Ojciec zdawał się młodnieć, syn - starzeć. Zatrzymywali

się przed kilku gmachami państwowymi, starosta szukał dawnych kolegów, świadków swej młodości.

Brandl został radcą policji, Smekal - szefem departamentu, Monteschitzky - pułkownikiem, Hassel-

brunner - radcą legacyjnym. Zatrzymywali się przed sklepami, u Reitmeyera na Tuchlauben zamówili

parę trzewików wizytowych z matowej skóry "chevreaux", na dworskie bale i audiencje, u nadworne-

go i wojskowego krawca Ettlingera przy WiednerHauptstrasse parę spodni wizytowych, a potem zda-

rzyła się rzecz niewiarygodna: stary kupił u nadwornego jubilera Schafransky'ego solidną srebrną pa-

pierośnicę z prążkowanym wieczkiem, przedmiot prawdziwego zbytku, i wewnątrz kazał wyryć po-

krzepiające słowa: "In periculo securitas: Twój ojciec". (In periculo securitas - po łac. pewność w nie-

bezpieczeństwie).

Wylądowali przed Volksgartenem i napili się kawy. W ciemnozielonym cieniu jaśniały na tarasie

białe, okrągłe stoliki, na obrusach niebieszczyły się syfony. Gdy muzyka cichła, słychać było radosny

rozhowor ptaków. Starosta podniósł głowę, jak gdyby skądsiś z góry ściągał wspomnienia, i zaczął:

- Tutaj poznałem kiedyś młodą dziewczynę. Jak dawno mogło to być? - Pogrążył się w cichych

obliczeniach. Długie, długie lata musiały upłynąć od tego czasu; Karol Józef miał wrażenie, że obok

niego siedzi nie ojciec, ale pradziad. - Nazywała się Mizzi Schinagl - ciągnął starosta. W gęstych ko-

ronach kasztanów szukał zagasłego obrazu panny Schinagl, jakby była ptaszkiem.

- 33 -
- Czy żyje jeszcze? - spytał Karol Józef z grzeczności, a może po to; aby zyskać punkt oparcia

dla oceny minionych epok.

- Prawdopodobnie! Za moich czasów człowiek nie był sentymentalny. Żegnano się na zawsze

z dziewczętami, a także z przyjaciółmi... - Nagle starosta urwał. Przy ich stoliku stał obcy człowiek

w miękkim kapeluszu, z rozwianym fontaziem, w szarym, mocno wytartym tużurku z obwisłymi po-

łami; długie, gęste włosy spadały mu na kark, szeroka, ziemista twarz była niedbale ogolona. Na

pierwszy rzut oka można było w nim poznać malarza dzięki owej przesadnie wyrazistej, przekazanej

tradycją fizjonomii artystycznej, która sprawia wrażenie nierealnej i wyciętej ze starych ilustracji. Ob-

cy położył tekę z obrazami na stole i zabierał się do pokazania swoich prac z dumną obojętnością,

którą poddawało mu w równej mierze ubóstwo, co poczucie posłannictwa.

- Moser! - wykrztusił pan von Trotta.

Malarz uniósł z wolna ciężkie powieki znad wielkich jasnych oczu, parę sekund wpatrywał się

w starostę, wyciągnął rękę i powiedział:

- Trotta!

W następnej chwili opadło zeń zdumienie i łagodność. Rzucił tekę na stół tak gwałtownie, że

zadźwięczały szklanki, krzyknął trzykrotnie: - Do pioruna! - głosem tak gromkim, jakby naprawdę

wytwarzał ów piorun, i powiódłszy tryumfalnym wzrokiem po sąsiednich stołach, zdawał się oczeki-

wać aplauzu gości. Potem usiadł, zdjął kapelusz i cisnął go na ziemię, łokciem strącił ze stołu tekę,

nazwawszy ją spokojnie "łajnem", pochylił głowę ku podporucznikowi, ściągnął brwi, rozparł się na

krześle i zapytał:

- Twój syn, prawda, panie namiestniku?

- To mój przyjaciel z czasów młodości, pan profesor Moser - objaśnił starosta.

- Do pioruna, panie namiestniku! - powtórzył Moser. Złapał przechodzącego kelnera za połę

fraka, wstał z krzesła i szepnął mu do ucha zamówienie jak tajemnicę, usiadł z powrotem i milczał,

utkwiwszy oczy w stronę, skąd nadchodzili kelnerzy z napojami. Po chwili stała przed nim szklanka

do połowy napełniona mocną śliwowicą. Parokrotnie przesunął ją przed rozdętymi nozdrzami i zama-

szyście podniósł do ust, jakby chodziło o wypicie duszkiem dużego kufla. W końcu zanurzył tylko

wargi i językiem zlizał z nich parę kropel. - Jesteś tu od dwóch tygodni i nie odwiedziłeś mnie - zaczął

malarz z badawczą surowością przełożonego.

- Ależ, drogi Moser - powiedział pan von Trotta - przyjechałem wczoraj, a jutro wyjeżdżam.

- 34 -
Malarz wpatrywał się długo w oblicze starosty. Potem podniósł powtórnie szklankę do ust i tym

razem wypił jednym haustem. Gdy chciał postawić szklankę, nie trafił na podstawkę. Karol Józef wy-

jął mu ją z rąk.

- Dziękuję - powiedział Moser i wskazując palcem na podporucznika dodał: - Nadzwyczajne!

To podobieństwo do bohatera spod Solferino! Tylko rysy trochę łagodniejsze. Nos nie tak wydatny.

Usta miększe. Ale z czasem może się to zmienić.

- Profesor Moser portretował twego dziadka - odezwał się stary Trotta.

Karol Józef popatrzył na ojca, potem na malarza i przed jego oczyma zjawił się portret dziadka,

zmierzchający pod sufitem gabinetu. Niepojęty wydał mu się stosunek dziadka do profesora,
przeraża-

ła go poufałość Mosera i ojca. Widział, jak obcy brudną, wielką łapą klepie po przyjacielsku prążko-

wane spodnie ojca i jak ojcowskie udo cofa się w łagodnym odwrocie. Tu oto siedzi jego rodzic,

czcigodny jak zawsze, oparty o poręcz krzesła, uchyla się przed ostrą wonią alkoholu bijącą mu

w twarz, uśmiecha się i pozwala tamtemu na wszystko.

- Powinieneś się koniecznie odrestaurować - oświadczył malarz. - Zdziadziałeś! Twój stary wy-

glądał inaczej.

Starosta pogłaskał bokobrody i uśmiechnął się.

- Tak, tak, stary Trotta! - zaczął znów malarz.

- Płacić! - zawołał starosta cicho. - Wybacz, Moser, jesteśmy umówieni.

Malarz pozostał przy stoliku, ojciec i syn wyszli do parku.

Starosta wsunął rękę pod ramię syna. Po raz pierwszy w życiu poczuł Karol Józef chude ramię

ojca przy swej piersi. Ojcowska ręka w ciemnej rękawiczce glacée leżała poufale, lekko zgięta, na nie-

bieskim rękawie munduru. Była to ta sama chuda i gniewna ręka, która grzechocząc sztywnym man-

kietem potrafiła napominać i ostrzegać lub przerzucać cicho papiery spiczastymi palcami; która sro-

gim pchnięciem zamykała szuflady i wyciągała kluczyk ruchem tak zdecydowanym, jakby zamek miał

być odtąd zamknięty na zawsze. Była to ta sama ręka, która nerwowo i niecierpliwie bębniła po stole,

jeśli coś nie szło po myśli jej pana, lub w szybę, ilekroć w pokoju wytwarzała się kłopotliwa atmosfe-

ra. Ta ręka podnosiła chudy palec wskazujący, gdy ktoś w domu nie wypełnił należycie rozkazu, za-

ciskała się w niemy kułak, który nigdy nie uderzał, obejmowała delikatnie czoło, zdejmowała ostroż-

nie binokle, lekkim łukiem ujmowała kieliszek wina, pieszczotliwie podnosiła do ust czarną "Virginię".

- 35 -
Była to lewa ręka ojca, od dawna dobrze znana synowi. A jednak miał wrażenie, że dopiero w tej

chwili dowiaduje się, iż to jest ręka ojca, ojcowska ręka. Karol Józef poczuł chęć przyciśnięcia tej ręki

do piersi.

- Widzisz, ten Moser! - zaczął starosta, umilkł na chwilę, prawdopodobnie szukał odpowiednie-

go, sprawiedliwego słowa i w końcu powiedział: - Z niego mogło coś być:

- Tak, papo.

- Kiedy malował portret dziadka, miał lat szesnaście. Obaj mieliśmy wtedy po szesnaście lat. Był

w klasie moim jedynym przyjacielem. Potem poszedł do Akademii Sztuk Pięknych. Alkohol go znisz-

czył. Mimo to... - starosta umilkł i dopiero po paru minutach dokończył: - Mimo to pośród wszyst-

kich, których dzisiaj widziałem, on jeden jest moim przyjacielem.

- Tak... ojcze! - Po raz pierwszy wymówił Karol Józef słowo "ojcze". - Tak jest, papo - popra-

wił się prędko.

Zmierzchało. Wieczór spadał gwałtownie w ulice.

- Zimno ci, papo?

- Ani trochę.

Lecz starosta szedł teraz szybciej. Wkrótce znaleźli się w pobliżu hotelu.

- Panie namiestniku! - zabrzmiał nagle za nimi głos. Malarz Moser szedł widocznie cały czas za

nimi. Odwrócili się. Stał na chodniku, z kapeluszem w ręku, z głową pokornie pochyloną, jakby tą po-

stawą chciał zatrzeć ironiczny wykrzyknik. - Proszę wybaczyć - powiedział. - Za późno spostrzegłem,

że moja papierośnica jest pusta. - Pokazał otwarte puste pudełko blaszane. Starosta wyciągnął etui

z cygarami. - Cygar nie palę rzekł malarz. Karol Józef podał mu pudełko z papierosami. Moser poło-

żył ceremonialnie tekę na bruku, napełnił swoje pudełko, poprosił o ogień, oburącz osłonił błękitny

płomyczek. Ręce jego były czerwone i lepkie, za duże w stosunku do przegubów, dygotały lekko,

przypominały bezmyślne narzędzia. Paznokcie miał podobne do małych, czarnych łopateczek,


którymi

dopiero co grzebał w ziemi, w błocie, w papce z farb i płynnej nikotynie.

- A więc nie zobaczymy się już nigdy - powiedział schylając się po teczkę. Wyprostował się, po

policzkach ciekły mu grube łzy. - Już nigdy! - bełkotał.

- Muszę iść na chwilę do pokoju - rzekł prędko Karol Józef i wszedł do hotelu.

Pędem pobiegł do pokoju, wychylił się z okna i z lękiem obserwował ojca. Widział, jak stary

- 36 -
wyciąga portfel, jak malarz w dwie sekundy potem z nowymi siłami kładzie okropną rękę na ramieniu

starosty, słyszał, jak Moser krzyknął: "A więc do trzeciego, jak zwykle, Franciszku!" Karol Józef

zbiegł znowu na dół, zdawało mu się, że musi bronić ojca. Profesor zasalutował i cofnął się, po czym

z głową podniesioną i z lunatyczną pewnością siebie przeszedł w linii prostej jezdnię i z przeciwległe-

go chodnika skinął raz jeszcze ręką, nim zniknął w bocznej ulicy. Ale w parę minut później wynurzył

się z powrotem, zawołał: - Momencik! - tak głośno, że echo rozbrzmiało w pustej ulicy, niewiarygod-

nie dużymi susami przesadził jezdnię i stanął przed hotelem z taką nonszalancją, jak gdyby dopiero co

przybył, nie zaś pożegnał się był przed paru minutami. I jak gdyby teraz dopiero po raz pierwszy uj-

rzał przyjaciela młodości i jego syna, zaczął żałosnym głosem:

- Jak smutno spotkać się po latach w ten sposób! Pamiętasz jeszcze, jak siedzieliśmy obok siebie

w trzeciej ławce? W grece byłeś słaby, zawsze dawałem ci ściągać. Jeśli jesteś sprawiedliwy, po-

twierdź to sam wobec twego potomka! Czy nie pozwalałem ci odpisywać? - Po czym, zwracając się

do Karola Józefa, ciągnął: - Zacne to było chłopisko, szacowny ojciec pański, ale okropny niedołęga.

Późno także zaczął odwiedzać dziewczynki, musiałem mu dodawać animuszu, inaczej nigdy by się do

nich nie wybrał. No powiedz, czy cię do nich nie zaprowadziłem?

Starosta uśmiechał się i milczał. Malarz przygotowywał się do wygłoszenia dłuższej przemowy.

Położył znowu teczkę na bruku, zdjął kapelusz i wysunął nogę.

- Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem starego Trottę, twojego ojca, były właśnie wakacje, pamię-

tasz chyba? - Nagle przerwał i nerwowo obmacał wszystkie kieszenie. Pot grubymi kroplami wystąpił

mu na czoło. - Zgubiłem je! - krzyknął, zadrżał i zachwiał się. - Zgubiłem pieniądze!

W tej chwili w bramie hotelu ukazał się portier w szamerowanej złotem czapce. Ukłonił się nią

zamaszyście staroście i jego synowi, twarz jego wyrażała niechęć. Zdawało się, że za chwilę zakaże

malarzowi stać przed hotelem, krzyczeć i obrażać gości. Starosta sięgnął do kieszeni surduta, malarz

umilkł.

- Możesz mi pożyczyć trochę pieniędzy? - spytał ojciec syna.

- Odprowadzę kawałek pana profesora - powiedział podporucznik. - Do widzenia, papo.

Starosta uchylił kapelusza i wszedł do hotelu. Podporucznik wręczył profesorowi banknot i po-

szedł za ojcem. Malarz podniósł teczkę i oddalił się, zataczając się z umiarem i godnością.

Głęboki wieczór leżał już na ulicach, w hallu hotelowym również było ciemno. Starosta siedział

w skórzanym fotelu, wtopiony w mrok. W ręce trzymał klucz od swego pokoju, szapoklak i laskę po-

- 37 -
łożył obok. Syn zatrzymał się w pełnym szacunku oddaleniu, jakby chciał służbowo zameldować za-

łatwienie sprawy Mosera. Lampy nie paliły się jeszcze. Z mrocznej ciszy wypływał głos ojca.

- Wyjeżdżamy jutro po południu, o drugiej piętnaście.

- Tak jest, papo.

- Przy muzyce przyszło mi na myśl, że powinieneś odwiedzić kapelmistrza Nechwala. Rozumie

się, po wizycie u wachmistrza Slamy. Czy masz coś jeszcze do załatwienia w Wiedniu?

- Odebrać spodnie i papierośnicę.

- A poza tym?

- Nic, papo.

- Jutro przed południem złożysz jeszcze uszanowanie swemu wujowi. Prawdopodobnie zapom-

niałeś o tym. Jak często bywałeś jego gościem?

- Dwa razy do roku, papo!

- No tak. Przekażesz mu ode mnie pozdrowienia. Usprawiedliwisz mnie, że nie mogłem przyjść

osobiście. Jak wygląda ten poczciwiec Stransky?

- Gdy go widziałem po raz ostatni, wyglądał nieźle.

Starosta sięgnął po laskę i oparł dłoń na srebrnej gałce, jak to czynił zwykle stojąc. Widocznie,

kiedy była mowa o starym Stranskym, musiał mieć oparcie, nawet kiedy siedział.

- Widziałem go ostatnio dziewiętnaście lat temu. Wówczas był jeszcze porucznikiem. Kochał się

już w tej pannie Koppelmann! Nieuleczalnie! To była fatalna historia. Zakochać się akurat w pannie

Koppelmann! - Nazwisko to starosta wymawiał głośniej niż resztę zdania, z wyraźną przerwą między

obu częściami. - Naturalnie nie mogli złożyć przepisanej kaucji. Twoja matka o mało nie wymusiła na

mnie, abym im dał połowę.

- Więc wuj wystąpił z wojska?

- Tak jest. I poszedł na kolej. Czym jest dzisiaj? Radcą kolejowym, zdaje się.

- Tak jest, papo.

- No tak. Syna zrobił, zdaje się, aptekarzem.

- Nie, papo. Aleksander jest jeszcze w gimnazjum.

- Tak, tak. Słyszałem, że lekko utyka. Czy to prawda?

- Ma jedną nogę krótszą.

- No tak! - zakończył ojciec z zadowoleniem, jakby już przed dziewiętnastu laty przewidział, że

- 38 -
Aleksander będzie utykał.

Podniósł się. W tej chwili zapłonęły lampy w westybulu i oświetliły jego słabość.

- Pójdę na górę po pieniądze - powiedział idąc ku schodom.

- Ja przyniosę, papo - rzekł Karol Józef.

- Dziękuję - odparł starosta.

- Polecam ci - powiedział potem, przy leguminie - " Bachusa". Ma to być coś zupełnie nowe-

go. Spotkasz tam może Smekala.

- Dziękuję, papo. Dobranoc.

Nazajutrz między godziną jedenastą a dwunastą w południe Karol Józef złożył wizytę wujowi.

Radca kolejowy był jeszcze w biurze, jego żona, z domu Koppelmann, kazała serdecznie pozdrowić

starostę. Karol Józef wracał z wolna przez Ringi. Skręcił w Tuchlauben, polecił odesłać spodnie do

hotelu, odebrał papierośnicę. Była chłodna, wyczuwał jej chłód na piersi poprzez kieszeń munduru.

Myślał o wizycie kondolencyjnej u wachmistrza Slamy i postanowił w żadnym razie nie wejść do po-

koju. "Moje najserdeczniejsze współczucie, panie Slama!" powie jeszcze na werandzie... Niewidzialne

skowronki trelują pod błękitnym sklepieniem, słychać rozciągliwe ćwierkanie świerszczy. Wonieje

siano, późne kwiecie akacji, świeżo rozkwitłe pąki w ogródku żandarmerii. Pani Slamowa nie żyje.

Kathi. Według metryki Katarzyna Luiza. Nie żyje...

Pojechali do domu. Starosta odłożył akta, wtulił głowę między czerwone pluszowe poduszki

przy oknie, zamknął oczy.

Karol Józef widział po raz pierwszy w życiu głowę starosty w pozycji leżącej: lekko rozdęte

nozdrza, wąski, kościsty grzbiet nosa, maleńkie wklęśnięcie na gładko wygolonym, upudrowanym

podbródku, dwa szerokie, czarne skrzydła rozczesanych bokobrodów. Już srebrzyły się ich koniuszki,

już tutaj oraz na skroniach musnęła je starość. "On umrze któregoś dnia - pomyślał Karol Józef -

umrze i będzie pochowany. Ja zostanę".

Byli sami w przedziale. Twarz drzemiącego ojca kołysała się łagodnie w czerwonawym półmro-

ku poduszek, wąskie blade usta pod czarnym wąsem robiły wrażenie kreski. Na chudej szyi, między

sztywnymi rogami stojącego kołnierzyka, sterczało nagie jabłko Adama; zamknięte sinawe powieki,

porysowane tysiącem zmarszczek, drżały lekko, szeroki krawat bordo podnosił się i opadał miarowo.

Ręce ojca spały również - skrzyżowane na piersiach i wciśnięte pod pachy. Wielki spokój płynął od

śpiącego ojca. Złagodzona uśpieniem, drzemała też jego surowość w cichej, prostopadłej bruździe

- 39 -
między nosem a czołem, podobnie jak śpi burza w stromej szczelinie między skałami. Owa bruzda by-

ła Karolowi Józefowi dobrze znana, nawet bardzo dobrze znana. Ta sama bruzda zdobiła oblicze

dziadka na obrazie w gabinecie - gniewna ozdoba rodu Trottów, dziedzictwo bohatera spod Solferino.

Ojciec otworzył oczy i spytał:

- Jak daleko jeszcze?

- Dwie godziny, papo.

Deszcz zaczął padać. Była środa. W czwartek miał Karol Józef złożyć wizytę kondolencyjną

wachmistrzowi Slamie. W czwartek przed południem padało również. W kwadrans po obiedzie - sie-

dzieli właśnie przy czarnej kawie w gabinecie - Karol Józef powiedział:

- Idę do Slamów, papo!

- Niestety, on jest już sam - odparł starosta. - Zastaniesz go najpewniej o czwartej. - W tej chwi-

li na wieży kościoła wybiły dźwięczne uderzenia. Starosta podniósł palec i wskazał w kierunku, skąd

dochodził dźwięk. Karol Józef spurpurowiał. Miał wrażenie, że ojciec, deszcz, zegary, ludzie, nawet

czas i przyroda postanowiły uczynić mu tę drogę jeszcze cięższą. Także w tamte popołudnia, kiedy

mógł jeszcze iść do żyjącej pani Slamowej, nasłuchiwał złocistego bicia zegara tak samo niecierpliwie

jak dziś, ale raczej w tej myśli, aby nie zastać w domu wachmistrza. Za dziesiątkami lat zdawały się

leżeć pogrzebane owe popołudnia. Śmierć rzucała na nie cień i skrywała je, śmierć stała pomiędzy

wtedy a dzisiaj, jej bezczasowa pomroka spiętrzała się między przeszłością a teraźniejszością. A jed-

nak złociste bicie zegara nie zmieniło się - i tak samo jak wówczas, siedzieli i dziś w gabinecie i pili

kawę.

- Deszcz pada - powiedział ojciec, jak gdyby zauważył to dopiero w tej chwili. - Może weź-

miesz dorożkę.

- Lubię chodzić po deszczu, papo. - Chciał powiedzieć: "Długa, długa musi być droga, którą

pójdę. Może powinienem był raczej jeździć dorożką wówczas, gdy ona jeszcze żyła". Cicho było

w pokoju, deszcz bębnił o szyby. Starosta podniósł się.

- Muszę już iść do biura, zobaczymy się potem.

Zamknął za sobą drzwi ciszej niż zwykle. Karol Józef miał wrażenie, że ojciec stoi chwilę za

drzwiami i nasłuchuje.

Dzwon na wieży wybił kwadrans, potem wpół do trzeciej. Jeszcze półtorej godziny. Karol Józef

wyszedł na korytarz, zdjął płaszcz z wieszaka, długo układał przepisowe fałdy na plecach, przeciągnął

- 40 -
gardę szabli przez kieszeń, włożył mechanicznie czapkę przed lustrem i wyszedł z domu.

Rozdział czwarty

Szedł tą samą drogą co zwykle - przez tor kolejowy, obok sennego, żółtego budynku akcyzy.

Stamtąd widać już było samotnie stojący posterunek żandarmerii. Szedł dalej. Dziesięć minut za po-

sterunkiem leżał mały cmentarz, okolony drewnianym parkanem. Płynna zasłona deszczu zdawała się

gęstnieć nad grobami. Podporucznik nacisnął mokrą żelazną klamkę i wszedł. Skądś, nie wiadomo

skąd, może z czyjegoś grobu, dochodził, niby głos fletni, śpiew niewidocznego, nieznanego ptaka. Ka-

rol Józef otworzył drzwi domku dozorcy; stara babka obierała kartofle. Strząsnęła z kolana łupiny do

wiadra i podniosła się.

- Gdzie jest grób pani Slamowej? - spytał.

- Przedostatni, czternasty rząd, grób siódmy - odparła kobieta, dokładnie i prędko, jakby od

dawna czekała na to pytanie.

Grób był jeszcze świeży. Maleńki wzgórek, nieduży, tymczasowy krzyż drewniany i mokry od

deszczu wieniec szklanych fiołków, przypominających cukiernię i pomadki. "Katarzyna Luiza Slamo-

wa, urodzona... zmarła..." Leżała tu w dole, tłuste, kręte robaki wżerały się w tej chwili w jej białą,

okrągłą pierś. Podporucznik zamknął oczy i zdjął czapkę. Deszcz mżystą pieszczotą głaskał jego wło-

sy. Karol Józef nie patrzył wcale na grób, gnijące ciało pod wzgórkiem nie miało żadnego związku

z panią Slamową. Ona nie żyła, nie żyła, to znaczy: była niedosiężna, chociaż stał nad jej grobem.

Bliższe było mu żywe ciało, które zachował w pamięci, niż te zwłoki pod ziemią. Karol Józef włożył

czapkę i spojrzał na zegarek. Jeszcze pół godziny. Opuścił cmentarz.

Doszedł do posterunku żandarmerii, nacisnął dzwonek, nikt się nie zjawiał. Wachmistrza nie by-

ło jeszcze w domu. Deszcz szumiał w liściach dzikiego wina, obrastającego bujnie werandę. Karol Jó-

zef spacerował przed domem tam i z powrotem, tam i z powrotem. Zapalił papierosa, ale po chwili go

odrzucił; czuł, że jest podobny do żołnierza na warcie, odwracał głowę, ilekroć wzrok jego padał na

prawe okno, z którego wychylała się zawsze Katarzyna, wyciągnął zegarek, nacisnął po raz wtóry bia-

ły guzik dzwonka, czekał.

Cztery stłumione uderzenia spłynęły z wolna z wieży kościoła. W tej chwili wynurzył się wach-

mistrz. Nim jeszcze ujrzał, kto stoi przed nim, zasalutował mechanicznie. Jak gdyby miał odpowie-

- 41 -
dzieć nie na ukłon, lecz na groźbę żandarma, Karol Józef zawołał głośniej, niż zamierzał:

- Dzień dobry, panie Slama! - Wyciągnął prędko rękę, rzucił się wręcz w to powitanie jak do

schronu; z niecierpliwością, z jaką oczekuje się ataku, śledził niezgrabne, nieporadne przygotowania

wachmistrza, gorliwe przejęcie i wysiłek, z jakimi ów ściągał mokrą, nicianą rękawiczkę. Wreszcie

obnażona ręka wachmistrza, wielka i wilgotna, spoczęła bez uścisku w dłoni podporucznika.

- Dziękuję za wizytę, panie baronie - rzekł Slama, jak gdyby Karol Józef zabierał się już do

odejścia, a nie dopiero co przyszedł. Potem wyjął klucz i otworzył drzwi. Silny podmuch wiatru plu-

nął rzęsistym deszczem na werandę, zdawało się, że wpycha podporucznika do środka. W sieni był

mrok. Czy nie rozbłysnęła tu nagle srebrna, wąska smuga - wiotki, ziemski ślad zmarłej? Wachmistrz

otworzył drzwi kuchni, ślad rozpłynął się w jasności. - Proszę się rozebrać - powiedział. Sam stał

jeszcze w płaszczu i w pasie. "Serdecznie współczuję - myśli podporucznik. - Powiem prędko te dwa

słowa i odejdę". Już Slama wyciąga ręce po jego płaszcz. Karol Józef poddaje się, ręka Slamy przez

mgnienie oka muska kark podporucznika, przy nasadzie włosów, nad kołnierzem, w tym miejscu,

gdzie krzyżowały się zwykle dłonie pani Slamowej - delikatny rygiel ukochanych więzów. "Kiedy

wreszcie, w jakiej chwili będzie można wykrztusić formułkę kondolencyjną? Kiedy wejdziemy do sa-

lonu, czy też dopiero wówczas, gdy już usiądziemy? I czy w takim razie należy znowu się podnieść?"

Karol Józef ma wrażenie, że nie może wydobyć z siebie najsłabszego dźwięku, póki nie wypowie tego

głupiego słówka, tej rzeczy zabranej z sobą na drogę i przez cały czas dźwiganej w ustach. Słowo to

leży na końcu języka, niepotrzebne i dokuczliwe, ma przykry smak.

Wachmistrz naciska klamkę, drzwi salonu są zamknięte.

- Przepraszam - mówi, chociaż zupełnie nie zawinił.

Sięga do kieszeni płaszcza, który tymczasem już był zdjął - dawno, dawno temu, tak się wydaje

podporucznikowi - i dzwoni pękiem kluczy. Za czasów, gdy żyła pani Slamowa, te drzwi nie były

nigdy zamknięte. "A więc nie ma jej tutaj?" - myśli nagle podporucznik, jak gdyby nie przybył tu

właśnie dlatego, że jej nie ma, i spostrzega, że przez cały czas żywił utajoną nadzieję, że może ona

mimo wszystko jest gdzieś tutaj, może siedzi i czeka w którymś z pokojów. Teraz wie z pewnością,

że jej nie ma. Leży naprawdę na cmentarzu, w grobie, który przed chwilą widział.

Wilgotny zapach unosi się w salonie, z dwóch okien jedno jest zasłonięte, przez drugie płynie

szare światło dżdżystego dnia.

- Proszę wejść! - powtarza wachmistrz. Stoi tuż za podporucznikiem.

- 42 -
- Dziękuję - mówi Karol Józef. Wchodzi do salonu i zbliża się do okrągłego stołu. Zna dokład-

nie wzór wytłaczanej kapy na stole oraz małą gwiaździstą plamę na środku, zna brązową politurę

i rzeźbione esyfloresy wykręconych nóg. Tutaj stoi kredens ze szklanymi szybkami, za którymi widać

platerowane kielichy, małe porcelanowe laleczki i świnkę z żółtej glinki, z otworkiem na miedziaki.

- Pan podporucznik wyświadczy mi ten zaszczyt i raczy usiąść - mruczy wachmistrz. Stoi za

krzesłem, rękami obejmuje oparcie, trzyma je przed sobą na kształt tarczy. Ostatnio widział go Karol

Józef przeszło cztery lata temu. Wówczas był na służbie. Miał mieniący się pióropusz na czarnym ka-

peluszu, przez pierś biegły na krzyż rzemienie, karabin trzymał u nogi, czekał przed kancelarią staros-

ty. Był wachmistrzem Slamą, nazwisko odpowiadało randze, pióropusz, podobnie jak jasne wąsy, na-

leżał do jego fizjonomii. Teraz wachmistrz stoi z gołą głową, bez szabli, rzemieni i pasa, na lekkiej

wyniosłości brzucha nad oparciem krzesła połyskuje tłustawo sukno munduru - i nie jest to już wach-

mistrz Slama z tamtych czasów, lecz pan Slama, wachmistrz żandarmerii, dawniej mąż pani Slamowej,

obecnie wdowiec i pan tego domu. Krótkie jasne włosy, przedzielone w środku niby dwurzędna

szczoteczka, leżą nad gładkim czołem, przeciętym poprzeczną czerwoną smugą, wyżłobioną ciągłym

uciskaniem twardej czapki. Osierocona jest ta głowa bez czapki i hełmu. Twarz pozbawiona cienia

daszku jest regularnym owalem, wypełnionym policzkami, nosem, brodą i małymi, niebieskimi, szcze-

rymi oczyma. Wachmistrz czeka, aż Karol Józef usiądzie, przysuwa krzesło do stołu, siada również

i wyciąga papierośnicę z jaskrawo emaliowanym wieczkiem. Kładzie ją na środku stołu, między sobą

a podporucznikiem, i mówi:

- Pozwoli pan papierosa?

"Teraz czas złożyć kondolencje" - myśli Karol Józef, podnosi się więc i mówi: - Serdecznie

współczuję, panie Slama! - Wachmistrz siedzi sztywno, ręce trzyma przed sobą na kancie stołu.

W pierwszej chwili zdaje się nie pojmować, o co chodzi, usiłuje się uśmiechnąć, podnosi się za późno,

w chwili gdy Karol Józef już znowu chce usiąść, zdejmuje ręce ze stołu i przyciska je do spodni, po-

chyla głowę, podnosi ją znowu, patrzy na Karola Józefa, jak gdyby chciał go spytać, co należy uczy-

nić. Siadają. Już jest po wszystkim. Milczą: - Nieboszczka pani Slamowa była zacną kobietą - mówi

podporucznik.

Wachmistrz podnosi rękę do wąsów i trzymając ich koniuszek w palcach mówi:

- Była bardzo ładna, pan baron znał ją przecież.

- Owszem, znałem pańską małżonkę. Czy bardzo się męczyła przed śmiercią?

- 43 -
- Trwało to dwa dni. Za późno posłaliśmy po lekarza. Gdyby nie to, żyłaby dotąd. Ja miałem

tamtej nocy służbę. Kiedy wróciłem do domu, już nie żyła. Żona urzędnika akcyzy była przy niej. -

I zaraz, bez przejścia, dodaje: - Może napije się pan wody z sokiem malinowym?

- Chętnie - mówi Karol Józef już wyraźniejszym głosem, jak gdyby woda z sokiem mogła stwo-

rzyć od razu całkiem inną sytuację. I widzi, jak wachmistrz wstaje i zbliża się do kredensu, i wie, że

tam nie ma soku. Sok stoi w kuchni, w białej oszklonej szafce, stamtąd przynosiła go zawsze pani

Slamowa. Śledzi uważnie każdy ruch wachmistrza. Slama staje na palcach, krótkie, grube ramiona

w przyciasnych rękawach wyciągają się do góry, aby sięgnąć na najwyższą półkę po flaszkę, i opadają

bezradnie, a stopy opuszczają się z powrotem na pięty. Po czym Slama, jakby wracając z obcego te-

renu, dokąd przedsięwziął niepotrzebną i niestety bezskuteczną podróż, odwraca się i ze wzruszającą

beznadziejnością w jasnoniebieskich oczach czyni proste zwierzenie:

- Proszę wybaczyć, nie mogę go znaleźć.

- Nie szkodzi, panie Slama - pociesza go podporucznik.

Wachmistrz wychodzi jednak z pokoju, jakby nie dosłyszał tej pociechy, jakby musiał słuchać

rozkazu wydanego mu przez wyższą władzę, który nie może zostać złagodzony przez wmieszanie się

kogoś niższego. Słychać, jak kręci się po kuchni, potem wraca z flaszką w ręku, przynosi z kredensu

szklanki z matowym ornamentem na brzegach, stawia na stole karafkę z wodą, z ciemnozielonej

flaszki leje gęsty, rubinowy płyn do szklanek i raz jeszcze powtarza:

- Pan baron wyświadczy mi ten zaszczyt.

Podporucznik nalewa wodę. Milczą, woda grubą strugą płynie z wygiętej szyi karafki, z lekkim

bulgotem wpada do szklanek, cicho odpowiada niestrudzonemu pluskowi deszczu na dworze, który

szemrze przez cały czas. Deszcz osnuwa samotny dom, czyni obu mężczyzn jeszcze bardziej samot-

nymi. Są sami. Karol Józef podnosi szklankę do ust, wachmistrz również. Podporucznik kosztuje

słodkiego, lepkiego płynu, Slama wychyla szklankę duszkiem, nagle czuje pragnienie - dziwne, niepo-

jęte pragnienie w ten chłodny dzień.

- Idzie pan zatem do 10 pułku ułanów? - pyta Slama.

- Tak, nie znam jeszcze tego pułku.

- Mam tam znajomego wachmistrza, podoficera rachunkowego Zenobera. Służył ze mną

u strzelców, potem poprosił o przeniesienie. Z dobrego domu, bardzo wykształcony. Na pewno zda

egzamin oficerski. My w żandarmerii nie mamy żadnych widoków.

- 44 -
Ulewa wzmaga się, wicher świszcze gwałtowniej, deszcz smaga o szyby. Karol Józef mówi:

- W naszym zawodzie, myślę o wojsku, jest w ogóle bardzo ciężko.

Wachmistrz wybucha niezrozumiałym śmiechem, wydaje się bardzo ucieszony tym, że tak cięż-

ko jest w zawodzie, który on i podporucznik wykonują. Śmieje się nieco głośniej, niżby chciał. Widać

to po jego ustach, które są szerzej otwarte, niż tego wymaga śmiech, i pozostają otwarte dłużej, niż

trwa śmiech. Przez mgnienie oka wydaje się, jak gdyby wachmistrzowi już z fizycznych przyczyn

trudno było powrócić do zwyczajnej powagi. Czy naprawdę cieszy go tak bardzo, że on i Karol Józef

tak ciężkie mają życie?

- Pan baron raczy mówić - zaczyna wreszcie - o "naszym" zawodzie. Proszę mi wybaczyć, ale

dla człowieka takiego jak ja to przecież całkiem inna sprawa.

Karol Józef nie umie na to odpowiedzieć. Czuje (w sposób bliżej nieokreślony), że wachmistrz

żywi nienawiść do niego, a może do stosunków w armii i żandarmerii w ogóle. W szkole kadetów nie

uczono go nigdy, jak ma się zachować oficer w podobnym wypadku. Bądź co bądź Karol Józef uś-

miecha się - uśmiech ten niby żelazna klamra ściąga i zaciska jego wargi; wygląda, jakby skąpił z oka-

zaniem uczucia, którym wachmistrz tak nieopatrznie szafuje. Woda z sokiem, jeszcze przed chwilą

słodka, śle teraz z gardła gorzki, mdły posmak, chętnie spłukałby go kieliszkiem koniaku. Czerwony

salon wydaje się dziś niższy niż zwykle, może to deszcz tak go przytłacza? Na stole leży dobrze znany

album ze sztywnymi, mosiężnymi rogami. Karol Józef zna wszystkie fotografie. Wachmistrz Slama

odzywa się nagle:

- Pan baron pozwoli? - Otwiera album i podsuwa go podporucznikowi. Jest tu jego fotografia

w cywilu, jako młody małżonek stoi u boku swej żony. - Byłem wtedy dopiero plutonowym - mówi

z goryczą, jakby chciał zaznaczyć, że już wtedy należała mu się wyższa szarża. Pani Slamowa siedzi

obok niego w opiętej, jasnej letniej sukience, z cienką jak osa talią, na głowie ma szeroki, płaski, tale-

rzowaty kapelusz. Co to jest? Czy Karol Józef nie widział nigdy dotąd tej fotografii? Czemu dzisiaj

wydaje mu się ona taka nowa? I zarazem taka stara? I taka obca? I taka śmieszna? Tak jest, uśmiecha

się, ma wrażenie, że ogląda zabawny obrazek z zamierzchłych czasów. Jak gdyby pani Slamowa nie

była mu nigdy bliska i droga, jak gdyby umarła nie przed paru miesiącami, ale przed wielu laty.

- Była bardzo przystojna, widać to tutaj, na fotografii - mówi, teraz już nie z zakłopotaniem, jak

poprzednio, lecz z rzetelną obłudą; jest w zwyczaju mówić coś miłego o zmarłej żonie wdowcowi,

któremu się składa kondolencje. Czuje się natychmiast oswobodzony i rozłączony ze zmarłą, jak gdy-

- 45 -
by wszystko, wszystko zostało nagle wymazane. Wszystko było tylko urojeniem! Wypija duszkiem

wodę z sokiem, wstaje z krzesła i mówi: - Pójdę już, panie Slama! - Nie czeka na odpowiedź, odwra-

ca się, wachmistrz ma zaledwie czas się podnieść, już znowu stoją w sieni, już Karol Józef ma na so-

bie płaszcz i powoli naciąga lewą rękawiczkę - na to ma nagle dosyć czasu - a gdy mówi: - No, więc

do widzenia, panie Slama! - z zadowoleniem słyszy obcy, dumnie brzmiący ton swego głosu. Slama

stoi przed nim ze spuszczonymi oczyma i bezradnymi rękami; są one nagle dziwnie puste, jakby do tej

pory trzymały jakąś rzecz, a teraz upuściły ją i na zawsze zgubiły. Podają sobie ręce. Czy Slama ma

mu coś do powiedzenia? Ech, wszystko jedno!

- Może pan podporucznik wstąpi znowu kiedy? - odzywa się wachmistrz.

Chyba sam w to nie wierzy. Karol Józef zapomniał już, jak wygląda Slama. Widzi tylko żółte

wyłogi jego kołnierza i trzy złote, zygzakowate naszywki na czarnym rękawie żandarmskiej bluzy.

Bądź zdrów, panie wachmistrzu!

Wciąż jeszcze mży deszcz, łagodnie i niestrudzenie, chwilami wiatr dmie silniej. Karol Józef ma

wrażenie, że już dawno powinien być wieczór, a jednak nie ma go jeszcze. Wciąż tylko skośne kreski

mokrych strug! Po raz pierwszy, odkąd nosi mundur, tak jest, po raz pierwszy, odkąd w ogóle pamię-

ta, Karol Józef ma ochotę podnieść kołnierz. Na mgnienie oka podnosi nawet ręce, przypomina sobie,

że jest w mundurze, i natychmiast je opuszcza. Idzie powoli, dzwoniąc ostrogami, po mokrym,

trzeszczącym żwirze ogródka, i cieszy się swym powolnym krokiem. Nie ma potrzeby się śpieszyć,

nic się nie stało, wszystko było snem. Która też może być godzina? Zegarek tkwi zbyt głęboko pod

mundurem, w małej kieszonce spodni. Szkoda odpinać płaszcza. I tak wnet wybije zegar na wieży.

Karol Józef otwiera furtkę, wychodzi na ulicę.

- Panie baronie! - słyszy nagle za sobą głos wachmistrza.

Nie do pojęcia, jak cicho szedł za nim. Karol Józef wzdryga się. Staje, nie może się jednak zde-

cydować i natychmiast odwrócić. Może w zagłębieniu, między przepisowymi fałdami żandarmskiego

płaszcza, tkwi lufa rewolweru? Niesamowity, dziecinny pomysł! Miałożby wszystko zacząć się na

nowo?

- No, co tam? - rzuca wreszcie, wciąż jeszcze z dumną niedbałością, która w tej chwili męczy

go niesłychanie, i odwraca się.

Bez płaszcza, z gołą głową, stoi wachmistrz na deszczu, z mokrą, dwurzędną szczoteczką wło-

sów na głowie, grube krople lśnią na jasnym, gładkim czole. W ręku trzyma niebieską paczuszkę,

- 46 -
przewiązaną na krzyż srebrnym sznurkiem.

- To dla pana, panie baronie! - mówi z oczyma wbitymi w ziemię. - Proszę wybaczyć. Tak za-

rządził pan starosta. Ja zaraz odniosłem tę paczkę. Pan starosta przejrzał ją prędko i polecił, abym ją

oddał panu do rąk własnych.

Przez mgnienie oka jest zupełnie cicho, tylko deszcz pada z szelestem na biedny bladoniebieski

pakiecik, zabarwia go ciemno, pakiecik nie może czekać dłużej. Karol Józef bierze go, wpycha do

kieszeni płaszcza, czerwieni się mocno, przez sekundę ma zamiar ściągnąć prawą rękawiczkę, potem

rozmyśla się, podaje wachmistrzowi rękę w skórzanej rękawiczce, mówi: - Serdeczne dzięki - i pręd-

ko odchodzi.

Dłoń jego wyczuwa paczuszkę w kieszeni. Stamtąd, poprzez rękę, wzdłuż ramienia płynie

dziwna, nieznana fala gorąca i jeszcze silniej zabarwia mu twarz. Miałby na odmianę ochotę rozpiąć

kołnierz. W ustach czuje znowu gorzkawy posmak wody z sokiem. Wyciąga paczkę z kieszeni. Tak

jest, nie ulega wątpliwości - to jego listy.

Teraz wreszcie musi zapaść wieczór, deszcz musi ustać. Coś musi się odmienić na świecie, za-

chodzące słońce musi rzucić poprzez chmury ostatni błysk. W mżystej wilgoci łąki wydają dobrze

znaną woń, rozbrzmiewa samotne wołanie nieznanego ptaka, nigdy nie słyszał Karol Józef takiego

wołania, okolica jest jak obca. Pięć uderzeń wybija na wieży; upłynęła więc dopiero godzina - nie

więcej niż jedna godzina? Czy ma iść powoli, czy prędko? Bieg czasu staje się nagle zagadkowy i nie-

pojęty, godzina - długa jak rok. Zegar wydzwania kwadrans po piątej. Karol Józef uszedł zaledwie

parę kroków. Idzie szybciej. Przechodzi tor kolejowy. W tym miejscu zaczynają się pierwsze domy

miasta. Przechodzi obok kawiarni - jedynego lokalu z nowoczesnymi drzwiami obrotowymi. Może by

wstąpić, wypić na stojąco koniak i zaraz wyjść? Karol Józef wchodzi do kawiarni.

- Kieliszek koniaku, ale prędko! - mówi przy bufecie.

Stoi w płaszczu i czapce, kilku gości podnosi się. Słychać stuk kul bilardowych i grzechot figu-

rek szachowych. Oficerowie miejscowego garnizonu siedzą w cieniu nisz, Karol Józef nie widzi ich

i nie salutuje. Łaknie koniaku. Jest bardzo blady, płowowłosa kasjerka uśmiecha się po macierzyńsku

na swym podwyższeniu i dobrodusznie kładzie kostkę cukru obok kieliszka. Karol Józef wypija dusz-

kiem koniak i zamawia drugi. Nie widzi twarzy kasjerki, dostrzega tylko jasny błysk włosów i dwie

złote plomby w ustach. Zdaje mu się, że czyni coś zakazanego, a nie wie, czemu by picie koniaku mia-

ło być zakazane. Nie jest już przecież uczniem szkoły kadetów, jest oficerem. Czemu kasjerka przy-

- 47 -
gląda mu się z tak osobliwym uśmiechem? Spojrzenie jej bladoniebieskich oczu i uczernione brwi są

mu przykre. Odwraca się i patrzy na salę. W kącie obok okna siedzi jego ojciec.

Tak, to starosta - i cóż w tym dziwnego? Codziennie między piątą a siódmą siedzi tutaj, czyta

"Fremdenblatt" oraz "Gazetę Urzędową" i pali "Virginię". Całe miasto wie o tym od lat trzydziestu.

Starosta siedzi pod oknem, patrzy na syna i uśmiecha się. Karol Józef zdejmuje czapkę i zbliża się do

ojca. Pan von Trotta podnosi szybko oczy znad gazety, nie odkłada jej jednak i pyta:

- Wracasz od Slamy?

- Tak jest, papo!

- Oddał ci listy?

- Tak jest, papo!

- Siadaj!

- Dobrze, papo.

Starosta odkłada wreszcie gazetę, opiera łokcie na stole, zwraca się twarzą do syna i powiada:

- Ta panna dała ci lichy koniak. Ja piję wyłącznie Hennessy.

- Zapamiętam sobie, papo.

- Zresztą piję bardzo rzadko.

- Tak jest, papo.

- Jesteś jeszcze trochę blady. Zdejmij płaszcz. Major Kreidl siedzi tam w kącie, patrzy w naszą

stronę. - Karol Józef wstaje i z ukłonem salutuje majorowi. - Czy Slama zachował się nieprzyjemnie?

- Nie, to zacna dusza.

- No tak. - Karol Józef zdejmuje płaszcz. - Gdzie masz listy? - pyta starosta. Syn wyjmuje pacz-

kę z kieszeni. Stary von Trotta waży ją w ręku, potem odkłada i mówi: - Sporo tego!

- Tak jest, papo.

Jest cicho, słychać stuk kul bilardowych i grzechot figurek szachowych. Za oknami leje deszcz.

- Pojutrze jedziesz do swego pułku - mówi starosta patrząc w okno. Nagle Karol Józef czuje

chudą rękę ojca na swej ręce. Ręka starosty obejmuje rękę syna, koścista i chłodna jak muszla. Karol

Józef spuszcza oczy, wlepia wzrok w stół, krew uderza mu do twarzy.

- Tak jest, papo - szepcze.

- Płacić! - woła starosta i cofa rękę. - Proszę powiedzieć bufetowej - zwraca się do kelnera - że

my pijemy wyłącznie Hennessy.

- 48 -
Najkrótszą drogą, po przekątnej lokalu, wychodzi z kawiarni ojciec, za nim syn.

Kiedy wolno wracają przez dyszący wilgocią park, z drzew spadają już tylko duże krople,

z dźwiękiem uderzają o ziemię. Z bramy starostwa wysuwa się wachmistrz Slama w hełmie, z karabi-

nem i bagnetem, z urzędową teczką pod pachą.

- Dzień dobry, drogi Slama - mówi pan von Trotta. - Nic nowego, nieprawdaż?

- Nic nowego - potwierdza wachmistrz.

Rozdział piąty

Koszary leżały w północnej stronie miasta. Zamykały szeroki; starannie utrzymany gościniec,

który za czerwonym ceglanym budynkiem rozpoczynał nowe życie i wrzynał się daleko w błękitny

kraj. Tutaj, w samym sercu słowiańskiej prowincji, wzniosła cesarsko-królewska armia te koszary -

widomy znak potęgi habsburskiej. Nawet prastaremu traktowi, wydeptanemu i poszerzonemu przez

tysiącletnie wędrówki szczepów słowiańskich, zastępowały one drogę. Gościniec musiał zboczyć i za-

toczyć łuk dokoła koszar. Gdy w pogodny dzień stało się na północnym krańcu miasta, u wylotu uli-

cy, tam gdzie domy malały coraz to bardziej i przechodziły już w wiejskie chaty, można było dostrzec

w oddali szeroką, sklepioną, czarno-żółtą bramę koszar. Niby potężna tarcza habsburska przeciwsta-

wiały się miastu - groźba i ochrona zarazem. Pułk stał na Morawach. Ale jego załoga nie składała się

bynajmniej z Czechów, jak można by się spodziewać, lecz z Ukraińców i Rumunów.

Dwa razy na tydzień odbywały się ćwiczenia wojskowe na błoniach na południe od miasta. Dwa

razy na tydzień przejeżdżał pułk ulicami miasteczka. Jasny i gromki dźwięk trąb w regularnych odstę-

pach czasu przerywał regularny stuk podków, a czerwone spodnie ułanów na grzbietach lśniących

rumaków napełniały miasto krwawym przepychem. Mieszczanie przystawali na brzegu chodników,

kupcy opuszczali sklepy, policjanci - swoje posterunki, kawiarniani bywalcy - stoliki, a chłopi, przyby-

li ze wsi na targ z jarzynami, zostawiali swoje wozy i konie. Jedynie nieliczni dorożkarze, których we-

hikuły miały postój w pobliżu parku miejskiego, siedzieli niewzruszeni na wysokich kozłach. Stamtąd

widzieli defiladę wojskową lepiej niż ci, co stali na chodnikach. A ich stare szkapy zdawały się witać

z głuchą obojętnością wspaniały przemarsz swych młodszych i bardziej krzepkich towarzyszy. Rumaki

ułanów były dalekimi krewnymi smętnych koni, które od lat piętnastu ciągnęły jedynie dorożki na

dworzec i z powrotem.

- 49 -
Karolowi Józefowi, baronowi von Trotcie, konie były obojętne. Niekiedy zdawało mu się, że

czuje w sobie krew przodków: oni nie byli jeźdźcami. Z zębatą broną w twardych dłoniach, krok za

krokiem stąpali po ziemi. Żelaznym pługiem ryli bruzdy w soczystych grudach roli i ze zgiętymi kola-

nami szli za potężnym zaprzęgiem wołów. Wiklinowym prętem poganiali zwierzęta, nie ostrogami

i pejczem. Wyostrzoną kosą wywijali jak błyskawicą i żęli błogosławieństwo, które sami posiali. Oj-

ciec jego dziada był jeszcze chłopem, Sipolje było nazwą wsi, z której wywodził się ich ród. Sipolje -

to słowo miało dawne, zapomniane znaczenie. Nawet dzisiejszym Słoweńcom nie było dokładnie zna-

ne. Karol Józef miał jednak wrażenie, że zna dobrze tę wieś. Widział ją przed sobą, ilekroć myślał

o portrecie dziadka wiszącym w zmierzchu pod sufitem gabinetu. Leżała zakopana w nieznanych gó-

rach, pod złotym żarem nieznanego słońca, z ubogimi glinianymi chatami krytymi strzechą. Piękna

spokojna wieś! Oddałby za nią chętnie swą oficerską karierę!

Ach, nie był chłopem, był baronem i podporucznikiem ułanów! Nie miał w mieście własnego

pokoju jak inni. Mieszkał w koszarach. Okno jego pokoju wychodziło na podwórze. Naprzeciw leżały

kwatery żołnierzy. Ilekroć wracał po południu do koszar i wielka, dwuskrzydła brama zamykała się za

nim, miał uczucie, że jest uwięziony, że już nigdy ta brama nie rozewrze się przed nim. Ostrogi jego

dzwoniły zimno na nagich, kamiennych schodach, echo kroków rozbrzmiewało na drewnianej, bru-

natnej, wysmołowanej podłodze korytarza. Biało tynkowane ściany zdawały się więzić przez czas ja-

kiś światło niknącego dnia i teraz odbijały je z powrotem. Jak gdyby w swej chłodnej oszczędności

dbały o to, by nie wcześniej zapalano skąpe lampy naftowe w kątach, aż z zupełnym zapadnięciem

ciemności; jak gdyby we właściwym czasie wessały w siebie dzień, aby go o zmierzchu wypromienio-

wać. Karol Józef nie zapalał lampy w swoim pokoju. Z czołem przyciśniętym do okna, które pozornie

dzieliło go od mroku, w rzeczywistości zaś było tylko znaną mu, chłodną, zewnętrzną ścianą mroku,

patrzył w przytulne, oświetlone żółtym płomykiem kaganków izby żołnierzy. Chętnie zamieniłby się

z jednym z nich.

Na pół rozebrani, siedzieli w szarych, grubych, wyfasowanych koszulach, ich bose nogi dyndały

nad pryczami. Śpiewali, gadali, grali na organkach. O tej porze - była już późna jesień - w godzinę po

zbiórce, półtorej godziny przed capstrzykiem, koszary podobne były do olbrzymiego okrętu. I Karol

Józef miał wrażenie, że kołyszą się lekko i że słabe, żółtawe lampki naftowe z wielkimi, białymi um-

brami poruszają się w miarowym rytmie fal jakiegoś nieznanego oceanu. Żołnierze śpiewali pieśni

w nieznanym języku, w jakimś języku słowiańskim. Starzy chłopi z Sipolje rozumieliby je z pewnoś-

- 50 -
cią. Dziadek Karola Józefa rozumiałby je może jeszcze. Jego zagadkowy wizerunek zmierzchał pod

sufitem gabinetu. Wspomnienie Karola Józefa czepiało się tego obrazu - był to jedyny i ostatni znak,

przekazany mu przez długi, niewiadomy łańcuch jego przodków. Karol Józef był potomkiem ich

wszystkich. Odkąd wstąpił do pułku, czuł się wnukiem swego dziadka, a nie synem swego ojca. Tak

jest, był raczej synem swego dziwnego dziadka. Bez przerwy grali żołnierze na organkach. Widział

wyraźnie ruchy ich dużych, ciemnych rąk, przesuwających tam i z powrotem blaszany instrument po

czerwonych wargach, od czasu do czasu także błysk metalu. Wielki smętek tych instrumentów płynął

przez zamknięte okna w czarny prostokąt podwórza, wypełniał ciemność jasnym wspomnieniem

swojszczyzny, żony i dziecka, i własnej zagrody. U siebie na wsi mieszkali ci żołnierze w niskich cha-

łupach, nocą zapładniali kobiety, a w dzień - pola. Biały wał śniegu leżał zimą wokół ich chat; żółty,

wysoki łan zboża falował latem wokół ich bioder. Byli chłopami. Nie inaczej żył dawniej ród Trottów.

Nie inaczej...

Była już późna jesień. Rankiem, gdy dosiadali koni, na wschodnim nieboskłonie wynurzało się

słońce niby krwawa pomarańcza. A gdy rozpoczynali gimnastykę na przestronnej, zielonej polanie,

zewsząd obramowanej czarnymi jodłami, podnosiły się ociężale srebrzyste mgły, szarpane gwałtow-

nymi i regularnymi ruchami ludzi w błękitnych mundurach. Potem słońce wznosiło się wyżej - blade

i melancholijne. Srebrne, zimne i obce światło wpadało w czarną gęstwę gałęzi, niby okrutny grzebień

muskał mroźny ziąb rdzawobrunatną sierść wierzchowców, ich rżenie z sąsiedniej polanki brzmiało

jak bolesny krzyk za rodzimą stajnią. Żołnierze odbywali ćwiczenia z bronią. Karol Józef nie mógł

doczekać się powrotu do koszar. Lękał się nade wszystko piętnastominutowej przerwy, następującej

punktualnie o godzinie dziesiątej, oraz rozmowy z kolegami, którzy schodzili się czasem w pobliskim

szynku i przy piwie czekali na pułkownika Kovacsa. Jeszcze przykrzejszy był wieczór w kasynie.

Wkrótce trzeba będzie tam iść; chodzenie do kasyna było obowiązkowe. Już zbliżała się pora caps-

trzyku. Już granatowe, pobrzękujące ostrogami cienie żołnierzy migały na ciemnym prostokącie pod-

wórza. Już z przeciwległych drzwi wyszedł wachmistrz Reznicek z migoczącą latarnią w ręku i

w ciemności zaczęli się dokoła niego gromadzić żołnierze. Żółte mosiężne instrumenty lśniły na tle

ciemnoniebieskich mundurów. Ze stajni dochodziło senne rżenie koni, na niebie jarzyły się gwiazdy -

złote i srebrne.

Zapukano do drzwi. Karol Józef nie poruszył się: to jego ordynans. Wejdzie i tak, wejdzie za

chwilę. Nazywa się Onufry. Długo trwało, nim Karol Józef spamiętał to imię, Onufry. Dziadkowi łat-

- 51 -
wo byłoby je wymówić.

Onufry wszedł. Karol Józef przywarł czołem do szyby. Za sobą usłyszał głośny stuk zwieranych

obcasów. Była środa, Onufry miał w ten dzień wychodne. Trzeba zapalić lampę i podpisać przepustkę.

- Zaświećcie! - rozkazał Karol Józef nie odwracając głowy. Naprzeciwko, w swoich izbach,

żołnierze wciąż jeszcze grali na organkach.

Onufry przekręcił wyłącznik, Karol Józef usłyszał lekki trzask przy drzwiach. W pokoju, za jego

plecami, rozbłysnęło jasne światło. Przed oknem piętrzyła się wciąż jeszcze prostokątna czerń, a

z przeciwka, z kwater żołnierskich, mrugało żółte, swojskie światełko. (Światło elektryczne było wy-

łącznym przywilejem oficerów.)

- Dokąd dziś idziesz? - spytał Karol Józef patrząc w okna naprzeciwko.

- Do dziewczyny - odparł Onufry. Po raz pierwszy powiedział mu podporucznik "ty".

- Do jakiej dziewczyny? - zapytał Karol Józef.

- Do Katarzyny - odrzekł Onufry. Po głosie można było poznać, że stoi na baczność.

- Spocznij! - rozkazał Karol Józef. Onufry wysunął z trzaskiem prawą nogę naprzód. Karol Jó-

zef odwrócił się od okna. Przed nim stał Onufry, jego duże, końskie zęby błyszczały między czerwo-

nymi, mięsistymi wargami. Nie potrafił stać na "spocznij" bez uśmiechu.

- Jak wygląda ta twoja Katarzyna? - spytał Karol Józef.

- Melduję posłusznie, panie poruczniku, ma duże, białe piersi.

"Duże, białe piersi". Karol Józef poczuł w pustych dłoniach chłodne wspomnienie piersi Kathi.

Nie ma jej już, umarła!

- Przepustka! - rzucił. Onufry podał przepustkę.

- A gdzie mieszka Katarzyna? - spytał podporucznik.

- Służy u jednych państwa w mieście - odparł Onufry. I dodał uszczęśliwiony: - Ma duże, białe

piersi.

- Dawaj! - rzekł Karol Józef. Wziął przepustkę, wygładził ją, podpisał. - Idź do swej Katarzyny!

- Onufry stuknął raz jeszcze obcasami. - Odmaszerować! - rozkazał Karol Józef.

Zgasił światło i w ciemności odszukał po omacku płaszcz. Wyszedł na korytarz. W chwili kiedy

zamykał drzwi na dole, trębacze odtrąbili capstrzyk. Gwiazdy na niebie iskrzyły się, wartownik przed

bramą zasalutował. Za plecami Karola Józefa zamknęła się brama. Droga lśniła srebrną smugą

w świetle księżyca światła miasta migały w oddali niby spadające gwiazdy. Krok jego dźwięczał twar-

- 52 -
do na ziemi, szklącej się świeżym, jesienno-nocnym przymrozkiem.

Za sobą usłyszał podporucznik stąpanie Onufrego. Zaczął iść prędzej, nie chcąc, aby ordynans

go wyprzedził. Ale Onufry także przyśpieszył kroku. Tak biegli niemal, jeden za drugim, po pustej,

zmarzniętej drodze, rozbrzmiewającej echem ich kroków. Onufremu sprawiało snadź przyjemność

gonić swego oficera. Karol Józef zatrzymał się i czekał.

Onufry wynurzył się po chwili, wyraźny w blasku księżyca, zdawał się wydłużać, głowę pod-

niósł ku gwiazdom, widocznie z nich czerpał siłę do spotkania ze swym panem. Ramiona wyrzucał

miarowo w tym samym rytmie co nogi, jak gdyby także rękami deptał powietrze. Trzy kroki przed

Karolem Józefem stanął z wypiętą piersią, z trzaskiem straszliwym zwarł obcasy, a ręka - pięć zrośnię-

tych palców - podniosła się do czapki. Karol Józef uśmiechnął się bezradnie. "Każdy na moim miejscu

potrafiłby powiedzieć coś miłego" - pomyślał. Istotnie, wzruszające, jak ten Onufry szedł za nim.

Właściwie dotychczas podporucznik nie przyjrzał mu się nigdy dokładnie. Dopóki nie mógł spamiętać

imienia chłopca, twarz jego była mu również obca. Zdawało mu się, że codziennie ma innego ordy-

nansa. Inni oficerowie mówili o swoich ordynansach z czułym znawstwem, jak o kobietach, mundu-

rach, ulubionych potrawach i koniach. Ilekroć była mowa o służących, Karol Józef myślał zawsze

o starym Jacques'u, który służył jeszcze u dziadka. Z wyjątkiem starego Jacques'a nie było sług na

świecie. Teraz Onufry stał przed nim w księżycowym blasku, z potężnie wypiętą klatką piersiową,

z błyszczącymi guzikami, w wyglansowanych butach, a na jego szerokiej twarzy malowała się kur-

czowo powstrzymywana radość z powodu tego spotkania ze swym oficerem.

- Spocznij! - rozkazał Karol Józef. Powinien był powiedzieć coś milszego. Dziadek powiedział-

by Jacques'owi na pewno coś milszego. Onufry wysunął z trzaskiem prawą nogę. Pierś miał nadal wy-

piętą, rozkaz nie odniósł skutku. - Stańcież swobodnie! - powiedział Karol Józef ze smutkiem, lekko

zniecierpliwiony.

- Melduję posłusznie, że stoję swobodnie - odparł Onufry.

- Czy daleko stąd mieszka twoja dziewczyna? - spytał Karol Józef.

- Melduję posłusznie, panie poruczniku, nie bardzo daleko, będzie z godzina marszu.

Nie, nie szło jakoś! Karol Józef nie umiał znaleźć dalszych słów. Dławiła go jakaś nieznana czu-

łość, nie umiał obchodzić się z ordynansami. A z kim właściwie umiał się obchodzić? Był bezradny.

Także w towarzystwie kolegów nie znajdował nigdy stosownego słowa. Czemu szeptali zawsze mię-

dzy sobą, zaledwie się od nich odwrócił lub zanim do nich podszedł? Dlaczego tak źle siedział w siod-

- 53 -
le? Ach, znał siebie dobrze. Widział swoją sylwetkę jak w lustrze, nie chciał się łudzić. Za jego pleca-

mi koledzy zawsze szeptali potajemnie. Ich dowcipy rozumiał dopiero wówczas, gdy mu je objaśnio-

no, a i wówczas nie śmiał się, wówczas tym bardziej! Pułkownik Kovacs lubił go mimo to. A jego lis-

ta kwalifikacyjna była z pewnością wzorowa. Żył w cieniu dziadka. W tym tkwił sęk! Był jedynym

wnukiem bohatera spod Solferino, jedynym wnukiem! Czuł ustawicznie na karku tajemniczy, ciemny

wzrok dziadka. Był wnukiem bohatera spod Solferino.

Przez parę minut Karol Józef i jego ordynans Onufry stali w milczeniu naprzeciw siebie, na dro-

dze lśniącej mleczną poświatą. Księżyc i cisza przedłużały jeszcze minuty. Onufry stał bez ruchu, jak

posąg oblany srebrnym światłem. Nagle Karol Józef odwrócił się i zaczął maszerować. Trzy kroki za

nim szedł Onufry. Karol Józef słyszał miarowe dudnienie ciężkich butów i szczęk żelaznych ostróg.

To wierność sama szła za nim. Każde uderzenie butów o ziemię było nową, krótką, stłumioną przy-

sięgą wierności żołnierskiej. Karol Józef bał się odwrócić. Pragnął na tym prostym gościńcu napotkać

nagle jakieś nieznane, niespodziane odgałęzienie, jakąś boczną drogę - ucieczkę przed upartą służbis-

tością Onufrego. Ordynans kroczył za nim w tym samym rytmie. Podporucznik starał się utrzymać

krok. Lękał się, że niebaczną zmianą rozczaruje Onufrego. W niezawodnym łomocie butów wystuki-

wał Onufry swoją wierność. I każde nowe stuknięcie butów wzruszało Karola Józefa. Jak gdyby tam,

za jego plecami, ten niezgrabny chłopak próbował ciężkimi buciorami pukać do serca swego pana -

bezradna czułość niedźwiedzia w butach z ostrogami.

Doszli wreszcie do granicy miasta. Karolowi Józefowi przyszło na myśl doskonałe słowo, nada-

jące się na pożegnanie. Odwrócił się i powiedział: - Dobrej zabawy, Onufry - potem szybko skręcił

w boczną ulicę. Podziękowanie ordynansa dobiegło jego uszu już tylko dalekim echem.

Musiał nadłożyć drogi. Dotarł do kasyna dziesięć minut później niż zwykle. Kasyno mieściło się

na pierwszym piętrze jednego z najokazalszych domów na Starym Rynku. Z wszystkich okien płynęło

światło na plac, gdzie odbywało się codzienne korso miejscowej ludności. Było późno, musiał się

zręcznie przepychać przez gęste gromady obywateli, którzy w towarzystwie żon spacerowali po Ryn-

ku. Dzień w dzień sprawiało mu niesłychaną mękę zjawiać się w swej dzwoniącej jaskrawości pośród

tłumu ciemno ubranych cywilów, narażać się na ciekawe, nienawistne albo lubieżne spojrzenia i

w końcu niknąć jak bóg w jasno oświetlonej bramie kasyna. Żwawo przewijał się wśród spacerowi-

czów. Dwie minuty trwało przejście przez korso - dwie wstrętne minuty! Po dwa stopnie pobiegł na-

górę. Byle tylko nie spotkać nikogo! Należy unikać spotkań na schodach: to zły znak. W sieni buchnę-

- 54 -
ło ku niemu ciepło, światło, gwar głosów. Wszedł do kasyna, kłaniał się, szukał pułkownika Kovacsa

w jego zwykłym kącie. W kącie tym pułkownik grał stale w domino - co wieczór z innym oficerem.

Grał w domino z entuzjazmem, może z nadmiernej obawy przed kartami. "Nie miałem jeszcze nigdy

kart w ręku" - zwykł był mówić. Słowo "karty" wymawiał z nienawiścią; wzrokiem wskazywał przy

tym swoje ręce, jakby w nich dzierżył swój prawy charakter. "Polecam wam, moi panowie - ciągnął

niekiedy - grę w domino! Jest to gra czysta i uczy wstrzemięźliwości". I podnosił do góry jedną

z czarno-białych, wielookich kostek, niczym czarodziejski instrument, którym można wypędzić diabła

z występnych graczy karcianych.

Tego dnia kolejka dominowa przypadła na rotmistrza Taittingera. Oblicze pułkownika rzucało

czerwono siny odblask na żółtawą, chudą twarz rotmistrza. Karol Józef stanął przed pułkownikiem,

dzwoniąc łagodnie ostrogami.

- Serwus - powiedział pułkownik, nie odrywając oczu od domina.

Pułkownik był zacną duszą. Od lat przywykł do ojcowskiego traktowania młodszych oficerów.

I tylko raz na miesiąc wybuchał sztucznym gniewem, którego sam bał się bardziej niż jego pułk. Cze-

piał się wtedy każdej, choćby najbłahszej przyczyny. Krzyczał tak, że trzęsły się mury koszar i stare

jodły okalające leśną polanę. Jego fioletowa twarz bladła aż po wargi, a pejcz niestrudzenie i nerwo-

wo uderzał w cholewę. Wyrzucał luźne, urywane zdania, w których powracające bez przerwy i bez

związku słowa "w moim pułku" brzmiały ciszej niż wszystko inne.

W końcu milkł, tak samo nagle i bez powodu, jak wybuchł, i opuszczał kancelarię, kasyno, plac

ćwiczeń - słowem miejsce służące za scenę owej burzy. Tak, tak, znano go dobrze, poczciwego puł-

kownika Kovacsa. Można było zdać się na regularność jego wybuchów jak na nawrót kwadr księżyca.

Rotmistrz Taittinger, który już dwukrotnie przechodził z pułku do pułku i posiadał dokładną znajo-

mość przełożonych, zapewniał niestrudzenie każdego, że w całej armii nie ma zacniejszego dowódcy.

Pułkownik Kovacs oderwał wreszcie wzrok od partii domina i podał rękę Karolowi Józefowi.

- Już po kolacji? - spytał. - Szkoda - ciągnął dalej, a wzrok jego błąkał się w tajemniczej dali -

sznycel był dziś wyborny. - Słowo "wyborny" powtórzył po chwili raz jeszcze. Żałował, że Trotta

spóźnił się na kolację. Chętnie spałaszowałby ów sznycel po raz wtóry razem

z podporucznikiem albo przynajmniej popatrzył, jak ktoś zajada go z apetytem. - No, przyjemnej

zabawy! - rzekł wreszcie i zwrócił się do swych kostek.

O tej porze ruch w kasynie dochodził do szczytu i trudno było znaleźć spokojne miejsce. Rot-

- 55 -
mistrz Taittinger, od niepamiętnych czasów zarządzający kasynem, przy tym namiętny łasuch, w ciągu

lat urządził kasyno na wzór owej cukierni, w której spędzał każde popołudnie. Przez szklane drzwi

można go tam było codziennie widzieć siedzącego w ponurej martwocie niby jakaś osobliwa, umun-

durowana figura reklamowa. Był najlepszym stałym gościem cukierni i prawdopodobnie także najbar-

dziej łakomym. Nie rozchmurzając ani na jotę zgryźliwej twarzy, wsuwał jeden talerz ciastek po dru-

gim, od czasu do czasu pił łyk wody, patrzył nieporuszenie przez szklane drzwi na ulicę, kiwał lekko

głową, gdy przechodzący żołnierz salutował, i zdawało się, że w jego dużej, wąskiej czaszce, porosłej

skąpym włosem, w ogóle nic się nie dzieje. Był to oficer łagodny i bardzo leniwy. Zarządzanie kasy-

nem i kuchnią oficerską, pieczę nad kucharzami, ordynansami oraz nad piwnicą uważał za najmilsze

z wszystkich czynności służbowych. Jego rozległa korespondencja z kupcami win i fabrykantami likie-

rów dawała zajęcie w kancelarii nie mniej niż dwóm pisarzom. W ciągu lat udało mu się upodobnić

urządzenie kasyna do ulubionej cukierni, poustawiać w kątach małe stoliki, a lampy na stołach osłonić

czerwonymi abażurami.

Karol Józef rozejrzał się szukając znośnego miejsca. W towarzystwie podchorążego rezerwy

Bärensteina von Zaloga, świeżo uszlachconego adwokata, i różowego podporucznika Kindermanna,

pochodzącego z Rzeszy, człowiek czuł się stosunkowo najpewniej. Podchorąży, do którego statecz-

nego wieku i krągłego brzuszka młodociana szarża tak bardzo nie pasowała, że wyglądał na przebra-

nego po wojskowemu mieszczucha, jaśniał w tym kasynie jakąś budzącą zaufanie godnością. W jego

twarzy z małym czarnym wąsikiem na pierwszy rzut oka coś raziło i zastanawiało, brak mu było bo-

wiem binokli. Na Karolu Józefie podchorąży sprawiał wrażenie poczciwego wujaszka lub lekarza

domowego. Jemu jednemu w dwu wielkich salach kasyna można było wierzyć, że siedzi naprawdę

i pewnie - inni zdawali się podrygiwać na krzesłach. Jedynym ustępstwem, jakie podchorąży doktor

Bärenstein uczynił na rzecz wojska - poza noszeniem munduru - był monokl w czasie służby, w cywi-

lu bowiem nosił rzeczywiście binokle.

Bardziej uspokajająco od innych działał też bez wątpienia podporucznik Kindermann. Składał

się cały z substancji jasnej, różowej i przezroczystej, można było omal sięgnąć poprzez niego, jak

przez wiotki opar prześwietlony wieczornym blaskiem. Wszystko, co mówił, było przejrzyste i po-

wiewne, wychodziło jak tchnienie z jego istoty, która mimo to nie kurczyła się wcale. Nawet powaga,

z jaką przysłuchiwał się poważnym rozmowom, miała w sobie coś ze słonecznego uśmiechu. Pogodne

nic, siedzące przy stole.

- 56 -
- Serwus! - zagwizdał swym wysokim głosem, który pułkownik Kovacs porównywał z jednym

z instrumentów dętych armii pruskiej. Podchorąży rezerwy Bärenstein podniósł się przepisowo, lecz

majestatycznie.

- Moje uszanowanie, panie poruczniku! - powiedział.

Karol Józef omal nie odparł z szacunkiem: "Dobry wieczór, panie doktorze".

- Nie przeszkadzam? - spytał tylko i przysiadł się do nich.

- Doktor Demant przyjdzie tu dziś - zaczął Bärenstein. - Spotkałem go przypadkiem po połud-

niu.

- Czarujący człowiek - zaświstał Kindermann; głos jego po potężnym barytonie Bärensteina

brzmiał jak struna harfy trącona leciutkim wietrzykiem. Kindermann, który starał się zawsze zrówno-

ważyć swoje niezwykle słabe zainteresowanie kobietami szczególną uwagą, jaką im niby to
poświęcał,

ciągnął dalej: - A jego żona - znacie ją chyba? Czarujące stworzenie, wspaniała kobieta! - Przy słowie

"wspaniała" podniósł rękę, rozcapierzone palce zatańczyły w powietrzu.

- Znałem ją jeszcze jako młodą dziewczynę - odezwał się podchorąży.

- Niesłychanie interesujące - oświadczył Kindermann. Wyraźnie udawał.

- Jej ojciec był kiedyś jednym z najbogatszych fabrykantów kapeluszy - ciągnął podchorąży.

Nagle umilkł, przerażony widocznie własnym zdaniem. "Fabrykanci kapeluszy" - to brzmiało

stanowczo zanadto po cywilnemu, nie siedział tu przecież z adwokatami. W cichości ducha poprzy-

siągł sobie rozważać odtąd staranniej każde zdanie, tyle ostatecznie winien jest kawalerii. Spróbował

popatrzeć na Trottę. Siedział on po jego lewej stronie, Bärenstein zaś nosił monokl w prawym oku,

wyraźnie więc widział tylko podporucznika Kindermanna, ten zaś był nieważny. Aby poznać, czy fa-

miliarna uwaga o fabrykancie kapeluszy wywarła na Trotcie druzgocące wrażenie, Bärenstein wy-

ciągnął papierośnicę i podsunął ją najpierw nalewo. Ale prędko przypomniał sobie, że Kindermann
jest

starszy rangą i, zwracając się na prawo, rzekł śpiesznie:

- Pardon!

Wszyscy trzej palili w milczeniu. Wzrok Karola Józefa pobiegł ku portretowi cesarza na ścianie.

Franciszek Józef stał tam w śnieżnobiałym mundurze generalskim, z szeroką szkarłatną szarfą na pier-

siach i z Orderem Złotego Runa na szyi. Wielki czarny kapelusz feldmarszałka z mieniącą się pawio

kitą czaplich piór leżał obok cesarza na filigranowym stoliku. Portret zdawał się wisieć bardzo daleko,

- 57 -
dalej niż na ścianie. Karol Józef przypomniał sobie, że w pierwszych dniach po przybyciu tutaj ten

portret był dla niego pewnego rodzaju pełną dumy pociechą. Zdawało mu się, że cesarz może każdej

chwili wystąpić z czarnej wąskiej ramy. Z wolna jednak Najwyższy Wódz Armii przybrał zwyczajne,

obojętne i codzienne oblicze, wyryte niezliczoną ilość razy na monetach i utrwalone na znaczkach

pocztowych. Jego obraz wisiał na ścianie kasyna - osobliwy rodzaj ofiary, składanej przez boga sa-

memu sobie... Jego oczy - niegdyś podobne do słonecznego nieba w czasie ferii letnich -
przypominały

obecnie twardą niebieską porcelanę. I wciąż jeszcze był to ten sam cesarz! W domu, w biurze
starosty,

wisiał również ten obraz. Wisiał w wielkiej auli szkoły kadetów. Wisiał w kancelarii pułkownika

w koszarach. Po stokroć tysięcy razy rozproszony był Franciszek Józef w całym państwie - wszecho-

becny między swymi poddanymi; niczym Bóg w świecie. Jemu to uratował życie bohater spod Solfe-

rino. Bohater spod Solferino zestarzał się i umarł. Teraz żarły go robaki. A jego syn, starosta, ojciec

Karola Józefa, będzie wkrótce także starym człowiekiem. Wnet i jego będą gryźć robaki. Jeden tylko

cesarz postarzał się któregoś dnia, a jakiejś ściśle określonej godzinie, i od tej pory był jakby zamknię-

ty w swej lodowatej i wiecznej, srebrnej i straszliwej starości, niby w pancerzu z napawającego czcią

kryształu. Lata nie ośmielały się go tknąć. Coraz błękitniejsze i coraz trwalsze stawały się jego oczy.

Nawet jego łaska, czuwająca nad rodem Trottów, była jarzmem z tnącego lodu. I Karol Józef marzł

pod niebieskim spojrzeniem swego cesarza.

W domu - pamiętał to dobrze - podczas wakacji, w niedzielne przedpołudnia, gdy kapelmistrz

Nechwal ustawiał swą kapelę w przepisanym półkolu na placu, Karol Józef gotów był polec za tego

cesarza rozkoszną, gorącą i słodką śmiercią. Żywo stał mu w pamięci testament dziadka, nakazujący

ratować życie cesarza. Gdy jest się Trottą, bez przerwy ratuje się cesarzowi życie.

Zaledwie od czterech miesięcy służył w pułku. I nagle odniósł wrażenie, że cesarz, niedosiężny

w swym kryształowym pancerzu, nie potrzebuje już Trottów. Pokój trwał zbyt długo. Od młodego

podporucznika kawalerii śmierć była równie daleko jak ostatni stopień przepisowego awansu. Pewne-

go dnia zostanie pułkownikiem, a potem umrze. Tymczasem zaś będzie chodził co wieczór do kasyna

i oglądał portret cesarza. Im dłużej podporucznik Trotta wpatrywał się w obraz, tym bardziej cesarz

oddalał się od niego.

- Patrzcie, patrzcie - zagwizdał Kindermann. - Trotta zapatrzył się w starego!

Karol Józef uśmiechnął się. Podchorąży Bärenstein zaczął już dawno partyjkę domina i właśnie

- 58 -
był w trakcie jej przegrywania. Uważał za swój obowiązek przegrywać, gdy grał z oficerem służby

czynnej. W cywilu wygrywał stale, nawet pośród adwokatów uchodził za groźnego przeciwnika. Ile-

kroć jednak udawał się na coroczne ćwiczenia wojskowe, odrzucał swoją umiejętność gry i rozmyśl-

nie robił z siebie głupca.

- On znów przegrywa - rzekł Kindermann do Trotty.

Podporucznik Kindermann był święcie przekonany, że cywile są istotami mniej wartościowymi.

Nie umieją nawet grać w domino.

Pułkownik siedział wciąż jeszcze w swoim kącie z rotmistrzem Taittingerem. Kilku znudzonych

oficerów kręciło się między stolikami. Nie śmieli jednak opuścić kasyna, póki pułkownik grał. Łagod-

nie tykający zegar wahadłowy wypłakiwał kwadranse wyraźnie i powoli, jego smętna melodia prze-

rywała na chwilę chrobot domina i szachów. Niekiedy któryś z ordynansów stukał obcasami, biegł do

kuchni i prędko wracał z kieliszkiem koniaku na śmiesznie dużej tacy. Niekiedy zabrzmiał czyjś głośny

śmiech, a gdy się popatrzyło w tę stronę, dostrzegało się cztery głowy nachylone ku sobie nad stołem

i wiadomo było, że chodzi o kawały. Te kawały! Te anegdotki, przy których wszyscy inni poznawali

natychmiast, czy się ktoś śmieje z grzeczności, czy też dlatego, że je rozumie. Dzieliły one swojaków

od obcych. Kto ich nie rozumiał, nie należał do zadomowionych. Nie, Karol Józef do nich nie należał!

Właśnie zamierzał zaproponować nową partię domina w trójkę, kiedy otwarły się drzwi i ordy-

nans zasalutował z nadmiernie głośnym trzaskiem obcasów. W okamgnieniu zrobiła się cisza. Puł-

kownik Kovacs zerwał się i spojrzał ku drzwiom. Wszedł lekarz pułkowy Demant we własnej osobie.

Przeląkłszy się zamieszania, którego był sprawcą, stanął w drzwiach i uśmiechnął się. Ordynans wciąż

jeszcze stał wyprężony - najwidoczniej przeszkadzał doktorowi. Demant skinął ręką, ale ordynans nie

zauważył tego. Na wypukłych szkłach okularów doktora osiadł nalot jesiennej mgły. Zwykle wcho-

dząc z zimna do ciepłego pokoju zdejmował okulary i przecierał je. Tutaj jednak nie śmiał tego uczy-

nić.

- Ach, patrzcie, to przecież nasz doktor! - zawołał pułkownik. Krzyczał z całych sił, jakby miał

zamiar przekrzyczeć zgiełk jarmarczny. Poczciwiec sądził snadź, że krótkowidze są również głusi i że

ich szkła stają się bardziej przejrzyste, gdy uszy słyszą lepiej. Głos pułkownika utorował sobie drogę.

Oficerowie cofnęli się, nieliczni siedzący dotychczas przy stolikach podnieśli się. Lekarz stawiał

ostrożnie nogi, jak gdyby chodził po lodzie. Jego okulary oczyszczały się z wolna z mgły. Ze wszyst-

kich stron go witano. Z trudem poznawał kolegów. Nachylał się, aby czytać w ich twarzach, jak czyta

- 59 -
się w książkach. W końcu stanął z wysuniętą naprzód piersią przed pułkownikiem Kovacsem. W spo-

sób mocno przesadny odrzucił do tyłu stale pochyloną głowę i jednym rzutem usiłował podnieść wąs-

kie, spadziste ramiona. Podczas długiego urlopu chorobowego zapomniano o nim - o nim i o jego

niewojskowych manierach. Teraz przypatrywano mu się z lekkim zdziwieniem. Pułkownik śpiesznie

zakończył przepisowy ceremoniał powitania. Huknął, aż szyby zadźwięczały: - Dobrze wygląda nasz

doktor! - jakby chciał całej armii zakomunikować tę wiadomość. Trzasnął Demanta w plecy, jakby

zamierzał przywrócić im normalną pozycję. Sercem bez wątpienia sprzyjał lekarzowi. Ale, do pioruna,

ten człowiek nie miał za grosz postawy wojskowej! Gdyby był chociaż odrobinę bardziej wojskowy,

nie trzeba byłoby zawsze tak strasznie się wysilać, aby być dla niego dobrym. Do diabła, mogli chyba

przysłać do jego pułku innego lekarza! Te ciągłe walki, jakie staczało zacne serce pułkownika z jego

żołnierskim gustem z powodu tego przeklęcie miłego Demanta, mogły doprawdy wyprowadzić

z równowagi starego żołnierza. "Przez tego doktora szlag mnie kiedyś trafi!" - myślał nieraz pułkow-

nik widząc lekarza na koniu. I pewnego dnia poprosił go, by nie jeździł konno przez miasto.

"Trzeba mu koniecznie powiedzieć coś miłego" - pomyślał pułkownik. "Sznycel był dziś wybor-

ny" - przyszło mu w pośpiechu na myśl i powiedział to głośno. Doktor uśmiechnął się. "Ten drab

śmieje się całkiem po cywilnemu" - stwierdził pułkownik w duchu. Nagle przypomniał sobie, że w ka-

synie jest oficer, który nie zna jeszcze doktora - Trotta oczywiście. Przybył wszak już podczas urlopu

doktora. Pułkownik huknął:

- Nasz najmłodszy kolega, von Trotta! Nie znacie się panowie jeszcze!

Karol Józef stanął przed lekarzem pułkowym.

- Wnuk bohatera spod Solferino? - spytał Demant. Nikt nie spodziewałby się po nim tak do-

kładnej znajomości historii wojskowej.

- Wszystko wie ten nasz doktor! - zawołał pułkownik. - Prawdziwy mól książkowy!

Po raz pierwszy w życiu podejrzane określenie "mól książkowy" spodobało mu się tak bardzo,

że powtórzył: - Prawdziwy mól książkowy - tonem pieszczotliwym, jakim wymawiał zwykle słowo

"ułan".

Oficerowie z powrotem zajęli miejsca i wieczór potoczył się zwykłym trybem.

- Pański dziadek - zwrócił się doktor Demant do Trotty - był jednym z najbardziej osobliwych

ludzi w armii. Czy znał go pan jeszcze?

- Nie, nie znałem go - odrzekł Karol Józef. - Jego portret wisi u nas w domu, w gabinecie ojca.

- 60 -
Oglądałem go nieraz w dzieciństwie. A jego sługa Jacques jest jeszcze u nas.

- Co to za portret? - spytał lekarz.

- Malował go przyjaciel młodości mego ojca - powiedział Karol Józef. - To dziwny obraz. Wisi

dosyć wysoko. Gdy byłem mały, musiałem stawać na krześle i tak go oglądałem.

Przez parę minut obaj milczeli. Potem doktor powiedział:

- Mój dziadek był szynkarzem, żydowskim szynkarzem w Galicji. Galicja - zna pan ten kraj?

(Doktor Demant był Żydem. We wszystkich anegdotkach wojskowych występowali żydowscy lekarze

pułkowi. Dwóch Żydów było również w szkole kadetów. Potem dostali się do piechoty.)

- Do Resi, do cioci Resi! - zawołał ktoś nagle.

I wszyscy powtórzyli:

- Do Resi! Idziemy do Resi! Do cioci Resi!

Nic nie mogło przerazić Karola Józefa bardziej niż ten okrzyk. Od tygodni oczekiwał go

z trwogą. Z ostatniej wizyty w burdelu pani Horwath zachował dotąd wszystko w pamięci. Wszystko!

Szampana, złożonego z lemoniady i kamfory, miękkie, ciastowate ciała dziewcząt, wyjący szkarłat

i obłąkaną żółciznę tapet, woń kotów, myszy i konwalii w przedpokoju oraz okropną zgagę w dwa-

naście godzin potem. Był wtedy zaledwie od tygodnia w pułku i po raz pierwszy odwiedził burdel.

"Manewry miłosne!" - mówił Taittinger. On był ich przywódcą. Wchodziło to w zakres czynności ofi-

cera prowadzącego od niepamiętnych czasów kasyno. Blady i chudy, z gardą szabli pod pachą, dłu-

gimi krokami obchodził stoliki w salonie pani Horwath - przymilny swat cierpkiej rozkoszy. Kinder-

mann był bliski omdlenia, gdy tylko poczuł zapach nagich kobiet, płeć żeńska przyprawiała go

o mdłości. Major Prohaska stał w toalecie i w pocie czoła usiłował wepchnąć krótki, gruby palec do

gardła. Jedwabne spódnice pani Resi Horwath szeleściły jednocześnie we wszystkich kątach domu. Jej

wielkie gałki oczne o czarnych źrenicach obracały się bez określonego celu w nalanej, upudrowanej

twarzy, w szerokich ustach połyskiwały sztuczne zęby, białe i duże jak klawisze fortepianu. Małymi,

żywymi, zielonymi oczkami śledził Trautmannsdorff ze swego kąta wszystkie jej ruchy. W końcu

wstał i wetknął jej rękę za stanik. Jak biała mysz zginęła ręka wśród białych gór jej piersi. Pianista Po-

lak, niewolnik muzyki, siedział ze zgiętym grzbietem przy czarnym, lustrzanym fortepianie, na jego

walących w klawisze rękach klekotały sztywne mankiety niby ochrypłe czynele, akompaniujące bla-

szanym dźwiękom.

Do ciotki Resi! Szli do ciotki Resi. Pułkownik na dole zawrócił, powiedział: - Przyjemnej zaba-

- 61 -
wy, moi panowie! - Na cichej ulicy odkrzyknęło dwadzieścia głosów: - Uszanowanie, panie pułkow-

niku! - i brzęknęło dwadzieścia par ostróg. Lekarz pułkowy Maks Demant uczynił także nieśmiałą

próbę, by się pożegnać.

- Czy pan musi iść z nimi? - spytał cicho podporucznika Trottę.

- Zdaje się, że tak - odszepnął Karol Józef. I lekarz pułkowy bez słowa poszedł z nim. Byli

ostatni w bezładnie rozciągniętym szeregu oficerów, idących z chrzęstem przez ciche, srebrne od

księżyca uliczki. Nie mówili do siebie. Obaj czuli, że łączy ich rzucone szeptem pytanie i wyszeptana

odpowiedź. Byli sami, z dala od całego pułku i poza nim. A znali się zaledwie pół godziny. Nagle, sam

nie wiedząc dlaczego, Karol Józef powiedział:

- Kochałem pewną kobietę, nazywała się Kathi. Umarła.

Lekarz stanął i zwrócił się twarzą do podporucznika.

- Pokocha pan jeszcze inne kobiety - rzekł. I poszli dalej. Z dalekiego dworca dobiegał gwizd

nocnych pociągów. Doktor Demant powiedział: - Chciałbym odjechać stąd, odjechać daleko!

Stali teraz przed niebieską latarnią burdelu. Rotmistrz Taittinger zapukał do zamkniętej bramy.

Otworzono. Wewnątrz zaczął natychmiast brzdąkać fortepian: Marsz Radetzky'ego. Oficerowie wma-

szerowali do salonu.

- Pojedynczo odpaść! - zakomenderował Taittinger. Zawirowały półnagie dziewczyny - skwap-

liwy rój białych kwok.

- Bóg z wami! - powitał je Prohaska.

Trautmannsdorff, tym razem jeszcze stojąc, sięgnął do biustu pani Horwath i nie puszczał go.

Pani Horwath miała nadzór nad kuchnią i piwnicą, cierpiała najwidoczniej pod pieszczotami poruczni-

ka, ale gościnność zobowiązywała do ofiar. Pozwoliła się uwodzić. Podporucznik Kindermann zbladł,

był bledszy od pudru na ramionach dziewcząt. Major Prohaska zamówił wodę sodową. Kto go znał,

wiedział z góry, że major tej nocy spije się na umór; wodą torował jedynie drogę alkoholowi, jak

czyści się ulice przed oficjalnym przyjęciem.

- To nasz doktor przyszedł tu także? - zapytał głośno.

- Musi przecież studiować choroby u ich źródła - odparł z naukową powagą rotmistrz Taittin-

ger, chudy i blady jak zwykle. Monokl podchorążego Bärensteina tkwił teraz w oku jakiejś blondynki.

Podchorąży siedział na kanapie, mrużył małe, czarne oczka, a jego włochate ręce pełzały niby osobli-

we zwierzaki po ciele dziewczyny. Z wolna wszyscy zajęli miejsca. Między doktorem a Karolem Jó-

- 62 -
zefem na czerwonej kanapce siedziały dwie kobiety, sztywne, ze zwartymi kolanami, onieśmielone

zrozpaczonym wyrazem twarzy obu mężczyzn. Gdy zjawił się szampan - wniosła go uroczyście suro-

wa zarządzająca w czarnej taftowej sukni - pani Horwath stanowczym ruchem wyciągnęła łapę po-

rucznika ze swego dekoltu, położyła ją starannie na czarnych spodniach, jak kładzie się odnaleziony

przedmiot, i podniosła się - potężna i władcza. Zgasiła żyrandol: teraz płonęły tylko małe lampki w ni-

szach. W czerwonawym półmroku błyszczały białe, upudrowane ciała, I śniły złote gwiazdki, połys-

kiwały srebrne szable. Parka za parką podnosiła się i znikała. Prohaska, który już dawno przeszedł do

koniaku, zbliżył się do Demanta i powiedział:

- Biorę je, wam są niepotrzebne. - Zabrał obie kobiety i potoczył się między nimi ku schodom.

Karol Józef i doktor zostali nagle sami. W drugim kącie salonu pianista Pollak trącał od nie-

chcenia klawisze, subtelny walczyk spływał lekko i nieśmiało na pokój. Zresztą było zupełnie cicho,

niemal swojsko, tykał zegar stojący na kominku.

- Zdaje się, że my dwaj nie mamy tu nic do roboty? - zagadnął doktor.

Wstał, Karol Józef spojrzał w stronę zegara i podniósł się także. W ciemności nie mógł dostrzec

godziny, podszedł więc do zegara i natychmiast cofnął się o krok. Z upstrzonych przez muchy ram

z brązu spoglądał Najwyższy Wódz Armii w pomniejszonym formacie - ogólnie znany, wszechobecny

wizerunek Jego Cesarskiej Mości - w śnieżnobiałym mundurze, ze szkarłatną szarfą i Złotym Runem.

"Coś musi się stać - pomyślał podporucznik dziecinnie - coś musi się stać!" Poczuł, że blednie i że ser-

ce tłucze mu mocno w piersiach. Chwycił ramę, odchylił czarny papier z tyłu i wyjął portret. Złożył go

raz, dwa razy, i wetknął do kieszeni.

Za nim stał doktor Demant. Wskazał kieszeń, w której Karol Józef ukrył portret cesarza. "Dzia-

dek również go ocalił" - pomyślał doktor. Karol Józef zaczerwienił się.

- Świństwo! - powiedział. - A co pan o tym sądzi?

- Nic - odparł lekarz. - Myślałem w tej chwili jedynie o pańskim dziadku.

- Jestem jego wnukiem - powiedział Karol Józef. - Nie mam, niestety, sposobności ocalić cesa-

rzowi życia.

Położyli na stole cztery srebrne monety i wyszli z domu pani Resi Horwath.

Rozdział szósty

- 63 -
Doktor Maks Demant od trzech lat był lekarzem pułkowym. Mieszkał za miastem, na jego po-

łudniowym krańcu, tam gdzie gościniec prowadził na dwa cmentarze, "stary" i "nowy". Obu dozor-

ców cmentarnych znał doktor doskonale. Kilka razy w tygodniu odwiedzał umarłych - zarówno daw-

no zapomnianych, jak i tych, o których pamięć jeszcze nie wygasła. Niekiedy przebywał długo między

grobami, tu i ówdzie jego szabla szczęknęła cicho o kamień nagrobny. Był niewątpliwie dziwakiem,

dobrym lekarzem podobno również, pośród lekarzy wojskowych był więc pod każdym względem wy-

jątkiem. Unikał towarzystwa. Jedynie obowiązek służbowy zmuszał go do przebywania od czasu do

czasu z kolegami (zawsze częściej, niżby tego pragnął). Wedle swego wieku oraz lat służby powinien

już był mieć rangę kapitana lekarza. Nikt nie wiedział, czemu nim nie jest do tej pory, on sam również

tego nie wiedział. "Bywają kariery z przeszkodami", jak mawiał rotmistrz Taittinger, który zaopatry-

wał pułk także w doskonałe powiedzonka.

"Kariera z przeszkodami" - myślał nieraz doktor. "Życie z przeszkodami - mawiał do podpo-

rucznika Trotty. - Życie z przeszkodami. Gdyby mi los sprzyjał, zostałbym asystentem sławnego chi-

rurga wiedeńskiego i prawdopodobnie profesorem". Na posępne ubóstwo jego dzieciństwa padł


blask

nazwiska wielkiego chirurga wiedeńskiego. Maks Demant już jako młody chłopiec postanowił zostać

lekarzem. Pochodził z małej wioszczyny na wschodnich rubieżach monarchii. Jego dziadek był po-

bożnym szynkarzem żydowskim, ojciec zaś po dwunastoletniej służbie w landwerze został skromnym

urzędnikiem pocztowym w sąsiednim miasteczku. Doktor pamiętał dobrze dziadka. O każdej porze

dnia siedział on przed wielką, sklepioną bramą oberży pogranicznej. Potężna broda z kędzierzawego

srebra spływała mu na piersi i sięgała do kolan. Owiewał go zapach gnoju i mleka, koni i siana. Sie-

dział przed swoją karczmą - sędziwy, dostojny król pośród szynkarzy. Gdy chłopi wracający z coty-

godniowego jarmarku na świnie zatrzymywali się przed karczmą, starzec podnosił się - potężny i wy-

soki, niby góra w ludzkiej postaci. Ponieważ nie słyszał już dobrze, chłopi musieli wykrzykiwać swoje

życzenia, przykładając do ust rękę złożoną w trąbkę. Starzec tylko kiwał głową. Rozumiał. Zaspoka-

jał życzenia klientów, jakby wyświadczał im łaskę, jakby nie płacono mu za to twardą bitą monetą.

Żylastymi rękami wyprzęgał sam konie od wozów i prowadził do stajni. I podczas gdy jego córki

w niskiej, obszernej izbie podawały gościom wódkę z solonym i suszonym grochem, on karmił na

dworze zwierzęta i przemawiał do nich czule. W sobotę siedział pochylony nad grubymi nabożnymi

księgami. Jego srebrna broda zakrywała dolną połowę czarno zadrukowanych kart. Gdyby wiedział,

- 64 -
że jego wnuk będzie kiedyś spacerował po świecie w mundurze oficera, morderczo uzbrojony, prze-

kląłby swoją starość i płód swoich lędźwi. Już syn, ojciec doktora Demanta, urzędnik pocztowy, był

dla starego okropnością, którą jedynie z czułości serca znosił. Karczma, przekazywana od pradziadów

z ojca na syna, musiała przejść w ręce córek i zięciów; męscy potomkowie byli widać aż po najdalszą

przyszłość przeznaczeni na urzędników, inteligentów, ludzi wykształconych, głupców! Aż po najdal-

szą przyszłość: to w każdym razie nie odpowiadało faktycznemu stanowi rzeczy. Lekarz pułkowy nie

miał dzieci. Nie życzył sobie ich wcale. Jego żona bowiem...

W tym miejscu doktor Demant przerywał zwykle swoje wspomnienia. Myślał o matce. Żyła ona

w wiecznym, nerwowym poszukiwaniu ubocznych dochodów. Ojciec po godzinach pracy przesiady-

wał w kawiarence, grał w taroka i przegrywał, nie płacił kelnerowi. Życzył sobie, aby syn ukończył

cztery klasy gimnazjalne i został urzędnikiem - pocztowym oczywiście. "Ty masz zawsze wygórowa-

ne ambicje" - mówił do matki. Mimo bałaganu w życiu cywilnym, utrzymywał wręcz śmieszny porzą-

dek we wszystkich rekwizytach pochodzących z czasu jego służby wojskowej. Jego mundur, mundur

"długoletniego podoficera rachunkowego", ze złotymi naszywkami na rękawach, z błyszczącymi, co

tydzień czyszczonymi guzikami, czarne spodnie oraz czako piechura wisiały w szafie jak rozłożona na

części i wciąż jeszcze żywa osobowość. A czarna, wygięta szabla z karbowaną rękojeścią, również co

tydzień pedantycznie czyszczona, wisiała poprzecznie na dwóch gwoździach nad nigdy nie używanym

biurkiem; złotożółty chwast kołysał się lekko, podobny do stuletniego i zakurzonego pączka słonecz-

nika. "Gdybym nie poznał ciebie - mówił ojciec do matki - zdałbym egzamin i byłbym dzisiaj kapita-

nem rachunkowym". W dzień urodzin cesarza funkcjonariusz pocztowy Demant wkładał mundur

urzędnika, brał szpadę oraz trójgraniasty kapelusz. Tego dnia nie grywał w taroka. Co rok na urodzi-

ny cesarza solennie postanawiał rozpocząć nowe życie, bez długów. Z tej okazji upijał się, wracał

późno w nocy do domu, wyciągał w kuchni szpadę z pochwy i komenderował całym pułkiem. Garnki

były plutonami, filiżanki - żołnierzami, talerze - kompaniami. On, Szymon Demant, był pułkownikiem,

pułkownikiem w służbie Franciszka Józefa I. Matka w koronkowym czepku, fałdzistej halce i rozwia-

nym kaftaniku wyskakiwała z łóżka, by uspokoić męża.

Pewnego dnia, nazajutrz po urodzinach cesarza, atak apoplektyczny zabił ojca. Miał lekką

śmierć i wspaniały pogrzeb. Wszyscy listonosze szli za trumną. A w wiernej pamięci wdowy pozostał

jako wzór męża, zmarłego w służbie cesarza i cesarsko-królewskiej poczty. Dwa mundury Demanta,

podoficera tudzież urzędnika pocztowego, wisiały nadal obok siebie w szafie, stale czyszczone przez

- 65 -
wdowę kamforą, szczotką i sidolem. Wyglądały jak mumie i ilekroć otwierano szafę, synowi wydawa-

ło się, że widzi dwa trupy nieboszczyka ojca.

Maks za wszelką cenę chciał zostać lekarzem. Udzielał korepetycji za nędznych sześć koron

miesięcznie. Chodził w dziurawych trzewikach. Kiedy padał deszcz, chłopiec zostawiał duże mokre

ślady na błyszczących parkietach chlebodawców: w dziurawych butach ma się większe stopy. W koń-

cu zdał egzamin dojrzałości i został medykiem. Nędza przesłaniała wciąż jeszcze przyszłość - czarna

ściana, o którą się rozbijał. Bez namysłu rzucił się armii w ramiona. Siedem lat jedzenia, siedem lat pi-

cia, siedem lat przyodziewku i dachu nad głową. Siedem, siedem długich lat! Został lekarzem wojs-

kowym. I pozostawał nim nadal.

Życie biegło prędzej niż myśli. Nim powziął jakiś zamiar, był starym człowiekiem.

I ożenił się z panną Ewą Knopfmacher.

W tym miejscu lekarz pułkowy, doktor Demant, przerwał po raz wtóry łańcuch wspomnień

i poszedł do domu.

Wieczór już zapadł, wszystkie okna jego mieszkania były rzęsiście oświetlone.

- Przyjechał pan starszy - zameldował ordynans. "Pan starszy" to był jego teść, pan Knopfma-

cher.

W tej chwili on sam wyszedł właśnie z łazienki w długim, kwiecistym, kosmatym płaszczu ką-

pielowym, z brzytwą w ręce. Policzki jego, lekko zaróżowione, świeżo ogolone i pachnące, były tak

oddalone od siebie, że twarz zdawała się rozpadać na dwie połowy; jedynie szpakowata, spiczasta

bródka łączyła je z sobą.

- Mój drogi Maksie! - rzekł pan Knopfmacher kładąc brzytwę ostrożnie na stoliku i wyciągając

ramiona, przy czym płaszcz rozsunął się trochę. Uścisnęli się i ucałowali przelotnie, a potem przeszli

do gabinetu. - Napiłbym się chętnie wódki - powiedział pan Knopfmacher.

Doktor Demant otworzył szafę i chwilę patrzył na baterię flaszek. Potem odwrócił się i rzekł:

- Nie znam się na alkoholu, nie mam pojęcia, co lubisz.

Kazał sobie przysłać kolekcję wódek, podobnie jak człowiek niewykształcony zamawia komp-

letną bibliotekę.

- Więc wciąż jeszcze nie pijesz - stwierdził pan Knopfmacher. - Czy masz śliwowicę, koniak,

rum, arak, gorzką, czystą, starkę? - Pytał z pośpiechem nie licującym wcale z jego godnością. Wstał

z krzesła, zbliżył się do szafy - poły szlafroka trzepotały koło jego nóg - i pewnym chwytem wyciąg-

- 66 -
nął jedną z flaszek. - Chciałem sprawić Ewie niespodziankę - zaczął. - I zaraz na wstępie muszę ci

oświadczyć, drogi Maksie, że całe popołudnie nie było cię w domu. Zamiast ciebie - zrobił pauzę

i powtórzył: - Zamiast ciebie zastałem tu jakiegoś podporucznika. Skończony dureń!

- To jedyny przyjaciel, jakiego znalazłem w ciągu całej służby wojskowej - odparł Maks De-

mant. - Podporucznik Trotta. Człowiek wytworny.

- Człowiek wytworny - powtórzył teść. - Człowiekiem wytwornym jestem na przykład ja także.

No, a mimo to nie radziłbym ci zostawiać mnie przez godzinę sam na sam z piękną kobietą, jeśli ci na

niej choć trochę zależy. - Knopfmacher złożył koniuszki kciuka i palca wskazującego i po chwili po-

wtórzył: - Choć tyle!

Lekarz zbladł. Zdjął okulary i długo je przecierał. W ten sposób osnuwał świat zewnętrzny dob-

roczynną mgłą, a teść w płaszczu kąpielowym był w tym świecie niewyraźną, chociaż bardzo wielką,

białą plamą. Gdy skończył czyścić okulary, nie włożył ich od razu na nos, lecz zatrzymał je w ręku,

i w tę mgłę przemówił:

- Drogi ojcze, nie mam żadnego powodu nie dowierzać Ewie lub mojemu przyjacielowi.

Powiedział te słowa z wahaniem. Jemu samemu zabrzmiał ten zwrot dziwnie obco, jak wyjęty

żywcem z dawnej lektury lub zasłyszany w jakiejś zapomnianej sztuce.

Włożył okulary i natychmiast stary Knopfmacher zbliżył się do niego całkiem wyraźnie, w całej

swej okazałości i konturach. Teraz także i zwrot użyty przed chwilą zdawał się odsuwać bardzo dale-

ko. Na pewno nie był już prawdziwy - lekarz wiedział o tym równie dobrze jak jego teść.

- Nie masz powodu - powtórzył pan Knopfmacher. - Ja jednak mam powód. Znam dobrze moją

córkę! Ty nie znasz swojej żony! I panów oficerów znam również. I w ogóle mężczyzn. Nie chcę wy-

gadywać na armię, pozostańmy ściśle przy rzeczy. Gdy moja żona a twoja teściowa była młoda, mia-

łem sposobność dobrze poznać młodych ludzi - w cywilu i w mundurze. Tak, tak, jesteście wszyscy

komicznymi ludźmi, wy, wy... - Szukał stosownego słowa na określenie pewnej wspólnoty, jemu sa-

memu niezbyt dokładnie znanej, do której należał jego zięć oraz inni głupcy. Najchętniej
powiedziałby:

"Wy, ludzie z akademickim wykształceniem!" On bowiem był mądry, zamożny i poważny - bez wyż-

szych studiów. Tak jest, zamierzano nawet w tych dniach nadać mu tytuł radcy handlowego. Snuł już

słodkie sny o przyszłości, sny o wielkich darowiznach pieniężnych. W ślad za nim szło szlachectwo.

A gdyby przyjął obywatelstwo węgierskie, mógłby jeszcze wcześniej zostać szlachcicem, w Buda-

- 67 -
peszcie nie utrudniano człowiekowi tak bardzo życia. Zresztą, to przecież właśnie ludzie z akademic-

kim wykształceniem utrudniali innym życie - ci wszyscy urzędnicy, ci głupcy! Jego własny zięć utrud-

niał mu życie! Jeśli teraz wybuchnie mały skandal z dziećmi, no, to żegnaj, radco handlowy! Zawsze

i wszędzie musi być osobiście i czuwać! Czuwać nawet nad cnotą cudzych żon.

- Chciałbym ci, drogi Maksie, otworzyć oczy, nim będzie za późno.

Lekarz pułkowy nie lubił tego słowa, nie lubił dowiadywać się prawdy za wszelką cenę. Ach,

znał równie dobrze swoją żonę, jak pan Knopfmacher swoją córkę. Ale kochał ją, to trudno. Kochał

ją. W Ołomuńcu był komisarz powiatowy Herdall, w Grazu - sędzia okręgowy Lederer. Jeśli tylko nie

chodziło o kolegów, dziękował Demant Bogu i swej żonie. Gdyby tak można było wystąpić z wojska!

W pułku wisiało nad nim stale niebezpieczeństwo. Jak często brał już rozpęd, aby zaproponować teś-

ciowi... Spróbował raz jeszcze.

- Wiem - zaczął - że Ewie stale grozi niebezpieczeństwo. Od lat, niestety. Jest lekkomyślna.

Wprawdzie do ostateczności nie dopuszcza... - zatrzymał się i powtórzył z naciskiem: - Nie dopusz-

cza! - Słowem tym uśmiercał wszelkie wątpliwości od lat nie dające mu spokoju. Tępił nim swoją nie-

pewność, utwierdzał się w przekonaniu, że żona go nie zdradza. - Stanowczo - powtórzył głośno raz

jeszcze. Był zupełnie pewny. - Ewa jest mimo wszystko uczciwym człowiekiem.

- Z pewnością - przytaknął teść.

- Ale tego życia oboje już długo nie wytrzymamy - ciągnął lekarz. - Mnie, jak wiesz, ten zawód

nie zadowala. Jak daleko zaszedłbym, gdyby nie ta służba! Miałbym wielkie stanowisko w świecie

i ambicja Ewy byłaby zaspokojona. Bo ona jest, niestety, ambitna.

- Ma to po mnie - odpowiedział pan Knopfmacher z dumą.

- Jest niezadowolona - mówił lekarz, podczas gdy teść napełniał sobie ponownie kieliszek. - Jest

niezadowolona i szuka rozrywek. Nie mogę brać jej tego za złe.

- Ty sam powinieneś jej dawać rozrywkę - przerwał teść.

- Ja jestem... - doktor Demant nie znalazł odpowiedniego wyrażenia; umilkł i wpatrzył się we

flaszkę.

- No, napijże się wreszcie! - zachęcał pan Knopfmacher.

Wstał, przyniósł drugi kieliszek i nalał. Płaszcz kąpielowy rozsunął się zupełnie, obnażając wło-

chatą pierś i wesoły brzuszek, tak samo różowy jak policzki. Pan Knopfmacher podał zięciowi pełny

kieliszek. Maks Demant wypił wreszcie.

- 68 -
- Poza tym jest jeszcze pewna sprawa, która zmusza mnie właściwie do opuszczenia wojska.

Kiedy wstępowałem do pułku, miałem jeszcze oczy w porządku. Teraz jednak z każdym rokiem

wzrok mój się pogarsza. Mam... nie mogę już... nie widzę już wyraźnie bez okularów. Właściwie po-

winienem o tym zameldować i prosić o dymisję.

- Tak? - rzucił pan Knopfmacher.

- Tylko z czego...

- Z czego żyć? - Teść skrzyżował nogi, nagle zrobiło mu się zimno. Owinął się szczelnie płasz-

czem i rękami przytrzymał kołnierz pod szyją. - Tak, czy sądzisz, że ja was mogę utrzymywać? Odkąd

pobraliście się, daję wam co miesiąc - przypadkiem pamiętam liczbę - trzysta koron. Wiem, wiem,

Ewa potrzebuje dużo pieniędzy. A kiedy rozpoczniecie nowe życie, będzie potrzebowała równie wie-

le. I ty także, mój synu! - Rozczulił się. - Tak, mój drogi, kochany Maksie! Nie powodzi mi się już tak

dobrze jak przed laty.

Maks milczał, pan Knopfmacher poczuł, że odparł atak, i puścił płaszcz. Wypił jeszcze kieliszek

wódki. Znał siebie, tych parę kieliszków nie zamąci mu na pewno w głowie. Ci głupcy! W każdym ra-

zie ten zięć zawsze jeszcze był lepszy niż tamten drugi, Herman, mąż EIżbiety. Sześćset koron mie-

sięcznie kosztowały go obie córki! Wiedział o tym dokładnie, na pamięć. Jeśli Maks pewnego dnia

oślepnie... - spojrzał w połyskliwe okulary doktora. Niech pilnuje swej żony. Nawet krótkowzroczni

mogą to czynić z łatwością.

- Która godzina? - spytał nader życzliwie i niewinnie.

- Dochodzi siódma - odrzekł lekarz.

- Ubiorę się - postanowił teść. Wstał, skinął ręką i popłynął ku drzwiom, powoli i majestatycz-

nie.

Lekarz został sam. Po dobrze znanej, swojskiej samotności cmentarza samotność we własnym

domu wydała mu się ogromna, niezwykła, nieomal wroga. Po raz pierwszy w życiu nalał sobie sam

wódki. Zdawało mu się, że pije w ogóle po raz pierwszy w życiu. "Trzeba zrobić porządek - pomyślał

- koniecznie trzeba zrobić porządek". Był zdecydowany rozmówić się z żoną. Wyszedł na korytarz.

- Gdzie pani? - zapytał ordynansa.

- W sypialni - odrzekł chłopak. "Zapukać?" - rozważał doktor. "Nie!" - nakazało opancerzone

serce. Nacisnął klamkę, wszedł. Żona stała przed wielkim, wstawionym w szafę lustrem, w niebieskich

majteczkach, z dużym różowym puszkiem w ręku.

- 69 -
- Ach! - krzyknęła i ręką zakryła sobie piersi. Lekarz zatrzymał się w drzwiach. - Czy to ty? -

Pytanie zabrzmiało jak ziewnięcie.

- To ja - odparł lekarz mocnym głosem. Miał wrażenie, że to mówi ktoś inny. Okulary miał

wprawdzie na oczach, ale mówił w mgłę. - Twój ojciec powiedział mi, że był tu podporucznik Trotta.

Odwróciła się. Stała naprzeciw męża w niebieskich majteczkach, uzbrojona w puszek, i ćwierka-

ła:

- Twój przyjaciel Trotta był tutaj. Tatuś przyjechał. Czyś go już widział?

- Właśnie dlatego przyszedłem - odrzekł lekarz i od razu wiedział, że przegrał.

Przez chwilę było cicho.

- Czemu nie pukałeś? - spytała.

- Chciałem ci zrobić niespodziankę.

- Przestraszyłeś mnie.

- Ja... - zaczął lekarz. Chciał powiedzieć: "Jestem twoim mężem", lecz powiedział: - Kocham

cię!

Kochał ją w istocie. Stała naprzeciw niego w niebieskich majteczkach, z różowym puszkiem

w ręku. Kochał ją.

"Jestem zazdrosny" - pomyślał. Głośno zaś powiedział:

- Nie życzę sobie, żeby ludzie przychodzili tutaj bez mojej wiedzy.

- To czarujący młodzieniec - oświadczyła żona i zaczęła się pudrować przed lustrem, powoli

i dokładnie.

Lekarz zbliżył się do żony i położył ręce na jej ramionach. Spojrzał w lustro i zobaczył swoje

ciemne, włochate ręce na jej białych ramionach. Uśmiechnęła się. W lustrze ujrzał szklane odbicie jej

uśmiechu.

- Bądź szczera! - błagał, dłonie jego zdawały się klęczeć na jej ramionach. Wiedział natychmiast,

że nie będzie szczera, i powtórzył: - Bądź szczera, proszę cię o to. - Widział, jak zwinnymi, bladymi

rękami rozgarnia złote włosy na skroniach. Niepotrzebny ruch - podrażnił go tylko. Jej spojrzenie od-

bite w lustrze ugodziło weń - szare, zimne, obojętne jak stalowy pocisk. "Kocham ją - pomyślał lekarz

- ona zadaje mi ból, a ja ją kocham". Spytał: - Czy gniewasz się, że całe popołudnie nie było mnie

w domu?

Odwróciła się ku niemu. Siedziała teraz na krześle wykręcona w biodrach - bezduszna istota,

- 70 -
model z wosku i jedwabnej bielizny. Spod firanki długich, czarnych rzęs ukazały się jasne oczy - fał-

szywe lodowate błyskawice. Jej szczupłe ręce leżały na majteczkach jak białe ptaki wyhaftowane na

niebieskim tle. I głosem głębokim, jakiego chyba nigdy z jej ust nie słyszał i który zdawał się również

wychodzić ze sztucznego mechanizmu w jej wnętrzu, powiedziała powoli:

- Ciebie nie brak mi nigdy!

Zaczął spacerować po pokoju tam i z powrotem, nie patrząc na żonę; odtrącił dwa krzesła. Miał

wrażenie, że musi jeszcze wiele uprzątnąć na swej drodze, może rozsunąć ściany, głową rozwalić su-

fit, nogami wdeptać w ziemię deski podłogi. Szczęk ostróg dźwięczał mu w uszach cicho, z wielkiej

dali, jakby je nosił ktoś inny. Jedno jedyne słowo wirowało mu w głowie, szumiało w niej bez prze-

rwy, przeszywało mózg. Koniec, koniec, koniec! Małe słowo, żwawe, lekkie jak piórko, a zarazem

ciężkie jak cetnar, rozdzierało mózg. Kroki jego były coraz szybsze, nogi chodziły w takt rytmicznych

uderzeń słowa w jego głowie. Nagle zatrzymał się i spytał:

- Więc nie kochasz mnie?

Był pewny, że żona nie odpowie na to pytanie, że będzie milczeć. Odpowiedziała:

- Nie! - podniosła czarną zasłonę rzęs i zmierzyła go od stóp do głów nagimi, przeraźliwie na-

gimi oczyma. - Upiłeś się!

Uświadomił sobie, że wypił za dużo. Pomyślał z satysfakcją: "Jestem pijany i chcę być pijany!"

Odezwał się obcym głosem, jak gdyby miał teraz obowiązek być pijakiem, nie sobą:

- Aha, więc to tak! - Według jego niejasnych wyobrażeń człowiek pijany musiał w podobnym

momencie wybąkać właśnie takie słowa i takim tonem. Wybąkał je przeto. W dodatku uczynił jeszcze

coś. Powiedział powoli: - Zabiję cię!

- Zabij mnie! - zaćwierkała swym zwyczajnym, wysokim głosikiem.

Podniosła się, zwinna i zgrabna, z puszkiem w białej ręce. Smukła linia jej toczonych nóg

w jedwabnych pończochach przypomniała mu przez mgnienie oka lalki na wystawach magazynów

konfekcyjnych. Cała ta kobieta była złożona z kawałków! Nie kochał jej już, nie kochał jej już! Wy-

pełniała go w tej chwili nienawiść, której sam nienawidził, gniew, który niby nieznany wróg przybył do

niego z dalekich stron i owładnął jego sercem. Głośno powiedział to, co przed godziną pomyślał:

- Muszę zrobić porządek! Zrobię porządek!

Roześmiała się grzmiącym głosem, którego nie znał. "Gra komedię" -pomyślał. Nieprzeparta

chęć okazania jej, że potrafi zrobić porządek, napięła jego mięśnie, użyczyła niezwykłej siły jego

- 71 -
oczom. Powiedział: Zostawiam cię samą z ojcem. Pójdę odszukać Trottę!

- Ależ idź, idź! - odrzekła.

Wyszedł z sypialni. Zanim opuścił dom, wstąpił jeszcze do gabinetu, aby napić się wódki. Wró-

cił do alkoholu jak do zaufanego przyjaciela - po raz pierwszy w życiu. Nalał sobie kieliszek, potem

drugi i trzeci. Dzwoniąc ostrogami wyszedł z domu. Udał się do kasyna i spytał ordynansa, czy jest

pan podporucznik Trotta.

Trotty nie było w kasynie.

Demant szedł prostą drogą wiodącą do koszar. Księżyc był już w fazie ubywającej, ale świecił

jeszcze srebrzyście i jasno, prawie jak w czasie pełni. Na cichej drodze nie powiał nawet najlżejszy

wietrzyk. Suche cienie bezlistnych kasztanów z obu stron drogi rysowały zawiłą sieć na lekko skle-

pionym środku jezdni. Twardo i szklano dzwonił krok doktora Demanta. Szedł do podporucznika

Trotty. Z daleka, w sinym oparze, dojrzał potężny zrąb koszar i szybko poszedł w tę stronę, naprze-

ciw wrogiej twierdzy. Wybiegł mu na spotkanie zimny, blady dźwięk capstrzyku. Doktor Demant ma-

szerował prosto w stronę metalowych, zamarzniętych dźwięków, deptał je nogami. Zaraz, lada
chwila,

powinien zjawić się podporucznik Trotta. W istocie, od potężnego, białego masywu koszar oderwała

się czarna sylwetka i zbliżała ku doktorowi. Jeszcze trzy minuty. Stanęli naprzeciw siebie. Podporucz-

nik zasalutował. Doktor Demant posłyszał głos z nieskończonej dali:

- Czy był pan dziś po południu u mojej żony, panie poruczniku?

Pytanie odbiło się echem od przejrzystej granatowej kopuły nieba. Już od dawna; od tygodni

mówili sobie "ty". Mówili sobie "ty". Ale w tej chwili stali naprzeciw siebie jak wrogowie.

- Byłem dziś po południu u pańskiej żony, panie doktorze - odparł podporucznik.

Doktor Demant zbliżył się do niego, stanął tuż przed nim.

- Czy zaszło coś między moją żoną a panem, panie poruczniku? - Wypukłe szkła jego okularów

błyszczały silnie. Lekarz nie miał już oczu, miał tylko okulary.

Karol Józef milczał. Zdawało się, że w całym ogromnym świecie nie ma odpowiedzi na pytanie

doktora Demanta. Dziesiątki lat można by na próżno szukać odpowiedzi; jak gdyby mowa ludzka wy-

czerpała się, wyschła po wieczne czasy. Serce waliło o żebra prędko, twardo i cicho, suchy i twardy

język przywarł do podniebienia. W głowie szumiała okrutna, wielka pustka. Karol Józef miał wraże-

nie, że stoi przed jakimś bezimiennym niebezpieczeństwem, które go już pochłonęło. Stał przed ol-

- 72 -
brzymią, czarną otchłanią, której ciemność wysklepiała się ponad nim. Z lodowatej, szklanej dali za-

brzmiały słowa doktora Demanta - martwe słowa, trupy słów:

- Odpowiedz pan, panie poruczniku!

Nic. Cisza. Gwiazdy mrugają i księżyc lśni.

- Odpowiedz pan, panie poruczniku!

Te słowa jego dotyczą i Karol Józef musi na nie odpowiedzieć. Zbiera resztki słabych sił.

Z szumiącej próżni w głowie zaczyna wić się wątłe, niegodne zdanie. Podporucznik zwiera obcasy

z wojskowego nawyku, a także, by usłyszeć jakikolwiek szmer; szczęk ostróg uspokaja go. Mówi

całkiem cicho:

- Panie doktorze, między pańską żoną a mną nic nie zaszło!

Nic. Cisza. Gwiazdy mrugają i księżyc lśni. Doktor Demant nie odzywa się. Martwymi okula-

rami patrzy na Karola Józefa. Podporucznik powtarza cicho:

- Nic, panie doktorze!

"Oszalał - myśli podporucznik. - Złamało się". Coś się złamało. Wydaje mu się, że dosłyszał su-

chy, łamliwy trzask. "Złamana wierność" - przychodzi mu na myśl, czytał kiedyś taki zwrot. Złamana

przyjaźń. Tak, to złamana przyjaźń.

Nagle uświadamia sobie, że lekarz od tygodni jest jego przyjacielem. Przyjacielem! Widywali się

co dnia. Pewnego razu poszedł z Demantem na cmentarz, spacerowali pośród grobów. "Tylu tu zmar-

łych - powiedział lekarz - czy ty także czujesz, jak my żyjemy zmarłymi?" "Ja żyję dziadkiem" - od-

rzekł Trotta. Ujrzał portret bohatera spod Solferino, zmierzchający pod sufitem ojcowskiego
gabinetu.

Tak, coś braterskiego dźwięczało w głosie doktora, z jego serca wykwitała braterskość jak płomy-

czek. "Mój dziadek - powiedział doktor - był starym, rosłym Żydem ze srebrną brodą!" I Karol Józef

zobaczył starego rosłego Żyda z siwą brodą. Byli wnukami, obydwaj byli wnukami. Gdy lekarz puł-

kowy dosiada konia, wygląda wręcz śmiesznie, jest mniejszy i drobniejszy niż na własnych nogach,

koń nosi go na grzbiecie jak worek owsa. Równie nędznie jeździ konno Karol Józef. Zna siebie dob-

rze, widzi się jak w lustrze. W pułku jest tylko dwóch oficerów, za których plecami szepcą koledzy:

doktor Demant oraz wnuk bohatera spod Solferino! Dwóch ich jest w całym pułku. Dwóch przyjaciół.

- Pańskie słowo honoru, panie poruczniku? - pyta doktor. Trotta w milczeniu wyciąga rękę.

Doktor mówi: - Dziękuję - i ściska mu rękę. Idą z powrotem drogą. Dziesięć kroków. Dwadzieścia

- 73 -
kroków. I nie mówią słowa.

Nagle lekarz zaczyna:

- Nie bierz mi tego za złe. Piłem dziś dużo, mój teść przyjechał. Widział cię u nas. Ona mnie nie

kocha, ona mnie nie kocha! Rozumiesz? Jesteś młody! - dodaje po chwili, jak gdyby chciał powie-

dzieć, że mówi nadaremnie. - Jesteś młody.

- Rozumiem - mówi Karol Józef.

Maszerują w tym samym rytmie, ostrogi ich dzwonią, szable dźwięczą. Żółto i swojsko mrugają

ku nim światła miasta. Obaj pragną, aby ta droga nie skończyła się nigdy. Chcieliby długo, długo ma-

szerować tak obok siebie. Każdy z nich ma coś do powiedzenia, ale obaj milczą. Słowo, słowo łatwo

wypowiedzieć - nie wypowiadają go. "Po raz ostatni - myśli podporucznik - po raz ostatni idziemy

tak obok siebie".

Dochodzą do rogatek miejskich. Zanim wejdą do miasta, lekarz musi coś powiedzieć.

- To nie ze względu na żonę - mówi. - To nieważne! Z tym skończyłem. To ze względu na cie-

bie. - Czeka na odpowiedź i wie, że odpowiedzi nie będzie. - Dobrze, dziękuję ci - dodaje prędko. -

Wstąpię jeszcze do kasyna. Pójdziesz ze mną?

Nie, podporucznik Trotta nie idzie dziś do kasyna. Zawraca.

- Dobranoc - mówi i zawraca. Idzie z powrotem do koszar.

Rozdział siódmy

Nadeszła zima. Rankiem, kiedy pułk wyruszał z koszar, świat był jeszcze ciemny. Krucha, cien-

ka tafla lodu pryskała z chrzęstem pod kopytami koni. Szare kłęby pary buchały z nozdrzy zwierząt i

z ust jeźdźców. Na pochwach ciężkich szabel i na lufach karabinów perlił się matowy nalot mrozu.

Małe miasteczko stało się jeszcze mniejsze. Stłumiona, zmarznięta pobudka trąb nie wywabiała już

gapiów na krawężnik chodnika, jedynie dorożkarze na zwykłym miejscu postoju podnosili co rano

brodate głowy. Gdy padał śnieg, zamiast dorożek zjawiały się sanie. Dzwonki w uprzęży szkap

dzwoniły cicho i bez przerwy, wprawiane w ruch niespokojnym drżeniem marznących zwierząt. Dni

podobne były do siebie jak płatki śniegu. Oficerowie pułku ułanów czekali na jakieś nadzwyczajne

zdarzenie, które przerwałoby monotonię dni. Nikt nie wiedział wprawdzie, jakiego rodzaju ma być to

zdarzenie, ta zima jednak zdawała się kryć w swym dzwoniącym łonie jakąś straszliwą niespodziankę.

- 74 -
I pewnego dnia niespodzianka wybuchła niby czerwona błyskawica z białego śniegu.

Tego dnia rotmistrz Taittinger nie siedział samotnie, jak zwykle, za wielką lustrzaną szybą przy

drzwiach cukierni. Od wczesnego popołudnia przesiadywał w tylnym pokoiku za cukiernią, otoczony

młodszymi kolegami. Wydawał się oficerom jeszcze bledszy i chudszy niż zwykle. Wszyscy zresztą

byli bladzi. Wypili wiele likierów, ale twarze ich nie zaczerwieniły się. Nie jedli nic. Jedynie przed

rotmistrzem piętrzył się i tego dnia, jak zwykle, stos słodyczy. Tak, dzisiaj zjadał ich może nawet wię-

cej niż kiedykolwiek. Albowiem zmartwienie gryzło go od wewnątrz i drążyło w nim, a musiał utrzy-

mać się przy życiu. I wsuwając chudymi palcami jedno ciastko po drugim w szeroko otwarte usta,

powtarzał po raz piąty swoją historię słuchającym chciwie kolegom.

- Więc, rzecz główna, moi panowie, to najściślejsza dyskrecja wobec ludności cywilnej. Kiedy

służyłem jeszcze w 9 pułku ułanów, był tam pewien gaduła, oficer rezerwy oczywiście - nawiasem

mówiąc, bogacz całą gębą - i akurat, gdy on wstąpił do wojska, musiała się zdarzyć podobna historia!

Naturalnie, kiedy potem pochowaliśmy tego biednego barona Seidla, to całe miasto wiedziało już,

z jakiej przyczyny tak nagle umarł. Spodziewam się, moi panowie, że tym razem będziemy mieli dys-

kretniejszy... - chciał powiedzieć "pogrzeb", ugryzł się w język, zastanawiał się długo, nie mogąc dob-

rać stosownego słowa, wpatrzył się w sufit, a wokół jego głowy i głów słuchaczy szumiała przeraźli-

wa cisza. Wreszcie rotmistrz dokończył: - Będziemy mieli dyskretniejszy przebieg. - Odetchnął z ulgą,

połknął ciasteczko i jednym haustem wypił szklankę wody.

Wszyscy poczuli, że wywołał śmierć. Śmierć unosiła się nad nimi, a nie byli z nią bynajmniej

zżyci. Urodzili się w czasach pokojowych i zostali oficerami w pokojowych ćwiczeniach i manewrach.

Wówczas nie wiedzieli jeszcze, że każdy z nich, bez wyjątku, w parę lat potem zetknie się ze śmiercią.

Wówczas żaden z nich nie miał na tyle czujnego ucha, by posłyszeć łomot żarn ogromnych, ukrytych

młynów, które poczęły już mleć wielką wojnę. Śnieżysty, biały spokój panował w małym garnizonie.

Ale nad nimi czarno i czerwono trzepotała śmierć w zmierzchu małego pokoiku.

- W głowie mi się to nie mieści - odezwał się jeden z młodszych oficerów. Wszyscy, ilu ich było,

powiedzieli już coś podobnego.

- Ależ opowiadam wam to już po raz nie wiem który - odrzekł Taittinger. - Wędrowna trupa -

od tego się zaczęło. Diabeł chyba skusił mnie, aby pójść na tę operetkę, jakże się ona nazywa, zapom-

niałem także tytułu, jakże się ta sztuka, u licha, nazywa?

- "Druciarz"? - podpowiedział jeden z oficerów.

- 75 -
- Słusznie! A więc od tego "Druciarza" zaczęło się wszystko. Wychodzę zatem z teatru, a tu na

placu, w głębokim śniegu, stoi Trotta, samiuteńki; wyszedłem bowiem przed końcem, jak robię za-

wsze, moi panowie, nie mogę nigdy dosiedzieć do końca przedstawienia. Zaraz, gdy tylko rozpoczyna

się trzeci akt, wiadomo już z góry, że wszystko dobrze się skończy, i wtedy cicho, jak tylko mogę,

wychodzę z sali. Poza tym widziałem tę sztukę już ze trzy razy, no więc miałem dość. Ten biedak

Trotta stoi więc sam jeden na placu przed teatrem. Mówię do niego: "Wcale ładna sztuka!" I opowia-

dam także o dziwnym zachowaniu doktora Demanta. Bo ten zaledwie spojrzał na mnie, a potem po-

szedł sobie podczas drugiego aktu, zostawiając swoją żonę samą, i już się więcej nie pokazał. Mógł mi

przecież oddać żonę pod opiekę, ale tak sobie po prostu odejść - to doprawdy skandal, i to wszystko

mówię Trotcie. A on na to: "Tak, tak, z Demantem dawno już nie rozmawiałem".

- Trottę i Demanta widywało się dawniej zawsze razem! - zawołał ktoś.

- Wiem o tym i właśnie dlatego opowiedziałem mu o tym dziwnym zachowaniu Demanta. Ale

nie mam zwyczaju wtykać nosa w nie swoje sprawy i dlatego pytam tylko Trottę, czy chce iść ze mną

do cukierni. "Nie - mówi - mam tutaj rendez-vous". Odchodzę zatem. I akurat tego wieczora za-

mknięto cukiernię wcześniej niż zwykle. Zrządzenie losu, moi panowie. Idę zatem oczywiście do ka-

syna. I tam w zupełnie dobrej wierze opowiadam Tattenbachowi i innym obecnym historię o Deman-

cie i że Trotta ma rendezvous na placu przed teatrem. I słyszę, jak Tattenbach gwiżdże. "Czego gwiż-

dżesz?" - pytam go. "Tak sobie" - mówi i dodaje: "Uważajcie, powiadam wam, uważajcie! Trotta

i Ewa, Trotta i Ewa!" - śpiewa dwa razy,

zupełnie jak refren w tingel-tanglu, a ja nie wiem, o jaką Ewę idzie, i myślę naturalnie, że to ta

z raju, a więc symbolicznie i generaliter, moi panowie! Rozumiecie?

Wszyscy zrozumieli i potwierdzili to głośnym potakiwaniem. Nie tylko zrozumieli opowiadanie

rotmistrza, ale znali je już na pamięć od początku do końca. A mimo to kazali sobie wciąż na nowo

opowiadać te wszystkie szczegóły, bo w najskrytszej i najnierozsądniejszej głębi serca ufali, że może

choć raz opowiadanie ulegnie zmianie i pozostawi skąpą nadzieję na pomyślniejsze wyjście. Bez koń-

ca przeto wypytywali Taittingera. Ale jego relacja brzmiała zawsze tak samo. Nawet najbłahszy

szczegół się nie zmieniał.

- A co potem? - zapytał jeden z oficerów.

- Ciąg dalszy znacie już także - odparł rotmistrz. - W chwili kiedy opuszczaliśmy w trójkę kasy-

no - Tattenbach, Kindermann i ja - wpada Trotta z panią Demantową prosto na nas. "Uważajcie -

- 76 -
mówi Tattenbach - czy Trotta nie powiedział, że ma rendez-vous?" "To może być także przypadek" -

mówię do niego. I był też przypadek, jak wiem obecnie. Pani Demantowa wyszła sama z teatru, Trot-

ta czuł się zobowiązany odprowadzić ją do domu, ze swego rendez-vous musiał zrezygnować. I nic

by się nie stało, gdyby Demant w czasie przerwy powierzył mi żonę. Nic zgoła!

- Doprawdy, nic - potwierdzili wszyscy.

- Nazajutrz wieczorem Tattenbach urżnął się w kasynie, jak zwykle. I natychmiast, ledwo De-

mant wszedł, podnosi się i mówi: "Serwus, doktor rebe!" Tak się zaczęło.

- Niesmaczne - zauważyło jednocześnie dwóch oficerów.

- Oczywiście, że niesmaczne, ale on był pijany. Co można na to poradzić? Ja witam Demanta jak

się należy: "Serwus, panie doktorze!"

A Demant zwraca się do Tattenbacha głosem, jakiego bym się po nim nigdy nie spodziewał:

"Panie rotmistrzu, pan wie, że jestem lekarzem pułkowym!" "Ja siedziałbym raczej w domu i pilno-

wał!" - mówi Tattenbach trzymając się mocno krzesła. Zresztą tego dnia były jego imieniny, czy wam

już o tym wspomniałem?

- Nie! - zawołali wszyscy.

- A więc teraz słyszycie. Były jego imieniny - powtórzył Taittinger.

Tę nowinę chłoną wszyscy chciwie. Wydaje im się, jakoby z okoliczności, że tego dnia były

imieniny Tattenbacha, mogło wyniknąć zupełnie inne, pomyślne rozwikłanie smutnej sprawy. Każdy

rozważał w duchu, jaką korzyść można by wyciągnąć z imienin Tattenbacha. I mały Sternberg, przez

którego mózg przeciągały zwykle myśli pojedynczo niby samotne ptaki przez puste chmury, bez ro-

dzeństwa i bez śladu, wybuchnął natychmiast z przedwczesną radością w głosie:

- Ależ w takim razie wszystko w porządku! Sytuacja zupełnie zmieniona! Miał przecież imieni-

ny!

Spojrzeli w stronę hrabiego Sternberga, zrozpaczeni i zaskoczeni, a jednak gotowi uczepić się

tego nonsensu. Wykrzyk Sternberga był całkowicie pozbawiony rozsądku, ale czy po dokładnym za-

stanowieniu się nie można by jednak uczepić się tego, czy nie kryła się tu jakaś nadzieja, nie błysnęła

jakaś pociecha? Pusty, bezdźwięczny śmiech, jakim wybuchnął po chwili Taittinger, napełnił ich no-

wym przerażeniem. Z półotwartymi ustami, z bezsilnym dźwiękiem na drżących wargach, z oczami

szeroko rozwartymi i bez wyrazu, umilkli, niemi i oślepieni. Przez moment ufali, że słyszą radośniejszą

nowinę, że widzą błysk nadziei. Ale głucho i ponuro było wokół nich. W całym wielkim, niemym, zi-

- 77 -
mowym i zaśnieżonym świecie nie istniało nic prócz pięciokrotnie już powtórzonego i zawsze nieod-

miennego opowiadania rotmistrza. Ciągnął dalej:

- A więc Tattenbach mówi: "Siedziałbym raczej w domu i pilnował".

A doktor, wiecie, zupełnie jak na wizycie lekarskiej i jakby Tattenbach był chory, nachyla ku

niemu głowę i mówi: "Panie rotmistrzu, pan jest pijany!" "Pilnowałbym raczej swej żony - bełkocze

dalej Tattenbach. - My, oficerowie, nie pozwalamy włóczyć się naszym żonom o północy z podpo-

rucznikami!"

"Pan jesteś pijany i w dodatku jesteś łotrem!" - mówi Demant. I nim jeszcze zdążyłem się pod-

nieść czy poruszyć, Tattenbach zaczyna krzyczeć jak szalony: "Ty Żydzie, Żydzie, Żydzie!"

Osiem razy krzyknął tak, miałem jeszcze na tyle przytomności umysłu, by rachować.

- Brawo! - woła mały Sternberg i Taittinger kiwa głową.

- Miałem jednak także dosyć przytomności umysłu - ciągnął rotmistrz aby zakomenderować:

"Ordynansi odejść!" Bo co oni mieli przy tym do roboty?

- Brawo! - woła znów mały Sternberg i wszyscy kiwają z uznaniem głowami.

Ucichli znowu. Z pobliskiej kuchni dochodził twardy brzęk naczyń, z ulicy dobiegały jasne

dzwonki sanek. Taittinger podniósł do ust jeszcze jedno ciastko.

- A teraz mamy pasztet! - zawołał mały Sternberg.

Taittinger przełknął resztę ciastka i powiedział tylko:

- Jutro, godzina siódma dwadzieścia!

Jutro siódma dwadzieścia! Znali warunki: jednoczesna wymiana strzałów, odległość dziesięć

kroków. Pojedynku na szable nie można było w żaden sposób przeforsować: doktor Demant nie
umiał

się fechtować. Jutro o siódmej pułk wyruszy na zwykłe ćwiczenia na polanę. Od tej polany do tak

zwanego "zielonego placu" za starym zamkiem, gdzie ma się odbyć pojedynek, jest zaledwie dwieście

kroków. Każdy z oficerów wie, że jutro, jeszcze podczas musztry, usłyszy dwa strzały. Każdy słyszał

je już teraz - te dwa strzały... Czerwone i czarne skrzydła śmierci szumiały nad nimi.

- Płacić! - zawołał Taittinger. I wyszli z cukierni. Śnieg padał znowu. Milczącą, granatową gro-

madą szli przez niemy, biały śnieg, gubili się po dwóch i pojedynczo w ulicach. Każdy z nich bał się

pozostać sam, ale męczyło ich także przebywanie razem. Starali się odosobnić, rozproszyć w ulicach

małej mieściny, a jednak po paru minutach spotykali się znowu. Kręte uliczki spędzały ich znowu

- 78 -
w gromadę. Byli więźniami małego miasteczka i wielkiej bezradności. I gdy jeden szedł ulicą naprze-

ciw drugiego, obaj się wzdrygali - każdy z lęku przed trwogą tamtego. Czekali gorączkowo na porę

kolacji, a zarazem obawiali się wieczoru w kasynie, gdzie już dzisiaj, już dzisiaj nie wszyscy będą

obecni.

W istocie nie wszyscy byli obecni. Brak było Tattenbacha, majora Prohaski, doktora, poruczni-

ka Zandera, porucznika Christa i w ogóle sekundantów. Taittinger nie tknął jedzenia. Siedział przed

szachownicą i sam z sobą grał w szachy. Nikt się nie odezwał. Ordynansi stali w drzwiach, skamieniali

i cisi, słychać było powolne, twarde tykanie wielkiego zegara stojącego. Na lewo od zegara Najwyż-

szy Wódz Armii patrzył porcelanowymi, błękitnymi oczyma na swych milczących oficerów. Nikt nie

odważył się sam odejść ani zabrać sąsiada. Tak więc siedzieli wszyscy - każdy na swoim miejscu.

Gdzie siedziało dwóch lub trzech razem, tam z ust padały pojedyncze, kamienne słowa, a między sło-

wem i odpowiedzią ciążyła wielka, ołowiana cisza. Każdy czuł ciszę na swych barkach.

Myśleli o tych, których nie było, jak gdyby nieobecni już nie żyli. Wszyscy pamiętali dobrze

wejście doktora Demanta kilka tygodni temu, po jego długim urlopie chorobowym. Widzieli jego po-

wolny krok oraz błyszczące okulary. Widzieli hrabiego Tattenbacha, jego krótkie, krępe ciało na pa-

łąkowatych nogach, jego stale zaróżowioną czaszkę, krótko ostrzyżone jasne włosy z przedziałkiem

w środku i małe, jasne, czerwono obrzeżone oczka. Słyszeli cichy głos doktora i grzmiący rotmistrza.

I chociaż słowa: honor i zgon, strzał i cios, śmierć i grób były swojskie ich sercom i zmysłom, odkąd

zaczęli myśleć i czuć, to jednak dzisiaj zdawało im się niepojęte, że może są już na zawsze rozłączeni

zgrzmiącym głosem rotmistrza i łagodnym doktora. Ilekroć zabrzmiały smętne uderzenia wielkiego

zegara, mieli wrażenie, że wybija ich własna ostatnia godzina. Nie chcieli wierzyć uszom i spoglądali

ku ścianie: nie było wątpliwości - czas nie stanął. Siódma dwadzieścia, siódma dwadzieścia, siódma

dwadzieścia - tętniło w mózgach wszystkich.

Jeden po drugim podnosili się z ociąganiem i zażenowaniem; gdy się żegnali, mieli wrażenie, że

rozłączają się z sobą na zawsze. Wyszli z kasyna niemal bez szmeru. Ich ostrogi nie dźwięczały dziś,

szable nie chrzęściły, podeszwy stąpały głucho po głuchej ziemi. Jeszcze przed północą kasyno opus-

toszało zupełnie. Kwadrans przed północą porucznik Schlegel oraz podporucznik Kindermann doszli

do koszar, gdzie mieszkali. Jedyne oświetlone okno na pierwszym piętrze rzucało żółty prostokąt

w kwadratową czerń podwórza. Obaj spojrzeli jednocześnie w górę.

- To Trotta! - powiedział Kindermann.

- 79 -
- Tak, to Trotta! - powtórzył Schlegel.

- Może zajrzymy do niego na chwilę?

- Nie byłby temu rad.

Dzwoniąc ostrogami przeszli korytarz, przed drzwiami podporucznika Trotty zatrzymali się ci-

cho i nasłuchiwali. Z wewnątrz nie dochodził żaden szmer. Porucznik Schlegel ujął klamkę, lecz nie

nacisnął jej. Cofnął rękę i obaj oddalili się. Skinęli sobie głowami i weszli do swych pokojów.

Istotnie podporucznik Trotta nie słyszał ich wcale. Już od czterech niemal godzin męczył się nad

napisaniem listu do ojca. Ale nie mógł wyjść poza pierwsze słowa. "Drogi Ojcze!" - zaczął. - "Bez

swej winy i mimowolnie stałem się sprawcą tragicznej sprawy honorowej". Ręka jego, ciężka i sztyw-

na niby martwe, niepotrzebne narzędzie, z drżącym piórem w palcach unosiła się nad papierem. Ten

list był pierwszym trudnym listem w jego życiu; podporucznik uważał za rzecz niemożliwą czekać na

wynik pojedynku i dopiero potem donieść o wszystkim staroście. Od czasu nieszczęsnej kłótni między

Tattenbachem a Demantem z dnia na dzień odraczał napisanie tego listu. Dziś należało go koniecznie

wysłać. Dziś jeszcze, przed pojedynkiem. Co uczyniłby na jego miejscu bohater spod Solferino? Karol

Józef czuł na karku władczy wzrok dziadka. Bohater spod Solferino dyktował wahającemu się wnu-

kowi zwięzłą stanowczość. Należy napisać, natychmiast, w tej chwili! Tak, może nawet należało poje-

chać do ojca. Między zmarłym bohaterem spod Solferino a niezdecydowanym wnukiem stał ojciec,

starosta, strażnik czci i włodarz dziedzictwa. W żyłach starosty płynęła jeszcze żywa, czerwona krew

bohatera spod Solferino. Jeśliby nie zawiadomił na czas ojca, byłoby tak, jakby również przed dziad-

kiem starał się coś zataić.

Aby napisać jednak ten list, musiał być tak silny jak dziadek, tak prosty, stanowczy i tak bliski

chłopom z Sipolje. On był tylko wnukiem! Ten list w straszliwy sposób przerywał spokojny szereg

zwyczajnych, jednobrzmiących sprawozdań tygodniowych, jakie w rodzinie Trottów pisywali synowie

do ojców. Krwawy list! Musi go napisać.

Podporucznik pisał dalej.

"Odbyłem co prawda o północy całkiem niewinną przechadzkę z żoną naszego lekarza pułko-

wego. Sytuacja nie pozwalała mi na inne wyjście. Koledzy widzieli nas. Rotmistrz Tattenbach, który,

niestety, bardzo często jest pijany, zrobił podłą aluzję wobec doktora. Jutro o siódmej dwadzieścia

mają się pojedynkować. Prawdopodobnie będę zmuszony wyzwać Tattenbacha, jeśli pozostanie przy

- 80 -
życiu, czego się spodziewam. Warunki są bardzo ciężkie.

Twój wierny syn Karol Józef Trotta, podporucznik

P.S. Może będę musiał również wystąpić z pułku".

Zdawało mu się, że dokonał już rzeczy najcięższej. Ale gdy wzrok jego padł na zacieniony um-

brą sufit, ujrzał nagle wpatrzone w siebie oczy dziadka. A obok bohatera spod Solferino zamajaczyła

siwobroda twarz żydowskiego szynkarza, którego wnukiem był doktor Demant. I Karol Józef poczuł,

że umarli wołają żywych, i miał wrażenie, że to on sam ma stanąć jutro o siódmej dwadzieścia do po-

jedynku. Stanąć do pojedynku i paść. Paść, paść - i umrzeć!

W owe dawno zapomniane niedziele, kiedy Karol Józef stał na balkonie starostwa, a na placu

wojskowa kapela pana Nechwala zaczynała grać Marsza Radetzky'ego, wydawało mu się drobnostką

polec. Dla wychowanka cesarsko-królewskiej szkoły kadetów śmierć była czymś swojskim i bliskim.

Ale była to śmierć bardzo daleka. Jutro rano o siódmej dwadzieścia śmierć czekać będzie na przyjacie-

la, doktora Demanta. Pojutrze lub za dni kilka na podporucznika Karola Józefa von Trottę... Och,

zgroza i ciemność straszliwa! Być samemu sprawcą jej czarnego przybycia i w końcu jej ofiarą! A jeśli

nawet nie będzie ofiarą - ile trupów leży jeszcze na jego drodze? Jak na drogach innych ludzi kamienie

milowe, tak na drodze Trotty leżały kamienie nagrobne. Z pewnością nigdy już nie ujrzy przyjaciela,

tak jak nigdy już nie zobaczy Katarzyny! Nigdy! Przed oczyma Karola Józefa rozciągało się to słowo

bezbrzeżne i bezgraniczne - martwe morze głuchej wieczności. Mały podporucznik zacisnął białą, sła-

bą pięść. Buntował się przeciw wielkiemu, czarnemu prawu, które bez przerwy toczyło kamienie na-

grobne, nie stawiało żadnej zapory nieubłaganemu "nigdy" i nie rozjaśniało wieczystej ciemności. Za-

cisnął rękę w kułak i podszedł do okna, aby podnieść go ku niebu. Ale podniósł tylko oczy. Zobaczył

mroźny migot gwiazd zimowych. Przypomniał sobie noc, kiedy po raz ostatni szedł z doktorem De-

mantem z koszar do miasta. Po raz ostatni - wiedział o tym już wówczas.

Nagle ogarnęła go tęsknota za przyjacielem i jednocześnie nadzieja, że można go jeszcze ura-

tować. Była godzina pierwsza dwadzieścia. Sześć godzin życia pozostało jeszcze na pewno doktoro-

wi Demantowi - sześć długich godzin. Ten czas wydał się podporucznikowi niemal tak ogromny, jak

przed chwilą bezbrzeżna wieczność. Rzucił się ku wieszakowi, przypasał szybko szablę, wdział

płaszcz, śpiesznie przebiegł korytarz, pędem zbiegł ze schodów pognał przez ciemny prostokąt pod-

wórza do bramy, minął posterunek, przez cichy gościniec dotarł w ciągu dziesięciu minut do mias-

- 81 -
teczka. W chwilę później złapał jedyne sanie sprawujące nocną służbę i wśród kojącego dzwonienia

pomknął na południowy kraniec miasta, ku willi doktora. Dom spał za ogrodzeniem, okna były ślepe.

Trotta nacisnął dzwonek. Cisza. Wołał doktora Demanta po imieniu. Nic się nie poruszyło. Czekał.

Kazał woźnicy trzaskać z bicza. Żadnej odpowiedzi.

Gdyby szukał hrabiego Tattenbacha, znalazłby go z pewnością. W noc przed pojedynkiem sie-

dział prawdopodobnie u cioci Resi i pił za swoje zdrowie. Trudno było jednak odgadnąć, gdzie prze-

bywał Demant. Może błąkał się po pustych ulicach. Może spacerował między dobrze znanymi groba-

mi i wybierał grób dla siebie.

- Na cmentarz! - polecił podporucznik wystraszonemu woźnicy.

Cmentarze leżały niedaleko willi doktora. Sanie zatrzymały się przed starym murem i zamkniętą

furtką. Trotta wysiadł i zbliżył się do furtki. Idąc za szalonym pomysłem, który go tu zagnał, złożył

dłonie w trąbkę przed ustami i obcym głosem, niby wycie, dobywającym się z serca, wykrzykiwał

w stronę grobów nazwisko doktora. I gdy go tak wołał, zdawało mu się, że woła już zmarłego, a nie

żyjącego. Przeraził się i począł drżeć jak jeden z tych nagich krzaków między grobami, nad którymi

świstała w tej chwili zimowa zawierucha; szabla uderzała twardo o jego udo.

Woźnicę na saniach zdjął lęk straszliwy przed tym gościem. W naiwności ducha osądził, że ofi-

cer jest upiorem albo wariatem. Bał się jednak zawrócić i odjechać. Zęby mu kłapały, a serce tłukło

jak młot pod grubym kożuchem.

- Niech pan już wsiada, panie oficerze - prosił.

Podporucznik posłuchał.

- Z powrotem do miasta! - rozkazał.

W mieście wysiadł i zdyszany przebiegał kręte uliczki i małe placyki. Blaszane dźwięki pianoli,

które zabrzmiały skądś w ciszy nocnej, nadały przelotny cel jego krokom; pośpieszył w stronę meta-

licznych tonów. Płynęły one przez słabo oświetlone, oszklone drzwi jakiejś knajpy, odwiedzanej częs-

to przez żołnierzy, lecz zakazanej oficerom. Podporucznik podszedł do okna i przez szparę w czer-

wonej kotarze zajrzał do środka. Zobaczył szynkwas i chudego gospodarza z zakasanymi rękawami

koszuli. Przy jednym stole trzech jegomościów grało w karty, przy drugim rozpierał się jakiś kapral

z dziewczyną, przed obojgiem stały kufle piwa. W kącie samotny człowiek z ołówkiem w ręku sie-

dział pochylony nad kawałkiem papieru, pisał coś, potem przerwał, łyknął trochę wódki i spojrzał

przed siebie. Nagle zwrócił okulary w stronę okna. Karol Józef poznał go. Był to doktor Demant po

- 82 -
cywilnemu.

Karol Józef zapukał do drzwi. Szynkarz wyszedł, podporucznik poprosił go, aby wywołał sa-

motnego pana. Lekarz wyszedł na ulicę.

- To ja, Trotta - powiedział podporucznik i wyciągnął rękę.

- Znalazłeś mnie! - odrzekł doktor. Mówił cicho, jak zwykle, ale o wiele wyraźniej, tak przy-

najmniej zdawało się podporucznikowi, jego ciche słowa bowiem zagłuszały w niepojęty sposób bu-

czenie pianoli. Pierwszy raz doktor stał przed Trottą w cywilnym garniturze. Dobrze znany głos wy-

chodził ze zmienionej postaci i biegł ku podporucznikowi jak swojskie, rodzinne powitanie. Tak, głos

brzmiał tym bardziej poufale, im bardziej obcy wydawał się Demant. Cała trwoga i lęk, jakie targały

podporucznikiem tej nocy, rozwiały się pod wpływem głosu przyjaciela, którego Karol Józef nie sły-

szał już długie tygodnie i którego było mu brak. Tak, brak mu było tego głosu - teraz wiedział o tym.

Pianola przestała buczeć, chwilami wył nocny wiatr i śnieżna kurzawa biła mu w twarz. Podpo-

rucznik zbliżył się jeszcze o krok do doktora (nie można było nigdy dostatecznie zbliżyć się do niego).

Chciał powiedzieć: "Nie powinieneś umierać!" Przemknęło mu przez głowę, że Demant stoi przed

nim bez płaszcza na śniegu i wichrze. "W cywilu nie widać tego tak od razu" - pomyślał. I tkliwym

głosem powiedział:

- Przeziębisz się jeszcze.

Na twarzy doktora rozbłysnął natychmiast stary, dobrze znany uśmieszek; ściągał on nieco war-

gi i podnosił z lekka czarne wąsy. Karol Józef zarumienił się. "Przecież on nie może się już w ogóle

zaziębić" - pomyślał. I w tej chwili usłyszał cichy głos Demanta:

- Nie zdążę już zachorować, drogi przyjacielu! - Potrafił mówić i jednocześnie uśmiechać się.

Słowa doktora wychodziły poprzez uśmiech, przepoławiały go jakby, a mimo to pozostawał on cały;

niby maleńka, smutna, biała mgiełka wisiał na jego wargach. - Wejdźmy do środka - powiedział dok-

tor. Stał - czarny, nieruchomy cień przed słabo oświetlonymi drzwiami i rzucał na zaśnieżoną ulicę

drugi, bledszy cień. Na jego czarnych włosach leżał śnieżny pył, rozświetlony blaskiem płynącym

z szynku. Nad jego głową unosiło się już lśnienie zaświatów i Trotta miał niemal ochotę zawrócić.

Chciał powiedzieć "Dobranoc!" i prędko odejść.

- Wejdźmy do środka - powtórzył doktor. - Zapytam, czy możesz wejść niepostrzeżenie.

Odszedł i zostawił Trottę samego przed szynkiem. Po chwili wrócił z gospodarzem. Przez sień

i podwórze przeszli do kuchni szynku.

- 83 -
- Znają cię tutaj? - zapytał Trotta.

- Niekiedy przychodzę tu - odrzekł doktor - to znaczy, przychodziłem tu nieraz. - Karol Józef

popatrzył na doktora. - Dziwi cię to? Miałem takie osobliwe zwyczaje - powiedział doktor.

"Czemu on mówi: miałem" - pomyślał podporucznik i przypomniał sobie z lekcji gramatyki, że

taką formę zowie się czasem przeszłym. Miałem! Dlaczego lekarz powiedział "miałem"?

Gospodarz przyniósł stolik i dwa krzesła i zapalił lampę gazową.

W szynku zaczęła znów ryczeć pianola, tym razem było to potpourri z różnych marszów; mię-

dzy nimi dźwięczały od czasu do czasu pierwsze takty Marsza Radetzky'ego, zmienione wprawdzie

wskutek ochrypłych szmerów ubocznych, ale bądź co bądź dające się poznać. W zielonkawym cieniu,

jaki rzucała umbra lampy na biało tynkowane ściany, widniał między dwiema ogromnymi patelniami

z rudej miedzi znany portret Najwyższego Wodza Armii w śnieżnobiałym mundurze. Biały strój cesa-

rza, upstrzony niezliczonymi śladami much, wyglądał jak przedziurawiony drobniutkim śrutem, a oczy

Franciszka Józefa I, z pewnością i na tym obrazie niebieskie jak porcelana, gasły w cieniu umbry.

Doktor wskazał wyciągniętym palcem na cesarski wizerunek.

- Przed rokiem wisiał on jeszcze w szynku - powiedział. - Obecnie gospodarz nie ma już ochoty

okazywać swej wiernopoddańczej lojalności.

Pianola przestała grać. W tym momencie rozległy się dwa uderzenia zegara ściennego.

- Już druga! - powiedział podporucznik.

- Jeszcze pięć godzin! - odparł lekarz.

Szynkarz przyniósł śliwowicę. "Siódma dwadzieścia!" - dzieścia!" - huczało w mózgu podpo-

rucznika. Chwycił kieliszek, podniósł go i powiedział silnym, wyuczonym głosem, jakim zwykł był

rzucać komendę:

- Za twoje zdrowie! Musisz żyć!

- Za lekką śmierć - odrzekł doktor i wychylił kieliszek. Karol Józef postawił swój nietknięty na

stole. - Ta śmierć jest bezsensowna - ciągnął doktor - tak samo bezsensowna jak moje życie.

- Ja nie chcę, żebyś umarł! - krzyknął podporucznik tupiąc w kamienne płyty podłogi. - Ja także

nie chcę umrzeć! Moje życie także jest bez sensu!

- Uspokój się - odparł doktor Demant. - Jesteś wnukiem bohatera spod Solferino. On także

o mało nie zginął równie niedorzecznie. A jednak jest różnica, czy się idzie na śmierć z taką wiarą jak

on, czy też tak tchórzliwie jak my dwaj. - Umilkł. - Jak my dwaj - podjął po chwili. - Nasi dziadkowie

- 84 -
pozostawili nam niewiele sił, zbyt mało sił do życia, w sam raz dosyć na to, by niedorzecznie umrzeć.

Ach - doktor odsunął kieliszek i wydawało się, że tym ruchem odsuwa od siebie cały świat, również

i przyjaciela. - Ach, jestem zmęczony, od lat już jestem zmęczony! Jutro umrę jak bohater, jak tak

zwany bohater, całkiem wbrew moim przekonaniom, wbrew przekonaniom moich rodziców i mojego

rodu, i wbrew woli mojego dziadka. W starych, wielkich księgach, które on czytał, było napisane:

"Kto podnosi rękę na drugiego człowieka, jest mordercą". Jutro ktoś podniesie na mnie rękę uzbrojo-

ną w pistolet i ja podniosę na niego rękę uzbrojoną w pistolet. I stanę się mordercą. Ale jestem krót-

kowidzem, nie będę celować. Będę miał swoją małą zemstę. Gdy zdejmuję okulary, nie widzę nic, ab-

solutnie nic. Będę strzelał niewidząc. To będzie naturalniejsze, bardziej uczciwe i stosowne.

Podporucznik Trotta niezupełnie pojmował słowa lekarza. Głos doktora był mu dobrze znany,

a teraz także postać i oblicze, oswoił się już bowiem z cywilnym strojem przyjaciela. Ale myśli dokto-

ra Demanta płynęły z jakiejś niedosiężnej dali, z owych niewymiernie dalekich stron, gdzie żył ongi

dziadek Demanta, białobrody król pośród żydowskich szynkarzy. Trotta wysilał umysł, podobnie jak

niegdyś w szkole kadetów na lekcjach trygonometrii, ale pojmował coraz mniej. Czuł tylko, jak

z wolna słabnie jego dziecinna wiara w możliwość ratunku, jak jego nadzieja gaśnie i zamienia się

w biały, lotny popiół, podobnie jak rozżarzona siatka nad syczącym płomieniem gazowym. Serce wali-

ło w nim głośno jak blaszane, puste bicie zegara. Nie rozumiał przyjaciela. Może przyszedł za późno.

Miał jeszcze tyle do powiedzenia, ale język leżał mu w ustach ciężko jak kłoda. Rozchylił wargi. Były

sine i lekko drgały. Z trudem zamknął usta.

- Masz zdaje się gorączkę - powiedział lekarz takim tonem, jakim mówił zwykle do pacjentów.

Zapukał w stół, gospodarz przyniósł świeże kieliszki wódki. - A ty nie wypiłeś dotąd swojego.

Trotta wychylił posłusznie pierwszy kieliszek.

- Za późno odkryłem wódkę, wielka szkoda - odezwał się doktor. - Nie uwierzysz mi, ale żałuję,

że nigdy nie piłem.

Podporucznik uczynił ogromny wysiłek, aby podnieść oczy, i przez parę sekund wpatrywał się

w doktora. Potem podniósł drugi kieliszek - był dziwnie ciężki - i drżącą ręką rozlał parę kropel. Wy-

pił duszkiem. Gniew rozżagwił się w jego sercu, uderzył mu do głowy, zabarwił twarz.

- Odchodzę - powiedział - nie mogę znieść twoich żartów! Tak się ucieszyłem, że cię odnalaz-

łem. Byłem u ciebie w domu. Dzwoniłem. Pojechałem na cmentarz. Wołałem cię przez furtkę jak sza-

lony. Byłem...

- 85 -
Urwał. Między jego drżącymi wargami kształtowały się bezdźwięczne słowa, głuche słowa, głu-

che cienie głuchych dźwięków. Nagle oczy mu zwilgotniały i głośny jęk wydarł się z piersi. Chciał

wstać i wybiec, wstydził się. " Przecież ja płaczę - pomyślał - płaczę!" Czuł się bezsilny, okropnie bez-

silny wobec niepojętej mocy, która zmuszała go do płaczu. Chętnie poddał się tej mocy, poddał się

rozkoszy swej bezsiły. Słyszał swój jęk i cieszył się nim, wstydził się i rozkoszował nawet swym wsty-

dem. Rzucił się w objęcia słodkiego bólu i wśród łkań powtarzał bez sensu:

- Nie chcę, żebyś umarł, nie chcę, żebyś umarł, nie chcę, nie chcę!

Doktor Demant wstał, przeszedł parę razy po kuchni, zatrzymał się przed wizerunkiem Najwyż-

szego Wodza, zaczął liczyć czarne punkciki na mundurze cesarza, przerwał to głupie zajęcie, podszedł

do Karola Józefa, położył delikatnie ręce na jego ramionach i pochylił lśniące okulary nad jasnobrą-

zową głową przyjaciela. On, mądry doktor Demant, skończył już z życiem, żonę wysłał do ojca, ordy-

nansowi dał urlop, zamknął dom. Od wybuchu nieszczęsnej afery mieszkał w hotelu "Pod Złotym

Niedźwiedziem". Był gotów. Odkąd zaczął pić wódkę, czego nigdy w życiu nie robił, udało mu się

nawet dostrzec jakiś utajony sens w tym bezsensownym pojedynku, życzyć sobie tej śmierci, jako

słusznego zamknięcia swej błędnej drogi życiowej, ba, nawet przeczuć poza nią błysk zaświatów,

w które zawsze wierzył. Na długo przed niebezpieczeństwem, ku któremu szedł teraz, zżył się z gro-

bami, umarli byli mu przyjaciółmi. Wygasła w nim do cna dziecinna miłość do żony. Zazdrość - przed

kilku tygodniami jeszcze bolesny żar w sercu - była obecnie zimną grudką popiołu. Testament, przed

chwilą napisany i zaadresowany na ręce pułkownika, leżał w kieszeni jego marynarki. Nie miał nic do

zapisania, o niewielu ludziach tylko musiał pamiętać, nie zapomniał więc niczego. Alkohol czynił go

swobodnym, jedynie czekanie - niecierpliwym. Siódma dwadzieścia, owa godzina hucząca przeraźli-

wie od kilku dni w mózgach kolegów, w jego własnym podzwaniała srebrzyście. Po raz pierwszy, od-

kąd nosił mundur, czuł się lekki, silny i odważny. Radował się bliskością śmierci, jak ozdrowieniec ra-

duje się bliskością życia. Skończył z nim, był gotów na śmierć...

A teraz stał znowu, krótkowzroczny i bezradny, jak zawsze, przed swym młodym przyjacielem.

Istniała więc jeszcze młodość, przyjaźń i łzy wylane z jego powodu. I nagle poczuł znowu tęsknotę za

nędzą swego życia, za wstrętną służbą w garnizonie, znienawidzonym mundurem, tępotą wizyt lekar-

skich i smrodem zgromadzonych i rozebranych do naga żołnierzy, za wiecznie tymi samymi zastrzy-

kami i wonią karbolu w szpitalu, za okropnymi kaprysami żony i ciasnotą swej egzystencji, za szaroś-

cią dni powszednich i przeraźliwą nudą niedziel, za udręką jazdy konnej, głupimi manewrami i za

- 86 -
swym własnym cierpieniem z powodu tej całej pustki. Poprzez łkanie i jęk Karola Józefa przebijał

grzmiący zew żywej ziemi, i podczas gdy doktor szukał odpowiedniego słowa, by uspokoić Trottę,

jego serce spłynęło współczuciem, miłość zatrzepotała w nim tysiącem ognistych języków. Daleko za

nim leżała już obojętność, w jakiej spędził ostatnie dni.

W tej chwili zabrzmiały trzy twarde uderzenia zegara. Trotta nagle ucichł. Echo trzech dźwię-

ków rozpłynęło się z wolna w syczącym pomruku lampy. Podporucznik zaczął spokojnym głosem:

- Chcę, żebyś wiedział, jaka głupia jest ta cała historia! Taittinger nudzi mnie, podobnie jak nas

wszystkich. Mówię mu więc w ów wieczór przed teatrem, że mam "randez-vous". Potem wychodzi

twoja żona, sama. Wypadało mi ją odprowadzić. I właśnie gdy mijaliśmy kasyno, wyszli stamtąd

wszyscy na ulicę.

Doktor zdjął ręce z ramion Trotty i rozpoczął na nowo swoją wędrówkę po kuchni. Stąpał pra-

wie bezgłośnie, cichymi, nadsłuchującymi krokami.

- Muszę ci jeszcze powiedzieć - ciągnął podporucznik - że od razu przeczułem, iż coś złego się

święci. Nie zdążyłem nawet powiedzieć jednego miłego słowa twojej żonie. A kiedy potem stałem

przed waszym ogrodem, przed twoją willą, paliła się latarnia i pamiętam, że wyraźnie widziałem na

ścieżce ślady twoich kroków, wiodące od furtki do drzwi domu. I wówczas przemknęła mi przez

głowę dziwaczna, zwariowana myśl...

- No? - spytał doktor i przystanął.

- Komiczna myśl... Przez mgnienie oka miałem wrażenie, że twoje ślady są jak strażnicy, nie po-

trafię tego wyrazić... Pomyślałem tak tylko. Pomyślałem, że ze śniegu patrzą ku nam, ku twojej żonie

i mnie...

Doktor Demant usiadł, spojrzał Trotcie w twarz i powoli powiedział:

- Może ty kochasz moją żonę, tylko sam nie wiesz o tym.

- Nie jestem winien całej tej historii - powiedział Trotta.

- Nie, tyś nie winien - potwierdził lekarz.

- Ale w każdym razie wygląda tak, jak gdybym ja był winien - ciągnął Karol Józef. - Ty wiesz,

opowiadałem ci przecież, jak to było z panią Slamową. - Umilkł, po chwili szepnął: - Boję się, boję

się, wszystkiego się boję.

Lekarz rozłożył ręce i powiedział:

- Ty także jesteś wnukiem.

- 87 -
W tej chwili nie myślał o lęku podporucznika. Nagle wydało mu się całkiem możliwe ujść przed

tym, co mu groziło. "Zniknąć - pomyślał - stracić honor, zostać zdegradowanym, trzy lata służyć jako

zwykły żołnierz albo uciec za granicę. Nie dać się zastrzelić!" Podporucznik Trotta, wnuk bohatera

spod Solferino, był już dla niego człowiekiem z innego świata, zupełnie obcym. Rzekł głośno, z szy-

derczą rozkoszą:

- Co za nonsens! Ten honor, który wisi w głupim chwaście u szabli! Nie wolno odprowadzić

kobiety do domu! Czy widzisz, jakie to głupie? Czy nie uratowałeś jego - wskazał obraz cesarza -

w burdelu? Idiotyzm! - krzyknął nagle. - Haniebny idiotyzm!

Zapukano do drzwi, wszedł gospodarz i przyniósł świeże kieliszki. Lekarz wychylił swój.

- Pij! - powiedział.

Karol Józef wypił. Nie zrozumiał dokładnie wszystkiego, co mówił doktor, ale przeczuwał, że

Demant w tej chwili nie jest już gotów na śmierć. Zegar tykał swoje blaszane sekundy, czas nie stał.

Siódma dwadzieścia, siódma dwadzieścia! Musiałby stać się cud, aby Demant nie zginął. Cuda nie

zdarzają się, tyle podporucznik wiedział. On sam - fantastyczna myśl - zjawi się jutro na placu o siód-

mej dwadzieścia i powie: "Moi panowie, Demant oszalał tej nocy, ja biję się za niego!" Dziecinada

śmieszna niemożliwa! Znowu spojrzał bezradnie na doktora. Czas nie stał, zegar stębnował bez prze-

rwy sekundy, wnet będzie czwarta. Jeszcze trzy godziny!

- A więc! - powiedział wreszcie lekarz. Brzmiało to tak, jak gdyby powziął już decyzję i wie-

dział dokładnie, co czynić. Ale nie wiedział nic. Jego ślepe i chaotyczne myśli kołowały po dziwacz-

nych bezdrożach w ślepej mgle. Nie wiedział nic! Niegodne, haniebne, żelazne, potężne prawo
skuwa-

ło go i parło spętanego w głupią śmierć. Z izby gościnnej dochodziły spóźnione nocne szmery. Wi-

docznie nie było tam już nikogo z gości. Gospodarz wkładał kufle pod bieżącą wodę, przysuwał

krzesła do stołów, pobrzękiwał pękiem kluczy. Czas iść. Może od ulicy, od zimy, od nocnych, rozis-

krzonych gwiazdami niebios, od śniegu przyjdzie rada i pociecha. Poszedł do gospodarza, zapłacił, po

chwili wrócił w czarnym, szerokim kapeluszu i w czarnym płaszczu, stał osłonięty i raz jeszcze od-

mieniony przed przyjacielem. Wydał się Karolowi Józefowi uzbrojony, lepiej uzbrojony niż kiedykol-

wiek w mundurze i z szablą.

Minęli podwórze i sień, wyszli w noc. Doktor spojrzał ku niebu.

Od spokojnych gwiazd nie płynęła żadna rada, zimniejsze były niż śnieg na ziemi. Domy były

- 88 -
ciemnie, ulice głuche i nieme, wiatr rozdmuchiwał śnieg, ostrogi Trotty dźwięczały cicho, obok nich

chrzęściły podeszwy doktora. Szli prędko, jak gdyby mieli określony cel. W głowach ich kłębiły się

strzępy wyobrażeń, myśli, obrazów, serca w piersiach tłukły jak ciężkie, żwawe młoty. Bezwiednie

doktor nadawał kierunek, bezwiednie szedł za nim podporucznik. Zbliżyli się do hotelu "Pod Złotym

Niedźwiedziem". Stanęli pod sklepioną bramą oberży. W wyobraźni Karola Józefa zamajaczył obraz

dziadka Maksa Demanta, srebrnobrodego króla pośród żydowskich szynkarzy. Przed taką bramą,

prawdopodobnie o wiele większą jeszcze, siadywał on przez całe swe życie. Podnosił się, gdy zajeżd-

żali chłopi. Ponieważ nie słyszał już dobrze, chłopi wykrzykiwali swoje życzenia przez złożone

w trąbkę ręce. Siódma dwadzieścia, siódma dwadzieścia - załopotało znów w jego sercu. O siódmej

dwadzieścia wnuk tego dziadka będzie martwy.

- Martwy! - powiedział głośno podporucznik.

O, mądry doktor Demant nie był już wcale mądry. Daremnie czuł się wolny i odważny przez

tych kilka dni. Teraz okazało się, że bynajmniej nie skończył z życiem. Nie tak łatwo skończyć z ży-

ciem. Jego mądra głowa, odziedziczona po długim, długim szeregu mądrych przodków, tak samo nie

znała rady jak naiwna głowa podporucznika, którego przodkami byli prości chłopi z Sipolje. Głupie,

żelazne prawo nie pozostawiało żadnego wyjścia.

- Jestem głupcem, drogi przyjacielu - oświadczył doktor. - Już dawno powinienem był rozwieść

się z Ewą. Nie mam siły uciec przed tym idiotycznym pojedynkiem. Z głupoty zostanę bohaterem,

według przepisów kodeksu honorowego i regulaminu służbowego. Bohaterem! - Roześmiał się,

śmiech rozbrzmiał głośno w cichej ulicy. - Bohaterem! - powtórzył raz jeszcze, człapiąc ciężko tam i

z powrotem przed bramą hotelu.

Przez młodzieńczy, spragniony pociechy umysł podporucznika przemknęła błyskawicznie dzie-

cinna nadzieja: "Nie będą strzelać do siebie, pojednają się! Wszystko skończy się dobrze. Przeniosą

ich do innych pułków. Mnie także!... Głupie, śmieszne, niemożliwe" - pomyślał natychmiast. I zrozpa-

czony, zgubiony, z pustą głową, suchym podniebieniem i ołowianymi członkami stał nieruchomo

przed wędrującym po śniegu doktorem.

Która może być godzina? Nie śmiał spojrzeć na zegarek. Wnet wybije i tak zegar na wieży. Po-

czeka.

- Gdybyśmy nie mieli się już zobaczyć... - zaczął doktor, urwał i po paru sekundach dokończył:

- Radzę ci, rzuć armię! - Wyciągnął rękę. - Bądź zdrów. Idź do domu. Ja już dam sobie sam radę.

- 89 -
Serwus! - Pociągnął za rączkę dzwonka. Wewnątrz rozległo się huczące dzwonienie. Już zbliżały się

kroki, już otwarto bramę. Podporucznik Trotta chwycił rękę doktora. Zwykłym głosem, który zadzi-

wił jego samego, wymówił zwykłe: "Serwus!" - nie ściągnął nawet rękawiczki. Już zatrzaśnięto bra-

mę. Już doktor Demant nie istniał. Podporucznik Trotta szedł zwykłą drogą do koszar, jakby ciągnię-

ty niewidzialną dłonią. Nie słyszał, że nad nim, na drugim piętrze, otwarto okno. Doktor wychylił się,

spojrzał na ulicę, spostrzegł przyjaciela niknącego za węgłem. Zamknął okno, zapalił wszystkie lampy

w pokoju, podszedł do umywalni, naostrzył brzytwę, wypróbował ją paznokciem, namydlił twarz,

całkiem spokojnie, jak co rano. Umył się. Wyjął z szafy mundur. Włożył go, przypasał szablę i czekał.

Zdrzemnął się. Zasnął spokojnie, bez snów, w szerokim fotelu pod oknem.

Gdy się ocknął, niebo nad dachami rozwidniało się już, delikatne, błękitne lśnienie padało na

śnieg. Za chwilę zapukają do drzwi. Już słyszał dalekie dzwonki sań. Zbliżały się, stanęły, zaterkotał

dzwonek. Teraz zatrzeszczały schody, szczęknęły ostrogi. Zapukano.

Teraz stali w pokoju - porucznik Christ oraz kapitan Wangert z pułku piechoty stacjonującego

w mieście. Zatrzymali się w pobliżu drzwi, porucznik o pół kroku za kapitanem. Lekarz pułkowy rzu-

cił okiem na niebo. Niby dalekie echo dalekiego dzieciństwa drżał zagasły głos dziadka: "Słuchaj, Iz-

raelu - mówił głos - Pan, Bóg nasz, jest jedynym Bogiem".

- Jestem gotów, moi panowie! - oświadczył lekarz.

Siedzieli trochę niewygodnie w małych saniach, dzwonki dzwoniły dziarsko, gniade konie pod-

niosły obcięte ogony i upuściły na śnieg okrągłe, dymiące żółte jabłka. Lekarz pułkowy, któremu

przez całe życie zwierzęta były obojętne, poczuł nagle tęsknotę za swym wierzchowcem. "On mnie

przeżyje" - pomyślał. Twarz jego nie zdradzała nic. Towarzysze milczeli.

Sanie zatrzymały się o jakie sto kroków przed polanką. Do "zielonego placu" szli pieszo. Był już

poranek, ale słońce jeszcze nie wzeszło. Smukłe jodły, z ciężkimi okiściami śniegu na gałęziach, stały

ciche, wyniosłe i dumne. Z daleka dolatywał koguci zew i odzew. Tattenbach rozmawiał głośno ze

swymi sekundantami. Lekarz naczelny, doktor Mangel, kręcił się między obu stronami.

- Panowie! - rozległ się czyjś głos.

W tej chwili doktor Demant ze zwykłą pedanterią zdjął okulary i położył je na grubym pniaku.

Mimo to w sposób niepojęty widział dalej wyraźnie przed sobą drogę, wyznaczone miejsce, odległość

między sobą a hrabią Tattenbachem i jego samego. Aż do ostatniej sekundy czekał na mgłę przed

oczami. Ale wszystko pozostało wyraźne, jak gdyby doktor nigdy nie był krótkowidzem. Głos jakiś

- 90 -
zaczął liczyć: - Raz! - Doktor podniósł pistolet. Poczuł się znowu wolny i odważny, tak jest, wprost

zuchwały; po raz pierwszy w życiu poczuł się zuchwały. Celował, podobnie jak niegdyś przy strzela-

niu do tarczy w szkole jednorocznych ochotników (chociaż już wtedy był marnym strzelcem). "Nie

jestem wcale krótkowidzem - pomyślał - nie będę już nigdy potrzebował okularów". Z medycznego

punktu widzenia objaw ten był wprost niewytłumaczalny. Doktor Demant postanowił zajrzeć do dzieł

z zakresu oftalmologii. W chwili kiedy przyszło mu na myśl nazwisko pewnego fachowca w tej dzie-

dzinie, głos odliczył: - Dwa! - Doktor wciąż jeszcze widział wyraźnie. Jakiś nieśmiały ptak nieznanego

gatunku zaczął ćwierkać. Z daleka dochodziła pobudka, W tym czasie pułk ułanów dojeżdżał do pla-

cu musztry.

W drugim szwadronie jechał jak co dzień podporucznik Trotta. Matowy nalot mrozu perlił się

na pochwach ciężkich szabel i na lufach lekkich karabinów. Zmarznięte dźwięki trąb budziły śpiące

miasteczko. Dorożkarze w grubych kożuchach podnosili brodate głowy. Kiedy pułk dojechał do leśnej

polany i zsiadł z koni, a żołnierze ustawili się w dwuszereg, jak co rano, do musztry, podporucznik

Kindermann podszedł do Karola Józefa i spytał:

- Czyś przypadkiem nie chory? Wiesz, jak wyglądasz? - Wyciągnął z kieszeni eleganckie luster-

ko i potrzymał je przed oczyma Trotty.

W małym, połyskliwym prostokącie ujrzał Trotta prastarą, dobrze sobie znaną twarz: czarne,

małe, jarzące się oczy, ostry, kościsty grzbiet dużego nosa, zapadłe szare lica i wąskie, długie usta,

zaciśnięte i bezkrwiste; niby blizna po cięciu szablą dzieliły one podbródek od wąsów. Jedynie ten ma-

ły, brązowy wąs wydał się Karolowi Józefowi obcy. Oblicze dziadka, zmierzchające pod sufitem ga-

binetu, było gładko wygolone.

- Dziękuję - powiedział. - Nie spałem tej nocy. - I opuścił plac ćwiczeń.

Skręcił między drzewami w lewo, na ścieżkę wiodącą ku drodze. Była godzina siódma czter-

dzieści. Strzałów nie słyszano. "Wszystko w porządku, wszystko w porządku - mówił sam do siebie -

stał się cud! Najdalej za dziesięć minut musi nadjechać tą drogą major Prohaska, wówczas dowiem się

o wszystkim". Słychać było zgiełkliwy szmer budzącego się w oddali miasta i przeciągły gwizd paro-

wozu z dworca. Gdy podporucznik wyszedł na drogę, ukazał się major na swym gniadoszu. Podpo-

rucznik zasalutował:

- Dzień dobry - powiedział major. Nic więcej. Wąska ścieżka między drzewami nie dozwalała

jeźdźcowi i pieszemu iść obok siebie. Trotta szedł więc za koniem majora. Na jakie dwie minuty

- 91 -
przed dojściem na polanę (słyszeli już komendę podoficerów) major zatrzymał konia, odwrócił się

nieco w siodle i powiedział tylko:

- Obydwaj! - Potem, jadąc dalej, rzucił raczej przed siebie niż do podporucznika: - Trudno, nic

się nie dało zrobić.

Tego dnia pułk wrócił do koszar o dobrą godzinę wcześniej niż zwykle. Dęto w trąby, jak co

dzień. Po południu dyżurni podoficerowie odczytali żołnierzom na głos rozkaz, w którym pułkownik

Kovacs oznajmiał, iż rotmistrz hrabia Tattenbach oraz lekarz pułkowy doktor Demant polegli śmiercią

żołnierską za honor pułku.

Rozdział ósmy

W owych czasach przed wielką wojną, kiedy zdarzyły się opisane na tych kartkach wypadki, nie

było jeszcze obojętne, czy jakiś człowiek żyje, czy też umarł. Jeśli ktoś został wymazany z gromady

żywych, na jego miejsce nie wstępował natychmiast ktoś drugi, aby pogrążyć zmarłego w niepamięci,

lecz tam, skąd ubył, ziała luka, a bliżsi oraz dalsi świadkowie jego zgonu milkli, ilekroć wzrok ich pa-

dał na tę lukę. Jeśli ogień zniszczył jakiś dom w rzędzie innych domów, pogorzelisko pozostawało

przez długi czas puste. Murarze bowiem pracowali powoli i z rozmysłem, a najbliżsi sąsiedzi i przy-

padkowi przechodnie, widząc pusty plac, przypominali sobie kształt i mury zniknionego domu. Tak

było wówczas! Wszystko, co rosło, potrzebowało sporo czasu, by uróść; i wszystko, co ginęło, po-

trzebowało długiego czasu, by zostać zapomniane. Ale za to wszystko, co kiedyś istniało, pozostawia-

ło po sobie ślad i w owych czasach żyło się wspomnieniami, tak jak dzisiaj żyje się zdolnością szyb-

kiego i gruntownego zapominania. Śmierć lekarza pułkowego i hrabiego Tattenbacha poruszała

i wstrząsała przez długi czas umysłami oficerów i żołnierzy pułku ułanów, a także ludności cywilnej.

Pochowano zmarłych zgodnie z regulaminem służbowym i obrządkiem religijnym. A chociaż o rodza-

ju ich śmierci żaden z kolegów nie puścił pary z ust poza własnym kołem, to jednak pośród ludności

małego miasteczka garnizonowego krążyła pogłoska, iż obaj padli ofiarą surowego honoru swej kasty.

Zdawało się, że odtąd także każdy z żyjących oficerów nosi na twarzy piętno bliskiej, gwałtownej

śmierci, i ci obcy panowie stali się jeszcze bardziej obcy rzemieślnikom i kupcom z miasteczka. Cho-

dzili po ulicach niby niepojęci czciciele dalekiego, okrutnego bóstwa, którego byli zarazem wspaniale

i barwnie przystrojonymi ofiarami. Spoglądano za nimi i potrząsano głowami, żałowano ich nawet.

- 92 -
Mają wiele zalet, mówili ludzie. Umieją obchodzić się z szablą, podobają się kobietom, cesarz dba

o nich osobiście, jakby byli jego rodzonymi synami. Ale raz, dwa, trzy, nim się obejrzysz, już jeden

obraża drugiego i ta obraza musi być krwią zmyta!

Ci, o których w ten sposób mówiono, nie byli istotnie godni zazdrości. Nawet rotmistrz Taittin-

ger, o którym chodziły słuchy, że w innych pułkach widział już parę pojedynków z wynikiem śmier-

telnym, zmienił zupełnie swoje dotychczasowe zwyczaje. Podczas gdy hałaśliwi i lekkomyślni stali się

cisi i małomówni, milczącego, chudego łakomczucha opanował dziwny niepokój. Nie potrafił już wy-

siadywać godzinami za szybą cukierni i połykać ciastek lub grać w milczeniu w szachy i domino z sa-

mym sobą czy z pułkownikiem. Lękał się samotności, kurczowo wprost czepiał się innych. Jeśli w po-

bliżu nie było żadnego z kolegów, wchodził do pierwszego lepszego sklepu, by kupić coś zgoła zbęd-

nego, i prowadził z kupcem bezsensowną i niepotrzebną rozmowę, nie mogąc się zdecydować na wyj-

ście; chyba że przypadkiem zobaczył na ulicy jakiegoś obojętnego znajomka, na którego natychmiast

się rzucał. Tak bardzo zmienił się świat. Kasyno świeciło pustkami, poniechano zbiorowych wycie-

czek do domu pani Resi. Ordynansi mieli bardzo mało roboty. Kto zamawiał wódkę, ten na widok kie-

liszka myślał, że to właśnie ten sam, z którego jeszcze kilka dni temu pił Tattenbach. Opowiadano so-

bie wprawdzie wciąż jeszcze stare anegdotki, ale nie śmiano się z nich już głośno, uśmiechano się za-

ledwie. Podporucznika Trotty poza służbą nie widywano w ogóle.

Zdawało się, że jakaś czarodziejska dłoń zmyła nagle wszelki nalot młodości z twarzy Karola

Józefa. Podobnego jemu podporucznika nie znaleziono by z pewnością w całej cesarsko-królewskiej

armii. Miał wrażenie, że musi uczynić coś niezwykłego, ale jak daleko okiem sięgnąć, nie było widać

nic niezwykłego! Rzecz prosta, że wystąpił ze swego pułku i został wcielony do innego. Szukał jed-

nak jakiegoś trudnego zadania do spełnienia. W rzeczywistości szukał dobrowolnej pokuty. Nie po-

trafiłby tego nigdy wyrazić, ale my przecież możemy o nim powiedzieć: gnębiło go niewypowiedzia-

nie, że był narzędziem w ręku nieszczęsnego losu.

W tym stanie ducha znajdował się również, gdy donosił ojcu o wyniku pojedynku i zawiadamiał

go o swym nieodzownym przeniesieniu do innego pułku. Przemilczał, że przy tej sposobności będzie

mu się należał krótki urlop, gdyż bał się stanąć przed ojcem. Okazało się jednak, że nie zna starego.

Ojciec bowiem, wzorowy urzędnik państwowy, orientował się dokładnie w obyczajach wojskowych.

I w jakiś osobliwy sposób orientował się również w cierpieniach i zgryzotach syna, co uwidoczniło się

wyraźnie między liniami jego listu. Odpowiedź starosty brzmiała bowiem następująco:

- 93 -
"Drogi Synu!

Dziękuję Ci za Twoje dokładne wiadomości i za zaufanie. Los, który ugodził Twoich kolegów,

porusza mnie boleśnie. Zginęli, jak przystało ludziom honoru.

Za moich czasów pojedynki zdarzały się częściej, a cześć była o wiele cenniejsza od życia. Za

moich czasów również oficerowie, tak mi się zdaje, byli z twardszej ulepieni gliny. Jesteś oficerem,

mój synu, i wnukiem bohatera spod Solferino! Potrafisz chyba znieść to, że mimowiednie i bez swej

winy wziąłeś udział w tym tragicznym wydarzeniu. Z pewnością żałujesz także, że opuszczasz pułk,

ale w każdym pułku, w całej armii, służysz naszemu cesarzowi!

Twój ojciec Franciszek v. Trotta.

P.S. Dwutygodniowy urlop, należny Ci z racji przeniesienia, możesz spędzić wedle swej woli

albo w moim domu, albo jeszcze lepiej w nowym garnizonie, abyś się łatwiej oswoił z tamtejszymi

stosunkami.

jw."

Nie beż zawstydzenia czytał podporucznik Trotta ów list. Ojciec odgadł wszystko. Postać sta-

rosty urosła w oczach syna do ogromnych rozmiarów, dosięgała niemal postaci dziadka. I jeśli już

przedtem podporucznik obawiał się stanąć przed obliczem ojca, to teraz spędzenie urlopu w domu
by-

ło dla niego wręcz niemożliwe. "Potem, potem, gdy będę miał prawdziwy urlop" - mówił do siebie

podporucznik, ulepiony z innej gliny niż podporucznicy z czasów młodości starosty.

"Z pewnością żałujesz także, że opuszczasz pułk" - pisał ojciec. Czyżby napisał to przeczuwając,

że jest na odwrót? Czego miałby tu Karol Józef żałować? Może tego okna i widoku izb żołnierskich

naprzeciwko, może żołnierzy, którzy wysiadywali na swych pryczach, lub smętnego dźwięku ich or-

ganków i śpiewów - dalekich piosenek, brzmiących jak niezrozumiałe echo podobnych pieśni, śpiewa-

nych przez chłopów w Sipolje? "Może powinienem jechać do Sipolje?" - myślał podporucznik. Pod-

szedł do dużej mapy sztabu generalnego, jedynej ozdoby gołych ścian jego pokoju. W nocy, wyrwany

ze snu, potrafiłby odszukać Sipolje. Leżało na najbardziej południowym krańcu monarchii - cicha,

spokojna wieś. Na delikatnie zakreskowanym, jasnobrązowym tle tkwiły maleńkie, czarne, subtelne li-

terki tworzące nazwę: Sipolje. W pobliżu znajdowała się studnia z żurawiem, młyn wodny, mała sta-

- 94 -
cyjka jednotorowej kolejki leśnej, kościół i meczet, młody las liściasty, wąskie drożyny leśne, polne

ścieżki i rozrzucone samotne chaty... W Sipolje zapada wieczór. Przy studni stoją kobiety w barwnych

chustkach na głowach, oblane złotym blaskiem płonącego zachodu. W meczecie, na starych dywani-

kach, leżą modlący się muzułmanie. Maleńka lokomotywa kolejki leśnej podzwania w ciemnozielo-

nym gąszczu jodeł. Młyn wodny klekocze, potok szemrze. Była to jego dobrze znana zabawa z cza-

sów kadeckich. Obrazy, do których przywykł, nadpłynęły na pierwsze skinienie. Nad nimi wszystkimi

błyszczał zagadkowy wzrok dziadka. W pobliżu Sipolje nie ma prawdopodobnie garnizonu kawalerii,

musi się więc zdecydować na przeniesienie do piechoty. Z współczuciem spoglądali ułani na piechu-

rów, ze współczuciem będą patrzyli na przeniesionego do piechoty Trottę. Dziadek był także tylko

zwykłym kapitanem piechoty. Maszerować pieszo po ziemi ojczystej - to byłby niemal powrót do

chłopskich przodków. Ciężkimi stopami kroczyli oni po twardych grudach ziemi, ostrym pługiem

wgryzali się w jej soczyste łono, błogosławiącym ruchem ciskali żyzne ziarno w glebę. Nie, podpo-

rucznik wcale nie żałował, że opuści ten pułk i może nawet konnicę! Ojciec musi mu na to zezwolić.

Trzeba będzie tylko przejść uzupełniający kurs infanteryjski, może nieco uciążliwy.

Należało pożegnać się z kolegami. Małe przyjęcie w kasynie. Kolejka wódki. Krótkie przemó-

wienie pułkownika. Flaszka wina. Serdeczny uścisk dłoni. Za jego plecami koledzy już szeptali. Flasz-

ka szampana. Kto wie, może w końcu nastąpi jeszcze zbiorowy wymarsz do lokalu pani Resi. Jeszcze

jedna kolejka wódki. Ach, gdybyż ten wieczór pożegnalny chciał się wreszcie skończyć!

Ordynansa Onufrego zabierze z sobą. Nie może przecież przyzwyczajać się do nowego obcego

imienia. Uniknie wizyty u ojca. W ogóle postara się uniknąć wszelkich niemiłych i przykrych spraw

związanych z przeniesieniem. Pozostaje jednak ciężka, ciężka droga do wdowy po doktorze Deman-

cie.

Co za droga! Podporucznik Trotta starał się wmówić sobie, że pani Ewa Demantowa zaraz po

pogrzebie męża wyjechała z powrotem do Wiednia, do swego ojca. Będzie zatem stał przed pustą wil-

lą, będzie długo i daremnie dzwonił, w końcu dowie się o adres wiedeński i napisze krótki, możliwie

serdeczny list. "Jak to dobrze, że wystarczy napisać list! Odważny na pewno nie jestem" - myśli pod-

porucznik. Gdyby ustawicznie nie czuł na karku mrocznego, tajemniczego wzroku dziadka, kto wie,

jak nędznie kuśtykałby przez to ciężkie życie. Odważny był jedynie wówczas, gdy myślał o starym

bohaterze spod Solferino. Zawsze musiał zwracać się do dziadka, by się choć trochę umocnić na du-

chu.

- 95 -
I podporucznik wybrał się z wolna w tę ciężką drogę. Była godzina trzecia po południu. Drobni

kupcy, zatroskani i zmarznięci, czekali przed sklepami na nielicznych klientów. Z warsztatów płynęły

swojskie i płodne szmery. Wesoło dzwoniły młoty w kuźni, u bednarza klekotał blaszany, głuchy

grzmot, raźny stukot szedł z szewskich suteren, bzykały piły u stolarza. Podporucznik znał wszystkie

twarze i wszystkie hałasy warsztatów. Dwa razy dziennie przejeżdżał tędy. Z siodła mógł patrzeć po-

nad wyblakłe, białoniebieskie szyldy i widział wnętrza izb na pierwszym piętrze, nie zasłane łóżka,

dzbanki z kawą, mężczyzn bez marynarek, nie uczesane kobiety, doniczki na parapetach, suszone

owoce i marynowane ogórki za ozdobną kratą okien.

Stanął przed willą doktora Demanta. Skrzypnęła furtka, wszedł. Ordynans otworzył. Podpo-

rucznik czekał. Weszła pani Demantowa. Zadrżał. Przypomniał sobie wizytę kondolencyjną u wach-

mistrza Slamy. Poczuł ciężką, wilgotną, zimną rękę wachmistrza, a na podniebieniu mdły posmak wo-

dy z sokiem. "Więc ona nie jest w Wiedniu" - pomyślał podporucznik w chwili, gdy ujrzał wdowę. Jej

czarna suknia zaskoczyła go. Jak gdyby dopiero teraz dowiedział się, że pani Demantowa jest wdową

po lekarzu pułkowym. Również pokój, do którego weszli, nie był tym, w którym przesiadywano zwy-

kle za życia przyjaciela. Na ścianie, w obwódce z czarnej krepy, wisiał duży portret zmarłego. Odsu-

wał się coraz to bardziej, podobnie jak cesarz w kasynie, jak gdyby nie był bliski oczom i dosiężny rę-

kom, ale wisiał gdzieś za ścianą, widoczny z daleka przez okno.

- Dziękuję, że pan przyszedł - powiedziała Ewa Demantowa.

- Chcę się pożegnać - rzekł Trotta.

Pani Demantowa podniosła bladą twarz. Podporucznik ujrzał jasny, piękny, szary blask jej wiel-

kich oczu. Skierowała je prosto na niego - dwa okrągłe światła z przejrzystego lodu. We wczesnym

zmierzchu zimowym błyszczały jedynie oczy kobiety. Wzrok podporucznika umknął ku jej wąskiemu,

białemu czołu i dalej, ku ścianie, ku dalekiemu portretowi zmarłego. Powitanie trwało stanowczo za

długo; pani Demantowa powinna była go poprosić, aby usiadł. Ale nie odzywała się. Tymczasem pod-

porucznik czuł, jak mrok zbliżającego się wieczoru wpada przez okna, i wprost dziecinnie bał się, że

w tym domu nie zapalą nigdy lampy. Żadne odpowiednie słowo nie przychodziło mu na pomoc. Sły-

szał lekki oddech kobiety.

- Tak tu jakoś stoimy - przemówiła wreszcie. - Usiądźmy.

Usiedli przy stole, naprzeciw siebie. Jak niegdyś u wachmistrza Slamy, Karol Józef miał i teraz

drzwi za sobą. Groźnie, jak wówczas, odczuwał te drzwi z tyłu. Zdawało mu się, że od czasu do cza-

- 96 -
su otwierają się bez sensu i bezgłośnie zamykają z powrotem. Mrok zabarwił się ciemniej. Rozpłynęła

się w nim czarna suknia pani Ewy Demantowej, sam zmierzch odziewał ją teraz. Jej biała twarz, naga,

nie osłonięta, unosiła się na ciemnej powierzchni wieczoru, zniknął portret zmarłego męża na
przeciw-

ległej ścianie.

- Mój mąż... - mówił poprzez ciemność głos pani Demantowej. Podporucznik widział jej lśniące

zęby, jeszcze bielsze niż twarz.

Z wolna zaczął też odróżniać znowu przejrzysty blask jej oczu. - Pan był jego jedynym przyja-

cielem. Mówił o tym nieraz. Gdyby pan wiedział, jak często pana wspominał! Nie mogę wprost pojąć,

że on nie żyje.

I że ja jestem temu winna - dodała szeptem.

- To moja wina - rzekł podporucznik. Jego głos był bardzo donośny, twardy i jemu samemu ob-

cy. Nie było to żadną pociechą dla wdowy.

- To moja wina! - powtórzył. - Powinienem był być ostrożniejszy odprowadzając panią do do-

mu. Nie trzeba było iść koło kasyna.

Kobieta zaczęła płakać. Jej blada twarz pochylała się coraz niżej nad stołem, niby biały, owalny,

z wolna opadający kwiat. Nagle z prawej i z lewej strony wyłoniły się białe ręce i ujęły chylącą się

głowę. Przez czas jakiś, minutę czy dwie, słychać było jedynie łkanie kobiety. Wieczność dla podpo-

rucznika. "Wstać, zostawić ją płaczącą i odejść" - pomyślał. Podniósł się rzeczywiście. W okamgnie-

niu ręce jej opadły na stół. Głosem zupełnie spokojnym, który zdawał się wychodzić z innej krtani niż

szloch, spytała:

- Dokąd pan idzie?

- Zapalić światło - odparł Trotta.

Podniosła się, obeszła stół i musnęła go w przejściu. Poczuł subtelną woń perfum - już minęła,

rozwiała się. Światło było ostre, Trotta zmusił się do patrzenia prosto w lampę. Pani Demantowa

ocieniła ręką oczy.

- Proszę zapalić lampę nad konsolką - rozkazała.

Podporucznik posłuchał. Ewa czekała przy framudze drzwi, z ręką na oczach. Gdy zapłonęła

mała lampka pod żółtozłotym, pastelowym abażurem, pani Demantowa zgasiła lampę u sufitu. Zdjęła

rękę z oczu, jak się zdejmuje przyłbicę. W czarnej sukni, z bladą twarzą zwróconą ku Trotcie, wyglą-

- 97 -
dała bardzo odważnie. Była gniewna i śmiała, na jej licach widniały maleńkie, zaschłe strużki łez. Oczy

były przejrzyste jak zawsze.

- Proszę usiąść tam na kanapie - rozkazała.

Karol Józef usiadł posłusznie. Miękkie poduszki ześliznęły się ku niemu z wszystkich stron,

z oparcia, z kątów - ostrożnie i podstępnie. Czuł, że siedzenie na tej kanapie grozi niebezpieczeńst-

wem, i stanowczym ruchem przesunął się na sam brzeg, ręce oparł na gardzie szabli i patrzył na
zbliża-

jącą się panią Ewę. Wyglądała jak groźny wódz tych wszystkich poduszek. Na prawo od kanapy wi-

siał na ścianie portret zmarłego przyjaciela. Pani Ewa usiadła. Między nimi leżała mała, miękka podu-

szeczka. Trotta siedział bez ruchu. Jak zawsze, gdy nie widział wyjścia z jednej z licznych przykrych

sytuacji, w jakie się nieraz wikłał, i tym razem wyobrażał sobie, że każdej chwili może odejść.

- Zostaje pan zatem przeniesiony? - spytała pani Demantowa.

- Prosiłem o przeniesienie - odrzekł. Oczy wlepił w dywan na podłodze, brodę wsparł na rękach,

ręce na gardzie.

- Czy to konieczne?

- Tak jest, to konieczne!

- Żałuję bardzo, bardzo.

Pani Demantowa siedziała podobnie jak on; łokcie oparła na kolanach, podbródek na rękach,

a oczy wbiła w dywan. Czekała prawdopodobnie na jakieś słowo pociechy, na jałmużnę. Karol Józef

milczał. Sycił się rozkoszną świadomością, że tym okrutnym milczeniem mści srogo śmierć przyjacie-

la. Przyszły mu nagle na myśl historie o niebezpiecznych pięknych kobietkach, morderczyniach męż-

czyzn, powtarzające się często w rozmowach kolegów. Ta kobieta należy niewątpliwie do niebez-

piecznego gatunku słabych morderczyń. Trzeba niezwłocznie wydostać się z kręgu jej władzy. Sposo-

bił się do odejścia.

W tej chwili pani Demantowa zmieniła pozycję. Odjęła ręce od twarzy i lewą dłonią zaczęła sta-

rannie i powoli wygładzać jedwabną bortę, okalającą brzeg kanapy. Jej palce sunęły tam i z powrotem

regularnie i powoli po wąskiej, błyszczącej dróżce, prowadzącej od niej do podporucznika. Wkradały

się w jego pole widzenia i Karol Józef zapragnął mieć klapy na oczach. Białe palce wciągały go

w niemą, lecz w żaden sposób nie dającą się przerwać rozmowę. Zapalić papierosa! Szczęśliwy po-

mysł. Wyciągnął papierośnicę i zapałki.

- 98 -
- Proszę o papierosa - powiedziała pani Demantowa.

Podając ogień musiał jej spojrzeć w twarz. Uważał za niestosowne, że pani Demantowa pali, jak

gdyby nikotyna była w okresie żałoby zakazana. A sposób, w jaki zaciągnęła się, zaokrąglając usta

w mały czerwony pierścień i wypuszczając po chwili silny obłoczek dymu, był zuchwały i występny.

- Czy pan już wie, dokąd pana przeniosą?

- Nie, ale postaram się, aby mnie przeniesiono bardzo daleko stąd.

- Bardzo daleko? Na przykład dokąd?

- Może do Bośni.

- Czy pan sądzi, że tam będzie pan szczęśliwy?

- Wątpię, żebym gdziekolwiek mógł być szczęśliwy.

- Życzę panu, aby pan był szczęśliwy - szepnęła prędko, bardzo prędko, jak wydało się Trotcie.

Podniosła się i po chwili wróciła z małą popielniczką, postawiła ją na podłodze między sobą

a podporucznikiem i rzekła:

- Prawdopodobnie więc nie zobaczymy się już nigdy?

Nigdy! To słowo, to okropne słowo - bezbrzeżne, martwe morze głuchej wieczności! Nigdy nie

miał już ujrzeć Katarzyny, doktora Demanta, tej kobiety! Powiedział:

- Prawdopodobnie, niestety! - Chciał dodać: Także Maksa Demanta nie zobaczę już nigdy.

I jednocześnie przemknęło mu przez głowę jedno ze śmiałych powiedzeń Taittingera: "Wdowy należy

palić!"

Rozległ się dzwonek, po chwili usłyszeli ruch w przedpokoju.

- To ojciec - powiedziała pani Ewa.

Pan Knopfmacher już wchodził do pokoju.

- A, to pan, pan tu jest! - powiedział.

Wniósł ze sobą świeży zapach śniegu. Rozwinął dużą białą chustkę, wysiąkał głośno nos, scho-

wał chustkę starannie do kieszeni na piersiach jak kosztowny skarb i wyciągnąwszy rękę ku framudze

drzwi zapalił lampę pod sufitem. Potem zbliżył się do Trotty, który przy wejściu Knopfmachera pod-

niósł się, i w milczeniu uścisnął mu rękę. Tym uściskiem wyrażał pan Knopfmacher całe swoje zmart-

wienie z powodu śmierci doktora. Wskazując wiszącą lampę zwrócił się do córki:

- Wybacz, ale nie cierpię tego posępnego nastrojowego światła. - Miało się wrażenie, że cisnął

kamieniem w okolony czarną krepą portret zmarłego. - Ależ pan źle wygląda! - stwierdził w następnej

- 99 -
chwili rozradowanym głosem. - Strasznie pana wzięło to nieszczęście, jak widzę.

- Doktor był moim jedynym przyjacielem.

- Widzi pan - zaczął Knopfmacher siadając przy stole i prosząc z uśmiechem podporucznika, by

zajął swe dawne miejsce - to samo mówił i on o panu, gdy jeszcze żył. Co za nieszczęście!

Potrząsnął parę razy głową, jego pełne, zaróżowione policzki dygotały lekko.

Pani Demantowa wyciągnęła chusteczkę z rękawa sukni, przytknęła ją do oczu, wstała i wyszła.

- Kto wie, jak ona to zniesie - powiedział Knopfmacher. - No, co do mnie, od dawna ją prze-

strzegałem, ale nie chciała mnie słuchać. Widzi pan, drogi panie poruczniku, każdy stan narażony jest

na

niebezpieczeństwa. Ale oficer! Oficer - pan wybaczy - nie powinien się właściwie żenić. Powiem

panu w tajemnicy, chociaż z pewnością on sam wspomniał panu o tym: Maks chciał prosić o dymisję

i poświęcić się całkowicie nauce. Nie może pan sobie wyobrazić, jak się tym cieszyłem. Zostałby na

pewno sławnym lekarzem. Kochany, zacny Maks! - Pan Knopfmacher podniósł oczy ku portretowi,

zatrzymał je przez chwilę

w górze i dokończył swoje wspomnienie pośmiertne: - Tęga głowa!

Pani Demantowa wniosła śliwowicę, ulubiony trunek ojca.

- Pan chyba pije? - spytał Knopfmacher i nalawszy dwa kieliszki sam zaniósł pełny kieliszek

ostrożnie do kanapy. Podporucznik wstał, czuł w ustach mdły posmak, jak niegdyś po wodzie z so-

kiem. Duszkiem wychylił kieliszek.

- Kiedy widział się pan z nim po raz ostatni? - zapytał Knopfmacher.

- W przeddzień - odrzekł Karol Józef.

- Prosił Ewę, by pojechała ze mną do Wiednia, i nie wspomniał o niczym. Odjechała nie prze-

czuwając niczego. A potem przyszedł list pożegnalny. Od razu wiedziałem, że nic nie da się zrobić.

- W istocie, nic nie dało się zrobić.

- Pan wybaczy, ale ten kodeks honorowy jest już dziś przestarzały! Żyjemy przecież w dwu-

dziestym wieku, proszę tylko pomyśleć! Mamy gramofony, porozumiewamy się telefonicznie na od-

ległość setek mil, a Blériot i inni latają już nawet w powietrzu. Nie wiem, czy pan czytuje gazety i zna

się na polityce. Mówią, że konstytucja ma być gruntownie zmieniona: Od czasu nadania równego, taj-

nego i powszechnego prawa głosowania zaszła niejedna zmiana u nas i w świecie. Nasz cesarz, oby

Bóg zachował go nam jak najdłużej, nie myśli wcale tak staromodnie, jak sądzą niektórzy. Rzecz

- 100 -
prosta, tak zwane koła konserwatywne mają również trochę słuszności. Należy postępować powoli,

ostrożnie i z rozmysłem. Co nagle, to po diable.

- Nie znam się na polityce - wtrącił Trotta.

Knopfmacher poczuł niechęć w sercu. Zły był na tę głupią armię i jej zwariowane porządki. Jego

córka została wdową, zięć zginął, trzeba się rozejrzeć za nowym, tym razem cywilem; tytuł radcy

handlowego odsunął się od niego zapewne także. Czas wielki skończyć z tymi wybrykami. Tacy mło-

dzi smarkacze, jak podporucznicy, nie powinni rozzuchwalać się zbytnio w dwudziestym stuleciu! Na-

rody żądają swoich praw, obywatel jest obywatelem, żadnych przywilejów dla szlachty! Socjaliści są

wprawdzie niebezpieczni, ale jako przeciwwaga całkiem dobrzy. O wojnie gada się dużo, ale na pew-

no do niej nie dojdzie. Trzeba ich nauczyć rozumu. Żyjemy w czasach oświeconych. W Anglii na

przykład król nie ma nic do gadania.

- Oczywiście - powiedział - w armii zresztą polityka byłaby nie na miejscu. Chociaż on - Knop-

fmacher wskazał portret - orientował się również w polityce.

- On był bardzo mądry - rzekł Trotta cicho.

- Nic nie dało się zrobić - powtórzył Knopfmacher.

- On był - ciągnął dalej podporucznik i jemu samemu zdawało się, że przemawia przezeń jakaś

obca mądrość, mądrość starych, wielkich ksiąg srebrnobrodego króla żydowskich szynkarzy - on był

z pewnością bardzo mądry i zupełnie samotny.

Zbladł. Czuł na sobie przejrzyste spojrzenie pani Demantowej. Teraz musi odejść. Było całkiem

cicho. Nie miał nic więcej do powiedzenia.

- Również barona Trotty nie zobaczymy już, tato! Zostaje przeniesiony! - odezwała się pani

Demantowa.

- Ale chyba da pan znak życia? - spytał Knopfmacher.

- Pan napisze do mnie! - powiedziała pani Demantowa.

Podporucznik podniósł się.

- Wszystkiego dobrego! - powiedział Knopfmacher. Jego wielka i pulchna ręka była w dotyku

podobna do ciepłego aksamitu. Pani Demantowa wyszła pierwsza. Ordynans podał płaszcz, pani De-

mantowa stała obok. Trotta zwarł obcasy. Powiedziała bardzo prędko:

- Pan do mnie napisze. Chcę wiedzieć, gdzie pan jest.

Słowa te były jak przelotny, ciepły podmuch; już przepłynął. Już ordynans otworzył drzwi. Te-

- 101 -
raz schody i furtka ogrodowa - jak wówczas, gdy wychodził od wachmistrza.

Poszedł prędko do miasta, wstąpił do pierwszej z brzegu kawiarni, wypił na stojąco przy bufecie

kieliszek koniaku, potem drugi. "My pijemy wyłącznie Hennessy!" - usłyszał słowa starosty. Pośpie-

szył do koszar.

Przed drzwiami jego pokoju stał Onufry - niebieska kreska na nagiej bieli ścian.

- Frajter z kancelarii przyniósł z polecenia pana pułkownika paczkę dla pana porucznika - za-

meldował. Stała w kącie, długa i wąska, w brązowym papierze. Na stole leżał list.

Podporucznik przeczytał:

"Drogi Przyjacielu, pozostawiam ci szablę i zegarek.

Maks Demant"

Trotta rozpakował szablę. Na gardzie wisiał gładki, srebrny zegarek doktora Demanta. Nie

szedł. Cyferblat wskazywał dziesięć minut po dwunastej. Podporucznik nakręcił zegarek i przyłożył

sobie do ucha; delikatne, żwawe tykanie brzmiało pocieszająco. Scyzorykiem podważył wieczko,

z ciekawości i dla igraszki, jak młody chłopak. Na wewnętrznej stronie widniały litery: M.D. Wyciąg-

nął szablę z pochwy. Tuż pod rękojeścią wyrył doktor Demant nożem w stali kilka niezgrabnych,

ciężkich znaków. "Bądź zdrów i wolny" - brzmiał napis. Podporucznik zawiesił szablę w szafie. Przez

chwilę zatrzymał w dłoni "pendent". Jedwabne sznureczki, okręcone metalowymi nićmi, przeciekły

mu przez palce niby złoty, chłodny deszcz. Trotta zamknął szafę. Zamknął trumnę.

Zgasił lampę i w ubraniu wyciągnął się na łóżku. Żółtawy odblask izbżołnierskich rozpływał się

na białym lakierze drzwi i odbijał w błyszczącej klamce. Harmonia wzdychała ochryple i smętnie, za-

głuszana basowymi głosami żołnierzy. Śpiewali ukraińską piosenkę o cesarzu i cesarzowej:

"Nasz cesarz to dzielny, prawdziwy pan z panów,

A jego żoną jest cesarzowa, nasza pani.

Nasz cesarz wyrusza na czele ułanów,

A ona w zamku czeka,

Czeka w zamku sama.

Nasza pani czeka na naszego pana. (Przełożył Leopold Lewin.)

Cesarzowa nie żyła już wprawdzie od dawna. Ale ruscy chłopi sądzili, że żyje dotychczas.

- 102 -
Część druga

Rozdział dziewiąty

Na wschód aż do rubieży kraju cara rosyjskiego sięgały promienie słońca Habsburgów - tego

samego słońca, pod którym ród Trottów dojrzał do szlachectwa i poważania. Wdzięczność Francisz-

ka Józefa miała długą pamięć, a jego łaska - długie ramię. Gdy któreś z jego uprzywilejowanych dzieci

zamierzało popełnić głupstwo, cesarscy ministrowie i słudzy w porę wkraczali i zmuszali głupca do

rozwagi i namysłu. Nie wypadałoby, aby potomek świeżo uszlachconego rodu von Trotta i Sipolje

służył w tej samej prowincji, z której pochodził bohater spod Solferino, wnuk niepiśmiennych chło-

pów i syn wachmistrza żandarmerii. Jeśli ów potomek chciał koniecznie zamienić służbę w ułanach na

skromniejszą w piechocie, zgoda, pozostawał w ten sposób wierny pamięci dziadka, który jako prosty

podporucznik piechoty ocalił życie cesarzowi. Natomiast roztropność cesarsko-królewskiego minis-

terstwa wojny nie mogła żadną miarą pozwolić na to, aby nosiciel przydomka szlacheckiego, brzmią-

cego dokładnie tak samo jak nazwa wsi słoweńskiej, skąd pochodził założyciel rodu, służył w pobliżu

tej wsi. Podobnie jak władze myślał także starosta, syn bohatera spod Solferino. Pozwolił wprawdzie

synowi - chociaż nie z lekkim sercem - na przeniesienie się do piechoty. Ale z żądaniem Karola Józefa,

by mógł służyć w prowincji słoweńskiej, stanowczo się nie zgadzał. On sam nie czuł nigdy ochoty zo-

baczenia ojczyzny swoich przodków. Był Austriakiem, sługą i urzędnikiem Habsburgów, jego ojczyz-

ną był zamek cesarski w Wiedniu. Gdyby miał jakąkolwiek koncepcję polityczną korzystnej przebu-

dowy monarchii, pragnąłby w każdym kraju koronnym widzieć wielkie i barwne przedsionki cesars-

kiego Burgu, a we wszystkich ludach monarchii - sługi Habsburgów. Był starostą. Miał złoty kołnierz,

kapelusz stosowany i szpadę. Nie pragnął bynajmniej chodzić za pługiem po błogosławionej ziemi

słoweńskiej. W decydującym liście do syna pisał: "Z naszego rodu chłopów kresowych los uczynił

Austriaków. Chcemy nimi pozostać!"

Tak więc kresy południowe były zamknięte przed Karolem Józefem; miał jedynie do wyboru

służbę w centrum państwa lub też na kresach wschodnich. Wybrał batalion strzelców, stacjonujący
nie

dalej niż dwie mile od granicy rosyjskiej. W pobliżu leżała wioska Burdłaki, rodzinna wieś Onufrego.

Ten kraj był drugą ojczyzną chłopów ukraińskich, ich smętnych harmonii i niezapomnianych piosenek

- 103 -
- północną siostrzycą prowincji słoweńskiej.

Siedemnaście godzin przesiedział podporucznik Trotta w wagonie.

W osiemnastej wynurzyła się ostatnia stacja kolejowa na wschodzie monarchii. Tutaj wysiadł.

Towarzyszył mu ordynans Onufry. Koszary strzelców leżały w środku miasteczka. Nim weszli na

podwórze, Onufry przeżegnał się trzykrotnie. Był poranek. Wiosna, od dawna już zadomowiona

w prowincjach środkowych, tutaj dopiero co dotarła.

Już połyskiwały szczodrzeńce na stokach nasypu kolejowego, już kwitły fiołki w wilgotnych la-

sach, rechotały żaby w nieskończonych moczarach, kołowały bociany nad niskimi strzechami chat,

szukając starych kół - fundamentów ich letniej siedziby.

Granica między Austrią a Rosją na północnym wschodzie monarchii była w tym czasie jednym

z najbardziej osobliwych obszarów. Batalion strzelców stacjonował w miasteczku liczącym dziesięć

tysięcy mieszkańców. Na środku obszernego rynku krzyżowały się dwie wielkie ulice miasteczka:

jedna wiodąca ze wschodu na zachód, druga - z północy na południe. Jedna prowadziła z dworca na

cmentarz, druga - od ruin zamku do młyna parowego. Z dziesięciu tysięcy mieszkańców mniej więcej

jedna trzecia trudniła się różnorakim rzemiosłem, druga żyła nędznie ze swych marnych gruntów,

reszta zaś zajmowała się handlem osobliwego rodzaju.

Mówimy: osobliwego rodzaju handlem. Ani towar bowiem, ani zwyczaje handlowe nie odpo-

wiadały wyobrażeniom, jakie istnieją o handlu w świecie cywilizowanym. Kupcy z tej okolicy żyli ra-

czej z przypadku niż z widoków na coś stałego, raczej z nieobliczalnego szczęścia niż z kupieckiego

wyrachowania i każdy handlarz był zawsze gotów chwycić się towaru, którym go los właśnie obda-

rzył, a także - o ile Bóg nie zesłał mu żadnego - wymyślić na poczekaniu jakiś towar. W istocie życie

tych kupców było zagadką. Nie mieli sklepów. Nie mieli nazwisk. Nie mieli kredytu. Ale posiadali ja-

kiś wyostrzony, cudowny zmysł dla wszelkich tajemnych i tajemniczych źródeł pieniądza. Żyli z cu-

dzej pracy, ale stwarzali pracę dla innych. Byli skromni. Żyli tak nędznie, jak gdyby utrzymywali się

z pracy rąk własnych. Ale była to praca rąk cudzych. Ustawicznie w ruchu, zawsze w drodze, z ob-

rotnym językiem i trzeźwym rozsądkiem, byliby zdolni zdobyć pół świata, gdyby wiedzieli, co znaczy

świat. Ale tego nie wiedzieli. Żyli bowiem z dala od świata, między Wschodem a Zachodem, stłoczeni

pomiędzy nocą a dniem - rodzaj żywych upiorów, zrodzonych przez noc, a straszących za dnia.

Powiedzieliśmy, że żyli "stłoczeni"? Natura ich stron ojczystych nie pozwalała im tego odczuć.

Natura wykuła nieskończony horyzont dokoła tych ludzi kresowych, okoliła ich szlachetnym kręgiem

- 104 -
zielonych lasów i niebieskich wzgórz. I idąc poprzez ciemną gęstwinę jodeł mogliby niemal sądzić, że

są uprzywilejowani przez Boga, gdyby codzienna troska o chleb dla żon i dzieci pozwoliła im odczu-

wać dobroć Boga. Oni jednak chodzili przez jodłowe bory po to, by skupować drzewo dla miejskich

odbiorców, kiedy zbliżała się zima. Handlowali bowiem również drzewem. Handlowali zresztą i kora-

lami, sprzedawali je chłopkom z sąsiednich wsi, a także chłopkom mieszkającym po tamtej stronie

granicy, na rosyjskiej ziemi. Handlowali pierzem, włosiem, tytoniem, srebrem, klejnotami, chińską

herbatą, owocami południowymi, końmi i bydłem, drobiem i jajami, rybami i warzywami, jutą i
wełną,

masłem i serem, lasami i gruntami, marmurem włoskim i ludzkimi włosami z Chin do wyrobu peruk,

gąsienicami jedwabników i jedwabiem, tkaninami manczesterskimi, koronkami brukselskimi i mos-

kiewskimi kaloszami, płótnem wiedeńskim i czeskim ołowiem. Żaden z drogocennych lub tanich to-

warów, w które obfituje świat, nie był obcy handlarzom i pośrednikom z tych stron. Czego zaś

w myśl obowiązujących praw nie mogli nabywać ani sprzedawać, o to umieli się również wystarać

i sprzedawali wbrew prawu - zręcznie i po kryjomu, odważnie i przebiegle, ze sprytnym wyrachowa-

niem. Ba, niektórzy z nich handlowali nawet ludźmi. Wysyłali dezerterów z armii rosyjskiej do Sta-

nów Zjednoczonych, a młode wiejskie dziewczyny - do Brazylii i Argentyny. Byli agentami towa-

rzystw okrętowych oraz przedstawicielami zagranicznych burdeli. A mimo to zarobki tych ludzi były

nędzne, nie mieli pojęcia o wspaniałym, szerokim życiu, jakie człowiek wieść może. Ich zmysły, wyos-

trzone i wyćwiczone w tropieniu pieniądza, ich ręce, zdolne krzesać złoto z szutru, jak krzesze się is-

kry z krzemienia, nie umiały dać sercom rozkoszy, a ciałom zdrowia. Na grzęzawiskach rodzili się lu-

dzie tych stron. Szeroko i niesamowicie, na całej powierzchni kraju, po obu stronach drogi, rozpoście-

rały się moczary - pełne żab, bakcylów febry i zdradzieckiej trawy, która nie wtajemniczonych, nie

znających kraju wędrowców wciągała w okropną śmierć. Wielu już ludzi zginęło na tych bagnach

i nikt nie słyszał ich ostatniego krzyku o pomoc. Tubylcy jednak znali dobrze zdradliwość mokradeł

i sami posiadali coś z ich zdradliwości. Wiosną i latem powietrze drgało nieustannym, sytym
rechotem

żab. Pod niebem rozbrzmiewały podobnie syte trele skowronków. Był to niestrudzony rozhowor nie-

ba z bagnem.

Wśród handlarzy, o których mówiliśmy, było wielu Żydów. Kaprys natury, a może tajemnicze

prawo nieznanego pochodzenia od legendarnego ludu Chazarów sprawiło, że wielu z nich miało rude

włosy. Włosy na ich głowach gorzały, brody ich płonęły. Na grzbietach zwinnych rąk sterczały twar-

- 105 -
de, rdzawe szczecinki jak maleńkie dzidy, w ich uszach krzewiła się puszysta, czerwonawa wełna, ni-

by opar czerwonych ogni, żarzących się wewnątrz ich czaszek.

Ktokolwiek z obcych dostawał się w te strony, musiał z wolna ginąć. Nikt nie był tak mocny jak

grzęzawisko. Nikt nie mógł stawić czoła granicy. W owym czasie wysocy dygnitarze w Wiedniu i Pe-

tersburgu zaczęli już przygotowywać wielką wojnę. Ludzie na kresach czuli jej nadejście wcześniej

niż inni, nie tylko dlatego, że przyzwyczajeni byli przeczuwać rzeczy nadchodzące, ale dlatego, że

własnymi oczyma mogli codziennie oglądać oznaki zagłady. I nawet z tych przygotowań ciągnęli jesz-

cze zyski. Niejeden żył z wywiadu i kontrwywiadu, brał guldeny od policji austriackiej oraz ruble car-

skie od rosyjskiej. A w zabitej deskami, bagnistej pustce garnizonu ten i ów oficer oddawał się z roz-

paczy grze hazardowej, zaciągał długi i wpadał w ręce złych ludzi. Cmentarze garnizonów granicz-

nych kryły wiele zwłok ludzi słabego ducha.

Ale i tutaj, jak we wszystkich garnizonach monarchii, żołnierze odbywali musztrę. Batalion

strzelców wracał codziennie do koszar opryskany wiosennym błotem, z szarym mułem na butach.
Ma-

jor Zoglauer jechał konno na czele. Drugi pluton pierwszej kompanii prowadził podporucznik Trotta.

Takt marszu podawał zwyczajny, przeciągły sygnał trębacza - nie dumna fanfara, która w pułku uła-

nów porządkowała, przerywała i przeinaczała tętent koni. Karol Józef szedł pieszo i wmawiał sobie,

że mu z tym lepiej. Dokoła niego chrzęściły podkute buty strzelców na ostrych kamyczkach szutru,

który na żądanie władz wojskowych co tydzień wiosną składano w ofierze bagnistym drogom. Niena-

sycona gardziel drogi połykała wszystkie kamyczki, miliony kamyczków. Mimo to wciąż nowe, zwy-

cięskie, srebrnoszare, lśniące warstwy mułu wypełzały z głębi, pożerały kamienie i żwir, z plaskiem

zwierały się dokoła butów ciężko stąpających żołnierzy.

Koszary leżały za parkiem miejskim. Na lewo od nich był sąd powiatowy, naprzeciwko starost-

wo. Za jego uroczystymi i kruszejącymi murami wznosiły się dwa kościoły: katolicki oraz cerkiew, na

prawo zaś od koszar stał gmach gimnazjum. Miasto było tak małe, że w ciągu dwudziestu minut

można było przejść z jednego końca na drugi. Najważniejsze budynki tłoczyły się obok siebie w natar-

czywym sąsiedztwie. Wieczorem spacerowicze krążyli po obwodzie parku jak aresztanci po podwor-

cu więziennym. Droga na dworzec wymagała półgodzinnego marszu. Kasyno oficerskie batalionu

strzelców mieściło się w dwóch małych izbach domu prywatnego. Większość kolegów jednak stoło-

wała się w restauracji kolejowej, Karol Józef również. Maszerował chętnie po kląskającym błocie je-

- 106 -
dynie po to, aby zobaczyć dworzec. Był to wprawdzie ostatni dworzec monarchii, ale bądź co bądź

i on także miał dwie pary połyskliwych szyn, które nieprzerwaną wstęgą sunęły w głąb państwa. I ten

dworzec miał dźwięczne jak brzęk szkła, wesołe sygnały, w których brzmiało ciche echo swojskich

zawołań, oraz tykający bez przerwy aparat Morse'a, który gorliwie, równym ściegiem, jak pilna ma-

szyna do szycia, wystukiwał na papierze piękne i splątane głosy dalekiego, zagubionego świata. I na

tym dworcu także był portier i portier ten potrząsał donośnym dzwonkiem, a dzwonek znaczył od-

jazd... Odjazd, wsiadać! Raz na dzień, właśnie w porze obiadowej, potrząsał portier dzwonkiem

i oznajmiał odejście pociągu w kierunku zachodnim - do Krakowa, Bogumina, Wiednia. Dobry, ko-

chany pociąg! Stał niemal przez cały czas obiadu przed oknami restauracji pierwszej klasy, gdzie sie-

dzieli oficerowie. Dopiero kiedy wnoszono czarną kawę, parowóz gwizdał. Popielata para przesłania-

ła okna. A gdy zaczynała spływać po szybach wilgotnymi perłami i strużkami, pociągu już nie było.

Pito kawę, potem wracano do miasta w srebrnoszarym błocie, powolną, beznadziejną gromadą. Na-

wet generałowie nie zapuszczali się tutaj na inspekcję. Nie przyjeżdżali, nikt nie przyjeżdżał. Do jedy-

nego hotelu miasteczka, w którym mieszkała większość oficerów batalionu w charakterze stałych lo-

katorów, zajeżdżali jedynie dwa razy do roku bogaci handlarze chmielu z Norymbergi, Pragi i Zateca.

Jeśli ich niepojęte interesy się udawały, polecali sprowadzić orkiestrę i grali w karty w jedynej kawiar-

ni, należącej do hotelu.

Z drugiego piętra hotelu Brodnitzera Karol Józef mógł objąć wzrokiem całe miasteczko. Wi-

dział szczyt sądu powiatowego, białą wieżyczkę starostwa, czarnożółtą chorągiew nad koszarami,

podwójny krzyż cerkwi, kurka na dachu magistratu oraz ciemnoszare gontowe dachy niskich, parte-

rowych domków. Hotel Brodnitzera był najwyższym domem prywatnym w mieście. Wyznaczał kieru-

nek, podobnie jak kościół, magistrat i w ogóle gmachy publiczne. Ulice nie miały nazw, domy - nume-

rów, a kto pytał o jakiś określony cel, kierował się mniej więcej wskazówkami, jakie mu dawano. Ten

mieszkał za kościołem, tamten naprzeciw więzienia, ów na prawo od sądu. Żyło się tu zupełnie jak na

wsi. A tajemnice ludzi w niskich domkach pod ciemnoszarymi gontami, za małymi kwadratowymi

szybkami i drewnianymi drzwiami wyciekały przez szpary i szczeliny w błotniste uliczki i docierały

nawet na wielkie, stale zamknięte podwórze koszar. Tego zdradzała żona, tamten sprzedał córkę ro-

syjskiemu kapitanowi; tu ktoś handlował zgniłymi jajami, tam inny żył z przemytu; ten siedział już

w kryminale, ów wymigał się na razie od kozy; ten pożyczał oficerom pieniędzy, a jego sąsiad zagar-

niał trzecią część gaży. Koledzy, przeważnie Niemcy z mieszczańskich domów, żyli od wielu lat

- 107 -
w tym garnizonie, zadomowili się w nim i przesiąkli jego właściwościami. Z dala od obyczajów stron

ojczystych i rodzimej mowy niemieckiej, która tutaj była wyłącznie językiem służbowym, wydani na

łup nieskończonej beznadziejności moczarów, oddawali się hazardowej grze i pili mocną wódkę, pę-

dzoną w tych stronach i sprzedawaną pod nazwą "okowity".

Z poziomu nieszkodliwej przeciętności, w jakiej wychowała ich szkoła kadetów i dryl wojsko-

wy, staczali się na dno zepsucia tego kraju, nad którym unosił się potężny wiew wielkiego, wrogiego

państwa carów. Czternaście kilometrów zaledwie dzieliło ich od Rosji. Rosyjscy oficerowie pułku

granicznego zachodzili nieraz do miasteczka w swych długich, piaskowożółtych lub gołębich szyne-

lach, z ciężkimi srebrnymi i złotymi epoletami na szerokich barach i, bez względu na pogodę, w błysz-

czących kaloszach na lustrzano wyglansowanych butach. Garnizony utrzymywały nawet swoiste sto-

sunki towarzyskie. Niekiedy na małych, krytych brezentem wozach oficerowie austriaccy przejeżdżali

granicę, aby przyjrzeć się popisom jeźdźców kozackich i pić rosyjską wódkę.

Po tamtej stronie, w garnizonie rosyjskim, na skraju drewnianych chodników stały beczułki

z wódką strzeżone przez żołnierzy z karabinami i nasadzonymi na nie długimi, trójgraniastymi bagne-

tami. Z zapadnięciem zmierzchu beczułki popychane butami kozaków toczyły się z turkotem po wy-

boistych uliczkach w stronę kasyna rosyjskiego, a lekki bulgot i plusk zdradzały mieszkańcom ich za-

wartość. Carscy oficerowie pokazywali oficerom Jego Apostolskiej Mości, co znaczy rosyjska goś-

cinność. I żaden z carskich oficerów ani oficerów Jego Apostolskiej Mości nie wiedział wówczas, że

ponad szklanymi kielichami, z których pili, śmierć krzyżuje już swoje kościste, niewidzialne dłonie.

Na rozległej równinie między dwoma laskami, austriackim i rosyjskim, uganiały sotnie kozaków

kresowych na rączych, śmigłych jak skra konikach swych ojczystych stepów - umundurowane wichry

w wojskowym ordynku; nad wysokimi, kudłatymi papachami lśniły wywijane lance, niby błyskawice

na długich drewnianych styliskach - zalotne błyskawice ze zgrabnymi chorągiewkami. Na miękkim,

sprężystym gruncie nie słychać było prawie tętentu. Jedynie lekkim, wilgotnym westchnieniem odpo-

wiadała ziemia na lotne uderzenia kopyt, tylko zielona, soczysta trawa uginała się nieznacznie. Koza-

cy zdawali się unosić nad błoniami. A kiedy mknęli po żółtym, piaszczystym gościńcu, podnosił się

ogromny, jasnozłocisty, drobnoziarnisty i migoczący w słońcu słup kurzawy i rozwłóczył szeroko, po

czym opadał z powrotem, rozbity na tysiąc małych obłoczków. Zaproszeni goście siedzieli na drew-

nianych, naprędce skleconych trybunach, wzrok ich nadążał z trudem za ruchami jeźdźców. W
pełnym

- 108 -
galopie, mocnymi, żółtymi końskimi zębami podnosili kozacy z ziemi czerwone i niebieskie chustki,

ciała ich zsuwały się nagle, jak ścięte, z rumaków, podczas gdy nogi w lśniących butach ściskały dalej

boki zwierząt. Inni wyrzucali lance wysoko w powietrze, broń wirowała i spadała posłusznie z powro-

tem w wyciągniętą dłoń jeźdźca; niby żywe sokoły wracały lance do rąk swych władców. Inni znowu,

leżąc niemal poziomo na grzbiecie konia, ustami przywarłszy do jego chrap, skakali przez zdumiewa-

jąco małe obręcze żelazne, które mogłyby opasać beczkę średnich rozmiarów. Rumaki wyciągały

wszystkie cztery nogi, ich grzywy podnosiły się jak skrzydła, ogony stały poziomo jak stery, a wąskie

łby podobne były do smukłego dzioba mknącej łodzi. Jeszcze inni sadzili przez dwadzieścia beczek,

ułożonych jedna za drugą, dnami do siebie. Rumaki rżały głośno, gotując się do tego skoku. Jeździec

zbliżał się pędem z niezmiernej dali, był zrazu maleńkim punktem, rósł z zawrotną chyżością, zamie-

niał się w kreskę, w ciało, w jeźdźca, stawał się olbrzymim legendarnym ptakiem, złożonym z czło-

wieka i konia, stawał się uskrzydlonym centaurem - aby potem, po udanym skoku, stanąć jak wryty,

sto kroków za beczkami, zastygnąć jak posąg, jak pomnik z martwej materii. Inni, pędząc jak strzały

i sami podobni pociskom, strzelali do ruchomych celów, trzymanych przez gnających jeźdźców na du-

żych, okrągłych, białych tarczach. Strzelcy galopowali, strzelali i trafiali. Niejeden spadał z konia. Ja-

dący za nim towarzysze przemykali ponad jego ciałem, ani podkowa nie dotknęła leżącego. Byli też

tacy, którzy galopowali pomiędzy dwoma końmi; przerzucali się z jednego siodła w drugie, wracali na

swego wierzchowca, znowu skakali na biegnącego oboki w końcu, z rękami na dwóch siodłach, z no-

gami zwisającymi między ciałami zwierząt, osadzali konie w miejscu tak raptownie, że stawały bez ru-

chu, niby wykute z brązu.

Popisy kozaków nie były jedynymi uroczystościami na obszarze granicznym między monarchią

a Rosją. W garnizonie tym był również pułk dragonów. Nawiązywanie serdecznych stosunków mię-

dzy oficerami batalionu strzelców i pułku dragonów oraz rosyjskich pułków granicznych ułatwiał hra-

bia Chojnicki, jeden z najbogatszych magnatów polskich w tych stronach. Hrabia Wojciech Chojnicki,

spokrewniony z Ledóchowskimi i Potockimi, spowinowacony ze Sternbergami, zaprzyjaźniony

z Thunami, światowiec, mężczyzna czterdziestoletni, którego wygląd nie zdradzał wieku, rotmistrz

rezerwy, kawaler, lekkoduch i melancholik w jednej osobie, kochał konie, alkohol, towarzystwo, lek-

komyślność, ale także powagę. Zimę spędzał w wielkich stolicach Europy i w salach gry na Riwierze.

Ale skoro tylko na nasypach kolejowych zakwitały szczodrzeńce, powracał jak ptak wędrowny do oj-

czyzny przodków. Przywoził z sobą lekko perfumowane tchnienie wielkiego świata oraz historie

- 109 -
przygód miłosnych. Należał do ludzi, którzy nie mają wrogów, ale nie mają także przyjaciół, jedynie

towarzyszy, kolegów i obojętnych znajomków. Ze swymi jasnymi, mądrymi, nieco wyłupiastymi

oczyma, z lśniącą, kulistą łysiną, z małym blond wąsikiem, wąskimi ramionami i zbyt długimi nogami,

Chojnicki zyskiwał sympatię wszystkich, których spotykał przypadkiem lub rozmyślnie.

Mieszkał na zmianę w dwóch domach, znanych mieszkańcom okolicy pod nazwą "starego"

i "nowego" pałacu i otaczanych szacunkiem. Tak zwany "stary pałac" był walącym się pawilonem

myśliwskim większych rozmiarów, którego hrabia z niedocieczonych przyczyn nie chciał odnowić.

"Nowym pałacem" zwano obszerną jednopiętrową willę; piętro było stale zamieszkane przez dziw-

nych, niekiedy wręcz niesamowitych gości. Byli to "ubodzy krewni" hrabiego. Nawet najgorliwsze

studiowanie historii rodzinnej nie pozwoliłoby hrabiemu dojść stopnia pokrewieństwa z jego gośćmi.

Z wolna utarł się zwyczaj, że tak zwani familianci Chojnickiego przyjeżdżali do "nowego pałacu"

i spędzali w nim lato. A kiedy pierwsze ciągi szpaków zaczynały hałasować po nocach i mijał czas ku-

kurydzianych kaczanów, goście - odżywieni, wypoczęci, czasem także zaopatrzeni w nowe ubrania

szyte przez miejscowego krawca - wracali w nieznane strony, w których stale mieszkali. Pan domu nie

zauważał ani przybycia, ani pobytu, ani też odjazdu swych gości. Raz na zawsze postanowił, że jego

rządca, Żyd, ma badać stopień pokrewieństwa przybyszów, normować ich potrzeby i oznaczać datę

odjazdu przed nastaniem zimy. Dom miał dwa wejścia. Podczas gdy hrabia i goście nie należący do

rodziny posługiwali się wejściem frontowym, krewni musieli robić koło, wchodzić i wychodzić przez

sad oraz małą furtkę w murze ogrodu. Poza tym jednak ci nieproszeni goście mogli czynić, co im się

żywnie podobało.

Dwa razy na tydzień, w poniedziałki i czwartki, odbywały się u hrabiego Chojnickiego tak zwa-

ne "małe przyjęcia", a raz na miesiąc tak zwane "uczty". Podczas małych przyjęć tylko sześć pokojów

było oświetlonych i przeznaczonych dla gości, podczas uczt - dwanaście.

Na małych przyjęciach lokaje usługiwali bez rękawiczek i w ciemnożółtej liberii, podczas uczt

zaś mieli białe rękawiczki i ceglastobrązowe liberie z czarnymi aksamitnymi kołnierzami i srebrnymi

guzami. Rozpoczynano pijatykę zawsze od wermutu i wytrawnych win hiszpańskich, potem przecho-

dzono do burgunda i bordeaux. Z kolei następował szampan. Po nim szedł koniak. Kończono zaś wy-

tworem rodzimej gleby - okowitą, aby złożyć należną daninę ojczyźnie.

Oficerowie wybitnie feudalnego pułku dragonów i oficerowie batalionu strzelców, przeważnie

mieszczańskiego pochodzenia, zawiązywali u hrabiego Chojnickiego wzruszające przyjaźnie na całe

- 110 -
życie. Świty letnich poranków patrzyły przez szerokie, sklepione okna pałacu na pstry chaos mundu-

rów piechoty i konnicy. Słońce wschodziło, śpiący oficerowie chrapali. Koło piątej gromada zrozpa-

czonych ordynansów pędziła do pałacu budzić panów; o szóstej bowiem rozpoczynała się musztra.

Pan domu, którego alkohol nigdy nie ścinał z nóg, był już od dawna w małym pawilonie myśliwskim.

Manipulował tam dziwacznymi szklanymi rurami, aparatami i palnikami. W okolicy opowiadano, że

hrabia chce wytwarzać złoto. W istocie oddawał się niemądrym doświadczeniom alchemicznym.

A chociaż nie udawało mu się wytworzyć złota, umiał zdobywać je grając w ruletkę. Niekiedy pozwa-

lał się, domyślać, iż odziedziczył pewien niezawodny "system" po jakimś tajemniczym, dawno zmar-

łym graczu.

Od lat był Chojnicki posłem do parlamentu, regularnie wybieranym w swym okręgu; bił wszyst-

kich kontrkandydatów, posługując się pieniędzmi, przemocą, działając przez zaskoczenie. Był ulu-

bieńcem rządu i gardził reprezentacją ludu, do której należał. Nigdy nie wygłosił żadnej mowy, nigdy

nie przerwał żadnym okrzykiem mowy innego posła. Niedowiarek i nieustraszony szyderca, zwykł był

mówić bez skrupułów, że cesarz jest bezmyślnym starcem, rząd - bandą matołów, parlament - zgro-

madzeniem dobrodusznych i patetycznych idiotów, że władze państwowe są przekupne, tchórzliwe

i opieszałe; Niemcy austriaccy tańczą świetnie walca i śpiewają przy "heurigerze", Węgrzy cuchną,

Czesi są urodzonymi pucybutami, Rusini - zakapturzonymi zdradzieckimi Rosjanami, Kroaci i Sło-

weńcy, których nazywał "Krowotami" i "Szlawinami", fabrykują szczotki i pieką kasztany, a Polacy,

którego to narodu był członkiem, są fircykami, fryzjerami i modnisiami. Po każdym powrocie z Wied-

nia i z innych stron wielkiego świata, w których obracał się jak u siebie w domu, zwykł był wygłaszać

ponurą mowę, brzmiącą mniej więcej tak:

- To państwo musi upaść. Jak tylko nasz cesarz zamknie oczy, rozpadnie się ono na sto części.

Bałkany staną się potężniejsze od nas. Wszystkie narody stworzą swoje własne, małe, cuchnące pańs-

tewka, nawet Żydzi w Palestynie obwołają króla. Wiedeń śmierdzi już potem demokratów, na Rin-

gach po prostu nie można wytrzymać. Robotnicy chodzą z czerwonymi sztandarami i nie chcą praco-

wać. Burmistrz Wiednia jest pobożnym stróżem. Księża idą z ludem, w kościołach wygłaszają kazania

po czesku. W Burgtheater grają ohydne sztuki żydowskie i co tydzień jakiś węgierski fabrykant kloze-

tów zostaje baronem. Powiadam wam, moi panowie, jeśli nie przyjdzie do strzelaniny, wszystko

skończone! Dożyjemy tego!

Słuchacze hrabiego śmiali się i pili dalej. Nie rozumieli go. Strzelano wszakże przy nadarzającej

- 111 -
się okazji, na przykład podczas wyborów, aby zapewnić mandat hrabiemu Chojnickiemu; okazywało

się zatem, że świat nie może tak sobie ni stąd, ni zowąd zginąć. Stary cesarz żył jeszcze. Po nim

obejmie rządy następca tronu. Armia odbywa musztrę i błyszczy wszystkimi przepisanymi barwami.

Ludy monarchii miłują dynastię i składają jej hołdy w strojach narodowych. Chojnicki stroi sobie żar-

ty.

Podporucznik Trotta jednak, wrażliwszy od swych kolegów, smutniejszy od nich i noszący

w duszy posępny szum ciemnych skrzydeł śmierci, z którą dwukrotnie już się zetknął - podporucznik

Trotta wyczuwał niekiedy ponurą wagę proroctw hrabiego.

Rozdział dziesiąty

Co tydzień, podczas służby inspekcyjnej, pisywał podporucznik Trotta do starosty swoje jedna-

ko brzmiące sprawozdania. Koszary nie miały światła elektrycznego, w wartowniach paliły się po sta-

remu przepisane regulaminem świece, jak za czasów bohatera spod Solferino; obecnie były to świece

marki "Apollo", z śnieżnobiałej i mniej kruchej stearyny, z dobrze skręconym knotem i stałym płomy-

kiem. Listy podporucznika nie zdradzały nic z odmiennego sposobu życia lub z niezwykłych stosun-

ków na kresach. Starosta unikał pytania o cokolwiek. Odpowiedzi, wysyłane do syna regularnie co

czwartą niedzielę, były tak samo jednostajne jak listy syna.

Stary Jacques przynosił co rano pocztę do pokoju, w którym starosta od wielu lat zwykł był

spożywać śniadanie. Był to pokój leżący nieco na uboczu i w ciągu dnia nie używany. Zwrócone na

wschód okno wpuszczało chętnie wszystkie poranki: słoneczne i chmurne, ciepłe, chłodne i deszczo-

we; podczas śniadania okno było latem i zimą otwarte. W zimie starosta owijał nogi ciepłym pledem,

stół był przysunięty do szerokiego pieca, a w piecu trzaskał ogień, rozniecony pół godziny przedtem

przez starego Jacques'a. Co rok piętnastego kwietnia Jacques przestawał palić w piecu. Co rok pięt-

nastego kwietnia starosta - bez względu na pogodę - podejmował swoje poranne przechadzki. O go-

dzinie szóstej pomocnik fryzjerski, niewyspany i sam jeszcze nie ogolony, wchodził do sypialni Trotty.

Kwadrans na siódmą podbródek starosty gładki i wypudrowany tkwił między siwiejącymi skrzydłami

bokobrodów, łysa czaszka była już wymasowana i lekko zaróżowiona od natarcia paru kroplami wo-

dy kolońskiej, a wszystkie zbyteczne włoski, sterczące z uszu czy z nosa lub też wijące się przypad-

kiem na karku, nad wysokim kołnierzem stojącym, znikały bez śladu. Potem starosta brał jasną laskę

- 112 -
trzcinową, wkładał na głowę szary szapoklak i szedł do parku. Miał na sobie białą kamizelkę z płyt-

kim wycięciem i szarymi guzikami oraz gołąbkowy anglez. Czarne, nie zaprasowane na kant spodnie

obciągnięte były za pomocą szarych strzemiączek na wąskich, spiczastych sztybletach z najmiększego

"chevreau", bez szwów i kapek. O tej porze ulice były jeszcze puste. Beczkowóz miejski, ciągniony

przez dwa ciężkie kasztanki, turkotał po wyboistych kocich łbach ulicy. Ujrzawszy starostę, woźnica

na wysokim koźle opuszczał bicz, owijał lejce dokoła rączki hamulca i kłaniał się tak nisko, że czapką

dotykał kolan. Był to jedyny człowiek w miasteczku, ba, w całym powiecie, któremu pan von Trotta

kiwał wesoło, niemal swawolnie ręką. U wejścia do parku salutował policjant. Temu rzucał starosta

serdeczne "dzień dobry", nie podnosząc ręki. Potem szedł do jasnowłosej właścicielki kiosku z wodą

sodową. Tutaj uchylał lekko kapelusza, wypijał szklaneczkę wody karlsbadzkiej, nie zdejmując sza-

rych rękawiczek wyciągał monetę z kieszeni kamizelki i kontynuował przechadzkę. Spotykał na swej

drodze piekarzy, kominiarzy, handlarzy jarzyn, rzeźników - każdy mu się kłaniał. Starosta odpowiadał

na ukłony przykładając palec wskazujący do brzegu kapelusza. Dopiero przed aptekarzem Kronaue-

rem - był on również zwolennikiem porannych spacerów, poza tym zaś radcą miejskim - pan von

Trotta uchylał kapelusza. Niekiedy mówił: "Dzień dobry, panie aptekarzu!", zatrzymywał się i pytał:

"Jak tam zdrowie?" "W porządku" - odpowiadał aptekarz. "Cieszy mnie to bardzo" - mówił starosta,

raz jeszcze uchylał kapelusza i szedł dalej.

Do domu nie wracał przed godziną ósmą. Jeśli w sieni lub na schodach spotykał listonosza,

wstępował jeszcze na chwilę do biura, lubił bowiem zastawać listy już obok tacy ze śniadaniem. Nie

cierpiał patrzeć na kogoś lub rozmawiać z kimś podczas śniadania. Stary Jacques mógł jeszcze od

biedy wejść - zimą, by dołożyć do pieca, latem, aby zamknąć okna, jeśli padał zbyt silny deszcz.

O pannie Hirschwitz nie mogło być nawet mowy. Przed godziną pierwszą w południe widok jej był

dla starosty okropnością.

Pewnego dnia pod koniec maja pan von Trotta wrócił z przechadzki pięć minut po ósmej. Lis-

tonosz musiał być już dawno. Pan von Trotta zasiadł do stołu w pokoju śniadaniowym. Jajko na

miękko stało i dziś, jak co dzień, w srebrnym kieliszku. Złociście połyskiwał miód, świeże kajzerki

pachniały jak zawsze piecem i drożdżami, na dużym, ciemnozielonym liściu lśniło żółte masło, w por-

celanowym dzbanuszku ze złotym brzegiem dymiła kawa. Nie brak było niczego, przynajmniej

w pierwszej chwili wydało się panu von Trotcie, że nie brak niczego. Ale zaraz potem podniósł się,

odłożył serwetkę i raz jeszcze objął stół badawczym spojrzeniem. Na zwykłym miejscu brak było lis-

- 113 -
tów. Jak daleko sięgała pamięć starosty, nie minął dotychczas ani jeden dzień bez poczty służbowej.

Pan von Trotta zbliżył się najpierw do otwartego okna, jakby chcąc się upewnić, że na zewnątrz świat

jeszcze istnieje. Tak, stare kasztany w parku miejskim dźwigały jeszcze swoje bujne, zielone korony,

w nich zaś, jak co rano, hałasowały niewidzialne ptaki. Również wóz z mlekiem, który o tej porze za-

trzymywał się zwykle przed starostwem, stał tu i dzisiaj, beztrosko, jak gdyby ten dzień nie różnił się

niczym od innych. Więc na zewnątrz nic się nie zmieniło, stwierdził starosta. Czy to możliwe, aby

w ogóle nie było poczty? Czy możliwe, aby stary Jacques zapomniał jej przynieść? Pan von Trotta po-

trząsnął dzwonkiem. Srebrny dźwięk pobiegł chyżo przez cichy dom. Nikt się nie zjawił. Starosta nie

tykał śniadania. Potrząsnął powtórnie dzwonkiem. Wreszcie zapukano. Zdziwiony, przerażony i obra-

żony, ujrzał wchodzącą zarządczynię, pannę Hirschwitz.

Miała na sobie coś w rodzaju porannej zbroi, w jakiej dotychczas nigdy jej nie widział. Duży

ciemnoniebieski fartuch ceratowy osłaniał ją od stóp do głowy, a spod prosto nasadzonego białego

czepka wyzierały wielkie uszy o szerokich, mięsistych muszlach. W tym stroju panna Hirschwitz wy-

dała się panu staroście odrażająca - nie znosił woni ceraty.

- Fatalnie - rzekł, nie odpowiadając na powitanie. - Gdzie Jacques?

- Jacques zaniemógł dzisiaj.

- Zaniemógł? - powtórzył starosta, nie od razu pojmując. - Chory jest? - pytał dalej.

- Tak, ma gorączkę.

- Dziękuję - rzekł pan von Trotta i skinął zarządczyni ręką, aby odeszła.

Zasiadł do stołu. Wypił tylko kawę - jajko, miód, masło i kajzerki pozostawił nie tknięte na tacy.

Zrozumiał już wprawdzie, że Jacques jest chory, wobec czego nie mógł przynieść listów. Ale dlacze-

go Jacques zachorował? Był zawsze taki zdrów jak na przykład poczta. Gdyby poczta przestała nagle

dostarczać listy, nie byłoby to bardziej zdumiewające. Starosta nie chorował nigdy. Człowiek chory

musi umrzeć. Choroba nie jest niczym innym jak próbą natury, mającą na celu przyzwyczaić człowie-

ka do śmierci. Choroby epidemiczne - za młodych lat pana starosty obawiano się jeszcze cholery -

mógł ten i ów przezwyciężyć. Natomiast innym chorobom, które podpełzają pojedynczo i zdradliwie,

człowiek musi ulec bez względu na to, jak się nazywają. Doktorzy, których starosta zwał felczerami,

udają oczywiście, że potrafią leczyć, ale jedynie po to, by nie umrzeć z głodu. Jeśli nawet istniały wy-

jątki - ludzie żyjący po chorobie nadal - to - jak daleko sięgała pamięć starosty - w jego bliższym

i dalszym otoczeniu nie było takich wypadków.

- 114 -
Zadzwonił po raz wtóry.

- Chciałbym przejrzeć pocztę - rzekł do panny Hirschwitz - proszę przysłać ją tu przez kogoś.

Poza tym, co właściwie dolega Jacques'owi?

- Ma gorączkę - powtórzyła panna Hirschwitz. - Przeziębił się widocznie.

- Przeziębił się? W maju?

- Nie jest już pierwszej młodości.

- Proszę wezwać doktora Sribnego!

Doktor Sribny był lekarzem powiatowym. Urzędował w starostwie od dziewiątej do dwunastej.

Wkrótce powinien nadejść. Według mniemania starosty był to człowiek "przyzwoity".

Tymczasem woźny przyniósł pocztę. Starosta obejrzał tylko koperty, oddał listy woźnemu i po-

lecił zanieść je do biura. Stał przy oknie i nie mógł nadziwić się temu, że świat zdaje się nic jeszcze nie

wiedzieć o zmianach w jego domu. Tego dnia starosta nie jadł śniadania i nie przejrzał poczty. Jacqu-

es leżał złożony jakąś tajemniczą chorobą. A życie biegło dalej zwykłym trybem.

Bardzo powoli, zajęty nieokreślonymi myślami, wkroczył pan von Trotta do kancelarii i usiadł

przy biurku, dwadzieścia minut później niż zwykle. Wszedł pierwszy komisarz powiatowy z raportem.

Wczoraj odbyło się znowu zgromadzenie czeskich robotników. Zapowiedziany jest zlot Sokołów; de-

legaci "państw słowiańskich" - pod tym terminem rozumiano Serbię i Rosję, ale w żargonie urzędo-

wym nie wymieniano nigdy ich nazw mieli przybyć już jutro. Również niemieccy socjaldemokraci

podnosili głowy. W przędzalni robotnicy pobili jednego z kolegów, ponieważ, jak podaje pewien zau-

fany człowiek, wzbraniał się wstąpić do partii czerwonych. Wszystko to martwiło i bolało starostę,

gnębiło i raniło go. Wszystko, co podejmowały oporne elementy ludności, aby osłabić państwo, obra-

zić pośrednio lub bezpośrednio Jego Cesarską Mość, cesarza, podkopać jeszcze bardziej, niż to już

nastąpiło, autorytet prawa, wichrzyć i burzyć spokój, urągać godności, budować czeskie szkoły i wy-

bierać posłów opozycyjnych - wszystko to było działalnością skierowaną przeciw niemu samemu, sta-

roście. Zrazu lekceważył tylko narodowości, samorząd oraz "lud", który domagał się "szerszych

praw". Z wolna zaczął ich nienawidzić - tych krzykaczy, podżegaczy, mówców wiecowych. Przykazał

komisarzowi rozwiązać każde zebranie, na którym ośmielono by się powziąć jakieś "rezolucje".

Z wszystkich słów, modnych w ostatnich czasach, tego nienawidził najbardziej, może

dlatego, że wystarczało zmienić w nim jedną maleńką literkę, aby przekształcić je w najhaniebniejsze

ze słów: "rewolucja". To zaś słowo wytępił zupełnie, w jego słownictwie nie występowało ono wcale,

- 115 -
a jeśli w raporcie któregoś z podwładnych urzędników znalazł określenie "agitator rewolucyjny" -

przez co należało rozumieć czynnego socjaldemokratę - przekreślał to słowo i poprawiał czerwonym

atramentem: "podejrzane indywiduum". Może gdzie indziej w monarchii istnieli rewolucjoniści.

W okręgu pana von Trotty nie było ich zupełnie.

- Przyśle mi pan po południu wachmistrza Slamę! - polecił starosta komisarzowi. - Proszę zażą-

dać na ten zlot posiłków żandarmerii. Napisze pan krótki raport do namiestnictwa, jutro przedłoży mi

go pan. Może będziemy musieli wejść w kontakt z władzami wojskowymi. Posterunek żandarmerii

ma być w każdym razie od jutra w pogotowiu. Chciałbym mieć zwięzły wyciąg z ostatniego rozpo-

rządzenia ministerialnego dotyczącego pogotowia.

- Tak jest, panie starosto!

- No więc... Czy doktor Sribny już przyszedł?

- Zawołano go zaraz do Jacques'a.

- Chciałbym z nim pomówić.

Starosta nie tknął już żadnego dokumentu. Niegdyś, w owych spokojnych latach, kiedy rozpo-

czynał dopiero swoje urzędowanie w starostwie, nie było jeszcze żadnych autonomistów,
socjaldemo-

kratów i stosunkowo mało "podejrzanych indywiduów". W powolnym, miarowym przepływie lat

trudno było także zauważyć, jak rośli, zyskiwali wpływy i stawali się niebezpieczni. Starosta miał

wrażenie, że dopiero choroba Jacques'a zwróciła mu uwagę na groźne zmiany w świecie, jak gdyby

śmierć stojąca u łoża starego sługi zagrażała nie tylko jemu. "Jeśli Jacques umrze - przemknęło przez

głowę starosty - umrze pod pewnym względem raz jeszcze bohater spod Solferino i może także - ser-

ce pana von Trotty stanęło na sekundę w piersiach - ten, którego bohater spod Solferino uratował od

śmierci". O, nie tylko Jacques zachorował dzisiaj. Na biurku starosty dotychczas leżały nie otwarte lis-

ty: kto wie, co zawierają. Pod okiem władz i żandarmerii zbierali się Sokoli w centrum państwa. Ci

Sokoli - starosta zwał ich po cichu "Sokolistami", jakby przez to określenie chciał z wielkiej organiza-

cji słowiańskich ludów zrobić pewnego rodzaju małą partię - udawali jedynie, że są gimnastykami

i ćwiczą mięśnie. W gruncie rzeczy byli szpiegami lub buntownikami opłacanymi przez cara. Dopiero

onegdaj wyczytał we "Fremdenblatt", że niemieccy studenci w Pradze śpiewają "Wacht am Rhein" -

ów hymn Prusaków, odwiecznych wrogów Austrii, obecnie z nią sprzymierzonych. Na kim można

dzisiaj polegać? Dreszcz przebiegł starostę. Po raz pierwszy, odkąd urzędował w tym biurze, pod-

- 116 -
szedł do okna w ten niezaprzeczenie ciepły dzień wiosenny i zamknął je.

Wchodzącego w tej chwili doktora zapytał starosta o zdrowie Jacques'a. Doktor Sribny odparł:

- Jeśli wywiąże się z tego zapalenie płuc, nie przetrzyma go. Jest bardzo stary. Ma w tej chwili

czterdzieści stopni gorączki. Prosił o księdza.

Starosta pochylił się nad biurkiem. Obawiał się, że doktor Sribny mógłby dostrzec jakąś zmianę

w jego twarzy, i czuł, że istotnie coś zaczęło się w niej zmieniać. Wyciągnął szufladę, wyjął cygara

i poczęstował doktora. W milczeniu wskazał mu fotel. Palili.

- Więc pan ma niewielką nadzieję? - spytał wreszcie pan von Trotta.

- Właściwie, by rzec prawdę, bardzo małą - odrzekł doktor. - W tym wieku... - Nie dokończył

zdania i spojrzał na starostę, jakby chciał się upewnić, czy pan jest o wiele młodszy od sługi.

- Jacques nigdy nie chorował - oświadczył starosta, jakby to była okoliczność łagodząca, a dok-

tor był instancją, od której zawisło życie.

- Tak, tak - mruknął tylko doktor - to się zdarza. Ileż on może mieć lat?

Starosta zastanowił się.

- Mniej więcej siedemdziesiąt osiem do osiemdziesięciu.

- Na tyle go właśnie oceniałem - powiedział doktor Sribny. - To znaczy, dopiero dzisiaj. Póki

człowiek chodzi, wydaje się, że będzie żył wiecznie. - Z tymi słowami lekarz powiatowy wstał i udał

się do pracy.

Pan von Trotta napisał na karteczce: "Jestem w mieszkaniu Jacques'a", położył ją pod przycis-

kiem i zszedł na podwórze.

Nigdy do tej pory nie był w mieszkaniu Jacques'a. Mieściło się ono w malutkim domku ze zbyt

wielkim kominem na daszku, przylegającym do tylnego muru podwórza. Domek miał trzy ściany

z żółtawych cegieł oraz brunatne drzwi w środku. Wchodziło się do kuchni, a stąd przez oszklone

drzwi do pokoju. Oswojony kanarek Jacques'a przycupnął na kopule klatki obok okna; przykrótka

biała firaneczka nie zasłaniała całej szyby, która dzięki temu sprawiała wrażenie nadmiernie wyrośnię-

tej. Gładko heblowany stół był przysunięty do ściany. Nad nim wisiała niebieska lampa naftowa

z okrągłym lusterkiem, wzmacniającym światło. Na stole stał wizerunek Matki Boskiej w szerokiej

ramie, oparty o ścianę, podobnie jak stawia się fotografie krewnych. W łóżku, pod białą górą podu-

szek i prześcieradeł leżał Jacques, głową zwrócony do okna. Myśląc, że to wchodzi ksiądz, westchnął

głęboko i z ulgą, jak gdyby łaska boża już nań spłynęła.

- 117 -
- Ach, to pan baron! - powiedział.

Starosta zbliżył się do łóżka. W podobnej izbie, w służbowym mieszkaniu inwalidów laksenbur-

skich, leżał na katafalku ojciec starosty, wachmistrz żandarmerii. Starosta jeszcze teraz widział wy-

raźnie żółte płomyki wielkich białych gromnic w półmroku zasłoniętego pokoju i ogromne podeszwy

butów odświętnie ubranego nieboszczyka. Czyżby teraz przyszła kolej na starego Jacques'a? Sługa

wsparł się na łokciu. Na głowie miał haftowaną szlafmycę z granatowej włóczki, przez jej gęste oczka

przeświecały srebrne włosy. Gładko wygolona twarz, koścista i zaróżowiona od gorączki, była pod-

obna do farbowanej kości słoniowej. Starosta usiadł na krześle obok łóżka i powiedział:

- No, doktor mówił mi przed chwilą, że to nic groźnego. Zwyczajny katar.

- Do usług, panie baronie - odparł Jacques i pod kołdrą uczynił słabą próbę, by zewrzeć pięty.

Usiadł prosto. - Proszę o wybaczenie - dodał. Jutro, jak sądzę, będę zupełnie zdrów.

- Za parę dni w każdym razie.

- Czekam na księdza, panie baronie.

- Tak, tak - bąknął pan von Trotta - ksiądz przyjdzie na pewno.

Ale na to mamy jeszcze czas.

- Jest już w drodze - powiedział Jacques takim tonem, jak gdyby widział na własne oczy zbliża-

jącego się księdza. - Już nadchodzi - ciągnął i zdawało się nagle, że nie pamięta o obecności starosty.

- Kiedy umarł nieboszczyk pan baron - mówił - nikt z nas tego nie przeczuwał. Rano, tego samego

dnia, a może było to na dzień przedtem, zszedł jeszcze na podwórze i spytał: "Jacques, gdzie są moje

buty?" Tak, to było w przeddzień. A nazajutrz rano już ich nie potrzebował. Zaraz potem nastała zi-

ma, była to zima bardzo ostra. Aż do zimy, tak mi się widzi, pociągnę i ja. Do zimy nie jest już przecie

daleko; muszę mieć trochę cierpliwości. Obecnie mamy lipiec, a więc lipiec, czerwiec, maj, kwiecień,

sierpień, listopad, a na Boże Narodzenie mogę odejść, odmaszerować, kompania marsz!

Urwał i wielkimi, błyszczącymi oczyma patrzył poprzez starostę jak przez szybę.

Pan von Trotta próbował ostrożnie ułożyć chorego na poduszkach, ale tułów Jacques'a był

sztywny i nie poddawał się. Tylko głowa trzęsła mu się bez przerwy i granatowa szlafmyca trzęsła się

także. Na jego żółtawym, kościstym czole perliły się maleńkie krople potu. Starosta ocierał je od cza-

su do czasu swoją chustką, po chwili jednak występowały nowe. Wziął rękę starego Jacques'a, oglą-

dał czerwonawą, szorstką i popękaną skórę na jej szerokim grzbiecie i silny, odstający kciuk. Potem

położył rękę powoli na kołdrze, wrócił do biura, rozkazał woźnemu iść po księdza i siostrę miłosier-

- 118 -
dzia, pannie Hirschwitz polecił czuwać tymczasem przy chorym, kazał sobie podać kapelusz, laskę

i rękawiczki i udał się o tej niezwykłej godzinie do parku, ku zdumieniu wszystkich, którzy się tam

znajdowali.

Ale wnet z głębokiego cienia kasztanów pognało go z powrotem do domu. Gdy zbliżał się do

bramy starostwa, posłyszał srebrny dzwonek księdza idącego z Najświętszym Sakramentem. Zdjął ka-

pelusz, pochylił głowę i tak stał przed drzwiami. Kilku przechodniów zatrzymało się również. Ksiądz

wyszedł z domu. Paru ludzi przeczekało, aż starosta zniknie w bramie, poszło za nim i od woźnego

dowiedziało się, że to stary Jacques dogorywa. Znano go dobrze w miasteczku. I uczczono konające-

go starca parominutowym, pełnym szacunku milczeniem.

Starosta poszedł od razu przez podwórze do izby umierającego. Ostrożnie szukał w mrocznej

kuchni miejsca na kapelusz, łaskę i rękawiczki; w końcu umieścił wszystko na półkach etażerki, mię-

dzy talerzami i garnkami. Odesłał pannę Hirschwitz i usiadł przy łóżku. Słońce stało już wysoko na

niebie, światło zalewało obszerne podwórze starostwa i wpadało przez okno do izby Jacques'a. Biała,

przykrótka firanka wisiała teraz przed szybami niby wesoły, nasłoneczniony fartuszek. Kanarek

ćwierkał raźnie i bez przerwy, nagie, wyszorowane deski podłogi błyszczały żółtawo w blasku słońca.

Szeroka, srebrna smuga słoneczna padała na dolny koniec łóżka, białe poszwy lśniły jeszcze silniej,

jakby niebiańską bielą, a smuga pełzała dalej, zaczynała podchodzić na ścianę. Chwilami łagodny

wiatr poruszał drzewami pod murem podwórza. Były one na pewno tak stare jak Jacques, a może

jeszcze starsze, i codziennie gościły go w swym cieniu. Wiatr dął, korony drzew szeleściły i Jacques

zdawał się o tym wiedzieć. Bo nagle podniósł się i powiedział:

- Proszę otworzyć okno, panie baronie.

Starosta otworzył okno i natychmiast wesołe szmery majowe wdarły się do pokoju. Słychać by-

ło szum drzew, łagodne tchnienie wietrzyka, swawolne brzęczenie dużych, błyszczących much i trele

skowronków pod nieogarnionym błękitem. Kanarek wyfrunął na dwór, ale jedynie po to, by pokazać,

że umie jeszcze latać. Po kilku chwilach bowiem wrócił, usiadł na parapecie okna i zaczął śpiewać ze

zdwojoną mocą. Radosny był świat wewnątrz i na zewnątrz. Jacques wychylił się z łóżka i nasłuchiwał

bez ruchu; kropelki potu błyszczały na jego twardym czole, wąskie usta otworzyły się z wolna. Naj-

pierw uśmiechał się tylko bezgłośnie, potem zamknął oczy, chude, zaczerwienione policzki zbiegły się

w sieć zmarszczek pod oczyma - miał teraz minę starego łobuza - i ciche chichotanie dobyło się z jego

krtani. Śmiał się. Śmiał się bez ustanku; poduszki drżały lekko, nawet sprężyny łóżka postękiwały.

- 119 -
Starosta również uśmiechał się z zadowoleniem. Tak, śmierć przybywała po starego Jacques'a

jak wesołe dziewczę na wiosnę i Jacques otwierał stare usta i pokazywał resztkę żółtych zębów. Pod-

niósł rękę, wskazał okno i nie przestając chichotać potrząsnął głową.

- Piękny dzień dzisiaj - zauważył starosta.

- Teraz nadjeżdża, teraz nadjeżdża! - powiedział Jacques. - Na siwym koniu, biało ubrany, dla-

czego jedzie tak pomału? Patrz, patrz, jak powoli jedzie! Witaj, witaj. Nie chcesz się zbliżyć? Ależ

proszę! Proszę bardzo! Dziś piękna pogoda, prawda? - Cofnął rękę i spojrzał na starostę. - Jak on

powoli jedzie. To dlatego, że przyjeżdża stamtąd. Umarł już dawno i odwykł od jazdy tutaj, po ka-

mieniach. Czy pamiętasz jeszcze, jak on wyglądał? Chciałbym zobaczyć obraz! Czy zmienił się na-

prawdę? Przynieś obraz, bądź tak dobry, przynieś obraz! Proszę, panie baronie!

Starosta pojął natychmiast, że chodzi o portret bohatera spod Solferino. Posłusznie opuścił izbę.

Na schodach sadził nawet po dwa stopnie, wszedł prędko do gabinetu i stanąwszy na krześle zdjął

z haka portret. Był nieco zakurzony, starosta dmuchnął więc i przetarł go chustką, którą poprzednio

ocierał czoło umierającego. W tej chwili także starosta uśmiechał się radośnie. Był wesół. Od dawna

już nie był wesół. Szybko, z wielkim obrazem pod pachą, zbiegł na podwórze. Podszedł do łóżka słu-

gi. Jacques wpatrywał się długo w obraz, wysunął palec wskazujący, wodził nim po obliczu bohatera

spod Solferino i w końcu powiedział:

- Potrzymaj go pod światło! - Starosta posłusznie potrzymał portret w smudze słonecznej u stóp

łoża. Jacques usiadł prosto i rzekł: - Tak, zupełnie tak wyglądał - po czym opadł z powrotem na po-

duszki.

Starosta postawił portret na stole obok wizerunku Matki Boskiej i podszedł do łóżka.

- Niedługo już pójdę tam! - odezwał się Jacques wskazując na sufit.

- Masz jeszcze dużo czasu - odrzekł starosta.

- Nie, nie! - rzekł Jacques i roześmiał się dźwięcznie. - Miałem już dość dużo czasu. Teraz idę

do nieba. Popatrz, ile mam lat. Zupełnie zapomniałem.

- Gdzie mam popatrzeć?

- Tutaj, na dole - powiedział Jacques wskazując pod łóżko. Była tam szuflada. Starosta wyciąg-

nął ją. Zobaczył starannie obwiązany pakiecik w brązowym, grubym papierze, obok zaś okrągłe pu-

dełko blaszane z kolorowym, lecz wyblakłym obrazkiem na wieczku; przedstawiał on pasterkę w bia-

łej peruce i starosta przypomniał sobie, że w dzieciństwie widywał pod choinką u niektórych kolegów

- 120 -
podobne pudełka z cukierkami. - Tutaj jest książeczka - rzekł Jacques. Była to jego książeczka wojs-

kowa. Starosta nasadził binokle i przeczytał: "Franciszek Ksawery Józef Kromichl".

- Czy to twoja książeczka? - spytał pan von Trotta.

- No, jakże! - odparł Jacques.

- Ależ w takim razie nazywasz się Franciszek Ksawery Józef?

- Pewnie, że tak się nazywam.

- Dlaczego zatem przezwałeś się Jacques?

- On tak rozkazał.

- Aha - powiedział pan von Trotta i odczytał datę urodzenia. - Osiemdziesiąt dwa lata skończysz

w sierpniu.

- Osiemdziesiąt dwa lata w sierpniu. A którego mamy dzisiaj?

- Dziewiętnasty maja.

- Jak daleko jeszcze do sierpnia?

- Trzy miesiące.

- Aha - rzekł Jacques całkiem spokojnie i znowu oparł się na poduszkach. - Tego już nie dożyję!

Otwórz pudełko! - polecił po chwili i starosta otworzył pudełko. - Tutaj leży św. Antoni i św. Jerzy

-ciągnął Jacques. - Możesz sobie wziąć te obrazki. Jest tam też kawałek korzenia dębnicy przeciw fe-

brze. Daj go twemu synowi, Karolowi Józefowi, i pokłoń mu się pięknie ode mnie! Może mu się

przydać tam, na tych bagnach. A teraz zamknij okno. Chcę spać!

Było południe, całe łóżko kąpało się w promiennym blasku. Duże błyszczące muchy przylgnęły

nieruchomo do szyb, kanarek nie śpiewał już, lecz dziobał kawałek cukru. Dwanaście uderzeń zahu-

czało z wieży ratusza, ich złote echo rozpłynęło się na podwórzu. Jacques oddychał spokojnie. Staros-

ta poszedł do jadalni.

- Nie będę dziś jadł obiadu - oznajmił pannie Hirschwitz.

Objął wzrokiem pokój stołowy. Tutaj, w tym miejscu, stał zawsze Jacques z tacą, tak podcho-

dził do stołu i tak ją podawał. Pan von Trotta nie mógł dziś jeść. Zszedł znów na podwórze, siadł na

ławce pod brunatnym belkowaniem ganku i czekał na siostrę miłosierdzia.

- Śpi teraz - rzekł do niej, gdy nadeszła.

Od czasu do czasu powiewał lekki wiaterek. Cień ganku wydłużał się i poszerzał coraz bardziej.

Muchy bzykały koło bokobrodów starosty. Chwilami odganiał je ręką, mankiet grzechotał. Po raz

- 121 -
pierwszy, odkąd był w służbie cesarskiej, starosta próżnował w jasny dzień powszedni. Nigdy do tej

pory nie czuł potrzeby urlopu. Po raz pierwszy przeżywał dzień wolny od pracy. Myślał bez przerwy

o starym Jacques'u, a mimo to był wesół. Stary Jacques umierał. Ale czynił to tak, jakby święcił jakieś

ważne wydarzenie, i starosta miał z tego powodu swój pierwszy dzień ferii.

Nagle posłyszał, że z izby Jacques'a wychodzi siostra. Oświadczyła, że Jacques, najwidoczniej

w pełni przytomności i bez gorączki, wstał z łóżka i zaczął się ubierać. W istocie po chwili pan von

Trotta ujrzał starego sługę w oknie. Jacques położył pędzel, mydło i brzytwę na desce okna, jak robił

co rano, kiedy był zdrów, powiesił okrągłe lusterko na klamce okna i zamierzał się ogolić. Otworzył

okno i zwyczajnym, zdrowym głosem zawołał:

- Jestem zdrów, panie baronie, całkiem zdrów! Proszę o wybaczenie, proszę sobie nie przeszka-

dzać!

- No, w takim razie wszystko w porządku. To mnie cieszy, cieszy mnie niezwykle! Teraz roz-

poczniesz nowe życie, jako Franciszek Ksawery Józef. - Wolałbym pozostać przy Jacques'u.

Pan von Trotta, ucieszony tym cudownym zdarzeniem, ale zarazem nieco bezradny, wrócił do

ławki, poprosił siostrę, aby na wszelki wypadek jeszcze pozostała, i spytał, czy znane są jej wypadki

podobnie szybkich ozdrowień u ludzi w podeszłym wieku. Wlepiła oczy w różaniec i palcami wyłus-

kując odpowiedź z jego paciorków odparła, że ozdrowienie, jak i choroba, zarówno prędkie, jak po-

wolne, leży w ręku Boga, Jego wola już nieraz przywracała umierającym życie. Naukowa odpowiedź

przypadłaby staroście bardziej do smaku. Postanowił nazajutrz spytać o to lekarza. Na razie poszedł

do biura, uwolniony wprawdzie od wielkiej troski, ale jednocześnie pełen jeszcze większego,
nieokreś-

lonego niepokoju. Nie mógł zupełnie pracować. Wachmistrzowi Slamie, który czekał na niego już

sporą chwilę, dał wskazówki dotyczące zlotu Sokołów, lecz łagodnie i bez nacisku. Wszystkie niebez-

pieczeństwa zagrażające powiatowi W. i monarchii wydały się nagle panu von Trotcie o wiele mniej

groźne niż przed południem. Pożegnał wachmistrza, po chwili jednak przywołał go z powrotem i za-

pytał:

- Powiedzcie, Slama, czy słyszeliście już o czymś podobnym? Stary Jacques wyglądał dziś z ra-

na, jakby już, już miał umrzeć, a teraz jest znowu na nogach, zdrów jak ryba.

Nie, wachmistrz Slama słyszał o takim wypadku po raz pierwszy.

I na pytanie starosty, czy chce odwiedzić Jacques'a, Slama oświadczył, że bardzo chętnie. Obaj

- 122 -
zeszli więc na podwórze.

Jacques siedział na zydelku przed rzędem trzewików ustawionych w wojskowym ordynku,

w ręku trzymał szczotkę i pluł co sił do drewnianego pudełeczka z czernidłem. Widząc starostę, chciał

się podnieść, ale nie potrafił tego uczynić dość prędko, zresztą zaraz poczuł ręce starosty na swych

barkach. Wesoło zasalutował szczotką przed wachmistrzem. Starosta usiadł na ławce, wachmistrz

oparł karabin o ścianę i usiadł także, w należytym oddaleniu; Jacques na swym stołeczku czyścił trze-

wiki, aczkolwiek nieco powolniej i ostrożniej niż zwykle. W jego izbie tymczasem siostra odmawiała

pacierze.

- Przychodzi mi na myśl - odezwał się Jacques - że dziś rano mówiłem do pana barona "ty".

Przypomniałem to sobie nagle.

- Nie szkodzi, Jacques - rzekł pan von Trotta - to było w gorączce.

- Pewnie, mówiłem tak już jako trup. A za podawanie fałszywego imienia powinien mnie pan

zamknąć w kozie, panie wachmistrzu. Ponieważ właściwie nazywam się Franciszek Ksawery Józef.

Ale na nagrobku wolałbym mieć także Jacques. A moja książeczka oszczędnościowa leży pod ksią-

żeczką wojskową. Znajdzie się i na pochówek, i na mszę żałobną. Ale tam nazywam się znowu Jacqu-

es.

- Z czasem znajdzie się na to rada - powiedział starosta. - Możemy zaczekać.

Wachmistrz roześmiał się głośno i otarł sobie czoło.

Jacques wyglansował tymczasem wszystkie trzewiki. Zmarzł trochę, wszedł więc do izby i po

chwili wyszedł w futrze, które wdziewał również latem w dni deszczowe; usiadł znowu na stołeczku.

Kanarek przyfrunął za nim, zatrzepotał nad jego siwą głową, przez chwilę szukał odpowiedniego

miejsca, wreszcie usadowił się na trzepaku, gdzie wisiało parę dywanów, i zaczął wywodzić swoje tre-

le. Śpiew jego wywabił setki wróblich wtórów w koronach nielicznych drzew na podwórzu, w ciągu

paru minut powietrze dźwięczało radosnym, zmąconym jazgotem i gwizdaniem. Jacques uniósł głowę

i z dumą nasłuchiwał zwycięskiego głosu kanarka, górującego nad innymi. Starosta uśmiechał się,

wachmistrz, z chustką przy ustach, śmiał się głośno, a Jacques chichotał. Nawet siostra miłosierdzia

przestała się modlić i wychyliła z okna uśmiechniętą twarz. Złote popołudniowe słońce padało już na

drewniany ganek i igrało wysoko w czubach drzew. Muchy wirowały ociężale i sennie w owalnych,

przejrzystych rojach, chwilami obok siedzących zabzykał chrabąszcz lecący na oślep ku drzewom

i zgubie - w otwarte dzioby wróbli. Wiatr dął teraz silniej. Ptaki zamilkły. Prostokąt nieba nad podwó-

- 123 -
rzem nasiąkł ciemnym błękitem, a białe chmurki zabarwiły się różowo.

- Teraz pójdziesz do łóżka! - zwrócił się starosta do Jacques'a.

- Muszę wpierw zanieść obraz na górę - mruknął starzec, wyniósł z izby portret bohatera spod

Solferino i znikł na ciemnych schodach. Wachmistrz popatrzył za nim i powiedział:

- To dziwne!

- Tak, bardzo dziwne! - odrzekł starosta.

Jacques wrócił i podszedł do ławki. Bez słowa i całkiem niespodzianie usiadł między starostą

a wachmistrzem, otworzył usta, odetchnął głęboko i zanim obaj zwrócili się ku niemu, kark starca

przegiął się do tyłu na poręcz, ręce opadły bezwładnie na siedzenie ławki, futro rozsunęło się, nogi

wyciągnęły sztywno do przodu, a czubki pantofli sterczały w górę. Krótki, gwałtowny podmuch

przemknął podwórzem. Czerwonawe chmurki żeglowały z wolna po niebie, słońce znikło za murem.

Starosta ujął lewą dłonią srebrną głowę sługi, prawą szukając serca zemdlonego. Wachmistrz stał

przerażony obok, jego czarna czapka leżała na ziemi. Siostra nadbiegła śpiesznymi, krótkimi krokami.

Wzięła rękę starca, przez chwilę trzymała ją w dłoni, potem złożyła ostrożnie na futrze i przeżegnała

się. W milczeniu spojrzała na wachmistrza. Zrozumiał. Ujął Jacques'a pod pachy, siostra wzięła go za

nogi. Tak wnieśli go do małej izby, położyli na łóżku, złożyli mu ręce na krzyż i owinęli różańcem, po

czym postawili u wezgłowia wizerunek Matki Boskiej. Przyklęknęli obok łóżka i starosta odmówił

pacierz. Dawno się już nie modlił. Z zapomnianych głębi dzieciństwa nadpłynęła modlitwa za zbawie-

nie dusz zmarłych krewnych - szeptał ją teraz. Podniósł się, rzucił okiem na spodnie, strzepnął pył

z kolan i wyszedł, a wachmistrz za nim.

- Tak chciałbym kiedyś umrzeć, drogi Slama! - powiedział zamiast zwykłego "do widzenia"

i wszedł do gabinetu.

Na dużym arkuszu kancelaryjnym napisał rozporządzenie co do wystawienia zwłok i pogrzebu

sługi - z rozwagą i namysłem, jak mistrz ceremonii, część po części, z poszczególnymi punktami

i podpunktami. Nazajutrz rano pojechał na cmentarz, wybrał grób, kupił kamień nagrobny i kazał wy-

ryć napis: "Tu spoczywa w Panu Franciszek Ksawery Józef Kromichl, zwany Jacques'em, stary sługa

i wierny przyjaciel". Zamówił pogrzeb pierwszej klasy, z czterema karymi końmi i ośmiu karawania-

rzami w liberii. W trzy dni potem szedł pieszo za trumną - jedyny człowiek w żałobie - a za nim,

w przyzwoitej odległości, postępował wachmistrz Slama oraz grupa ludzi, którzy przyłączyli się dla-

tego, że znali Jacques'a, a przede wszystkim dlatego, że widzieli pana von Trotta idącego pieszo.

- 124 -
W ten sposób pokaźna liczba ludzi odprowadziła do grobu starego Franciszka Ksawerego Józefa

Kromichla, zwanego Jacques'em.

Od tej pory własny dom wydawał się staroście odmieniony, pusty i niemiły. Nie znajdował już

poczty obok tacy ze śniadaniem, a ociągał się z wydaniem odpowiednich poleceń woźnemu. Nie po-

trząsał odtąd żadnym ze swych srebrnych dzwoneczków, a jeśli czasem niechcący wyciągnął po nie

rękę, głaskał je tylko. Niekiedy po południu wytężał słuch i miał wrażenie, że słyszy na schodach

widmowe szuranie pantofli starego Jacques'a. Niekiedy szedł do małej izby, gdzie mieszkał sługa,

i przez druty klatki podawał cukier kanarkowi.

Pewnego dnia - było to bezpośrednio przed zlotem Sokołów i jego obecność w biurze nie była

bez znaczenia - starosta powziął zdumiewającą decyzję.

Rozdział jedenasty

Starosta postanowił odwiedzić swego syna w dalekim garnizonie pogranicznym. Dla człowieka

pokroju pana von Trotty nie było to wcale łatwe przedsięwzięcie. Miał on niezwykłe wyobrażenia

o wschodnich kresach monarchii. Dwóch jego kolegów szkolnych za jakieś przykre przewinienia

w urzędzie przeniesiono do owego dalekiego kraju koronnego, na którego rubieżach wył już prawdo-

podobnie syberyjski wicher. Niedźwiedzie i wilki oraz jeszcze gorsze potwory, jak wszy i pluskwy,

zagrażały tam cywilizowanemu Austriakowi. Ruscy chłopi składali ofiary bożkom pogańskim, a Żydzi

dybali okrutnie na cudze mienie. Pan von Trotta zabrał z sobą stary rewolwer bębenkowy. Przygody

nie odstraszały go bynajmniej, przeżywał raczej owo upajające uczucie z dawnych lat chłopięcych,

które gnało jego i jego starego przyjaciela Mosera w tajemnicze głębie lasu w dobrach ojcowskich na

polowanie lub o północy na cmentarz. W dobrym humorze krótko pożegnał pannę Hirschwitz z nieo-

kreśloną i śmiałą nadzieją, że już jej nigdy nie zobaczy. Pojechał na dworzec. Kasjer za okienkiem

wykrzyknął:

- O, nareszcie wybiera się pan w dalszą podróż! Szczęśliwej drogi!

Naczelnik stacji pośpieszył na peron.

- Pan wyjeżdża służbowo? - zapytał.

A starosta, w nastroju podniecenia, w jakim człowiek chętnie otacza się tajemniczością, odrzekł:

- Mniej więcej, panie naczelniku.

- 125 -
- Na czas dłuższy?

- Tego nie mogę przewidzieć.

- Prawdopodobnie odwiedzi pan również swego syna?

- Jeśli to będzie możliwe.

Starosta stał w oknie i kiwał ręką. Żegnał się wesoło ze swym powiatem. O powrocie nie myślał.

W rozkładzie jazdy odczytał raz jeszcze wszystkie stacje. - Przesiadka w Boguminie - powtórzył sobie

po cichu. Porównywał podane czasy przejazdu i odjazdu z rzeczywistymi, a swój zegarek z wszyst-

kimi zegarami na dworcach, które mijał pociąg, i każda nieregularność cieszyła, ba, odświeżała

w dziwny sposób jego serce. W Boguminie przepuścił jeden pociąg. Rozglądając się z ciekawością,

przeszedł perony i poczekalnie i poszedł kawałek drogą do miasta. Wróciwszy na dworzec udał, że

spóźnił się wbrew woli, i z naciskiem oświadczył portierowi: - Spóźniłem się na pociąg - rozczarowa-

ny, że portier nawet się nie zdziwił. W Krakowie musiał się powtórnie przesiąść. Było mu to bardzo

na rękę. Gdyby nie zapowiedział synowi daty przyjazdu i gdyby do tej "niebezpiecznej dziury" odcho-

dziły dwa pociągi dziennie, chętnie zatrzymałby się, aby rozejrzeć się trochę po świecie. Zresztą
nawet

przez okno mógł go oglądać. Wzdłuż całej drogi witała go wiosna. Po południu przybył na miejsce.

Ochoczo i swobodnie zszedł ze stopni wagonu, tym "elastycznym krokiem", który pisma wychwalały

u sędziwego cesarza i który z wolna przyswoiło sobie bardzo wielu starszych urzędników państwo-

wych. W tych czasach bowiem istniał w monarchii zupełnie swoisty, później całkowicie zapomniany

sposób wysiadania z pociągów i powozów, wchodzenia do hoteli, mieszkań i na perony, zbliżania się

do przyjaciół i rodziny; pewien odrębny sposób chodzenia, uwarunkowany może także obcisłymi

spodniami starszych panów oraz gumowymi strzemiączkami, które u wielu z nich były jeszcze w mo-

dzie. Tym więc elastycznym krokiem opuścił pan von Trotta wagon. Uściskał syna stojącego u stopni.

Pan von Trotta był tego dnia jedynym obcym przybyszem, który wysiadł z wagonu pierwszej i drugiej

klasy.

Z trzeciej wysiadło kilku urlopników i kolejarzy oraz paru Żydów

w długich, czarnych, rozwianych chałatach. Wszyscy gapili się na ojca i syna. Starosta podążył

śpiesznie do poczekalni. Tutaj ucałował Karola Józefa w czoło i zamówił przy bufecie dwa koniaki.

Na ścianie, za półką z flaszkami, wisiało duże lustro. Pijąc, ojciec i syn przyglądali się swym odbiciom.

- Czy to lustro jest takie kiepskie - spytał pan von Trotta - czy też naprawdę wyglądasz tak mi-

- 126 -
zernie?

"Czy ty doprawdy tak posiwiałeś?" - spytałby chętnie Karol Józef, widział bowiem mnóstwo

srebrnych, lśniących nitek w ciemnych bokobrodach i na skroniach ojca.

- Pozwól, niech ci się przyjrzę - ciągnął starosta. - Widzę teraz, że to nie lustro winne. To może

służba tutaj? Czy jest aż tak ciężka? - Starosta stwierdził w duchu, że syn nie wygląda tak, jak powi-

nien wyglądać młody podporucznik. "Może jest chory" - pomyślał. Oprócz chorób, powodujących

śmierć, istniały jeszcze owe straszliwe choroby, na które, jak mu się obiło o uszy, nierzadko zapadali

oficerowie. - Czy wolno ci pić koniak? - spytał chcąc okólną drogą dowiedzieć się o faktycznym sta-

nie rzeczy.

- Oczywiście, papo - odrzekł podporucznik.

Głos ojca, egzaminujący go przed laty w ciche niedzielne przedpołudnia, dźwięczał mu dotych-

czas w uszach - nosowy głos urzędnika, surowy, zawsze nieco zdziwiony i badawczy głos, przed któ-

rym wszelkie kłamstwo zamierało na języku.

- Czy podoba ci się w piechocie?

- Bardzo, papo.

- A twój koń?

- Wziąłem go tu z sobą, papo.

- Często jeździsz?

- Bardzo rzadko, papo.

- Nie lubisz?

- Nie, nigdy nie lubiłem jazdy konnej, papo.

- Przestań że wreszcie z tym "papo"! - rzekł nagle starosta. - Jesteś już dorosły. A ja mam wa-

kacje.

Pojechali do miasta.

- No, tak strasznie tu znowu nie jest - stwierdził starosta. - Czy można się tu zabawić?

- Doskonale - odparł Karol Józef. - U hrabiego Chojnickiego; u niego bywa cały tutejszy świat.

Zobaczysz go za chwilę. Lubię go bardzo.

- To byłby zatem twój pierwszy przyjaciel?

- Lekarz pułkowy Demant był również moim przyjacielem - odrzekł Karol Józef. - To jest twój

pokój, papo - wskazał drzwi. - Koledzy mieszkają obok i hałasują niekiedy po nocach. Ale innego ho-

- 127 -
telu nie ma. Zresztą, póki tu jesteś, będą się zachowywali spokojnie.

- Nic nie szkodzi, nic nie szkodzi - bąknął starosta.

Wypakował z walizki okrągłe blaszane pudełko, otworzył wieczko i pokazał je Karolowi Józe-

fowi.

- Tu jest taki korzeń, ma być pono dobry przeciw malarii. Jacques przesyła ci go.

- A jak mu się wiedzie?

- Jest już tam! - starosta wskazał sufit.

- Jest tam! - powtórzył podporucznik.

Starosta miał wrażenie, że to mówi stary człowiek. Syn mógł mieć wiele tajemnic; ojciec ich nie

znał. Mówi się: syn i ojciec, ale między oboma leży wiele lat, leżą ich całe góry. Niewiele więcej wie-

dział o Karolu Józefie niż o jakimkolwiek innym podporuczniku. Syn wstąpił do kawalerii i przeniósł

się potem do piechoty. Nosił zielone wyłogi strzelców zamiast czerwonych wyłogów ułańskich. Tak,

tak, nic więcej nie wiedział o nim! Widocznie starzał się. Starzał się! Nie oddawał się już tak całkowi-

cie służbie i obowiązkom. Należał do Jacques'a i do Karola Józefa. Przenosił zwietrzały, twardy jak

skała korzeń od jednego do drugiego.

Starosta, wciąż jeszcze pochylony nad walizką, otworzył usta. Mówił do kuferka niby w otwar-

ty grób. Ale nie powiedział tak, jak chciał: "Kocham cię, mój synu!"; powiedział:

- Miał bardzo lekką śmierć. Był prawdziwy wieczór majowy i wszystkie ptaki śpiewały. Pamię-

tasz jego kanarka? On ćwierkał najgłośniej. Jacques oczyścił wszystkie trzewiki. Potem dopiero

umarł, na podwórzu, na ławce. Slama był również przy tym. Przed południem miał tylko gorączkę.

Kazał ci oddać pozdrowienia. - Starosta oderwał wzrok od walizki i spojrzał synowi w twarz. - Tak

właśnie chciałbym kiedyś umrzeć!

Podporucznik poszedł do swego pokoju, otworzył szafę i położył korzeń na górnej półce, obok

listów Katarzyny i szabli Maksa Demanta. Potem wyciągnął zegarek doktora. Zdawało mu się, że

cienka wskazówka sekundnika krąży szybciej niż jakakolwiek po maleńkim kole, a dźwięczne tykanie

zegarka jest gwałtowniejsze. Wskazówki nie miały celu, tykanienie miało sensu. Wnet będzie nasłu-

chiwał także, jak tyka zegarek ojca; ojciec zostawi mu go w spadku. "W mojej izbie będzie wisiał por-

tret bohatera spod Solferino, szabla Maksa Demanta i jakiś przedmiot ze spuścizny ojcowskiej. Ra-

zem ze mną zostanie pogrzebane wszystko. Jestem ostatni z Trottów!"

Był jeszcze dosyć młody, aby czerpać słodką rozkosz ze swego smutku i bolesną godność

- 128 -
z pewności, iż jest ostatnim z rodu. Z pobliskich mokradeł dochodziło przeciągłe, zgiełkliwe kumka-

nie żab. Zachodzące słońce rzucało czerwonawy odblask na meble i ściany pokoju. Usłyszał turkot

lekkiego pojazdu i miękki kłus podków w kurzawie gościńca. Wózek zatrzymał się przed hotelem.

Była to żółta bryczka - letni wehikuł hrabiego Chojnickiego. Trzykrotny trzask z bicza przerwał chór

żab.

Hrabia Chojnicki był niezmiernie ciekawy. Jedynie i wyłącznie ciekawość gnała go po szerokim

świecie, przykuwała do stołów gry, zamykała w starym pawilonie, sadzała na ławie parlamentu,
kazała

mu wracać z wiosną do ziemi ojców i urządzać jak zwykle przyjęcia, zagradzała mu drogę do samo-

bójstwa. Wyłącznie ciekawość trzymała go przy życiu. Był nienasycenie ciekawy. Podporucznik Trot-

ta opowiadał mu, że oczekuje ojca, starosty, a chociaż hrabia Chojnicki znał przeszło tuzin austriac-

kich starostów i niezliczonych ojców różnych podporuczników, to jednak był ciekaw poznania staros-

ty von Trotta.

- Jestem przyjacielem pańskiego syna - przedstawił się Chojnicki. - Jest pan moim gościem, syn

zapewne uprzedził pana. Już gdzieś zresztą musiałem pana widzieć. Czy przypadkiem nie zna pan

doktora Swobody z Ministerstwa Handlu?

- Jesteśmy kolegami szkolnymi.

- No tak! - wykrzyknął Chojnicki. - Swoboda to mój dobry przyjaciel. Z wiekiem zdziadział nie-

co, ale to człowiek elegancki. Pan pozwoli, że będę zupełnie szczery? Pan przypomina mi Franciszka

Józefa.

Przez chwilę panowała cisza. Starosta nie wymówił jeszcze nigdy imienia cesarza. Podczas uro-

czystych obchodów mówiono: Jego Cesarska Mość, w życiu codziennym: cesarz. Ten Chojnicki jed-

nak mówił: Franciszek Józef, zupełnie tak, jak powiedział przed chwilą: Swoboda.

- Tak, pan przypomina mi Franciszka Józefa - powtórzył Chojnicki.

Pojechali. Z obu stron drogi hałasowały nieprzeliczone chóry żab, rozciągały się nieskończone,

zielonosine moczary. Płynął ku nim złocisty, fioletowy zmierzch. Słyszeli miękkie toczenie się kół po

miękkim piasku polnej drogi i ostry zgrzyt osi. Chojnicki zatrzymał bryczkę przed pawilonem myśliw-

skim.

Tylna jego ściana dotykała ciemnej krawędzi lasu jodłowego. Od wąskiej drogi dzielił go mały

ogród oraz kamienne ogrodzenie. Żywopłoty obrzeżające z obu stron krótką dróżkę od furtki do

- 129 -
drzwi domu nie były już od długiego czasu strzyżone, w dzikiej samowoli sterczały ich gałęzie tu

i ówdzie ponad dróżką i nachylały się ku sobie, nie pozwalając przejść dwóm ludziom jednocześnie.

Trzej mężczyźni szli więc gęsiego. Za nimi stąpał koń i ciągnął bryczkę; był widać oswojony z tą dro-

gą i zdawał się mieszkać jak człowiek w pawilonie. Poza żywopłotami rozpościerały się rozległe łąki,

porosłe kwitnącym ostem, na straży stał ciemnozielony, szerokolicy podbiał. Na prawo wznosił się

złamany filar kamienny, może szczątek dawnej wieży. Niby potężny, ułamany ząb wyrastał ów kamień

z łona ogrodu ku niebu - w wielu miejscach porysowany i pokryty ciemnozielonymi plamami mchu.

Ciężką drewnianą bramę wieńczył herb Chojnickich: niebieska tarcza o trzech polach, z trzema złoty-

mi jeleniami, których rogi były nierozerwalnie splecione. Chojnicki zapalił światło. Stali w obszernym,

niskim pomieszczeniu. Przez wąskie szpary zielonych żaluzji przeciekał jeszcze ostatni zmierzch dnia.

Nakryty stół pod lampą uginał się od srebrnej zastawy, talerzy, flaszek, dzbanów i półmisków.

- Pozwoliłem sobie przygotować skromną przekąskę - powiedział Chojnicki. Nalał przezroczys-

tą jak woda okowitę do trzech kieliszków, dwa podał gościom, sam podniósł trzeci. Wszyscy wypili.

Nieco zbity z tropu postawił starosta próżny kieliszek na stole. Niemniej rzeczywistość potraw prze-

czyła tajemniczemu wnętrzu pawilonu, a apetyt starosty górował nad jego zmieszaniem. Brązowy

pasztet z wątróbek, nadziewany czarnymi jak smoła truflami, stał w migoczącym okolu przejrzystych

kryształów lodowych. Soczysta pierś bażanta sterczała samotnie na śnieżnobiałym półmisku, pośród

pstrego korowodu zielonych, czerwonych, białych i żółtych jarzyn - każda w salaterce ze

złoto-niebieskim rąbkiem, ozdobionej herbem. W dużej kryształowej wazie roiły się miliony

czarnoszarych perełek kawioru, uwieńczonych złocistymi tarczkami cytryny. A okrągłe, bladoróżowe

płatki szynki, pod strażą trójzębnego widelca, ułożyły się posłusznie obok siebie na podłużnym pół-

misku w towarzystwie rumianolicych, chrupiących rzodkiewek, podobnych do czerstwych dziewcząt

wiejskich. Tłuste, szerokie karpie i wąskie, śliskie szczupaki leżały na szkle, porcelanie i srebrze - go-

towane, smażone lub marynowane w słodkokwaśnym sosie cebulowym. Obłe chlebki, czarne, śniade

i białe, spoczywały w prostych, po wiejsku plecionych koszyczkach, jak dzieci w kołyskach, niedo-

strzegalnie pokrajane i złożone tak kunsztownie z powrotem, że wyglądały na całe i nie naruszone.

Między potrawami stały flaszki - pękate i opasłe, smukłe i wysokie, czworo- i sześciogranne karafki

z rżniętego szkła oraz gładkie, okrągłe, jedne z długimi, inne znowu z krótkimi szyjkami, z etykietami

lub bez, a wszystkie otaczał zwarty pułk różnokształtnych kielichów i kieliszków.

Zaczęli jeść.

- 130 -
Dla starosty ten niezwykły sposób jedzenia przekąski o niezwykłej godzinie był nader miłą

oznaką niezwykłych obyczajów na kresach. W starej cesarsko-królewskiej monarchii nawet natury

spartańskie, jak pan von Trotta, były nie byle jakimi miłośnikami rozkoszy zmysłowych. Dużo wody

upłynęło już od dnia, kiedy starosta jadł tak niezwykle. Asumpt do tego dał wówczas bankiet na cześć

namiestnika, księcia M., który z zaszczytnym zleceniem odszedł był na świeżo okupowane tereny

Bośni i Hercegowiny, dzięki swej słynnej znajomości języków i rzekomej sztuce "ujarzmiania dzikich

ludów". Wówczas to jadł i pił starosta po raz ostatni tak niezwykle. I ów dzień, obok innych dni bie-

siadnych, zachował we wspomnieniu tak trwale, jak owe szczególne dni, w których otrzymywał po-

chwałę namiestnictwa, albo te, w których został mianowany najpierw komisarzem, potem starostą.

Doskonałość potraw chłonął oczyma jak inni podniebieniem. Wzrok jego okrążył parę razy suto za-

stawiony stół zatrzymując się z rozkoszą tu i ówdzie. Zapomniał o tajemniczym, trochę niesamowitym

otoczeniu. Jedli. Pili z różnokształtnych flaszek. I starosta chwalił wszystko, mówiąc "delicje" i "wy-

borne", ilekroć od jednej potrawy przechodzili do następnej. Jego twarz nabierała z wolna żywszych

barw, skrzydła bokobrodów trzepotały bez ustanku.

- Zaprosiłem panów tutaj - odezwał się Chojnicki - ponieważ w nowym pałacu przeszkadzano

by nam. Tam drzwi stoją, że tak powiem, otworem i wszyscy moi przyjaciele mogą przychodzić, kie-

dy im się podoba. Poza tym pracuję tylko tutaj.

- Pan pracuje? - zdziwił się starosta.

- Tak jest - odparł Chojnicki. - Pracuję. Pracuję, że tak powiem, żartem. Podtrzymuję jedynie

tradycję przodków i przyznam się szczerze, nie odnoszę się do tego zajęcia tak poważnie, jak to czy-

nił jeszcze mój dziadek. Okoliczni chłopi uważali go za potężnego czarownika i może doprawdy nim

był. Mnie uważają również za czarownika, ale ja nim nie jestem. Do tej pory nie udało mi się wytwo-

rzyć ani szczypty.

- Szczypty? Szczypty czego? - spytał starosta.

- Złota oczywiście - oświadczył Chojnicki, jak gdyby chodziło o rzecz najnaturalniejszą w świe-

cie. - Znam się nieco na chemii - ciągnął - w naszej rodzinie dziedziczny to talent... Tutaj, na tych

ścianach, mam, jak pan widzi, najstarsze oraz najnowocześniejsze aparaty. - Wskazał na ściany. Sta-

rosta ujrzał na każdej sześć rzędów drewnianych półek. Na półkach stały moździerze, małe i większe

torebki papierowe, szklane słoiki, jak w staroświeckich aptekach, dziwaczne kule szklane, napełnione

kolorowymi płynami, flaszki, palniki gazowe i rurki.

- 131 -
- Bardzo dziwne, doprawdy, bardzo dziwne - zauważył pan von Trotta.

- Sam nie umiałbym powiedzieć - mówił Chojnicki - czy robię to wszystko serio, czy też nie.

Tak, czasami ogarnia mnie wprost namiętność, kiedy przychodzę tu rano, czytam recepty mego

dziadka i wypróbowuję je. Ale potem wyśmiewam sam siebie i odchodzę. A jednak powracam znowu

i wciąż na nowo powtarzam doświadczenia.

- To dziwne, dziwne - powtórzył starosta.

- Nie dziwniejsze niż wszystko inne, co bym poza tym mógł robić. Czy mam zostać ministrem

Wyznań i Oświaty? Owszem, proponowano mi to. Albo może szefem departamentu w Ministerstwie

Spraw Wewnętrznych? Proponowano mi to również. A może mam iść na dwór cesarski? Objąć urząd

marszałka dworu? I to mógłbym także robić. Franciszek Józef zna mnie.

Starosta cofnął swoje krzesło o dwa cale. Kiedy Chojnicki nazywał cesarza tak poufale po imie-

niu, jakby on był jednym z tych śmiesznych posłów, zasiadających w parlamencie od czasu powszech-

nego, równego i tajnego prawa do głosowania, albo w najlepszym razie martwą już i historyczną po-

stacią, starosta czuł ukłucie w samo serce. Chojnicki poprawił się:

- Jego Cesarska Mość zna mnie.

Starosta przysunął z powrotem krzesło do stołu.

- A dlaczego - proszę mi wybaczyć to pytanie - służba dla ojczyzny byłaby tak samo zbyteczna

jak robienie złota?

- Ponieważ ojczyzny już nie ma.

- Nie rozumiem.

- Wiedziałem, że pan mnie nie zrozumie - powiedział Chojnicki. - My wszyscy już nie żyjemy!

Zapadła cisza. Ostatni poblask słońca zgasł już dawno. Przez wąskie szpary zielonych żaluzji

można było teraz dojrzeć kilka gwiazd na niebie. Ciche, metaliczne cykanie nocnych świerszczy zlu-

zowało głośny, przeciągły rozhowor żab. Od czasu do czasu rozbrzmiewało przenikliwe wołanie ku-

kułki. Starosta, oczarowany, oszołomiony niemal alkoholem, dziwacznym otoczeniem oraz niezwy-

kłymi słowami hrabiego, spoglądał ukradkiem na syna, jedynie po to, by widzieć jakiegoś znanego so-

bie

i bliskiego człowieka. Ale i Karol Józef nie wydawał mu się znajomy

i bliski. Może Chojnicki powiedział prawdę, może w istocie ich wszystkich nie ma już tutaj? Nie

ma ojczyzny, nie ma starosty i nie ma syna! Z wielkim wysiłkiem sklecił jeszcze pan von Trotta zdanie:

- 132 -
- Nie pojmuję! Jakim sposobem monarchia miałaby już nie istnieć?

- Oczywiście - rzekł hrabia - dosłownie biorąc, istnieje jeszcze. Mamy jeszcze armię - wskazał

podporucznika - urzędników - wskazał starostę. - Ale rozpada się ona za życia. Rozpada się, rozpada

się już! Naznaczony śmiercią starzec, którego życiu zagraża najlżejszy katar, podtrzymuje stary tron

tym cudem jedynie, że może na nim dotąd usiedzieć. Ale jak długo, jak długo jeszcze? Czasy nie chcą

już monarchii! Epoka nasza dąży do stworzenia samodzielnych państw narodowych. Nie ma już wiary

w Boga. Nacjonalizm stał się nową religią. Narody nie chodzą już do kościoła, należą do związków

narodowych. Monarchia, nasza monarchia, oparta jest na pobożności, na wierze, iż Bóg wybrał Habs-

burgów, aby władali nad tyloma a tyloma ludami chrześcijańskimi. Nasz cesarz jest świeckim bratem

papieża, jest Jego c.k. Apostolską Mością, żaden monarcha nie jest tak apostolski, żaden w Europie

tak zależny od łaski bożej i od wiary ludów w tę łaskę. Niemiecki cesarz, jeśli Bóg go opuści, będzie

jeszcze panował - ewentualnie z łaski narodu. Cesarz Austro-Węgier nie może sobie pozwolić na to,

aby go Bóg opuścił. A tymczasem Bóg go już opuścił!

Starosta podniósł się. Nigdy nie sądził, że może istnieć na świecie ktoś, kto powie, iż Bóg opuś-

cił cesarza. Przez całe swoje życie starosta pozostawiał sprawy religijne teologom, poza tym zaś uwa-

żał Kościół, mszę, uroczystość Bożego Ciała i Pana Boga za urządzenia monarchii. Mimo to zdanie

hrabiego rozjaśniło mu nagle cały duchowy zamęt, jaki odczuwał w ostatnich tygodniach, zwłaszcza

od śmierci starego Jacques'a. Z pewnością Bóg opuścił sędziwego cesarza! Starosta zrobił parę kro-

ków, pod jego nogami trzeszczały stare deski. Podszedł do okna i przez szpary w zielonych żaluzjach

dojrzał wąskie smugi granatowych niebios. Wszystkie sprawy natury i wszystkie wydarzenia codzien-

nego życia nasiąkły nagle jakimś groźnym i niepojętym sensem. Niepojęty był szepczący chór świersz-

czy, niepojęty aksamitny granat nocy, niepojęte migotanie gwiazd i niepojęta była w tej chwili dla sta-

rosty jego podróż na pogranicze i wizyta u hrabiego. Wrócił do stołu, ręką pogładził bokobrody, jak

czynił zwykle, gdy był nieco bezradny. Nieco bezradny! Tak bezradny, jak w tej chwili, nie był do-

tychczas nigdy.

Przed jego nakryciem stał jeszcze pełny kieliszek. Wychylił go duszkiem.

- A więc - odezwał się - pan sądzi, pan sądzi, że my...

- Jesteśmy zgubieni - dokończył Chojnicki. - Jesteśmy zgubieni - pan, pański syn i ja. Jesteśmy,

powiadam to panu, ostatnimi w świecie, na którym Bóg darzy łaską monarchów, a szaleńcy, jak ja,

robią złoto. Proszę słuchać! Proszę patrzeć! - Chojnicki wstał, zbliżył się do drzwi, przekręcił wyłącz-

- 133 -
nik i w wielkim świeczniku rozbłysnęły żarówki. - Patrz pan - rzekł - to jest epoka elektryczności,

a nie alchemii. Epoka chemii, rozumie pan? Czy pan wie, jak się zowie ta rzecz? Nitrogliceryna - hra-

bia wymawiał każdą zgłoskę z osobna. - Nitrogliceryna! - powtórzył. - Już nie złoto! Na zamku Fran-

ciszka Józefa palą się niekiedy jeszcze świece. Pojmuje pan? Nitrogliceryna i elektryczność nas zgubią!

To już długo nie potrwa, wcale niedługo!

Rozbłysk lamp elektrycznych wywabił ze szklanych rurek na ścianach drżące refleksy - zielone,

czerwone i błękitne. Karol Józef siedział cichy i blady, pił przez cały czas. Starosta spojrzał w jego

stronę. Pomyślał o swym przyjacielu, malarzu Moserze. A ponieważ stary pan von Trotta wypił już

także sporo, zobaczył, niby w bardzo odległym zwierciadle, blade odbicie pijanego syna pod zielony-

mi drzewami Volksgartenu, w miękkim kapeluszu, z wielką teką pod pachą; i zdawało mu się, jak

gdyby proroczy dar hrabiego, pozwalający mu widzieć historyczną przyszłość, udzielił się również

jemu, staroście, i uczynił go zdolnym do zobaczenia przyszłości swego syna. Na pół opróżnione

i smętne stały na stole talerze, półmiski, butelki i szklanki. Czarodziejska gra świateł mieniła się

w rurkach dokoła ścian. Dwóch starych służących z bokobrodami, bliźniaczo podobnych do cesarza

Franciszka Józefa i do starosty, zaczęło sprzątać ze stołu. Chwilami twardy zew kukułki wpadał niby

młot w jasne cykanie świerszczy. Chojnicki podniósł flaszkę.

- Musi pan jeszcze na ostatek napić się naszej rodzimej okowity. Została już tylko resztka. -

I wypili resztkę "rodzimej".

Starosta wyciągnął zegarek, ale nie mógł dostrzec dokładnie położenia wskazówek. Zdawały się

krążyć tak szybko po białej tarczy cyferblatu, jakby ich było sto, nie zaś dwie zwyczajne wskazówki.

A zamiast dwunastu cyfr było ich dwanaście razy dwanaście. Bo cyfry toczyły się obok siebie jak

kreski znaczące minuty. Mogła być godzina dziewiąta wieczór albo też północ.

- Dziesiąta - powiedział Chojnicki.

Służący z bokobrodami ujęli gości delikatnie pod pachy i wyprowadzili z pawilonu. Czekała na

nich wielka kolasa Chojnickiego. Niebo było bardzo blisko, leżało tuż nad ziemią, niemal w zasięgu

ręki - miła, swojska, ziemska czara z niebieskiego, dobrze znanego szkła. Kamienny filar na prawo od

pawilonu zdawał się jej dotykać. A na tym bliskim niebie ziemskie ręce powpinały szpilkami gwiazdy

jak chorągiewki na mapie. Chwilami cała błękitna noc wirowała dokoła starosty, kołysała się lekko

i znów stawała. Żaby rechotały w nieskończonych trzęsawiskach. Pachniało deszczem i trawą. Nad

widmowo białymi końmi u czarnego pojazdu górował stangret w czarnym płaszczu. Siwki rżały, ich

- 134 -
kopyta szurały po wilgotnym piachu miękko, jak łapy kota.

Stangret cmoknął i ruszyli.

Jechali z powrotem tą samą drogą, którą przybyli, skręcili w szeroką żwirowaną aleję brzozową

i wnet dotarli pod latarnie, zwiastujące "nowy pałac". Srebrne pnie brzóz lśniły jaśniej niż latarnie.

Grube obręcze gumowe toczyły się po szutrze gładko, z tłumionym szelestem, słychać było tylko

twarde, szybkie uderzenia kopyt. Kolasa była szeroka i wygodna, można się w niej było rozłożyć jak

na kanapie. Podporucznik Trotta spał. Siedział obok ojca. Jego blada twarz leżała niemal na oparciu,

przez otwarte okno muskał ją wiatr. Od czasu do czasu padał na nią blask latarni. Wówczas Chojnic-

ki, siedzący naprzeciw swych gości, widział bezkrwiste, wpółotwarte usta podporucznika i jego chu-

dy, kościsty, sterczący nos.

- Śpi mocno - rzekł do starosty.

Obaj czuli się jakby ojcami podporucznika. Nocny wiatr otrzeźwił starostę, ale jakaś niejasna

trwoga czaiła się nadal w jego sercu. Widział zagładę świata - a był to jego świat. Naprzeciwko sie-

dział hrabia Chojnicki, według wszelkiego prawdopodobieństwa żywy człowiek, którego kolana trąca-

ły nawet chwilami jego łydkę, a jednak dziwnie niesamowity. Stary rewolwer, zabrany przez pana von

Trottę, uwierał go w tylnej kieszeni spodni. Po co mu ten rewolwer? Niedźwiedzi ani wilków nie wi-

dział na granicy. Zobaczył jedynie koniec świata!

Powóz zatrzymał się przed drewnianą sklepioną bramą. Stangret trzasnął z bicza. Dwuskrzydła

brama rozwarła się i siwki wspięły się powoli po łagodnym wzniesieniu podjazdu. Z wszystkich okien

frontowych padało żółte światło na żwir i murawę po obu stronach drogi. Dochodziły głosy i muzyka.

Bez wątpienia w pałacu była uczta.

Goście byli już po kolacji. Lokaje kręcili się po pokojach z dużymi flaszkami różnokolorowych

wódek. Tańczono, grano w taroka i wista, pito, ktoś wygłaszał mowę wobec ludzi nie słuchających

go wcale. Niektórzy zataczali się już na nogach, inni spali po kątach. Tańczyli sami tylko mężczyźni.

Czarne, wizytowe mundury dragonów tuliły się do niebieskich mundurów strzelców. W pokojach

"nowego pałacu" paliły się na rozkaz Chojnickiego świece. Z potężnych srebrnych świeczników,

ustawionych na kamiennych półkach i występach albo trzymanych przez lokajów, którzy zmieniali się

co pół godziny, wyrastały śnieżnobiałe i woskowo żółte grube świece. Ich płomień chybotał chwilami

w podmuchu wiatru, wpadającego przez otwarte okna. Gdy na parę sekund milkł fortepian, słychać

było donośne fanfary słowików i szept świerszczy, a od czasu do czasu ciche kapanie woskowych łez

- 135 -
na srebro.

Starosta szukał syna. Niewysłowiony lęk gnał go po pokojach. Gdzie się podziewał jego syn?

Nie było go między tancerzami ani między pijanymi, ani w gronie graczy, ani też pośród starszych,

statecznych oficerów, rozmawiających tu i ówdzie po kątach. Podporucznik siedział w odległym po-

koju samotny. Wielka, pękata flacha - wierny towarzysz - stała u jego stóp do połowy opróżniona.

Obok szczupłego, skurczonego pijaka wyglądała zbyt potężnie, niemal tak, jakby go mogła połknąć.

Starosta stanął przed podporucznikiem, czubki wąskich sztybletów dotykały flaszki. Syn spostrzegł

nagle dwóch i więcej ojców, z każdą sekundą mnożyli się. Czuł, jak napierają na niego, nie było sensu

okazywać im wszystkim szacunku należnego tylko jednemu i podnosić się. Nie było sensu - i podpo-

rucznik pozostał w swej dziwacznej pozycji, to znaczy siedział, leżał i kucał jednocześnie. Ojciec stał

bez ruchu. Mózg jego pracował szybko, rodził tysiące wspomnień. Starosta widział na przykład kade-

ta Karola Józefa w letnie niedziele, jak siedząc w jego gabinecie, z białymi rękawiczkami i czarną

czapką kadecką na kolanach, dźwięcznym głosem oraz posłusznym, dziecięcym spojrzeniem odpo-

wiadał na każde pytanie. I widział świeżo mianowanego podporucznika kawalerii, jak wchodzi do te-

go samego pokoju - niebieski, złoty i rumiany. Ten młody człowiek tutaj był jednak panu von Trotcie

bardzo daleki. Czemu bolał go tak widok obcego, spitego podporucznika strzelców? Dlaczego bolało

go to tak strasznie?

Podporucznik nie poruszył się. Wprawdzie przypomniał sobie jeszcze, że ojciec przyjechał

przed kilku godzinami, i uświadamiał sobie, że nie ten jeden, ale wielu ojców stoi przed nim. Lecz nie

mógł zrozumieć, dlaczego ojciec dziś właśnie przyjechał ani dlaczego pomnożył się tak gwałtownie,

ani też dlaczego on sam nie może się podnieść.

Od kilku tygodni już przyzwyczajał się podporucznik Trotta do picia okowity. Ta dziewięćdzie-

sięcio procentowa wódka nie szła do głowy, szła jedynie w nogi, jak mówili znawcy. Pierwszy kieli-

szek z rana wytwarzał miłe ciepło w piersiach; krew zaczynała żywiej krążyć w żyłach, apetyt zastę-

pował niesmak i mdłości. Potem piło się jeszcze jeden kieliszek. Choćby nawet ranek był ponury

i chłodny, wychodziło się na musztrę odważnie i ochoczo, jak w słoneczną radosną pogodę. Podczas

przerwy zjadało się jakąś przekąskę w towarzystwie kolegów w szynku granicznym i znowu piło

okowitę. Jak szybki płomień, który sam gaśnie, spływała przez krtań, człowiek nie czuł nawet, że coś

przełknął. Potem wracał do koszar, przebierał się i szedł na dworzec, na obiad. Mimo dalekiej drogi

nie był wcale głodny. Dla pobudzenia apetytu więc pił kieliszek okowity. Zjadał obiad i ogarniała go

- 136 -
senność. Pił zatem czarną kawę, a po niej znowu okowitę. Słowem, w ciągu całego nudnego dnia nie

nadarzała się sposobność, aby nie pić gorzałki. Przeciwnie, w niejedno popołudnie i w niejeden wie-

czór picie wódki było wręcz godne polecenia.

Życie bowiem stawało się lekkie, gdy człowiek pił. O cudzie tej granicy! Trzeźwemu czyniła

ona życie ciężkim, ale kogo pozostawiała trzeźwym? Po wypiciu kilku kieliszków podporucznik Trot-

ta widział we wszystkich kolegach, podwładnych i przełożonych dobrych, starych przyjaciół. W mias-

teczku czuł się tak swojsko, jakby w nim urodził się i wyrósł. Mógł wchodzić do małych kramików,

wbudowanych w grube mury bazaru - wąskich, ciemnych i krzywych, wypchanych po brzegi najprze-

różniejszym towarem jak nory chomików - i kupować niepotrzebne drobiazgi: fałszywe korale, tanie

lusterka, nędzne mydła, osikowe grzebyki i plecione smycze; a wszystko dlatego, że dawał się skusić

nawoływaniom rudowłosych kupców. Uśmiechał się do wszystkich ludzi, do chłopek w kraśnych

chustach na głowie, z wielkimi łykowymi koszami na ramieniu, i do wystrojonych młodych Żydówek,

do urzędników starostwa i nauczycieli gimnazjum. Szeroki strumień życzliwości i ciepła płynął przez

ten mały światek, wszyscy słali ku podporucznikowi radosne powitanie. Nie było żadnych przykrości,

ani w służbie, ani poza nią. Wszystko załatwiało się sprawnie i gładko. Rozumiał mowę Onufrego.

Niekiedy zapuszczał się do jednej z wsi sąsiednich, pytał chłopów o drogę, odpowiadali w obcym ję-

zyku; rozumiał ich. Nie jeździł konno. Pożyczał swego wierzchowca temu lub owemu z kolegów -

dobrym jeźdźcom, którzy umieli ocenić konia. Słowem - był zadowolony. Podporucznik Trotta nie

wiedział tylko, że jego chód staje się niepewny, że mundur jest poplamiony, a spodnie nie są
należycie

zaprasowane, że u koszuli brak guzików, że cerę ma wieczorem żółtą, a rano szarą jak popiół i że je-

go wzrok błądzi bez celu. W karty nie grał - to jedynie uspokajało majora Zoglauera. W życiu każde-

go człowieka są okresy, kiedy musi pić. Nic nie szkodzi, to przejdzie! Wódka tu jest tania. Większość

oficerów marnowała się z powodu długów karcianych. Trotta nie zaniedbywał służby bardziej od in-

nych. Nie urządzał burd, przeciwnie, im więcej pił, tym stawał się potulniejszy. Kiedyś ożeni się i wy-

trzeźwieje, myślał major w duchu. Jest ulubieńcem najwyższych władz. Zrobi prędko karierę. Jeśli

zechce, dostanie się do sztabu generalnego.

Pan von Trotta usiadł ostrożnie obok syna na brzegu kanapy i szukał stosownego słowa. Nie

umiał przemawiać do pijanych.

- Powinieneś - zaczął po dłuższym namyśle - mieć się jednak nieco na baczności i nie pić tyle. Ja

- 137 -
na przykład nie piłem nigdy ponad miarę.

Podporucznik uczynił ogromny wysiłek, aby z pozycji leżącej, pozbawionej zupełnie szacunku,

przejść do siedzącej. Ale trud był daremny. Spojrzał na ojca. W tej chwili, chwała Bogu, był to już

tylko jeden ojciec i ten musiał się zadowolić wąskim brzeżkiem kanapy. Karol Józef spytał:

- Co powiedziałeś, papo?

- Powinieneś mieć się na baczności przed wódką - powtórzył starosta.

- Po co? - spytał podporucznik.

- Dziwne pytanie - rzekł pan von Trotta, nieco uspokojony, gdyż syn był widocznie na tyle przy-

tomny, by zrozumieć, co doń mówiono. - Wódka cię zgubi! Przypominasz sobie malarza Mosera?

- Moser, aha, Moser - przytaknął Karol Józef - oczywiście. Ale on ma słuszność. Przypominam

go sobie, namalował portret dziadka.

- Zapomniałeś o tym portrecie! - rzekł pan von Trotta bardzo cicho.

- Nie zapomniałem, zawsze myślałem o tym portrecie. Nie jestem dość silny dla tego obrazu!

Och, umarli! Nie mogę zapomnieć umarłych! Ojcze, ja nie mogę niczego zapomnieć! Ojcze!

Pan von Trotta siedział bezradnie obok syna. Nie rozumiał dokładnie, co Karol Józef mówi, lecz

przeczuwał, że nie tylko pijaństwo przemawia z młodzieńca. Czuł, że z podporucznika wydziera się

krzyk o pomoc - a on nie umiał pomóc! Przybył tu nad granicę, bo sam szukał pomocy, bo był zupeł-

nie sam na świecie. A i ten świat ginął również! Jacques leżał pod ziemią, starosta był samotny, chciał

zobaczyć raz jeszcze syna, a syn był także samotny i - może dlatego że młodszy - bliższy upadkowi

świata. Jak prosto wyglądał dotychczas ten świat! W każdej sytuacji istniał ustalony raz na zawsze

sposób zachowania się. Gdy syn przyjeżdżał w czasie wakacji, egzaminowało się go. Gdy został pod-

porucznikiem, gratulowało mu się. Kiedy pisał swoje posłuszne listy, niemal bez treści, odpowiadało

się powściągliwymi zdaniami. Ale jak zachować się teraz, kiedy syn jest pijany? Kiedy woła: "Ojcze!"

Kiedy z niego krzyczy: "Ojcze!"

Ujrzał wchodzącego Chojnickiego i podniósł się gwałtowniej, niż to było w jego zwyczaju.

- Przyszła depesza do pana - oznajmił Chojnicki - przyniósł ją służący z hotelu. - Była to depe-

sza służbowa, wzywająca pana von Trottę do domu. - Wzywają pana, niestety, z powrotem - rzekł

Chojnicki. - Pewnie w związku z tym zlotem Sokołów.

- Tak, najprawdopodobniej - odparł pan von Trotta. - Może dojdzie do rozruchów. - W tej

chwili uświadomił sobie, że jest za słaby, aby przedsięwziąć coś przeciw rozruchom. Był bardzo zmę-

- 138 -
czony: Zostało mu jeszcze parę lat służby do emerytury. Ale w tej sekundzie postanowił wnieść proś-

bę o przeniesienie go w stan spoczynku. Mógłby troszczyć się bardziej o Karola Józefa - odpowiednie

zadanie dla starego ojca.

Chojnicki powiedział:

- Gdy ma się ręce tak związane, jak w tej zwariowanej monarchii, niełatwo jest coś przedsięw-

ziąć na wypadek rozruchów. Spróbuj pan tylko uwięzić paru podżegaczy, a masoni, posłowie, przy-

wódcy ludu i gazety rzucą się na pana i wszystkich znowu wypuszczą. Każ pan rozwiązać stowarzy-

szenie Sokołów, a dostaniesz pan naganę od namiestnictwa. Autonomia! Tak, poczekajcie tylko! Tu-

taj, w moim okręgu, wszelkie niepokoje kończą się strzelaniną. Tak jest, odkąd tu mieszkam, jestem

kandydatem z listy rządowej i wybierają mnie posłem. Ten kraj jest na szczęście daleko od wszystkich

modnych idei, jakie wymyślają obecnie w tych plugawych redakcjach!

Zbliżył się do Karola Józefa i powiedział z naciskiem, ze znajomością rzeczy człowieka umieją-

cego się obchodzić z pijakami:

- Pański ojciec musi odjechać.

Karol Józef zrozumiał też natychmiast, potrafił się nawet podnieść. Zamglonymi oczyma odszu-

kał ojca.

- Bardzo mi przykro, ojcze!

- Jestem o niego trochę niespokojny - zwrócił się pan von Trotta do Chojnickiego.

- I słusznie - odrzekł hrabia. - On musi opuścić te strony. Podczas urlopu postaram się pokazać

mu trochę świata. Potem nie będzie miał ochoty wracać tutaj. Może się także zakocha...

- Nie zakocham się - rzekł Karol Józef bardzo powoli.

Pojechali do hotelu.

Podczas całej drogi padło tylko jedno słowo, jedno jedyne słowo.

- Ojcze! - powiedział Karol Józef, nic więcej.

Starosta obudził się nazajutrz bardzo późno, słychać już było trąbkę wracającego z ćwiczeń ba-

talionu. Za dwie godziny odjeżdżał jego pociąg. Nadszedł Karol Józef. Już Chojnicki trzaskiem z bi-

cza dawał na dole sygnał. Starosta jadł obiad w restauracji kolejowej, przy stole oficerów.

Od jego wyjazdu z powiatu W. upłynął czas nieskończenie długi. Starosta z trudem przypominał

sobie, że dopiero dwa dni temu wsiadł do pociągu. Teraz siedział - oprócz hrabiego jedyny cywil -

przy długim, ustawionym w podkowę stole oficerów w barwnych mundurach; siedział poważny

- 139 -
i szczupły pod portretem Franciszka Józefa I, owym znanym, wszechobecnym wizerunkiem Najwyż-

szego Wodza Armii, w śnieżnobiałym mundurze feldmarszałka, ze szkarłatną szarfą. Akurat pod bia-

łymi bokobrodami cesarza i niemal równolegle do nich sterczały pół metra niżej czarne, oszronione

siwizną bokobrody Trotty. Najmłodsi oficerowie, siedzący u końców podkowy, mogli dostrzec wy-

raźne podobieństwo między Jego Apostolską Mością i jego sługą. Również podporucznik Trotta ze

swego miejsca mógł porównać oblicze cesarza z twarzą ojca. I przez parę sekund miał wrażenie, że

w górze, na ścianie, wisi portret postarzałego ojca, a na dole, przy stole, siedzi cesarz po cywilnemu,

żywy i odmłodzony. I zarówno cesarz, jak ojciec byli mu dalecy i obcy.

Tymczasem starosta beznadziejnym, badawczym spojrzeniem obejmował stół, zatrzymywał je

na bezwąsych, zaledwie pokrytych puchem twarzach młodych oficerów i na wąsatych twarzach star-

szych. Obok niego siedział major Zoglauer. Ach, chętnie szepnąłby mu parę zatroskanych słów o Ka-

rolu Józefie. Ale nie było już czasu. Na torze, przed oknami, zestawiano już pociąg.

Pan starosta był całkiem zgnębiony. Z wszystkich stron pito za jego zdrowie, za szczęśliwą pod-

róż i pomyślne załatwienie spraw służbowych. Uśmiechał się na wszystkie strony, wstawał, trącał się

kieliszkiem z tym i owym, lecz głowa pękała mu od trosk, a ponure przeczucia ściskały serce. Nie-

skończenie długi czas upłynął już przecież od jego wyjazdu z powiatu W. Tak, starosta wyjechał we-

soły i beztroski w okolicę pełną przygód, do swojego dobrze sobie znanego syna. A teraz wracał sa-

motny od samotnego syna, znad granicy, gdzie można już było widzieć tak wyraźnie zagładę świata,

jak widać burzę na krańcu miasta, podczas gdy ulice jego leżą jeszcze pogodne i roześmiane pod błę-

kitnym niebem. Już dźwięczał dzwonek portiera. Już gwizdał parowóz i mokra para osiadała popiela-

tymi, delikatnymi perłami na oknach restauracji. Obiad skończył się i wszyscy powstali. "Cały bata-

lion" odprowadził pana von Trottę na peron. Pan von Trotta pragnął powiedzieć jeszcze coś szcze-

gólnego, nic jednak nie przyszło mu na myśl. Skierował tylko czuły wzrok na syna. Lecz natychmiast

przeląkł się, że ktoś mógłby to zauważyć, i spuścił oczy. Uścisnął dłoń majora Zoglauera, podzięko-

wał Chojnickiemu. Zdjął czcigodny szary szapoklak, używany zwykle w podróży. Trzymał kapelusz

w lewej ręce, a prawą objął plecy syna. Ucałował go w policzki. I chociaż chciał powiedzieć: "Nie

martw mnie! Kocham cię, mój synu", rzekł tylko: - Trzymaj się zdrowo! - Albowiem w rodzinie Trot-

tów nie okazywano jawnie uczuć.

I już starosta wsiadł do przedziału, już stał w oknie. Jego ręka w szarej rękawiczce "glacée" le-

żała na spuszczonej szybie, łysa czaszka błyszczała. Jego zatroskany wzrok raz jeszcze pobiegł ku Ka-

- 140 -
rolowi Józefowi.

- Kiedy pan drugim razem do nas zawita, panie starosto - odezwał się kapitan Wagner, będący

stale w dobrym humorze - zastanie pan tu już maleńkie Monte Carlo.

- Jak to? - zdziwił się starosta.

- A tak, otwiera się tu kasyno gry - odparł Wagner.

I zanim jeszcze pan von Trotta mógł przywołać syna, by go serdecznie ostrzec przed zapowie-

dzianym "Monte Carlo", parowóz gwizdnął, bufory uderzyły o siebie i pociąg ruszył. Starosta kiwał

szarą rękawiczką. Oficerowie salutowali. Karol Józef stał bez ruchu.

W drodze powrotnej szedł obok kapitana Wagnera.

- To będzie wspaniała sala gry - mówił kapitan. - Prawdziwa sala gry! Ach, mój Boże! Jak daw-

no nie widziałem już ruletki. A tak szalenie lubię jej wirowanie i ten jej szmer. Cieszę się bardzo!

Nie tylko kapitan Wagner oczekiwał otwarcia nowej sali gry. Wszyscy czekali na to. Od lat już

czekał garnizon graniczny na tę salę gry, którą miał otworzyć Kapturak.

W tydzień po odjeździe starosty przybył Kapturak. I prawdopodobnie jego przyjazd sprawiłby

o wiele większe wrażenie, gdyby dzięki osobliwemu przypadkowi jednocześnie z nim nie przybyła

owa dama, która ściągnęła na siebie uwagę wszystkich.

Rozdział dwunasty

Na kresach monarchii austro-węgierskiej kręciło się podówczas wielu ludzi pokroju Kapturaka.

Poczynali oni już krążyć dokoła starego państwa, niby czarne, tchórzliwe ptaki, które z nieskończonej

dali wypatrują umierającego. Z niecierpliwym, posępnym łopotem skrzydeł wyczekują jego zgonu,

spiczastymi dziobami rzucają się na łup. Nie wiadomo, skąd nadciągają ani dokąd odlatują. Są pierzas-

tymi braćmi zagadkowej śmierci, jej zwiastunami, towarzyszami i dziedzicami.

Kapturak jest człowiekiem niskiego wzrostu, o pospolitej twarzy. Pogłoski wirują dokoła niego,

wyprzedzają go na jego krętych drogach i postępują w ślad za nim o ledwie dostrzegalnych tropach.

Mieszka w szynku pogranicznym. Utrzymuje stosunki z agentami

południowoamerykańskich towarzystw okrętowych, które co rok wysyłają na swych statkach

tysiące rosyjskich dezerterów do nowej, okrutnej ojczyzny. Chętnie gra w karty i mało pije. Nie zby-

wa mu na pewnej zgryźliwej uprzejmości. Opowiada, że całe lata przemycał rosyjskich dezerterów

- 141 -
z tamtej strony granicy i że zostawił tam dom, żonę i dzieci z obawy przed zesłaniem na Sybir, kiedy

w związku z tą sprawą przyłapano i skazano kilku urzędników i wojskowych. A na pytanie, co tutaj

zamierza robić, odpowiada Kapturak z uśmiechem i zwięźle: "Interesy".

Właściciel hotelu, w którym mieszkają oficerowie, niejaki Brodnitzer, z pochodzenia Ślązak,

z nieznanych przyczyn zagnany na kresy, otworzył salę gry. Wywiesił w oknie kawiarni duży afisz,

głoszący, że uprawiać tu można gry wszelkiego rodzaju, dalej, że co wieczór aż do rana odbywać się

będą "koncerty" kapeli i że zaangażował "znane śpiewaczki z tingeltanglów". Odnowa lokalu zaczęła

się w istocie od koncertów kapeli złożonej z ośmiu przygodnie zebranych muzyków. Potem przybył

tak zwany "Słowik z Mariahilf" - jasnowłosa dziewczyna z Bogumina. Śpiewała walce Lehara oraz

śmiałą piosenkę: "Kiedy po nocy miłosnej wędruję o szarym świcie...", poza tym na bis "Pod sukienką

mam różowe <dessous> z falbankami..." W ten sposób Brodnitzer potęgował nastrój oczekiwania.

Okazało się, że prócz licznych mniejszych i większych stolików karcianych ustawił także w ciemna-

wym i osłoniętym kącie mały stół z ruletką. Kapitan Wagner opowiadał wszystkim o tym, wzniecając

entuzjazm. Ludziom, którzy od wielu lat służyli na granicy, ta mała kulka - wielu z nich nie widziało

dotąd nigdy ruletki - wydawała się jednym z czarodziejskich przedmiotów wielkiego świata, z pomocą

których człowiek może zdobyć bez trudu piękne kobiety, cenne konie i wspaniałe pałace. Komuż

z nich nie pomogłaby ta kulka? Wszyscy mieli za sobą nędzne lata chłopięce, spędzone w internacie,

twardą młodość w szkole kadetów, twardą służbę na pograniczu. Wszyscy czekali na wojnę. Miast

niej przyszła częściowa mobilizacja przeciw Serbii, z której wrócono bez chwały do zwykłego wycze-

kiwania automatycznych awansów. Manewry, służba, kasyno; kasyno, służba, manewry! Po raz pier-

wszy usłyszeli chrobot małej kulki i pojęli, że to szczęście samo wiruje pośród nich, aby trafić dziś do

tego, jutro do tamtego. Przy ruletce siedzieli obcy, bladzi, bogaci i milczący panowie, jakich do tej

pory nigdy tu nie widziano. Pewnego dnia kapitan Wagner wygrał pięćset koron. Nazajutrz spłacił

wszystkie swoje długi. W tym miesiącu po raz pierwszy od długiego czasu otrzymał gażę nienaruszo-

ną, całe trzy trzecie swej pensji. Wprawdzie podporucznik Schnabel i podporucznik Gründler przegra-

li każdy po sto koron, ale jutro mogli przecież wygrać po tysiąc...

Kiedy biała kulka zaczynała się toczyć zamieniając się w mleczne koło, wirujące na obwodzie

czarnych i czerwonych pól, kiedy czarne i czerwone pola zaczęły się również zacierać i spływać w je-

den krąg nieokreślonej barwy - wówczas drżały serca oficerów, w ich głowach rozlegało się nieznane

huczenie, jakby każdemu w mózgu wirowała osobna kulka, a przed ich oczyma robiło się czarno

- 142 -
i czerwono, czarno i czerwono. Chociaż siedzieli, kolana uginały się pod nimi, oczy z rozpaczliwym

pośpiechem biegły za kulką, nie mogąc jej dogonić. Wreszcie kulka, upojona zawrotnym kołowaniem,

zaczynała wedle swych własnych praw zataczać się i w końcu wyczerpana zatrzymywała się w jednym

z ponumerowanych zagłębień. Wszyscy oddychali z ulgą. Nawet ci, co przegrali, czuli się oswobo-

dzeni. Nazajutrz rano opowiadał o tym jeden drugiemu. Wszystkich ogarnął szał rulety, coraz więcej

oficerów przychodziło do sali gry. Nie wiadomo skąd przychodzili również obcy panowie w cywilu.

Oni to rozpalali graczy, wyciągali z portfelów wielkie banknoty, z kieszeni kamizelek złote dukaty,

zegarki i łańcuszki, z palców zdejmowali pierścienie. Wszystkie pokoje w hotelu były zajęte. Senne

dorożki, czekające zawsze daremnie na pasażerów, z ziewającymi woźnicami na kozłach i mizernymi

szkapami u dyszlów, podobne do sztucznych, woskowych pojazdów w panoptikum - nawet i one oc-

knęły się i patrzcie tylko: ich koła umiały się toczyć, a chude kobyły stukały kopytami po drodze

z dworca do hotelu, z hotelu na granicę i z powrotem do miasteczka. Zgryźliwi kupcy uśmiechali się.

Ciemne kramy zdawały się rozjaśniać, towary w oknach wystawowych nabierać żywszych barw. Noc

w noc trelował "Słowik z Mariahilf". I jak gdyby śpiew dziewczyny zwabiał jej siostry, zaczęły teraz

zjawiać się w kawiarni obce, wystrojone, nie widziane tu nigdy dziewczęta. Odsuwano stoliki i tań-

czono w takt walców Lehara. Cały świat się przeobraził.

Tak jest, cały świat! W innych znowu miejscach pojawiły się osobliwe afisze, jakich tu dotych-

czas nigdy nie widziano. We wszystkich językach kraju wzywały robotników z czyszczalni szczeciny

do porzucenia pracy. Obróbka szczeciny była jedynym, nędznym przemysłem tej okolicy. Robotnicy

byli przeważnie biednymi chłopami. Część z nich żyła zimą z rąbania drzewa, jesienią z pracy przy

zbiorach. Latem musieli wszyscy iść do fabryki. Reszta rekrutowała się z najuboższych Żydów. Nie

umieli rachować ani handlować, nie nauczyli się żadnego rzemiosła. Daleko i szeroko, w promieniu

dwudziestu mil, nie było żadnej innej fabryki.

W przemyśle szczecinowym obowiązywały niedogodne i wymagające kosztów przepisy, toteż

fabrykanci niechętnie ich przestrzegali. Powinni byli zaopatrywać robotników w maski chroniące od

kurzu i bakterii, budować duże i widne sale, dwa razy dziennie spalać odpadki, a na miejsce robotni-

ków, którzy zaczynali kaszleć, przyjmować innych. Wszyscy bowiem zatrudnieni przy czyszczeniu

szczeciny zaczynali w krótkim czasie pluć krwią. Fabryka była starym, zapadniętym budynkiem z ma-

łymi okienkami i dziurawym dachem gontowym. Okalał ją zapuszczony żywopłot wiklinowy i wielki,

pusty ugór, gdzie od niepamiętnych czasów zwożono śmieci. Rzucone na żer zgnilizny, leżały tam

- 143 -
zdechłe koty i szczury, rdzewiały stare naczynia blaszane, poniewierały się szczerbate garnki razem

z dziurawymi butami. Wokoło ciągnęły się pola pełne złotego błogosławieństwa ziarna, przepojone

nieustannym cykaniem świerszczy, i ciemnozielone bajora, wiecznie rozbrzmiewające wesołym


recho-

tem żab. Przy małych, brudnych oknach siedzieli robotnicy, wielkimi żelaznymi zgrzebłami rozczesy-

wali zbity gąszcz szczeciny i połykali obłoczki suchego kurzu, rodzone przez każdy pęczek, a za

oknami śmigały chyże jaskółki, tańczyły mieniące się muchy, przelatywały białe i pstre motyle, przez

duże szpary dachu wpadały do wnętrza gromkie fanfary skowronków. Robotnicy, którzy dopiero parę

miesięcy temu przybyli tu z wiejskiej swobody, urodzeni i wyrośli w słodkiej woni siana, w mroźnym

oddechu śniegu, w ostrym zapachu gnoju, w zgiełkliwej wrzawie ptactwa, w całej błogosławionej

zmienności przyrody - robotnicy ci widzieli poprzez szary tuman pyłu jaskółkę, motyla, tańczący rój

komarów - i tęsknili. Gdy skowronki zaczynały śpiewać, byli niezadowoleni. Przedtem nie wiedzieli,

że prawo nakazuje dbać o ich zdrowie, że w monarchii istnieje parlament i że w tym parlamencie sie-

dzą posłowie, którzy także są robotnikami. Teraz przybyli obcy ludzie, drukowali plakaty, zwoływali

wiece, objaśniali konstytucję i błędy konstytucji, czytali im gazety, przemawiali we wszystkich języ-

kach kraju. Mowy ich zagłuszały hałas skowronków i żab. Robotnicy wszczęli strajk.

W tych stronach był to pierwszy strajk; przeraził on też władze polityczne. Od dziesiątków lat

były one przyzwyczajone urządzać sobie spokojnie spisy ludności, obchodzić uroczyście dzień uro-

dzin cesarza, brać udział w dorocznym poborze rekruta i przesyłać do namiestnictwa jednako brzmią-

ce raporty. Od czasu do czasu aresztowano rusofilskich Ukraińców, ortodoksyjnego popa, Żydów

przyłapanych na przemycaniu tytoniu oraz szpiegów. Od dziesiątek lat czyszczono w tych stronach

szczeć, wysyłano ją do Czech, na Morawy i na Śląsk do fabryk szczotek i otrzymywano z tych krajów

gotowe szczotki. Od lat robotnicy kaszleli, pluli krwią, chorowali i umierali w szpitalach. Ale nigdy

nie strajkowali. Teraz musiano z dalszej okolicy ściągnąć posterunki żandarmerii i przesłać sprawoz-

danie do namiestnictwa, które porozumiało się z Naczelnym Dowództwem Armii. Naczelne dowódz-

two zaś zawiadomiło komendanta garnizonu.

Młodzi oficerowie wyobrażali sobie, że "lud", to znaczy najniższa warstwa cywilów, żąda rów-

nouprawnienia z urzędnikami, szlachtą i radcami handlowymi. Do tego nie można w żaden sposób

dopuścić, jeśli pragnie się uniknąć rewolucji! Rewolucji zaś nikt nie chciał; należy zatem strzelać, nim

będzie za późno. Major Zoglauer miał krótką przemowę, z której to wszystko jasno wynikało. Wojna

- 144 -
jest naturalnie o wiele przyjemniejsza. Nie jest się wówczas oficerem żandarmerii czy policji. Ale na

razie nie ma wojny. Rozkaz to rozkaz. W razie konieczności pójdą z nastawionymi bagnetami i zako-

menderują: "Ognia!" Rozkaz to rozkaz. Na razie nie przeszkodził on żadnemu z oficerów bywać

w lokalu Brodnitzera i wygrywać duże kwoty.

Pewnego dnia kapitan Wagner przegrał większą sumę. Jakiś obcy pan o dobrze brzmiącym na-

zwisku, były ułan, właściciel dóbr na Śląsku, wygrywał przez dwa wieczory z rzędu i pożyczał kapita-

nowi, trzeciego zaś dnia depesza odwołała go niespodzianie do domu. W sumie były to dwa tysiące

koron - dla kawalerzysty bagatelka. Ale nie bagatelka dla kapitana strzelców! Mógłby iść do Chojnic-

kiego, gdyby nie był mu już winien trzysta koron.

Brodnitzer zaofiarował się z pomocą:

- Panie kapitanie, proszę rozporządzać do woli moim podpisem!

- Dobrze - rzekł kapitan - ale kto da mi taką kwotę na pański podpis?

Brodnitzer zastanawiał się chwilę.

- Pan Kapturak.

Kapturak zjawił się i oświadczył:

- Idzie zatem o dwa tysiące koron? Kiedy zwrot?

- Nie mam pojęcia.

- To dużo pieniędzy, panie kapitanie!

- Oddam z pewnością - powiedział Wagner.

- Ale jak, w jakich ratach? Pan wie, że można położyć areszt tylko na jednej trzeciej gaży. Poza

tym wszyscy panowie macie już areszt na pensji. Nie widzę możliwości...

- Pan Brodnitzer... - zaczął kapitan.

- Pan Brodnitzer - przerwał Kapturak, jak gdyby Brodnitzer nie był przy tym wcale obecny - jest

mi winien już dość pieniędzy. Mógłbym wystarać się o potrzebną kwotę, gdyby któryś z pańskich ko-

legów, dotąd finansowo nie zaangażowany, zechciał podpisać weksel. Na przykład pan podporucznik

Trotta. On jest z kawalerii, ma konia.

- Zgoda - rzekł kapitan - pomówię z nim. - I obudził Trottę.

Stali w długim, wąskim, ciemnym korytarzu hotelowym.

- Podpisz prędko - szepnął kapitan - oni tam stoją. Widzą, że się wahasz. - Trotta podpisał. -

Przyjdź zaraz na dół - rzekł Wagner. - Czekam na ciebie!

- 145 -
Karol Józef zatrzymał się w małych drzwiach, przez które stali lokatorzy hotelu przechodzili

zwykle do kawiarni. Po raz pierwszy widział nowo otwartą salę gry Brodnitzera. Po raz pierwszy wi-

dział w ogóle salę gry. Stół z ruletką zasłonięty był ciemnozieloną rypsową kotarą. Kapitan Wagner

uchylił zasłonę - i wśliznął się w inny świat. Karol Józef słyszał miękkie, aksamitne bzykanie małej

kulki. Nie śmiał podnieść kotary. Po drugiej stronie kawiarni, obok drzwi wejściowych, stało podium,

a na nim wirował niestrudzony "Słowik z Mariahilf". Przy stolikach grano. Z plaśnięciem padały

sztywne karty na imitację marmuru. Gracze wydawali nieartykułowane dźwięki. Wszyscy bez maryna-

rek, z białymi rękawami koszul, wyglądali jak umundurowany pułk graczy. Mundury i marynarki wi-

siały na poręczach krzeseł. Puste rękawy dyndały powoli i upiornie przy każdym ruchu grających. Nad

głowami snuła się ciężka, burzliwa chmura dymu tytoniowego. Maleńkie główki papierosów tliły się

czerwonawymi i srebrnymi płomyczkami w szarym oparze, sycąc coraz to nowymi sinymi kłębami

gęstą chmurę. A pod tą widoczną chmurą dymu wisiała druga chmura: wrzawa - szumiąca, hucząca;

zgiełkliwa. Gdy zamykało się oczy, miało się wrażenie, że olbrzymi zastęp szarańczy opadł ze strasz-

liwym hałasem na siedzących.

Kapitan Wagner wyłonił się zza portiery z twarzą zupełnie zmienioną. Oczy jego leżały w fiole-

towych dołach, nad ustami jeżył się nastroszony, brązowy wąs, którego jedna strona wydawała się ja-

kimś cudem krótsza, na brodzie sterczały rudawe szczecinki - maleńkie, bujne pólko miniaturowych

lanc.

- Gdzie jesteś, Trotta? - wrzasnął, chociaż stał pierś w pierś z podporucznikiem. - Dwieście ko-

ron! - zawołał. - Przeklęty czerwony kolor! Koniec z moim szczęściem w ruletce! Muszę spróbować

gdzie indziej. - I pociągnął Trottę do stolików karcianych.

Kapturak i Brodnitzer podnieśli się.

- Wygrał pan? - spytał Kapturak, widział bowiem, że kapitan przegrał.

- Przegrałem, przegrałem! - ryczał kapitan.

- Szkoda, szkoda - powiedział Kapturak. - Spójrz pan na przykład na mnie - jak często już wy-

grywałem i przegrywałem. Widzi pan, kiedyś przegrałem już wszystko. I wszystko wygrałem z po-

wrotem. Nie wolno trzymać się zawsze jednej gry. Tylko nie trzymać się jednej gry, to rzecz najważ-

niejsza!

Kapitan Wagner rozpiął kołnierz munduru. Zwykły śniady rumieniec zabarwił znowu jego po-

liczki, wąs sam z siebie wygładził się i opadł. Kapitan trzasnął Trottę w plecy.

- 146 -
- No, ty nie tknąłeś jeszcze nigdy kart!

Trotta ujrzał, że Kapturak wyciąga z kieszeni świeżą, błyszczącą talię kart i kładzie ją ostrożnie

na stole, jakby nie chcąc urazić kolorowego oblicza dolnej karty. Rozbieganymi palcami pogłaskał ta-

lię. Jak gładkie, ciemnozielone lusterka lśnią grzbiety kart, w ich łagodnej wypukłości pływają światła

sufitu. Niektóre karty podnoszą się same, stają prostopadle na kantach, kładą się to na grzbiecie, to
na

brzuchu, zbijają się w gromadkę, to rozsuwają się z cichym szelestem, barwną, krótkotrwałą zawieru-

chą przeciągają czerwone i czarne twarze, po czym cała talia zamyka się i pada na stół, podzielona na

mniejsze kupki. Z nich wypełzają pojedyncze karty, zasuwają się czule na siebie, jedna zakrywa poło-

wę drugiej, zaokrąglają się w wachlarz, upodobniają się do dziwacznego, płaskiego wywiniętego kar-

czocha, zbiegają się w szereg i w końcu tworzą znowu talię. Wszystkie karty posłuszne są bezgłoś-

nym zawołaniom palców. Kapitan Wagner głodnymi oczyma śledzi tę grę przedwstępną. Ach, jakże

kochał karty! Czasem te, które wołał, przychodziły same, czasem uciekały od niego. Wówczas jego

szalone życzenia galopowały za uciekającą kartą i w końcu, w końcu zmuszały ją do odwrotu; kochał

tę zabawę. Niekiedy oczywiście zbieg był szybszy i życzenia kapitana musiały się cofać wyczerpane.

W ciągu lat obmyślił kapitan bardzo zawiłą i nieprzejrzystą taktykę bojową, w której nie opuścił żad-

nej z metod mogących przynieść mu szczęście: ani zaklęć, ani przemocy, ani zaskoczenia, ani błagal-

nej prośby czy miłosnego wabienia. Raz biedny kapitan w pogoni za kartą kierową musiał udawać

zrozpaczonego i po cichu zapewniać niewidzialną, że jeśli natychmiast nie wpadnie w jego ręce, jesz-

cze tego samego dnia popełni samobójstwo. Innym razem uważał za wskazane pozostać dumnym

i zachowywać się tak, jakby gorąco upragniona karta była mu całkiem obojętna. Kiedy indziej znowu,

chcąc wygrać, musiał własnoręcznie tasować karty, w dodatku lewą ręką - zręczność, którą osiągnął

w końcu dzięki żelaznej woli i długim ćwiczeniom; innym razem było raczej wskazane usiąść po pra-

wej stronie gracza trzymającego bank. W większości przypadków należało co prawda kombinować ze

sobą różne metody albo też zmieniać je szybko, i to tak, aby partnerzy nie poznali się na tym, bo to

również było ważne. "Zamieńmy się miejscami" - mówił na przykład kapitan całkiem niewinnie. A gdy

mu się zdawało, że na twarzy partnera dostrzega domyślny uśmieszek, dodawał ze śmiechem: "Pan
się

myli, nie jestem przesądny! Tylko światło razi mnie w oczy!" Jeśli bowiem partnerzy przejrzeli jakiś

strategiczny fortel kapitana, ich ręce zdradzały kartom jego zamiary. Karty miały się - jeśli tak można

rzec - na baczności przed jego podstępem i umykały na czas. Tak więc kapitan, zaledwie zasiadał do

- 147 -
stolika, natychmiast zaczynał zawzięcie pracować niczym cały sztab generalny. I podczas gdy mózg

jego dokonywał tej nadludzkiej pracy, przez serce przeciągał płomienny żar i zimne dreszcze, nadzieja

i ból, tryumf i gorycz. Walczył, zmagał się, cierpiał straszliwie. Odkąd w miasteczku zaczęto grać

w ruletkę, knuł chytre plany przeciw złośliwej kulce. Lecz wiedział doskonale, że kulkę trudniej po-

konać niż kartę.

Grywał niemal wyłącznie w bakarata, chociaż ta gra należała nie tylko do zabronionych, ale

wręcz wyklętych. Lecz co znaczyła dla niego gra, przy której trzeba było liczyć i zastanawiać się -

rozsądnie liczyć i zastanawiać się - skoro jego spekulacje graniczyły z żywiołem nieobliczalnym i nie-

wytłumaczalnym, demaskowały i pokonywały go nieraz! Nie! On pragnął walczyć bezpośrednio z ta-

jemnicą losu i przejrzeć ją. Zasiadł do bakarata. W istocie wygrał. Miał kolejno trzy dziewiątki i trzy

ósemki, podczas gdy Trotta dostawał same walety i króle, a Kapturak tylko dwa razy czwórki i piątki.

Wówczas kapitan Wagner zapomniał się. I chociaż jego zasadą było nie okazywać szczęściu, że się go

jest pewnym, nagle potroił stawkę. Ufał bowiem, że jeszcze tego samego wieczora "wykupi" weksel.

I tutaj zaczęło się nieszczęście. Kapitan przegrał, Trotta zaś w ogóle nie przestawał przegrywać.

W końcu Kapturak wygrał pięćset koron. Kapitan musiał podpisać nowy weksel.

Wagner i Trotta podnieśli się od stołu. Zaczęli pić, i to tak, że mieszali koniak z okowitą, a tę

znowu z piwem okocimskim. Kapitan wstydził się swej porażki, podobnie jak generał, który zaprasza

przyjaciela na bitwę, by z nim dzielić zwycięstwo, a ponosi klęskę. Podporucznik zaś podzielał wstyd

kapitana. Obaj wiedzieli, że bez wódki nie mogliby spojrzeć sobie w oczy. Pili powoli, małymi, regu-

larnymi łykami.

- Twoje zdrowie! - mówił kapitan.

- Twoje zdrowie! - odpowiadał Trotta.

Ilekroć powtarzali to życzenie, patrzyli odważnie na siebie, okazując w ten sposób, że pech jest

im obojętny. Nagle jednak wydało się podporucznikowi, że kapitan, jego najlepszy przyjaciel, jest naj-

nieszczęśliwszym człowiekiem na świecie, i zaczął gorzko płakać.

- Czemu płaczesz? - spytał kapitan, a wargi drżały mu już także.

- Z twojego powodu, mój biedny przyjacielu! - rzekł Trotta.

I pogrążyli się częściowo w niemych, częściowo w głośnych biadaniach.

W głowie kapitana Wagnera zaświtał pewien dawny plan. Dotyczył on wierzchowca Trotty; ka-

pitan jeździł na nim codziennie, polubił go i zrazu miał nawet zamiar go kupić. Zaraz potem jednak

- 148 -
przyszło mu na myśl, że gdyby miał tyle pieniędzy, ile ten koń jest wart, mógłby bez wątpienia wygrać

majątek w bakarata i posiadać więcej koni. Myślał więc o tym, aby wziąć konia od porucznika, na ra-

zie nie zapłacić, tylko zaciągnąć pod jego zastaw pożyczkę, grać tymi pieniędzmi, a potem konia wy-

kupić. Czy byłby to czyn niehonorowy? Komu by to mogło zaszkodzić? I jak długo trwałaby cała his-

toria? Dwie godzinki gry i miałby wszystko z powrotem. Wygrana była najpewniejsza wówczas, kiedy

siadało się do stolika bez obawy i ciągłego rachowania. O, gdyby choć jeden jedyny raz mógł zagrać

tak jak człowiek bogaty i niezależny! Jeden raz! Kapitan przeklinał swoją gażę. Była taka nędzna, że

nie pozwalała nawet grać "po ludzku".

Teraz, kiedy wzruszeni do łez siedzieli obok siebie zapomniawszy o całym świecie i przekonani,

że cały świat o nich zapomniał, zdobył się kapitan wreszcie na odwagę.

- Sprzedaj mi twego konia! - powiedział.

- Podaruję ci go - odparł Trotta wzruszony. "Podarunku nie wolno sprzedać, nawet przejścio-

wo" - pomyślał kapitan i rzekł:

- Nie, sprzedaj mi go!

- Weź go sobie! - błagał Trotta.

- Zapłacę ci za niego - upierał się kapitan. Sprzeczali się tak parę minut. W końcu kapitan wstał,

zatoczył się i krzyknął: - Rozkazuję panu sprzedać mi swego konia!

- Rozkaz, panie kapitanie - rzekł Trotta mechanicznie.

- Ale nie mam pieniędzy - bełkotał kapitan, usiadł i od razu się udobruchał.

- Nie szkodzi, daruję ci go.

- Nie, właśnie tego nie chcę! Zresztą nie chcę go już także kupić. Gdybym tylko miał pieniądze...

- Mogę go sprzedać komu innemu - odezwał się Trotta. Promieniał radością z powodu swego

niezwykłego pomysłu.

- Bajecznie! - zawołał kapitan. - Ale komu?

- Chojnickiemu na przykład.

- Bajecznie - powtórzył kapitan. - Jestem mu już winien pięćset koron.

- Przejmuję ten dług - oświadczył Trotta.

Był zupełnie pijany i współczucie dla kapitana rozpierało mu serce. Tego nieszczęśliwca trzeba

uratować! Znajduje się w wielkim niebezpieczeństwie. Kapitan Wagner był mu w tej chwili bardzo

bliski i drogi. Poza tym podporucznik uważał teraz za rzecz nieodzowną i konieczną wyrzec jakieś

- 149 -
dobre, pocieszające, może nawet wielkie słowo, dokonać wielkiego czynu. Szlachetność, przyjaźń

i potrzeba okazania siły i pomocy spłynęły do jego serca trzema wielkimi prądami. Trotta podnosi się.

Już świta. Jeszcze tylko kilka lamp świeci matowo w szarej jasności dnia wdzierającego się przez ża-

luzje. Z wyjątkiem pana Brodnitzera i jedynego kelnera nie ma w kawiarni żywej duszy. Melancholij-

nie stoją opuszczone stoły, krzesła i podium, na którym w nocy podrygiwał "Słowik z Mariahilf". Bez-

ład tego miejsca wywołuje straszliwe obrazy nagłego odejścia, jak gdyby goście, zaskoczeni niebez-

pieczeństwem, w popłochu opuścili lokal. Długie ustniki papierosów leżą stosami na podłodze obok

krótkich niedopałków cygar. Są to pozostałości rosyjskich papierosów i austriackich cygar; zdradzają,

że przybysze z obcego kraju grali tutaj w karty i pili razem z tubylcami.

- Płacić! - woła kapitan i obejmuje podporucznika. Długo i serdecznie tuli go do piersi. - Więc

z Bogiem! - mówi z oczami pełnymi łez.

Na ulicy poranek jaśniał już w całej pełni - poranek małej mieściny wschodniej, pełen zapachu

kasztanowych świec, rozkwitłego bzu i świeżego, czarnego razowca, roznoszonego w dużych ko-

szach przez piekarzy. Ptaki hałasowały, w powietrzu rozbrzmiewało nieskończone morze świergotu -

morze dźwięków. Przejrzysty, perłowy błękit rozpinał się gładko i nisko nad szarymi, skośnymi da-

chami domków. Maleńkie wózki chłopskie toczyły się miękko, powoli i jeszcze sennie po zakurzonym

gościńcu, prósząc źdźbłami słomy, suchym sianem i zeszłoroczną sieczką. Na wschodnim widnokręgu

szybko podnosiło się słońce. W jego stronę szedł podporucznik Trotta, nieco wytrzeźwiony łagodnym

wiatrem poprzedzającym dzień i przepełniony dumnym zamiarem uratowania kolegi. Nie było wcale

rzeczą prostą sprzedać konia bez zapytania starosty o zezwolenie. Ale uczyni to dla przyjaciela. Nie

było również proste - zresztą co w tym życiu byłoby proste dla podporucznika Trotty - zaproponować

wierzchowca Chojnickiemu. Ale im trudniejsze wydawało się to przedsięwzięcie, tym odważniej

i bardziej stanowczo maszerował Trotta naprzeciw niego. Już wybiła na wieży godzina. Trotta dotarł

do drzwi "nowego pałacu" w chwili kiedy Chojnicki, w butach z cholewami i z pejczem w ręku, za-

mierzał wsiąść do bryczki. Hrabia zauważył natychmiast nienaturalny rumieniec na chudej i nie ogolo-

nej twarzy podporucznika - typową szminkę pijaków. Rozpościerała się ona na rzeczywistej bladości

policzków jak odblask czerwonej łuny na białym stole. "On tu zginie!" - pomyślał Chojnicki.

- Chciałbym panu uczynić pewną propozycję - powiedział Trotta.

- Czy pan chce nabyć mojego konia?

Pytanie to przestraszyło go. Nagle było mu trudno mówić dalej.

- 150 -
- Wiem, pan niechętnie jeździ konno, przecież pan wystąpił nawet z kawalerii. No tak, nie ma

pan zapewne ochoty troszczyć się o konia, ponieważ go pan nie lubi używać, ale i tak mógłby pan po-

tem żałować.

- Nie - odparł Trotta. Nie chciał nic ukrywać. - Potrzeba mi pieniędzy. - Podporucznik wstydził

się. Pożyczenie pieniędzy od Chojnickiego nie należało wprawdzie do czynów niehonorowych, zaka-

zanych lub hańbiących. A jednak Karol Józef miał uczucie, jak gdyby tą pierwszą pożyczką rozpoczy-

nał nową fazę życia i potrzebował na to ojcowskiego pozwolenia. Podporucznik wstydził się. - Chcę

panu wyznać całą prawdę - oświadczył. - Poręczyłem za jednego z kolegów. Idzie o znaczną kwotę.

Na dobitkę kolega ten przegrał tej nocy znowu mniejszą kwotę. Nie chcę, aby pozostał dłużny hotela-

rzowi. Niemożliwe także, bym dla niego pożyczał, tak, to niemożliwe. Ten człowiek jest już pańskim

dłużnikiem.

- Ależ to pana nic nie obchodzi! - odrzekł Chojnicki. - W tej sytuacji nie obchodzi to pana nic

a nic. Pan zwróci mi kiedyś te pieniądze. To drobnostka. Patrz pan, jestem bogaty, uchodzę za boga-

tego. Nie mam właściwego stosunku do pieniędzy. To tak samo, jakby mnie pan poprosił o wódkę.

Nie, doprawdy, po co te ceregiele? Patrz pan - Chojnicki wyciągnął rękę w stronę horyzontu i opisał

nią wielkie półkole. - Te wszystkie lasy należą do mnie. To nieważne, mówię to jedynie po to, by

oszczędzić panu wyrzutów sumienia. Jestem wdzięczny każdemu, kto mi coś ujmuje. Nie, doprawdy

śmieszne, to nie gra żadnej roli, szkoda tracić słów. Zresztą zrobię panu pewną propozycję: kupię

pańskiego konia i zostawię go panu na rok. Po roku będzie należał do mnie.

Chojnicki najwidoczniej niecierpliwił się. Zresztą batalion wyrusza wnet na ćwiczenia. Słońce

bez przerwy wędruje w górę. Jest już dzień.

Trotta pośpieszył do koszar. Do zbiórki pozostało jeszcze zaledwie pół godziny. Nie miał się już

czasu ogolić. Major Zoglauer przychodził o jedenastej na plac musztry. Nie lubił nie ogolonych ofice-

rów. Jedyne, na co zwracał uwagę w ciągu lat spędzonych w służbie pogranicznej, było: "Czystość

i przyzwoity mundur na służbie". Trudno było za późno. Trotta pobiegł do koszar. Wytrzeźwiał przy-

najmniej zupełnie przez ten czas. Spotkał kapitana Wagnera już przed frontem kompanii.

- Załatwione - rzekł śpiesznie i stanął przed swym plutonem. Zakomenderował: - Czwórki

w prawo zwrot, marsz! - Błysnęła szabla, zadęły trąby, batalion wyruszył.

Kapitan Wagner płacił dziś za tak zwaną "przekąskę" w szynku granicznym. Mieli pół godziny

na wypicie dwóch czy trzech kieliszków. Kapitan Wagner był zupełnie pewny, że obecnie dzierży

- 151 -
w swych rękach szczęście i może nim sam pokierować. Dziś po południu dostanie dwa tysiące pięćset

koron. Tysiąc pięćset odda od razu, a potem zasiądzie, zupełnie spokojnie, zupełnie beztrosko, tak jak

człowiek bogaty, do baka. Sam będzie tasował karty - oczywiście lewą ręką. Może zresztą spłaci na

razie tylko tysiąc koron i zasiądzie z całym tysiącem pięćset do gry, zupełnie spokojnie, zupełnie bez-

trosko, jak bogacz, i to z pięciuset koronami do ruletki, a z tysiącem do baka! Tak będzie jeszcze le-

piej!

- Zapisać na konto kapitana Wagnera! - zawołał do szynkarza i wstał. Przerwa była skończona

i ćwiczenia w terenie znów się zaczynały.

Szczęśliwym trafem major Zoglauer ulotnił się tego dnia już po półgodzinie. Kapitan Wagner

zdał komendę porucznikowi Zanderowi i pośpieszył do Brodnitzera. Zapytał, czy może liczyć koło

czwartej na partnerów. Ależ tak, na pewno! Wszystko zapowiadało się pomyślnie. Nawet "duszki

domowe", owe niewidzialne istoty, których obecność kapitan Wagner odczuwał w każdej sali gry i

z którymi rozmawiał niekiedy niedosłyszalnie w jakimś osobliwym żargonie, wytworzonym w ciągu

lat - nawet te duszki były tego dnia pełne życzliwej sympatii dla Wagnera. Chcąc je usposobić jeszcze

przychylniej, a raczej nie pozwolić na zmianę ich usposobienia, Wagner postanowił tego dnia wyjąt-

kowo zjeść obiad w kawiarni Brodnitzera i aż do przybycia Trotty nie ruszać się z miejsca. Pozostał

więc. Koło godziny trzeciej nadeszli pierwsi gracze. Kapitan Wagner zaczął drżeć. A jeśli ten Trotta

zrobi mu zawód i na przykład przyniesie pieniądze dopiero jutro? W takim razie wszystkie szanse bę-

dą może stracone. Taki pomyślny dzień jak dzisiejszy może nigdy mu się już nie trafi! Bogowie są

w dobrych humorach i jest czwartek. Natomiast piątek... Wyzywać szczęście w piątek znaczyło to

samo, co żądać od lekarza sztabowego, aby prowadził musztrę kompanijną. W miarę jak czas upływał,

kapitan Wagner myślał z coraz to większą pasją o opieszałym podporuczniku Trotcie. Ten młody łotr

nie przychodzi! I po to trzeba się było tak wysilać, opuścić zbyt wcześnie plac ćwiczeń, zrezygnować

ze zwykłego obiadu na dworcu, pertraktować uciążliwie z duchami domowymi i poniekąd zatrzymać

pomyślny czwartek! I oto jak się zawiódł. Wskazówki zegara ściennego posuwały się nieznużenie na-

przód, a Trotty jak nie widać, tak nie widać, nie widać, nie widać!

Wreszcie! Nadchodzi! Drzwi się otwierają, oczy kapitana błyszczą. Nawet nie podaje ręki Trot-

cie. Palce jego, podobne do niecierpliwych drapieżców, dygoczą. W następnej chwili ściskają już

wspaniałą szeleszczącą kopertę.

- Siadaj tutaj! - rozkazuje kapitan. - Najdalej za pół godzinki zobaczysz mnie znowu. - I znika

- 152 -
za zieloną portierą.

Minęło pół godziny, potem godzina i jeszcze jedna. Zapadł wieczór, zapalono lampy. Kapitan

Wagner zbliżył się z wolna. Poznać go można było jedynie po mundurze, a nawet i ten się zmienił.

Guziki były poodpinane, nad kołnierzem sterczał czarny kauczukowy halsztuk, rękojeść szabli ukryta

była pod mundurem, kieszenie wzdymały się, a popiół z papierosów przysypał bluzę. Na głowie kapi-

tana wiły się rozczochrane kasztanowate włosy, wargi pod zwichrzonym wąsem miał rozwarte. Wy-

charczał tylko:

- Wszystko! - i usiadł.

Nie mieli sobie nic więcej do powiedzenia. Parokrotnie próbował Trotta zadać jakieś pytanie.

Wagner wyciągniętą ręką i wyłażącymi z orbit oczyma prosił go o milczenie. Potem podniósł się. Ob-

ciągnął mundur. Zrozumiał, że jego dalsze życie jest bezcelowe. Teraz odchodził, aby nareszcie zrobić

z sobą koniec.

- Żegnaj! - powiedział uroczyście i wyszedł.

Ale na dworze ogarnął go dobrotliwy wieczór letni z tysiącem gwiazd i setkami woni. Ostatecz-

nie łatwiej jest nigdy już nie grać, niż nigdy już nie żyć! Dał sobie uroczyste słowo honoru, że nigdy

już nie zasiądzie do gry. Raczej zdechnie, niżby miał tknąć karty. Nigdy - to długi okres, należało go

skrócić. Powiedział sobie: "Do 31 sierpnia nie będę grał. Potem zobaczę. A więc słowo honoru, kapi-

tanie Wagner!"

I z oczyszczonym świeżo sumieniem, dumny ze swego hartu i uradowany życiem, które sam so-

bie przed chwilą darował, idzie Wagner do Chojnickiego. Chojnicki stoi w drzwiach. Zna kapitana

dość długo, aby na pierwszy rzut oka poznać, że Wagner dużo przegrał i powziął znowu dycyzję nie-

tykania więcej kart. Chojnicki woła:

- A gdzie pan zostawił Trottę?

- Nie widziałem go.

- Wszystko?

Kapitan schyla głowę, wlepia wzrok w czubki trzewików i mówi:

- Dałem słowo honoru...

- Doskonale - powiada Chojnicki. - Już czas!

Jest zdecydowany uwolnić podporucznika Trottę od przyjaźni z tym szalonym Wagnerem.

"Wysłać go stąd! - postanawia. - Na razie poślemy go na parodniowy urlop z Wally". I jedzie do mias-

- 153 -
ta.

- Dobrze - mówi Trotta bez wahania. Boi się Wiednia, podróży i kobiety. Ale musi jechać. Czu-

je ów nieokreślony lęk; jaki napada go zawsze przed zmianą warunków życiowych. Czuje, że grozi

mu nowe niebezpieczeństwo, największe z istniejących: to, za którym sam tęskni. Nie śmie zapytać,

kim jest ta kobieta. Wiele twarzy obcych kobiet, oczy błękitne, piwne i czarne, włosy jasne i włosy

krucze, biodra, piersi, nogi, kobiety, o które się może kiedyś otarł w przejściu jako chłopiec, jako

młodzieniec - wszystkie przepływają teraz szybko obok niego, wszystkie razem: cudowny, rozkoszny

potok obcych kobiet. Wdycha woń nieznanej kobiety, czuje chłód i delikatną krągłość jej kolan i już

na jego szyi leży słodkie jarzmo nagich ramion, a na karku zamyka się ogniwo splecionych rąk.

Istnieje pewna trwoga przed rozkoszą, która jest sama rozkoszna, podobnie jak pewna trwoga

przed śmiercią może być śmiertelna. Takatrwoga wypełnia w tej chwili podporucznika Trottę.

Rozdział trzynasty

Pani von Taussig była piękna i już nie pierwszej młodości. Córka zawiadowcy stacji; wdowa po

młodo zmarłym rotmistrzu Eichbergu, wyszła przed kilku laty za mąż za świeżo uszlachconego pana

von Taussiga, bogatego chorego fabrykanta. Pan von Taussig cierpiał na lekką psychozę szałowo-de-

presyjną. Ataki powtarzały się regularnie co pół roku i już na kilka tygodni przedtem czuł, że się zbli-

żają. Udawał się wówczas do znanego zakładu nad Jeziorem Bodeńskim, gdzie rozkapryszonych

i zamożnych wariatów poddawano kosztownej kuracji, a pielęgniarze byli delikatni jak akuszerki. Na

krótko przed jednym z takich ataków - za radą jednego z tych powierzchownych i światowych leka-

rzy, co to zapisują swym pacjentom "emocje psychiczne" równie lekkomyślnie, jak staromodni
lekarze

rabarbar i rycynus - poślubił pan von Taussig wdowę po swym przyjacielu Eichbergu. Taussig przeżył

wprawdzie "emocję psychiczną", ale za to atak przyszedł wcześniej niż zwykle i był znacznie ostrzej-

szy. Żona jego podczas krótkiego pożycia małżeńskiego z rotmistrzem pozyskała wielu przyjaciół i po

śmierci męża odrzuciła kilka szczerze pomyślanych propozycji małżeńskich. O jej niewierności mał-

żeńskiej świat milczał - już choćby z szacunku. Była to, jak wiadomo, epoka surowa. Ale uznawała

wyjątki i ceniła je nawet. Była to jedna z owych niewielu arystokratycznych zasad, dzięki którym

zwykłych mieszczan uważano za ludzi drugiej kategorii, ale ten i ów oficer pochodzenia mieszczańs-

kiego zostawał adiutantem przybocznym cesarza; Żydzi nie mogli sobie rościć pretensji do wyższych

- 154 -
odznaczeń, ale niektórzy z nich zostawali hrabiami i przyjaciółmi arcyksiążąt; kobiety żyły w przeka-

zanej tradycją moralności, ale ta i owa mogła kochać jak oficer gwardii. (Zasady te zwiemy dziś za-

kłamanymi, ponieważ jesteśmy o wiele bardziej nieubłagani - nieubłagani, uczciwi i pozbawieni


humo-

ru).

Hrabia Chojnicki, jedyny spośród bliskich przyjaciół wdowy, nie zrobił jej propozycji małżeńst-

wa. Ten świat, na którym warto było jeszcze żyć, skazany był na zagładę. Świat, który miał przyjść;

nie zasługiwał na przyzwoitych mieszkańców. Nie miało więc sensu zakochać się w kimś na dobre,

ożenić się i może nawet płodzić potomków. Smutnymi, bladoniebieskimi, nieco wytrzeszczonymi

oczyma popatrzył Chojnicki na wdowę i powiedział: "Wybacz, że się z tobą nie ożenię". Tymi słowa-

mi zakończył swą wizytę kondolencyjną.

Wdowa poślubiła przeto obłąkanego Taussiga. Potrzebowała pieniędzy, a on był mniej kłopot-

liwy niż dziecko. Za każdym razem gdy atak mijał, prosił ją, by przyjechała po niego. Przybywała, po-

zwalała mu na pocałunek i wiozła go do domu. "Do miłego zobaczenia" - żegnał się pan von Taussig

z profesorem, który odprowadzał go aż za kraty zamkniętego oddziału. "Do widzenia wkrótce!" -

mówiła żona. (Lubiła okresy, które mąż spędzał w sanatorium). I wracali do domu.

Przed dziesięciu laty odwiedziła po raz ostatni Chojnickiego, jeszcze przed ślubem z Taussi-

giem, nie mniej piękna niż obecnie i młodsza o całe dziesięć lat. I wtedy także nie wracała sama do

Wiednia. Towarzyszył jej pewien podporucznik - równie młody i smutny jak ten. Zwał się Ewald i był

ułanem (w miasteczku stali wówczas ułani). Byłby to pierwszy prawdziwy ból w jej życiu, gdyby wra-

cała sama, i byłoby rozczarowaniem, gdyby towarzyszył jej, na przykład, porucznik. Dla wyższych

szarż nie czuła się jeszcze dość stara. Dziesięć lat później - być może.

Ale starość zbliżała się nieubłaganie, cichymi krokami, niekiedy w złośliwym przebraniu Pani

von Taussig rachowała dni przepływające obok niej i każdego rana liczyła drobne zmarszczki - deli-

katną sieć utkaną w nocy przez starość wokół śpiących beztrosko, niczego nie przeczuwających oczu.

Serce jej jednak pozostało sercem szesnastoletniego dziewczęcia. Błogosławione wieczną młodością,

mieszkało w starzejącym się ciele - urocza tajemnica w kruszejącym zamku. Każdy młodzieniec, któ-

rego pani von Taussig brała w ramiona, był wytęsknionym przybyszem. Niestety, pozostawał tylko

w przedsionku. Nie kochała przecież wcale - czekała tylko! Zmartwionymi, niesytymi, zgorzkniałymi

oczyma patrzyła, jak odchodził jeden po drugim. Z wolna przyzwyczaiła się do tego, że mężczyźni

- 155 -
przychodzą i odchodzą - ów ród naiwnych olbrzymów, podobny niezgrabnym, mamucim owadom,

lotny, a jednak ociężały, armia niezdarnych głupców, próbujących trzepotać ołowianymi skrzydłami;

wojownicy, sądzący, że zdobywają, gdy się nimi gardziło, że posiadają, gdy się ich wyśmiewało, że

używają, gdy zaledwie skosztowali - istna horda barbarzyńców. A jednak, mimo wszystko, póki żyła,

czekała na nich. Może kiedyś z ich skłębionej, ciemnej gromady wyłoni się jeden, lekki i promienny -

książę o błogosławionych dłoniach. Nie zjawiał się. Czekała - nie zjawiał się. Lata mijały - nie zjawiał

się! Pani von Taussig przeciwstawiała starości młodych mężczyzn, jak tamy. Z obawy przed swym

wszechwidzącym wzrokiem z zamkniętymi oczyma szła w każdą ze swych tak zwanych "przygód",

życzeniami swymi przeobrażając niemądrych mężczyzn na własną modłę. Niestety, nie spostrzegali

tego. I nie zmieniali się ani na jotę.

Na pierwszy rzut oka oceniła podporucznika Trottę. "Wygląda staro jak na swój wiek - pomyś-

lała - przeżył smutne rzeczy, ale mimo to nie zmądrzał. Nie umie kochać namiętnie, ale może nie ko-

cha też przelotnie. A jest tak bardzo nieszczęśliwy, że można go co najwyżej uczynić już tylko szczęś-

liwym".

Nazajutrz rano otrzymał Trotta trzydniowy urlop "w sprawach rodzinnych". O pierwszej w po-

łudnie pożegnał się z kolegami w restauracji dworcowej. Żegnany zawistnymi i serdecznymi okrzy-

kami, wsiadł z panią von Taussig do przedziału pierwszej klasy, za który, co prawda, musiał uiścić

pewną dopłatę.

Gdy noc zapadła, podporucznika ogarnął lęk. Bał się, jak dziecko boi się ciemności. Opuścił

więc przedział, aby wypalić papierosa, to znaczy pod pretekstem, że musi wypalić papierosa. Stał

w korytarzu pełen sprzecznych myśli, przez czarne okna widział długie wężowe smugi, tworzące się

w okamgnieniu z rozżarzonych do białości iskier i w okamgnieniu gasnące, widział gęstą czerń lasów

i spokojne gwiazdy na kopule nieba. Powoli otworzył drzwi i na palcach wszedł do przedziału.

- Powinniśmy byli może pojechać wagonem sypialnym! - W ciemności głos pani von Taussig

zabrzmiał niespodzianie, wręcz przerażająco. - Pan musi bez przerwy palić! Palić może pan i tutaj. -

Nie spała zatem jeszcze. Błysk zapałki padł na jej twarz. Blada, okolona czarnymi, kędzierzawymi

puklami, leżała na czerwonej poduszce. Tak, może doprawdy należało pojechać wagonem sypialnym.

Koniec papierosa żarzył się czerwonawo w ciemności. Jechali przez most, koła pociągu zadudniły

mocniej. - Och, te mosty - odezwała się pani von Taussig - zawsze obawiam się, że runą.

"Owszem - myślał podporucznik - niech runą". On może wszak wybierać jedynie między nie-

- 156 -
szczęściem nagłym a z wolna podpełzającym. Siedział bez ruchu naprzeciw kobiety, światła uciekają-

cych w pędzie stacji rozświetlały na mgnienie oka ciemny przedział, czyniąc bladą twarz kobiety jesz-

cze bledszą. Nie mógł słowa z siebie wydobyć. Wyobrażał sobie, że musi ją pocałować, zamiast się

odezwać. Ale odsuwał ten pocałunek coraz to dalej. "Po następnej stacji" - mówił sam do siebie. Na-

gle kobieta wyciągnęła rękę, po omacku odszukała klamkę przy drzwiach i przekręciła ją. Trotta po-

chylił się nad jej ręką.

Tej nocy pani von Taussig kochała młodego podporucznika taknamiętnie, jak przed dziesięciu

laty podporucznika Ewalda - na tym samym szlaku, o tej samej godzinie i kto wie, może nawet w tym

samym przedziale. Ale teraz nie było młodego ułana ani żadnego z poprzedników, ani następców.

Rozkosz spieniła się ponad wspomnieniami i spłukała wszystkie ślady. Pani von Taussig miała na imię

Waleria, lecz zwano ją w rodzimym dialekcie Wally. To imię, szeptane do niej we wszystkich czułych

godzinach, brzmiało zawsze jak nowe. Właśnie ten młody człowiek ochrzcił ją nim na nowo, była

dzieckiem, była tak samo świeża jak to imię. Mimo to i teraz z przyzwyczajenia stwierdziła melancho-

lijnie, że jest "o wiele starsza" od niego: uwaga, na którą ośmielała się zawsze wobec młodych ludzi -

pod pewnym względem arcyśmiała przezorność. Zresztą ta uwaga dawała stale początek nowej fali

czułości. Wszystkie pieszczotliwe słowa, jakimi darzyła już tego i owego, wydobywała pani von Taus-

sig w tej chwili znowu. Teraz nadejdzie (jak dobrze znała, niestety, tę kolejność) stale jednako

brzmiąca prośba mężczyzny, aby nie mówić o wieku i czasie. Wiedziała, jak mało znaczą te prośby i...

wierzyła im. Podporucznik Trotta jednak milczał - uparty młody człowiek! Lękała się, że jego milcze-

nie oznacza wyrok, i ostrożnie zaczęła:

- Jak sądzisz, o ile jestem od ciebie starsza? - Był bezradny.

Na takie pytanie nie ma odpowiedzi, zresztą nie obchodziło go to wcale. Czuł nagłe przejścia od

gładkiego chłodu do równie gładkiego żaru jej skóry - owe szybkie zmiany klimatyczne, które należą

do czarodziejskich zjawisk miłości. (W ciągu jednej jedynej godziny gromadzą się wszystkie właści-

wości pór roku na jednym ramieniu kobiecym, podważając w istocie prawo czasu). - Mogłabym być

twoją matką - ciągnęła dalej. - Zgadnij, ile mam lat?

- Nie wiem - odrzekł nieszczęśliwy młodzieniec.

- Czterdzieści jeden - oświadczyła pani Wally.

Przed miesiącem skończyła czterdzieści dwa lata. Ale niektórym kobietom natura zabrania mó-

wić prawdę, ta sama natura, która chroni je przed starzeniem się. Pani von Taussig byłaby może zbyt

- 157 -
dumna, by oszukiwać o całe trzy lata. Ale okradanie prawdy o jeden rok nie było jeszcze kradzieżą.

- Kłamiesz! - rzekł wreszcie brutalnie, powodowany grzecznością.

Przygarnęła go do siebie z wzbierającą na nowo falą, tym razem wdzięczności. Za oknami miga-

ły białe światła stacji, rozświetlały przedział, rozjaśniały jej bladą twarz i zdawały się obnażać raz jesz-

cze jej ramiona. Podporucznik leżał na jej piersi jak dziecko. Czuła szczęsny, błogosławiony, macie-

rzyński ból. Macierzyńska miłość wzbierała w jej ramionach i napełniała ją nową siłą. Chciała uczynić

coś dobrego dla kochanka, jak gdyby był jej własnym dzieckiem, jakby jej łono wydało go na świat, to

samo łono, które go teraz przyjęło. - Moje dziecko, moje dziecko! - powtarzała. Nie bała się już sta-

rości. Przeciwnie, po raz pierwszy błogosławiła lata, dzielące ją od podporucznika. A kiedy ranek,

promienny ranek letni wdarł się przez okna mknącego pociągu, pokazała kochankowi bez lęku swoją

twarz, jeszcze nie uzbrojoną na dzień. Liczyła także na różaność świtu. Bo słońce wschodziło właśnie

przed oknem, przy którym siedziała.

Podporucznikowi Trotcie świat wydał się odmieniony. Stwierdził więc, że tej nocy poznał mi-

łość, to znaczy ziszczenie swoich wyobrażeń o miłości. W rzeczywistości był jedynie wdzięczny, jak

nasycone dziecko.

- W Wiedniu zostaniemy razem, prawda? - spytał.

"Drogie, drogie dziecko" - myślała pani von Taussig. Spoglądała na niego pełna macierzyńskiej

dumy, jakby jej zasługą były cnoty, których nie posiadał, a które mu, jak matka, przypisywała.

Przygotowywała mnóstwo drobnych rozrywek i przyjemności. Dobrze się składało, że przyby-

wali do Wiednia akurat na Boże Ciało. Wystara się o dwa miejsca na trybunach i razem z nim oglądać

będzie barwną procesję, którą lubiła, jak wówczas wszystkie Austriaczki, bez różnicy stanu.

Wystarała się o miejsca na trybunach. Radosny i uroczysty przepych procesji darzył ją samą

ciepłym, odmładzającym blaskiem. Od wczesnej młodości znała - prawdopodobnie nie mniej dokład-

nie niż marszałek dworu - wszystkie fazy, części składowe i porządek uroczystego pochodu, jak sta-

rzy bywalcy abonowanych lóż operowych znają sceny ulubionych sztuk. Nie umniejszało to rozkoszy

sycenia się tym widokiem, przeciwnie, potęgowało ją dzięki znajomości rzeczy. W Karolu Józefie od-

żyły dawne marzenia, dziecinne i bohaterskie, które przepełniały go i uszczęśliwiały niegdyś na balko-

nie ojcowskiego domu podczas wakacji, przy dźwiękach Marsza Radetzky'ego. Przed jego oczyma

rozwijała się cała majestatyczna wspaniałość starej monarchii. Pomyślał o dziadku, bohaterze spod

Solferino, i o niezachwianym patriotyzmie ojca, podobnym małej, lecz opornej skale pośród sterczą-

- 158 -
cych dumnie szczytów habsburskiej potęgi. Pomyślał o swym własnym świętym zadaniu, by polec za

cesarza każdej chwili, na lądzie czy na morzu, a także w powietrzu - słowem wszędzie. W tej chwili

ożyły w nim zwroty ślubowania, kilkakrotnie składanego mechanicznie. Jedno po drugim każde słowo

przysięgi powstało, podniosło się jak chorągiew. Porcelanowe, niebieskie oko Najwyższego Wodza,

zastygłe na tylu portretach, na tylu ścianach w monarchii, napełniło się nową łaską ojcowską i spoglą-

dało, niby błękit niebios, na wnuka bohatera spod Solferino. Błyszczały jasnobłękitne spodnie piecho-

ty. Niby ucieleśniona powaga wiedzy balistycznej sunęła artyleria w kawowych mundurach. Szkarłat-

ne fezy na głowach niebiesko umundurowanych Bośniaków gorzały w słońcu - małe, radosne płomy-

ki, rozniecone przez islam na cześć Jego Apostolskiej Mości. W czarnych lakierowanych powozach

siedzieli kapiący od złota kawalerowie Złotego Runa oraz rumianolicy tajni radcy w czarnych angle-

zach. Za nimi, jak majestatyczna nawałnica poskramiająca swój wybuch wobec bliskości cesarza, po-

wiewały końskie kity spieszonej gwardii przybocznej. Wreszcie, poprzedzony grzmiącym marszem,

rozbrzmiał cesarsko-królewski hymn ziemskich, ale bądź co bądź apostolskich cherubinów armii:

"Boże wspieraj, Boże ochroń". Hymn spływał na stojące tłumy, na maszerujących żołnierzy, na stąpa-

jące truchtem rumaki i toczące się bezgłośnie powozy. Szybował ponad wszystkimi głowami - nie-

bieskie sklepienie melodii, baldachim czarnożółtych tonów. Serce podporucznika Trotty zastygło

w piersiach, a jednocześnie biło gwałtownie - dziwna osobliwość medyczna. Między statecznymi

dźwiękami hymnu tryskały w górę wiwaty, jak białe proporczyki między ciężkimi, zdobnymi w herby

sztandarami. Tanecznym krokiem zbliżał się siwek lippizański z ową czcigodną kokieterią słynnych

koni hodowanych w cesarsko-królewskiej stadninie w Lippizy. Potem zadudnił tętent półszwadronu

dragonów - mizdrzący się, paradny grzmot konnicy. Czarno-złote hełmy zalśniły w słońcu. Zabrzmiały

dźwięczne fanfary, głosy radosnych zwiastunów: baczność, baczność, stary cesarz się zbliża!

I cesarz nadjechał. Osiem śnieżnobiałych siwków ciągnęło dworską karetę. Na siwkach siedzieli

lokaje w białych perukach i czarnych liberiach ze złotymi galonami. Wyglądali jak bogowie, a byli tyl-

ko sługami półbogów. Z każdej strony karety paradowało na koniach dwóch arcjerów w srebrnych

hełmach oraz dwóch węgierskich gwardzistów przybocznych z czarno-żółtymi skórami panter narzu-

conymi na barki. Podobni byli do strażników murów Jerozolimy, świętego miasta, którego królem był

cesarz Franciszek Józef. Cesarz miał na sobie śnieżnobiały mundur, znany dobrze z wszystkich portre-

tów, a na kapeluszu wielki, mieniący się pęk piór papuzich. Łagodnie powiewały pióra na wietrze.

Cesarz uśmiechał się na wszystkie strony. Na jego starczej twarzy leżał uśmiech jak małe słońce, które

- 159 -
sam stworzył. Z tumu św. Stefana zabrzmiały dzwony - pozdrowienie rzymskiego Kościoła słane

rzymskiemu cesarzowi narodu niemieckiego. Stary cesarz wysiadł z karety elastycznym krokiem, wy-

chwalanym przez wszystkie gazety, i wszedł do kościoła jak prosty człowiek; pośród potężnego hu-

czenia dzwonów rzymski cesarz narodu niemieckiego wszedł pieszo do kościoła.

Żaden podporucznik cesarsko-królewskiej armii nie przypatrywałby się obojętnie tej ceremonii.

Karol Józef zaś był jednym z najwrażliwszych. Widział złoty blask płynący od procesji i nie słyszał po-

sępnego łopotu sępich skrzydeł. Bo nad dwugłowym orłem Habsburgów krążyły już sępy, jego bratni

wrogowie.

Nie, świat nie ginął, wbrew proroctwom Chojnickiego, na własne oczy widział Karol Józef, że

świat żyje. Przez szerokie Ringi ciągnęli mieszkańcy stolicy, weseli poddani Jego Apostolskiej Mości,

przeważnie ludzie należący do jego dworu. Całe miasto było jednym olbrzymim dziedzińcem Burgu.

Pod sklepionymi łukami bram prastarych pałaców stali potężni odźwierni w liberiach, z laskami w rę-

ku - istni bogowie pośród lokajów. Czarne powozy na wysokich, szlachetnych, ogumionych kołach

o delikatnych szprychach zatrzymywały się przed bramami, rumaki pieszczotliwym dotknięciem kopyt

muskały bruk. Urzędnicy państwowi w czarnych stosowanych kapeluszach, w złotych kołnierzach,

z wąskimi szpadami u boku, dostojni i spoceni wracali z procesji. Biało odziane dziewczątka, z kwia-

tami we włosach i ze świecami w rękach, szły do domu między sztywno kroczącymi rodzicami, jak

ich obleczone w ciała, nieco osłupiałe, a może także lekko skarcone duszyczki! Nad jasnymi kapelu-

szami jasno ubranych pań, prowadzonych na spacer jak na smyczach przez swych kawalerów, sklepiły

się wytworne baldachimy letnich parasolek. Błękitne, brązowe i czarne, zdobne srebrem i złotem

mundury poruszały się niby osobliwe drzewka i rośliny zbiegłe z cieplarni i dążące z powrotem do da-

lekiej ojczyzny. Czarny błysk cylindrów lśnił nad rozgrzanymi, czerwonymi twarzami. Barwne szarfy -

mieszczańskie tęcze - spowijały szerokie piersi, kamizelki i brzuchy. Przez jezdnię Ringu płynęli

dwoma szeregami przyboczni gwardziści cesarza w białych anielskich pelerynach z purpurowymi wy-

łogami, w hełmach z białymi kitami, z połyskliwymi halabardami w ręku, a tramwaje, dorożki i nawet

automobile zatrzymywały się przed nimi jak przed dobrze znanymi widmami historii. Na rogach ulic

grube kwiaciarki, opasane dziesięciu fartuchami (miejskie siostry wróżek), skrapiały ciemnozielonymi

polewaczkami barwne bukiety, uśmiechniętym spojrzeniem błogosławiły przechodzące parki


miłosne,

wiązały konwalie w małe bukieciki, a ich stare jęzory mełły bez przerwy. Błyszczały złociste kaski

- 160 -
strażaków, maszerujących do teatrów pogodne ostrzeżenie przed niebezpieczeństwem i katastrofą.

Pachniał bez i głóg. Odgłosy miasta nie były tak silne, aby zagłuszyć gwizd drozdów w ogrodach i tre-

le skowronków w powietrzu. Tym wszystkim darzył świat podporucznika Trottę. Siedział w powozie

obok przyjaciółki, kochał ją i - tak mu się zdawało - jechał przez pierwszy szczęsny dzień swego życia.

Doprawdy było tak, jak gdyby jego życie dopiero się zaczynało. Uczył się pić wino, jak pił

okowitę w garnizonie granicznym. Jadał

z panią von Taussig w słynnej restauracji, której właścicielka była dostojna niczym cesarzowa,

a lokal radosny i skupiony jak świątynia, wytworny jak pałac i zaciszny jak chata. Tutaj, zawsze przy

tych samych stołach, jadali dygnitarze, obsługujący ich zaś kelnerzy wyglądali tak samo jak oni; miało

się niemal wrażenie, że goście i kelnerzy kolejno się zmieniają. Każdy znał tu każdego z imienia, jak

brata, ale kłania lisię sobie jak książęta. Znano tu młodych i starych, dobrych i kiepskich jeźdźców,

modnisiów i graczy, ludzi ambitnych i elegantów, faworytów dworu, dziedziców prastarej, uświęconej

tradycją, przysłowiowej i szanowanej głupoty oraz ludzi mądrych, którzy jutro mieli dojść do władzy.

Słychać było tylko stłumiony brzęk dobrze wychowanych widelców i łyżek, a przy stołach ów uś-

miechnięty szept jedzących, który powinien słyszeć jedynie zagadnięty, a który świadomy rzeczy są-

siad i tak odgaduje. Od białych obrusów bił spokojny blask, przez wysokie, zasłonięte portierami okna

wdzierał się dyskretnie dzień, z flaszek z cichym bulgotem lało się wino, a kto chciał przywołać kelne-

ra, podnosił tylko oczy. W tej dystyngowanej ciszy bowiem słyszano podniesienie powiek, jak gdzie

indziej wołanie.

Tak, w ten sposób zaczęło się to, co Karol Józef zwał życiem i co w tej epoce było istotnie ży-

ciem: przejażdżki w gładko toczącym się powozie, pośród dojrzałych zapachów późnej wiosny, u bo-

ku kochającej kobiety. Każde z jej tkliwych spojrzeń zdawało się utrwalać jego młode przeświadcze-

nie, że jest doskonałym człowiekiem, wyposażonym w wiele zalet, nawet "świetnym oficerem" -

w tym sensie, w jakim używało się tego określenia w armii. Przypomniał sobie, że niemal całe swoje

życie był smutny, nieśmiały, nawet zgorzkniały. Ale teraz, znając się lepiej, nie rozumiał, dlaczego był

smutny, nieśmiały i zgorzkniały. To śmierć otarła się o niego i przeraziła go. Teraz jednak nawet z me-

lancholijnych wspomnień, poświęconych Katarzynie i Maksowi Demantowi, płynęła rozkosz. Wedle

swego mniemania przeżył ciężkie rzeczy i zasługiwał na tkliwe spojrzenia pięknej kobiety. Mimo to od

czasu do czasu spoglądał na nią z obawą. Czy przypadkiem nie był to tylko kaprys z jej strony, że za-

brała go ze sobą jak smarkacza i darowała mu parę miłych dni? Na to nie mógł stanowczo pozwolić!

- 161 -
Był - wmawiał to sobie przynajmniej - doskonałym człowiekiem i ta, która go kochała, musiała go ko-

chać bez zastrzeżeń, uczciwie i aż do śmierci, jak biedna Katarzyna. A kto wie, ilu mężczyzn przewija

się przez głowę tej pięknej kobiety, podczas gdy myśli, że kocha wyłącznie jego jednego, lub też uda-

je, że go kocha? Byłże zazdrosny? Tak, był zazdrosny! I był również bezsilny, jak zaraz potem sobie

uświadomił. Był zazdrosny, a nie miał środków, aby tu pozostać lub pojechać dalej z tą kobietą, aby

zatrzymać ją przy sobie, jak długo zechce, aby ją poznać i pozyskać jej miłość. Tak, był małym, mi-

zernym podporucznikiem z pięćdziesięciu koronami miesięcznej renty od ojca i miał długi.

- Czy gracie dużo w waszym garnizonie? - spytała nagle pani von Taussig.

- Koledzy grają - odparł - kapitan Wagner na przykład. Przegrywa wielkie sumy.

- A ty?

- Nie gram wcale.

W tej chwili wiedział, jakim sposobem można zyskać potęgę. Buntował się przeciw swemu

miernemu losowi, życzył sobie wspaniałej egzystencji. Gdyby został urzędnikiem państwowym,
miałby

sposobność praktycznego zastosowania swych wrodzonych talentów, które na pewno posiadał, i zro-

bienia kariery. Ale czymże jest oficer w czasach pokojowych? Zresztą nawet na wojnie - cóż zdobył

przez swój czyn bohater spod Solferino?

- Żebyś tylko nie grał! - odezwała się pani von Taussig. - Nie wyglądasz na człowieka, który ma

szczęście w grze.

Był obrażony. I natychmiast ogarnęła go chęć udowodnienia, że ma szczęście, wszędzie i we

wszystkim. Począł snuć tajemne plany, na dziś, na teraz, na tę jeszcze noc. Jego uściski były jakby

tymczasowymi próbkami miłości, którą miał dać jutro, jako człowiek nie tylko doskonały, ale także

potężny. Śpieszyło mu się; spojrzał na zegarek i już zastanawiał się nad wymówką, by odejść jak naj-

prędzej. Pani von Taussig dopomogła mu.

- Już późno, musisz iść - powiedziała.

- Więc jutro przed południem?

- Tak, jutro przed południem.

Portier hotelowy wskazał mu salę gry w pobliżu. Powitano tam podporucznika z zawodową

uprzejmością. Ujrzawszy kilku wyższych oficerów, zasalutował sprężyście. Od niechcenia skinęli mu

ręką i patrzyli nań niewidzącymi oczyma, jakby nie pojmując, dlaczego traktowano ich po wojskowe-

- 162 -
mu; przecież od dawna już nie byli członkami armii, tylko niedbałymi nosicielami jej mundurów, a ten

nieświadomy rzeczy nowicjusz zdawał się budzić w nich wspomnienie czasów bardzo odległych, gdy

byli jeszcze prawdziwymi oficerami. Znajdowali się tutaj w jakiejś innej, może tajnej przegrodzie życia

i jedynie ich strój oraz gwiazdki przypominały codzienne, zwykłe życie, które jutro o brzasku mieli na

nowo rozpocząć. Podporucznik przeliczył swoją gotówkę: wynosiła sto pięćdziesiąt koron. Podobnie

jak to zaobserwował u kapitana Wagnera, włożył pięćdziesiąt koron do kieszeni, resztę wsunął do

papierośnicy. Przez chwilę siedział przy jednym z dwóch stołów z ruletką nie stawiając. Grę w karty

znał zbyt mało, nie odważył się na nią. Był zupełnie spokojny i zdumiony swym spokojem. Widział,

jak czerwone, białe i niebieskie stosy sztonów maleją, potem znowu rosną, przesuwają się tam i

z powrotem. Ale nie przyszło mu na myśl, że właściwie przybył tu po to, aby widzieć te sztony wędru-

jące w jego kierunku. Wreszcie zdecydował się postawić; uczynił to jakby z obowiązku. Wygrał. Po-

stawił połowę wygranej i wygrał po raz wtóry. Nie patrzył na kolory ani na cyfry. Stawiał na chybił

trafił. Wygrał znowu. Postawił całą wygraną. Wygrał po raz czwarty. Jakiś major skinął na niego.

Trotta wstał. Major powiedział:

- Pan jest tutaj po raz pierwszy. Wygrał pan tysiąc koron. Byłoby lepiej, żeby pan zaraz odszedł.

- Tak jest, panie majorze! - rzekł Trotta i oddalił się od stołu. Gdy wymieniał sztony, zaczął ża-

łować, że posłuchał majora. Był zły na siebie za to posłuszeństwo wobec byle kogo. Dlaczego pozwo-

lił się stąd odesłać? Dlaczego nie miał odwagi wrócić do stołu? Odszedł niezadowolony z siebie i nie-

szczęśliwy z powodu swej pierwszej wygranej.

Było już bardzo późno i tak cicho, że z dalekich ulic dochodziły kroki pojedynczych przechod-

niów. Na smudze nieba nad wąską ulicą, obramowaną wysokimi domami, migotały gwiazdy spokojnie

i obco. Zza węgła wyłoniła się ciemna postać i szła naprzeciw. Człowiek ten zataczał się na nogach,

bez wątpienia jakiś pijak. Podporucznik poznał go natychmiast: był to malarz Moser z teką i w mięk-

kim kapeluszu, odbywający swój zwyczajny ront nocny po ulicach śródmieścia. Zasalutował jednym

palcem i natychmiast zaczął polecać swoje obrazy:

- Proszę, proszę, dziewczynki we wszystkich pozycjach!

Karol Józef przystanął. Zdawało mu się, że to chyba przeznaczenie zsyła mu malarza Mosera.

Nie wiedział, że od lat o tej samej godzinie można spotkać profesora na jednej z ulic miasta. Wyciąg-

nął z kieszeni pięćdziesiąt koron, ukrytych tam poprzednio, i wręczył je malarzowi. Uczynił to odru-

chowo, jakby z czyjegoś cichego polecenia, jak wykonuje się rozkaz "Tak jak on, tak jak on - pomyś-

- 163 -
lał. - On jest zupełnie szczęśliwy, on ma słuszność". I natychmiast przeraził się tej myśli. Szukał przy-

czyn, dla których malarz Moser miał słuszność, nie znalazł żadnych, przeraził się jeszcze bardziej i już

poczuł pragnienie alkoholu, owo pragnienie pijaków, które jest pragnieniem duszy i ciała zarazem.

Wzrok mętnieje nagle jak u krótkowidza, ucho słyszy słabo jak u głuchawego, człowiek musi natych-

miast, od razu, wypić kieliszek wódki. Podporucznik zawrócił, zatrzymał Mosera i spytał:

- Gdzie byśmy mogli się napić?

Niedaleko Wollzeile był szynk otwarty całą noc. Tam można było dostać śliwowicę, niestety

o dwadzieścia pięć procent słabszą od okowity. Podporucznik i malarz usiedli i pili. Z wolna zaczęło

świtać w głowie Trotty, że już od dawna nie jest panem swego szczęścia, że już od dawna nie jest

"doskonałym człowiekiem", obdarzonym wszelkimi zaletami. Jest raczej nędznym biedakiem, cierpią-

cym z powodu posłuszeństwa wobec majora, który mu przeszkodził wygrać setki tysięcy. Nie, nie był

stworzony do szczęścia! Pani von Taussig i major z sali gry, wszyscy kpili z niego! Tylko ten jeden,

malarz Moser (może go śmiało nazwać swym przyjacielem), jest szczery, zacny i wierny. Musi mu wy-

jawić, kim jest. Ten wspaniały człowiek jest najstarszym przyjacielem jego ojca, nie trzeba się go

wstydzić. To on sportretował dziadka. Podporucznik odetchnął głęboko, aby z powietrza zaczerpnąć

odwagi, i powiedział:

- A czy pan wie, że znamy się właściwie od dawna?

Malarz wysunął głowę do przodu, pod krzaczastymi brwiami zabłysnęły oczy; spytał:

- My... znamy się od dawna? Osobiście? Bo tak, jako malarza, zna mnie pan oczywiście. Jako

malarz jestem bardzo znany! Żałuję, bardzo żałuję, obawiam się, że pan jest w błędzie. Albo - Moser

zatroskał się - bierze mnie pan za kogo innego?

- Nazywam się Trotta - oświadczył podporucznik.

Moser wpatrzył się niewidzącymi, szklanymi oczyma w podporucznika i wyciągnął rękę. Z jego

piersi wydarł się grzmiący okrzyk radości. Przyciągnął podporucznika za rękę, nachylił się ku niemu

i w ten sposób, ponad stołem, ucałowali się po bratersku.

- A co porabia twój stary? - spytał profesor. - Czy wciąż jeszcze piastuje swój urząd? Może zos-

tał już namiestnikiem? Nie słyszałem o nim od dawna. Jakiś czas temu spotkałem go tutaj, w Volks-

gartenie, dał mi wówczas forsę, nie był sam, był ze swoim synalkiem... ale czekaj, to przecież ty byłeś

właśnie!

- Tak, to byłem ja - potwierdził podporucznik. - To dawno temu, bardzo dawno temu. - Przy-

- 164 -
pomniał sobie swoje przerażenie na widok lepkiej, czerwonej łapy na ojcowskim kolanie. - Muszę cię

prosić o wybaczenie, tak, o wybaczenie - zaczął Karol Józef. - Zachowałem się wtedy wobec ciebie

skandalicznie, po prostu skandalicznie! Przebacz mi, drogi przyjacielu!

- Tak jest, skandalicznie - przytaknął Moser. - Wybaczam ci, już ani słowa o tym. Gdzie miesz-

kasz? Odprowadzę cię.

Zamykano szynk. Ramię w ramię zataczali się na cichych ulicach.

- Tutaj zostaję - mamrotał malarz. - Oto mój adres. Odwiedź mnie jutro, chłopcze!

Podał podporucznikowi jedną ze swych okazałych kartek reklamowych, jakie rozdawał zwykle

po kawiarniach.

Rozdział czternasty

Dzień, w którym podporucznik musiał odjechać do swego garnizonu, był posępny, a przypad-

kiem i chmurny. Karol Józef szedł raz jeszcze przez ulice, którymi dwa dni przedtem przeciągała pro-

cesja. Wtedy - rozmyślał w duchu - był przez krótką godzinę dumny z siebie i ze swego zawodu. Dziś

jednak myśl o powrocie stąpała krok w krok obok niego, niby uprzykrzony dozorca obok więźnia.

Po raz pierwszy buntował się podporucznik Trotta przeciw karności wojskowej, która władała

jego życiem. Od najwcześniejszych lat chłopięcych musiał słuchać. Ale teraz już nie chciał. Nie wie-

dział wprawdzie, co znaczy wolność, lecz czuł, że musi się ona różnić od urlopu, jak na przykład woj-

na od manewrów. To porównanie przemknęło mu przez głowę, ponieważ był żołnierzem (a wojna


jest

wolnością żołnierza). Przyszło mu także na myśl, że amunicją potrzebną na wolności jest pieniądz.

Suma jednakże, jaką rozporządzał, przypominała raczej ślepe naboje używane podczas manewrów.

Czy w ogóle posiadał cokolwiek? Czy mógł sobie pozwolić na wolność? Czy jego dziad, bohater spod

Solferino, pozostawił majątek? Czy on odziedziczy go po swoim ojcu? Do tej pory nie znane mu były

podobne myśli. Teraz opadły go niby rój obcych ptaków, zagnieździły się w jego umyśle i trzepotały

tam boleśnie. Teraz dobiegły go nagle wszystkie niepokojące zawołania świata. Od wczoraj wiedział,

że Chojnicki tego roku wcześniej niż zwykle opuści ojczyznę i jeszcze w tym tygodniu wyjedzie na

Południe ze swą przyjaciółką. Poczuł zazdrość wobec przyjaciela i zazdrość ta zawstydzała go pod-

wójnie. On musiał wracać na północno-wschodnie kresy. Ale ta kobieta oraz jego przyjaciel udawali

się na Południe. I to "Południe", dotychczas jedynie pojęcie geograficzne, rozbłysnęło nagle wszyst-

- 165 -
kimi oszałamiającymi barwami nieznanego raju. Południe leżało w obcym kraju. Patrzcie tylko, istnia-

ły zatem obce kraje! Obce kraje, nie podległe władzy Franciszka Józefa I, mające swoje własne armie

i tysiące własnych podporuczników w małych i dużych garnizonach. W tych innych krajach nazwisko

bohatera spod Solferino nic nie znaczyło. Również i tam byli monarchowie i ci monarchowie mieli

swoich własnych wybawców. Taki bieg myśli mącił rozum. Podporucznik monarchii czuł zamęt

w głowie, podobny temu, jaki czuje każdy z nas na myśl, że ziemia jest tylko jednym z milionów ciał

niebieskich, że na Drodze Mlecznej istnieją jeszcze niezliczone słońca, prócz naszego, a każde z tych

słońc ma swoje własne planety, wobec czego człowiek jest jedynie marnym pyłkiem, jeśli nie rzec
bru-

talnie: kupą gnoju!

Z wygranej pozostało podporucznikowi jeszcze siedemset koron. Nie ważył się iść po raz wtóry

do sali gry; nie tylko z obawy przed owym nieznanym majorem, którego może wysłała komenda pla-

cu, aby czuwał nad młodymi oficerami, ale także z lęku przed wspomnieniem swej haniebnej ucieczki.

Ach, wiedział doskonale, że sto razy opuściłby natychmiast każdą salę gry na życzenie i skinienie

wyższego rangą oficera. I jak dziecko zatraca się w chorobie, tak on z pewnego rodzaju błogim uczu-

ciem pogrążył się w bolesnej świadomości, że jest niezdolny do tego, aby zniewolić szczęście.

Ogromnie żal mu się zrobiło siebie samego. I to współczucie do samego siebie podziałało kojąco.

Wypił parę kieliszków i od razu poczuł się swojsko w swej bezsile. Jak człowiekowi udającemu się do

więzienia lub klasztoru wydały się podporucznikowi pieniądze, które miał, zbędnym balastem. Posta-

nowił wydać wszystko. Udał się do sklepu jubilerskiego, gdzie swego czasu ojciec kupił mu srebrną

papierośnicę, i nabył sznur pereł dla swej przyjaciółki. Z kwiatami w ręku, z perłami w kieszeni i z ża-

łosną twarzą stanął przed panią von Taussig.

- Przyniosłem ci coś - wyznał z taką miną, jakby chciał powiedzieć: "Ukradłem coś dla ciebie".

Miał wrażenie, że gra bezprawnie obcą rolę udając światowca. Dopiero w tej chwili, gdy trzy-

mał swój upominek w ręku, uświadomił sobie, że ten dar jest śmiesznie pretensjonalny, że poniża
jego

samego i obrazi może bogatą panią von Taussig.

- Proszę o wybaczenie - szepnął - właściwie chciałem kupić drobnostkę, ale... - Więcej nie po-

trafił powiedzieć. Zaczerwienił się i spuścił oczy.

Ach, podporucznik Trotta nie znał starzejących się kobiet! Nie wiedział, że przyjmują one każdy

upominek jak czarodziejski, odmładzający je dar, że ich mądre i tęskniące oczy oceniają go zupełnie

- 166 -
inaczej. Pani von Taussig kochała zresztą tę jego bezradność, a im wyraźniej dawała o sobie znać jego

młodość, tym młodsza stawała się ona sama. Tak więc z żarem i niepowstrzymanie rzuciła mu się na

szyję, całowała go jak własne dziecko, płakała, że ma go stracić, śmiała się, gdyż był jeszcze przy niej,

a także dlatego, że perły były tak piękne, i mówiła poprzez cudowną, gwałtowną burzę łez:

- Jesteś kochany, bardzo kochany, mój chłopcze! - Pożałowała natychmiast tego zdania, zwłasz-

cza słów "mój chłopcze", bo czyniły ją starszą, niż była naprawdę w tej chwili. Na szczęście zaraz po-

tem mogła zauważyć, że Karol Józef dumny jest z tego jak z odznaczenia nadanego mu przez Naj-

wyższego Wodza Armii. "Jest za młody - myślała - aby widzieć, jaka jestem stara".

A jednak, aby zniszczyć, zgładzić swój rzeczywisty wiek, zatopić go w morzu namiętności,

chwyciła podporucznika za ramiona, których ciepło i delikatność przyprawiały jej palce o rozkoszne

drżenie, i pociągnęła go na kanapę. Biła od niej ogromna tęsknota za tym, aby być młodą. Gwałtow-

nym, płomiennym żarem buchnęła z niej namiętność, opętała podporucznika i poddała go jej woli.

Oczy jej z promienną i dziękczynną błogością błądziły po twarzy młodego człowieka pochylonej nad

jej twarzą. Sam jego widok ją odmładzał. A jej żądza, by pozostać wiecznie młodą, była równie silna

jak rozkosz kochania. Przez chwilę zdawało się jej nawet, że nie potrafi rozstać się z tym podporucz-

nikiem. Chwilę potem wszakże powiedziała:

- Szkoda, że już dziś odjeżdżasz.

- Czy nie zobaczę cię już nigdy? - zapytał nabożnie młody kochanek.

- Czekaj na mnie, wrócę do ciebie... Nie zdradzaj mnie! - dodała prędko, z lękiem starzejącej się

kobiety przed niewiernością kochanka i młodością innych kobiet.

- Kocham tylko ciebie! - odparł z prawością młodzieńca, któremu wierność wydaje się najważ-

niejsza.

To było ich pożegnanie.

Podporucznik Trotta pojechał na dworzec, przybył za wcześnie i dlatego musiał czekać. Ale

miał wrażenie, że już jedzie. Każda minuta spędzona teraz w mieście byłaby dla niego przykra, może

nawet hańbiąca. Łagodził przymus, którego był niewolnikiem, stwarzając pozory, że odjeżdża wcześ-

niej, niż musi. Wreszcie mógł wsiąść do pociągu. Zapadł zaraz w błogi, chwilami przerywany sen

i obudził się dopiero niedaleko granicy.

Na stacji oczekiwał go ordynans Onufry i zameldował, że w mieście wybuchły zamieszki. Ro-

botnicy z czyszczalni szczeciny zastrajkowali i garnizon stoi w pogotowiu.

- 167 -
Podporucznik Trotta zrozumiał, dlaczego Chojnicki tak wcześnie opuszcza tego roku ojczyznę.

Pojedzie teraz "na Południe" z panią von Taussig. On zaś jest bezsilnym jeńcem, nie może
natychmiast

zawrócić, wsiąść do pociągu i pojechać, dokąd chce.

Przed dworcem nie było tego dnia dorożek. Podporucznik poszedł zatem pieszo do miasta. Za

nim szedł Onufry niosąc bagaż. Małe kramy były zamknięte, drewniane drzwi i okiennice niskich do-

mków zatarasowane żelaznymi sztabami. Żandarmi patrolowali ulice z nasadzonymi bagnetami. Pa-

nowała cisza, słychać było tylko kumkanie żab w moczarach. Wiatr roznosił tumany kurzu wytwarza-

nego niestrudzenie przez piaszczystą ziemię i obsypywał nim hojnie domy, mury, sztachety,
drewniany

bruk i samotne wierzby. Pył stuleci zdawał się pokrywać ten zapomniany świat. Ulice były puste, nie

było widać żywej duszy. Można by niemal sądzić, że nagła śmierć wytraciła wszystkich mieszkańców

za zamkniętymi drzwiami i oknami. Przed koszarami stały potrójne posterunki. Od wczoraj mieszkali

tu wszyscy oficerowie, hotel Brodnitzera stał pusty.

Podporucznik Trotta zameldował swój powrót majorowi Zoglauerowi.

Od swego przełożonego dowiedział się, że podróż "wyszła mu na zdrowie". Według pojęć

człowieka służącego już ponad dziesięć lat na kresach każda podróż musi wyjść na zdrowie. I jak

gdyby chodziło o sprawę całkiem codzienną, oświadczył major Zoglauer z miejsca, że jutro z rana ma

wyruszyć z koszar pluton strzelców i zająć pozycję na gościńcu, naprzeciw czyszczalni szczeciny, aby

w razie czego interweniować z bronią przeciw "antypaństwowym wystąpieniom" strajkujących robot-

ników. Komendę nad tym plutonem ma objąć podporucznik Trotta. W gruncie rzeczy jest to drobnos-

tka i istnieje uzasadniona nadzieja, że żandarmeria sama potrafi utrzymać ludzi w karbach; należy je-

dynie zachować zimną krew i nie wystąpić za wcześnie. W ostatecznym razie władza polityczna roz-

strzygnie, czy strzelcy mają interweniować, czy nie - dla oficera sprawa z pewnością niemiła, bo

w końcu jakim prawem komisarz powiatowy ma rozkazywać oficerowi? Z drugiej strony jednak to

delikatne zadanie jest do pewnego stopnia wyróżnieniem dla najmłodszego podporucznika batalionu,

a po wtóre inni oficerowie nie mieli urlopu i najprostsze prawo koleżeńskie wymagałoby, aby, i tak
da-

lej...

- Rozkaz, panie majorze! - powiedział Trotta i odszedł.

Majorowi Zoglauerowi nie mógł nic zarzucić. Błagał on niemal wnuka bohatera spod Solferino,

- 168 -
aby zamiast niego objął dowództwo. Wnuk bohatera spod Solferino miał przecież zresztą ten nieo-

czekiwany, wspaniały urlop! Karol Józef szedł teraz przez podwórze do kantyny.

To dla niego los zgotował tę polityczną demonstrację! Po to przybył na granicę. W tej chwili

zrozumiał, że jakiś złośliwy, podstępny los obdarzył go najpierw urlopem, aby go następnie zmiażd-

żyć. W kantynie siedzieli oficerowie. Powitali go z ową przesadną radością, która wypływa raczej

z ciekawości, by się "czegoś dowiedzieć", niż z serdeczności dla wracającego, i od razu, wszyscy jed-

nocześnie, zaczęli go rozpytywać, "jak to tam było". Tylko kapitan Wagner odezwał się:

- Jutro, kiedy będzie po wszystkim, opowie wam! - I wszyscy nagle umilkli.

- A jeśli jutro mnie zabiją? - zwrócił się Karol Józef do kapitana.

- Fuj, do diabła! - odrzekł kapitan. - Ohydna śmierć! W ogóle ohydna sprawa. A przy tym to

biedacy. I w dodatku może mają słuszność.

Do tej chwili nie przyszło podporucznikowi Trotcie na myśl, że ci ludzie to biedacy i że mogą

mieć słuszność. Uwaga kapitana wydała mu się zupełnie trafna i nie wątpił już, że to biedacy. Wypił

dwa kieliszki okowity i rzekł:

- W takim razie po prostu nie dam rozkazu strzelania! I nie każę żołnierzom iść naprzód z na-

stawionymi bagnetami. Niech żandarmeria sama upora się ze wszystkim!

- Zrobisz, co będziesz musiał. Wiesz przecież sam.

Nie, Karol Józef nie wiedział w tej chwili, co powinien zrobić. Pił dalej wódkę. I wnet popadł

w ów stan, w którym wydawało mu się, że jest zdolny do wszystkiego: do odmowy wykonania roz-

kazu, wystąpienia z armii i gry hazardowej z olbrzymimi zyskami. Nie chce już więcej trupów na swej

drodze! "Wystąp z armii! - powiedział doktor Maks Demant. Już dość długo był słaby! Zamiast wy-

stąpić z armii, prosił o przeniesienie tutaj, na granicę. Ale teraz skończy z tym! Nie pozwoli się jutro

zdegradować do roli żandarma! Pojutrze każą mu może pełnić służbę na ulicy i udzielać informacji.

Śmieszne - ta zabawa w żołnierkę w pokojowych czasach. Nigdy nie będzie wojny! Zgniją tutaj po

kantynach. Ale on, podporucznik Trotta - kto wie, czy na przyszły tydzień nie będzie już siedział " na

Południu"?

To wszystko mówił do kapitana Wagnera z zapałem, głosem podniesionym. Kilku kolegów

zbliżyło się i przysłuchiwało. Niektórzy nie tęsknili wcale za wojną. Większość byłaby zadowolona ze

wszystkiego, gdyby tylko gaże były nieco wyższe, garnizon wygodniejszy i awans szybszy. Niektórym

podporucznik Trotta wydawał się obcy i trochę niesamowity. Miał wysoką protekcję, wrócił dopiero

- 169 -
co ze wspaniałej wycieczki. Jak to, i taki jeszcze nosem kręci, że jutro ma wyruszyć!

Podporucznik Trotta czuł dokoła wrogie milczenie. Po raz pierwszy, odkąd służył w wojsku,

postanowił rzucić wyzwanie kolegom. Wiedząc zaś, czym najbardziej może ich zranić, powiedział:

- Może pójdę do Akademii Sztabu Generalnego.

"Pewnie, czemu by nie?" - myśleli w duchu oficerowie. Przyszedł wszak do nich z konnicy,

równie dobrze może iść do Akademii Sztabu. Z pewnością zda egzamin i zostanie generałem, nawet

poza kolejnością, w wieku, w którym zwyczajny śmiertelnik zostaje kapitanem i wolno mu przypiąć

ostrogi. Nie zaszkodzi mu więc, że jutro będzie dowodził plutonem przeciw strajkującym.

Nazajutrz już o wczesnej godzinie Trotta musiał wyruszyć z koszar. Albowiem armia sama re-

guluje bieg godzin; dzierży ona czas i wyznacza mu właściwe miejsce według swego wojskowego

uznania. Chociaż więc "wystąpień antypaństwowych" należało oczekiwać dopiero koło południa,

podporucznik Trotta wymaszerował już o ósmej rano na szeroki, zapylony gościniec. Za porządnie

ustawionymi w regularnych kozłach karabinami leżeli, stali i kręcili się żołnierze. Skowronki nuciły

donośnie, świerszcze cykały, komary bzykały. Na odległych polach błyszczały pstre chustki kobiet.

Chłopki śpiewały. I niektórzy z żołnierzy, urodzeni w tych stronach, odpowiadali tymi samymi pio-

senkami. Wiedzieliby doskonale, co robić na tych polach! Ale zgoła nie rozumieli, na co tutaj czekają.

Czy już wybuchła wojna? Czy już dziś w południe mają zginąć?

W pobliżu znajdowała się nieduża karczma wiejska. Podporucznik Trotta wszedł, aby napić się

okowity. Niska izba była pełna. Podporucznik poznał od razu, że siedzą tu robotnicy mający o dwu-

nastej zebrać się przed fabryką. Gdy wszedł w pobrzęku szabli, z ciężką ładownicą u pasa, wszyscy

zamilkli. Stanął przy ladzie. Powoli, bardzo powoli nalewał mu szynkarz wódkę. Poza plecami Trotty

stało drętwe milczenie, masywna góra ciszy. Duszkiem wychylił kieliszek. Czuł, że wszyscy czekają,

aż wyjdzie. Chętnie powiedziałby tym ludziom, że on nie jest niczemu winien. Ale nie mógł się ani

odezwać, ani też natychmiast wyjść. Nie chcąc wyglądać na tchórza, wypił jeszcze parę kieliszków.

Robotnicy wciąż milczeli. Może za jego plecami dawali sobie znaki? Trotta nie odwracał się. W koń-

cu opuścił karczmę i miał przy tym wrażenie, że przepycha się pomiędzy zastygłymi skałami milczenia

i że setki oczu tkwią w jego karku jak złowrogie dzidy.

Gdy wrócił do plutonu, wydało mu się wskazane zarządzić zbiórkę, chociaż była dopiero godzi-

na dziesiąta. Nudził się, zresztą nauczono go, że nuda demoralizuje żołnierza i że ćwiczenia z bronią

w ręku podnoszą morale oddziału. W okamgnieniu uformował się przed nim pluton w przepisowym

- 170 -
dwuszeregu. I zaraz, z pewnością po raz pierwszy w swym żołnierskim życiu, podporucznik odniósł

wrażenie, że karne członki żołnierzy są martwymi częściami martwych maszyn, które nic nie wytwa-

rzają. Pluton stał bez ruchu, wstrzymując dech. Ale podporucznik Trotta, który przed chwilą w kar-

czmie odczuł potężne i posępne milczenie robotników za swymi plecami, nagle pojął, że mogą istnieć

dwa rodzaje ciszy. "A może - myślał dalej - istnieje jeszcze więcej rodzajów ciszy, podobnie jak istnie-

je tyle różnych szmerów?" Kiedy wszedł do szynku, nikt nie nakazał robotnikom zbiórki. A jednak

wszyscy naraz zamilkli. Z ich milczenia płynęła groźba, głucha nienawiść, jak z brzemiennych i nie-

skończenie cichych chmur płynie niekiedy bezdźwięczna, naelektryzowana parność wiszącej w nich

burzy.

Podporucznik Trotta nasłuchiwał. Ale z martwego milczenia oddziału stojącego na baczność nie

płynęło nic. Kamienne twarze - jedna obok drugiej. Wiele z nich przypominało twarz ordynansa Onuf-

rego - szerokie usta, grube, ledwie domknięte wargi i jasne małe oczy bez wyrazu. I nagle, gdy biedny

podporucznik stał przed swoim plutonem pod sklepieniem przejrzystego błękitu, pośród cykania

świerszczy i bzykania komarów, słysząc wyraźniej martwe milczenie żołnierzy niż wszystkie głosy

dnia, spłynęła nań pewność, że nie tutaj jest jego miejsce. "Ale gdzie w takim razie? - pytał sam
siebie,

podczas gdy pluton czekał na dalszą komendę. - Gdzie właściwie przynależę? Nie do tych, którzy sie-

dzą tam w karczmie! Może do Sipolje? Do ojców moich ojców? Może powinienem trzymać w ręku

pług zamiast szabli?" I podporucznik zapomniał, że żołnierze stoją nieruchomo na baczność.

- Spocznij! - zakomenderował wreszcie. - Do nogi broń! Rozejść się!

I znowu było jak przedtem. Poza piramidami ustawionych karabinów leżeli żołnierze. Z dalekich

pól dochodził śpiew chłopek. I żołnierze odpowiadali tymi samymi piosenkami.

Z miasta przymaszerował oddział żandarmerii, trzy wzmocnione posterunki w towarzystwie

komisarza powiatowego Horaka. Podporucznik Trotta znał go. Był to dobry tancerz, Polak ze Śląska,

wesoły i poczciwy zarazem; przypominał żywo swego ojca, mimo że jego ojca nikt tu nie znał. Jego

ojciec zaś był listonoszem w Bielsku. Dziś, w myśl przepisu, komisarz miał na sobie czarno-zielony

mundur z fioletowymi wyłogami oraz szpadę. Jego krótko przystrzyżony jasny wąsik żółcił się jak

pszenica, a różowe, pełne policzki woniały z daleka pudrem. Był radosny niczym niedzielna parada.

- Mam rozkaz - oświadczył - rozwiązać natychmiast zgromadzenie. Proszę być w pogotowiu,

panie poruczniku!

- 171 -
Rozstawił swych żandarmów dokoła pustego placu przed fabryką, gdzie miało się odbyć zebra-

nie. Podporucznik odrzekł tylko: - Tak jest! - i odwrócił się do niego tyłem.

Czekał. Wypiłby chętnie jeszcze jedną wódkę, ale nie chciał wejść powtórnie do szynku. Wi-

dział, jak starszy strzelec, plutonowy i młodszy strzelec znikają w karczmie i wychodzą z niej. Wy-

ciągnął się na przydrożu w trawie i czekał. Zbliżało się południe, słońce wznosiło się coraz wyżej,

pieśni chłopek na dalekich polach ucichły. Nieskończenie długi czas upłynął od powrotu podporuczni-

ka z Wiednia. Z tych odległych dni wyłaniał się jeszcze tylko obraz kobiety. Dziś była ona już zapew-

ne "na Południu", opuściła go; myślał: "zdradziła". A on leży teraz na przydrożu, w garnizonie pogra-

nicznym, i czeka - nie na wroga, lecz na demonstrantów.

Zbliżali się. Zbliżali się od strony karczmy. Poprzedzał ich śpiew, pieśń, której podporucznik

nigdy dotąd nie słyszał. W tej okolicy w ogóle słyszano ją chyba po raz pierwszy. Była to "Międzyna-

rodówka" śpiewana w trzech językach. Komisarz Horak znał tę pieśń z obowiązku zawodowego.

Trotta nie rozumiał ani słowa. Ale melodia wydała mu się ową przeobrażoną w muzykę ciszą, jaką

odczuł poprzednio za swymi plecami. Uroczyste podniecenie owładnęło zwinnym komisarzem. Biegał

od jednego żandarma do drugiego z notesem i ołówkiem w ręku. Trotta zarządził powtórnie zbiórkę.

Niby chmura opadła na ziemię przesunął się zwarty tłum demonstrantów przed podwójnym, wypros-

towanym kordonem strzelców. Podporucznika ogarnęło głuche przeczucie zagłady świata. Przed

oczyma zamigotał mu barwny przepych procesji Bożego Ciała i przez mgnienie oka miał wrażenie, że

ta ciemna chmura buntowników płynie przeciw cesarskiemu pochodowi. W ciągu jednej jedynej błys-

kawicznej chwili podporucznik miał cudowną władzę widzenia rzeczy w obrazach; widział, jak dwie

epoki niby dwie skały toczą się przeciw sobie i miażdżą go między sobą.

Pluton wziął broń na ramię. Tymczasem tam, po drugiej stronie drogi, wyniesiona w górę nie-

widzialnymi rękami, zakołysała się głowa i tułów mówcy nad zbitą, czarną, ruchliwą masą. Wkrótce

ta górująca nad wszystkimi postać stanowiła dokładnie środek koła. Ręce mówcy podniosły się, z ust

jego padały niezrozumiałe dźwięki. Tłum przytakiwał okrzykami. Obok podporucznika stał komisarz

Horak z notesem i ołówkiem w ręku. Nagle zamknął notes i razem z dwoma uzbrojonymi żandarmami

poszedł powoli ku tłumowi, na drugą stronę gościńca.

- W imieniu prawa! - zawołał. Jego donośny głos zagłuszył słowa mówcy. Zgromadzenie zosta-

ło rozwiązane.

Przez sekundę było zupełnie cicho. Potem z wszystkich piersi wyrwał się jeden jedyny krzyk.

- 172 -
Obok twarzy robotników wykwitły białe zaciśnięte pięści - każda twarz w okolu dwu pięści. Żandarmi

utworzyli łańcuch. W następnej chwili półkole ludzkie zakotłowało się. Wszyscy biegli z krzykiem ku

żandarmom.

- Bagnet na broń! - zakomenderował Trotta i wyciągnął szablę. Nie widział, że ostrze rozbłysnę-

ło w słońcu i rzuciło przelotny, igrający, drażniący odblask na zaciemnioną stronę drogi, gdzie znaj-

dował się tłum. Kaski żandarmów i ostrza ich bagnetów znikły nagle w ciemnej ciżbie. - Kierunek fa-

bryka! Pluton marsz! - zakomenderował Trotta.

Strzelcy ruszyli i natychmiast w ich stronę posypały się ciemne przedmioty żelazne, brunatne de-

ski parkanów i białe kamienie, rozległ się świst i gwizd, szuranie i trzask. Horak, zwinny jak łasica,

biegł obok podporucznika i szeptał:

- Na miłość boską, każ pan strzelać, panie poruczniku!

- Pluton stój! - zakomenderował Trotta, a potem: - Ognia!

Strzelcy - wedle instrukcji majora Zoglauera - dali pierwszą salwę w powietrze. Zapanowała ci-

sza. Przez błysk sekundy słychać było wszystkie spokojne głosy południowej godziny lata, poprzez

kurzawę, wzniesioną butami tłumu i żołnierzy, i poprzez lekki zapach spalenizny wystrzelonych nabo-

jów czuć było dobrotliwe grzanie słońca. Nagle przeraźliwy krzyk kobiety rozdarł ciszę. Niektórzy

z tłumu sądząc, że krzycząca została zraniona kulą, zaczęli znowu miotać przygodne pociski w stronę

wojska. Za przykładem nielicznych poszła większość, potem wszyscy. Już niektórzy strzelcy w pierw-

szych szeregach, trafieni kamieniami, zachwiali się i padli na ziemię; i podczas gdy podporucznik Trot-

ta stał bezradny, z szablą w prawej ręce, a lewą sięgając do futerału po rewolwer, komisarz Horak, nie

odstępując go na krok, szeptał wciąż:

- Strzelać, na miłość boską, każ pan strzelać!

W jednej jedynej sekundzie we wzburzonym umyśle podporucznika Trotty skłębiły się setki po-

strzępionych, jednoczesnych myśli i obrazów, zmącone głosy serca nakazywały mu to współczucie, to

znów okrucieństwo; rozważały, co by uczynił dziadek w podobnym położeniu, groziły, że w następnej

chwili on sam zginie, i zarazem kazały mu łaknąć własnej śmierci jako jedynie możliwego i upragnio-

nego rozstrzygnięcia tej bitwy. Ktoś podniósł jego rękę - tak mu się zdawało - jakiś obcy głos zako-

menderował:

- Ognia!

Widział jeszcze, że tym razem lufy karabinów mierzą w tłum. Sekundę później nie widział już

- 173 -
nic. Część tłumu bowiem, która przed chwilą rzuciła się do ucieczki lub też udawała, że ucieka, okrą-

żyła tymczasem strzelców i pędem wróciła na ich tyły, tak że pluton dostał się między dwie grupy.

I gdy strzelcy dali drugą salwę, na ich karki i plecy posypał się grad kamieni i najeżone gwoździami

deski z płotów. Ugodzony w głowę jedną z tych desek podporucznik Trotta padł bez przytomności na

ziemię. W leżącego rzucano dalej. Żołnierze bez komendy strzelali teraz na ślepo we wszystkich kie-

runkach i w końcu zmusili napastników do ucieczki. Całe zajście trwało zaledwie trzy minuty. Kiedy

strzelcy pod wodzą podoficera ustawili się w dwuszeregu, w kurzu gościńca leżeli ranni robotnicy

i żołnierze i trwało sporą chwilę, nim nadjechał wóz sanitarny. Podporucznika Trottę zawieziono do

małego szpitala garnizonowego, stwierdzono pęknięcie czaszki oraz złamanie prawego obojczyka

i obawiano się zapalenia mózgu. Bezsensowny przypadek sprawił, że wnuk bohatera spod Solferino

został ranny w obojczyk. (Co prawda nikt z żyjących, z wyjątkiem może cesarza, nie mógł wiedzieć,

że ród Trottów

zawdzięcza swój rozkwit zranionemu obojczykowi bohatera spod Solferino).

W trzy dni potem wywiązało się istotnie zapalenie mózgu. I z pewnością zawiadomiono by sta-

rostę, gdyby podporucznik w dniu dostawienia go do szpitala, po przyjściu do przytomności, nie pro-

sił najusilniej majora, aby w żadnym razie nie donosił ojcu o tym wydarzeniu. Wprawdzie obecnie

podporucznik był znów nieprzytomny, i nawet zachodziła obawa o jego życie, lecz major Zoglauer

postanowił mimo to jeszcze zaczekać. Tak więc starosta dopiero w dwa tygodnie potem dowiedział

się o ruchawce na granicy i o nieszczęsnej roli, jaką odegrał w tym jego syn. Dowiedział się dopiero

z dzienników, dokąd wiadomość o tych wydarzeniach dostała się dzięki politykom opozycyjnym.

Opozycja bowiem postanowiła obarczyć odpowiedzialnością za zabitych oraz za wdowy i sieroty po

poległych armię, batalion strzelców, a przede wszystkim podporucznika Trottę, który dał rozkaz

strzelania. Podporucznikowi groziło więc pewnego rodzaju śledztwo, to znaczy: śledztwo przedsięw-

zięte dla uspokojenia polityków, prowadzone przez władze wojskowe i mające na celu zrehabilitowa-

nie oskarżonego, a może nawet odznaczenie go w pewien sposób. Starosta jednak nie był wcale

uspokojony. Wysłał nawet dwie depesze do syna i jedną do majora Zoglauera. Podporucznik czuł się

wtedy już lepiej. Nie mógł jeszcze poruszać się na łóżku, ale życiu jego nie zagrażało już niebezpie-

czeństwo. Napisał do ojca krótkie sprawozdanie, poza tym nie troszczył się o swoje zdrowie... Myślał

jedynie o tym, że na jego drodze znowu leżą trupy, i był zdecydowany wystąpić wreszcie z wojska.

Zajęty podobnymi rozważaniami, nie czuł się na siłach widzieć i rozmawiać z ojcem, chociaż tęsknił

- 174 -
za nim. Odczuwał dziwną nostalgię, a zarazem wiedział, że ojciec nie jest już jego ojczyzną, a żołnier-

ka - zawodem. I chociaż zgroza ogarniała go na myśl o przyczynie, która zawiodła go do szpitala, to

jednak wdzięczny był swej chorobie; odraczała bowiem konieczność wykonania decyzji. Pogrążał się

w smutnym zaduchu karbolu, w śnieżnobiałej nagości ścian i łoża, znosił ból, zmiany opatrunków, su-

rową i macierzyńską opiekę sanitariuszy i nudne wizyty wiecznie wesołych kolegów. Przeczytał kilka

książek - od czasów kadeckich nie miał książki w ręku - poleconych mu niegdyś jako lekturę prywat-

ną przez ojca i każdy wiersz żywo przypominał mu ojca, ciche południowe godziny wakacji, starego

Jacques'a i kapelmistrza Nechwala oraz Marsza Radetzky'ego.

Pewnego dnia odwiedził go kapitan Wagner, siedział długo przy łóżku, od czasu do czasu rzu-

cał parę słów, wstawał, znów siadał. W końcu westchnął, wyciągnął z kieszeni weksel i poprosił Trot-

tę, aby podpisał. Trotta uczynił to. Weksel opiewał na tysiąc pięćset koron i Kapturak żądał wyraźnie

żyra Trotty. Kapitan ożywił się ogromnie, opowiadając o jakimś koniu wyścigowym, którego zamie-

rza tanio kupić i puścić na wyścigi w Badenie, dodał parę anegdotek i nagle szybko odszedł.

W dwa dni potem zjawił się u łoża Trotty lekarz naczelny, blady i zgnębiony, i doniósł, że kapi-

tan Wagner nie żyje. Zastrzelił się w lasku granicznym. Pozostawił list pożegnalny do wszystkich ko-

legów i serdeczne pozdrowienia dla Trotty.

Podporucznik nie pomyślał nawet o wekslu i skutkach swego podpisu. Gorączka podniosła się

znowu. Śniło mu się i majaczył o tym, że umarli na niego wołają, że czas mu odejść z tej ziemi. Stary

Jacques, Maks Demant, kapitan Wagner i nieznani zastrzeleni robotnicy stali w jednym szeregu

i wzywali go. Pomiędzy nim a zmarłymi stał pusty stół z ruletką, której kulka, niczyją dłonią nie poru-

szana, wirowała bez końca.

Dwa tygodnie leżał w gorączce. Dla władz wojskowych pożądana sposobność, aby odwlec

śledztwo i zawiadomić pewne instancje polityczne, że w wojsku również są straty, że starostwo gra-

nicznego miasteczka ponosi odpowiedzialność i że żandarmeria powinna była na czas zostać wzmoc-

niona. Sprawa podporucznika Trotty wypełniła nieprzeliczone akta i stos ich rósł, każde biuro każde-

go urzędu podlewało je jeszcze atramentem, jak się podlewa kwiaty, aby rosły, aż w końcu cała spra-

wa wylądowała w wojskowym gabinecie cesarza, ponieważ jakiś szczególnie baczny audytor wykrył,

że podporucznik jest wnukiem owego legendarnego bohatera spod Solferino, którego łączyły dawno

zapomniane, ale bądź co bądź intymne stosunki z Najwyższym Wodzem Armii, że zatem ów podpo-

rucznik musi interesować władze najwyższe i lepiej będzie zaczekać z rozpoczęciem śledztwa.

- 175 -
Tak więc cesarz, który właśnie powrócił był z Ischl, musiał pewnego dnia o godzinie siódmej

rano zająć się niejakim Karolem Józefem baronem von Trottą i Sipolje. A ponieważ cesarz był już

bardzo stary, przeto mimo wypoczynku w Ischl nie mógł zrozumieć, czemu przy czytaniu tego na-

zwiska musi myśleć o bitwie pod Solferino. Wstał od biurka i krótkimi, starczymi krokami przemie-

rzał swój skromny gabinet tam i z powrotem, tam i z powrotem, aż wreszcie stary kamerdyner zdziwił

się i zaniepokojony zapukał do drzwi.

- Proszę! - zawołał cesarz. I ujrzawszy służącego, spytał: - O której przychodzi Montenuovo?

- O ósmej, Najjaśniejszy Panie!

Do ósmej pozostało jeszcze pół godziny. Cesarz miał wrażenie, że nie zniesie dłużej tego stanu;

dlaczego, dlaczego, u licha, nazwisko Trotta kojarzyło się w jego pamięci z Solferino? I dlaczego nie

mógł przypomnieć sobie związku? Czy doprawdy jest już taki stary? Odkąd powrócił z Ischl, zajmo-

wała go kwestia, ile właściwie ma lat. Nagle bowiem wydało mu się dziwne, że należy odjąć rok uro-

dzenia od bieżącego roku kalendarzowego, by otrzymać jego wiek; ale lata zaczynają się od stycznia,

a jego urodziny przypadają na dzień 18 sierpnia! Tak, gdyby lata zaczynały się od sierpnia! Gdyby na

przykład urodził się osiemnastego stycznia, obliczenie wieku byłoby bagatelką. W ten sposób jednak

nie mógł na pewno wiedzieć, czy ma lat osiemdziesiąt dwa i zaczął osiemdziesiąty trzeci, czy też ma

już lat osiemdziesiąt trzy i zaczął osiemdziesiąty czwarty! A pytać cesarz nie chciał. Świat ma i bez

tego dosyć do roboty i nie jest znowu takie ważne, czy się jest o rok starszym, czy młodszym,

a wreszcie nawet będąc młodszym nieprzypomniałby sobie, czemu ten przeklęty Trotta przywodzi mu

na myśl Solferino. Marszałek dworu będzie to wiedział, ale przychodzi dopiero o ósmej. Może jednak

i ten kamerdyner to wie?

Cesarz przerwał swoje niecierpliwe dreptanie i spytał:

- Proszę mi powiedzieć, czy zna pan nazwisko Trotta?

Cesarz chciał właściwie przemówić do służącego per "ty", jak robił zwykle, tym razem jednak

chodziło o historię świata, a cesarz miał szacunek nawet przed tymi, których pytał o historyczne wy-

darzenia.

- Trotta - powtórzył kamerdyner - Trotta?

Służący był już także sędziwy i jak przez mgłę przypomniał sobie pewien ustęp czytanek pod ty-

tułem "Bitwa pod Solferino". I to przypomnienie rozjaśniło mu nagle twarz niby słońce.

- Trotta - zawołał. - Trotta! On ocalił życie Jego Cesarskiej Mości!

- 176 -
Cesarz zbliżył się do biurka. Przez otwarte okna wdzierał się radosny, poranny wrzask ptaków

Schönbrunnu. Zdawało się cesarzowi, że jest znowu młody; posłyszał terkot karabinów, poczuł, jak

ktoś chwyta go za ramię i zgina ku ziemi. I naraz nazwisko Trotta było mu równie swojskie i znane

jak nazwa Solferino.

- Tak, tak - powiedział cesarz, skinął głową i napisał na marginesie akt Trotty: "Załatwić przy-

chylnie!"

Podniósł się znowu i podszedł do okna. Ptaki śpiewały i starzec uśmiechnął się do nich, jak gdy-

by je widział.

Rozdział piętnasty

Cesarz był człowiekiem bardzo starym. Był najstarszym cesarzem na świecie. Śmierć krążyła

dokoła niego, coraz to bliżej, coraz to bliżej, i kosiła, kosiła. Już całe pole było zżęte i tylko cesarz stał

jeszcze i czekał jak zapomniane, srebrne źdźbło. Jasnymi, twardymi oczyma patrzył od wielu lat zagu-

bionym wzrokiem w zagubioną dal. Czaszka jego była łysa niby pustynny pagórek, bokobrody białe

jak para śnieżnych skrzydeł. Zmarszczki na obliczu tworzyły splątany gąszcz, dziesiątki lat gnieździły

się w nim. Ciało miał wyschnięte, plecy lekko pochylone. Po domu dreptał drobnymi, starczymi

kroczkami, ilekroć jednak wychodził na ulicę, usiłował napiąć mięśnie ud, sprężyć kolana, uczynić

stopy lekkimi, a plecy prostymi. Oczy jego napełniała wówczas sztuczna dobroć - swoista właściwość

oczu monarszych; zdawały się spoglądać na każdego, kto patrzył na cesarza, i witały każdego, kto mu

się kłaniał. W rzeczywistości jednak twarze ludzkie przepływały i majaczyły przed nim, a oczy patrzy-

ły prosto przed siebie, na ową subtelną, wąziutką linię, która stanowiła granicę między życiem

i śmiercią, patrzyły na brzeg horyzontu, który widzą zawsze oczy starców, choćby go nawet przesła-

niały domy, lasy lub góry. Ludzie sądzili, że Franciszek Józef wie mniej od nich, ponieważ jest o tyle

starszy. Tymczasem on wiedział więcej od niejednego z nich. Widział, jak w jego państwie słońce chy-

li się ku zachodowi, lecz nic nie mówił. Wiedział, że umrze jeszcze przed zachodem słońca. Niekiedy

udawał nieświadomego i cieszył się, gdy mu objaśniano szczegółowo sprawy, które znał doskonale.

Gdyż z chytrością dzieci i starców lubił wprowadzać ludzi w błąd. I cieszyła go próżność, z jaką lu-

dzie udowadniali sobie, że są mędrsi od niego. Maskował swoją mądrość naiwnością, bo nie przystoi

cesarzowi być tak mądrym jak jego, doradcy. Wolał raczej wydawać się naiwnym niż mądrym.

- 177 -
Gdy jechał na polowanie, wiedział doskonale, że naganiano mu zwierzynę pod fuzję, i chociaż

mógł zastrzelić więcej, kładł jedynie tę sztukę, którą mu podstawiano pod strzał; nie przystoi bowiem

staremu cesarzowi okazywać; że przejrzał podstęp i że potrafi strzelać lepiej odleśniczego. Gdy mu

opowiadano jakąś bajeczkę, udawał, że wierzy; nie przystoi bowiem cesarzowi przyłapać kogoś na

kłamstwie. Gdy uśmiechano się za jego plecami, udawał, że tego nie dostrzega; nie przystoi bowiem

cesarzowi wiedzieć, że naśmiewają się z niego, a i ten uśmiech jest niemądry, póki cesarz nie chce

o nim wiedzieć. Gdy miał gorączkę i wokół drżano o jego życie, a lekarz przyboczny kłamał, że nie

ma gorączki, cesarz mówił: "W takim razie wszystko w porządku" - chociaż wiedział, że jest chory.

Cesarz bowiem nie może zarzucić kłamstwa doktorowi, wiedział zresztą, że jego godzina jeszcze nie

wybiła. Było również wiele nocy, w które dręczyła go gorączka, mimo że lekarze nic o tym nie wie-

dzieli. Niekiedy bowiem był naprawdę chory, a nikt tego nie widział. Kiedy indziej znowu był zdrów,

a uważano go za chorego, i udawał chorego. W przypadkach, kiedy uważano go za dobrotliwego, był

obojętny. A gdy uważano go za zimnego, bolało go serce. Żył dość długo, by wiedzieć, że mówienie

prawdy jest głupotą. Pozwalał ludziom mylić się i mniej wierzył w trwałość swego świata niż dowcip-

nisie, którzy opowiadali o nim anegdotki w jego wielkim państwie. Ale nie przystoi cesarzowi mierzyć

się z dowcipnisiami i mądralami. Tak więc cesarz milczał.

Chociaż po kuracji w Ischl przyszedł był do siebie i lekarz przyboczny był zadowolony z jego

tętna, piersi, płuc, oddechu, cesarz miał od wczoraj katar. Postanowił jednak nie zdradzać się z nim.

Mogliby mu jeszcze przeszkodzić we wzięciu udziału w manewrach jesiennych na granicy wschodniej,

a chciał raz jeszcze, choćby przez jeden dzień, być na manewrach. Dzięki aktom tego wybawcy - na-

zwisko wypadło mu już znowu z pamięci - przypomniał sobie Solferino. Nie lubił wojen (wiedział

bowiem, że się je przegrywa). Ale lubił wojsko, gry wojenne, mundury, ćwiczenia z bronią, defilady

i musztrę. Martwiło go czasem, że oficerowie chodzą w wyższych czakach niż on, że noszą przesad-

nie zaprasowane spodnie, lakierki i mają zbyt wysokie kołnierze u mundurów. Wielu z nich goliło się

nawet gładko. Niedawno spotkał na ulicy pewnego wygolonego oficera landwery i przez cały dzień

bolało go serce. Kiedy jednak sam bawił pośród nich, przypominali sobie, co to fircykostwo, a co

przepis. Tego i owego mógł wówczas ostro skarcić. Bo w wojsku wszystko uchodziło nawet cesa-

rzowi, w wojsku nawet cesarz był żołnierzem. Ach, kochał dźwięk pobudki, chociaż zawsze udawał,

że interesują go plany strategiczne. I choć wiedział, że sam Bóg usadowił go na tronie, nieraz w chwi-

lach słabości gnębiło go, że nie jest oficerem frontowym, i zawsze czuł niechęć do oficerów sztabo-

- 178 -
wych. Pamiętał, że po bitwie pod Solferino zgromił niczym feldfebel bezładnie rozsypane oddziały

i doprowadził je do ładu. Był też przekonany - ale nikomu nie śmiał tego powiedzieć! - że dziesięciu

porządnych feldfeblów zdziała więcej niż dwudziestu generałów sztabowych. Tęsknił za manewrami!

Postanowił zatem nie zdradzić się ze swym katarem i możliwie rzadko wyciągać chustkę do no-

sa. Nikt nie powinien wiedzieć wcześniej o jego zamiarze, chciał się zjawić niespodzianie na mane-

wrach i wszystkich zaskoczyć swoją decyzją. Z góry śmiał się z rozpaczy władz cywilnych, które nie

będą miały dosyć czasu na poczynienie odpowiednich przygotowań dla ochrony jego osoby. Nie bał

się. Wiedział dokładnie, że jego godzina jeszcze nie wybiła. Przeraził wszystkich swym zamiarem. Usi-

łowano mu odradzać. Trwał niezłomnie przy swej decyzji. Pewnego dnia wsiadł do dworskiej salonki

i pojechał na wschód.

We wsi Z., oddalonej o niecałych dziesięć mil od granicy rosyjskiej, przygotowano mu nocleg

w starym zamku. Wolałby wprawdzie mieszkać w jednej z chat, gdzie zakwaterowano oficerów; od

lat już nie pozwalano mu cieszyć się prawdziwym życiem wojskowym. Jeden jedyny raz tylko, właśnie

w czasie tej nieszczęsnej wyprawy włoskiej, znalazł na przykład w swym łóżku prawdziwą żywą

pchłę. Ale nikomu o tym nie powiedział, był bowiem cesarzem, a cesarz nie mówi o owadach. Już

wtedy miał takie przekonanie.

W jego sypialni zamknięto okna. W nocy - nie mógł spać, dokoła niego jednak spali wszyscy,

którzy go mieli strzec - cesarz wstał z łóżka w długiej, fałdzistej koszuli nocnej i ostrożnie, bardzo

ostrożnie, by nie obudzić nikogo, otworzył wysokie, wąskie okno. Długą chwilę stał i wdychał rześką

woń jesiennej nocy, i widział gwiazdy na granatowym tle nieba i rude ognie obozowisk żołnierskich.

Czytał ongi jakąś książkę o sobie, w której autor napisał: "Franciszek Józef I nie jest romantykiem".

"Piszą o mnie - myślał starzec - że nie jestem romantykiem. Ale ja kocham ogniska obozowe". Chętnie

byłby zwykłym podporucznikiem, ale młodym. "Może doprawdy - myślał cesarz - nie jestem roman-

tyczny. Ale chciałbym być młody! Jeśli się nie mylę, miałem lat osiemnaście, kiedy wstąpiłem na
tron".

Kiedy wstąpiłem na tron - to zdanie wydało się cesarzowi nagle bardzo śmiałe, w tej chwili trudno mu

było uważać siebie samego za cesarza. Oczywiście, napisane to było w książce, którą mu wręczono ze

stereotypową; pełną czci dedykacją. Był bez wątpienia Franciszkiem Józefem I! Za oknem wysklepiała

się nieogarnięta, granatowa, rozgwieżdżona noc, płasko i szeroko rozpościerała się ziemia. Powie-

dziano mu, że te okna wychodzą na północny wschód. Widział stąd zatem Rosję. Ale granicy nie

- 179 -
mógł naturalnie rozpoznać. A cesarz Franciszek Józef zobaczyłby w tej chwili chętnie granicę swego

państwa. Jego państwo! Uśmiechnął się. Noc była niebieska, krągła, daleka i pełna gwiazd. Cesarz stał

w oknie, chudy i stary, w białej koszuli nocnej, i wydawał się sobie bardzo mały w obliczu bezbrzeżnej

nocy. Ostatni z jego żołnierzy pełniących straż przed namiotami był potężniejszy od niego. Ostatni

z jego żołnierzy. A on był przecież Najwyższym Wodzem Armii! Każdy żołnierz przysięgał na Boga

Wszechmocnego wierność cesarzowi Franciszkowi Józefowi I. Był z łaski Boga Jego Cesarską Moś-

cią i wierzył w Boga Wszechmocnego. Poza roziskrzonym złotymi gwiazdami błękitem niebios skry-

wał się Wszechmocny Bóg - niepojęty i niewyobrażalny. Jego to gwiazdy błyszczały na niebie i Jego

niebo rozpinało się nad ziemią; jedną część tej ziemi, monarchię

austro-węgierską, przydzielił On Franciszkowi Józefowi I. A Franciszek Józef I był chudym

starcem, stał przy otwartym oknie i lękał się, że każdej chwili mogą go zaskoczyć jego strażnicy.

Świerszcze cykały. Ich pośpiew, nieskończony jak noc, budził w cesarzu ten sam szacunek co

gwiazdy. Chwilami miał wrażenie, że to gwiazdy śpiewają. Dygotał nieco z zimna, ale bał się zamknąć

okno: może nie pójdzie to tak gładko jak kiedyś. Ręce mu drżały. Przypomniał sobie, że już kiedyś,

dawno temu, był w tej okolicy na manewrach. I ta sypialnia również wynurzyła się teraz z mroku nie-

pamięci. Nie wiedział jednak, czy od tego czasu upłynęło lat dziesięć, dwadzieścia czy więcej. Zdawa-

ło mu się, jak gdyby płynął po oceanie czasu - nie ku jakiemuś określonemu celowi, tylko ot tak, bez

steru i kierunku, niekiedy gnany z powrotem ku rafom, które już przedtem minął. Pewnego dnia

w którymś miejscu pójdzie na dno. Musiał kichnąć. Aha, prawda, to katar! Oby tylko nie obudził ni-

kogo! Cesarz nasłuchiwał. W przedsionku nic się nie poruszyło. Ostrożnie zamknął okno i chudymi

bosymi stopami podreptał do łóżka. Zabrał z sobą krąg granatowej, gwiaździstej nocy i w zamknię-

tych oczach zachował ten obraz. I tak zasnął pod sklepioną kopułą, jak gdyby leżał pod gołym niebem.

Zbudził się punktualnie o czwartej rano, jak zwykle kiedy był

"w polu" (tak nazywał manewry). Służący stał już w pokoju. A za drzwiami - cesarz wiedział

o tym - czekali adiutanci. Tak, należało rozpocząć dzień. W ciągu całego dnia nie będzie ani godzinki

sam. Za to tej nocy wywiódł wszystkich w pole i przez dobry kwadrans stał w otwartym oknie. Myślał

o tej chytrze skradzionej rozkoszy i uśmiechał się. Uśmiechał się z zadowoleniem do kamerdynera i do

ordynansa, który w tej chwili wszedł i zastygł w drzwiach, przerażony uśmiechem cesarza, szelkami

Jego Cesarskiej Mości, które widział po raz pierwszy w życiu, jego zmierzwioną po nocy i jeszcze nie

rozczesaną brodą, między skrzydłami której błąkał się uśmiech niby cichy, znużony i stary ptaszek,

- 180 -
żółtą cerą cesarza i łuszczącą się łysiną. Nie wiedział, czy ma także się uśmiechać, czy też czekać

w milczeniu. Nagle cesarz zaczął gwizdać. Naprawdę, złożył wargi w szpic, bokobrody rozsunęły się

trochę i cesarz gwizdał znaną, nieco zniekształconą melodię; brzmiało to jak gwizd maleńkiej fujarki

pastuszej. Cesarz rzekł:

- Tę piosenkę gwiżdże zawsze Hojos! Ciekaw jestem, co to takiego?

Ale ani kamerdyner, ani ordynans nie wiedzieli, a po chwili, przy myciu, cesarz zapomniał o pio-

sence.

Dzień zapowiadał się uciążliwie. Franciszek Józef przejrzał kartkę z wypisanym rozkładem dnia

- godzina za godziną. W miejscowości tej znajdowała się tylko cerkiew. Najpierw miał odprawić

w niej mszę ksiądz rzymskokatolicki, potem prawosławny. Cesarza nudziły ceremonie kościelne bar-

dziej niż cokolwiek innego. Miał zawsze wrażenie, że musi stawać na baczność przed Bogiem jak

przed przełożonym. A był już bardzo stary i Bóg mógłby mu niejedno darować. "Ale On jest jeszcze

bardziej wiekowy ode mnie - myślał cesarz - i Jego decyzje wydają mi się może tak samo niezbadane

jak moje żołnierzom... Cóż by z nami było, gdyby każdy podwładny krytykował swego przełożone-

go!" Przez wysokie, sklepione okna cesarz ujrzał, jak wschodzi boże słońce. Przeżegnał się i ugiął ko-

lana. Od niepamiętnych czasów widział codziennie wschód słońca. Przez całe życie wstawał jeszcze

wcześniej niż ono, podobnie jak żołnierz wstaje wcześniej niż przełożony. Znał wszystkie wschody

słońca, płomienne i wesołe w lecie oraz zamglone, posępne, późne wschody zimowe. Nie pamiętał
już

wprawdzie żadnej daty, nie potrafiłby nazwać dni, miesięcy czy lat, w których wydarzyło mu się coś

złego czy dobrego, ale pamiętał poranki, którymi rozpoczynał się każdy ważny dzień jego życia. Pa-

miętał, że ten poranek był ponury, a ów pogodny. I co rano cesarz czynił znak krzyża i uginał kolano,

jak niektóre drzewa co rano otwierają liście ku słońcu - bez względu na to, czy w te dni przyjdzie bu-

rza, śmiercionośny topór czy zabójczy przymrozek wiosenny, czy też będą to dni pełne spokoju, ciep-

ła i życia.

Cesarz podniósł się z klęczek. Wszedł fryzjer. Regularnie co rano nadstawiał cesarz podbródek,

fryzjer przystrzygał bokobrody i rozczesywał je starannie. Chłodny metal nożyczek łaskotał uszy

i nozdrza, niekiedy cesarz musiał kichnąć. Dziś siedział przed małym owalnym lustrem i z baczną

uwagą śledził ruchy chudych rąk fryzjera. Po każdym włosku, który padał pod nożycami, po każdym

pociągnięciu brzytwą, szczotką czy grzebieniem fryzjer uskakiwał do tyłu i drżącymi wargami szeptał:

- 181 -
"Wasza Cesarska Mość!" Cesarz nie słyszał szeptanego słowa, widział tylko, że wargi fryzjera poru-

szają się bez przerwy. Nie ośmielił się jednak zapytać, co mówi, i w końcu pomyślał, że ten człowiek

jest trochę nerwowy.

- Jak się nazywacie? - spytał cesarz.

Fryzjer - miał on szarżę kaprala, chociaż służył dopiero pół roku w pospolitym ruszeniu, ale go-

lił bez zarzutu swego pułkownika i cieszył się łaskami przełożonych - skoczył jednym susem aż do

drzwi, elegancko, jak wymagał jego zawód, ale zarazem z wojskową sprawnością; był to jednocześnie

skok, ukłon i sprężenie się i cesarz skinął z uznaniem głową.

- Hartenstein! - zawołał fryzjer od drzwi.

- Czemu tak skaczecie? - zapytał Franciszek Józef. Lecz nie otrzymał odpowiedzi. Kapral zbli-

żył się ostrożnie z powrotem i zwinnymi rękami dokończył swego dzieła. Pragnął być już daleko stąd,

w obozie. - Zostańcie jeszcze - powiedział cesarz. - Aha, jesteście kapralem. Dawno już służycie?

- Pół roku, Wasza Cesarska Mość - wyszeptał fryzjer.

- No, no, i już kapral? Za moich czasów - ciągnął cesarz, zupełnie jak jakiś weteran - nie szło to

tak szybko! No, ale żołnierz z was zgrabny. Czy chcecie zostać w wojsku?

Fryzjer Hartenstein miał żonę i dziecko oraz dobrze prosperujący interes w Ołomuńcu i już kil-

kakrotnie próbował symulować reumatyzm stawów, aby uzyskać zwolnienie. Ale cesarzowi nie mógł

odpowiedzieć "nie".

- Tak jest, Wasza Cesarska Mość! - odparł, zdając sobie sprawę, że psuje sobie całe życie.

- No, w takim razie wszystko w porządku. Od dziś jesteście feldfeblem. Ale nie bądźcie tacy

nerwowi!

Tak, teraz cesarz uszczęśliwił człowieka. Cieszył się, cieszył się bardzo. Dokonał wielkiego czy-

nu wobec tego Hartensteina. Dzień mógł się rozpocząć. Powóz już czekał. Pojechano wolno do cer-

kwi na wzgórzu, złoty podwójny krzyż połyskiwał w porannym słońcu. Orkiestry wojskowe zagrały:

"Boże, wspieraj!" Cesarz wysiadł z powozu i wszedł do świątyni. Przyklęknął przed ołtarzem i poru-

szał wargami, ale nie modlił się. Przez cały czas myślał o fryzjerze. Wszechmocny nie mógł wyświad-

czyć łaski cesarzowi tak prędko jak cesarz kapralowi. Wielka szkoda! Król Jerozolimy - to była naj-

wyższa ranga, jakiej Bóg mógł użyczyć ziemskiemu władcy. Franciszek Józef zaś był już królem Je-

rozolimy. "Szkoda" - myślał cesarz.

Ktoś szepnął mu, że we wsi czekają Żydzi. Zapomniano całkiem o Żydach. "Ach, jeszcze Żydzi"

- 182 -
- myślał cesarz zmartwiony. Dobrze, niech przyjdą! Ale trzeba się śpieszyć. Inaczej spóźni się na bit-

wę.

Duchowny prawosławny z największym pośpiechem dokończył nabożeństwa. Raz jeszcze kape-

le zaintonowały hymn cesarski. Cesarz wyszedł z cerkwi. Była godzina dziewiąta rano. Bitwa miała

się zacząć o dziewiątej dwadzieścia. Franciszek Józef postanowił już teraz dosiąść konia zamiast je-

chać powozem. Tych Żydów można równie dobrze przyjąć konno. Polecił odesłać powóz i wyjechał

konno naprzeciw Żydów. Czekali na niego, niby ciemna chmura, u wylotu wsi, tam gdzie zaczynał się

szeroki trakt wiodący do cesarskiej kwatery i na teren bitwy. Jak pole czarnych, dziwacznych kłosów

na wietrze, skłoniła się gmina żydowska przed cesarzem. Z siodła widział ich zgięte plecy. Podjechał

bliżej i ujrzał długie brody, falujące na jesiennym wietrze, brody srebrnosiwe, czarne jak węgiel i rude

jak płomień oraz długie, kościste nosy, które zdawały się węszyć po ziemi. Cesarz w błękitnym płasz-

czu siedział na siwku, jego bokobrody lśniły w srebrnawym słońcu. Znad pól wznosiły się białe opary.

Przewodniczący gminy, sędziwy człowiek z rozwianą brodą, w czarno-białym tałesie, zbliżył się do

cesarza. Cesarz jechał stępa. Nogi starego Żyda posuwały się coraz wolniej. W końcu zdawało się, że

stoi w miejscu, a mimo to poruszał się. Franciszek Józef marzł trochę. Zatrzymał siwka tak nagle, że

koń stanął dęba. Cesarz zsiadł z konia, jego świta również. Szedł teraz pieszo. Wyglansowane buty

pokrył pył, szare, grząskie błoto oblepiło cienkie brzegi podeszew. Czarna gromada Żydów zafalowa-

ła w jego stronę, ich plecy podnosiły się i opadały. Czarne, rude i siwe brody kołysały się na wietrze.

Trzy kroki przed cesarzem starzec przystanął. W rękach niósł wielki purpurowy zwój Tory, zdobny

w złotą koronę, której dzwoneczki cicho dźwięczały. Żyd podniósł Torę. Jego zarośnięte, bezzębne

usta wymamrotały w niezrozumiałej mowie błogosławieństwo, jakie Żydzi obowiązani są wypowiadać

na widok cesarza. Franciszek Józef skłonił głowę. Na jego czarnej czapce snuła się wiotka, srebrzysta

nić babiego lata, w powietrzu brzmiał krzyk dzikich gęsi, w dalekiej zagrodzie piał kogut. Poza tym

była cisza. Z gromady Żydów wzbił się głuchy pomruk, plecy ich pochyliły się jeszcze niżej ku ziemi.

Perłowe, bezchmurne i nieskończone niebo rozpościerało się nad ziemią.

- Błogosławiony jesteś - powiedział Żyd. - Nie dożyjesz zagłady świata!

"Wiem o tym" - pomyślał cesarz w duchu. Podał starcowi rękę, odwrócił się i dosiadł konia.

Pokłusował na lewo po twardych grudach jesiennych pól, za nim jego świta. Wiatr przyniósł mu

z tyłu słowa wypowiedziane przez rotmistrza Kaunitza do przyjaciela jadącego obok:

- Nie zrozumiałem ani słowa z tego, co mówili ci Żydzi.

- 183 -
Cesarz odwrócił się w siodle i rzekł:

- Bo też mówił on wyłącznie do mnie, drogi Kaunitz! - I pojechał dalej.

Nie orientował się zgoła w przebiegu manewrów. Wiedział tylko, że "niebiescy" walczą przeciw

"czerwonym". Kazał sobie wszystko objaśnić. Tak, tak - powtarzał co chwila. Śmieszyło go, że ludzie

sądzą, iż on chce to pojąć, a nie potrafi. "Głupcy" - myślał i potrząsał głową. Ludzie sądzili jednak, że

głowa trzęsie mu się ze starości. - Tak, tak powtarzał znowu. Operacje strategiczne były już dość da-

leko posunięte. Lewe skrzydło niebieskich, stojące dziś półtorej mili za wioską Z., znajdowało się od

dwóch dni w ustawicznym odwrocie przed napierającą konnicą czerwonych. Środek armii niebieskich

obsadził teren koło miejscowości P., pełen wzgórz, trudny do ataku, łatwy do obrony, lecz zarazem

narażony na okrążenie, jeśli udałoby się odciąć prawe i lewe skrzydło niebieskich od centrum - a ku

temu zmierzali w tej chwili czerwoni. Podczas gdy lewe skrzydło niebieskich cofało się, prawe nie

ustępowało, parło raczej z wolna ku przodowi i okazywało tak silną tendencję do wydłużania się, że

najwidoczniej zamierzało osaczyć flankę wrogiej armii. Według osądu cesarza sytuacja zupełnie ba-

nalna. Gdyby on stał na czele czerwonych, usiłowałby ciągłym cofaniem się zwabić rozpędzone

skrzydło niebieskich tak daleko do przodu i zająć jego siły bojowe na zewnętrznym odcinku w ten

sposób, że w końcu musiałaby powstać odsłonięta luka między nim a centrum. Ale cesarz nie odzywał

się. Martwił go raczej niesłychanie fakt, że pułkownik Lugatti, triesteńczyk, próżny, jak wedle nie-

zachwianego mniemania Franciszka Józefa może być tylko Włoch, ma taki wysoki kołnierz przy

płaszczu, jakiego nie powinien mieć nawet mundur; w dodatku, by uwidocznić mimo to swoją rangę,

odpiął zalotnie ten okropny kołnierz.

- Powiedz mi pan, panie pułkowniku - zagadnął cesarz - gdzie pan szyje swoje płaszcze?

W Mediolanie? Niestety, zapomniałem już zupełnie o tamtejszych krawcach! - Pułkownik Lugatti

zwarł obcasy i zapiął kołnierz płaszcza. - Teraz można by pana wziąć za podporucznika - powiedział

Franciszek Józef - młodo pan wygląda! - Wparł ostrogi w siwka i pokłusował na wzgórze, gdzie wed-

ług wzorów dawnych bitew zgromadziła się generalicja. Był zdecydowany przerwać "działania wo-

jenne", gdyby miały potrwać za długo. Tęsknił za defiladą. Franciszek Ferdynand robił z pewnością

inaczej. On brał czynny udział w działaniach, stawał po jednej ze stron walczących, sam wydawał roz-

kazy i oczywiście zawsze zwyciężał. Gdzież był generał, który by pokonał następcę tronu? Cesarz

wodził starymi, wyblakłymi oczyma po obliczach oficerów. Sami nadęci młodzieńcy! Przed kilku laty

gniewałoby go to jeszcze. Dzisiaj już nie, dzisiaj już nie! Nie wiedział dokładnie, ile ma lat, ale ilekroć

- 184 -
przebywał w gronie innych, czuł, że musi być bardzo stary. Niekiedy miał wrażenie, że odpływa od

ludzi i ziemi. Ludzie stawali się coraz mniejsi, im dłużej patrzył na nich, a ich słowa uderzały o jego

ucho z niezmiernej dali i po chwili opadały - obojętny dźwięk. Gdy temu lub owemu przydarzyło się

nieszczęście, wiedział, że zadawano sobie wiele trudu, aby mu o tym donieść w sposób oględny. Ach,

ludzie nie rozumieli, że on może znieść wszystko! Wielkie cierpienia zadomowiły się już w jego duszy,

a nowe przybywały tylko w gościnę do dawnych, jak długo oczekiwani bracia. Nie wybuchał już

gwałtownym gniewem. Nie radował się już tak namiętnie. Nie cierpiał już tak bardzo.

W istocie polecił przerwać "działania wojenne"; miała się rozpocząć defilada. Na bezkresnych

błoniach ustawiły się pułki wszystkich rodzajów broni, niestety w szarych mundurach polowych -

również jedna z tych modnych nowinek, które nie dogadzały cesarzowi. Bądź co bądź krwawa czer-

wień spodni kawaleryjskich gorzała jeszcze nad suchą żółtością ściernisk i przebijała poprzez szarość

piechoty jak płomienie spoza chmur. Wąskie, matowe błyskawice wyciągniętych szabel drgały przed

maszerującymi szeregami, czerwone krzyże na białym tle połyskiwały za oddziałami karabinów ma-

szynowych. Niby pogańscy bogowie wojny na swych ciężkich rydwanach toczyli się artylerzyści,

a piękne kasztanki i bułanki wierzgały i stawały dęba z hardą i mocną uległością. Przez lornetę polową

śledził cesarz ruchy każdego plutonu i przez parę minut był dumny ze swej armii. Ale w parę minut

potem poczuł żal, że ją musi stracić. Gdyż widział ją już rozbitą i rozproszoną, podzieloną między

wiele narodów swej wielkiej monarchii. Wielkie złote słońce Habsburgów chyliło się ku zachodowi,

strzaskane o prazłoża światów, rozpadało się na liczne małe słońca, które znowu jako samodzielne

gwiazdy miały świecić samodzielnym narodom. "Nie chcą już, bym nimi rządził - myślał starzec. -

Trudno, nic się nie da zrobić!" - dodał w duchu. Był bowiem Austriakiem...

I ku przerażeniu wszystkich generałów cesarz zszedł ze wzgórza i zaczął lustrować pułki - plu-

ton za plutonem. Wchodził pomiędzy szeregi, oglądał nowe tornistry i chlebaki, tu i ówdzie wyciągał

puszkę z konserwami i pytał, co zawiera, tu i ówdzie popatrzył na tępą twarz żołnierza i wypytywał

go o pochodzenie, rodzinę i zawód, a nie wysłuchawszy dobrze odpowiedzi szedł dalej, niekiedy wy-

ciągał starczą rękę i klepał po ramieniu któregoś z podporuczników. Tak dotarł również do batalionu

strzelców, w którym służył Trotta.

Cztery tygodnie minęły od czasu, kiedy Trotta opuścił szpital. Stał przed swoim plutonem, bla-

dy, chudy i obojętny. Kiedy jednak cesarz zbliżał się ku niemu, Trotta zauważył swoją obojętność

i począł jej żałować. Miał wrażenie, że zaniedbał jakiegoś obowiązku. Obca stała mu się armia, obcy

- 185 -
był mu jej Najwyższy Wódz. Podporucznik Trotta czuł się jak człowiek, który utracił nie tylko oj-

czyznę, ale także tęsknotę za ojczyzną. Współczuł temu siwobrodemu starcowi, który zbliżał się coraz

bardziej, obmacując z ciekawością tornistry, chlebaki i konserwy. Podporucznik pragnął gorąco czuć

znowu ów zapał, jaki ogarniał go we wszystkich uroczystych godzinach jego wojskowej kariery,

w letnie niedziele na balkonie ojcowskiego domu, podczas każdej parady, w chwili mianowania go

oficerem i jeszcze niedawno w Wiedniu, w czasie procesji Bożego Ciała. Nic nie drgnęło w podpo-

ruczniku Trotcie, kiedy stał pięć kroków przed swym cesarzem, nic nie poruszyło się w jego wypiętej

piersi, prócz współczucia dla tego starego człowieka. Major Zoglauer grzmiącym głosem wyrecyto-

wał przepisowy meldunek. Z jakiegoś powodu major nie spodobał się cesarzowi. Franciszek Józef

powziął podejrzenie, że w batalionie dowodzonym przez tego człowieka nie wszystko jest w porząd-

ku, i postanowił z bliska obejrzeć oddział. Spojrzał uważnie na nieruchome twarze, wskazał Karola

Józefa i spytał:

- Czy on jest chory?

Major Zoglauer zdał krótko sprawę z tego, co przydarzyło się podporucznikowi Trotcie. Na-

zwisko to obiło się o uszy Franciszka Józefa jak coś znanego, a zarazem przykrego, w jego pamięci

wyłoniło się zajście w tej formie, jak je przedstawiały akta, a wraz z tym ocknęło się dawno zapom-

niane zdarzenie z bitwy pod Solferino. Wyraźnie zobaczył kapitana, który w śmiesznej audiencji prosił

uporczywie o usunięcie pewnej patriotycznej czytanki z podręcznika szkolnego. Była to czytanka Nr

15. Cesarz przypomniał sobie tę liczbę z zadowoleniem, jakie sprawiały mu zawsze drobne dowody

jego "doskonałej pamięci".

- Pamiętam jeszcze dobrze ojca pańskiego - zwrócił się cesarz do Trotty. - Bardzo skromny był

bohater spod Solferino.

- To był mój dziadek, Wasza Cesarska Mość! - odparł podporucznik.

Cesarz cofnął się o krok, jakby odepchnięty ogromem czasu, spiętrzonym nagle między nim

a tym młodzieńcem. Tak, tak... Przypominał sobie jeszcze numer czytanki w podręczniku, ale nie pa-

miętał już obszaru lat, który przebył.

- Ach - rzekł - to był zatem pański dziadek? Tak, tak. A ojciec jest pułkownikiem, nieprawdaż?

- Jest starostą w W.

- Tak, tak - powtórzył Franciszek Józef. - Zapamiętam to sobie - dodał jako pewnego rodzaju

usprawiedliwienie za popełniony błąd.

- 186 -
Stał jeszcze chwilę przed podporucznikiem, ale nie widział już ani Trotty, ani innych. Nie miał

już ochoty lustrować dalej szeregów, lecz musiał to uczynić, aby ludzie nie spostrzegli, że przeraził

się swojej starości. Oczy jego były wpatrzone znowu, jak zwykle, w dal, tam gdzie wyłaniały się brze-

gi wieczności. Nie zauważył też wcale, że na czubku nosa zawisła mu przeźroczysta kropla i że

wszyscy jak urzeczeni wlepili oczy w tę kroplę, aż wreszcie spadła w gęsty, srebrny wąs i niewidocz-

nie weń wsiąkła.

Wszyscy odetchnęli z ulgą. Defilada mogła się rozpocząć.

Część trzecia

Rozdział szesnasty

Rozmaite ważne zmiany zaszły w życiu i w domu starosty. Przyjmował je do wiadomości ze

zdumieniem i nieco gniewnie. Po drobnych oznakach, które bądź co bądź uważał za doniosłe, starosta

dostrzegał, że świat się wokół niego zmienia, myślał nieraz o jego końcu i o proroctwach Chojnickie-

go. Szukał nowego służącego. Polecano mu wielu młodych i starszych ludzi, uczciwych, z doskona-

łymi świadectwami - ludzi, którzy służyli po trzy lata w wojsku i doszli nawet do frajtra. Tego i owe-

go przyjmował starosta na próbę. Ale żaden nie zagrzał miejsca. Mieli na imię Karol, Franciszek,

Aleksander, Józef, Alojzy, Krzysztof albo jeszcze inaczej. Lecz starosta próbował każdego z nich na-

zywać Jacques. Przecież nawet prawdziwy Jacques zwał się inaczej, a tamto imię przybrał tylko i całe

życie obnosił je z dumą, jak na przykład sławny poeta używa pseudonimu literackiego, pod którym

stworzył nieśmiertelne pieśni i wiersze. Już po kilku dniach jednak okazywało się, że ci wszyscy Aloj-

zowie, Aleksandrowie, Józefowie, i jak im tam było, nie reagują na to zaszczytne imię, istarosta od-

czuwał tę krnąbrność nie tylko jako wykroczenie przeciw posłuszeństwu i porządkowi świata, ale tak-

że jako obrazę niezastąpionego nieboszczyka. Jak to? Nie podobało im się imię Jacques? Tym mło-

dym nicponiom bez zasług, inteligencji i dyscypliny? Zmarły Jacques bowiem żył nadal we wspomnie-

niu starosty jako sługa bez skazy, obdarzony wszelkimi zaletami, ba, jako wzór człowieka w ogóle.

A jeszcze bardziej niż uporowi następców Jacques'a dziwił się pan von Trotta lekkomyślności chlebo-

dawców oraz władz, które tak marnym osobnikom wystawiały pochlebne świadectwa. Jeśli w ogóle

było możliwe, żeby niejakie indywiduum, zwane Aleksandrem Cakiem - nazwisko, które starosta za-

- 187 -
pamiętał na zawsze i które można było wymawiać z taką nienawiścią, że brzmiało, jak gdyby ów Cak

był już rozstrzelany, ilekroć o starosta wspomniał - jeśli więc możliwe było, że ów Cak należał do par-

tii socjaldemokratycznej, a mimo to został w swym pułku frajtrem, no to oczywiście należało powąt-

piewać nie tylko o tym pułku, ale o całej armii. A wszak armia była - zdaniem starosty - jedyną potęgą

monarchii, na której można było jeszcze polegać. Starosta miał wrażenie, że teraz cały świat składa
się

z samych Czechów - narodu, który uważał za uparty, głupi i krnąbrny, w ogóle za wynalazcę słowa

"naród". Mogły istnieć ludy, ale w żadnym razie nie narody. W dodatku zaś przychodziły teraz na jego

ręce przeróżne, niepojęte wprost zarządzenia i nakazy namiestnictwa, dotyczące łagodniejszego trak-

towania "mniejszości narodowych" - jedno z tych słów, których pan von Trotta najgłębiej nienawidził.

"Mniejszości narodowe" bowiem nie były w jego pojęciu niczym innym jak większymi skupieniami

"rewolucyjnych osobników". Tak, był otoczony samymi rewolucjonistami, zdawało mu się nawet, że

obecnie rozmnażają się oni w sposób nienaturalny, nie odpowiadający zwykłemu rozmnażaniu się

człowieka. Dla starosty było jasne, że "wierne państwu elementy" stają się coraz bardziej bezpłodne

i wydają na świat coraz mniej dzieci, jak to wykazywały statystyki i spisy ludności, które niekiedy

przeglądał.

Nie mógł już dłużej zatajać przed sobą strasznej myśli, że to sama Opatrzność jest niezadowo-

lona z monarchii, i chociaż był katolikiem praktykującym w potocznym tego słowa znaczeniu, ale nie-

zbyt wierzącym, skłaniał się obecnie coraz to bardziej ku przypuszczeniu, że sam Bóg karze cesarza.

W ogóle różne osobliwe myśli zaczęły z wolna snuć mu się po głowie. Godność, jaką piastował od

pierwszego dnia, kiedy został starostą w W., uczyniła go od razu starym. Nawet wówczas, gdy jego

bokobrody były jeszcze zupełnie czarne, nie przyszłoby nikomu na myśl uważać starostę za człowieka

młodego. A jednak dopiero teraz ludzie w miasteczku zaczynali przebąkiwać, że starosta się starzeje.

Musiał także zrezygnować z wielu dawnych przyzwyczajeń. Tak na przykład od śmierci starego Jac-

ques'a i swego powrotu z garnizonu granicznego, od syna, starosta nie chodził rano przed śniadaniem

na spacer z obawy, że jeden z tych podejrzanych i tak często zmieniających się drabów, służących

u niego obecnie, zapomni położyć pocztę obok tacy z kawą lub, co gorsza, otworzyć okno. Nienawi-

dził swej zarządczyni. Nienawidził jej co prawda zawsze, ale od czasu do czasu zwracał się do niej

mimo to z jakimś słowem. Odkąd jednak stary Jacques nie usługiwał przy stole, starosta wstrzymywał

się od wszelkich uwag. W gruncie rzeczy bowiem jego złośliwe słowa były przeznaczone wyłącznie

- 188 -
dla Jacques'a ubiegał się nimi niejako o aplauz sługi. Dopiero teraz, po śmierci starego, pan von Trotta

zrozumiał, że mówił jedynie dla Jacques'a, podobnie jak aktor, który wie, że w krzesłach na parkiecie

siedzi długoletni wielbiciel jego sztuki. I jeśli starosta zawsze jadł śpiesznie, to teraz już po pierwszych

kęsach podnosił się zwykle od stołu. Bo zbrodnią byłoby delektować się sztuką mięsa, podczas gdy

starego Jacques'a żarły w grobie robaki. I chociaż niekiedy, w nadziei płynącej z głęboko zakorzenio-

nej wiary, że nieboszczyk jest w niebie i stamtąd patrzy na niego, podnosił wzrok do góry, to widział

jedynie znany sufit pokoju; gdyż prostacza wiara odbieżała go całkiem, a zmysły nie były posłuszne

nakazowi serca. Ach, to była po prostu rozpacz!

Od czasu do czasu starosta zapominał nawet udać się do biura w dzień powszedni... Mogło się

zdarzyć, że na przykład w czwartek wkładał czarny anglez, aby pójść do kościoła. Na ulicy dopiero,

po niewątpliwych oznakach dnia powszedniego, poznawał, że to nie niedziela, zawracał i wdziewał

zwykły garnitur. I na odwrót, bywały niedziele, kiedy zapominał o pójściu do kościoła, a mimo to wy-

legiwał się w łóżku dłużej niż zwykle i dopiero gdy kapelmistrz Nechwal ze swymi muzykantami zja-

wiał się pod starostwem, przypominał sobie, że to niedziela. Na obiad podawano sztukę mięsa garni-

rowaną jarzynami, jak każdej niedzieli. A na czarną kawę przychodził kapelmistrz Nechwal. Panowie

siedzieli w gabinecie i palili. Kapelmistrz Nechwal postarzał się również, wkrótce miał iść na emerytu-

rę. Nie jeździł już tak często do Wiednia, a opowiadane przez niego dowcipy nawet starosta znał już

od dawna. Nie rozumiał ich wciąż jeszcze, ale poznawał je, jak pewnych często spotykanych ludzi,

których nazwisk się nie zna. - Co porabia pańska rodzina? - dopytywał się von Trotta. - Dziękuję, ma

się doskonale - odpowiadał kapelmistrz. - Małżonka pańska? - Zdrowa, chwała Bogu. - A dzieci? -

Starosta wciąż jeszcze nie wiedział, czy kapelmistrz ma synów, czy córki, dlatego od przeszło dwu-

dziestu lat pytał przezornie o dzieci. - Najstarszy został podporucznikiem - odpowiadał Nechwal. -

Piechota, oczywiście? - pytał z przyzwyczajenia pan von Trotta i w chwilę później przypominał sobie,

że jego własny syn służy obecnie w strzelcach, nie w konnicy. - Tak jest, piechota - mówił Nechwal. -

Wkrótce ma tu przybyć w odwiedziny. Pozwolę sobie przedstawić go panu. - Proszę, bardzo proszę,

będzie mnie to doprawdy cieszyło - odpowiadał von Trotta.

Pewnego dnia zjawił się młody Nechwal. Służył w pułku "Deutschmeistrów", dostał się tam

przed rokiem i zdaniem pana Trotty wyglądał jak "muzykant".

- Zupełnie podobny do pana, kubek w kubek pański konterfekt - stwierdził starosta, chociaż

młody Nechwal był podobny raczej do matki. Pod określeniem "jak muzykant" miał starosta na myśli

- 189 -
swoistą beztroskę i zuchwałość w twarzy podporucznika, maleńki, zakręcony do góry jasny wąsik, le-

żący niby pozioma spiralka pod szerokim, krótkim nosem, zgrabne uszy, kształtne i małe, jak z porce-

lany, tudzież jasne jak słońce włosy, z przedziałkiem pośrodku. - Wygląda na wesołego młodzieńca -

zwrócił się pan von Trotta do Nechwala. - Czy pan jest zadowolony? - spytał młodego człowieka.

- Prawdę mówiąc, panie starosto - odrzekł syn kapelmistrza - jest trochę nudno.

- Nudno? W Wiedniu?

- Tak jest, nudno - powiedział młody Nechwal. - Widzi pan, panie starosto, gdy człowiek służy

w małym garnizonie, nie uświadamia sobie wcale braku pieniędzy.

Starosta poczuł się dotknięty. Uważał, że o pieniądzach nie godzi się mówić, i obawiał się, że

młody Nechwal robi aluzję do lepszych warunków materialnych Karola Józefa.

- Mój syn służy wprawdzie na granicy - oświadczył pan von Trotta - ale zawsze wystarczało mu

to, co miał. Także w kawalerii. - Słowo to wymówił z naciskiem. Po raz pierwszy było mu przykro,

że Karol Józef wystąpił z pułku ułanów. Z pewnością w kawalerii takich Nechwalów nie było. I myśl,

że syn tego kapelmistrza gotów sobie może wmawiać, iż w jakikolwiek sposób dorównuje młodemu

Trotcie, sprawiła staroście niemal fizyczny ból. Postanowił zbić z tropu "tego muzykanta". Wietrzył

wprost zdradę ojczyzny w tym młodzieńcu, którego nos wydał mu się "czeski".

- Czy pan chętnie służy w wojsku? - spytał.

- Szczerze mówiąc - odparł podporucznik Nechwal - mogę sobie wyobrazić lepszy zawód.

- Jak to, lepszy?

- No, praktyczniejszy - rzekł młody Nechwal.

- A czy to niepraktycznie walczyć za ojczyznę? - zapytał pan von Trotta. - Przyjąwszy oczywiś-

cie, że w ogóle jest się usposobionym praktycznie? - Słowo "praktycznie" zaakcentował z widoczną

ironią.

- Ale my przecież wcale nie walczymy - odrzekł podporucznik. - A jeśli kiedyś dojdzie napraw-

dę do walki, nie będzie to może wcale takie praktyczne.

- Czemuż to? - spytał starosta.

- Ponieważ na pewno przegramy wojnę - oświadczył Nechwal. - Dziś są inne czasy - dodał nie

bez złośliwości, jak wydało się panu von Trotcie. Zmrużył przy tym swoje małe oczka, tak że zniknęły

niemal całkiem, górna warga obnażyła dziąsła w sposób wprost nieznośny, wąsy dotknęły nosa, a ten

wydał się staroście w tej chwili podobny do rozdętych chrap jakiegoś zwierzęcia. "Wstrętny chłopak!"

- 190 -
- pomyślał starosta. - Nowe czasy - powtórzył młody Nechwal. - Te wszystkie narody nie wytrzymają

już długo razem.

- Tak? - spytał starosta. - A skądże panu o tym wszystkim wiadomo, panie podporuczniku? -

W tej chwili starosta zrozumiał, że jego szyderstwo pozbawione jest żądła, i poczuł się jak inwalida,

który wyciąga przeciw wrogowi bezużyteczną, stępioną szablę.

- Cały świat wie - odparł młodzieniec - i mówi o tym głośno.

- Tak, mówi o tym? - powtórzył pan von Trotta. - Pańscy koledzy także?

- Tak, oni także.

Starosta zamilkł. Doznał nagle wrażenia, że stoi na wysokiej górze, a naprzeciw niego, głęboko

w dolinie, stoi podporucznik Nechwal. Bardzo mały był podporucznik Nechwal. Ale chociaż był mały

i stał tak nisko, miał i tak słuszność! Świat nie był już dawnym światem. Świat ginął. I było całkiem

w porządku, że na godzinę przed jego zagładą doliny miały słuszność wbrew szczytom, młodzi wbrew

starym, głupcy wbrew rozsądnym. Starosta milczał. Było niedzielne, letnie popołudnie, przez żółte ża-

luzje gabinetu sączyło się złote słońce. Zegar tykał, muchy brzęczały. Starosta przypomniał sobie ów

dzień, kiedy jego syn Karol Józef wszedł do tego pokoju w mundurze podporucznika kawalerii. Ile

czasu upłynęło od tego dnia? Parę lat?... W ciągu tych paru lat jednak wydarzenia zdawały się zagęsz-

czać. Było tak, jak gdyby słońce wschodziło i zachodziło dwa razy dziennie, jak gdyby każdy tydzień

miał dwie niedziele, a każdy miesiąc sześćdziesiąt dni. A lata były podwójnymi latami. I pan von Trot-

ta poczuł się nagle oszukany przez czas, mimo że czas dawał mu podwójną miarę; zdawało mu się, że

wieczność obdarzyła go fałszywymi podwójnymi latami, zamiast prawdziwych, pojedynczych. I po-

gardzając podporucznikiem, stojącym naprzeciw niego tak nisko w dolinie upadku, nie dowierzał

również górze, na której sam stał. Ach, działa mu się krzywda! Krzywda! Po raz pierwszy w życiu

starosta uważał, że dzieje mu się krzywda.

Tęsknił za doktorem Skowronkiem, człowiekiem, z którym od kilku miesięcy grywał każdego

popołudnia w szachy. Bo i regularna gra w szachy należała do zmian zaszłych w życiu starosty. Znał

doktora Skowronka od dawna, podobnie jak innych bywalców kawiarnianych, nie gorzej i nie lepiej.

Pewnego dnia siedzieli naprzeciw siebie, każdy na pół zakryty założoną na ramkę gazetą. Nagle, jak

na komendę, obaj jednocześnie odłożyli dzienniki i oczy ich spotkały się. Od pierwszego wejrzenia po-

jęli, że przeczytali właśnie ten sam artykulik - sprawozdanie z festynu letniego w Hietzingu, na któ-

rym pewien majster rzeźnicki nazwiskiem Alojzy Schinagl, dzięki swemu nadzwyczajnemu obżarstwu,

- 191 -
zdobył rekord w jedzeniu mięsa rosołowego i otrzymał za to złoty medal "Klubu żarłoków w Hietzin-

gu". Spojrzenie obu panów mówiło: "My także chętnie jadamy mięso rosołowe, ale pomysł odznacze-

nia za to złotym medalem jest jednym z tych nowomodnych zwariowanych pomysłów". Znawcy po-

wątpiewają słusznie, czy istnieje miłość od pierwszego wejrzenia. Nie ma jednak wątpliwości, że mo-

że istnieć przyjaźń od pierwszego rzutu oka - przyjaźń między starszymi ludźmi. Doktor Skowronek

spojrzał na starostę znad owalnych binokli i w tejże chwili starosta zdjął cwikier. Doktor Skowronek

podszedł do stolika starosty.

- Czy pan zagra w szachy? - zapytał.

- Owszem, chętnie - odparł starosta.

Nie potrzebowali się umawiać. Spotykali się co dzień po południu o tej samej godzinie. Przy-

chodzili jednocześnie, w ich codziennych przyzwyczajeniach panowała widocznie jakaś zgodność.

Podczas gry nie odzywali się prawie do siebie. Nie czuli zresztą potrzeby rozmawiania ze sobą. Na

małej szachownicy spotykały się niekiedy ich chude palce jak ludzie na małym placyku, drgały i cofały

się. Ale mimo że przelotne były te zetknięcia, palce miały jak gdyby oczy i uszy - dowiadywały się

wszystkiego o sobie i ludziach, do których należały. I kiedy ręce starosty i doktora Skowronka ze-

tknęły się kilkakrotnie na szachownicy, obu panom zdawało się, że znają się już od wielu lat i że nie

mają przed sobą tajemnic. Pewnego dnia dokoła ich gry poczęła się prząść cicha rozmowa i ponad

dawno zaprzyjaźnionymi z sobą rękami unosiły się łagodne uwagi obu panów o pogodzie, świecie, po-

lityce i ludziach. "Człowiek godny szacunku" - myślał starosta o doktorze. "Niezwykle wytworny

człowiek" - myślał doktor o staroście.

Znaczną część roku doktor Skowronek nie wykonywał swego zawodu. Ordynował tylko przez

cztery miesiące we Franzensbadzie jako lekarz uzdrowiskowy i cała jego znajomość świata opierała

się na wyznaniach pacjentek; kobiety bowiem zwierzały mu się ze wszystkiego, co je gnębiło, a nie by-

ło na świecie rzeczy, która by ich nie gnębiła. Ich zdrowie cierpiało zarówno wskutek zawodowej

pracy mężów, jak wskutek braku miłości z ich strony, wskutek "ogólnej depresji epoki", drożyzny,

kryzysów politycznych, ciągłej groźby wojny, wskutek abonowania gazet przez mężów, braku zajęcia,

niewierności kochanków, obojętności mężczyzn, ale także wskutek ich zazdrości. W ten sposób dok-

tor Skowronek poznawał różne warstwy społeczne i ich życie prywatne, poznawał kuchnie i sypialnie,

upodobania, namiętności i głupotę. A ponieważ dowierzał tylko w trzech czwartych temu, co mówiły

kobiety, osiągnął z czasem świetną znajomość świata, dużo cenniejszą od jego wiadomości lekarskich.

- 192 -
Również w rozmowach z mężczyznami leżał na jego wargach niedowierzający, a jednak pełen zachęty

uśmiech człowieka, który przygotowany jest na usłyszenie wszystkiego. Jakaś swoista, powściągliwa

dobroć promieniowała z jego małej, skrzywionej twarzy. W istocie lubił ludzi tak samo, jak ich lekce-

ważył.

Czy prosta dusza pana von Trotty przeczuwała coś z serdecznej chytrości doktora Skowronka?

W każdym razie był to po przyjacielu młodości Moserze - pierwszy człowiek, wobec którego starosta

odczuwał ufny szacunek.

- Czy dawno mieszka pan w naszym mieście, panie doktorze? - zapytał.

- Od urodzenia - odrzekł Skowronek.

- Szkoda, szkoda - powiedział starosta - że tak późno się poznaliśmy.

- Znam pana już od dawna, panie starosto - oświadczył doktor.

- I ja obserwowałem pana przy różnych sposobnościach - rzekł pan von Trotta.

- Pański syn był kiedyś tutaj w kawiarni - odezwał się doktor. - Parę lat temu.

- Tak, tak, pamiętam - rzekł starosta. Przypomniał sobie owo popołudnie, kiedy Karol Józef

wszedł do kawiarni z listami nieboszczki Slamowej. Było lato, deszcz padał. Chłopak wypił przy bu-

fecie kieliszek marnego koniaku. - Obecnie został przeniesiony na własne życzenie - powiedział pan

von Trotta. - Służy w batalionie strzelców na granicy, w miasteczku B.

- I sprawia panu radość? - spytał Skowronek. Chciał jednak spytać: "Sprawia panu troski?"

- Właściwie tak! Oczywiście! Ależ tak! - odparł starosta: Szybko podniósł się i pożegnał dokto-

ra.

Już dawno powziął był zamiar zwierzenia się doktorowi ze swych trosk. Starzał się, potrzebo-

wał powiernika. Codziennie po południu postanawiał pomówić z doktorem. Ale nie umiał się zdobyć

na pierwsze słowo, od którego mogłaby się zacząć poufna rozmowa. Doktor oczekiwał co dzień tej

rozmowy; przeczuwał, że dla starosty nadszedł czas przerwania milczenia.

Od kilku tygodni nosił starosta w kieszeni na piersiach list syna. Należało odpowiedzieć, ale pan

von Trotta nie mógł się na to zdobyć. Tymczasem list ciążył mu coraz bardziej, stawał się nieznośnym

brzemieniem. Starosta miał wrażenie, że dźwiga ów list wprost na swym starym sercu. Karol Józef pi-

sał w nim bowiem, że zamierza porzucić armię. Tak jest, już pierwsze zdanie listu brzmiało: "Zamie-

rzam porzucić armię". Przeczytawszy to zdanie, starosta przerwał natychmiast lekturę listu i rzucił

okiem na podpis, aby się upewnić, że nikt inny, tylko Karol Józef list ten napisał. Potem odłożył bi-

- 193 -
nokle używane podczas czytania i odłożył list. Musiał odpocząć. Siedział w kancelarii, listy służbowe

nie były jeszcze otwarte. Może zawierały tego dnia jakąś ważną wiadomość, jakieś sprawy nie cier-

piące zwłoki. Lecz wszystkie sprawy dotyczące służby były tego dnia - wskutek zamiaru Karola Józe-

fa - już z góry załatwione możliwie najnieprzychylniej. Po raz pierwszy zdarzyło się staroście, że

obowiązki służbowe uzależniał od swych prywatnych przeżyć. I aczkolwiek był tylko skromnym, po-

kornym sługą państwa, zamiar syna, by wystąpić z wojska, podziałał na pana von Trottę tak, jak gdy-

by otrzymał wiadomość, że cała cesarsko-królewska armia zamierza się rozwiązać.

Wszystko, wszystko na świecie zdawało się tracić sens! Koniec świata się zbliżał! Kiedy staros-

ta zdecydował się wreszcie przejrzeć pocztę służbową, miał wrażenie, że spełnia daremny, niepo-

trzebny, heroiczny obowiązek, taki jak na przykład telefonista tonącego okrętu.

Dopiero w godzinę potem przeczytał list syna do końca. Karol Józef prosił go o zezwolenie na

ten krok. Starosta odpisał:

"Mój drogi Synu!

Twój list wstrząsnął mną. O ostatecznej decyzji zawiadomię Cię w terminie późniejszym.

Twój ojciec."

Na ten list starosty Karol Józef nie odpowiedział. Co więcej, przerwał nawet regularne pisanie

zwykłych "raportów". Tak więc starosta już od dłuższego czasu nie miał żadnych wiadomości od sy-

na. Co rano czekał i jednocześnie wiedział, że czeka nadaremnie. Co rano brak było oczekiwanego lis-

tu, co rano nadchodziło oczekiwane i straszne milczenie. Syn milczał. Ale ojciec słyszał jego milcze-

nie. Zdawało się, że co rano syn na nowo odmawia ojcu posłuszeństwa. Im dłużej zaś Karol Józef

milczał, tym trudniej było staroście napisać zapowiedziany list. I jeśli zrazu wydawało się panu von

Trotcie całkiem możliwe zabronić po prostu synowi wystąpienia z armii, to obecnie dochodził z wolna

do przekonania, że nie ma prawa zakazywać mu czegokolwiek. Starostę ogarnęło przygnębienie.

Broda posiwiała mu jeszcze bardziej, skronie miał już zupełnie białe. Głowa zwisała mu nieraz bez-

władnie na piersi, a podbródek i skrzydła bokobrodów leżały na sztywnym gorsie koszuli. W tej pozy-

cji zasypiał nieraz w fotelu, a po paru minutach zrywał się nagle, sądząc, że przespał całą wieczność.

W ogóle, odkąd poniechał tych i owych przyzwyczajeń, zatracił także swoje dokładne i pedantyczne

poczucie czasu. Gdyż godziny i dni wyznaczone były właśnie po to, by pomieścić w sobie te przyzwy-

czajenia, obecnie zaś podobne były do próżnych naczyń, których nie można już napełnić i o które nie

- 194 -
trzeba się troszczyć. Tylko na popołudniową partię szachów z doktorem Skowronkiem stawiał się

starosta punktualnie.

Pewnego dnia zaskoczyły go niespodziewane odwiedziny. Siedział w biurze nad aktami, gdy

wtem posłyszał dobrze sobie znany, donośny głos swego przyjaciela Mosera i daremne usiłowania

woźnego, by oddalić natręta. Starosta zadzwonił i kazał wpuścić profesora.

- Dzień dobry, panie namiestniku! - wykrzyknął Moser. W miękkim kapeluszu, z teką pod pachą

i bez płaszcza, wyglądał na człowieka, który przyszedł z domu naprzeciw, a nie wysiadł dopiero co po

dłuższej podróży z pociągu. I starosta struchlał na myśl, że może Moser przybył, aby się na stałe

osiedlić w W. Profesor wrócił najpierw do drzwi, zamknął je na klucz i powiedział: - Żeby nas tu nikt

nie zaskoczył, mój drogi! Mogłoby to zaszkodzić twojej karierze! - Potem zbliżył się powoli do biur-

ka, uściskał starostę i złożył na jego łysinie grzmiący pocałunek. Następnie opuścił się na fotel obok

biurka, położył teczkę i kapelusz obok siebie na podłodze i milczał.

Pan von Trotta milczał również. Teraz wiedział, po co Moser przybył. Od trzech miesięcy nie

przesłał mu ani grosza.

- Wybacz - rzekł. - Zaraz wypłacę ci wszystko. Musisz mi wybaczyć. Mam w ostatnich czasach

wiele kłopotów.

- Wyobrażam sobie - odpowiedział malarz. - Twój szanowny syn potrzebuje dużo pieniędzy. Co

drugi tydzień widuję go w Wiedniu. Pan podporucznik zabawia się tam widać wesoło.

Starosta podniósł się i chwycił za piersi. Poczuł w kieszeni list Karola Józefa. Podszedł do okna.

Odwrócony tyłem do Mosera i z oczyma utkwionymi w starych kasztanach parku, zapytał:

- Czy mówiłeś z nim może?

- Ilekroć się spotykamy, wypijamy zawsze razem po kieliszku - powiedział Moser. - Twój syn

ma pański gest.

- Tak, ma pański gest! - powtórzył pan von Trotta.

Prędko wrócił do biurka, wyciągnął szufladę, pogrzebał w banknotach, wyjął parę sztuk i podał

je malarzowi. Moser wsunął pieniądze do kapelusza, między postrzępioną podszewkę a filc, i pod-

niósł się.

- Momencik! - rzekł starosta. Zbliżył się do drzwi, otworzył je i polecił woźnemu: - Odprowad-

źcie pana profesora na dworzec, jedzie do Wiednia. Pociąg odchodzi za godzinę.

- Uniżony sługa! - skłonił się Moser. Starosta przeczekał parę minut. Potem wziął kapelusz

- 195 -
i laskę. Udał się do kawiarni.

Spóźnił się nieco. Doktor Skowronek siedział już przy stoliku, przed nim leżała szachownica

z ustawionymi figurkami. Pan von Trotta usiadł.

- Czarne czy białe, panie starosto? - spytał Skowronek.

- Nie gram dzisiaj - oświadczył starosta. Zamówił koniak, wypił i zaczął: - Chciałbym zasięgnąć

pańskiej rady.

- Bardzo proszę - rzekł Skowronek.

- Idzie o mojego syna - zaczął starosta. I mówiąc w swój powolny, urzędowy, nieco nosowy

sposób, zdał sprawę z swoich trosk, jak gdyby mówił o sprawach służbowych z radcą namiestnictwa.

Podzielił te troski niejako na główne i poboczne i punkt za punktem, z krótkimi przerwami, przedsta-

wił doktorowi historię swego ojca, swoją własną oraz syna. Gdy skończył, w kawiarni nie było już ni-

kogo, zielonkawe lampy gazowe paliły się i syczały nad pustymi stołami.

- Tak, tak więc wygląda ta sprawa! - dokończył starosta.

Długi czas obaj milczeli. Starosta nie śmiał spojrzeć na doktora, doktor nie śmiał popatrzeć na

starostę. Unikali patrzenia sobie w oczy, jak gdyby przyłapali się wzajemnie na gorącym uczynku.

W końcu Skowronek zapytał:

- A może za tym wszystkim kryje się kobieta? Jakąż by inną przyczynę miał syn pański, by jeź-

dzić tak często do Wiednia?

Starosta w istocie nie pomyślał nigdy o kobiecie. W tej chwili sam nie rozumiał, że nie wpadł od

razu na tak prostą myśl. Wszystko - a z pewnością nie było tego wiele - co kiedykolwiek obiło mu się

o uszy o zgubnym wpływie kobiet na młodych ludzi, runęło nagle z całą mocą na jego mózg i jedno-

cześnie ulżyło sercu. Jeśli tylko kobieta pchnęła Karola Józefa do decyzji porzucenia armii, to wpraw-

dzie nic nie da się może naprawić, ale jasna jest przynajmniej przyczyna zła, a koniec świata nie jest

kwestią nieznanych, tajemnych, ponurych sił, wobec których jest się bezbronnym. "Kobieta" - myślał.

Nie, nie wiedział o żadnej kobiecie. Urzędowym stylem oświadczył:

- Nie doszły mnie słuchy o żadnej osobie tego rodzaju.

- Osobie tego rodzaju - powtórzył z uśmiechem doktor Skowronek. - Może to być przypadkiem

dama.

- A więc pan sądzi, że mój syn ma rzetelny zamiar wstąpienia w związek małżeński?

- Tego również nie sądzę - odparł Skowronek. - Wszak i z damą nie trzeba się od razu żenić.

- 196 -
Pojął, że starosta należy do tych naiwnych istot, które należałoby posłać po raz wtóry do szkoły.

Postanowił zatem traktować go jak dziecko, które ma się uczyć języka ojczystego. Powiedział:

- Pozostawmy damy w spokoju, panie starosto! Nie o nie wszak idzie. Z tej czy z innej przyczy-

ny syn pański nie chce pozostać w wojsku. I rozumiem to.

- Pan to rozumie?

- Naturalnie, panie starosto! Młody oficer naszej armii nie może być zadowolony ze swego za-

wodu, jeśli tylko myśli. Musi tęsknić za wojną. Wie jednak, że wojna byłaby końcem monarchii.

- Końcem monarchii?

- Końcem, panie starosto! Żałuję bardzo, ale tak jest. Niech pan pozwoli synowi robić, co mu

się podoba. Może nadaje się on bardziej do jakiegoś innego zawodu?

- Do jakiegoś innego zawodu? - powtórzył pan von Trotta. - Do jakiegoś innego zawodu? - za-

pytał raz jeszcze.

Milczeli długą chwilę. Potem starosta powiedział po raz trzeci: - Do jakiegoś innego zawodu?

Usiłował oswoić się z tymi słowami, ale pozostały dlań obce, jak na przykład słowa "rewolucyj-

ny" lub "mniejszości narodowe". I miał wrażenie, że już niedługo będzie czekał na koniec świata.

Chudą pięścią uderzył w stół - zagrzechotał okrągły mankiet, nad stolikiem zakołysała się zielona lam-

pa - i spytał:

- Do jakiego zawodu, panie doktorze?

- Mógłby ewentualnie znaleźć zajęcie w kolejnictwie - osądził doktor.

W następnej chwili starosta ujrzał swego syna w mundurze konduktora, z obcęgami do przeci-

nania biletów w ręku. Słowa "znaleźć zajęcie" przejęły dreszczem jego stare serce. Marzł wewnętrz-

nie.

- Tak pan sądzi?

- Nic innego nie przychodzi mi w tej chwili na myśl.

A ponieważ starosta podniósł się, doktor wstał również i powiedział:

- Odprowadzę pana!

Szli przez park. Deszcz padał. Starosta nie otwierał parasola. Od czasu do czasu ciężkie krople

spadały z gęstych czubów drzew na jego ramiona i sztywny kapelusz. Było cicho i mroczno. Ilekroć

mijali jedną z rzadkich latarni, kryjących srebrne czoła pośród listowia, obydwaj pochylali głowy.

A gdy stanęli u wejścia do parku, zawahali się chwilę. Nagle doktor Skowronek rzekł: - Do widzenia,

- 197 -
panie starosto - i pan von Trotta poszedł sam przez ulicę ku szerokiej, sklepionej bramie starostwa.

Na schodach spotkał zarządczynię, oświadczył: - Nie będę dziś jadł kolacji, łaskawa pani! -

i prędko poszedł dalej. Miał ochotę biec po dwa stopnie naraz, ale wstydził się; ze zwykłą więc god-

nością udał się prosto do swego biura. Po raz pierwszy, odkąd piastował urząd starosty, siedział wie-

czorem w kancelarii. Zapalił zieloną lampę stołową, zwykle paliła się ona tylko w zimowe popołudnia.

Okna były otwarte, deszcz smagał mocno o blaszane parapety. Pan von Trotta wyciągnął z szuflady

żółtawy arkusz papieru kancelaryjnego i napisał:

"Drogi Synu!

Po dojrzałej rozwadze zdecydowałem się pozostawić Tobie samemu odpowiedzialność za Twą

przyszłość. Proszę Cię jedynie, byś mnie zawiadomił o Twym postanowieniu.

Twój ojciec."

Pan von Trotta siedział długo nad tym listem. Kilkakrotnie odczytywał tych parę zdań; brzmiały

jak testament. Nigdy dawniej nie przyszłoby mu na myśl uważać swej ojcowskiej powinności za waż-

niejszą od służbowej. Ponieważ jednak listem tym zrzekł się rozkazodawstwa nad swym synem, zda-

wało mu się, że całe jego życie posiada obecnie mało sensu i że jednocześnie powinien zrzec się także

sprawowania urzędu. To, co przedsięwziął, nie uwłaczało bynajmniej jego godności. A jednak miał

wrażenie, że sam wyrządził sobie zniewagę. Z listem w ręku wyszedł z kancelarii i skierował się do

gabinetu. Tutaj zapalił wszystkie światła, lampę stojącą w kącie i lampę u sufitu, po czym stanął przed

portretem bohatera spod Solferino. Nie widział wyraźnie twarzy ojca. Obraz rozpadał się na setki ma-

łych, olejnych kresek i plam, usta były różową, wąską linią, oczy dwiema czarnymi grudkami węgla.

Starosta stanął na krześle (od czasów chłopięcych nie stał na krześle), wyciągnął głowę, wspiął się na

palce, binokle trzymał przed oczyma i w ten sposób mógł dostrzec jeszcze podpis Mosera w prawym

rogu portretu. Z pewnym wysiłkiem zszedł z krzesła. Stłumił westchnienie i tyłem cofnął się ku prze-

ciwległej ścianie. Po drodze uderzył się boleśnie o kant stołu i z oddalenia zaczął studiować obraz.

Zgasił lampę wiszącą i w głębi mroku wydawało mu się, że oblicze ojca lśni jak żywe. To zbliżało się

ku niemu, to oddalało, cofało się jakby za ścianę i przez otwarte okno zaglądało do pokoju z nie-

zmiernej dali. Pan von Trotta poczuł ogromne znużenie. Usiadł na fotelu, ustawił go tak, aby siedzieć

naprzeciw portretu, i rozpiął kamizelkę. Słyszał nieregularne, coraz powolniejsze bicie deszczu o szy-

- 198 -
by i chwilami szum wiatru w starych kasztanach. Zamknął oczy. I zasnął z listem w ręce, zwisającej

nieruchomo poza poręcz fotela.

Gdy się obudził, jasne światło poranka wpływało już przez trzy wielkie, sklepione okna. Staros-

ta dostrzegł najpierw portret bohatera spod Solferino, potem poczuł list w dłoni, przeczytał nazwisko

syna i podniósł się z westchnieniem. Gors koszuli był zmięty, szeroki krawat bordo w białe kropki

przesunął się na lewo, a na prążkowanych spodniach zauważył pan von Trotta po raz pierwszy, odkąd

w ogóle nosił spodnie, ohydne fałdy poprzeczne. Przez chwilę przyglądał się swemu odbiciu w lustrze.

Widział, że brodę ma zwichrzoną, na łysinie wije się parę mizernych, siwych włosów, a krzaczaste

brwi są nastroszone, jak gdyby burza przeszła nad nimi. Spojrzał na zegarek. A ponieważ wnet miał

nadejść fryzjer, starosta rozebrał się i prędko wśliznął do łóżka, by przed golibrodą udać, że jest nor-

malny poranek. Listu jednak nie wypuścił z ręki. Trzymał go, podczas gdy fryzjer mydlił mu i golił

twarz, a także potem, przy myciu, list leżał na brzegu umywalki. Dopiero gdy pan von Trotta zasiadł

do śniadania, oddał go woźnemu i kazał wysłać wraz z pocztą służbową.

Udał się do pracy jak co dnia. I nikt, doprawdy, nie poznałby, że pan von Trotta stracił swoją

wiarę. Staranność bowiem, z jaką tego dnia załatwiał sprawy służbowe, nie była pod żadnym wzglę-

dem mniejsza niż zwykle. Tylko że ta staranność była zupełnie, ale to zupełnie innego rodzaju. Była to

wyłącznie staranność rąk, oczu, nawet binokli. Pan von Trotta przypominał wirtuoza, w którym wy-

gasł żar natchnienia, w którego duszy zagościła głucha pustka, i jedynie palce, dzięki własnej, martwej

pamięci, wytwarzają dźwięki z zimną, od lat przyswojoną biegłością. Ale - jak powiedzieliśmy - nikt

tego nie zauważył. A po południu zjawił się, jak zwykle, wachmistrz Slama... Pan von Trotta spytał:

- Powiedzcie mi, drogi Slama, czy ożeniliście się właściwie po raz wtóry? - Nie wiedział, czemu

dzisiaj zadaje to pytanie, czemu ni stąd, ni zowąd obchodzi go prywatne życie żandarma.

- Nie, panie baronie - odparł Slama - i nie ożenię się powtórnie!

- Macie zupełną słuszność - rzekł pan von Trotta. Ale nie wiedział również, dlaczego wach-

mistrz ma słuszność w swym postanowieniu nie ożenienia się po raz wtóry.

Była to godzina, o której zjawiał się zwykle w kawiarni, więc i dziś także tam poszedł. Sza-

chownica leżała już na stole. Doktor Skowronek przyszedł jednocześnie z nim. Usiedli.

- Czarne czy białe, panie starosto? - zapytał doktor jak co dnia.

- Jak pan woli - odpowiedział starosta. Zaczęli grać. Pan von Trotta grał dziś uważnie, z na-

maszczeniem niemal, i wygrał partię.

- 199 -
- Powoli staje się pan prawdziwym mistrzem - powiedział Skowronek. Staroście to pochlebiło.

- Kto wie, może naprawdę mogłem był nim zostać - odrzekł. I pomyślał, że tak byłoby lepiej, że

wówczas wszystko poszłoby lepiej. - Napisałem zresztą do syna - zaczął po chwili. - Niech robi, co

mu się podoba.

- Postąpił pan moim zdaniem słusznie - rzekł doktor Skowronek. - Nie można brać na siebie od-

powiedzialności. Nikt nie może wziąć na siebie odpowiedzialności za drugiego człowieka.

- Mój ojciec wziął ją za mnie - rzekł starosta - a mój dziadek wziął ją za mojego ojca.

- Dawniej były inne czasy. Dziś nawet cesarz nie dźwiga odpowiedzialności za swą monarchię.

Ba, sądzę nawet, że sam Bóg nie chce brać odpowiedzialności za swój świat. Dawniej było lżej.

Wszystko było zabezpieczone, każdy kamień leżał na swym miejscu. Drogi życia były dobrze wybru-

kowane, szczelne dachy kryły mury domów. Ale dzisiaj, panie starosto, bezładne, niebezpieczne
sterty

kamieni zagradzają drogę, a dachy są dziurawe, do domów cieknie deszcz i każdy musi sam dbać o to,

jaką idzie drogą i do jakiego wprowadza się domu. Kiedy nieboszczyk ojciec pański oświadczył, że

pan nie będzie rolnikiem, tylko urzędnikiem, miał rację. Został pan istotnie wzorowym urzędnikiem.

Ale kiedy pan kazał swemu synowi zostać żołnierzem, był pan w błędzie. On nie jest wzorowym żoł-

nierzem.

- Tak, tak - przytaknął starosta.

- Dlatego należy dzisiaj zostawić rzeczom swobodny bieg. Jeśli moje dzieci nie są mi posłuszne,

staram się jedynie zachować godność - to wszystko, co można zrobić. Nieraz przyglądam się im, gdy

śpią. Ich twarze wydają mi się wtenczas zupełnie obce, nie poznaję ich niemal i widzę, że to są obcy

ludzie - ludzie epoki, która dopiero ma nadejść i której ja już nie dożyję. Moje dzieci są jeszcze małe;

jedno liczy osiem, drugie dziesięć lat i kiedy śpią, mają okrągłe różowe policzki. A jednak jest w ich

twarzach podczas snu wiele okrucieństwa. I niekiedy mam wrażenie, że jest to okrucieństwo ich epo-

ki, przyszłości, która je nawiedza w czasie snu. Nie chciałbym dożyć tych czasów!

- Tak, tak - przytaknął znowu starosta.

Zagrali jeszcze jedną partię szachów, ale tym razem pan von Trotta przegrał.

- Nie zostanę nigdy mistrzem - powiedział łagodnie, jakby pojednany ze swymi brakami. Zrobiło

się już późno, kawiarnia opustoszała, mruczały tylko zielonkawe lampy gazowe - głosy ciszy. Poszli

do domu przez park. Tego dnia wieczór był pogodny i spotykali pogodnych spacerowiczów. Mówili

- 200 -
o ciągłych słotach tego lata i o suszy ubiegłego, i o tym, że nadchodząca zima zapowiada się ostro.

Doktor Skowronek odprowadził starostę aż pod drzwi domu.

- Słusznie pan postąpił, panie starosto, pisząc ten list - powiedział.

- Tak, tak - przyświadczył pan von Trotta.

Poszedł do jadalni i śpiesznie zjadł pół kurczaka z sałatą. Zarządczyni zerkała na niego ukrad-

kiem i trwożnie. Od śmierci Jacques'a usługiwała mu sama. Wyszła z pokoju jeszcze przed starostą,

z niezgrabnym dygiem, jaki wykonywała trzydzieści lat temu, będąc małą dziewczynką, przed dyrek-

torem szkoły. Starosta machnął ręką takim ruchem, jakby odganiał muchę. Podniósł się i poszedł
spać.

Czuł się zmęczony, chory niemal; miniona noc leżała w jego pamięci jak daleki sen, ale w stawach cią-

żyła ołowianym lękiem.

Zasnął spokojnie; sądził, że najcięższe ma już poza sobą. Stary pan von Trotta nie wiedział, że

tymczasem los gotuje mu gorzkie zmartwienie. Był stary i zmęczony i śmierć czekała już na niego.

Ale życie nie wypuszczało go jeszcze ze swych oków. Niby okrutny gospodarz trzymało go u stołu,

gdyż nie zakosztował jeszcze całej goryczy, którą mu sposobiło.

Rozdział siedemnasty

Nie, starosta nie zakosztował jeszcze całej goryczy! Karol Józef otrzymał list ojca za późno, to

znaczy w czasie, kiedy już od dawna postanowił nie otwierać listów ani też ich nie pisać. Jeśli chodzi

o panią von Taussig, to ona zwykle depeszowała. Niby chyże, małe jaskółki przybiegały co drugi ty-

dzień jej depesze wzywające go do Wiednia. I Karol Józef rzucał się czym prędzej ku szafie, wyjmo-

wał szary garnitur cywilny - swoją lepszą, ważniejszą i tajemną egzystencję - i przebierał się. Natych-

miast zaczynał czuć się swojsko w świecie, do którego miał się udać, i zapominał o swym wojskowym

życiu. Na miejsce kapitana Wagnera przybył do batalionu kapitan Jedlicek z pierwszego pułku strzel-

ców, "morowy gość", barczysty, wesoły i dobroduszny olbrzym - człowiek, z którym można się było

dogadać. I co za człowiek! Natychmiast poznali wszyscy, że ten da sobie radę z grzęzawiskiem i sil-

niejszy jest od granicy. Można się było na niego zdać! Wykraczał przeciw zakazom wojskowym,

a miało się wrażenie, że obala je raczej. Wyglądał na człowieka, który potrafiłby stworzyć, zaprowa-

dzić i stosować nowy regulamin służbowy. Potrzebował dużo pieniędzy i pieniądze płynęły do niego

ze wszystkich stron. Koledzy pożyczali mu, podpisywali weksle, zastawiali dla niego zegarki i pierś-

- 201 -
cionki, pisali dla niego do ojców i ciotek. Nie dlatego, że go kochali! Bo miłość zbliżyłaby ich ku nie-

mu, a zdawał się nie życzyć sobie, by się doń zbytnio zbliżano. Zresztą już z przyczyn fizycznych nie

było to rzeczą łatwą: jego wzrost, bary, siła trzymały wszystkich z daleka, dlatego nie było mu trudno

być poczciwym. "Jedź sobie spokojnie - mówił do Trotty - ja biorę na siebie odpowiedzialność". Brał

na siebie odpowiedzialność i potrafił ją dźwigać. I co tydzień potrzebował na nowo pieniędzy. Podpo-

rucznik Trotta dostawał je od Kapturaka. On sam potrzebował ich również. Byłoby czymś upokarza-

jącym zjawić się u pani von Taussig bez pieniędzy; jak gdyby bezbronny udawał się do uzbrojonego

obozu. Wielka lekkomyślność! Z wolna wzrastały jego potrzeby i podwyższał kwoty zabierane do

Wiednia. Mimo to z każdej podróży wracał z ostatnią koroną w kieszeni i postanawiał następnym ra-

zem zabrać więcej. Niekiedy próbował zdać sobie sprawę z wydanych pieniędzy. Ale nie udawało mu

się nigdy zapamiętać poszczególnych wydatków, a nieraz nie mógł sobie dać rady z najprostszym do-

dawaniem. Nie umiał rachować. Jego małe notesy świadczyły wymownie o beznadziejnych wysiłkach

utrzymania porządku. Na każdej stronie widniały nieskończone kolumny cyfr. Plątały się jednak i wik-

łały, wymykały mu się z rąk, dodawały się same i oszukiwały go fałszywymi sumami, czmychały

sprzed jego wpatrzonych oczu, a po chwili wracały odmienione, tak że ich nie poznawał. Nie umiał

nawet zliczyć swoich długów. Nie rozumiał także procentów. To, co pożyczył, niknęło za tym, co był

winien, jak pagórek za górą. Nie rozumiał jak Kapturak właściwie liczy. A chociaż nie dowierzał ucz-

ciwości Kapturaka, jeszcze mniej dowierzał swym własnym zdolnościom rachunkowym. W końcu

każda cyfra go nudziła. Raz na zawsze poniechał więc wszelkich prób liczenia - z odwagą zrodzoną

z niemocy i rozpaczy.

Sześć tysięcy koron był już winien Kapturakowi i Brodnitzerowi. Suma ta nawet przy jego nie-

dostatecznych wyobrażeniach o liczbach była olbrzymia w porównaniu z jego miesięczną gażą. (Z tej

zaś odciągano mu jeszcze co miesiąc jedną trzecią). Mimo to powoli oswoił się z cyfrą sześć tysięcy

jak z potężnym, ale od dawna znanym wrogiem. Tak, w dobrych godzinach zdawało mu się nawet, że

cyfra ta kurczy się i traci siłę. W złych godzinach natomiast miał wrażenie, że olbrzymieje i zyskuje na

mocy.

Jechał do pani von Taussig. Od tygodni podejmował te krótkie i potajemne wycieczki - grzeszne

pielgrzymki do swej przyjaciółki. Podobny nabożnym prostaczkom, dla których pielgrzymka jest

pewnego rodzaju przyjemnością, rozrywką, niekiedy nawet sensacją, podporucznik Trotta zespalał cel

swej pielgrzymki ze środowiskiem, w jakim ten cel przebywał, ze swoją wieczną tęsknotą za wolnoś-

- 202 -
cią, jak ją sobie wyobrażał, z cywilnym strojem, który na siebie wkładał, i z urokiem rzeczy zakazanej.

Kochał te swoje podróże. Kochał te dziesięć minut jazdy na dworzec w zamkniętej dorożce, podczas

których wmawiał sobie, że nikt go nie poznaje. Kochał te parę stówek w portfelu na piersiach, które

dziś i jutro należały wyłącznie do niego. Nie widać było po nich, że są pożyczone i że już zaczęły ros-

nąć i pęcznieć w notesach Kapturaka. Kochał cywilną anonimowość, z jaką wysiadał na wiedeńskim

Dworcu Północnym. Mijali go oficerowie i żołnierze. Nie salutował i jemu nie salutowano. Niekiedy

mimowiednie podnosił rękę do czapki. Przypominał sobie prędko swój cywilny strój i opuszczał rękę.

Kamizelka, na przykład, sprawiała podporucznikowi Trotcie wprost dziecinną radość; wtykał palce do

wszystkich kieszonek, nie wiedząc, co z nimi począć. Z lubością głaskał węzeł krawata - jedynego,

jaki miał; pani von Taussig podarowała mu go, lecz mimo niezliczonych usiłowań nie umiał go nigdy

porządnie zawiązać. Najbardziej naiwny urzędnik kryminalny poznałby na pierwszy rzut oka w pod-

poruczniku Trotcie oficera w cywilu.

Pani von Taussig stała na peronie Dworca Północnego. Przed dwudziestu laty - jej jednak zda-

wało się, że to było przed piętnastu, tak długo bowiem negowała swój prawdziwy wiek, aż w końcu

sama była przekonana, że lata zatrzymały się w biegu i nie mijały - przed laty dwudziestu czekała

również na Dworcu Północnym na pewnego podporucznika, który co prawda był ułanem. Wchodziła

na peron jak do kąpieli odmładzającej. Nurzała się w gryzącym dymie węglowym, w gwizdach i w pa-

rze manewrujących lokomotyw, w zdyszanym dzwonieniu sygnałów. Krótka woalka podróżna prze-

słaniała jej twarz; pani von Taussig wyobrażała sobie, że taka woalka była modna przed piętnastu
laty.

Tymczasem od czasu tej mody minęło dwadzieścia pięć lat - nawet nie dwadzieścia! Lubiła czekać na

peronie. Lubiła chwilę, kiedy do oszklonej hali wtaczał się pociąg i w oknie przedziału spostrzegała

komiczny, ciemnozielony kapelusik Trotty i jego kochaną, bezradną, młodzieńczą twarz. Pani von

Taussig robiła z Karola Józefa kogoś jeszcze młodszego, tak samo jak z siebie, naiwniejszego i bez-

radniejszego, tak samo jak z siebie. W chwili kiedy podporucznik zeskakiwał z ostatniego stopnia,

pani von Taussig wyciągała ramiona jak przed dwudziestu bądź przed piętnastu laty. I z dzisiejszej jej

twarzy wyłaniała się twarz dawniejsza, różana i gładka, jaką miała przed dwudziestu bądź piętnastu
la-

ty - słodka i podniecona twarz dziewczęcia. Na szyi, dziś porytej dwiema równoległymi bruzdami, wi-

siał cienki, dziecinny złoty łańcuszek -przed dwudziestu bądź piętnastu laty jej jedyny klejnot. I jak

przed dwudziestu bądź piętnastu laty jechała z podporucznikiem do jednego z małych hotelików,

- 203 -
gdzie kwitnie potajemna miłość w rozkosznym raju płatnych, nędznych, trzeszczących łóżek. Zaczy-

nały się spacery. Kwadranse miłosne wśród młodej zieleni Lasu Wiedeńskiego - nagłe, burzliwe wrze-

nie krwi. Wieczory w purpurowym zmierzchu lóż operowych, poza zasuniętymi portierami. Pieszczo-

ty znajome, a jednak niespodziane, na które czekało doświadczone, a jednak nieświadome ciało.


Ucho

znało dobrze muzykę, tak często słyszaną, ale oko znało jedynie ułamki scen. Bo pani von Taussig

siedziała w operze zawsze za zasuniętymi portierami lub z zamkniętymi oczyma. Pieszczoty, zrodzone

przez muzykę i za pośrednictwem orkiestry niejako powierzone rękom kochanka, przenikały skórę

zimnym i zarazem płonącym dreszczem - dawno znane, a wiecznie młode siostry - dar nieraz otrzy-

mywany i znów zapominany, o którym chyba tylko się śniło. Zaciszne restauracje otwierały przed nimi

podwoje; jedli razem ciche kolacje w niszach, gdzie wino zdawało się rosnąć i dojrzewać w świetle

miłości, która tutaj po ciemku jaśniała. A potem przychodziło pożegnanie, ostatni uścisk po południu,

już przerywany ciągłym tykającym upomnieniem zegarka na stoliku, już pełen radosnej myśli o na-

stępnym spotkaniu; i przychodził pośpiech, z jakim biegli do pociągu; i ostatni pocałunek na stopniu

wagonu; i w ostatniej chwili stracona nadzieja, że może ona jednak z nim pojedzie.

Zmęczony, ale przepełniony słodyczą świata i miłości, wracał podporucznik Trotta do swego

garnizonu. Ordynans Onufry przynosił mu mundur na dworzec. Trotta przebierał się w tylnym pokoi-

ku za restauracją i jechał do koszar. Wchodził do kancelarii kompanijnej. Wszystko w porządku, nic

nie zaszło, kapitan Jedlicek był w dobrym humorze, wesół, zdrów i potężny jak zawsze. Podporucznik

Trotta czuł ulgę i rozczarowanie zarazem. W najskrytszej głębi serca spodziewał się jakiejś katastrofy,

która by mu uniemożliwiła dalszą służbę w wojsku. Zawróciłby w takim razie z miejsca. Ale nic się

nie stało. Tak więc musiał czekać znowu dwanaście dni, zamknięty w czterech ścianach koszar, po-

śród pustych uliczek miasteczka. Rzucał okiem na figury strzelnicze dokoła ścian podwórza. W ma-

leńkich ludzikach, poszarpanych kulami i na nowo pomalowanych, podporucznik widział złośliwe ko-

boldy, domowe duchy koszar; to one groziły bronią, którą w nie mierzono - już nie cel pocisków, ale

niebezpieczni strzelcy. Wróciwszy do hotelu Brodnitzera szedł od razu do swego pustego pokoju,

rzucał się w ubraniu na łóżko i podejmował decyzję niewracania z następnej wycieczki.

Wykonać tej decyzji nie potrafił i wiedział o tym. W rzeczywistości czekał więc tylko na jakieś

osobliwe szczęście, które pewnego dnia spadnie mu w ramiona i uwolni go po wszystkie czasy od

armii oraz od konieczności wystąpienia z niej dobrowolnie. Wszystko, co mógł uczynić, sprowadzało

- 204 -
się do tego, że przestał pisywać do ojca i odłożył kilka jego nie otwartych listów, aby je potem, kie-

dyś, otworzyć. Kiedyś, potem...

Przemknęło dwanaście dni. Podporucznik otworzył szafę, obejrzał cywilny garnitur i czekał na

depeszę. Zawsze przychodziła o tej porze, o zmierzchu, przed zapadnięciem nocy, niby ptak powraca-

jący do gniazda. Ale dzisiaj nie przyszła, nie przyszła nawet wtedy, gdy noc już zapadła. Podporucz-

nik nie zapalił lampy, nie chcąc przyjąć nocy do wiadomości. W ubraniu, z otwartymi oczyma leżał na

łóżku. Przez otwarte okno wnikały wszystkie znane głosy wiosny: basowy rechot żab, ponad nim

dźwięczny, cichutki bratni śpiew świerszczy, od czasu do czasu daleki krzyk sojki nocnej oraz piosen-

ki chłopców i dziewcząt z pogranicznej wsi. Wreszcie nadeszła depesza. Zawiadamiała podporuczni-

ka, by tym razem nie przyjeżdżał do Wiednia, pani von Taussig udała się bowiem do męża. Obiecywa-

ła wrócić jak najrychlej, nie wiedziała jednak, kiedy. Depesza kończyła się "tysiącem całusów". Pod-

porucznik poczuł się dotknięty. Nie powinna mi ich była skąpić - pomyślał - mogła równie dobrze za-

depeszować >sto tysięcy<." Przyszło mu na myśl, że jego dług wynosi sześć tysięcy koron. W porów-

naniu z nim tysiąc całusów było marną liczbą. Wstał, aby zamknąć otwartą szafę. Wisiał w niej,

sztywny i czyściutki, popielaty cywilny i wolny Trotta - wyprasowane zwłoki. Drzwi szafy zamknęły

się za nimi. Jak trumna! Pogrzebany, pogrzebany!

Podporucznik otworzył drzwi na korytarz. Zawsze siedział tam Onufry, w milczeniu lub też nu-

cąc cicho, albo z organkami przy ustach, rękami osłaniając instrument, aby przygłuszyć tony. Czasem

siedział na stołku, czasem przykucał na progu. Już przed rokiem skończyła się jego służba wojskowa.

Pozostał dobrowolnie. W pobliżu leżała jego rodzinna wieś Burdłaki. Zawsze, ilekroć podporucznik

wyjeżdżał, Onufry szedł do swojej wsi. Zabierał lagę z wiśniowego drzewa oraz dużą białą chustkę

w niebieskie kwiaty; do chustki tej wkładał różne tajemnicze przedmioty, wieszał węzełek na gałce

laski, laskę przerzucał przez ramię, odprowadzał podporucznika na dworzec, czekał aż do odejścia

pociągu, stał z ręką przy czapce i wyprężony na peronie, mimo że Trotta nie patrzył przez okno, po

czym rozpoczynał swój marsz do Burdłaków, między bagnami, wąską ścieżką porośniętą wikliną - je-

dyną pewną drogą, na której nie groziło niebezpieczeństwo zapadnięcia się. Na czas przybywał z po-

wrotem, aby oczekiwać Trotty. I znowu siadał przed drzwiami swego oficera, w milczeniu nucąc ci-

cho lub też z organkami przy ustach, osklepiając je rękoma.

Podporucznik otworzył drzwi na korytarz.

- Tym razem nie pójdziesz do Burdłaków! Nie jadę!

- 205 -
- Tak jest, panie poruczniku! - Onufry stał wyprężony, salutując - granatowa, cienka linia w bia-

łym korytarzu.

- Zostaniesz tutaj - powtórzył Trotta sądząc, że Onufry nie zrozumiał rozkazu.

- Tak jest, panie poruczniku! - I jakby chcąc pokazać, że rozumie jeszcze więcej, niż mu powie-

dziano, zszedł na dół i po chwili wrócił z flachą okowity.

Trotta pił. Pusty pokój stał się bardziej przytulny. Naga żarówka na splecionym drucie, okolona

rojem ciem i kołysana wieczornym podmuchem, rzucała przelotne, ciepłe refleksy na brunatną
politurę

stołu. Rozczarowanie Trotty przeradzało się z wolna w miły smętek. Zawarł sojusz ze swym zmart-

wieniem. Wszystko na świecie było dziś ogromnie smutne, a podporucznik stanowił ośrodek tego

cierpiącego świata. To dla niego tak boleśnie zawodziły dziś żaby, dla niego żaliły się opętane smut-

kiem świerszcze. Z jego powodu noc wiosenna pełna była tak słodkiej ukojnej żałości, z jego powodu

gwiazdy płonęły na niebie w tak niedosiężnej dali, jedynie do niego mrugały tak tęsknie i nadaremnie.

Bezbrzeżna melancholia świata odpowiadała doskonale opuszczeniu Trotty. Cierpiał w doskonałej

harmonii z cierpiącym wszechświatem. Spoza granatowej czary niebios sam Bóg spoglądał na niego

współczująco. Trotta powtórnie otworzył szafę. Wisiał w niej wolny Trotta, na zawsze umarły. Obok

połyskiwała szabla Maksa Demanta, zmarłego przyjaciela. W walizce leżała pamiątka po starym Jac-

ques'u - twardy jak kamień korzeń przeciw malarii, obok listy nieboszczki Slamowej. A na oknie - aż

trzy nie otwarte listy ojca, który może już także nie żył! Ach, podporucznik Trotta był nie tylko smut-

ny i nieszczęśliwy, był również niedobry! Miał na wskroś zły charakter! Karol Józef wrócił do stołu,

nalał sobie jeszcze jeden kieliszek, wypił duszkiem. Za drzwiami, na korytarzu, Onufry zaczął właśnie

grać nową piosenkę. "O, nasz cesarz..." Trotta nie znał pierwszych słów ukraińskich: "Oj, nasz cisar,

cisarewa..." W żaden sposób nie mógł nauczyć się języka tubylców. Nie tylko miał na wskroś zły cha-

rakter, ale także był tępą, zakutą pałą. Krótko i węzłowato: całe jego życie było chybione!

Serce ścisnęło mu się w piersiach, łzy napłynęły do gardła, za chwilębędą w oczach. Wypił jesz-

cze kieliszek, aby im utorować drogę. Wreszcie polały się z oczu. Położył ręce na stole, oparł na nich

głowę i szlochał żałośnie. Płakał tak może z kwadrans. Nie słyszał, że Onufry przestał grać i że zapu-

kano do drzwi. Dopiero kiedy je zatrzaśnięto, Trotta podniósł głowę. Zobaczył Kapturaka.

Udało mu się powstrzymać łzy i ostrym głosem zapytać:

- Skąd się pan tutaj wziął?

- 206 -
Kapturak, z czapką w ręku, stał tuż obok drzwi, głową sięgając niewiele ponad klamkę. Jego

szarożółta twarz uśmiechała się. Był w szarym ubraniu, w trzewikach z szarego płótna. Brzegi pode-

szew oblepiło szare, świeże, połyskliwe błoto tego kraju. Na maleńkiej czaszce wiło się kilka nędz-

nych szarych loczków.

- Dobry wieczór! - rzekł i skłonił się lekko. Jednocześnie na białych drzwiach śmignął w górę

jego cień i natychmiast skurczył się znowu.

- Gdzie mój ordynans? - zapytał Trotta. - Czego pan sobie życzy?

- Pan nie pojechał tym razem do Wiednia - zaczął Kapturak.

- Nie wybieram się w ogóle do Wiednia - odparł Trotta.

- Pan nie potrzebował w tym tygodniu pieniędzy - powiedział Kapturak. - Oczekiwałem dziś

pańskiej wizyty. Chciałem się dowiedzieć, co zaszło. Wracam właśnie od kapitana Jedlicka. Nie ma go

w domu!

- Nie ma go w domu - powtórzył Trotta obojętnie.

- Tak - oświadczył Kapturak. - Nie ma go w domu! Coś się z nim stało!

Trotta słyszał wprawdzie, że coś się stało z kapitanem Jedlickiem. Ale nie pytał, co. Po pierwsze

nie był wcale ciekaw (dziś nie był ciekaw). Po wtóre miał wrażenie, że z nim samym stało się tak wie-

le, zbyt wiele, wszyscy inni przeto nic go nie obchodzą. Po trzecie nie miał najmniejszej ochoty do-

wiadywać się o czymkolwiek od Kapturaka. Był wściekły, że Kapturak wtargnął do jego pokoju.

Lecz nie miał siły przedsięwziąć czegokolwiek przeciw temu małemu człeczkowi. Wciąż na nowo

wynurzało się w nim mgliste wspomnienie sześciu tysięcy koron, które był winien temu człowiekowi -

przykre wspomnienie. Usiłował je odegnać. "Pieniądze - perswadował sobie po cichu - nie mają żad-

nego związku z wizytą Kapturaka. Są to dwaj różni ludzie: jeden, któremu jestem winien, jest nieo-

becny, drugi, który tu stoi, chce mi opowiedzieć tylko jakąś obojętną historię o kapitanie Jedlicku".

Wpatrywał się w Kapturaka. Przez parę sekund miał złudzenie, że gość rozpływa się w niewyraźne

szare plamy i zlewa z powrotem w całość. Trotta czekał, aż Kapturak wróci do swej pierwotnej po-

staci. Trudno było uchwycić ten moment; istniało bowiem niebezpieczeństwo, że mały, szary człeczy-

na natychmiast się znowu rozpłynie. Kapturak zbliżył się o krok, jak gdyby zdawał sobie sprawę, że

podporucznik nie widzi go wyraźnie, i głośniej powtórzył:

- Z kapitanem coś się stało!

- Cóż, u licha, stało się wreszcie z kapitanem? - zapytał Trotta nieprzytomnie, jak we śnie.

- 207 -
Kapturak przysunął się jeszcze o krok do stołu i szepnął zakrywając dłońmi usta, wskutek czego

szept brzmiał jak szum:

- Aresztowano go i wysłano! Jest podejrzany o szpiegostwo!

Po tych słowach podporucznik podniósł się. Stał wparłszy obie ręce w stół. Nóg nie czuł prawie

zupełnie. Miał wrażenie, że stoi wyłącznie na rękach. Zarył je niemal w blat stołu.

- Od pana nie chcę słyszeć o tym ani słowa! Proszę odejść!

- Niestety, to niemożliwe, to niemożliwe - odrzekł Kapturak.

Stał teraz przy stole, tuż obok Trotty. Pochylił głowę, jakby miał uczynić jakieś wstydliwe ze-

znanie, i powiedział:

- Muszę domagać się częściowej spłaty!

- Jutro! - rzekł Trotta.

- Jutro? - powtórzył Kapturak. - Jutro będzie to już może niepodobieństwem! Pan widzi prze-

cież, jakie niespodzianki przynosi każdy dzień. Straciłem majątek u kapitana. Kto wie, czy ujrzymy go

jeszcze kiedyś. Pan jest jego przyjacielem!

- Co pan powiedział? - spytał Trotta.

Oderwał ręce od stołu i nagle stanął całkiem pewnie na nogach.

W tej chwili pojął, że Kapturak wyrzekł potworne słowo, chociaż było ono prawdą; a wydawało

się takie potworne właśnie dlatego, że mówiło prawdę. Jednocześnie podporucznik przypomniał
sobie

jedyną godzinę swego życia, w której był groźny dla innych. Gdybyż teraz był tak uzbrojony jak

wówczas, miał szablę i rewolwer, a za plecami swój pluton! Ten mały, szary człowieczek był o wiele

niebezpieczniejszy niż setki ludzi wówczas. I aby zrównoważyć swą bezbronność, Trotta usiłował

rozbudzić w sercu sztuczny gniew. Zacisnął pięści. Nie czynił tego nigdy i czuł, że nie potrafi być

groźny, mógł tylko udawać groźnego. Niebieska żyła nabrzmiała na jego czole, fala krwi zalała mu

twarz, krew uderzyła nawet do oczu i wzrok jego stał się osłupiały. Udało mu się wyglądać bardzo

niebezpiecznie. Kapturak cofnął się.

- Co pan powiedział? - napierał Trotta.

- Nic! - zapewniał Kapturak.

- Powtórz pan to, coś pan powiedział!

- Nic nie powiedziałem! - odparł Kapturak.

- 208 -
I znowu na mgnienie oka rozpłynął się w niewyraźne szare plamy. Podporucznika ogarnęła

okropna trwoga, że ów człeczek posiada upiorną zdolność rozpadania się i składania z powrotem.

Poczuł nieprzepartą żądzę, podobną żądzy namiętnego badacza, by uchwycić i zgłębić substancję

Kapturaka. Za nim, u wezgłowia łóżka, wisiała szabla, oręż i widomy znak jego wojskowego i pry-

watnego honoru, a w tej chwili - dziwnym zbiegiem okoliczności - również czarodziejski instrument

zdolny wyjawić prawo niesamowitych widm. Poczuł lśniącą szablę za plecami oraz promieniującą

z niej dziwną, magnetyczną siłę. I jak gdyby pociągany przez tę siłę, skoczył do tyłu, z oczyma wciąż

utkwionymi w rozpadającym się i na powrót zrastającym Kapturaku, chwycił lewą ręką broń, prawą

wyciągnął błyskawicznie szablę z pochwy; i podczas gdy Kapturak cofał się ku drzwiom, a czapka

wypadła mu z rąk i legła obok szarych trzewików na podłodze, Trotta postępował krok w krok za

nim, z wyciągniętą szablą w ręce. Nie wiedząc, co czyni, oparł koniec ostrza o pierś szarego widma,

wyczuł przez całą długość stali opór ciała i ubrania i odetchnął z ulgą, bo wreszcie przekonał się, że

Kapturak jest żywym człowiekiem. Mimo to nie mógł opuścić szabli. Trwało to tylko mgnienie oka.

Ale w tym okamgnieniu podporucznik Trotta słyszał, widział i czuł wszystko, co żyło na świecie: gło-

sy nocy, gwiazdy na niebie, blask lampy, martwe przedmioty w pokoju, swoją własną postać, jakby

nie należała do niego, lecz stała przed nim, taniec komarów dokoła światła, wilgotne opary moczarów

i chłodny podmuch nocnego wiatru. Nagle Kapturak rozpostarł ramiona. Chudymi, drobnymi rękami

przywarł do drzwi. Łysa głowa ze skręconymi, szarymi kępkami włosów opadła na ramiona, jedną

nogę założył na drugą i splótł śmieszne, płócienne trzewiki. Poza nim, na białych drzwiach, przed

osłupiałym wzrokiem Trotty wyrósł nagle cień krzyża - czarny i chybotliwy.

Ręka Trotty zadrżała i wypuściła szablę, która z cichym, metalicznym brzękiem upadła na pod-

łogę. W tym momencie Kapturak opuścił ręce, głowa opadła mu na piersi. Oczy miał zamknięte, war-

gi drżały, całe ciało dygotało. W ciszy słychać było trzepot komarów wokół lampy, a przez otwarte

okno - żaby, świerszcze i chwilami szczekanie psa. Podporucznik Trotta zachwiał się i odwrócił.

- Usiądź pan! - powiedział i wskazał jedyne krzesło.

- Tak - rzekł Kapturak. - Usiądę.

Zbliżył się odważnie do stołu, tak odważnie - wydało się Trotcie - jakby nic nie zaszło. Końcami

trzewików dotknął szabli na podłodze. Schylił się i podniósł ją. I jak gdyby miał za zadanie doprowa-

dzić pokój do ładu, z nagim ostrzem między dwoma palcami podniesionej ręki podszedł do stołu,

gdzie leżała pochwa, i nie patrząc na Trottę wsunął szablę do pochwy i powiesił broń z powrotem

- 209 -
u wezgłowia łóżka. Potem okrążył stół i usiadł naprzeciw stojącego Trotty. Teraz dopiero zdawał się

go spostrzegać.

- Zostanę tu jeszcze momencik - oświadczył. - Muszę ochłonąć.

Podporucznik milczał.

- Proszę pana o zwrot całej sumy w przyszłym tygodniu, o tej porze, dokładnie o tej samej go-

dzinie - ciągnął Kapturak. - Nie chcę mieć z panem żadnych interesów! Winien mi pan jest razem sie-

dem tysięcy dwieście pięćdziesiąt koron. Dalej chciałbym pana poinformować, że pan Brodnitzer stoi

za drzwiami i wszystko słyszał. Jak panu wiadomo, pan hrabia Chojnicki wróci tego roku później,

a może wcale nie wróci. A teraz chciałbym odejść, panie poruczniku!

Wstał, podniósł czapkę i jeszcze raz rozejrzał się wkoło. Drzwi zatrzasnęły się.

Podporucznik był teraz całkiem trzeźwy. Mimo to miał wrażenie, że mu się to wszystko tylko

śniło. Otworzył drzwi. Onufry siedział na stołku, jak zawsze, chociaż było już bardzo późno. Trotta

spojrzał na zegarek. Było wpół do dziesiątej.

- Dlaczego nie śpisz jeszcze? - spytał.

- Z powodu wizyty - odrzekł Onufry.

- Słyszałeś wszystko?

- Wszystko - rzekł Onufry.

- Czy Brodnitzer był tutaj?

- Tak jest! - potwierdził Onufry.

Nie było wątpliwości, wszystko wydarzyło się tak, jak to przeżył podporucznik Trotta. Musi za-

tem jutro rano zameldować służbowo całą sprawę. Koledzy nie wrócili dotychczas. Szedł od drzwi do

drzwi, pokoje były puste. Siedzieli pewnie w kasynie i omawiali aferę kapitana Jedlicka, potworną afe-

rę kapitana Jedlicka. Oddadzą go pod sąd wojskowy, zdegradują i rozstrzelają! Trotta przypasał szab-

lę, wziął czapkę i zszedł na dół. Chciał spotkać kolegów na ulicy. Oczekiwał przed hotelem, chodząc

tam i z powrotem. To dziwne - afera kapitana była dla niego ważniejsza od sceny, którą przeżył

z Kapturakiem. Widział w tym wszystkim podstępną zasadzkę jakiejś złowrogiej mocy; niesamowity

wydał mu się przypadek, że pani von Taussig właśnie dziś musiała pojechać do męża, i z wolna ujrzał

wszystkie ponure wydarzenia swego życia zespolone w jeden ponury supeł i zależne od jakiegoś po-

tężnego, nienawistnego, niewidzialnego czynnika, którego celem było zmiażdżyć go. Było widoczne,

leżało jasno jak na dłoni, że podporucznik Trotta, wnuk bohatera spod Solferino, albo innym gotował

- 210 -
zgubę, albo też sam bywał wciągany przez tych, co ginęli; w każdym razie należał do owych nie-

szczęsnych istot, na które fatalna siła rzucała fatalne uroki. Kręcił się tam i z powrotem w cichej ulicz-

ce, krok jego rozbrzmiewał przed oświetlonymi i zasłoniętymi oknami kawiarni, gdzie grała muzyka,

karty padały z plaskiem na stół, a zamiast starego "słowika" nowy "słowik" śpiewał stare piosenki

i tańczył stare tańce. Tego wieczora z pewnością żaden z kolegów nie siedział w kawiarni. Trotta nie

chciał w żadnym razie zajrzeć do wnętrza. Albowiem - chociaż służba wojskowa obrzydła mu już od

dawna - hańba kapitana Jedlicka padała także na niego. Wojskowe wychowanie podporucznika Trot-

tybyło dostatecznie silnie zakorzenione, by zaszczepić w nim przekonanie, że po tym skandalu ofice-

rowie batalionu nie odważą się chyba pokazać w mundurach na ulicy. Tak, tak, ten Jedlicek! Był ros-

ły, wesoły i silny, zacny chłop - i potrzebował dużo pieniędzy. Wszystko brał na swoje szerokie bary.

Zoglauer lubił go, żołnierze go lubili, wszystkim wydawał się mocniejszy od bagna i od granicy. A był

szpiegiem! W kawiarni dźwięczała muzyka, dzwonił zgiełk głosów i brzęk filiżanek, tonący wciąż na

nowo w nocnym, niestrudzonym harmiderze żab.

Wiosna nadeszła! Chojnicki jednak nie wracał. Jedyny człowiek, który potrafiłby pomóc. Od

dawna już dług nie wynosił sześć tysięcy, lecz siedem tysięcy dwieście pięćdziesiąt koron! Płatne

w przyszłym tygodniu, o tej samej godzinie! Jeśli nie zapłaci, z pewnością da się znaleźć jakiś związek

między nim a kapitanem Jedlickiem. Był jego przyjacielem! Ale przecież wszyscy byli jego przyjaciół-

mi. Mimo to właśnie po tym nieszczęsnym podporuczniku Trotcie można się było wszystkiego spo-

dziewać. Los, przeznaczenie! Jeszcze dwa tygodnie temu, o tej samej porze, był wesołym; wolnym

młodym człowiekiem w cywilu. O tej godzinie właśnie spotkał malarza Mosera i wypili po kieliszku.

A dziś zazdrościł profesorowi Moserowi!

Posłyszał zza węgła znajome kroki, koledzy wracali. Wracali wszyscy mieszkający w hotelu

Brodnitzera, szli zwartą, ciemną gromadą. Trotta wyszedł naprzeciw nich.

- Ach, toś ty nie wyjechał? - spytał Winter. - W takim razie wiesz wszystko! Okropne, potwor-

ne!

Jeden za drugim, możliwie cicho, szli po schodach na górę, skradali się niemal.

- Wszyscy pod dziewiątkę! - zakomenderował porucznik Hruba. Mieszkał pod numerem dzie-

wiątym, w największym pokoju. Z pochylonymi głowami weszli wszyscy do pokoju Hruby. - Musimy

coś przedsięwziąć - zaczął Hruba. - Widzieliście Zoglauera? Jest zrozpaczony. Zastrzeli się z pewnoś-

cią! Musimy coś przedsięwziąć!

- 211 -
- Nonsens, panie poruczniku! - odezwał się podporucznik Lippowitz. Wstąpiwszy późno, po

dwóch semestrach prawa, do czynnej służby wojskowej nie zdołał nigdy otrząsnąć się całkiem z cywi-

la; odnoszono się też do niego po części z nieśmiałym, po części z drwiącym szacunkiem, jak do ofi-

cera rezerwy. - Nie możemy w tej sprawie nic uczynić - oświadczył Lippowitz. - Milczeć i pełnić swo-

ją służbę! Nie jest to pierwszy wypadek tego rodzaju w armii. I, niestety, zapewne nie ostatni!

Nikt nie odpowiadał. Wszyscy pojęli, że w istocie nic nie da się zrobić. A przecież każdy z nich

miał nadzieję, że gdy się zbiorą razem, w jednym pokoju, znajdą wspólnie jakieś wyjście. Teraz jednak

zrozumieli, że to tylko strach zegnał ich razem, bo każdy z nich bał się pozostać sam ze swą trwogą

w czterech ścianach pokoju, i zrozumieli, że to im nic nie pomogło i że każdy z nich, także pośród in-

nych, jest nadal sam ze swą trwogą. Podnieśli głowy, spojrzeli po sobie i znów je zwiesili. Tak samo

siedzieli już kiedyś razem po samobójstwie kapitana Wagnera. Każdy z nich myślał w tej chwili o po-

przedniku kapitana Jedlicka, o kapitanie Wagnerze, i każdy z nich życzył sobie w duchu, by i Jedlicek

się zastrzelił. I każdemu z nich nasunęło się nagle podejrzenie, że może i zmarły kapitan Wagner za-

strzelił się dlatego, że w przeciwnym razie zostałby aresztowany.

- Pójdę do niego, jakoś tam dotrę - odezwał się podporucznik Habermann - i zastrzelę go!

- Po pierwsze nie dotrzesz tam - odparł Lippowitz. - A po wtóre z pewnością postarają się już

o to, by Jedlicek odebrał sobie życie. Kiedy wydobędą z niego wszystko, dadzą mu rewolwer do ręki

i zamkną go w celiz bronią.

- Słusznie, słusznie, tak się stanie! - wykrzyknęło kilku.

Odetchnęli z ulgą. Zaczęli ufać, że do tej pory kapitan już popełnił samobójstwo. Zdawało im

się, jakby to oni dzięki swej mądrości wprowadzili przed chwilą ów przezorny zwyczaj sądownictwa

wojskowego.

- O mały włos nie zabiłem dzisiaj człowieka! - powiedział Trotta.

- Kogo? Jakim sposobem? Dlaczego? - posypały się pytania.

- Kapturaka, wszyscy go znacie - zaczął Trotta.

Opowiadał powoli, dobierał słów, mienił się na twarzy, a gdy doszedł do końca, nie umiał w ża-

den sposób wytłumaczyć, dlaczego nie przebił go szablą. Czuł, że koledzy nie zrozumieliby tego. Tak,

nie rozumieli go już teraz.

- Ja zabiłbym go bez wahania! - zawołał jeden.

- Ja także! - dodał drugi.

- 212 -
- I ja również! - odezwał się trzeci.

- To nie jest wcale takie proste - wtrącił Lippowitz.

- Ta pijawka, ten Żyd! - powiedział ktoś.

Wszyscy zdrętwieli z przerażenia, bo przypomnieli sobie, że ojciec Lippowitza był jeszcze Ży-

dem.

- Tak, ujrzałem nagle - zaczął znów Trotta i zdziwiło go ogromnie, że w tej chwili musi myśleć

o zmarłym Maksie Demancie i o jego dziadku, białobrodym królu szynkarzy - ujrzałem nagle poza

nim na drzwiach - krzyż!

Ktoś roześmiał się. Ktoś inny powiedział:

- Byłeś pijany!

- A więc dosyć tego! - zarządził wreszcie Hruba. - O wszystkim należy zameldować jutro Zog-

lauerowi.

Trotta powiódł wzrokiem od jednej twarzy do drugiej: zmęczone, zwiotczałe, zdenerwowane

twarze, ale nawet w zmęczeniu i podnieceniu jeszcze wesołe. "Gdyby Demant żył! - pomyślał. - Z nim

można by mówić - z wnukiem siwobrodego króla szynkarzy". Usiłował niepostrzeżenie wyjść. Po-

szedł do swego pokoju.

Nazajutrz rano zameldował o zajściu. Zdawał z niego sprawę w mowie armii, w której od lat

chłopięcych uczono go meldować i opowiadać, w mowie armii, która była jego językiem ojczystym.

Ale dobrze czuł, że nie powiedział wszystkiego, a nawet tego, co najważniejsze, i że między jego

przeżyciem a meldunkiem leży wielki, dziwny obszar, zieje jakaś zagadkowa luka. Nie zapomniał za-

meldować o cieniu krzyża na drzwiach. Major uśmiechnął się zupełnie tak, jak się tego Trotta spo-

dziewał, i spytał:

- Ile wypiłeś?

- Pół flaszki - odparł Trotta.

- No, więc - powiedział tylko Zoglauer.

Tylko przez sekundę uśmiechał się udręczony major Zoglauer. Sprawa była poważna. Poważne

sprawy mnożyły się, niestety. Przykra sprawa, należało zameldować ją dalej. Trochę można z tym

bądź co bądź poczekać. Zapytał:

- Czy masz pieniądze?

- Nie! - odrzekł podporucznik.

- 213 -
Przez mgnienie oka patrzyli na siebie bezradnie, osłupiałymi, przerażonymi oczyma ludzi nie

śmiejących nawet przed sobą przyznać, że są bezradni. Nie wszystko zawarte jest w regulaminie,

można przerzucić tę książeczkę od początku do końca i od końca do początku: nie wszystko jest

w niej napisane! Czy podporucznik postąpił zgodnie z prawem? Czy nie za wcześnie wyciągnął szab-

lę? Czy człowiek, który pożyczył majątek i żądał go z powrotem, przekraczał prawo? Gdyby nawet

major zwołał wszystkich swych oficerów, aby naradzić się z nimi - kto z nich znalazłby radę? Kto był-

by mędrszy od komendanta batalionu? I co zrobić z tym nieszczęsnym podporucznikiem? Dość już

trudu kosztowało zatuszowanie historii strajkowej. Nieszczęście za nieszczęściem piętrzyło się nad

głową majora Zoglauera, nieszczęście zawisło nad Trottą i całym batalionem. Major Zoglauer zała-

małby chętnie ręce, gdyby w służbie załamywanie rąk było możliwe. Choćby nawet wszyscy oficero-

wie batalionu poręczyli za Trottę - tej kwoty nie zebrano by i tak! A sprawa zagmatwa się jeszcze

bardziej, jeśli dług nie zostanie w terminie spłacony.

- Na co zużyłeś tyle pieniędzy? - spytał major. Ale w chwilę potem przypomniał sobie, że prze-

cież wie o wszystkim, i machnął ręką. Nie chciał żadnych wyjaśnień. - Napisz przede wszystkim do

ojca! - powiedział. Zdawało mu się, że wyraził znakomitą myśl. Raport był skończony.

Podporucznik Trotta poszedł do swego pokoju i zasiadł, aby napisać list do ojca. Nie mógł jed-

nak dokonać tego bez alkoholu. Zszedł więc na dół do kawiarni, kazał sobie podać flaszkę okowity,

papier, atrament, pióro i zaczął pisać. Trudny list! Niemożliwy list! Podporucznik zaczynał kilkakrot-

nie, darł zapisane arkusze, zaczynał od początku. Najtrudniej jest chyba podporucznikowi opisywać

wydarzenia dotyczące jego samego i nawet mu zagrażające. Przy tej sposobności okazało się, że pod-

porucznik Trotta, chociaż od dawna nienawidził służby wojskowej, posiadał jeszcze dosyć żołnierskiej

ambicji, aby się nie dać z wojska wyrzucić. I podczas gdy usiłował przedstawić ojcu zawiły stan rze-

czy, niedostrzegalnie przemienił się z powrotem w ucznia szkoły kadetów Trottę, który niegdyś na

balkonie ojcowskiego domu, przy dźwiękach Marsza Radetzky'ego, pragnął polec za Habsburgów

i za Austrię. (Tak dziwna, zmienna i skomplikowana jest dusza ludzka).

Trwało przeszło dwie godziny, nim Trotta zdołał przedstawić w liście faktyczny stan rzeczy.

Zrobiło się już późne popołudnie, w kawiarni zaczęli się zbierać gracze. Zjawił się także gospodarz,

pan Brodnitzer. Był niezwykle, wręcz niesamowicie uprzejmy. Ukłonił się tak nisko podporucznikowi,

że Trotta natychmiast zrozumiał, iż gospodarz chce mu przypomnieć scenę z Kapturakiem i swoje

własne, autentyczne świadectwo. Trotta podniósł się, by odszukać Onufrego. Wyszedł do sieni i parę

- 214 -
razy zawołał głośno ordynansa. Ale Onufry nie zjawiał się. Zbliżył się natomiast Brodnitzer i oświad-

czył:

- Pański ordynans wyszedł gdzieś z samego rana.

Podporucznik wybrał się zatem sam z listem na dworzec. Dopiero po drodze uświadomił sobie,

że Onufry poszedł nie zapytawszy go nawet o pozwolenie. Wychowanie w duchu wojskowym podyk-

towało mu gniew na służącego. On sam, podporucznik, jeździł często do Wiednia po cywilnemu i bez

pozwolenia. Może ordynans poszedł tylko za przykładem swego pana? "Może ma dziewczynę, która

na niego czeka - myślał podporucznik dalej. Wsadzę go do paki i będzie siedział do sądnego dnia".

Ale jednocześnie czuł, że nie jest to jego samodzielna myśl i że nie bierze jej na serio. Był to tylko me-

chaniczny zwrot, zawsze obecny w jego wojskowej mózgownicy, jeden z licznych mechanicznych

zwrotów, które w wojskowych mózgach zastępują myśli i decyzje.

Nie, ordynans Onufry nie miał dziewczyny w swej rodzinnej wsi. Miał cztery i pół morgi gruntu,

odziedziczonego po ojcu i uprawianego przez szwagra, oraz dwadzieścia dukatów w złocie, zagrze-

banych w ziemi, pod trzecią wierzbą na lewo od chałupy, na miedzy prowadzącej do sąsiada Nikifora.

Ordynans Onufry wstał jeszcze przed wschodem słońca, oczyścił buty i mundur podporucznika, buty

postawił przed drzwiami, a mundur powiesił na krześle. Potem wziął lagę z wiśniowego drzewa i po-

maszerował do Burdłaków. Szedł wąską ścieżką porosłą wierzbami, jedyną drogą wskazującą na su-

chość gruntu, gdyż wierzby wsysały całą wilgoć moczaru. Z obu stron dróżki wzbijały się w górę sza-

re, wielokształtne, widmowe mgły, osnuwały go gęstymi kłębami i zmuszały do ciągłego żegnania się.

Onufry bez przerwy mruczał drżącymi wargami "Ojcze nasz". Mimo to był dobrej myśli. Teraz na le-

wo wychynęły wielkie, kryte gontem magazyny kolejowe i dodały mu otuchy, bo stały w miejscu,

gdzie się ich spodziewał. Przeżegnał się raz jeszcze, tym razem z wdzięczności za dobroć Pana Boga,

która pozostawiła magazyny na zwykłym miejscu. Dotarł do wsi Burdłaki w godzinę po wschodzie

słońca. Jego siostra i szwagier byli już w polu. Wszedł do ojcowskiej chaty, w której mieszkali. Dzieci

spały jeszcze w kołyskach zawieszonych u sufitu na grubych linach na żelaznych, wkręconych hakach.

Onufry wziął z warzywnego ogródka grabie i rydel i udał się na poszukiwanie trzeciej wierzby na le-

wo. Stanął w drzwiach chaty, zwrócony do nich tyłem, oczy skierował na horyzont. Trwało chwilę,

nim uświadomił sobie, że jego prawe ramię jest prawym, lewe - lewym; potem poszedł na lewo, do

trzeciej wierzby, w kierunku zagrody sąsiada Nikifora. Tutaj zaczął kopać. Od czasu do czasu rzucał

okiem wkoło, by się upewnić, że go nikt nie podgląda. Nie, nikt nie widział, co Onufry robi. Kopał

- 215 -
i kopał. Słońce wznosiło się tak szybko na niebie, że Onufry sądził, iż jest już południe. Ale była do-

piero godzina dziewiąta. Wreszcie usłyszał, jak żelazne ostrze rydla uderza o coś twardego, dźwię-

czącego. Odłożył rydel i grabiami zaczął delikatnie rozgarniać spulchnioną glebę, potem odrzucił gra-

bie, położył się na ziemi i dziesięcioma gołymi palcami odgarniał luźne grudki wilgotnej ziemi. Doma-

cał się wreszcie płóciennej chustki, odszukał węzełek, wyciągnął zawiniątko. Tu oto były jego pienią-

dze - dwadzieścia złotych dukatów!

Nie miał czasu ich przeliczyć. Ukrył skarb w kieszeni spodni i poszedł do Żyda-szynkarza, nie-

jakiego Hirscha Beniowera - jedynego bankiera na świecie, którego znał osobiście.

- Znam cię - powiedział Beniower. - Znałem także twojego ojca. Czego ci trzeba? Cukru, mąki,

rosyjskiego tytoniu czy pieniędzy?

- Pieniędzy - rzekł Onufry.

- Ile? - spytał Beniower.

- Bardzo dużo - odparł Onufry i wyciągnął ramiona, jak daleko mógł, aby pokazać, ile mu trze-

ba.

- Dobrze - zgodził się Beniower - zobaczymy, co tam masz.

Otworzył dużą księgę. W księdze tej zapisane było, że Onufry Kolohin posiada na własność

cztery i pół morgi gruntu. Beniower był gotów pożyczyć mu na to trzysta koron.

- Chodźmy do wójta - powiedział szynkarz. Zawołał żonę, zdał jej karczmę i razem z Onufrym

Kolohinem udał się do wójta.

Tutaj wręczył Onufremu trzysta koron. Onufry usiadł przy brunatnym, nadżartym przez korniki

stole i zaczął gryzmolić swój podpis pod kwitem. Zdjął czapkę. Słońce stało już wysoko na niebie, je-

go palące promienie przenikały nawet przez maleńkie okienko chaty, gdzie urzędował wójt gminy

Burdłaki. Onufry pocił się. Na jego niskim czole rosły krople potu niby kryształowe, przejrzyste guzki.

Każda litera, którą kreślił, rodziła na jego czole taki kryształowy guzek. Te guzki spływały, toczyły

się jak łzy, wypłakane przez mózg Onufrego. Wreszcie położył swoje nazwisko pod papierkiem.

Z dwudziestoma złotymi dukatami w kieszeni spodni oraz trzystu papierowymi koronami w kieszeni

bluzy rozpoczął Onufry Kolohin marsz powrotny.

Po południu zjawił się w hotelu. Poszedł do kawiarni, zapytał o swego pana, a ujrzawszy Trottę

stanął między graczami karcianymi tak swobodnie, jakby stał na dziedzińcu koszar. Jego szeroka

twarz jaśniała jak słońce. Trotta patrzył długo na niego, z czułością w sercu, z marsem na twarzy.

- 216 -
- Pójdziesz do paki i będziesz siedział do sądnego dnia! - mówiły usta podporucznika, posłuszne

dyktandu nakazanemu przez wojskowy dryl. Chodź do pokoju - rozkazał i wstał.

Podporucznik szedł po schodach na górę. Dokładnie trzy stopnie za nim szedł Onufry. Stanęli

w pokoju. Onufry, wciąż jeszcze z rozpromienioną twarzą, zameldował:

- Tutaj są pieniądze, panie poruczniku!

Z kieszeni spodni i bluzy wyciągnął wszystko, co miał, zbliżył się i położył swój skarb na stole.

Do ciemnoczerwonej chustki, która tak długo kryła złote dukaty w ziemi, przylgnęły szare pecynki

błota. Obok chustki leżały niebieskie banknoty. Trotta przeliczył je. Potem rozwiązał supełek i przeli-

czył dukaty. Dołożył banknoty do dukatów i związał chustkę z powrotem.

- Niestety, nie wolno mi przyjąć od ciebie pieniędzy - powiedział. - Regulamin zabrania mi tego,

rozumiesz? Gdybym wziął od ciebie pieniądze, zostałbym wydalony z armii i zdegradowany, rozu-

miesz?

Onufry skinął głową.

Podporucznik stał z węzełkiem w podniesionej ręce. Onufry wciąż kiwał głową. Wyciągnął rękę

i chwycił węzełek. Przez chwilę trzepotał on w powietrzu.

- Odmaszerować! - rozkazał Trotta.

Onufry wyszedł z pokoju.

Trotta przypomniał sobie pewną noc jesienną, jeszcze w poprzednim garnizonie, kiedy to posły-

szał za sobą ciężkie stąpanie Onufrego. Przyszły mu na myśl wojskowe humoreski w zielono opraw-

nych, małych tomikach, czytane w bibliotece szpitalnej. Roiło się w nich od wzruszających ordynan-

sów, prostych, nieokrzesanych chłopców o złotych sercach. A chociaż podporucznik Trotta nie po-

siadał żadnych upodobań literackich i gdy przypadkiem słyszał słowo "literatura", przychodził mu na

myśl jedynie dramat Teodora Körnera "Zriny", nic więcej - to jednak zawsze odczuwał głuchą niechęć

do łagodnej melancholii takich książeczek i do ich złotych postaci.

Podporucznik Trotta nie miał na tyle doświadczenia, by wiedzieć, że także w rzeczywistości ist-

nieją nieokrzesani chłopcy o szlachetnych sercach i że dużo prawdy z żyjącego świata przepisuje się

do kiepskich książek. Tylko przepisuje się źle.

W ogóle niewiele jeszcze doświadczył w życiu podporucznik Trotta.

- 217 -
Rozdział osiemnasty

Starosta otrzymał nieszczęsny list podporucznika w pewien słoneczny i rześki poranek wiosen-

ny. Ważył chwilę list w ręce, zanim go otworzył; wydał mu się cięższy od wszystkich, jakie dotych-

czas otrzymał od syna. Musiał to być list dwuarkuszowy, list niezwykłej długości. Starzejące się serce

starosty nabrzmiało troską, ojcowskim gniewem, radością i zarazem lękiem w przeczuciu czegoś złe-

go. Kiedy rozrywał kopertę, na jego starczej ręce grzechotał sztywny mankiet. Lewą ręką przytrzymał

binokle, od paru miesięcy drżące nieco na nosie, prawą podniósł list do twarzy, tak że końce bokob-

rodów z lekkim szelestem muskały papier. Niespokojny charakter pisma przeraził pana von Trottę na

równi z niezwykłą treścią. Między wierszami listu doszukiwał się starosta jeszcze jakiejś ukrytej, nie

wyjawionej okropności, nagle bowiem doznał wrażenia, że list nie zawiera ich dosyć i że on już od

dawna, zwłaszcza odkąd syn przestał pisać, dzień w dzień oczekiwał najstraszniejszych wieści. Dlate-

go, gdy wreszcie odłożył list, był całkiem opanowany. Był starym człowiekiem starej epoki. Starzy lu-

dzie z epoki sprzed wielkiej wojny byli może głupsi niż dzisiejsi młodzi ludzie. Lecz w momentach,

które wydawały im się straszne, a które wedle współczesnych nam pojęć zbyto by przelotnym
żartem,

ci starzy, prawi ludzie zachowywali bohaterską równowagę ducha. Dzisiaj - tak nam się niekiedy wy-

daje - pojęcia honoru kastowego, rodowego i osobistego, w jakich żył pan von Trotta, są przeżyt-

kiem, niewiarogodnym, dziecinnym mitem. Wówczas jednak austriackiego starostę pokroju pana von

Trotty mniej by poruszyła wiadomość o nagłej śmierci jedynego dziecka aniżeli wiadomość o pozornej

choćby niehonorowości tego dziecka. Według osądu owej zamierzchłej, jakby przysypanej świeżymi

mogiłami poległych epoki, oficer c.k. armii, który nie zabił człowieka uwłaczającego jego czci rzeko-

mo dlatego, iż był jego dłużnikiem - stawał się nieszczęściem, więcej niż nieszczęściem: hańbą dla

swego rodziciela, dla armii i monarchii. Toteż w pierwszej chwili zaprawdę nie ojcowskie, lecz urzę-

dowe serce drgnęło w staroście. I serce to szepnęło: "Złóż natychmiast urząd. Idź zawczasu na emery-

turę. Nie masz już nic do roboty w służbie cesarza". W następnej jednak chwili serce ojca zawołało:

"To czasy są winne! Garnizon graniczny jest winien! Ty sam jesteś winien! Twój syn jest szlachetny

i prawy. Tylko, niestety, słaby. Musisz mu pomóc!"

Musiał mu pomóc. Musiał zapobiec temu, by nazwisko Trottów zostało zszargane i zhańbione.

W tym punkcie oba serca pana von Trotty były zgodne: ojcowskie i urzędowe. Więc przede wszyst-

kim należy się wystarać o pieniądze. Siedem tysięcy dwieście pięćdziesiąt koron. Pięć tysięcy gulde-

- 218 -
nów, wyznaczonych swego czasu łaską cesarską dla syna bohatera spod Solferino, tudzież pieniądze

odziedziczone po ojcu rozeszły się już dawno. Rozpłynęły się w rękach starosty na to i owo, na po-

trzeby domowe, na szkołę kadetów w Weisskirchen, na malarza Mosera, konia i cele dobroczynne.

Pan von Trotta starał się zawsze sprawiać wrażenie zamożniejszego, niż był istotnie. Miał gest praw-

dziwego pana. W owym zaś czasie (a może zresztą i dzisiaj) nie było gestów kosztowniejszych. Lu-

dzie obdarzeni takim przekleństwem nie wiedzą, ani ile posiadają, ani też ile wydają. Czerpią z niewi-

dzialnego źródła. Nie rachują. Są przekonani, że ich majątek nie może być mniejszy od ich wspania-

łomyślności.

Po raz pierwszy w swoim obecnie już tak długim życiu stał pan von Trotta przed niemożnością

wystarania się w krótkim czasie o stosunkowo pokaźną kwotę. Nie miał przyjaciół poza swymi kole-

gami szkolnymi i uniwersyteckimi, ci zaś, podobnie jak on, siedzieli po urzędach i od lat już nie

utrzymywał z nimi kontaktu. Przeważnie zresztą byli to ludzie ubodzy. Znał najbogatszego obywatela

swego miasta powiatowego, starego pana von Winternigga. I powoli zaczął się oswajać z okropną

myślą, że musi pójść do pana von Winternigga - jutro, pojutrze albo może dziś jeszcze - i prosić o po-

życzkę. Pan von Trotta nie posiadał daru zbyt bujnej wyobraźni. Mimo to udało mu się z dręczącą

wyrazistością odtworzyć w myśli każdy krok tej straszliwej drogi. I po raz pierwszy w swym obecnie

już tak długim życiu doświadczył starosta, jak ciężko jest być bezsilnym, a mimo to nie stracić god-

ności. Niby grom runęła na niego ta świadomość, w okamgnieniu złamała dumę, której pan von Trot-

ta tak długo i starannie strzegł, którą odziedziczył i pragnął po sobie przekazać dalej, swemu
następcy.

Już z góry był upokorzony, jak ktoś, kto od lat czyni podobnie bezskuteczne kroki. Duma była daw-

niej silnym towarzyszem jego młodości, potem podporą jego lat starych; teraz odbierano tę dumę

biednemu, sędziwemu staroście! Postanowił natychmiast napisać list do pana von Winternigga. Za-

ledwie jednak wziął pióro do ręki, uświadomił sobie, że nie potrafi nawet zapowiedzieć wizyty, która

właściwie nie mogła uchodzić za nic innego jak za prośbę. I zdawało się staremu Trotcie, że popełnił-

by pewnego rodzaju oszustwo, gdyby przynajmniej nie napomknął o celu swej wizyty. Nie potrafił

jednak znaleźć stosownego zwrotu, wyrażającego jego zamiar. Toteż długo siedział z piórem w ręku,

zastanawiał się, stylizował każde zdanie - i w końcu je odrzucał. Co prawda mógł równie dobrze po-

rozumieć się telefonicznie z panem von Winterniggiem. Ale odkąd w starostwie znajdował się telefon

- nie dłużej niż od dwóch lat - pan von Trotta używał go wyłącznie do prowadzenia rozmów urzędo-

- 219 -
wych. Po prostu nie mógł sobie wyobrazić, że podejdzie do tej dużej brązowej, nieco niesamowitej

skrzynki, zakręci dzwonkiem i rozpocznie rozmowę z panem von Winterniggiem owym przeraźliwym

"halo", obrażającym go niemal. To słowo bowiem, którym poważni ludzie rozpoczynali omawianie

poważnych spraw, wydawało się panu von Trotcie dziecinnym, zuchwałym hasłem jakiejś nieprzystoj-

nej zabawy. Tymczasem przyszło mu na myśl, że syn czeka na odpowiedź, może na depeszę. A co

miał starosta zadepeszować? "Dołożę wszelkich starań, szczegóły w liście" czy też: "Czekaj cierpliwie

dalszych wiadomości", czy wreszcie: "Zwróć się gdzie indziej, tutaj niemożliwe". Niemożliwe! Słowo

to zabrzmiało długim, przeraźliwym echem. Co jest niemożliwe! Ratowanie honoru Trottów? Ależ to

musi być możliwe! To nie może być niemożliwe. Starosta spacerował po swym biurze tam i z powro-

tem, tam i z powrotem, jak w owe niedzielne przedpołudnia, kiedy to egzaminował małego Karola

Józefa. Jedną rękę założył na plecach, na drugiej grzechotał mankiet. Potem zszedł na podwórze, gna-

ny szaloną myślą, że może tam, w cieniu ganku, siedzi nieboszczyk Jacques. Podwórze było puste,

okno domku starego Jacques'a otwarte, kanarek żył jeszcze. Siedział na ramie okiennej i głośno

ćwierkał. Starosta wrócił do mieszkania, wziął kapelusz i laskę i wyszedł z domu. Zdecydował się na

niezwykły krok: postanowił mianowicie odwiedzić doktora Skowronka. Przeszedł mały rynek, skręcił

w ulicę Lenaua i szukał na bramach szyldu doktora, gdyż nie znał nawet numeru jego domu. W końcu

musiał zapytać jakiegoś kupca o adres, chociaż uważał za nietakt zwracanie się do obcego o informa-

cję. Ale i to przezwyciężył pan von Trotta z niezachwianym bohaterstwem i wszedł we wskazane

drzwi. Zastał doktora w małym ogródku za domem, pod wielkim parasolem, z książką w ręku.

- Na miłość boską! - wykrzyknął Skowronek.

Od razu domyślił się, że zaszło coś niezwykłego, skoro starosta odwiedza go tutaj.

Pan von Trotta zaczął od mnóstwa formalnych usprawiedliwień, nim przystąpił do właściwej

sprawy. Opowiadał siedząc na ławce, z głową pochyloną, przy czym końcem laski dziobał kolorowy

żwir na ścieżce. Potem podał doktorowi list syna i umilkł, wstrzymał westchnienie i oddychał głęboko.

- Moje oszczędności - odezwał się doktor Skowronek - wynoszą dwa tysiące koron; oddaję je

do pańskiej dyspozycji, panie starosto, o ile pan pozwoli.

Wypowiedział to jednym tchem, jakby w obawie, że mu starosta przerwie, zakłopotany chwycił

laskę pana von Trotty i sam zaczął rozgarniać żwir. Zdawało się, że po tym zdaniu nie może usiedzieć

bezczynnie.

- Dziękuję, panie doktorze - odrzekł pan von Trotta - przyjmuję je. Wystawię panu rewers. O ile

- 220 -
pan pozwoli, zwrócę pieniądze w ratach.

- O tym nie ma w tej chwili mowy - oświadczył doktor.

- Dobrze - powiedział starosta. Nagle wydało mu się całkiem zbyteczne tracić wiele niepotrzeb-

nych słów, jakich przez całe życie używał z uprzejmości wobec innych. Czas naglił. Te parę dni, które

jeszcze pozostawały do terminu płatności, skurczyło się nagle, stało się po prostu niczym.

- Resztę - ciągnął Skowronek - może pan uzyskać jedynie od pana Winternigga. Czy pan go

zna?

- Tylko przelotnie.

- Nie pozostaje nic innego, panie starosto. Ja jednak znam pana Winternigga, swego czasu le-

czyłem jego synową. Zrobił na mnie wrażenie potwora, jak to się mówi. I możliwe, bardzo możliwe,

panie starosto, że spotka pana odmowa.

Skowronek umilkł. Starosta wyjął mu laskę z ręki. Było zupełnie cicho. Słychać było jedynie

szuranie laski po żwirze.

- Odmowa? - szepnął starosta. - Nie boję się odmowy - dodał głośno. Ale co wtedy?

- Wtedy - rzekł Skowronek - pozostaje już tylko jedna niezwykła droga, w tej chwili przyszło

mi to na myśl, ale mnie samemu wydaje się ona zbyt fantastyczna. Sądzę jednak, że w pańskim przy-

padku nie jest to wcale takie nieprawdopodobne. Na pańskim miejscu poszedłbym wprost do
starego,

do cesarza, myślę. Bo przecież idzie tu nie tylko o pieniądze. Zachodzi niebezpieczeństwo - proszę mi

wybaczyć szczerość - że pański syn... - Skowronek chciał powiedzieć: "wyleci z armii". Ale powie-

dział: - Że pański syn będzie musiał wystąpić z armii.

Wypowiedziawszy te słowa Skowronek umilkł zawstydzony. I prędko dodał:

- Możliwe, że to dziecinny pomysł. Teraz, gdy o nim mówię, mam wrażenie, że jesteśmy dwo-

ma chłopcami rozważającymi rzeczy niemożliwe. Tak, obaj jesteśmy już starzy i mamy ciężkie kłopo-

ty, a jednak w moim pomyśle jest coś zuchwałego. Proszę mi wybaczyć!

Prostodusznemu panu von Trotcie pomysł doktora nie wydał się wcale dziecinny. Zawsze, przy

każdym akcie, jaki sporządzał lub podpisywał, przy każdym najdrobniejszym rozporządzeniu, jakie

wydawał komisarzowi lub choćby wachmistrzowi Slamie, stał bezpośrednio pod wyciągniętym
berłem

cesarza. I zupełnie zrozumiałe było, że cesarz rozmawiał z Karolem Józefem. Bohater spod Solferino

przelał krew za cesarza, Karol Józef również w pewnym sensie, walcząc z wywrotowymi i podejrza-

- 221 -
nymi "indywiduami" i "elementami". Według prostych pojęć pana von Trotty nie byłoby zgoła nadu-

życiem łaski cesarskiej, gdyby sługa J.C. Mości zwrócił się do niego w potrzebie z zaufaniem, jak

dziecko do ojca. Doktor Skowronek przestraszył się i zaczął powątpiewać o zdrowym rozsądku sta-

rosty, kiedy starzec wykrzyknął:

- Doskonały pomysł, panie doktorze, najprostsza rzecz pod słońcem!

- Taka prosta znów nie jest - zaprzeczył Skowronek. - Czasu ma pan bardzo niewiele. W ciągu

dwóch dni trudno wystarać się o prywatną audiencję.

Starosta przyznał mu słuszność. Postanowili, że pan von Trotta uda się wpierw do Winternigga.

- Nawet gdyby miał odmówić! - rzekł starosta.

- Nawet gdyby miał odmówić! - powtórzył doktor Skowronek.

I starosta wybrał się natychmiast w drogę. Pojechał dorożką. Była pora obiadowa. Nie miał nic

w ustach. Zatrzymał się przed kawiarnią i wypił kieliszek koniaku. Przyszło mu na myśl, że przed-

sięwziął coś bardzo niestosownego: przeszkodzi staremu Winterniggowi w obiedzie. Ale nie ma cza-

su, dziś po południu musi się wszystko rozstrzygnąć. Pojutrze musi być u cesarza. Kazał stanąć do-

rożkarzowi raz jeszcze. Wysiadł przed pocztą i pewną ręką napisał depeszę do syna: "Sprawa będzie

załatwiona. Pozdrowienia, ojciec." Jest całkiem pewny, że wszystko gładko pójdzie. Bo choćby nawet

niemożliwe było wystarać się o pieniądze, jeszcze mniej możliwe jest, aby honor Trottów został nara-

żony na szwank. Tak, starosta jest przekonany, że duch ojca, bohatera spod Solferino, strzeże go

i towarzyszy mu w tej drodze. Koniak rozgrzewa jego stare serce, bije ono trochę mocniej niż zwykle.

Ale starosta jest zupełnie spokojny. Płaci dorożkarzowi przed willą Winternigga i przytyka palec do

kapelusza, uśmiechając się przyjaźnie, jak zawsze do prostych ludzi. Życzliwie uśmiecha się także do

lokaja. Z kapeluszem i laską w ręce czeka.

Pan von Winternigg wszedł skurczony i żółty. Wyciągnął do starosty wyschniętą rączkę, po

czym opadł na szeroki fotel i zniknął prawie zupełnie wśród zielonych poduszek. Bezbarwne oczy

skierował ku wielkim oknom. Spojrzenie jego było martwe, a raczej oczy przesłaniały spojrzenie; były

jak matowe starcze lusterka i starosta widział w nich jedynie swoje własne maleńkie odbicie. Zaczął

mówić płynniej, niż się sam spodziewał, usprawiedliwiając się wielokrotnie i tłumacząc, dlaczego nie

mógł zapowiedzieć swej wizyty. Potem powiedział:

- Jestem starym człowiekiem, panie von Winternigg.

Nie chciał wcale tego powiedzieć. Żółte, zmarszczone powieki Winternigga zatrzepotały i sta-

- 222 -
rosta miał wrażenie, że mówi do starego, wyschniętego ptaka, nie rozumiejącego ludzkiej mowy.

- Żałuję bardzo - odezwał się wreszcie pan von Winternigg. Mówił bardzo cicho. Głos jego był

bezdźwięczny, podobnie jak oczy bez wyrazu. Mówiąc dyszał i obnażał przy tym niespodziewanie sil-

ne, szerokie, żółte zęby - mocną kratę, która strzegła słów.

- Żałuję bardzo - powtórzył. - Nie rozporządzam w ogóle gotówką.

Starosta podniósł się natychmiast. Również Winternigg zerwał się z fotela. Malutki i żółty stał

przed starostą - bezbrody człowiek przed siwobrodym starcem - i pan von Trotta urastał jak gdyby

i sam miał wrażenie, że rośnie. Czy duma jego była złamana? Stanowczo nie! Czy był upokorzony?

Bynajmniej! Musiał ocalić cześć bohatera spod Solferino, jak zadaniem bohatera spod Solferino było

ocalić życie cesarzowi. Tak łatwy był zatem ten krok! Serce pana von Trotty nabrzmiało pogardą po

raz pierwszy w życiu, a jego pogarda była niemal tak wielka jak jego duma. Pożegnał się. Swym star-

czym, nieco wyniosłym, nosowym głosem urzędnika powiedział:

- Żegnam pana, panie von Winternigg! - Wyprostowany, lśniący godnością swej siwizny, wracał

powoli długą aleją, prowadzącą od willi pana von Winternigga do miasta. Aleja była pusta, wróble

skakały, drozdy gwizdały, stare, zielone kasztany bramowały drogę pana starosty.

W domu, pierwszy raz po długim czasie, potrząsnął starosta znowu srebrnym dzwonkiem. Jasny

dźwięk pobiegł śpiesznie w głąb domu.

- Łaskawa pani - rzekł do panny Hirschwitz - za pół godziny chciałbym mieć przygotowaną wa-

lizkę. Proszę zapakować mój strój galowy: kapelusz stosowany i szpadę, frak oraz biały krawat. Za

pół godziny!

Wyciągnął zegarek, z trzaskiem otworzył wieczko. Usiadł w fotelu i przymknął oczy.

W szafie, na pięciu wieszakach, wisiał jego strój galowy: frak, kamizelka, spodnie, kapelusz

i szpada. Sztuka po sztuce wyłaniał się ów strój z szafy, jak gdyby samodzielnie, nie wyjmowany

stamtąd ostrożnymi rękami zarządczyni, lecz tylko w ich towarzystwie. Wielka waliza starosty w brą-

zowym płóciennym pokrowcu rozwarła gardziel, wymoszczoną jedwabistą, szeleszczącą bibułką,

i pochłonęła - sztuka po sztuce - strój galowy. Szpada weszła posłusznie do skórzanej pochwy. Biały

krawat oblekł się w delikatną bibułkową osłonę. Białe rękawiczki wtuliły się w podszewkę kamizelki.

Potem waliza zamknęła się. Panna Hirschwitz poszła do starosty i zameldowała, że wszystko gotowe.

Tak więc starosta wyruszył do Wiednia.

Przybył późnym wieczorem. Wiedział jednak dobrze, gdzie szukać ludzi, których potrzebował.

- 223 -
Znał domy, gdzie mieszkali, oraz lokale, w których jadali. Tego samego wieczora radca ministerialny

Smekal, radca dworu Pollak, starszy radca skarbowy Pollitzer, starszy radca magistratu Busch, radca

namiestnictwa Leschnigg i radca policyjny Fuchs - ci wszyscy oraz jeszcze kilku innych - ujrzeli wkra-

czającego osobliwego pana von Trottę, a chociaż sami byli w jego wieku, każdy z nich pomyślał za-

troskany, jak bardzo starosta się postarzał. Gdyż był o wiele starszy od nich. Tak jest, wydał im się

wprost czcigodny i krępowali się mówić do niego "ty". Tego wieczora widziano go w wielu miejs-

cach, a wszędzie zjawiał się niemal jednocześnie, jak duch - duch starej epoki i starej monarchii habs-

burskiej. Cień historii towarzyszył mu, on sam był srebrnym cieniem historii. I jakkolwiek osobliwie

brzmiało to, co im zwierzył, mianowicie, że w ciągu dwóch dni musi wystarać się o audiencję u cesa-

rza, to jeszcze osobliwszy wydał im się sam pan von Trotta, przedwcześnie postarzały i jakby od po-

czątku stary, i z wolna zaczęli uważać jego przedsięwzięcie za słuszne i zrozumiałe.

W kancelarii ochmistrza dworu Montenuovo siedział Gustek, szczęśliwiec, któremu wszyscy

koledzy zazdrościli, chociaż wiedziano, że wraz ze śmiercią starego i wstąpieniem na tron Franciszka

Ferdynanda jego wspaniałość haniebnie się skończy, i czekano już na to. Tymczasem Gustek ożenił

się, i to z córką Fuggera - on, zwykły mieszczanin, którego wszyscy znali, który w szkole siedział

w trzeciej ławce w lewym kącie, któremu stale podpowiadali i którego "szczęście" od lat trzydziestu

śledzili z drwiącymi uwagami. Gustek otrzymał tytuł szlachecki i siedział w kancelarii ochmistrza

dworu. Nie nazywał się już Hasselbrunner, lecz von Hasselbrunner. Służbę miał łatwą - była to po

prostu dziecinna igraszka, gdy tymczasem oni wszyscy musieli porać się z przykrymi, niezwykle zawi-

łymi sprawami. Hasselbrunner! On jeden mógł tu pomóc.

I nazajutrz rano, już o godzinie dziewiątej, stał starosta przed drzwiami Hasselbrunnera w kan-

celarii ochmistrza dworu. Tutaj dowiedział się, że Hasselbrunner wyjechał i wróci może dziś po po-

łudniu. Przypadkiem przechodził tamtędy Smetana, którego wczoraj wieczorem nie mógł starosta

nigdzie znaleźć. A Smetana, natychmiast wtajemniczony i rzutki jak zawsze, wiedział bardzo wiele.

Jeśli nawet Hasselbrunner wyjechał, to obok w biurze siedzi przecież Lang; Lang zaś to zacna dusza.

I tak rozpoczęła się niestrudzona, błędna wędrówka starosty od jednego biura do drugiego. Nie znał

dotąd tajnych praw, obowiązujących w c.k. urzędach w Wiedniu. Teraz dopiero je poznawał. W myśl

tych praw woźni w urzędach byli nieuprzejmi i mrukliwi dopóty, póki nie wyciągnął swej wizytówki;

potem zaś, poznawszy jego rangę, stawali się uniżeni. Wyżsi urzędnicy witali go wszyscy z serdecz-

nym szacunkiem. Każdy z nich bez wyjątku gotów był w ciągu pierwszego kwadransa poświęcić swo-

- 224 -
ją karierę, ba, nawet życie dla starosty. Dopiero w ciągu następnego kwadransa oczy ich posępniały,

twarze wydłużały się, wielki żal napełniał ich serca, paraliżował gotowość i każdy z nich mówił: "Tak,

tak, gdyby chodziło o co innego. Wtenczas z radością! Ale tak, kochany baronie Trotta, nawet dla

kogoś z nas... no, panu nie trzeba chyba tłumaczyć". Tak i podobnie mówili do niezachwianego pana

von Trotty. Przez krużganek i podwórze poszedł na trzecie i na czwarte piętro, wrócił na pierwsze

i na parter. Postanowił zaczekać na Hasselbrunnera. Czekał do popołudnia i dowiedział się, że Has-

selbrunner wcale niewyjechał, tylko jest w domu. I nieustraszony bojownik o honor Trottów wdarł się

do mieszkania Hasselbrunnera. Tutaj wreszcie zatliła się iskra nadziei. Hasselbrunner i stary pan von

Trotta pojechali razem do tego i owego. Trzeba było koniecznie dotrzeć do samego ochmistrza dwo-

ru. I w końcu, koło godziny szóstej wieczór, udało im się złapać jednego z przyjaciół Montenuovy

w owej słynnej cukierni, gdzie zbierali się nieraz po południu łakomi i weseli dygnitarze. O tym, że je-

go zamiar jest niewykonalny, słyszał starosta tego dnia już po raz piętnasty. Ale pozostał niewzruszo-

ny. A srebrna godność jego sędziwego wieku oraz nieco dziwaczny i maniacki upór, z jakim mówił

o swym synu i o niebezpieczeństwie zagrażającym jego nazwisku, namaszczenie, z jakim zwał swego

nieboszczyka ojca bohaterem spod Solferino, nie inaczej, a cesarza Jego Cesarską Mością, nie inaczej

- wszystko to sprawiło, że słuchaczom zamiar pana von Trotty z wolna zaczął się wydawać słuszny

i sam przez się zrozumiały. Jeśli się nie da inaczej - mówił ten starosta z W., to on, stary sługa J.C.

Mości, syn bohatera spod Solferino, rzuci się, jak zwyczajny przekupień z Naschmarktu, przed po-

wóz, którym cesarz jeździ codziennie z Schönbrunnu do Burgu. On, starosta Franciszek von Trotta,

musi doprowadzić do ładu tę sprawę. I tak był przejęty swoim zadaniem, aby z pomocą cesarza ocalić

honor Trottów, że miał wrażenie, iż dzięki temu wypadkowi, jak zwał w duchu aferę syna, jego długie

życie nabrało wreszcie sensu. Tak jest, jedynie dzięki temu nabrało ono sensu.

Bardzo trudno jest przełamać zwykły ceremoniał, oświadczono mu to z piętnaście razy. Odpo-

wiadał, że jego ojciec, bohater spod Solferino, przełamał również ceremoniał. "Tak, po prostu chwycił

Jego Cesarską Mość za ramię i pociągnął ku ziemi" - mówił starosta. I on, który zawsze z lekkim

dreszczem przyglądał się gwałtownym lub niepotrzebnym ruchom innych, podnosił się, łapał za ramię

pana, któremu właśnie opisywał tę scenę, i próbował na miejscu odtworzyć owo historyczne urato-

wanie cesarskiego żywota. I doprawdy, zaczęto na serio roztrząsać możliwość przełamania ceremo-

niału dworskiego.

Starosta poszedł do sklepu z materiałami piśmiennymi, kupił arkusz papieru podaniowego, fla-

- 225 -
szeczkę atramentu oraz pióro marki "Orzeł" - jedyne, jakim umiał pisać. I pośpiesznie, ale swym zwy-

czajnym pismem, przestrzegając surowo wszelkich reguł kaligraficznego cieniowania liter, ułożył

przepisowe podanie do Jego Cesarsko-Królewskiej Apostolskiej Mości i ani przez mgnienie oka nie

wątpił - to znaczy: ani przez mgnienie oka nie pozwolił sobie wątpić - że będzie ono załatwione

w "sensie przychylnym". Byłby gotów obudzić wśród nocy samego ochmistrza dworu. W ciągu tego

dnia sprawa syna przeobraziła się w pojęciu pana von Trotty w sprawę bohatera spod Solferino i tym

samym w sprawę cesarza - w sprawę ojczyzny niejako. Od swego wyjazdu z W. starosta nie jadł pra-

wie nic. Wyglądał jeszcze szczuplej niż zwykle i swemu przyjacielowi Hasselbrunnerowi przywodził

na myśl jednego z egzotycznych ptaków w schönbruńskim ogrodzie zoologicznym, które jakimś nie-

pojętym kaprysem natury w świecie zwierzęcym były niejako odbiciem fizjonomii Habsburgów. Tak

jest, starosta przypominał wszystkim, którzy znali cesarza, samego Franciszka Józefa. Ci wiedeńscy

panowie nie byli zgoła przyzwyczajeni do takiej stanowczości, jaką okazywał starosta. Im wszystkim,

którzy lekkimi, po kawiarniach zrodzonymi dowcipami zbywali nieraz o wiele trudniejsze sprawy pań-

stwowe, stary pan von Trotta wydał się osobistością pochodzącą nie tyle z geograficznie dalekiej, co

z historycznie odległej prowincji. Wydał im się widmem historii ojczystej i ucieleśnioną przestrogą

sumienia politycznego. Ich wieczna gotowość do żartów, którymi zwykli byli witać wszelkie oznaki

własnego zmierzchu, zamarła na przeciąg godziny; nazwa "Solferino", nazwa bitwy, która poraz

pierwszy w dziejach zwiastowała upadek cesarsko-królewskiej monarchii, przejęła ich czcią i zimnym

dreszczem, a widok i mowa, jakimi raczył ich ten dziwaczny starosta, zbudziły w nich grozę. Może

w tej chwili poczuli tchnienie śmierci, która w parę miesięcy później miała ich wszystkich chwycić za

kark. I wszyscy poczuli na karku lodowy dech śmierci.

Trzy dni miał jeszcze przed sobą pan von Trotta. I udało mu się w ciągu jednej nocy, w czasie

której nie spał, nie jadł i nie pił, przełamać spiżowe i złote prawo ceremoniału dworskiego. Podobnie

jak nazwisko bohatera spod Solferino wymazane zostało z podręczników historii oraz z czytanek dla

austriackich szkół ludowych i wydziałowych, tak i nazwisko syna bohatera spod Solferino nie figuruje

w protokołach Montenuovy. Prócz ochmistrza i niedawno zmarłego kamerdynera cesarza, nikt na

świecie nie wie, iż starosta Franciszek baron von Trotta został przyjęty pewnego dnia na prywatnej

audiencji przez monarchę, na krótko przed jego wyjazdem do Ischl.

Był to cudowny poranek. Starosta przez całą noc przymierzał swój strój galowy. Okno zostawił

otwarte; była jasna letnia noc. Od czasu do czasu podchodził do okna. Słyszał wówczas szmery drze-

- 226 -
miącego miasta i pianie kogutów w dalekich zagrodach. Wdychał woń lata, widział gwiazdy na małym

wycinku nocnych niebios, słyszał równomierny krok patrolującego policjanta. Czekał rana. Po raz

dziesiąty może stawał przed lustrem, poprawiał skrzydła białego krawata nad rogami stojącego koł-

nierzyka, przecierał złote guziki fraka białą batystową chusteczką, czyścił złotą rękojeść szpady,

szczotkował trzewiki, rozczesywał bokobrody, poskramiał grzebieniem skąpe resztki włosów na łysi-

nie, które wciąż na nowo zdawały się podnosić i skręcać, jeszcze raz szczotkował poły fraka. Stanął

przed lustrem i powtórzył: "Najjaśniejszy Panie, proszę o łaskę dla mojego syna!" Dojrzał w lustrze,

że skrzydła bokobrodów poruszają się; uznał to za niestosowne i starał się wymówić to zdanie tak,

aby broda nie drgnęła, a słowa były mimo to zupełnie wyraźne. Nie czuł najmniejszego zmęczenia.

Podszedł raz jeszcze do okna, jak się podchodzi do brzegu morza. I oczekiwał tęsknie poranku, jak

okrętu z ojczyzny. Tak, czuł wręcz nostalgię za cesarzem. Stał w oknie dopóty, aż wreszcie szary

brzask rozjaśnił niebo i zaćmił płomienną gwiazdę zaranną, a zgiełkliwy gwar ptaków zwiastował

wschód słońca. Wówczas zgasił lampy w pokoju. Nacisnął dzwonek przy drzwiach i polecił wezwać

fryzjera. Zdjął frak, usiadł. Kazał się ogolić.

- Dwa razy - polecił oszołomionemu jeszcze snem młodzieńcowi - i pod włos! - Podbródek sta-

rosty między dwoma skrzydłami brody lśnił niebieskawym odcieniem, ałun piekł mocno, puder chło-

dził szyję. O godzinie wpół do dziewiątej miał się stawić na posłuchanie. Jeszcze raz wyszczotkował

czarno-zielony frak. Powtórzył przed lustrem: "Najjaśniejszy Panie, proszę o łaskę dla mojego syna!"

Zamknął pokój i zszedł na dół. Cały dom spał jeszcze. Starosta naciągnął białe rękawiczki, wygładził

miękką skórę na palcach, na chwilę zatrzymał się przed dużym lustrem na półpiętrze i usiłował przej-

rzeć się w nim z profilu. Potem ostrożnie, na palcach, zszedł po czerwonym chodniku na dół, rozpoś-

cierając dokoła srebrną godność, woń pudru i wody kolońskiej oraz przejmujący zapach pasty do

obuwia. Portier zgiął się w pas. Dwukonny powóz czekał już przed obrotowymi drzwiami. Starosta

strzepnął chustką pył z poduszek i usiadł.

- Do Schönbrunnu! - polecił. Przez całą drogę siedział wyprostowany w powozie. Podkowy

klaskały raźno po świeżo skropionym bruku, a śpiesznie biegnący piekarczycy w białych fartuchach

przystawali i gapili się na powóz jak na paradę. Jak ozdoba parady toczył się pan von Trottado cesa-

rza.

Kazał zatrzymać powóz w należytej odległości od pałacu. W olśniewających bielą rękawiczkach

po obu stronach fraka, stawiając ostrożnie nogę przed nogą, by uchronić wyglansowane trzewiki od

- 227 -
pyłu alei, szedł wprost do podjazdu pałacu. Nad jego głową poranne ptaki śpiewały radośnie. Zapach

bzu i jaśminu oszałamiał. Z białych świec kasztanów spadał tu i ówdzie płatek kwiecia na jego ramię.

Usuwał go delikatnie dwoma palcami. Powoli wchodził po błyszczących, płaskich stopniach, bieleją-

cych w porannym słońcu. Straż zasalutowała. Pan von Trotta wszedł do pałacu.

Czekał. W myśl przepisu urzędnik ochmistrza dworu zlustrował jego strój. Frak, rękawiczki,

spodnie, trzewiki prezentowały się bez zarzutu. Byłoby rzeczą niemożliwą znaleźć choćby najlżejsze

uchybienie w stroju starosty. Czekał. Czekał w wielkiej sali przed gabinetem monarchy; przez sześć

wielkich, sklepionych okien, jeszcze zasłoniętych, ale już otwartych, wnikało całe bogactwo wczesne-

go lata, wszystkie jego słodkie zapachy, cała świergotliwa wrzawa ptaków schönbruńskich.

Starosta nic nie słyszał. Zdawał się również nie widzieć tego pana, którego dyskretnym obo-

wiązkiem było obserwować gości cesarskich i dawać im wskazówki, jak się mają zachować. Wobec

srebrnej, niedosiężnej godności starosty zamilkł ów pan i poniechał swego obowiązku. Z obu stron

wysokich, białych, obrzeżonych złotem drzwi stali dwaj olbrzymi strażnicy niby kamienne kariatydy.

Złocisty parkiet, wysłany jedynie pośrodku szkarłatnym dywanem,

odbijał niewyraźnie nogi starosty, jego czarne spodnie, pozłacany koniec szpady oraz falujący cień,

rzucany przez poły fraka. Pan von Trotta podniósł się. Bez szelestu, ostrożnymi krokami stąpał po

dywanie. Serce biło mu mocno. Ale w duszy czuł spokój.

O tej godzinie, na pięć minut przed spotkaniem ze swym cesarzem, miał pan von Trotta wrażenie, że

od lat już bywa w tym pałacu i zwykł co rano składać osobiście Franciszkowi Józefowi I sprawozda-

nie z wypadków minionego dnia w morawskim powiecie W. Zupełnie swojsko czuł się pan starosta

w pałacu swego cesarza. Przeszkadzała mu jedynie myśl, że powinien był raz jeszcze przygładzić pal-

cami bokobrody, a teraz nie będzie już mógł ściągnąć białych rękawiczek. Żaden minister cesarski,

sam ochmistrz dworu nawet nie mógłby się tu czuć bardziej swojsko niż pan von Trotta. Chwilami

wiatr wydymał złotożółte firanki na wielkich, sklepionych oknach i w pole widzenia starosty wdzierał

się skrawek bujnej zieleni lata. Ptaki hałasowały coraz głośniej. Kilka ociężałych much zaczęło bzykać,

w nierozsądnej i przedwczesnej nadziei, że już nadeszło południe; z wolna dawał się odczuwać praw-

dziwie letni skwar. Starosta stanął pośrodku sali, kapelusz przycisnął do prawego boku, lewą rękę

w lśniąco białej rękawiczce oparł na złotej rękojeści szpady, twarz zwrócił sztywno ku drzwiom, za

którymi siedział cesarz. Tak stał ze dwie minuty. Przez otwarte okna wpadły dwa złote uderzenia da-

lekich zegarów wieżowych. W tej chwili dwuskrzydłe drzwi rozwarły się nagle. Z wysuniętą do przo-

- 228 -
du głową, cichymi, lekkimi, a jednak mocnymi krokami starosta wszedł do gabinetu. Skłonił się i

w tym ukłonie trwał parę sekund z twarzą zwróconą ku podłodze, bez żadnej myśli w głowie. Gdy się

wyprostował, drzwi za jego plecami były już zamknięte. Przed nim, za biurkiem, stał cesarz Franci-

szek Józef - i staroście zdawało się, że za biurkiem stoi jego starszy brat. Tak, bokobrody Franciszka

Józefa były lekko żółtawe, zwłaszcza koło ust, ale poza tym tak siwe jak bokobrody pana von Trotty.

Cesarz był w mundurze generała, a pan von Trotta w mundurze starosty. Byli do siebie podobni jak

dwaj bracia, z których jeden został cesarzem, a drugi starostą. I bardzo ludzki, jak cała ta audiencja

pana von Trotty u cesarza, nie notowana w żadnych protokołach, był także ruch, jaki Franciszek Józef

w tej chwili wykonał. Obawiając się, że u nosa zwisa mu może kropla, wyciągnął z kieszeni spodni

chustkę i przesunął nią po wąsach. Rzucił okiem na akta. "Aha, Trotta!" - pomyślał. Wczoraj kazał

sobie wprawdzie wytłumaczyć konieczność tej nagłej audiencji, ale nie słuchał uważnie. Od paru mie-

sięcy rodzina Trottów nie przestawała go nagabywać. Przypomniał sobie, że podczas manewrów je-

siennych rozmawiał z najmłodszą latoroślą tego rodu. Był to podporucznik, dziwnie blady podporucz-

nik. Ten człowiek był z pewnością jego ojcem. I cesarz zapomniał już znowu, czy dziadek, czy też oj-

ciec podporucznika uratował mu życie w bitwie pod Solferino. Czyżby bohater spod Solferino został

nagle starostą? A może to był syn bohatera spod Solferino? Cesarz oparł się rękami o biurko.

- No i co, kochany Trotta? - zapytał. Gdyż jego cesarskim obowiązkiem było w sposób zdu-

miewający znać z nazwiska wszystkich odwiedzających go.

- Najjaśniejszy Panie, proszę o łaskę dla mojego syna! - powiedział starosta i skłonił się znowu

głęboko.

- Dla jakiego syna? - spytał cesarz, aby zyskać na czasie i nie od razu zdradzić, że nie orientuje

się zbyt dobrze w historii rodu Trottów.

- Mój syn jest podporucznikiem w batalionie strzelców w B. - objaśnił pan von Trotta.

- Ach tak, ach tak - rzekł cesarz. - To ten młody człowiek, którego widziałem na ostatnich ma-

newrach. Sympatyczny młodzieniec! - A ponieważ myśli mąciły mu się nieco, dodał: - O mało co nie

uratował mi życia. A może to był pan.

- To był mój ojciec, bohater spod Solferino, Najjaśniejszy Panie! - zauważył starosta kłaniając

się raz jeszcze.

- Ile lat ma on teraz? - spytał cesarz. - Bitwa pod Solferino? To był przecież ten z czytanki!

- Tak jest, Najjaśniejszy Panie!

- 229 -
I nagle cesarz przypomniał sobie dokładnie audiencję niezwykłego kapitana. I podobnie jak

wówczas, gdy zjawił się u niego ów dziwny kapitan, Franciszek Józef wysunął się i teraz zza biurka,

postąpił parę kroków w stronę starosty i rzekł:

- Podejdźże pan bliżej!

Starosta zbliżył się. Cesarz wyciągnął chudą, drżącą rękę - niebiesko żyłkowaną rękę starca

z obrzmiałymi przegubami palców. Starosta ujął rękę cesarza i nachylił się; chciał ją pocałować. Nie

wiedział, czy może ją zatrzymać w swojej dłoni, czy też swoją rękę wsunąć w ten sposób w dłoń ce-

sarza, by ten każdej chwili miał możność cofnięcia swej ręki.

- Najjaśniejszy Panie - powtórzył - proszę o łaskę dla mojego syna!

Byli jak dwaj bracia. Obcy, który by ich ujrzał w tym momencie, wziąłby ich niechybnie za braci.

Ich białe bokobrody, wąskie, spadziste ramiona, jednakowy wzrost i szczupłość, wywoływały w każ-

dym z nich złudzenie, że widzi swoje własne odbicie w lustrze. Jeden z nich sądził, że przeobraził się

w starostę. A drugi, że przeobraził się w cesarza. Po lewej ręce cesarza, a po prawej pana von Trotty,

znajdowały się wielkie, otwarte okna, zasłonięte również złotożółtymi firankami.

- Piękna pogoda dzisiaj! - powiedział nagle cesarz.

- Przepiękna pogoda - potwierdził starosta. I gdy cesarz wskazał okno lewą ręką, starosta wy-

ciągnął w tym samym kierunku rękę prawą. I cesarzowi zdawało się, że stoi przed swym własnym lus-

trzanym odbiciem.

Nagle przyszło cesarzowi na myśl, że ma jeszcze wiele spraw do załatwienia przed wyjazdem

do Ischl. Powiedział więc:

- Już dobrze. Wszystko zostanie załatwione! Co takiego zbroił? Długi? Załatwione! Pozdrów

pan swojego papę!

- Mój ojciec nie żyje, Najjaśniejszy Panie.

- Ach tak, nie żyje! - odparł cesarz. - Szkoda, szkoda! - I pogrążył się we wspomnieniach o bit-

wie pod Solferino. Wrócił do biurka, usiadł, nacisnął guzik dzwonka i nie widział już, jak starosta wy-

chodzi z gabinetu z nisko pochyloną głową, przyciskając rękojeść szpady do lewego boku, a kapelusz

do prawego.

Poranny zgiełk ptactwa napełnił pokój. Mimo szacunku, jaki cesarz miał dla ptaków jako dla

uprzywilejowanych stworzeń bożych, na dnie serca żywił wobec nich pewnego rodzaju nieufność,

podobną nieufności do artystów. A wedle doświadczenia lat ostatnich świergot ptaków był zawsze

- 230 -
przyczyną, że cesarz zapominał o jakimś drobiazgu. Dlatego prędko zanotował na aktach "Afera Trot-

ty".

Potem czekał na codzienną wizytę ochmistrza dworu. Już wybiła dziewiąta. Właśnie nadchodził.

Rozdział dziewiętnasty

Fatalną aferę podporucznika Trotty pogrzebano w pieczołowitej ciszy. Major Zoglauer oświad-

czył tylko:

- Pańska sprawa została uregulowana ze strony Najwyższej. Pański ojciec przysłał pieniądze.

Nie mam na ten temat nic więcej do powiedzenia.

Trotta napisał do ojca. Doniósł mu, że ze strony Najwyższej zostało odwrócone niebezpieczeńs-

two zagrażające jego honorowi. Prosił o wybaczenie zuchwalstwa, jakim było jego długie milczenie

i nieodpowiadanie na listy starosty. Był wzruszony i wzburzony i starał się okazać to w swoim liście.

Ale jego ubogie słownictwo nie zawierało wyrazów żalu, skruchy ni tęsknoty. Ułożenie tego listu było

pracą bardzo mozolną. Gdy go już podpisał, przyszło mu na myśl zdanie: "Zamierzam wkrótce starać

się o urlop i ustnie prosić Cię o wybaczenie". Ale ze względów formalnych nie mógł tego nieszczęśli-

wego zdania umieścić w dopisku. Zabrał się więc na nowo do przepisania całego listu. Po godzinie

był gotów. Dzięki przepisaniu formalna strona listu bardzo zyskała. Tym samym uznał wszystko za

załatwione i całą wstrętną sprawę za pogrzebaną. Podziwiał swoje "fenomenalne szczęście". Wnuk

bohatera spod Solferino mógł każdej chwili polegać na starym cesarzu. Nie mniej radosny był stwier-

dzony obecnie fakt, że jego ojciec posiada pieniądze. W tych okolicznościach, skoro niebezpieczeńst-

wo wydalenia go z armii zostało zażegnane, można ją będzie opuścić z własnej woli, zamieszkać

w Wiedniu z panią von Taussig, ewentualnie wstąpić do służby państwowej, zamienić mundur na

ubranie cywilne. Już dawno nie był w Wiedniu. Już dawno nie miał wiadomości od pani von Taussig.

Tęsknił za nią. Wypił kieliszek okowity i zaczął tęsknić jeszcze bardziej, ale był to już ów dobrotliwy

stopień tęsknoty, który zezwala na płacz. Łzy tkwiły mu w ostatnich czasach tuż pod powiekami.

Podporucznik Trotta obejrzał raz jeszcze z zadowoleniem list, udane dzieło swych rąk, wsunął go do

koperty i ochoczo nakreślił adres. W nagrodę za to zamówił sobie podwójną okowitę. Pan Brodnitzer

przyniósł osobiście wódkę i oświadczył:

- Kapturak zniknął!

- 231 -
Szczęśliwy dzień, bez wątpienia! Mały człowieczek, który mógłby mu przypominać o jednej

z najgorszych chwil życia, ulotnił się więc także!

- Co się stało?

- Po prostu wydalono go.

Tak, tak daleko sięgało zatem ramię Franciszka Józefa, tego starca z błyszczącą kroplą u swego

cesarskiego nosa, starca, który rozmawiał z podporucznikiem Trottą. Tak daleko sięgała zatem rów-

nież pamięć bohatera spod Solferino.

W tydzień po audiencji starosty wydalono Kapturaka z granic monarchii. Raz dany znak z góry

wystarczył; władze polityczne kazały także zamknąć salę gry Brodnitzera. O kapitanie Jedlicku nie

wspominano już. Pogrążył się w owej głuchej, tajemniczej niepamięci, z której tak samo nie ma po-

wrotu jak z tamtego świata. Zniknął w wojskowych aresztach śledczych starej monarchii, w ponurych

kazamatach więzień austriackich. Kiedy oficerom nasuwało się przypadkiem jego nazwisko, odganiali

je natychmiast od siebie. Większości z nich udawało się to dzięki wrodzonej umiejętności zapomina-

nia o wszystkim. Przyjechał nowy kapitan, niejaki Lorenz; tęgi, przysadzisty poczciwiec, odznaczają-

cy się nieposkromioną skłonnością do zaniedbywania służby i jej zewnętrznych oznak, każdej chwili

gotów mimo zakazu zrzucić bluzę i zagrać w bilard. Przy tej okazji pokazywał krótkie, niekiedy poła-

tane i nieco przepocone rękawy koszuli. Był ojcem trojga dzieci i mężem wiecznie zgnębionej żony.

Prędko oswoił się ze stosunkami i zadomowił; do niego także przyzwyczajono się od razu. Jego dzie-

ci, podobne do siebie jak trojaczki, przychodziły po niego - cała trójka - do kawiarni. Stopniowo róż-

ne tańczące "słowiki" z Ołomuńca, Hernalsu i Mariahilf opuściły miasto. Tylko dwa razy na tydzień

grała w kawiarni muzyka. Ale z powodu braku tancerek nie było w niej werwy i temperamentu,

brzmiała coraz bardziej klasycznie i zdawała się raczej opłakiwać stare dobre czasy, niż grać do tańca.

Oficerowie, o ile nie pili, już znowu zaczynali się nudzić. Kiedy zaś pili, ogarniała ich melancholia

i rozczulenie nadsobą. Lato było niesłychanie parne. Podczas ćwiczeń robiono dwukrotną przerwę;

karabiny wilgotniały, żołnierze pocili się. Z trąb trębaczy dobywały się zduszone, posępne tony i biły

o ciężkie powietrze. Wiotka mgła - woal ze srebrzystego ołowiu - powlekała równomiernie niebo.

Wisiała także nad moczarami i tłumiła nawet zawsze wesoły rechot żab. Wierzby zastygały w nieru-

chomej ciszy. Cały świat czekał na wiatr. Ale wszystkie wiatry spały.

Chojnicki nie wrócił tego roku. Wszyscy mieli o to do niego żal, jak gdyby był wesołkiem za-

kontraktowanym co lato przez armię na gościnne występy i zerwał umowę. Aby dodać nieco blasku

- 232 -
życiu w zapadłym garnizonie, rotmistrz dragonów, hrabia Zschoch, wpadł na genialny pomysł urzą-

dzenia wielkiego festynu. Genialnym był ten pomysł po prostu dlatego, że festyn miał stanowić
jedno-

cześnie próbę wielkiego święta pułku w setną rocznicę istnienia. Jubileusz stulecia pułku dragonów

przypadał wprawdzie dopiero za rok, ale zdawało się, że pułk przez całych dziewięćdziesiąt dziewięć

lat nie mógł się doczekać tej uroczystej chwili i obejść bez parady. Ogólnie mówiono, że pomysł jest

genialny. Pułkownik Festetics był również tego zdania i nawet wmawiał sobie, że to on pierwszy i je-

dyny określił go w ten sposób. On to przecież przed kilku tygodniami rozpoczął już przygotowania do

wielkiego obchodu jubileuszowego. Codziennie w wolnych godzinach dyktował w kancelarii pułko-

wej uniżone zaproszenie, które pół roku później miano wysłać do właściciela pułku dragonów, jakie-

goś księcia niemieckiego, pochodzącego, niestety, z bocznej i nieco podupadłej linii. Sama stylizacja

tego ugrzecznionego pisma zajmowała dwóch ludzi, pułkownika Festeticsa i rotmistrza Zschocha.

Nieraz wywiązywała się między nimi gwałtowna dyskusja w kwestiach stylistycznych. Tak na przy-

kład pułkownik uważał za właściwy zwrot: "I pułk pozwala sobie najuniżeniej...", rotmistrz zaś był

zdania, że zarówno "i" jest tu nie na miejscu, jak też "najuniżeniej" nie całkiem stosowne. Postanowili

codziennie pisać po dwa zdania i tak też czynili. Każdy z nich dyktował swemu pisarzowi, rotmistrz -

frajtrowi, pułkownik - plutonowemu. Potem porównywali napisane zdania i kadzili sobie wzajemnie

ponad miarę. Po czym pułkownik chował projekty w kancelarii pułkowej, w dużej skrzyni, do której

klucze on jeden tylko posiadał. Kładł do niej owe bruliony obok innych wygotowanych przez siebie

planów dotyczących wielkiej parady oraz turnieju oficerów i żołnierzy. Wszystkie plany zaś spoczy-

wały obok wielkich, niesamowitych, zapieczętowanych kopert, kryjących tajne rozkazy na wypadek

mobilizacji.

Kiedy więc rotmistrz Zschoch obwieścił swój genialny pomysł, przerwano stylizację listu do

księcia i zabrano się do rozsyłania jednakowo brzmiących zaproszeń na wszystkie strony świata. Te

w zwięzłym stylu utrzymane zaproszenia nie wymagały tak literackiego opracowania i zostały ułożone

w ciągu paru dni. Było tylko parę dyskusji co do rangi gości. Bo w przeciwieństwie do pułkownika

Festeticsa hrabia Zschoch był zdania, że należy rozesłać zaproszenia najpierw do najdostojniejszych,

potem do mniej dostojnych gości.

- Wszystkie jednocześnie! - odparł pułkownik. - Rozkazuję panu!

I chociaż Festeticsowie należeli do najznakomitszych rodów węgierskich, hrabia Zschoch wysu-

- 233 -
nął z tego rozkazu wniosek, że pułkownik ma we krwi demokratyczne upodobania. Pokręcił nosem

i wysłał zaproszenia wszystkim jednocześnie.

Wezwano podoficera do spraw personalnych. W jego rękach znajdowały się adresy oficerów

rezerwy oraz tych, którzy przeszli w stan spoczynku. Wszyscy zostali zaproszeni. Zaproszono rów-

nież bliższych krewnych i przyjaciół oficerów pułku dragonów, tych zaś powiadomiono, że idzie

opróbę uroczystości jubileuszowych. W ten sposób dano im do poznania, że mają widoki osobistego

zetknięcia się z właścicielem pułku, niemieckim księciem, co prawda z bocznej i niezbyt znakomitej li-

nii. Niektórzy z zaproszonych byli członkami rodów starszych niż ród właściciela pułku; mimo to

uważali za zaszczyt zetknąć się z księciem, chociaż nie udzielnym. Ponieważ miał to być festyn, po-

stanowiono urządzić go w "lasku" hrabiego Chojnickiego. "Lasek" różnił się tym od lasów Chojnic-

kiego, że zarówno przez naturę, jak też przez właściciela zdawał się przeznaczony do urządzania

w nim zabaw. Był to zagajnik złożony z niewysokich, wesołych świerków, który dawał cień i ochłodę,

miał wygracowane dróżki oraz parę małych polanek, które najwyraźniej nadawały się jedynie do tego,

by je pokryć parkietem tanecznym. Wynajęto zatem ów lasek. Przy tej okazji raz jeszcze ubolewano

nad nieobecnością Chojnickiego. Zaproszono go mimo to w nadziei, że nie oprze się zaproszeniu puł-

ku dragonów i może nawet "przywiezie z sobą paru uroczych gości" jak się wyraził Festetics. Zapro-

szono Hulinów i Kinskych, Podstatzkich i Schönbornów, rodzinę Alberta Tassilo Larischa, Kirchber-

gów, Weissenhornów i Babenhausenów, Sennyich, Benkyösów, Zuscherów i Dietrichsteinów. Każ-

dego z nich łączyło coś z pułkownikiem dragonów. Kiedy rotmistrz Zschoch przejrzał raz jeszcze listę

zaproszonych, wykrzyknął:

- Do kroćset stu piorunów, fur, beczek, batalionów! - i parokrotnie powtórzył ten oryginalny

wykrzyknik. Złem nieuniknionym było to, że na tak wspaniałą zabawę musiano zaprosić również

skromnych oficerów batalionu strzelców. "Już jakoś z nimi zrobimy porządek" - pomyślał w duchu

pułkownik Festetics. Zupełnie to samo myślał rotmistrz Zschoch. I dyktując zaproszenia dla oficerów

batalionu - jeden frajtrowi, a drugi plutonowemu - patrzyli na siebie srogo: każdy z nich czynił dru-

giego odpowiedzialnym za mus zaproszenia tego batalionu. Ich twarze rozjaśniły się dopiero, gdy

padło nazwisko barona von Trotta i Sipolje.

- Bitwa pod Solferino - zauważył od niechcenia pułkownik.

- Aha! - rzekł rotmistrz Zschoch. Był przekonany, że bitwa pod Solferino została stoczona

w szesnastym wieku.

- 234 -
Wszyscy pisarze kancelaryjni kręcili zielone i czerwone girlandy z papieru. Ordynansi siedzieli

na cienkich świerczkach "lasku" i przeciągali druty od drzewka do drzewka. Trzy razy na tydzień dra-

goni nie wyruszali na musztrę. Odbywali "lekcje" w koszarach, uczono ich sztuki obchodzenia się ze

znakomitymi gośćmi. Pół szwadronu przydzielono czasowo kucharzowi. Tutaj uczono chłopców ze

wsi, jak się czyści kotły, podaje tace, trzyma kieliszki i obraca rożen. Co rano pułkownik Festetics

odbywał rygorystyczny przegląd kuchni, piwnicy i kasyna. Wszystkim żołnierzom, którym groziła

choćby najlżejsza możliwość zetknięcia się z gośćmi, sprawiono białe niciane rękawiczki. Dragoni,

którzy humorowi wachmistrza zawdzięczali uciążliwe wyróżnienie, musieli co rano wyciągać łapy

z rozcapierzonymi palcami w białych rękawiczkach. Pułkownik sprawdzał czystość rękawiczek i wy-

trzymałość szwów. Był w dobrym humorze, jakby prześwietlony ukrytym wewnątrz słońcem. Podzi-

wiał własną energię, sam ją wychwalał i żądał podziwu. Fantazja jego rozwijała się niebywale, co

dzień darzyła go przynajmniej dziesiątkiem pomysłów, podczas gdy dawniej wystarczał mu jeden na

tydzień. Pomysły te dotyczyły nie tylko zabawy, ale i innych ważnych kwestii życiowych, na przykład

regulaminu, musztry, mundurów, a nawet taktyki bojowej. W owych dniach pułkownik Festetics

stwierdził, że mógłby niewątpliwie zostać generałem.

Druty były już przeciągnięte od pnia do pnia i chodziło o to, by umocować na nich girlandy.

Zawieszono je więc na próbę. Pułkownik obejrzał je. Zachodziła również niezaprzeczalna konieczność

rozwieszenia lampionów. Ale ponieważ mimo ciągłych mgieł i parnoty deszcz nie spadł już od dawna,

można było lada dzień oczekiwać nagłej burzy. Pułkownik wyznaczył zatem stałą straż w lasku, której

zadaniem było przy najlżejszych oznakach nadciągającej burzy zdjąć girlandy i lampiony.

- Druty również? - radził się ostrożnie rotmistrza, wiedział bowiem, że wielcy ludzie chętnie słu-

chają rad małych pomocników.

- Drutom nic się nie stanie - zawyrokował rotmistrz. Pozostawiono je przeto na drzewach.

Burza nie nadeszła. Powietrze było nadal duszne i ciężkie. Za to z odmowy niektórych zapro-

szonych wynikało, że tej samej niedzieli, na którą wyznaczono festyn dragonów, miał się odbyć bal

znanego arystokratycznego klubu w Wiedniu. Niektórzy z zaproszonych wahali się między chęcią

usłyszenia największych plotek towarzyskich (co było możliwe jedynie na balu klubowym) a awantur-

niczą ochotą odwiedzenia legendarnych niemal kresów. Egzotyka nęciła ich na równi z plotkami oraz

ze sposobnością do wybadania czyjejś przychylności lub wrogości, do udzielenia protekcji, o którą ich

właśnie proszono, lub pozyskania innej, której właśnie potrzebowali. Niektórzy obiecali zawiadomić

- 235 -
w ostatniej chwili depeszą o swej decyzji. Te odpowiedzi i czekanie do ostatniej chwili na depesze

obaliły prawie zupełnie pewność siebie pułkownika, uzyskaną w dniach ostatnich.

- Prawdziwa klęska! - biadał.

- Doprawdy, klęska - wtórował rotmistrz. Obaj zwiesili głowy.

Ile pokojów przygotować w takim razie? Sto czy tylko pięćdziesiąt? W hotelu? W domu Choj-

nickiego? Niestety, jego samego nie było i nie raczył nawet odpowiedzieć.

- Złośliwy człowiek z tego Chojnickiego, nigdy mu nie dowierzałem - orzekł rotmistrz.

- Masz słuszność - potwierdził pułkownik.

Wtem zapukano do drzwi i ordynans zameldował hrabiego Chojnickiego.

- Zacny chłop! - wykrzyknęli obaj jednocześnie.

Powitanie było nader serdeczne. W cichości ducha pułkownik czuł, że jego genialność jest bez-

radna i potrzebuje oparcia. Również i rotmistrz czuł, że jego geniusz jest na wyczerpaniu. Ściskali

gościa na przemian, po trzykroć każdy. I każdy z nich czekał niecierpliwie, aż drugi skończy się witać.

Potem zamówili wódkę.

Wszystkie uciążliwe kłopoty przemieniły się od razu w niefrasobliwe i wdzięczne zagadnienia.

Kiedy Chojnicki powiedział na przykład: - W takim razie zamówmy sto pokojów, a jeśli pięćdziesiąt

pozostanie pustych, to nie ma nieszczęścia - obydwaj zawołali jednocześnie: - Genialna myśl! - i jesz-

cze raz gorąco uściskali gościa.

W tygodniu poprzedzającym festyn deszcz nie spadł także. Wszystkie lampiony i girlandy po-

zostały na miejscu. Czasem daleki pomruk, echo dalekiego grzmotu, straszył podoficera i czterech

żołnierzy, obozujących niby czujka na skraju lasu i wypatrujących na zachód, w stronę niebieskiego

wroga. Czasem pod wieczór płowe błyskawice przeszywały stalowy gąszcz mgieł na zachodnim wid-

nokręgu, w którym nurzało się purpurowe słońce. Gdzieś, hen daleko, jak gdyby na innym świecie,

szalały może burze. W cichym lasku szeleściło jedynie suche igliwie i wyschnięta kora świerków. Ptaki

ćwierkały niemrawo i sennie, miękki, piaszczysty grunt żarzył się pod nogami. Burza nie nadchodziła,

girlandy pozostały na drutach.

W piątek przybyło już kilku gości, zapowiedziały ich depesze. Oficer dyżurny pojechał po nich

na dworzec. Podniecenie w koszarach rosło z godziny na godzinę. W kawiarni Brodnitzera kawale-

rzyści odbywali narady z piechurami, z lada przyczyny i wyłącznie w tym celu, by potęgować jeszcze

niepokój. Nikt nie potrafił usiedzieć samotnie, niecierpliwość gnała jednych ku drugim. Szeptali, wie-

- 236 -
dzieli nagle o różnych dziwnych, od lat przemilczanych tajemnicach. Zwierzali się sobie bez zastrze-

żeń, kochali się wzajemnie. Pocili się jednomyślnie we wspólnym oczekiwaniu. Święto dragonów

przesłaniało horyzont - potężna, uroczysta góra. Wszyscy byli przekonani, że wniesie ono nie tylko

rozrywkę, ale przeistoczy całe ich życie. W ostatniej chwili zlękli się własnego dzieła. Uroczystość

usamodzielniła się, zaczęła przyjaźnie kiwać na nich i niebezpiecznie im grozić, zaciemniała niebo

i rozjaśniała je. Szczotkowano i prasowano mundury galowe. Nawet kapitan Lorenz nie śmiał w tych

dniach grać w bilard. Miła swoboda, w jakiej postanowił spędzić resztę swej wojskowej egzystencji,

została zachwiana. Nieufnym wzrokiem spoglądał na swój mundur galowy i przypominał ociężałą

szkapę, od lat stojącą w chłodnym zaciszu stajni i nagle zmuszoną do wzięcia udziału w wyścigach.

Nadeszła wreszcie niedziela. Doliczono się pięćdziesięciu czterech gości.

- Do kroćset stu piorunów, fur, beczek, batalionów! - wykrzykiwał raz po raz hrabia Zschoch.

Wiedział wprawdzie, w jakim pułku służy, ale na widok pięćdziesięciu czterech dźwięcznych nazwisk

na liście gości zdawało mu się, że do tej pory nie był dość dumny z tego pułku. O pierwszej po połud-

niu zaczęła się zabawa jednogodzinną paradą na placu musztry. Uproszono o przybycie dwie kapele

wojskowe z większych garnizonów. Grały w dwóch okrągłych, otwartych pawilonach drewnianych.

Panie siedziały na wozach taborowych, pod brezentowymi namiotami, w letnich sukienkach na


sztyw-

nych gorsetach, w olbrzymich jak koła kapeluszach, na których gnieździły się wypchane ptaki. I mimo

dusznej spiekoty uśmiechały się - każda z nich była uśmiechniętym wietrzykiem. Uśmiechały się usta,

oczy, biusty uwięzione pod powiewnymi i mocno zapiętymi sukniami, ażurowe, sięgające poza łokcie

rękawiczki, maleńkie chusteczki, trzymane w rękach, którymi od czasu do czasu muskały delikatnie

noski, aby ich nie złamać. Panie sprzedawały cukierki, szampana, losy do koła szczęścia, które włas-

noręcznie obracał podoficer personalny, oraz torebki z pstrym konfetti. Były nim obsypane od stóp
do

głów i usiłowały je zdmuchnąć z siebie zalotnie złożonymi wargami. Nie brakło także papierowych

serpentyn; owijały się one wokół nóg i szyi, zwisały z drzew i w okamgnieniu przemieniały naturalne

świerki w sztuczne drzewka: były bowiem gęstsze i bardziej przekonujące niż zieleń przyrody.

Tymczasem na niebie ponad laskiem skupiły się długo oczekiwane chmury. Grzmiało coraz to

bliżej, ale kapele zagłuszały grzmoty. Kiedy wieczór osnuł wozy, konfetti, namioty i tańce, zapalono

lampiony i nie dostrzeżono, że od nagłych porywów wiatru kołyszą się one silniej, niż to wypada od-

świętnym lampionom. Błyski rozjaśniające coraz gwałtowniej niebo nie wytrzymywały jeszcze porów-

- 237 -
nania ze sztucznymi ogniami, puszczanymi za laskiem. Ogólnie oddawano się złudzeniu, że błyskawi-

ce dostrzegane chwilami to nieudane rakiety. Nagle ktoś się odezwał: - Będzie burza! - I pogłoska

o burzy zaczęła się roznosić po lasku.

Sposobiono się więc do odmarszu; pieszo, konno i w pojazdach udano się do pałacu Chojnic-

kiego. Wszystkie okna były na oścież otwarte. Blask świec płynął swobodnie potężną, migotliwą,

wachlarzowatą łuną na szeroką aleję, wyzłacał drzewa i ziemię, liście lśniły jak metal. Godzina nie by-

ła późna, ale ciemność zapadła zupełna dzięki hufcom chmur, zbijającym się w ciżbę ze wszystkich

stron. Przed wejściem do pałacu, w szerokiej alei i na owalnym żwirowanym placyku stłoczyli się goś-

cie, konie, wozy, barwne panie i jeszcze barwniejsi oficerowie. Wierzchowce, trzymane zawędzidła

przez żołnierzy, i konie cugowe, powściągane przez stangretów, były niespokojne; wiatr elektrycznym

zgrzebłem muskał ich lśniącą sierść, rżały trwożnie z tęsknoty za stajnią i drżącymi kopytami szurały

po żwirze. Ludziom także zaczęło się z wolna udzielać podniecenie przyrody i zwierząt. Zamarły

okrzyki rozbawienia, jakimi nawoływano się przed kilku jeszcze minutami podczas gry w piłkę.

Wszyscy spoglądali z lekką trwogą ku oknom i drzwiom. Wielkie dwuskrzydłowe drzwi rozwarły się

i gromadami zaczęto cisnąć się do środka. I czy to zwiastuny burzy, wprawdzie zwyczajne, ale za-

wsze na nowo denerwujące, zaprzątnęły zbytnio ludzi, czy też zmącone dźwięki dwu kapel, które

tymczasem we wnętrzu domu zaczęły już stroić instrumenty, odwróciły uwagę - dość że nikt nie do-

słyszał nagłego tętentu kopyt; jakiś dragon wjechał pełnym kłusem na podjazd i osadził konia na miej-

scu. W swym służbowym rynsztunku, w błyszczącym hełmie, z karabinem przewieszonym przez ramię

i z ciężkimi ładownicami u pasa, w migocie białych błyskawic i w posępnym cieniu fioletowych chmur,

podobny był do teatralnego gońca z placu boju. Żołnierz zeskoczył z konia i spytał o pułkownika Fes-

teticsa. Pułkownik był już w pałacu. Po chwili wyszedł, odebrał od posłańca list i wrócił do domu. Za-

trzymał się w okrągłym przedsionku, gdzie nie było lamp u sufitu. Jeden z lokai stanął za nim

z świecznikiem w ręce.

Pułkownik rozerwał kopertę. Lokaj, aczkolwiek od najwcześniejszej młodości kształcony

w wielkiej sztuce służenia, nie mógł jednak w tej chwili opanować nagłego drżenia ręki; świece

w świeczniku zaczęły gwałtownie migotać. Chociaż nie próbował czytać przez ramię pułkownika,

tekst pisma wpadł w pole widzenia jego wyćwiczonych oczu - jedno jedyne zdanie, złożone ze słów

nakreślonych bardzo wyraźnie, dużymi literami niebieskim ołówkiem chemicznym. I podobnie jak

mimo zamkniętych powiek nie mógłby nie czuć błyskawic, które coraz szybciej w różnych kierunkach

- 238 -
przeszywały niebo, tak samo nie mógł odwrócić wzroku od wielkich, przerażających, niebieskich liter:

"Według pogłosek następca tronu zamordowany w Sarajewie" - krzyczały litery.

Słowa te, jakby zlane w jedno, uderzyły w świadomość pułkownika i w oczy stojącego za nim

służącego. Pułkownik opuścił kopertę. Lokaj, ze świecznikiem w lewej ręce, schylił się, aby prawą ją

podnieść. Gdy się wyprostował, patrzył prosto w twarz pułkownika, który obrócił się ku niemu. Lokaj

cofnął się o krok. Trzymał świecznik w jednej ręce, kopertę w drugiej i obie ręce mu drżały. Płomień

świec chybotał i pełgał po obliczu pułkownika, rozświetlał je i znowu pogrążał w mroku. Zwykle za-

czerwieniona twarz pułkownika, ozdobiona dużym płowym wąsem, to bladła jak ściana, to znów si-

niała. Wargi mu dygotały, wąs drżał. Prócz pułkownika i lokaja nie było w przedsionku nikogo. Z głę-

bi pałacu dochodziły już pierwsze stłumione dźwięki walca, brzęk szkła, zmieszany gwar głosów.

Przez drzwi prowadzące na dwór widać było odblask dalekich błyskawic, słychać było głuchy pomruk

dalekich grzmotów. Pułkownik spojrzał na służącego.

- Przeczytaliście? - zapytał.

- Tak jest, panie pułkowniku!

- Trzymać język za zębami! - rozkazał Festetics i przytknął palec wskazujący do warg. Potem

oddalił się. Chwiał się nieco na nogach.

A może tylko w drgającym blasku świec krok jego wydał się niepewny?

Służący, zaciekawiony i wzburzony zarówno nakazem milczenia, jak straszną wiadomością,

o której się przed chwilą dowiedział, czekał tylko na jednego z kolegów, aby mu zdać służbę

i świecznik, sam zaś chciał iść na pokoje i tam posłyszeć może coś więcej. Poza tym, chociaż był roz-

sądnym i uświadomionym człowiekiem w sile wieku, poczuł się nagle niesamowicie w tym pomiesz-

czeniu, skąpo tylko oświetlonym płomykami świec, które po każdej chyżej, sinej błyskawicy tonęło

w jeszcze głębszym, brunatnym mroku. Ciężkie fale naelektryzowanego powietrza zawisły nad przed-

sionkiem, nawałnica ociągała się. Przypadkowa burza i okropna wieść sprzęgły się w umyśle służące-

go w nadprzyrodzony związek. Pomyślał, że nadeszła wreszcie godzina, w której nadprzyrodzone

moce świata objawiają się dobitnie i okrutnie. I nie wypuszczając świecznika z lewej ręki, prawą prze-

żegnał się. W tej chwili nadszedł z pokojów hrabia Chojnicki, ze zdumieniem spojrzał na lokaja i zapy-

tał, czy tak bardzo boi się burzy.

- Nie chodzi tylko o burzę - odparł służący. Bo chociaż przyrzekł milczeć, nie mógł już dłużej

dźwigać brzemienia współwiedzy.

- 239 -
- A o co jeszcze? - spytał Chojnicki.

- Pan pułkownik Festetics otrzymał okropną wiadomość - powiedział służący. I zacytował do-

słownie depeszę.

Chojnicki polecił przede wszystkim zasłonić szczelnie okna, pozamykane już przedtem w prze-

widywaniu burzy, następnie kazał zaprząc. Postanowił pojechać do miasta. Podczas gdy zaprzęgano,

zajechała dorożka z postawioną, ociekającą od wody budą; od razu można było poznać, że przybywa

z okolic, gdzie już przeszła ulewa. Z dorożki wysiadł, z teczką pod pachą, ów młody, żwawy komi-

sarz powiatowy, który swego czasu rozwiązał był zgromadzenie strajkujących robotników. Najpierw

oznajmił jak gdyby przybył wyłącznie w tym celu - że w miasteczku leje. Potem poinformował Choj-

nickiego, że w Sarajewie zastrzelono prawdopodobnie następcę tronu monarchii austro-węgierskiej.

Przybyli przed trzema godzinami podróżni roznieśli pierwsi tę wiadomość. Potem nadeszła szyfrowa-

na i zniekształcona depesza z namiestnictwa. Widocznie wskutek burzy przewody telegraficzne zosta-

ły przerwane, tak że dotychczas nie ma stamtąd odpowiedzi na zapytanie. Poza tym jest dziś niedziela

i tylko część personelu urzęduje. Ale podniecenie w mieście, a nawet po wsiach, ustawicznie rośnie

i ludzie pomimo ulewy gromadzą się tłumnie przed domami.

Podczas gdy komisarz szeptem i pośpiesznie opowiadał to wszystko, z pokojów dochodziły po-

suwiste kroki walca, jasny brzęk kieliszków i chwilami basowy śmiech panów. Chojnicki postanowił

przede wszystkim zebrać w osobnym pokoju tych gości, których uważał za wpływowych, rozsądnych

i jako tako trzeźwych. Pod różnymi pozorami udało mu się zaprowadzić tego i owego do upatrzone-

go pokoju; tutaj przedstawił gościom komisarza i powiadomił ich o tym, co zaszło. Do wtajemniczo-

nych należeli: dowódcy pułku dragonów i batalionu strzelców, ich adiutanci, kilkunastu gości o wy-

bitnych nazwiskach, a pośród oficerów batalionu strzelców podporucznik Trotta. W pokoju, do któ-

rego zaprowadził ich Chojnicki, niewiele było krzeseł; większość panów zatem musiała oprzeć się

o ściany, a niektórzy, nieświadomi niczego i nic nie przeczuwający, nim posłyszeli, o co idzie, usiedli

ze skrzyżowanymi nogami na dywanie. Ale, jak się wkrótce okazało, pozostali w tej pozycji nawet

wówczas, gdy się już o wszystkim dowiedzieli. Niektórych obezwładniła może trwoga, inni byli za-

pewne pijani, jeszcze inni - z natury obojętni wobec wszelkich wydarzeń świata i sparaliżowani nieja-

ko własną wytwornością - sądzili, że nie wypada dla jakiejś tam katastrofy inkomodować swych

członków. Kilku nie zdjęło nawet z ramion, głów i szyi pstrych strzępów papierowych serpentyn ani

confetti. Te błazeńskie godła potęgowały jeszcze grozę wiadomości.

- 240 -
W małym pokoju zrobiło się po chwili duszno.

- Otwórzmy okno - powiedział ktoś.

Jeden z panów otworzył wąskie, wysokie okno, wychylił się i w tejże chwili rzucił się gwałtow-

nie do tyłu. Biały, ognisty piorun niezwykłej mocy uderzył w park, na który wychodziło okno.

Wprawdzie miejsca, w które trafił, nie widać było z pokoju, słychać było jednak trzask rozłupanych

drzew, tragicznie i groźnie szumiały czarne, walące się na ziemię korony. Nawet obojętni, ci, co kucali

dotąd swobodnie na podłodze, zerwali się teraz raptownie; podchmieleni zaczęli się słaniać na
nogach,

a wszyscy pobledli. Dziwili się, że jeszcze żyją. Wstrzymali oddech, patrzyli na siebie zbielałymi

z trwogi oczyma i czekali na grzmot.

Trwało zaledwie parę sekund, nim huknął. Ale pomiędzy błyskawicą a grzmotem stłoczyła się

cała wieczność. Wszyscy usiłowali skupić się razem, dokoła stołu utworzył się zwarty kłąb głów i ciał.

I przez moment te wszystkie twarze, pomimo odmiennych rysów, objawiały braterskie


podobieństwo.

Zdawało się, że ludzie ci po raz pierwszy przeżywają burzę. Z przerażeniem i grozą oczekiwali krót-

kiego, dudniącego grzmotu. Potem odetchnęli z ulgą. I gdy za oknem rozdarte piorunem brzemienne

chmury spłynęły z tryumfalnym szumem na ziemię, zaczęto na nowo zajmować miejsca.

- Musimy przerwać zabawę! - odezwał się major Zoglauer.

Rotmistrz Zschoch, z kilku gwiazdkami konfetti we włosach i kawałkami różowej serpentyny

dokoła szyi, skoczył na równe nogi. Był obrażony - jako hrabia, jako rotmistrz, w szczególności jako

dragon, a w ogóle jako kawalerzysta, przede wszystkim jako on sam, osobnik niezwykłego gatunku,

słowem jako Zschoch. Jego krótkie, gęste brwi zjeżyły się i utworzyły dwa czupurne wały małych, kłu-

jących szczecinek, skierowanych przeciw majorowi Zoglauerowi. Jego wielkie, głupawe, wodniste

oczy, w których odbijało się wszystko, co wchłonęły przed laty, natomiast rzadko to, na co patrzyły

w chwili bieżącej, zdawały się wyrażać butę przodków, rodową pychę z piętnastego stulecia. Zschoch

zapomniał już niemal o piorunie, o grzmocie, o straszliwej wiadomości, o wszystkich wydarzeniach

minionych minut. W pamięci pozostał mu jedynie wysiłek włożony w urządzenie tej zabawy, w jego

genialny pomysł. Nie miał zresztą zbyt tęgiej głowy, a wypił sporo szampana i jego zgarbiony nosek

pocił się trochę.

- Wiadomość nie jest prawdziwa - oświadczył. - Na pewno nie jest prawdziwa! - Niech mi kto

udowodni, że to prawda. Zwyczajne, niecne kłamstwo! Już samo określenie "według pogłosek" czy

- 241 -
"prawdopodobnie", czy jak tam brzmią te polityczne wyrażenia, świadczy, że to kłamstwo.

- Wystarczy pogłoska - oponował Zoglauer.

Do ich sporu wmieszał się pan von Babenhausen, rotmistrz rezerwy. Był podpity, wachlował się

chustką, to wtykał ją do rękawa, to znów wyciągał. Oderwał się od ściany, podszedł do stołu i zmru-

żył oczy.

- Moi panowie - zaczął. - Bośnia jest bardzo daleko. Z pogłosek nic sobie nie róbmy. Co do

mnie, gwiżdżę na pogłoski! Jeśli to prawda, jeszcze na czas się o tym dowiemy.

- Brawo! - wykrzyknął baron Nagy Jenö, huzar. Chociaż pochodził niewątpliwie z żydowskiej

rodziny Sopron i dopiero ojciec jego kupił tytuł, baron Jenö uważał Madziarów za jedną z najszla-

chetniejszych ras monarchii i świata i ze skutkiem starał się zapomnieć o rasie semickiej, do której na-

leżał, przejąwszy wszystkie wady szlachty węgierskiej.

- Brawo! - powtórzył. Z biegiem lat udało mu się polubić lub znienawidzić wszystko, co było

przychylne albo wrogie nacjonalistycznej polityce Węgier. Podjudzał swoje serce do nienawiści wobec

następcy tronu, ponieważ ogólnie mówiono, że jest on życzliwie usposobiony do narodów słowiańs-

kich, a niełaskaw Węgrom. Baron Nagy nie po to wybrał się na tę zabawę na zapadłych kresach, aby

pozwolić sobie zepsuć ją jakąś katastrofą! Uważałby w ogóle za zdradę wobec narodu węgierskiego,

gdyby któryś z jego członków pozwolił się przez lada pogłoskę pozbawić sposobności zatańczenia

czardasza, do czego ze względów rasowych był wprost zobowiązany. Wsunął więc głębiej w oko mo-

nokl, jak zawsze, ilekroć miał zaakcentować swe uczucia narodowe - podobnie jak starzec ściska

mocniej laskę w garści, gdy rozpoczyna wędrówkę, i powiedział po niemiecku, ową niemczyzną Wę-

grów, brzmiącą jak płaczliwe sylabizowanie:

- Pan von Babenhausen ma zupełną słuszność. Zupełną! Jeśli następca tronu został naprawdę

zamordowany, to istnieją jeszcze inni następcy tronu!

Pan von Sennyi, rdzenny Madziar, ogarnięty nagłą obawą, że ten potomek żydowskiego rodu

mógłby górować nad nim duchem węgierskim, podniósł się i oświadczył:

- Jeśli następca tronu został zamordowany, to, po pierwsze, nie wiemy o tym jeszcze nic pew-

nego, po wtóre, wcale nas to nie obchodzi!

- Obchodzi nas - wtrącił hrabia Benkyö - ale wcale go nie zamordowano. To tylko pogłoski!

Na dworze deszcz szumiał z jednakową wciąż mocą. Sinobiałe błyskawice były coraz rzadsze,

grzmoty oddalały się.

- 242 -
Porucznik Kinsky, wyrosły nad brzegami Mołdawy, udowadniał, że następca tronu był w każ-

dym razie bardzo niepewną szansą monarchii na przyszłość - założywszy oczywiście, że można użyć

słowa "był". On osobiście przyłącza się do zdania swych przedmówców: zamordowanie następcy tro-

nu należy uważać za fałszywą pogłoskę. Tutaj jest się tak daleko od rzekomego miejsca wypadku, że

nie sposób skontrolować istotnego stanu rzeczy. Całej prawdy dowiedzą się w każdym razie dopiero

długo po zabawie.

Pijany hrabia Battyanyi zaczął rozmawiać ze swymi ziomkami po węgiersku. Nie rozumiano ani

słowa. Inni panowie milczeli, spoglądali po kolei na mówiących i czekali, bądź co bądź nieco stropieni.

Lecz Węgrzy wyglądali tak, jakby mieli ochotę cały wieczór mówić w ojczystym języku; widocznie

wymagał tego ich obyczaj narodowy. A chociaż nie rozumiano ani jednej zgłoski, po ich minach po-

znać było, że z wolna zapominają o obecności innych. Chwilami wybuchali wszyscy głośnym śmie-

chem. Pozostali byli obrażeni, nie tyle dlatego że śmiech w tej chwili był całkiem niestosowny, ile dla-

tego że nie mogli dociec jego przyczyn. Jelacić, z pochodzenia Słoweniec, zawrzał gniewem. Niena-

widził Węgrów, tak samo jak gardził Serbami. Kochał monarchię, był patriotą. A teraz oto stał tutaj,

z miłością ojczyzny w bezradnie rozpostartych rękach, niby z chorągwią, którą należy wywiesić, a dla

której nie ma miejsca na gzymsie dachu. Bezpośrednio pod węgierskimi rządami żyła część jego

ziomków, Słoweńcy i ich pobratymcy Chorwaci. Całe Węgry dzieliły rotmistrza Jelacicia od Austrii,

Wiednia i cesarza. W Sarajewie, w jego ojczyźnie niemal, może nawet z ręki takiego Słoweńca jak on,

padł następca tronu. Jeśli teraz zacznie bronić zamordowanego przed obelgami Węgrów (on jeden

w tym towarzystwie rozumiał po węgiersku), mogą mu odrzec, że przecież jego właśni rodacy są

mordercami. W istocie czuł się nieco współwinny, sam nie wiedząc czemu. Od jakichś stu pięćdziesię-

ciu lat rodzina jego służyła wiernie i rzetelnie dynastii Habsburgów. Ale już jego dwaj dorastający sy-

nowie mówili o wyzwoleniu wszystkich Słowian południowych i ukrywali przed nim broszury, po-

chodzące prawdopodobnie z wrogiego Belgradu. Kochał swoich synów! Co dzień po południu, o go-

dzinie pierwszej, gdy pułk przejeżdżał obok gimnazjum, wybiegali mu naprzeciw, wypadali z wielkiej

brązowej bramy, z rozwianymi włosami, z uśmiechem na rozchylonych wargach, i ojcowska czułość

kazała mu za każdym razem zsiadać z konia i uściskać dzieci. Przymykał oczy widząc, że czytają po-

dejrzane gazety, i zatykał uszy słysząc, że mówią o podejrzanych sprawach. Był mądry i wiedział, że

stoi bezsilnie między swymi przodkami a swymi potomkami, powołanymi na protoplastów zupełnie

nowego pokolenia. Mieli jego twarz, jego włosy i oczy. Ale serca ich biły nowym rytmem, mózgi ro-

- 243 -
dziły nowe myśli, krtanie śpiewały nowe, jemu nie znane pieśni. I mając lat czterdzieści rotmistrz czuł

się starcem, a synowie wydawali mu się prawnukami, których nie pojmował.

"Wszystko jedno" - pomyślał w tej chwili, zbliżył się do stołu, uderzył dłonią w blat i powiedział:

- Prosimy, aby panowie prowadzili rozmowę po niemiecku!

Benkyö, który właśnie coś mówił, przerwał i odparł:

- Owszem, powiem to po niemiecku. Doszliśmy do przekonania, moi rodacy i ja, że możemy się

jedynie cieszyć, jeśli ta świnia zginęła!

Wszyscy zerwali się. Chojnicki i żwawy komisarz wyszli czym prędzej z pokoju. Goście pozos-

tali sami. Dano im do zrozumienia, że targi w obrębie armii nie znoszą świadków. Obok drzwi stał

podporucznik Trotta. Pił tego wieczoru bardzo dużo. Twarz miał ziemistą, członki zdrętwiałe, pod-

niebienie wyschnięte, w jego sercu ziała pustka. Czuł wprawdzie, że jest oszołomiony, ale ku jego

zdziwieniu zwykła dobrotliwa mgła tym razem nie zjawiała się przed oczyma. Przeciwnie, miał wraże-

nie, że widzi wszystko bardzo wyraźnie, jak przez przejrzysty lód. Zdawało mu się, że od dawna już

zna twarze, które dziś po raz pierwszy zobaczył. Ta chwila była mu w ogóle dobrze znana, była urze-

czywistnieniem dawno przeczuwanego wydarzenia. Ojczyzna Trottów rozlatywała się w drzazgi.

W domu, w morawskim miasteczku W. - tam była może jeszcze Austria. Co niedziela kapela

pana Nechwala grała Marsza Radetzky'ego. Raz na tydzień, w niedzielę, była tam Austria. Cesarz, si-

wobrody, tracący pamięć starzec z błyszczącą kroplą u nosa, i stary pan von Trotta byli Austrią. Stary

Jacques nie żył. Bohater spod Solferino nie żył. Lekarz pułkowy Maks Demant nie żył. "Porzuć tę

armię!" - powiedział Demant. "Porzucę tę armię" - myślał podporucznik. "Mój dziadek opuścił ją tak-

że. Powiem im to" - myślał dalej. Jak przed laty, w lokalu pani Resi, poczuł w tej chwili wewnętrzny

mus, aby coś uczynić. Czy tutaj nie było żadnego obrazu do uratowania? Poczuł ciemny, władczy

wzrok dziadka na swym karku. Postąpił krok ku środkowi pokoju, nie wiedząc jeszcze, co chce po-

wiedzieć. Kilku oficerów zwróciło już na niego uwagę.

- Wiem... - zaczął i wciąż jeszcze nic nie wiedział. - Wiem - powtórzył i wysunął się jeszcze

o krok naprzód - że Jego Cesarsko Królewska Wysokość, arcyksiążę następca tronu, został naprawdę

zamordowany!

Umilkł i zacisnął wargi. Utworzyły wąską, bladoróżową linię. W jego małych, ciemnych oczach

rozbłysnął jasny, niemal biały płomyk. Czarne, zmierzwione włosy opadły na niskie czoło, rzuciły cień

na bruzdę u nasady nosa - schron gniewu, dziedzictwo Trottów. Głowa opadła mu na piersi, u bezsil-

- 244 -
nych ramion zwisały zaciśnięte pięści. Wszyscy patrzyli na jego ręce. Gdyby obecni znali portret boha-

tera spod Solferino, mogliby sądzić, że stary Trotta zmartwychwstał.

- Mój dziad - zaczął podporucznik i czuł wzrok starca na swym karku mój dziad ocalił życie ce-

sarzowi. Ja, jego wnuk, nie pozwolę, by znieważano tutaj ród naszego Najwyższego Wodza. Panowie

zachowują się skandalicznie! - Podniósł głos. - Skandal! - krzyknął. Po raz pierwszy słyszał siebie

krzyczącego, nigdy nie krzyczał na żołnierzy, jak to czasem robili jego koledzy. - Skandal! - powtó-

rzył. Echo własnego głosu zabrzmiało mu znowu w uszach. Pijany Benkyö potoczył się w jego stronę.

- Skandal! - zawołał Trotta po raz trzeci.

- Skandal! - zawtórował rotmistrz Jelacić.

- Kto jeszcze jednym słowem obrazi zmarłego - ciągnął podporucznik -tego zastrzelę! - Sięgnął

do kieszeni. A ponieważ pijany Benkyö mamrotał coś pod nosem, Trotta huknął: - Milczeć! - głosem,

który jemu samemu wydał się obcy, grzmiącym głosem; może był to głos bohatera spod Solferino.

Czuł się w tej chwili złączony w jedno ze swym dziadkiem. To on sam był bohaterem spod Solferino.

To jego portret zmierzchał pod sufitem ojcowskiego gabinetu.

Pułkownik Festetics i major Zoglauer podnieśli się. Po raz pierwszy, odkąd istniała armia aus-

triacka, podporucznik nakazywał milczenie rotmistrzom, majorom i pułkownikom. Nikt z obecnych

nie sądził już, że zamordowanie następcy tronu jest tylko pogłoską. Widzieli arcyksięcia w czerwonej,

dymiącej kałuży krwi. I bali się, że i tutaj, w tym pokoju, ujrzą za chwilę krew.

- Każ mu pan milczeć! - szepnął pułkownik Festetics.

- Panie podporuczniku - powiedział Zoglauer - proszę nas opuścić!

Trotta zwrócił się ku wyjściu. W tej chwili drzwi otwarły się. Do pokoju wtargnęli goście z pa-

pierowymi serpentynami i konfetti na głowach i ramionach. Drzwi pozostały otwarte. Z dalszych po-

kojów płynął śmiech pań, muzyka i posuwiste kroki tańczących. Ktoś krzyknął:

- Następca tronu zamordowany!

- Marsz żałobny! - zawołał Benkyö.

- Marsz żałobny! - powtórzyło kilka głosów.

Goście wycofali się. W dwóch wielkich salach, gdzie dotychczas tańczono, dwie kapele pod ba-

tutą uśmiechniętych, purpurowych dyrygentów grały "Marsza żałobnego" Szopena. Po sali wirowało

kilka par, wciąż w koło, wciąż w koło, w takt żałobnego marsza. Kolorowe węże serpentyn i gwiazd-

ki confetti leżały na włosach i ramionach. Panowie w mundurach i w strojach cywilnych prowadzili

- 245 -
panie pod rękę, nogi ich sunęły chwiejnie w makabrycznym, co chwila utykającym rytmie. Kapele gra-

ły bowiem bez nut i dyrygentów; czarne pałeczki kapelmistrzów kreśliły jedynie powolne pętle w po-

wietrzu. Chwilami jedna orkiestra pozostawała w tyle za drugą, usiłowała ją dogonić i opuszczała pa-

rę taktów. Goście maszerowali dokoła pustego, wyfroterowanego parkietu. Okrążali się w ten sposób

wzajemnie, każdy był niejako żałobnikiem za zwłokami poprzedniego, w środku zaś leżały niewidocz-

ne zwłoki następcy tronu i monarchii. Wszyscy byli pijani. A kto nie wypił jeszcze dosyć, temu kręciło

się w głowie od nieustannego krążenia. Z wolna kapele przyśpieszyły tempa i nogi kołujących zaczęły

maszerować raźniej. Trębacze dęli bez przerwy w trąby, ciężkie pałki bębna wirowały jak młode,

żwawe kijanki. Spity na umór dobosz uderzył w końcu w srebrny triangel i w tejże chwili hrabia Ben-

kyö podskoczył radośnie.

- Nie żyje ta świnia! - krzyknął po węgiersku.

Ale wszyscy zrozumieli te słowa, jak gdyby wypowiedział je po niemiecku. I nagle paru gości

zaczęło podrygiwać. W coraz szybszym tempie rżnęły orkiestry "Marsza żałobnego". Chwilami

dźwięczał jasny, pijacki, srebrzysty ton triangla.

W końcu lokaje Chojnickiego zaczęli uprzątać instrumenty. Muzycy pozwalali na to z uśmie-

chem. Wytrzeszczonymi oczyma wodzili skrzypkowie za swymi skrzypcami, wiolonczeliści - za wio-

lonczelami, horniści - za rogami. Niektórzy smyczkami trzymanymi w rękach przesuwali jeszcze po

głuchoniemym suknie swych rękawów i kiwali się w takt niesłyszalnych melodii, dudniących dalej

w ich pijanych głowach. Kiedy zabrano doboszowi instrumenty perkusyjne, wywijał wciąż jeszcze

pałkami w powietrzu. Kapelmistrzów, którzy wypili najwięcej, służący także w końcu wywlekli, pod-

obnie jak instrumenty. Zapanowała cisza. Nikt się nie odzywał. Wszyscy trwali nieruchomo na swych

miejscach - tam, gdzie stali i siedzieli. Po instrumentach uprzątnięto flaszki. Temu i owemu odebrano-

na pół opróżniony kieliszek.

Podporucznik Trotta opuścił dom. Na stopniach prowadzących do wejścia siedział pułkownik

Festetics, major Zoglauer i rotmistrz Zschoch. Deszcz ustał, chwilami tylko ciężkie krople spadały

z przerzedzonych chmur i z gzymsu dachu. Trzem oficerom podłożono na kamiennych stopniach duże

białe chustki. Miało się wrażenie, że siedzą już na własnych całunach pośmiertnych. Na ciemnonie-

bieskich plecach mundurów wykwitły gwiaździste plamy deszczowe. Do szyi rotmistrza przylgnęły

wilgotne strzępy papierowego węża.

Podporucznik stanął przed nimi. Nie poruszyli się, głowy zwisały im na piersi. Przypominali

- 246 -
woskową grupę w panopticum.

- Panie majorze - zwrócił się Trotta do Zoglauera - jutro poproszę o dymisję.

Zoglauer podniósł się. Wyciągnął rękę, chciał coś powiedzieć i nie mógł wydobyć z siebie

dźwięku. Z wolna zaczęło się rozjaśniać, łagodny wiatr rozdarł chmury, w srebrnym lśnieniu krótkiej

nocy, w którą wdzierała się już zapowiedź dnia, widać było wyraźnie twarze. W szczupłej twarzy ma-

jora wszystko dygotało; zmarszczki zasuwały się na siebie, skóra drgała, broda wędrowała na prawo

i na lewo ruchem niemal wahadłowym, koło kości policzkowych grały drobniutkie mięśnie, powieki

trzepotały, policzki się trzęsły. Cała twarz była w rozruchu od wewnętrznego wzburzenia, wywołane-

go chaosem nie wypowiedzianych i niewypowiedzialnych słów, cisnących się na wargi. Odblask sza-

leństwa migotał na jego obliczu. Zoglauer ściskał rękę Trotty - przez sekundy, przez wieczność. Fes-

tetics i Zschoch wciąż jeszcze siedzieli nieruchomo na schodach. Mocno pachniał bez, słychać było

powolne kląskanie deszczu i cichy szum mokrych drzew, już poczynały się budzić nieśmiałe głosy

ptaków, ścichłych przed burzą. Muzyka wewnątrz domu umilkła zupełnie. Przez zamknięte i zasłonię-

te okna przeciekał jedynie zgiełk rozmów.

- Może ma pan słuszność, pan jest młody - powiedział Zoglauer.

Była to najnędzniejsza, najśmieszniejsza cząstka tego, co myślał w ciągu tych sekund. Resztę -

olbrzymi, splątany kłąb myśli - przełknął.

Północ minęła już dawno. W miasteczku jednak ludzie stali wciąż jeszcze przed domami, na

drewnianych chodnikach, i rozmawiali. Gdy przechodził podporucznik, milkli.

Brzask szarzał już, gdy Karol Józef dotarł do hotelu. Otworzył szafę. Włożył do walizy dwa

mundury, garnitur cywilny, bieliznę oraz szablę Maksa Demanta. Robił to bardzo powoli, aby wypeł-

nić czas. Z zegarkiem w ręku obliczał trwanie każdej czynności, przedłużał każdy ruch. Bał się mart-

wego czasu, jaki pozostałby mu do raportu.

Nastał ranek. Onufry przyniósł mundur i wyglansowane trzewiki.

- Onufry - powiedział podporucznik - opuszczam armię.

- Tak jest, panie poruczniku! - rzekł Onufry.

Wyszedł z pokoju, przez korytarz i schody poszedł na dół do swej izby, spakował manatki,

owinął je kolorową chustką, ten tobołek przywiązał do laski i wszystko położył na łóżku. Postanowił

wrócić do swej rodzinnej wsi: wkrótce zaczną się żniwa. Nie miał już czego szukać w cesarsko-kró-

lewskiej armii. Coś podobnego zwało się dezercją i groziło rozstrzelaniem. Ale żandarmi przychodzili

- 247 -
tylko raz na tydzień do Burdłaków, można się było ukryć. Ilu już tak zrobiło! Pantelejmon, syn Iwana,

Grigorij, syn Mikołaja, Paweł Dziobaty i Nikifor Rudy. Jednego tylko schwytano i skazano, ale już

dawno temu.

Co się zaś tyczy podporucznika Trotty, przy raporcie oficerskim wniósł on prośbę o dymisję.

Natychmiast otrzymał urlop. Na placu musztry pożegnał się z kolegami. Nie wiedzieli, co mu rzec.

Stali dokoła niego w luźnym kręgu, aż wreszcie Zoglauer znalazł formułkę pożegnalną. Była całkiem

prosta, brzmiała: "Wszystkiego dobrego!" I każdy powtórzył te słowa.

Podporucznik pojechał do Chojnickiego.

- U mnie jest zawsze miejsce - oświadczył hrabia. - Przyjadę zresztą po pana.

Przez mgnienie oka pomyślał Trotta o pani von Taussig. Chojnicki odgadł to i powiedział:

- Jest teraz u męża, jego atak potrwa tym razem długo. Może na zawsze zostanie już w zakła-

dzie. I ma słuszność, zazdroszczę mu. Odwiedziłem ją zresztą. Postarzała się, drogi przyjacielu, posta-

rzała się.

Nazajutrz rano, o godzinie dziesiątej, podporucznik Trotta wszedł do starostwa. Ojciec siedział

w biurze. Po otworzeniu drzwi natychmiast widziało się go w całej okazałości, siedział bowiem na-

przeciw, pod oknem. Przez szpary w zielonych żaluzjach słońce rzucało wąskie smugi na ciemno-

czerwony dywan. Mucha bzykała, zegar ścienny tykał. Był chłodny dzień i cisza lata, jak niegdyś pod-

czas ferii. A jednak na wszystkich przedmiotach leżał teraz jakiś nowy, nieokreślony blask, nie wia-

domo skąd pochodzący. Starosta podniósł się. To on rozpościerał ów blask. Czyste srebro jego brody

poiło blaskiem zielonkawe, stłumione światło dnia i czerwień dywanu. Promieniowała z niego
łagodna

dobroć nieznanego, może z zaświatów idącego dnia, który już teraz wkraczał w ziemskie życie pana

von Trotty, podobnie jak świt zaczyna jaśnieć, gdy gwiazdy nocy świecą jeszcze. Przed wielu laty,

kiedy Karol Józef przyjeżdżał na wakacje z Weisskirchen na Morawach, bokobrody ojca były czarną,

małą, na dwie części podzieloną chmurką.

Starosta stał za biurkiem. Gdy syn się zbliżył, pan von Trotta położył binokle na aktach i wy-

ciągnął ramiona. Ucałowali się przelotnie.

- Usiądź! - rzekł ojciec i wskazał fotel, ten sam, na którym w niedziele od dziewiątej do dwunas-

tej siadywał Karol Józef, uczeń szkoły kadetów, z czapką na kolanach i śnieżnobiałymi rękawiczkami

na czapce.

- 248 -
- Ojcze - zaczął Karol Józef. - Występuję z armii.

Czekał. I natychmiast poczuł, że dopóki siedzi, nic nie potrafi wytłumaczyć. Wstał więc, stanął

naprzeciw ojca, po drugiej stronie biurka, i patrzył na jego srebrną brodę.

- Po tym nieszczęściu, które nas przedwczoraj spotkało - oświadczył ojciec - taka dymisja rów-

na się dezercji.

- Cała armia zdezerterowała - odparł Karol Józef. Zaczął spacerować tam i z powrotem po po-

koju. Lewą rękę założył na plecy, prawą gestykulował, podkreślając szczegóły opowiadania. Przed

wielu laty spacerował w ten sam sposób ojciec. Jakaś mucha bzykała, zegar ścienny znaczył sekundy.

Smugi słoneczne na dywanie stawały się coraz intensywniejsze, słońce prędko wznosiło się w górę,

stało już z pewnością wysoko. Karol Józef przerwał i rzucił okiem na starostę. Ojciec siedział na

krześle, ręce zwisały mu bezsilnie z poręczy, ukryte do połowy w sztywnych, okrągłych, błyszczących

mankietach. Głowa opadła na piersi, skrzydła bokobrodów leżały na klapach surduta. "On jest młody

i niemądry - myślał syn. - Jest kochanym, młodym głupcem o siwych włosach. Może ja jestem jego oj-

cem, bohaterem spod Solferino. Ja zestarzałem się, on ma tylko dużo lat". Chodził tam i z powrotem

po pokoju i wyjaśniał.

- Monarchia nie żyje, nie żyje! - wykrzyknął nagle i zatrzymał się.

- Prawdopodobnie - bąknął starosta.

Zadzwonił i polecił woźnemu:

- Powiedzcie pannie Hirschwitz, że dziś zjemy obiad dwadzieścia minut później. - Chodź! -

rzekł do syna. Wstał z krzesła, wziął kapelusz i laskę. Poszli do parku. - Świeże powietrze nie za-

szkodzi - powiedział starosta. Ominęli pawilon, w którym jasnowłosa panienka sprzedawała wodę

z sokiem. - Jestem zmęczony - rzekł po chwili. - Usiądźmy. - I po raz pierwszy, odkąd pan von Trotta

urzędował w tym mieście, usiadł na zwykłej ławce w parku. Laską kreślił bezmyślnie jakieś figury i li-

nie na piasku i mówił:

- Byłem u cesarza. Właściwie nie chciałem ci tego powiedzieć. Cesarz sam załatwił twoją spra-

wę. Więcej o tym ani słowa!

Karol Józef wsunął rękę pod ramię ojca. Czuł chude ramię starca, jak przed laty, podczas pew-

nej wieczornej przechadzki w Wiedniu. Nie cofnął już ręki. Razem wstali z ławki. I tak, trzymając się

pod ręce, poszli do domu.

Panna Hirschwitz zjawiła się w odświętnych szarych jedwabiach. Wąskie pasmo wysokiej fryzu-

- 249 -
ry przybrało nad czołem kolor uroczystej sukni. Zdołała jeszcze w pośpiechu zestawić obiad niedziel-

ny: rosół z makaronem, sztukę mięsa i knedle z wiśniami.

Ale starosta nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Zachowywał się tak, jakby jadł zwyczajny

sznycel.

Rozdział dwudziesty

W tydzień potem Karol Józef opuścił dom ojca. Nim wsiedli do dorożki, uściskali się w sieni

domu. Zdaniem pana von Trotty, na peronie, wobec przypadkowych świadków, czułości były rzeczą

niewłaściwą. Uścisk ich był przelotny, owiany mżystą omszałością sieni i chłodnym tchnieniem ka-

miennych płyt. Panna Hirschwitz czekała już na balkonie, opanowana jak mężczyzna. Daremnie pan

von Trotta usiłował jej wytłumaczyć, że machanie ręką jest zbyteczne; uważała to prawdopodobnie
za

swój obowiązek. Chociaż deszcz nie padał, pan von Trotta otworzył parasol: lekkie zachmurzenie

wydało mu się dostatecznym pretekstem. Pod ochroną parasola wsiadł do dorożki - w ten sposób

panna Hirschwitz nie mogła go dostrzec z balkonu. Przez całą drogę milczał. Dopiero kiedy syn stał

już w przedziale, ojciec podniósł rękę i palec wskazujący.

- Byłoby dobrze - powiedział - gdybyś mógł wystąpić z powodu choroby. Nie opuszcza się ar-

mii bez ważnej przyczyny.

- Tak jest, papo - rzekł podporucznik.

Na chwilę przed odjazdem pociągu starosta opuścił peron. Karol Józef patrzył za odchodzącym;

szedł z wyprostowanymi plecami, w ręce trzymał złożony parasol, końcem do góry, jak wyciągniętą

szablę. Stary pan von Trotta nie odwrócił się ani razu.

Karol Józef otrzymał dymisję.

- A co teraz poczniesz? - dopytywali się koledzy.

- Mam posadę - odparł Trotta i przestali pytać.

Dowiadywał się o Onufrego. W kancelarii pułkowej oświadczono mu, że ordynans Kolohin

zbiegł. Podporucznik udał się do hotelu. Powoli przebierał się. Najpierw odpiął szablę - oręż i oznakę

swego honoru. Obawiał się tej chwili. Dziwił się, że przeszła tak bezboleśnie.

Na stole stała okowita, nie czuł nawet potrzeby picia. Chojnicki przyjechał po niego, już trzas-

kał na dole z bicza. Wszedł do pokoju, usiadł i rozglądał się. Było popołudnie, na wieży wybiła godzi-

- 250 -
na trzecia. Wszystkie głosy pełni lata wpadały przez otwarte okno - to lato samo wołało podporucz-

nika. Chojnicki, w jasnopopielatym garniturze, w żółtych trzewikach, z żółtą trzciną w ręce, był jakby

wysłannikiem lata. Podporucznik przejechał rękawem po matowej pochwie szabli, wyciągnął brzesz-

czot, chuchnął i wytarł stal chusteczką, po czym wsunął broń z powrotem do pochwy. Wyglądało, jak

gdyby czyścił zwłoki przed pochowaniem. Nim przywiązał szablę do walizki, zważył ją raz jeszcze

w dłoni. Przeczytał napis wyryty pod rękojeścią. "Porzuć tę armię!" - nakazał Demant. Oto porzucał

armię.

Żaby rechotały, świerszcze cykały, na dole, pod oknami, rżały kasztanki Chojnickiego szarpiąc

lekką bryczuszkę, skrzypiały osie kół. Podporucznik stał w rozpiętym mundurze, między zielonymi

wyłogami widniał czarny kauczukowy halsztuk. Odwrócił się i powiedział:

- Koniec kariery!

- Kariera istotnie się skończyła - zauważył Chojnicki. - Kariera sama dobiła do mety.

Trotta zdjął mundur - mundur cesarski. Rozpostarł bluzę na stole, tak jak go uczono w szkole

kadetów. Odwinął sztywny kołnierz, ułożył rękawy wewnątrz bluzy. Potem złożył ją wpół, na lewą

stronę - i już stała się niewielkim zawiniątkiem, lśniącym szarą jedwabną podszewką. Przyszła kolej na

spodnie, dwa razy złożone. Teraz Trotta włożył szary garnitur cywilny, zachował jedynie skórzany

pasek, ostatnie wspomnienie kariery wojskowej (z szelkami nie umiał się nigdy obchodzić).

- Mój dziadek - powiedział - pewnie także spakował któregoś dnia w podobny sposób swoją

wojskową osobowość.

- Prawdopodobnie - potwierdził Chojnicki.

Walizka była jeszcze otwarta, leżała w niej wojskowa osobowość Trotty - przepisowo złożone

zwłoki. Już czas ją zamknąć. I nagle ból owładnął podporucznikiem, łzy napłynęły mu do gardła,

zwrócił się do Chojnickiego i chciał coś powiedzieć. W ósmym roku życia został kandydatem, w dzie-

siątym - uczniem szkoły kadetów. Przez całe życie był żołnierzem. Musiał pogrzebać i opłakać żołnie-

rza Trottę, a nie chowa się zwłok bez płaczu. Dobrze, że Chojnicki był przy tym.

- Napijmy się - odezwał się Chojnicki. - Pan staje się melancholijny.

Wypili. Potem Chojnicki wstał i zamknął walizkę.

Brodnitzer osobiście zaniósł walizkę do bryczki.

- Pan był zawsze miłym lokatorem, panie baronie - powiedział. Stał obok pojazdu z kapeluszem

w ręce. Chojnicki trzymał już lejce. Trotta poczuł nagłą życzliwość dla Brodnitzera. "Bądź pan

- 251 -
zdrów!" - chciał powiedzieć. Ale Chojnicki cmoknął, konie ruszyły z kopyta, podniosły jednocześnie

łby i ogony i już wysokie, lekkie koła bryczki potoczyły się z chrzęstem po sypkim piachu drogi, niby

w miękkim łożysku.

Jechali pośród moczarów rozbrzmiewających żabim harmiderem.

- Tutaj pan zamieszka - rzekł Chojnicki.

Był to niewielki domek na skraju lasku, z zielonymi żaluzjami, podobnymi do żaluzji w oknach

starostwa. Mieszkał tu podleśny Jan Stepaniuk, stary człowiek o długich, sumiastych wąsach z oksy-

dowanego srebra. Dwanaście lat służył Stepaniuk w wojsku. Teraz powrócił do ojczystej mowy wojs-

kowej, mówił do Trotty "panie poruczniku". Chodził w zgrzebnej płótniance z wąskim kołnierzem,

wyszywanym w czerwononiebieski wzór. Wiatr wydymał szerokie rękawy koszuli, wówczas ramiona

jego wyglądały jak skrzydła.

Tutaj pozostał podporucznik Trotta.

Postanowił nie widywać się z żadnym ze swych byłych kolegów. Przy migotliwym płomyku

świecy, w drewnianej izbie, pisywał do ojca listy na żółtawym, włóknistym papierze kancelaryjnym -

nagłówek w odległości czterech palców od górnego brzegu, tekst o dwa palce od lewego. Wszystkie

listy podobne były do siebie jak raporty.

Roboty miał niewiele. Do dużych ksiąg, oprawnych w czarno-zielone płótno, wpisywał nazwis-

ka robotników i ich płace oraz zapotrzebowania gości bawiących u Chojnickiego. Dodawał cyfry -

mimo najlepszych chęci robiąc błędy - prowadził ewidencję drobiu i świń, owoców, które sprzedawa-

no lub zachowywano na użytek własny, czuwał nad uprawą pólkażółtego chmielu oraz nad suszarnią,

co rok dzierżawioną jakiemuś kupcowi.

Znał teraz język tego kraju, rozumiał coś niecoś z mowy chłopów. Handlował z rudymi Żydami,

którzy zaczynali już skupować drzewo na zimę. Poznawał różnice między drewnem brzozy, jodły,

świerka, dębu, lipy i klonu. Stał się sknerą. Zupełnie jak jego dziad, bohater spod Solferino, rycerz

prawdy, przeliczał chudymi, twardymi palcami twarde srebrne monety, kiedy w czwartki udawał się

do miasteczka na targ, by zakupić siodła, chomąta, kosy, osełki, grabie, sierpy i nasiona. Jeśli przy-

padkiem spotykał przechodzącego oficera, spuszczał głowę. Była to zresztą zbyteczna ostrożność.

Jego zarost krzewił się bujnie, czarna, twarda szczeć brody sterczała gęsto na jego twarzy, trudno by-

łoby go poznać. Wszędzie już sposobiono się do żniw, chłopi stali przed chatami i ostrzyli kosy na

okrągłych czerwonych kamieniach. W całym kraju bzykała stal na kamieniach, tłumiąc śpiew świersz-

- 252 -
czy. Nocą podporucznik słyszał niekiedy muzykę i śpiew z nowego pałacu Chojnickiego. Wchłaniał

przez sen te odgłosy, podobnie jak nocne pianie kogutów i wycie psów podczas pełni księżyca. Był

nareszcie zadowolony, spokojny i samotny. Miał wrażenie, że nigdy nie wiódł innego życia. Gdy nie

mógł spać, wstawał z łóżka, brał laskę, szedł w pole, przez wielogłosy chór nocy, pod gołym niebem

czekał na wschód słońca, witał czerwoną zorzę, wdychał rześkość rosy i lekki poszum wiatru zwiastu-

jący dzień. I był świeży jak po przespanej nocy.

Co dzień po południu wędrował po okolicznych wsiach. "Pochwalony Jezus Chrystus!" - witali

go chłopi. "Na wieki wieków, amen" - odpowiadał. Chodził, jak oni, ze zgiętymi kolanami. Tak samo

chodzili chłopi z Sipolje.

Pewnego dnia przechodził przez wieś Burdłaki. Maleńka wieża kościelna - palec wsi - sterczała

w błękitne niebo. Było cicho. Koguty piały sennie, muchy wirowały i brzęczały wzdłuż drogi. Nagle

z jakiejś chałupy wyszedł czarny, brodaty chłop, stanął na środku gościńca i rzekł:

- Pochwalony Jezus Chrystus!

- Na wieki wieków, amen - odpowiedział Trotta i chciał iść dalej.

- Panie poruczniku, to ja, Onufry! - odezwał się chłop. Czarna, rozcapierzona broda okalała mu

twarz kudłatym wachlarzem.

- Dlaczego zdezerterowałeś? - spytał Trotta.

- Poszedłem do domu - odparł Onufry.

Nie miało sensu zadawać tak głupich pytań. Trotta rozumiał dobrze Onufrego. Służył on pod-

porucznikowi, tak jak podporucznik służył cesarzowi. Ojczyzna już nie istniała. Rozpadła się, kruszyła

się w drzazgi.

- Nie boisz się? - spytał Trotta.

Onufry nie bał się. Mieszkał u siostry. Żandarmi raz na tydzień przechodzili przez wieś, nie

oglądając się nawet. Zresztą byli to Ukraińcy, chłopi jak Onufry. Jeśli tylko nie wpłynie do wachmis-

trza pisemne doniesienie, nie ma się czego obawiać. A w Burdłakach nie pisze się doniesień.

- Bądź zdrów, Onufry! - rzekł Trotta.

Poszedł dalej w górę, krętą drogą, kończącą się niepostrzeżenie wśród rozległych pól. Onufry

szedł za nim aż do zakrętu. Trotta słyszał za sobą ciężki krok podkutych butów na żwirowanym goś-

cińcu. Onufry zabrał ze sobą komiśne buty. Trotta szedł do karczmy Żyda Abramczyka. Można tam

było nabyć dobre mydło, wódkę, papierosy, machorkę i znaczki pocztowe. Żyd miał rudą jak ogień

- 253 -
brodę. Siedział pod sklepioną bramą szynku i jego broda gorzała z daleka na odległość dwóch kilome-

trów. "Gdy się kiedyś zestarzeje - myślał podporucznik - będzie siwobrodym Żydem, jak dziadek

Maksa Demanta".

Trotta wypił kieliszek wódki, kupił tytoń oraz znaczki pocztowe i poszedł dalej. Z Burdłaków

droga wiodła koło Olekska, do Sosnowej, dalej do Bytoka, Leśnicy i Dąbrowy. Codziennie chodził tą

drogą. Dwukrotnie mijał tor kolejowy, dwa czarno-żółte spłowiałe szlabany i szklane, bez przerwy

dzwoniące sygnały w budkach dróżników - radosne odgłosy wielkiego świata, który nie obchodził już

barona Trotty. Wielki świat pogrążył się w nicości. W nicość zapadły się lata spędzone w wojsku, jak

gdyby Karol Józef całe życie chodził przez pola i gościńce z laską w ręce, nigdy z szablą u boku. Żył

tak, jak jego dziad, bohater spod Solferino, jak jego pradziad, inwalida w laksenburskim parku za-

mkowym, i może tak, jak nieznani, bezimienni przodkowie, chłopi z Sipolje. Zawsze tą samą drogą -

koło Olekska, do Sosnowej, do Bytoka, Leśnicy i Dąbrowy. Te wsie tworzyły krąg dokoła pałacu

Chojnickiego i należały do niego. Z Dąbrowy szła wśród wierzb ścieżka do domu Chojnickiego. Było

jeszcze wcześnie; jeśli przyśpieszy kroku, zdąży do pałacu przed szóstą i nie spotka nikogo z daw-

nych kolegów. Trotta zaczął iść prędzej. Stanął pod oknem pałacu, zagwizdał. Chojnicki ukazał się

w oknie, skinął głową i zszedł na dół.

- A więc stało się! - oświadczył. - Mamy wojnę! Długo czekaliśmy na nią. Mimo to zaskoczyła

nas. Widocznie panu, Trotta, nie jest pisane żyć długo w spokoju. Mój mundur leży gotowy. Za ty-

dzień, najdalej za dwa, będziemy musieli iść do wojska.

Zdawało się Trotcie, że nigdy jeszcze przyroda nie tchnęła takim spokojem jak o tej godzinie.

Można już było gołym okiem patrzeć w słońce, z widoczną szybkością chylące się ku zachodowi. Na

jego przyjęcie zadął gwałtowny wiatr, skędzierzawił białe obłoczki na niebie, sfalował łany pszenicy

i żyta na ziemi, pogłaskał rumiane lica maków. Błękitny cień szybował nad zielonymi łąkami. Lasek na

wschodzie nurzał się w czarniawym fiolecie. Mały biały domek Stepaniuka, w którym mieszkał Trotta,

połyskiwał na skraju lasku, w oknach żagwiła się gorejąca łuna zachodu. Świerszcze zaczęły donośniej

cykać. Potem wiatr uniósł ich głosy w dal, na mgnienie oka zapadła cisza, słychać było oddech ziemi.

Nagle z góry, spod błękitnego sklepienia, dobiegł ochrypły, cichy krzyk. Chojnicki podniósł rękę.

- Wie pan, co to za głos? To dzikie gęsi! Wcześnie nas opuszczają, połowa lata dopiero. One

już słyszą strzały. Wiedzą dobrze, co czynią.

Był czwartek, dzień "małych przyjęć". Chojnicki wrócił do pałacu. Trotta poszedł z wolna

- 254 -
w stronę płonących okien swego domu.

Tej nocy nie spał wcale. O północy posłyszał znowu chrapliwy krzyk dzikich gęsi. Ubrał się

i wyszedł przed drzwi. Stepaniuk leżał przed progiem domu, w koszuli, jego fajka tliła się czerwona-

wo. Leżał na ziemi, na wznak i nie poruszając się rzekł:

- Nie można spać dzisiaj.

- To gęsi - odpowiedział Trotta.

- Tak, gęsi - potwierdził Stepaniuk. - Jak żyję, nigdym jeszcze nie słyszał ich o tej porze. Niech

pan słucha!

Trotta podniósł oczy. Gwiazdy mrugały jak zawsze, nic innego nie było widać na niebie. A jed-

nak spod gwiazd biegł bez przerwy ochrypły krzyk.

- One się zaprawiają - odezwał się Stepaniuk. - Już długo leżę tutaj. Chwilami je dostrzegam,

wyglądają jak szary cień. O, patrz pan! - Stepaniuk wyciągnął żarzącą się fajkę ku niebu. W tej chwili

pod kobaltowym sklepieniem zamajaczył mały, białawy cień dzikich gęsi. Falowały pośród gwiazd -

jasny, wiotki welon.

- To jeszcze nie wszystko - powiedział Stepaniuk. - Dziś z rana widziałem setki kruków, mnós-

two kruków. Obce kruki, nadciągają z obcych stron. Nadciągają, zdaje się, z Rosji. U nas mówią, że

kruki są zwiastunami wśród ptaków.

Na północno-wschodniej stronie widnokręgu leżała szeroka, srebrna smuga. Rozjaśniała się do-

strzegalnie. Powiał wiatr, przyniósł kilka zmąconych dźwięków z pałacu Chojnickiego. Trotta położył

się na ziemi obok Stepaniuka. Patrzył sennie na gwiazdy, nasłuchiwał krzyku gęsi i zasnął.

Obudził się o wschodzie słońca. Zdawało mu się, że spał zaledwie pół godzinki, ale musiał prze-

spać przynajmniej cztery. Zamiast codziennego rozhoworu ptaków, witających każdy poranek, rozle-

gało się dziś posępne krakanie setek kruków. Stepaniuk podniósł się. Wyjął z ust fajkę, zgasłą całkiem

w czasie snu, i cybuchem wskazał drzewa w sąsiedztwie. Czarne, wielkie ptaszyska obsiadły sztywno

gałęzie - niesamowite owoce, które spadły z chmur. Czarne ptaki siedziały nieruchomo i krakały. Ste-

paniuk zaczął w nie ciskać kamieniami. Ale kruki zatrzepotały tylko skrzydłami. Niby przyrośnięte

owoce przycupnęły na gałęziach.

- Strzelę do nich - powiedział Stepaniuk, wszedł do domu po flintę i wystrzelił. Kilka ptaków

spadło na ziemię, reszta siedziała dalej bez ruchu na gałęziach. Stepaniuk pozbierał czarne ciała -

ustrzelił coś z tuzin ptaków - i oburącz zaniósł zdobycz do domu, krew kapała na trawę. - Dziwne

- 255 -
kruki - rzekł. - Nie ruszają się. To są zwiastuny pośród ptaków.

Był to piątek. Po południu Karol Józef wędrował, jak zwykle, przez okoliczne wsie. Świerszcze

nie cykały, żaby nie kumkały, jedynie kruki wrzeszczały. Siedziały wszędzie - na lipach, dębach, brzo-

zach i na wierzbach. "Może nadciągają tak co rok przed żniwami - myślał Trotta. - Słyszą, że chłopi

ostrzą kosy, i zbierają się". Szedł przez wieś Burdłaki, w cichości ducha spodziewał się, że Onufry

znowu wyjdzie na drogę. Onufry nie wyszedł. Przed chatami stali chłopi i ostrzyli stal na czerwonych

osełkach. Niekiedy podnosili oczy - krakanie kruków przeszkadzało im - i ciskali złowrogie przekleńs-

twa czarnym ptakom.

Trotta przeszedł obok karczmy Abramczyka, rudy Żyd siedział przed bramą, jego broda płonęła.

Abramczyk wstał. Uchylił jedwabnej jarmułki, wskazał przed siebie w przestrzeń i powiedział:

- Kruki przyleciały! Cały dzień kraczą! Mądre ptaki! Trzeba uważać.

- Tak, może pan ma słuszność - odparł Trotta i poszedł dalej jak zwykle ścieżką wśród wierzb

do Chojnickiego. Stanął pod oknem i zagwizdał. Nikt się nie zjawiał.

Chojnicki był z pewnością w mieście. Trotta udał się również do miasta, dróżką między bagna-

mi, nie chcąc nikogo spotkać. Drogi tej używali wyłącznie chłopi; była tak wąska, że nie można było

się na niej wyminąć. Jeden człowiek musiał przystanąć i przepuścić drugiego. Wszyscy, których Trotta

tego dnia spotykał, szli śpieszniej niż zwykle. Kłaniali się przelotnie. Krok ich był dłuższy. Szli ze

zwieszonymi głowami, jak ludzie zatopieni w ważnych dociekaniach. I nagle - Trotta widział już z da-

leka szlaban, za którym zaczynał się teren miasta - wędrowców jakby przybyło. Była ich teraz cała

gromada złożona z dwudziestu lub więcej ludzi. Gromada rozpadła się i ludzie zaczęli pojedynczo

wchodzić na ścieżkę. Trotta zatrzymał się. Poznał w tych ludziach robotników z czyszczalni szczeci,

powracających do swych wsi. Może wśród nich byli ludzie, do których niegdyś strzelał. Przystanął,

aby ich przepuścić. Szli śpiesznie, gęsiego, każdy z laską na ramieniu i z zawieszonym na niej węzeł-

kiem. Wieczór zdawał się zapadać szybciej, jak gdyby śpieszący się ludzie potęgowali mrok. Niebo

było lekko zasnute chmurami, małe, krwawe słońce zniżało się na horyzoncie, srebrzysty tuman -

ziemski brat chmur - wzbijał się z moczarów w górę, ku swym siostrom. W tej chwili zaczęły bić

wszystkie dzwony w mieście. Wędrowcy przystanęli na chwilę, nasłuchiwali, poszli dalej. Trotta za-

trzymał jednego z ostatnich i spytał, z jakiej przyczyny biją dzwony.

- Z powodu wojny - odparł ów człowiek, nie podnosząc głowy.

- Z powodu wojny - powtórzył Trotta.

- 256 -
Oczywiście, to była wojna. Miał wrażenie, jak gdyby wiedział o tym już od dzisiejszego rana, od

wczoraj wieczór, od przedwczoraj, od tygodni, od chwili swej dymisji i nieszczęsnego balu dragonów.

To była wojna, do której przygotowywał się już jako siedmioletni chłopiec.

To była jego wojna - wojna wnuków. Dni i bohaterowie spod Solferino powracali. Dzwony hu-

czały bez ustanku. Trotta stanął przed rogatką. Strażnik o drewnianej kuli stał przed swym domkiem,

otoczony tłumem ludzi, na drzwiach wisiał błyszczący, czarno-żółty afisz. Pierwsze słowa, czarne na

żółtym tle, można było odczytać z daleka, niby czarne słupy sterczały ponad głowami zgromadzonych.

"Do moich ludów!"

Chłopi w krótkich, cuchnących kożuchach, Żydzi w rozwianych, zielonkawych chałatach,

szwabscy gospodarze z niemieckich kolonii w zielonych lodenach, polscy obywatele, kupcy, rzemieśl-

nicy i urzędnicy - wszyscy otaczali domek strażnika. Na każdej z czterech ścian samotnie stojącego

domu nalepione były wielkie plakaty - każdy w innym języku. I każdy zaczynał się od słów: "Do mo-

ich ludów!" Ci, którzy umieli czytać, odczytywali głośno afisze, głosy ich stapiały się z huczącym

dudnieniem dzwonów. Niektórzy obchodzili po kolei wszystkie cztery ściany i czytali treść afisza

w każdym języku. Gdy ścichło bicie jednego z dzwonów, natychmiast poczynały bić inne. Z miastecz-

ka płynęli ludzie szeroką ulicą na dworzec. Trotta szedł w przeciwnym kierunku, ku miastu. Zapadł

już wieczór, a że był to wieczór piątkowy, w małych domkach żydowskich paliły się świece, oświetla-

jąc słabo chodniki. Każdy domek zdawał się być małym grobem, sama śmierć zapaliła te światła.

Głośniej niż w inne dni świąteczne rozbrzmiewał tego dnia śpiew Żydów w domach modlitwy. Witali

niezwykłą, krwawą sobotę. Czarnymi, zdyszanymi gromadami wypadali z bóżnic, skupiali się na ro-

gach ulic i wnet wznosił się lament z powodu tych spośród nich, którzy byli żołnierzami i już nazajutrz

musieli pójść do wojska. Podawali sobie ręce, całowali się w policzki, a gdy dwóch Żydów się ściska-

ło, ich rude brody splatały się, jakby w osobnym pożegnaniu, i palcami musieli je rozdzielać. Nad ich

głowami dudniły dzwony. A między dźwięk dzwonów i zawodzenie Żydów wpadały ostre tony trąb

z koszar. Był to capstrzyk - ostatni capstrzyk. Już zapadała noc, bezgwiezdna noc. Nisko i płasko wi-

siało nieprzejrzyste niebo nad miasteczkiem.

Trotta zawrócił. Szukał dorożki, ale nie było żadnej. Długimi, prędkimi krokami poszedł do

Chojnickiego. Brama pałacu była otwarta, we wszystkich pokojach płonęło światło, jak podczas uro-

czystych przyjęć. Chojnicki wyszedł do przedsionka, w mundurze i hełmie, z ładownicą u pasa. Kazał

zaprząc. Miał trzy mile do swego garnizonu, jeszcze tej nocy chciał jechać.

- 257 -
- Poczekaj chwilę! - powiedział. Po raz pierwszy mówił do Trotty "ty", może przez nieuwagę,

może dlatego, że już był w mundurze. - Podwiozę cię do domu, a potem pojedziemy do miasta.

Zajechali przed domek Stepaniuka. Chojnicki siada. Patrzy, jak Trotta zdejmuje cywilny garni-

tur i wdziewa mundur - sztuka po sztuce. Tak samo - przed kilku zaledwie tygodniami, a jak dawno

temu - przyglądał się w hotelu Brodnitzera, jak Trotta zdejmował mundur. Trotta wraca do swego

munduru, do swej ojczyzny. Wyjmuje szablę z futerału, przypasuje ją; ogromne, czarno-żółte chwasty

muskają pieszczotliwie lśniący metal szabli. Trotta zamyka walizkę.

Nie mają wiele czasu na pożegnanie. Powóz staje przed koszarami strzelców.

- Do widzenia - mówi Trotta. Poza szerokimi, nieruchomymi plecami stangreta ściskają sobie

dłonie, długo, bardzo długo - czas płynie nieomal dosłyszalnie. Czują, że nie wystarczy uścisk dłoni,

że muszą zrobić coś więcej.

- U nas ludzie się całują - powiada Chojnicki. Obejmują się więc i prędko całują. Trotta wysiada.

Wartownik przed bramą salutuje. Konie ruszają. Za Trottą zapada brama koszar. Trotta stoi jeszcze

chwilę i słyszy turkot odjedżającego powozu.

Rozdział dwudziesty pierwszy

Jeszcze tej samej nocy batalion strzelców wymaszerował w kierunku północno-wschodnim, ku

miejscowości granicznej Wołoczyska. Deszcz zaczął padać, zrazu mały, potem coraz bardziej rzęsisty;

biała kurzawa szosy zamieniła się w srebrnoszary muł. Z plaskiem zwierało się błoto nad butami żoł-

nierzy, opryskiwało nieposzlakowane mundury oficerów, idących przepisowo na śmierć. Długie szable

z boku przeszkadzały im w marszu, na biodrach kolebały się wspaniałe, frędzlaste, czarno-żółte

chwasty - skłaczone, mokre i oblepione tysiącem błotnistych grudek. O świcie batalion dotarł do celu,

połączył się z dwoma obcymi pułkami piechoty i rozsypał w tyralierę. Tak czekali żołnierze dwa dni,

a wojny nie było widać. Niekiedy słyszeli z oddali, od prawej strony, zabłąkane, pojedyncze strzały.

Były to drobne utarczki graniczne oddziałów konnych. Tu i ówdzie widzieli rannych ze straży gra-

nicznej, niekiedy zabitego żandarma. Sanitariusze przenosili rannych i zabitych obok czekających żoł-

nierzy. Wojna nie chciała się rozpocząć. Ociągała się, jak czasem ociąga się burza, zanim wybuchnie.

Trzeciego dnia nadszedł rozkaz odwrotu i batalion sformował się do odmarszu. Oficerowie

i żołnierze byli rozczarowani. Szerzyły się pogłoski, że o dwie mile na wschód został doszczętnie roz-

- 258 -
bity cały pułk dragonów i że kozacy wtargnęli już w granice kraju. W ponurym milczeniu maszerowa-

no na zachód. Wnet zmiarkowano, że odbywa się nie przygotowany odwrót, gdyż na skrzyżowaniach

dróg, po wsiach i miasteczkach napotykali bezładne kolumny wojsk różnych rodzajów broni. Z do-

wództwa armii nadchodziły liczne i bardzo rozmaite rozkazy. Większość z nich dotyczyła ewakuacji

wsi i miast oraz postępowania z rusofilskimi Ukraińcami, popami i szpiegami. Pośpieszne sądy doraź-

ne obwieszczały po wsiach pośpieszne wyroki. Szpicle dostarczali nie dające się skontrolować raporty

o chłopach, popach, nauczycielach, fotografach i urzędnikach. Nie było czasu. Musiano jak najprędzej

wycofać się, ale zarazem jak najprędzej ukarać zdrajców. I podczas gdy wozy sanitarne, kolumny ta-

borów, artyleria polowa, dragoni, ułani i piechota kłębiły się nagle i bezradnie na rozmiękłych od ciąg-

łego dżdżu drogach, podczas gdy kurierzy galopowali tu i tam, a mieszkańcy miast uciekali nieprze-

branymi gromadami na zachód, owiani bladym strachem, wlokąc za sobą białe i czerwone poduchy,

bure toboły, brązowe meble i niebieskie lampy naftowe - na cmentarzach wsi i siół grzmiały salwy

pośpiesznych wykonawców pośpiesznych wyroków, posępny werbel bębnów towarzyszył monoton-

nym werdyktom audytorów, żony mordowanych przypadały z błagalnym jękiem do zabłoconych bu-

tów oficerskich, błagając o łaskę, a ogniste żagwie pożarów buchały z chat i stodół, ze stajen i sto-

gów. Wojna armii austriackiej rozpoczęła się od sądów wojennych. Po całych dniach wisieli prawdzi-

wi i domniemani zdrajcy na drzewach cmentarnych dla odstraszenia żywych. Ale jak sięgnąć okiem -

żywi pouciekali. Dokoła wisielców płonęły podłożone ognie i już listowie zaczynało szeleścić - ogień

był silniejszy od ustawicznej, szarej, mżącej siąpawicy, która rozpoczęła krwawą jesień. Stara kora

prastarych drzew zwęglała się pomału, maleńkie, srebrne pęki iskier czołgały się w górę między bruz-

dami niby ogniste robaki, przerzucały się na liście, zielony liść zwijał się, stawał się czerwony, potem

czarny, potem szary. Zetlałe powrozy pękały i trupy wisielców spadały na ziemię ze zwęglonymi twa-

rzami i nie naruszonymi jeszcze ciałami.

Pewnego dnia batalion strzelców zatrzymał się na odpoczynek we wsi Krutyny. Przyszedł po

południu i nazajutrz rano, jeszcze przed wschodem słońca, miał ruszyć dalej na zachód. Tego dnia

mżawka ustała i słońce późnego wrześniowego dnia oprzędło dobrotliwym, srebrzystym światłem
roz-

ległe pola; falowało na nich jeszcze zboże - życiodajny chleb, którego nie miano już jeść. Pajęczyny

babiego lata snuły się z wolna w powietrzu; nawet kruki i wrony ucichły, złudzone przelotnym spoko-

jem tego dnia, więc bez nadziei na oczekiwaną padlinę. Od ośmiu dni żołnierze nie rozbierali się wca-

- 259 -
le. Buty ich nasiąkły wodą, nogi mieli spuchnięte, kolana sztywne, uda ich bolały, pleców nie mogli

zgiąć. Zakwaterowano ich po chatach, gdzie próbowali wydobyć z kuferków suchą odzież i umyć się

pod nielicznymi studniami. W nocy - była cicha, przejrzysta i jedynie opuszczone; zapomniane psy wy-

ły w zagrodach z głodu i trwogi - podporucznik nie mógł zasnąć. Wyszedł z przeznaczonej mu na

kwaterę chaty i szedł przez wieś długim gościńcem, w kierunku wieży kościelnej, której podwójny,

grecki krzyż wznosił się ku gwiazdom. Kryty gontem kościół stał pośrodku małego cmentarza, oto-

czony krzywymi, drewnianymi krzyżami, które zdawały się tańczyć w nocnej pomroce. Przed wielką,

szarą, na oścież rozwartą bramą cmentarną wisiało trzech ludzi: w środku brodaty pop, po obu stro-

nach dwóch młodych chłopów w żółtych kabatach i grubych łapciach łykowych na nieruchomych no-

gach. Czarna sutanna duchownego, wiszącego w środku, sięgała mu do butów. Chwilami nocny

podmuch wiatru wprawiał w ruch jego nogi; niby nieme serce głuchoniemego dzwonu kołatały o ob-

ręb sutanny i nie wydając dźwięku zdawały się mimo to dzwonić.

Podporucznik Trotta zbliżył się do wisielców i spojrzał w ich obrzmiałe twarze. Miał wrażenie,

że w tych twarzach rozpoznaje tego i owego ze swych żołnierzy. To były twarze ludu, z którym co-

dziennie odbywał ćwiczenia. Czarny, rozwiany zarost popa przypominał mu brodę Onufrego; tak sa-

mo wyglądał Onufry w ostatnich czasach. Kto wie, może Onufry był bratem powieszonego popa?

Trotta rozejrzał się i nasłuchiwał. Żaden ludzki dźwięk nie dochodził tutaj; tylko skrzydła nietoperzy

szumiały na wieży kościelnej, tylko opuszczone psy szczekały w opuszczonych zagrodach. Podpo-

rucznik wyciągnął szablę i odciął trzech wisielców - jednego po drugim. Potem wziął trzy trupy na

plecy - jednego po drugim, i wszystkie trzy - jednego po drugim - zaniósł na cmentarz. Gołą szablą

zaczął rozgarniać i rozkopywać ziemię między grobami; kopał dopóty, póki dół nie wydał mu się do-

statecznie głęboki. Ułożył w nim zwłoki trzech wisielców, szablą i pochwą nagarnął na nie ziemię, no-

gami udeptał ją i mocno ubił. Potem przeżegnał się. Nie żegnał się od ostatniej mszy w szkole kade-

tów w Weisskirchen. Chciał jeszcze odmówić "Ojcze nasz", ale wargi jego poruszały się tylko bez-

dźwięcznie. Jakiś nocny ptak krzyknął. Nietoperze szeleściły. Psy wyły.

Nazajutrz rano, przed wschodem słońca, pomaszerował dalej. Srebrne opary jesiennego poran-

ka skrywały świat. Wkrótce jednak trysnęło z nich słońce, rozgorzałe jak w lecie. Żołnierze byli

spragnieni. Maszerowali przez pustą, piaszczystą okolicę. Niekiedy zdawało im się, że w pobliżu sły-

szą szmer wody. Kilku żołnierzy biegło w stronę, skąd dochodził zwodniczy szum, ale po chwili wra-

cali. Ani strumyka, ani stawu, ani studni. Przechodzili przez wsie, ale studnie zapchane były zwłokami

- 260 -
zastrzelonych i pomordowanych. Trupy, niekiedy wpół złamane, zwisały na drewnianych cembrowi-

nach studzien. Żołnierze nie zaglądali już w głąb. Wracali do szeregu. Maszerowali dalej.

Pragnienie dawało się ludziom coraz bardziej we znaki. Nadeszło południe. Posłyszeli strzały

i padli plackiem na ziemię. Prawdopodobnie nieprzyjaciel oskrzydlił ich i znajdował się już przed nimi.

Przywarłszy do ziemi, na brzuchach czołgali się dalej. Wkrótce dostrzegli, że droga się rozszerza.

Z daleka błyszczał jakiś opuszczony budynek stacyjny; tam zaczynały się szyny. Pędem pobiegł bata-

lion do stacji. Tutaj nie groziło przynajmniej niebezpieczeństwo, na przestrzeni paru kilometrów nasy-

py kolejowe dawały dobrą osłonę z obu stron. Wróg - może jakaś galopująca sotnia kozaków - znaj-

dował się prawdopodobnie z tamtej strony wału, na tej samej wysokości.

Nagle ktoś zawołał: - Woda! - i w następnej chwili wszyscy dojrzeli studnię na nasypie, obok

domku dróżnika.

- Stój! - zakomenderował major Zoglauer. - Stój! - powtórzyli rozkaz oficerowie. Ale spragnio-

nych ludzi nie można było powstrzymać. Najpierw pojedynczo, potem gromadkami, pobiegli żołnierze

na nasyp. Rozległy się strzały. Kilku padło. Nieprzyjacielscy jeźdźcy z tamtej strony wału strzelali do

spragnionych żołnierzy, a mimo to coraz więcej ich biegło ku śmiercionośnej studni. Kiedy drugi plu-

ton drugiej kompanii zbliżył się do studni, kilkunastu zabitych leżało już na darni nasypu.

- Pluton stój! - zakomenderował podporucznik Trotta. Stanął z boku i powiedział: - Przyniosę

wam wody. Żeby mi się nikt nie ruszał! Czekać w miejscu! Dawać wiadra! - Podano mu dwa wiadra

z nieprzemakalnego płótna z oddziału karabinów maszynowych. Wziął oba - do każdej ręki jedno. Po-

szedł pod górę, w stronę studni. Kule świstały dokoła niego, padały u jego stóp, przelatywały mimo

uszu i nóg i ponad jego głową. Nachylił się nad studnią. Po drugiej stronie wału widział dwa szeregi

kozaków celujących w niego. Nie czuł trwogi. Nie przyszło mu na myśl, że może zostać zabity, jak

tamci. Słyszał już strzały, które jeszcze nie padły, i jednocześnie pierwsze gromkie takty Marsza Ra-

detzky'ego. Stał na balkonie ojcowskiego domu, na dole grała kapela wojskowa. Teraz Nechwal pod-

niósł czarną hebanową pałeczkę ze srebrną gałką. Trotta spuścił drugie wiadro do studni. Teraz zad-

źwięczały czynele. Z pełnym, przelewającym się wiadrem w każdej ręce, w poświście kul, wysunął

lewą nogę naprzód, aby zejść. Zrobił dwa kroki. Teraz już tylko jego głowa sterczała nad brzegiem

nasypu.

Kula ugodziła go w głowę. Postąpił jeszcze krok naprzód i padł. Pełne wiadra zachwiały się,

przewróciły i woda wylała się na niego. Gorąca krew spłynęła z rany na chłodną ziemię. Z dołu zawo-

- 261 -
łali chórem ukraińscy chłopi z jego plutonu:

- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!

"Na wieki wieków, amen!" - chciał im odpowiedzieć. Były to jedyne ruskie słowa, jakie znał.

Ale wargi jego nie poruszyły się. Usta zostały otwarte, białe zęby wyszczerzyły się ku błękitnemu nie-

bu. Język z wolna siniał i podporucznik czuł, że jego ciało stygnie. A potem skonał.

Taki był koniec podporucznika Karola Józefa, barona von Trotty.

Tak zwyczajna, nie nadająca się do czytanek dla cesarsko-królewskich szkół ludowych i wydzia-

łowych, była śmierć wnuka bohatera spod Solferino. Podporucznik Trotta nie poległ w walce, lecz

z dwoma wiadrami w rękach. Major Zoglauer napisał do starosty. Stary Trotta przeczytał list parę ra-

zy i opuścił ręce. List wypadł mu z dłoni i z szelestem osunął się na czerwony dywan. Pan von Trotta

nie zdjął binokli. Głowa musię trzęsła, a owalne szybki chwiejnych binokli trzepotały na nosie niby

szklany motyl. Dwie ciężkie, kryształowe łzy spłynęły z oczu pana von Trotty, zaćmiły szkła binokli

i stoczyły się dalej, w bokobrody. Całe ciało pana von Trotty było spokojne, jedynie głowa mu dygo-

tała. Dygotała od tyłu ku przodowi i na boki, a szklane skrzydełka binokli trzepotały bez przerwy.

Godzinę, może dłużej, siedział starosta w ten sposób przy biurku. Potem podniósł się i swym zwy-

kłym krokiem poszedł do mieszkania. Wyjął z szafy czarny garnitur, czarny krawat oraz opaski z kre-

py, które po śmierci ojca nosił na kapeluszu i na ramieniu. Przebrał się. Nie patrzył w lustro. Wciąż

jeszcze trzęsła mu się głowa. Usiłował wprawdzie poskromić niesforną czaszkę; ale im bardziej się

wysilał, tym silniej głowa dygotała. Binokle wciąż jeszcze trzepotały na nosie. W końcu starosta po-

niechał daremnych wysiłków i pozwolił głowie trząść się. W czerni, z opaską żałobną na ramieniu,

udał się do pokoju panny Hirschwitz, zatrzymał się w drzwiach i powiedział:

- Mój syn nie żyje, łaskawa pani!

Prędko zamknął drzwi, poszedł do biura, szedł od jednej kancelarii do drugiej, wtykał drżącą

głowę przez uchylone drzwi i obwieszczał:

- Mój syn nie żyje, panie X! Mój syn nie żyje, panie X!

Potem wziął kapelusz i laskę i wyszedł na ulicę. Wszyscy kłaniali mu się, patrząc ze zdumieniem

na jego dygocącą głowę. Tego i owego starosta zatrzymywał i mówił: - Mój syn nie żyje! - I nie cze-

kając na kondolencje zaskoczonych, szedł dalej, do doktora Skowronka. Doktor Skowronek był

w mundurze, przed południem pełnił służbę w szpitalu garnizonowym, po południu przesiadywał

w kawiarni.

- 262 -
Gdy starosta wszedł, doktor podniósł się, zobaczył trzęsącą się głowę starca, czarną opaskę na

jego ramieniu - i wiedział wszystko. Wziął rękę starosty i patrzył na jego niespokojną głowę i latające

binokle.

- Mój syn nie żyje! - powtórzył pan von Trotta. Długo, parę minut, trzymał Skowronek rękę

przyjaciela w swych dłoniach. I obaj stali tak ze splecionymi rękami. Potem starosta usiadł, Skowro-

nek przełożył szachownicę na inny stolik. Gdy kelner podszedł, starosta rzekł:

- Mój syn nie żyje, panie starszy! - Kelner skłonił się i przyniósł kieliszek koniaku.

- Jeszcze jeden! - zamówił starosta.

Zdjął wreszcie binokle. Przypomniał sobie, że list z zawiadomieniem o śmierci syna pozostał na

dywanie w kancelarii. Wstał więc i wrócił do starostwa. Za nim szedł doktor Skowronek. Zdawało

się, że pan von Trotta go nie zauważył. Ale nie zdziwił się wcale, kiedy Skowronek bez pukania

otworzył drzwi biura, wszedł i stanął na progu.

- Tu jest ten list! - powiedział starosta.

Tej i wielu następnych nocy starosta nie spał zupełnie, nawet na poduszce głowa trzęsła mu się

i dygotała. Niekiedy śnił o swym synu. Podporucznik Trotta stał przed ojcem, z czapką oficerską peł-

ną wody, i mówił: "Pij, papo, jesteś spragniony!" Ten sen powtarzał się często, coraz częściej. I

z wolna udało się staroście przyzywać co noc swego syna, a niekiedy Karol Józef zjawiał się nawet po

kilka razy. Pan von Trotta zaczął więc tęsknić za nocą i za łóżkiem, dzień niecierpliwił go. A gdy na-

deszła wiosna i dni stały się dłuższe, starosta rano i wieczór zasłaniał okna i w sztuczny sposób przed-

łużał noce. Głowa nie przestawała mu drżeć. On sam jednak i inni przywykli do tego ciągłego ruchu

głowy.

Wojna mało obchodziła pana von Trottę. Brał gazetę do ręki jedynie po to, aby za nią ukryć

drżenie głowy. Między nim a doktorem Skowronkiem nie było nigdy mowy o zwycięstwach lub klęs-

kach. Przeważnie grali w szachy - w milczeniu, bez słowa. Tylko niekiedy jeden zwracał się do dru-

giego: "Pamięta pan jeszcze tę partię przed dwoma laty? Wówczas grał pan tak samo nieuważnie jak

dziś". Miało się wrażenie, że mówią o wydarzeniach mających miejsce dziesiątki lat wstecz.

Sporo czasu upłynęło już od dnia, w którym starosta dowiedział się o śmierci syna. Pory roku

następowały kolejno po sobie, wedle odwiecznych, nieomylnych praw natury, ale ludzie nie czuli tego

niemal pod czerwonym całunem wojny - a starosta czuł najmniej z wszystkich. Jego głowa dygotała

wciąż jeszcze niby wielki, lekki owoc na zbyt cienkiej łodydze... Podporucznik Trotta zgnił już dawno

- 263 -
w ziemi lub też został pożarty przez kruki, krążące wtedy nad śmiercionośnym nasypem. Ale panu

von Trotcie zdawało się, że dopiero wczoraj otrzymał wiadomość o jego śmierci. List majora Zoglau-

era, który tymczasem już także zginął, leżał w kieszeni na piersiach starosty; co dnia czytał go starosta

na nowo i list zachował swoją przerażającą świeżość jak nagrobek pielęgnowany dbałymi rękami. Co

obchodziły pana von Trottę setki tysięcy poległych, którzy poszli tymczasem za jego synem? Co ob-

chodziły go nerwowe i zawiłe rozporządzenia władz zwierzchnich, które co tydzień wpływały do sta-

rostwa? I co obchodził go koniec świata, którego przyjście widział teraz jeszcze wyraźniej niż ongi

jasnowidzący Chojnicki? Jego syn nie żył. Jego urząd skończył się. Jego świat zginął.

Epilog

Pozostaje nam jeszcze tylko opowiedzieć o ostatnich dniach pana starosty Trotty. Zeszły one

prawie jak jeden dzień. Czas płynął mimo niego - szeroki, jednostajny nurt, jednostajnie szumiący.

Wieści z frontu oraz różne nadzwyczajne rozporządzenia i nakazy namiestnictwa mało wzruszały sta-

rostę. Dawno już przeszedłby na emeryturę; pełnił swą służbę dalej tylko dlatego, że wojna tego wy-

magała. Czasem więc miał wrażenie, że przeżywa jedynie jakieś powtórne, bledsze życie, a swoje

pierwsze, prawdziwe, zakończył już dawno. Jego dnie nie biegły ku grobowi, jak dnie innych ludzi.

Skamieniały niby własny grobowiec, trwał starosta nad otchłanią dni. Nigdy dotąd nie był pan von

Trotta tak łudząco podobny do cesarza. Niekiedy sam nawet ośmielał się porównywać z cesarzem.

Myśli jego biegły nieraz do audiencji w pałacu schönbruńskim i zwyczajem prostych starych ludzi,

gwarzących o wspólnym nieszczęściu, mówił w duchu do Franciszka Józefa: "No, gdyby nam to ktoś

wówczas powiedział! Nam, starym!"

Pan von Trotta sypiał bardzo mało. Jadł, nie spostrzegając nawet, co mu podawano. Podpisywał

akta nie czytając ich dokładnie. Zdarzało się, że zjawiał się po południu w kawiarni a doktora Sko-

wronka jeszcze nie było. Brał wówczas do ręki "Fremdenblatt" sprzed trzech dni i czytał raz jeszcze

rzeczy dobrze znane. Kiedy jednak doktor Skowronek wspominał o ostatnich wiadomościach; staros-

ta kiwał tylko głową, tak jakby te nowiny znał już od dawna.

Pewnego dnia starosta otrzymał list. Jakaś nie znana mu pani von Taussig, obecnie pielęgniarka

w Steinhofie, wiedeńskim zakładzie dla obłąkanych, doniosła, że hrabia Chojnicki, który przed paru

miesiącami powrócił obłąkany z frontu, bardzo często wspomina starostę. W swym bezładnym bre-

- 264 -
dzeniu powtarza z uporem, że ma coś ważnego do powiedzenia panu von Trotcie. Gdyby więc staros-

ta miał przypadkiem zamiar przyjechać do Wiednia, jego wizyta potrafiłaby może spowodować nie-

spodziane rozjaśnienie umysłu chorego, jak to się niejednokrotnie zdarzało w podobnych przypad-

kach. Starosta poinformował się u doktora Skowronka.

- Wszystko możliwe - oświadczył doktor. - Jeśli pan potrafi to znieść, znieść bez wstrząsu, myś-

lę...

- Mogę znieść wszystko - odparł pan von Trotta.

Postanowił pojechać natychmiast. Może chory wiedział coś ważnego o podporuczniku? Może

miał coś wręczyć ojcu z polecenia syna? Pan von Trotta pojechał do Wiednia.

Zaprowadzono go do wojskowego oddziału zakładu. Była późna jesień, dzień ponury; szary

szpital tonął w szarym deszczu, który od kilku dni już spływał na świat. Pan von Trotta siedział

w lśniąco białym korytarzu, patrzał przez kratę okna na delikatniejszą, gęstszą kratę deszczu i myślał

o stoku nasypu kolejowego, na którym padł jego syn. "Teraz całkiem zmoknie" - pomyślał starosta,

jak gdyby podporucznik poległ dopiero dziś czy wczoraj i zwłoki były jeszcze świeże. Czas mijał po-

woli. Starosta widział przechodzących ludzi z błędnym wyrazem twarzy, z okrutnie powykręcanymi

członkami; ale szaleństwo nie było dla starosty niczym strasznym, mimo że po raz pierwszy znajdował

się w szpitalu dla obłąkanych. Okropna była jedynie śmierć. "Szkoda - myślał pan von Trotta. - Gdyby

Karol Józef zwariował, a nie umarł, przywróciłbym mu rozum. A jeślibym nawet tego nie potrafił, to

i tak przychodziłbym co dzień do niego. Może ramię jego byłoby tak okropnie wykręcone jak ramię

tego podporucznika, którego właśnie prowadzą. Ale i tak byłoby to jego ramię, a głaskać można

i wykręcone ramię. Patrzeć można i w obłąkane oczy. Najważniejsze, że byłyby to oczy mojego syna!

Szczęśliwi ojcowie, których synowie oszaleli na wojnie!"

Pani von Taussig nadeszła wreszcie: pielęgniarka jak inne. Widział tylko jej strój, nie obchodziła

go twarz. Ona jednak długo na niego patrzyła i powiedziała:

- Znałam pańskiego syna!

Teraz dopiero starosta spojrzał jej w twarz. Była to twarz postarzałej, ale wciąż jeszcze pięknej

kobiety. Tak, czepek pielęgniarski odmładzał ją nawet jak każdą kobietę; w ich naturze bowiem leży

to, że dobroć i miłosierdzie odmładzają je, tak samo jak zewnętrzne oznaki miłosierdzia. "To dama,

prawdziwa dama" - pomyślał pan von Trotta.

- Jak dawno temu znała pani mojego syna? - zapytał.

- 265 -
- Przed wojną - powiedziała pani von Taussig. Ujęła starostę pod ramię, poprowadziła go kory-

tarzem, jak prowadziła pacjentów, i szepnęła: - Kochaliśmy się, Karol Józef i ja.

- Proszę mi wybaczyć to pytanie - rzekł starosta. - Czy ta głupia afera była z pani winy?

- Także z mojej - odparła pani von Taussig.

- Tak, tak - rzekł pan von Trotta - także z pani winy. - Przycisnął lekko rękę pielęgniarki i ciąg-

nął: - Pragnąłbym, aby Karol Józef mógł mieć jeszcze afery... przez panią.

- Teraz wejdziemy do pacjenta - powiedziała pani von Taussig. Czuła, że łzy napływają jej do

oczu, a uważała, że nie powinna płakać.

Chojnicki siedział w całkiem pustej celi; usunięto z niej wszystkie przedmioty, gdyż chwilami

miewał ostre ataki szału. Siedział na krześle przyśrubowanym czterema nogami do podłogi. Gdy sta-

rosta wszedł, Chojnicki podniósł się, podszedł do niego i zwrócił się do pani von Taussig:

- Wyjdź, Wally! Mamy do pomówienia o czymś ważnym.

Zostali sami. W drzwiach było okienko. Chojnicki podszedł do drzwi, zakrył otwór plecami

i rzekł:

- Witaj w moim domu! - Jego łysa czaszka wydała się panu von Trotcie z tajemniczych przyczyn

jeszcze bardziej łysa. Z lekko wypukłych, dużych, niebieskich oczu chorego zdawał się zionąć lodo-

wato mroźny wiew, rozpościerać się na pożółkłej, zapadniętej i zarazem obrzmiałej twarzy i po pusty-

ni czaszki. Chwilami prawy kącik ust drgał mu lekko. Sprawiało to wrażenie, jak gdyby Chojnicki

chciał się uśmiechnąć jednym tylko kątem ust. Jego zdolność uśmiechania się usadowiła się akurat

w prawym kącie ust, a na zawsze opuściła resztę twarzy.

- Proszę usiąść! - powiedział Chojnicki. - Kazałem pana sprowadzić, aby zakomunikować mu

coś ważnego. Tylko proszę tego nikomu nie zdradzić. Oprócz pana i mnie nie wie o tym dziś żaden

człowiek. Stary umiera!

- Skąd pan o tym wie? - spytał pan von Trotta.

Chojnicki, stojąc wciąż tyłem do drzwi, podniósł palec ku sufitowi, potem przyłożył go do warg

i rzekł:

- Stamtąd, z góry!

Odwrócił się, otworzył drzwi, zawołał:

- Siostro Wally! - i powiedział do wchodzącej pani von Taussig: - Audiencja skończona!

Skłonił się. Pan von Trotta wyszedł.

- 266 -
Szedł w towarzystwie pani von Taussig przez długie korytarze, potem szerokimi schodami na

dół.

- Może to poskutkuje - odezwała się pani von Taussig.

Pan von Trotta pożegnał się i pojechał do radcy kolejowego Stransky'ego. Sam nie zdawał sobie

dokładnie sprawy, po co to czyni. Pojechał do Stransky'ego, który ożenił się z niejaką panną Koppel-

mann. Zastał Stranskych w domu. Nie od razu poznano starostę. Potem przywitano go z zażenowa-

niem, z współczuciem i chłodem zarazem, jak mu się zdawało. Poczęstowano go kawą i koniakiem.

- Karol Józef - powiedziała pani Stransky, z domu Koppelmann - kiedy został podporucznikiem,

zaraz do nas przyszedł! Taki miły chłopak!

Starosta gładził brodę i milczał. Wszedł syn Stranskych. Utykał na jedną nogę, przykro było

wprost patrzeć, kulał mocno. "Karol Józef nie utykał" - pomyślał starosta.

- Podobno stary leży w agonii - powiedział nagle radca Stransky.

Starosta wstał natychmiast; wiedział przecież, że stary umiera: od Chojnickiego, a Chojnicki

zawsze wszystko wiedział. Starosta pojechał do kancelarii ochmistrza dworu, do swego przyjaciela

z lat szkolnych, Smetany.

- Stary kona! - oświadczył Smetana.

- Chciałbym pojechać do Schönbrunnu - powiedział pan von Trotta.

I pojechał do Schönbrunnu.

Niestrudzona szara mżawka przesłaniała pałac schönbruński, podobnie jak zakład dla obłąka-

nych. Pan von Trotta poszedł aleją w stronę pałacu - tą samą aleją, którą szedł przed wielu, wielu laty

na potajemną audiencję w sprawie swego syna. Syn nie żył już. I cesarz także umierał. Po raz pierw-

szy, odkąd pan von Trotta otrzymał wiadomość o śmierci syna, zdawał się pojmować, że Karol Józef

nie umarł przypadkowo. "Cesarz nie może przeżyć Trottów - myślał starosta. - Nie może ich przeżyć.

Uratowali mu życie i nie przeżyje ich".

Został na dworze. Stanął przed pałacem, wmieszał się w tłum służby. Z parku nadszedł jakiś

ogrodnik w zielonym fartuchu, z łopatą w ręce i zagadnął zebranych:

- Jak się teraz czuje? - a stojący przed pałacem stangreci, leśniczowie, niżsi urzędnicy, portierzy,

inwalidzi, jak ojciec bohatera spod Solferino, odparli:

- Tak samo! Umiera!

Ogrodnik z łopatą oddalił się. Poszedł okopywać grządki, nieśmiertelną ziemię.

- 267 -
Deszcz mżył - drobny, siąpiący, coraz silniejszy. Pan von Trotta zdjął kapelusz. Niżsi urzędnicy,

wśród których stał, uważali go za kogoś ze swego grona lub też za listonosza z schönbtuńskiego

urzędu pocztowego. Ten i ów zagadnął starostę:

- Czy znałeś starego?

- Tak jest - odpowiadał pan von Trotta. - Rozmawiał kiedyś ze mną.

- Teraz umiera! - odezwał się jakiś leśniczy.

W tym czasie do sypialni cesarza wszedł ksiądz z Najświętszym Sakramentem.

Franciszek Józef miał gorączkę 39,3 stopni - przed chwilą mu zmierzono. - Tak, tak - powie-

dział do kapucyna - więc to jest śmierć! - Usiadł na łóżku, wsparty o poduszki. Słyszał niestrudzony

szelest deszczu i od czasu do czasu skrzypienie kroków na żwirze. Te szmery wydawały się cesarzowi

to bardzo dalekie, to znów bardzo bliskie. Niekiedy poznawał, że to deszcz powoduje ów cichy sze-

lest za oknami. Ale po chwili zapomniał, że to deszcz. Kilkakrotnie pytał lekarza przybocznego: -

Dlaczego tak szumi? - Bo nie mógł już wymówić słowa "szeleści", mimo że miał je na końcu języka.

Kiedy jednak zapytał o przyczynę tego "szumu", miał wrażenie, że naprawdę słyszy szum. Deszcz

szumiał. Szumiały również kroki przechodniów. Słowo, a także szmery, które nim oznaczał, podobały

się cesarzowi coraz bardziej. Poza tym obojętne było, o co pytał, nie słyszano go bowiem już wcale.

Poruszał tylko wargami; ale zdawało mu się, że mówi dosłyszalnie dla wszystkich, chociaż cokolwiek

cicho, nie inaczej jednak niż w dniach ostatnich. Niekiedy dziwił się, że mu nie odpowiadano. Ale po

chwili zapominał zarówno o swym pytaniu, jak o zdziwieniu. Znowu pogrążał się w łagodnym "szu-

mie" świata żyjącego dookoła, podczas gdy on umierał - i upodabniał się do dziecka, które przestaje

walczyć ze snem, zmorzone i utulone kołysanką. Zamknął oczy. Lecz po chwili otworzył je znowu

i ujrzał prosty, srebrny krzyż i oślepiający blask świec na stole, zapalonych w oczekiwaniu księdza.

I wiedział, że ojciec kapucyn wnet przybędzie. Poruszył wargami i począł mówić, jak go uczono w la-

tach chłopięcych: - W skrusze i w pokorze spowiadam się z grzechów moich! - Ale i tego nie słysza-

no. Zresztą zaraz potem spostrzegł, że duchowny jest już w pokoju. - Długo musiałem czekać - po-

wiedział i jął roztrząsać swoje grzechy. "Pycha" - przyszło mu na myśl. - Byłem dumny - rzekł. I tak

przechodził - jeden za drugim - wszystkie grzechy wymienione w katechizmie. "Za długo byłem cesa-

rzem" - pomyślał. Ale zdawało mu się, że powiedział to głośno. "Wszyscy ludzie muszą umrzeć, ce-

sarz także umiera". Zdawało mu się, że gdzieś, z dala stąd, umiera ta jego cząstka, która była cesars-

ką. - Wojna także jest grzechem - powiedział głośno. Ale ksiądz nie słyszał go. Franciszek Józef

- 268 -
zdziwił się znowu. Codziennie przychodziły listy strat, od roku 1914 trwała wojna. - Zrobić koniec! -

powiedział. Nie słyszano go. - Szkoda, że nie padłem pod Solferino - powiedział. Nie słyszano go.

"Może - pomyślał - już nie żyję i mówię jak umarły. Dlatego nie rozumieją mnie". I zasnął.

Na dworze, w szarudze, pośród służby, stał pan von Trotta z kapeluszem w ręce. Drzewa

w parku schönbruńskim szumiały i szeleściły, deszcz smagał je łagodnie, cierpliwie i hojnie. Wieczór

zapadł, przyszli ciekawi, park zaludnił się. Deszcz wciąż padał. Czekający zmieniali się, jedni odcho-

dzili, inni przychodzili. Pan von Trotta został. Zapadła noc, schody opustoszały, ludzie poszli spać.

Pan von Trotta wtulił się we framugę bramy. Słyszał zajeżdżające powozy, czasem ktoś uchylał okna

nad jego głową, jakieś głosy wołały. Otwierano bramę, zamykano ją z powrotem. Nie dostrzeżono go.

Deszcz mżył powoli i niestrudzenie, drzewa szumiały i szeleściły.

Wreszcie dzwony zaczęły dzwonić. Starosta oddalił się. Zszedł popłaskich schodach na dół

i prostą aleją poszedł do bramy parku. Tej nocy była otwarta. Całą długą drogę do miasta odbył pie-

szo, z kapeluszem w ręce. Nie spotkał nikogo. Szedł bardzo powoli, krok za krokiem. O szarym świ-

cie dotarł do hotelu.

Pojechał do domu. Deszcz padał także w mieście powiatowym W. Pan von Trotta zawołał pan-

nę Hirschwitz i oświadczył:

- Kładę się do łóżka, łaskawa pani! Jestem zmęczony.

I po raz pierwszy w życiu położył się w jasny dzień do łóżka.

Nie mógł zasnąć. Posłał po doktora Skowronka.

- Drogi doktorze - powiedział - może pan zechce przynieść mi kanarka? - Przyniesiono kanarka

z domu starego Jacques'a. - Proszę mu dać kawałek cukru - polecił starosta. I kanarek dostał kawałek

cukru. - Kochane stworzenie - odezwał się starosta.

Skowronek powtórzył:

- Kochane stworzenie!

- Przeżyje nas wszystkich - powiedział Trotta. - Bogu dzięki! - Po chwili rzekł: - Proszę wez-

wać księdza! Ale potem niech pan wróci!

Doktor Skowronek poczekał, aż duchowny wyjdzie. Potem wszedł znowu do sypialni starosty.

Stary pan Trotta leżał cicho na poduszkach, oczy miał półprzymknięte. Powiedział:

- Proszę mi podać rękę, drogi przyjacielu! Czy nie zechciałby pan przynieść mi portretu?

- 269 -
Doktor Skowronek odszukał gabinet, wspiął się na krzesło i zdjął z haka portret bohatera spod

Solferino. Gdy wrócił, niosąc oburącz obraz, pan von Trotta nie miał już siły nań spojrzeć. Deszcz

bębnił lekko o szyby.

Doktor Skowronek czekał chwilę z portretem na kolanach. Po paru minutach podniósł się,

wziął rękę pana von Trotty, nachylił się nad jego piersią, odetchnął głęboko i zamknął oczy zmarłego.

Był to dzień, w którym chowano cesarza w podziemiach kościoła kapucynów. W trzy dni po-

tem spuszczono do grobu trumnę pana von Trotty. Burmistrz miasta W. wygłosił mowę pośmiertną.

I jego mowa również - jak wszystkie mowy tej epoki - zaczynała się od wojny. Dalej mówił burmistrz,

że starosta oddał swego jedynego syna cesarzowi, a mimo to żył i służył dalej. Niestrudzony deszcz

siąpił tymczasem na obnażone głowy uczestników pogrzebu, a wokoło szumiały i szeleściły wilgotne

krzaki, wieńce i kwiaty, Doktor Skowronek w mundurze lekarza landszturmu, do którego ani rusz nie

mógł przywyknąć, usiłował przybrać pozycję "na baczność", chociaż - cywil do głębi duszy - nie uwa-

żał jej bynajmniej za wyraz pietyzmu. "Ostatecznie śmierć nie jest naczelnym lekarzem sztabowym" -

pomyślał. Jeden z pierwszych przystąpił do grobu. Wzgardził łopatką, podaną przez grabarza, schylił

się, odłamał grudę mokrej ziemi, rozkruszył ją w lewej ręce, a prawą rzucił okruchy na trumnę. Potem

cofnął się. Przyszło mu na myśl, że jest popołudnie, zbliża się godzina partii szachów. Nie miał już

partnera; mimo to postanowił pójść do kawiarni.

Gdy wyszli z cmentarza, burmistrz zaprosił go do swego powozu. Doktor Skowronek wsiadł.

- Chętnie byłbym jeszcze wspomniał - odezwał się burmistrz - że pan von Trotta nie mógł prze-

żyć cesarza. Jak pan sądzi, panie doktorze?

- Nie wiem - odrzekł doktor. - Zdaje mi się, że obydwaj nie mogli przeżyć Austrii.

Przed kawiarnią doktor Skowronek kazał zatrzymać powóz. Poszedł jak co dzień do swego sto-

lika. Szachownica leżała rozłożona, jak gdyby starosta wcale nie umarł. Kelner zbliżył się, by ją za-

brać, ale doktor powiedział:

- Proszę zostawić!

I sam ze sobą zagrał partię szachów, uśmiechając się chwilami i spoglądając na puste krzesło

naprzeciw. W uszach rozbrzmiewał mu łagodny szum jesiennego deszczu, który wciąż jeszcze spływał

nieznużenie po szybach.

- 270 -

You might also like