Professional Documents
Culture Documents
Hamilton Maurice - Niki Lauda. Naznaczony
Hamilton Maurice - Niki Lauda. Naznaczony
Hamilton Maurice - Niki Lauda. Naznaczony
March nie miał pieniędzy. Niki nie spotkał się ze mną, tylko z Alanem
Reesem. Przyniósł osiem tysięcy funtów, na tamte czasy duże pieniądze.
Wszyscy go polubili, wszystkim nam imponował jako człowiek. To był
bystry gość. Pamiętam, że wraz z moją żoną [Jean] spotkaliśmy się z nim
na kolacji we włoskiej restauracji przy Bute Street w South Kensington.
Znakomicie spędzało się z nim czas. Jean i ja wyprowadziliśmy się
z Londynu do Oakley, bliżej fabryki Marcha w Bicester, a Niki krótko
wynajmował nasze mieszkanie w Victorii. Wtedy żadnemu z nas nie
przeszło nawet przez myśl, że był szybki[m kierowcą], no bo taki nie był. Nie
był tak szybki jak Ronnie [Peterson], no ale wtedy nie było chyba nikogo
szybszego.
Im dłużej trwał tamten sezon, tym bardziej było widać, że Niki ma potencjał.
Nie tylko jako kierowca, lecz także jako bystry facet, który potrafi przekazać
Robinowi Herdowi i ludziom z zespołu, jak chce mieć ustawiony samochód
– i jak go ustawić, żeby był lepszy. Swoją pozycję umacniał głównie dzięki
przekazywanym informacjom zwrotnym. Zespół coraz częściej o opinię
w kwestii technicznych aspektów ustawień samochodu zwracał się właśnie
do niego. Jego kolejnym godnym odnotowania atutem była zaradność
w organizowaniu pieniędzy. Owszem, pochodził z zamożnej rodziny, ale
miał też naprawdę imponującą w tamtych czasach umiejętność i pewność
siebie, by wejść do banku i wyjść z niego z pieniędzmi na wyścigi. Wszyscy
zaczynali rozumieć, że Lauda nie jest jakimś bogaczem, który ma kaprys,
żeby bawić się w motorsport.
Lauda opowiadał:
721X mógł zakończyć moją karierę, jeszcze zanim się zaczęła. Wtedy to
była dla mnie prawdziwa katastrofa. Ronnie już wcześniej wyrobił sobie
nazwisko, więc nie był to dla niego aż taki problem. Mógł po prostu
zostawić to za sobą i tak właśnie zrobił, na sezon 1973 przechodząc do
Lotusa. W moim przypadku wyglądało jednak, że to już koniec. Pamiętam,
że Ronnie bardzo mnie wtedy wspierał. Pomagał mi i podnosił mnie na
duchu, zwłaszcza gdy jeździliśmy jego samochodem do Bicester. Nie
traciłem wiary w siebie między innymi z powodu tych wszystkich kolejnych
testów, na których wykręcałem czasy zbliżone do Ronniego, a niekiedy
nawet lepsze. Skoro on był jednym z najlepszych kierowców, uznawałem,
że ja też muszę być niezły. Kiedy ścigaliśmy się w F2, naprawdę od niego
nie odstawałem.
Mosley:
Tak naprawdę Louis Stanley nie był właścicielem zespołu BRM, ale
chętnie sugerował, że nim jest. British Racing Motors to projekt
uruchomiony w 1945 roku w celu odbudowania inżynierskiej
i wyścigowej dumy Brytyjczyków po drugiej wojnie światowej. Do
finansowania go powołano specjalny fundusz, no ale brytyjska
branża motoryzacyjna funkcjonowała równie słabo, jak
skomplikowany brytyjski samochód wyścigowy. Gdy skończyły się
pieniądze, kontrolę nad projektem przejął jeden z partnerów
w funduszu, sir Alfred Owen.
Tak oto BRM stał się drobnym trybikiem w olbrzymiej grupie
technologicznej Rubery Owen. Sir Alfred uznawał, że własny zespół
wyścigowy będzie dowodem dużych możliwości jego firmy. Na
sukcesy musiał jednak poczekać, bo pierwsze Grand Prix jego
teamowi udało się wygrać w 1959 roku, a po tytuł mistrzów świata
z Grahamem Hillem sięgnęli w 1962 roku. Sukcesy nadeszły w końcu
między innymi dzięki pojawieniu się Louisa Stanleya, który
początkowo o wyścigach nie wiedział nic albo prawie nic.
Stanley, dyrektor zarządzający w londyńskim Dorchester Hotel,
poślubił Jean Owen, siostrę sir Alfreda. Przypadkowa wizyta na
Grand Prix Monako w 1959 roku spowodowała, że zainteresował się
wyścigami. Dodatkową motywacją dla niego był fakt, że już
w kolejnym wyścigu BRM odniósł swoje pierwsze zwycięstwo.
Stanley wyczuwał niezadowolenie wśród członków zespołu, więc
wykorzystał swoje spore zdolności organizacyjne, by zmienić układ
sił wewnątrz teamu i odpowiednio porozmieszczać najważniejszych
inżynierów. Na początku lat 60. zespół stał się bardziej
konkurencyjny, dzięki czemu zdobył renomę w tym sporcie,
a Stanley postanowił to wykorzystać.
Sir Alfred, człowiek niezwykle religijny, nie jeździł na wyścigi
organizowane w niedziele, więc przynajmniej pod względem
wizerunkowym na czele BRM stanął Stanley. Był postawnym
mężczyzną, który roztaczał wokół siebie niemal królewską aurę,
swoją nową rolę zaczął zatem odgrywać ze znakomicie
wyćwiczonym zadęciem, prezentowanym w szczególności za
granicą. Gdy przedstawiano go, zwłaszcza w towarzystwie bardziej
naiwnych przedstawicieli amerykańskich środowisk
motorsportowych, jako „lorda Stanleya”, nie wyprowadzał nikogo
z błędu. Wolał z dumą szczycić się tym awansem społecznym niż
grzecznie sprostować tę nieścisłość.
Wpierając Jackiego Stewarta, Stanley wydatnie pomógł
wprowadzić na tory wyścigowe jakże potrzebne zaplecze medyczne,
choć ostatecznie to właśnie jego zespół potrzebował reanimacji. Gdy
w 1969 roku sir Alfreda dopadł atak serca, Stanley działał dalej.
Opracował rozbudowany plan współpracy z nowym sponsorem,
Marlboro, co doprowadziło do tego, że w sezonie 1972 BRM
wystawiał cztery samochody, którymi jeździło aż dziewięciu
kierowców.
Nie uszło to uwadze Laudy. Uznał, że Stanley może być podatny na
pochlebstwa i obietnice zarobienia pieniędzy, więc skontaktował się
z nim i umówił na spotkanie. Opowiadał o tym tak:
Mieliśmy taki stały żart z sekretarką mojego kuzyna, która robiła dla mnie
kilka rzeczy. Za każdym razem, gdy wychodziłem z biura, mówiłem do niej:
„Gdyby dzwonili z Ferrari, bezzwłocznie mi o tym powiedz”. Po powrocie
pytałem: „I co? Dzwonili z Ferrari?”, a ona na to: „Nie, dzisiaj nie” albo „Nie,
telefon nie działa”, albo rzucała jeszcze coś innego. W poniedziałek po
moim powrocie z Monte Carlo wszedłem do biura i usłyszałem: „Dzwonili
z Ferrari”. Odburknąłem jej coś, a ona na to: „Nie, to nie tak. Dzwonili
z Ferrari. Popatrz, zapisałam numer!”. „Mówisz poważnie? Z kim mam tam
rozmawiać?”, zapytałem. Gdy powiedziała, że facet nazywał się Monte-
jakośtam [Luca Montezemolo, szef zespołu Ferrari], od razu zrozumiałem,
że tym razem to prawda.
Zadzwoniłem do niego i usłyszałem, że pan Ferrari jest pod wrażeniem
mojego występu w Monako i chciałby ze mną porozmawiać. Nazajutrz
udałem się do Włoch na spotkanie z [Enzo] Ferrarim, który powiedział:
„Widziałem cię w Monako, jak jechałeś przed naszymi wspaniałymi
bolidami. Chcę, żebyś jeździł dla nas”. Odparłem, że przed dwoma dniami
podpisałem kontrakt z panem Stanleyem na starty u niego, na co Ferrari
odparł: „Zostaw to mnie, załatwię tę sprawę. Chcę, żebyś jeździł dla nas”.
Obejrzałem sobie wszystko, co mieli w Maranello: prywatny tor testowy
z automatycznym pomiarem czasu, wewnętrzna telewizja, komputery,
zasoby techniczne i mnóstwo ludzi. Gdy przypomniałem sobie zaplecze
moich poprzednich zespołów, Marcha i BRM, nie mogłem uwierzyć w to, co
widziałem w Ferrari. Moja pierwsza reakcja? „Jak to możliwe, że oni nie
wygrywają wszystkich wyścigów?” Od razu chciałem do nich przejść
i w ogóle się nie zastanawiałem, czy to wypali, czy nie. Mieli akurat [w 1973
roku] trudny okres, przeczuwałem jednak, że się z tym uporają i ruszą
z programem do przodu. Byłem niemal pewien, że z Ferrari może wydarzyć
się coś dobrego.
Lubiłem starą nitkę toru Silverstone. Nigdy nie zapomnę, jak w 1969 roku,
gdy byłem jeszcze nieokrzesanym kierowcą F3, obserwowałem trening
samochodów F1 przed jakimś wyścigiem na Woodcote [był to wyścig
International Trophy, niezaliczany do klasyfikacji mistrzostw świata], stałem
przy zakręcie Woodcote przed aleją serwisową. Z zakrętu bokiem wyjechał
Jochen Rindt, było mokro. Do dzisiaj mam ten obraz przed oczami, coś
niesamowitego. Pamiętam również rozgrywane na tym torze Grand Prix
z 1973 roku, gdy [Jody] Scheckter się rozbił i narobił wielkiego bałaganu
pod koniec pierwszego okrążenia. Mnie na starcie padł wał napędowy, więc
nawet nie ruszyłem do tego wyścigu. Okazało się, że miałem podwójne
szczęście. Po pierwsze, nie brałem udziału w tamtej kolizji, a po drugie, gdy
zobaczyłem, że samochód Beltoise’a uległ uszkodzeniom i już dalej nie
pojedzie, kazałem mojemu mechanikowi wymontować tamten wał
i zamontować go w moim samochodzie. Dzięki temu mogłem wystartować
we wznowionym wyścigu i całkiem nieźle mi szło, aż poddały się opony.
Wiedziałem, że tak będzie, dlatego starałem się zrobić jak najwięcej, dopóki
warunki były dobre.
Roger nie był kierowcą jednym z wielu. Był przemiłym facetem. Lubiłem go,
utrzymywałem bliskie kontakty z jego sponsorem, Tomem Wheatcroftem,
łagodnym i inteligentnym człowiekiem. Znaliśmy się jeszcze z Formuły 3,
byliśmy blisko, to nie tak, że widziałem go kilka razy przy okazji Grand Prix.
Gdy po fakcie dowiedzieliśmy się, co się tam wydarzyło, wszyscy
przeżyliśmy szok. Nigdy nie zapomnę widoku skulonego i zapłakanego
Toma Wheatcrofta. Zandvoort 1973 wspominam jako jeden
z najczarniejszych dni w całej mojej karierze.
Ten samochód okazał się tak zły, że zrozumiałem, jak dobrą konstrukcją był
BRM, nawet jeśli jego silnikowi brakowało mocy. Muszę przyznać, że tamto
ferrari było okropne. Nie mówiłem po włosku, a pan Ferrari nie mówił po
angielsku, więc tłumaczyć musiał Piero Lardi, biedak. Wysiadłem
z samochodu po pięciu, może sześciu okrążeniach toru Fiorano
i powiedziałem Piero: „Powiedz mu, że to kupa złomu”. Piero był
przerażony. „Nie, mowy nie ma! Nie mogę mu tego powiedzieć”. Ja mu na
to: „W porządku, powiedz mu zatem, że samochód cierpi na śmiertelny
przypadek podsterowności albo co ci się tam podoba. Coś jest nie tak
z przednim zawieszeniem. Jeśli się do tego nie weźmiemy i czegoś z tym
nie zrobimy, cały ten projekt będzie kompletną stratą czasu”.
Warto poświęcić trochę uwagi dwóm wpływowym
współpracownikom Ferrariego, którzy mieli w istotny sposób
wspomóc Laudę w reformowaniu zespołu.
Luca Cordero di Montezemolo, wówczas 26-latek, znajdował się
już na najlepszej drodze, by wejść w szeregi włoskiego
odpowiednika rodziny królewskiej. Szlachetnie urodzony
Montezemolo, członek kontrolującej Fiata dynastii Agnellich,
skończył studia w zakresie międzynarodowego prawa handlowego
na Uniwersytecie La Sapienza w Rzymie, a potem studiował na
Uniwersytecie Columbia w Nowym Jorku. Gdy w 1973 roku Fiat
związał się z Ferrari, Montezemolo został wysłannikiem koncernu,
mającym pilnować interesów firmy w Maranello. Został tam
oddelegowany jako ktoś w rodzaju nieprzeszkadzającego nikomu
łącznika między zespołem, samym Enzo Ferrarim a zarządem Fiata.
Sam startował we włoskich wyścigach klubowych, więc interesował
się motorsportem i doskonale rozumiał, jak ważny jest on –
a zwłaszcza Formuła 1 – dla Enzo Ferrariego.
„Star” (jak go czule nazywano) nie zamierzał jeździć na wyścigi,
czym przy okazji umocnił swoją „legendę”, więc Montezemolo jako
szef zespołu był również wysłannikiem Enzo Ferrariego.
Poprzednicy Montezemolo na tym stanowisku to znani (a czasem
owiani złą sławą) ludzie, którzy nierzadko robili więcej zamieszania,
niż czegoś dobrego. Tym razem było jednak inaczej, ponieważ
Montezemolo nie bawił się w politykę i nie mówił Ferrariemu tego,
co ten chciał usłyszeć, tylko w delikatny sposób informował go
o faktach, nawet tych najtrudniejszych do przełknięcia. Lauda
szybko zrozumiał, że właśnie na tej cesze szefa powinien polegać,
jeśli chce, żeby zespół zaczął funkcjonować poprawnie.
Według kierowców, którzy korzystali z efektów jego starań
w Ferrari, skryty za swoimi okularami Mauro Forghieri był
genialnym projektantem owładniętym pasją do motorsportu – ta od
czasu do czasu dawała o sobie znać w dramatyczny, acz zabawny
sposób. Forghieri pracował w zespole od wielu lat, zaczynał jako
inżynier stażysta. W 1961 roku z dnia na dzień został dyrektorem
technicznym, gdy Enzo Ferrari na skutek poważnego konfliktu
zwolnił całą kadrę kierowniczą. Forghieri zdecydowanie dowiódł
swojej wartości, projektując samochody wyścigowe, które miały
zostać klasykami marki. Niestety, jego szef miał skłonności do
wprowadzania nagłych i dramatycznych zmian. Enzo Ferrari winą
za nieudany sezon 1972 obarczył właśnie Forghieriego i odesłał go
do działu projektów specjalnych w zespole budującym samochody
drogowe. Gdy okazało się, że sezon 1973 wypadł jeszcze gorzej,
Forghieri wrócił jednak do łask. Swoje dawne stanowisko w zespole
objął na krótko przed tym, jak Lauda przyjechał na testy aktualnego
samochodu F1 i wydał tamtą druzgocącą opinię, która dla inżyniera
w ogóle nie była zaskoczeniem. Lauda opowiadał o tym tak:
Nie dało się nie zauważyć potencjału drzemiącego w tym zespole. Był
niesamowity. A mimo to budowali te okropne samochody. Szybko
doszedłem do wniosku, że główny problem stanowiła polityka prowadzenia
tego zespołu. Ludzie byli odpowiedni, należało ich tylko właściwie
zorganizować. Kiedy dobrze poznałem Lucę, zrozumiałem, jak wielką
wartość wnosi do ekipy. To on zaczął jednoczyć ludzi, w typowy dla siebie
sposób przekonywać ich, by pracowali na rzecz wspólnego celu. Forghieri
był znakomitym inżynierem, Luca znakomicie radził sobie z informowaniem
Staruszka, co się dzieje. Robił to w sposób całkowicie obiektywny, co
wychodziło mu bardzo dobrze. Wydaje mi się, że wcześniej komunikacja
nie była najlepsza…
Pracę w Philip Morris rozpocząłem 1 września 1973 roku, czyli wtedy, gdy
kończył się okres współpracy Marlboro z BRM. Już wtedy widać było, że
Niki to nie byle kto, zwłaszcza gdy podczas deszczowego Grand Prix
Kanady ścigał lepsze samochody i lepszych kierowców w swoim BRM.
Wtedy funkcjonowało coś takiego jak Marlboro World Championship
Team, program sponsoringu indywidualnego, w ramach którego
finansowaliśmy Nikiego i Claya. Kontrakt Nikiego trzeba było przedłużyć
pod koniec1973 roku. Dostałem polecenie, żeby to zrobić. Na moje
szczęście znałem go z czasów, gdy jeździł w F3 koszmarnym samochodem
McNamara i przyjaźnił się z Jamesem [Huntem]. Kręciłem się wtedy w tym
środowisku, w taki właśnie sposób dostałem się do tego świata.
Jeśli chodzi o kontrakt z Ferrari, kluczową rolę odegrał w tej sprawie
Luca. Był dynamiczny, pewny siebie, bardzo zaradny. Widział, że Niki to
kierowca z potencjałem na przyszłość i że sezon 1974 będzie dla niego
rokiem rozwoju, dla mnie zresztą też, bo uczyłem się negocjowania
kontraktów. Z Nikim sprawy wyglądały jasno. Przychodził i mówił: „Chcę
więcej kasy, ok?”. Od tego zaczynaliśmy, obgadywaliśmy szczegóły tak,
żeby pasowały obu stronom, a potem pieczętowaliśmy sprawę uściskiem
dłoni. Tak to się wtedy załatwiało: uściskiem dłoni.
Pewnie coś w tym było. Niki sam przyznawał, że popełniał błędy na torze,
choć moim zdaniem team przegrał tytuł mistrzowski przede wszystkim
przez to, że i on, i Ferrari zbagatelizowali Emersona. Tymczasem to był
niesamowicie bystry facet, wszystko ważył i dokładnie wiedział, jak mocno
może nacisnąć na którego rywala. Niki ciągle się jeszcze wtedy uczył
i wiem, że trochę drażniły go wszelkie uwagi, że stracił szanse na tytuł
mistrzowski przez wewnętrzną rywalizację z Clayem.
Lauda opowiadał:
Ich drogi rozeszły się z lekka w 1971 roku, gdy Niki awansował do
F2, a James musiał zadowolić się sezonem występów w F3
w barwach Marcha. W sierpniu tego roku znaleźli się jednak na tej
samej liście startowej, gdy Huntowi udało się załatwić jednorazowy
start w wakującym fotelu Marcha w F2 na Brands Hatch, w wyścigu,
który nie był zaliczany do mistrzostw. Mieli bardzo podobne
poczucie humoru. Lauda tak oto wspomina pewne zdarzenie
z tamtego weekendu:
Tamten pit stop wyszedł nam dość wolno. Do tego opony były zimne
i ogólnie było zimno. Niki wyjechał zatem na słabym miejscu. Wypadł z alei
serwisowej na wysokich obrotach i od razu zaczął wyprzedzać inne
samochody. Nie wrócił już z tego okrążenia.
Przyszedł do mnie Huschke von Hanstein i powiedział: „Daniele, wydarzył
się wypadek, choć ze mną do mojego porsche”. Pojechaliśmy do szpitala
w Adenau. Słyszeliśmy, że gdy na miejscu wypadku czekali na karetkę, Niki
rozmawiał z innymi kierowcami. Kiedy zobaczyłem go w szpitalu, tracił
przytomność. Problemem nie były oparzenia zewnętrzne, ale opary, których
się nawdychał i które powodowały problemy z płucami. Lekarze z Adenau
powiedzieli, że nie mogą mu nijak pomóc. Von Hanstein zadzwonił do
lekarza ze szpitala w Ludwigshafen, bo wiedział, że zajmują się tam
amerykańskimi żołnierzami i specjalizują się w leczeniu oparzeń.
Powiedzieli, że przygotują sterylne pomieszczenie i że mamy jak
najszybciej dostarczyć im Nikiego.
Gdy czekaliśmy na śmigłowiec, Niki powiedział, że mam jechać do
pomieszczeń gościnnych firmy Bilstein [producenta amortyzatorów], bo
zostawił tam teczkę z dokumentami. Miałem również zadzwonić do
Marlene i powiedzieć jej, żeby przyjechała do szpitala. Widziałem, że ma on
trudności z oddychaniem.
Wróciłem do padoku, zabrałem jego rzeczy i znowu popędziłem do
szpitala, zdążyłem jeszcze porozmawiać z lekarzem. Powiedział, że Niki ma
przyblokowane drogi oddechowe i że na razie jest stabilny, ale lekarz nie
wiedział, czy przeżyje najbliższe 24 godziny. Jeśli chodzi o płuca, był
w stanie krytycznym.
Nikt się już nie dowie, co tam się stało. Zespół przeprowadził dochodzenie,
ponieważ pan Ferrari chciał mieć pewność, że nie było żadnych problemów
technicznych z samochodem, jako że niektórzy sugerowali rzekomą awarię
tylnego zawieszenia. Wyglądało to tak, jak gdyby Niki odrobinę za mocno
najechał na tarkę. Nie było już mokro, ale wciąż jeszcze wilgotno, tak to
ujmijmy, opony były zimne i stracił panowanie nad samochodem. Wiemy, że
wypadku nie spowodował problem techniczny, bo pędzący w barierę bolid
zostawił ślady czterech opon, czyli na tym etapie nie było żadnej awarii.
Występ Nikiego mówi sam za siebie. Jedną nogą był już w grobie, ale sześć
tygodni później zajmuje czwarte miejsce w Grand Prix. To niesamowite
osiągnięcie, zwłaszcza że nie było za dużo czasu na treningu. Po prostu
wsiadł do samochodu i pojechał. Był cholernie dobry. Pojechał w typowy
dla siebie sposób, we własnym tempie i z szacunkiem dla swoich nowych
ograniczeń, szykuje się na najważniejsze pojedynki w dalszej części
sezonu. Wiedział, że odpadłem z wyścigu, więc akurat tym nie musiał się
martwić. Postanowił zainkasować kilka punktów, zanim na poważnie
podejmie walkę. Znakomicie się spisał… Doprawdy znakomicie.
Dla mnie najbardziej wstrząsający był moment, kiedy zdjął kask i naszym
oczom ukazała się przesiąknięta krwią balaklawa. Można powiedzieć, że
wyglądał jak jakiś potwór. To był przerażający widok. Zacząłem się
zastanawiać: „Jakim cudem mógł jechać w takim stanie?”. Sam miewałem
różne urazy i najbardziej uderzyło mnie to, jakiego rodzaju były jego
obrażenia. Gdy złamiesz kość, to takie złamanie boli, ale potem się zrasta.
Głębokie skaleczenie lub rana mogą okazać się znacznie bardziej
dokuczliwe niż złamanie. Przy każdym ruchu taka rana się otwiera
i zamyka. Traci się krew, a poza tym to bolesne. Widziałem, że właśnie tak
to u niego wyglądało, a on jakimś sposobem jechał dalej. To było
niesamowite, wręcz fantastyczne.
Cały ten weekend był po prostu niesamowity. Pierwszego dnia Niki znalazł
się pod olbrzymią presją: ci wszyscy ludzie, dziennikarze z całego świata.
To był wielki stres nie tylko dla niego, lecz także dla całego zespołu.
Wiedzieliśmy, że w piątek miał problemy. No ale on jak to on, w nocy
zastanowił się nad tym wszystkim i zadecydował, że przestanie zwracać
uwagę na całe to zamieszanie i skupi się na jeździe. W sobotę był już
zupełnie innym człowiekiem, zupełnie innym kierowcą. Robiliśmy, co
w naszej mocy, ale to sam Niki znalazł w sobie siłę do szybkiej jazdy.
Nie da się opisać tego, jak wyglądał, gdy wrócił z toru i zdjął kask.
Z powodu problemów z powiekami nie mógł zamknąć oczu. Żeby w nocy
zasnąć, musiał zakładać maskę. Nietrudno sobie wyobrazić, co to
oznaczało podczas wyścigu. Czwarte miejsce w 44 dni po tym, jak niemal
umarł? Nie do wiary, po prostu nie do wiary.
Decyzja w sprawie Grand Prix Wielkiej Brytanii będzie uwierać mnie już do
końca życia. Zaakceptowałem dyskwalifikację w Hiszpanii, następnie
odzyskałem te punkty, ale potem zdyskwalifikowano mnie jeszcze raz. To
był mocny cios. Odniosłem wrażenie, że od wyścigu w Hiszpanii zespół
Ferrari postanowił wywalczyć tytuł na torze i poza nim, że Włosi
postanowili wykorzystać każdą lukę w przepisach, by to osiągnąć. McLaren
popełnił niepotrzebny i kosztowny błąd z szerokością samochodu
w Hiszpanii, czym sprowokowaliśmy Ferrari do działania. Najlepiej
świadczy o tym nasze odwołanie, które wygraliśmy.
Ferrari stanęło na stanowisku – zupełnie zresztą logicznym – że przepisy
to przepisy, więc gdy ktoś je narusza, zostaje zdyskwalifikowany. Koniec
i kropka. Istnieje jednak również inne podejście: można zachować się
rozsądnie i zapytać sędziów, na ile poważne jest dane naruszenie
przepisów. Za stosowaniem pierwszego podejścia przemawia fakt, że FIA
jest słabo przygotowana do interpretowania swojego przestarzałego
regulaminu technicznego. Jeżeli przyjmiemy zasadę, że przepisy to
przepisy i nie wolno ich łamać, to krew mnie zalewa na myśl o tym, co stało
się w Kanadzie. Sędziowie stwierdzili, że samochód Ferrari narusza
przepisy, a przecież był taki przez cały sezon. Mieli źle umiejscowioną
chłodnicę oleju skrzyni biegów. To dokładnie takie samo naruszenie
przepisów jak nasz zbyt szeroki samochód w Hiszpanii. Jak już mówiłem,
oni jeździli tak przez cały rok.
Wtedy uznaliśmy w McLarenie, że nie oprotestujemy tego naruszenia, bo
wiedzieliśmy, że nie daje im ono żadnych korzyści, ale nasz zbyt szeroki
samochód w Hiszpanii też nie dawał nam przewagi. Ludzie z Ferrari byli
mocno zażenowani, gdy w Kanadzie sędziowie wytknęli im ten problem.
Nigdy nie widziałem, by kiedykolwiek mechanicy tak szybko modyfikowali
samochód jak ludzie z Ferrari w piątkowy wieczór. Gdyby McLaren działał
tak samo jak Ferrari, to powinniśmy doprowadzić do nieuznania inie tylko
ch czasów z piątkowych treningów w Kanadzie, lecz także ich wyników
z całego sezonu, bo te przepisy obowiązują od Hiszpanii.
Wszyscy wiemy, że regulamin techniczny jest tak skomplikowany, że
zbudowanie w pełni legalnego samochodu jest niemalże niemożliwe.
Wiem, że Ferrari bardzo się stara, żeby ich samochody spełniały wszystkie
wymagania regulaminu technicznego, bo Włosi są przerażeni, że McLaren
coś u nich znajdzie i to oprotestuje.
Co się stało, to się nie odstanie. Desperacko pragnę zostać mistrzem
świata w tym roku, ale w dniu wyścigu nie będę myślał o tytule.
Skoncentruję się na tym, żeby wygrać. Układ w klasyfikacji mistrzostw
świata zacznę analizować po wyścigu. Do triumfu będę potrzebował sporo
szczęścia, wiele zależy też od wyniku Nikiego. Ode mnie zależy tylko to,
żeby wygrać ten wyścig albo zakończyć go na jak najwyższym miejscu. Niki
z pewnością bardzo chce obronić tytuł, ale ja zamierzam mu go odebrać.
Jeśli chodzi o występ Laudy na Monzy, to w życiu nie widziałem tak wielkiej
odwagi, w żadnej dyscyplinie sportu. Po wyścigu widać było po nim, jak
bardzo cierpiał, więc tamto czwarte miejsce jest tym bardziej niesamowite.
James się cieszył, że Niki wrócił. Przyjaźnili się i lubili spędzać razem czas.
Pokłócili się tylko raz, w Kanadzie, zaraz po tym, jak Lauda pojechał do
FIA na przesłuchanie w sprawie Grand Prix Wielkiej Brytanii. To była
polityczna ustawka, prawdopodobnie pod naciskiem Enzo Ferrariego. Niki
miał na głowie zakrwawiony bandaż, ale podejrzewam, że to nie była
prawdziwa krew. Raczej ketchup, który miał pomóc ludziom z FIA podjąć
decyzję o odebraniu Jamesowi dziewięciu punktów. Hunt nie był z tego
zadowolony. Potem się jednak dogadali i dalej biegali razem za
dziewczynami, śmiali się i wzajemnie sobie docinali. Politykę zostawili
innym.
Czasu było coraz mniej, zostawały już tylko dwie szanse na zdobycz
punktową, ale James i Niki przypomnieli sobie pakt, który zawarli
przed sześciu laty w Szwecji, gdy się poznali. Po wielu latach Hunt
wspominał:
Prasa obu nas mocno nakręcała i obaj byliśmy rozdrażnieni. Przez kilka
godzin nie mogliśmy na siebie patrzeć, ale wszystko załatwiliśmy, po
wyścigu w Kanadzie podaliśmy sobie dłonie i dalej się przyjaźniliśmy.
Mieliśmy na przykład sąsiednie pokoje w Glen Motor Inn, więc wieczorami
otwieraliśmy drzwi między nimi i spędzaliśmy razem czas.
Nigdy nie zapomnę, jak w dniu wyścigu Niki próbował mnie zeschizować.
Zawsze wstawałem o ósmej, żeby o dziewiątej być na torze. Niki doskonale
wiedział, na którą mam zamówione budzenie, więc wparował do mojego
pokoju o siódmej rano. Był już w kombinezonie, gotowy do wyjścia, stanął
nad moim łóżkiem i powiedział z tym swoim austriackim akcentem: „Dzisiaj
wygram te mistrzostwa”, a potem wyszedł. Nieźle się uśmiałem.
Gdy w 1963 roku projektowano tor Fuji, nikt nie planował, że będzie
to obiekt do organizacji Grand Prix. Ci, którzy znaleźli się tam 24
października 1976 roku, uważali, że nie nadaje się do organizacji
jakichkolwiek wyścigów. Trasa znajdowała się u podnóża góry Fuji,
która ginęła w chmurach i deszczu. W tych okolicznościach nie
podobało się tam nikomu. Warunki pogodowe były tak koszmarne,
że istniała realna groźba, że w ten weekend na tym niemal 4,5-
kilometrowym torze nic się nie będzie działo i wyścig Formuły 1 się
nie odbędzie. Początkowy plan zakładał, że Fuji International
Speedway będzie szybkim owalem, trochę w amerykańskim stylu.
Ostatecznie zabrakło jednak funduszy, projekt nie został w pełni
zrealizowany i tak oto w 1965 roku powstał tradycyjny tor
wyścigowy, na dodatek jeszcze mało ambitny. Po wielu latach
lobbowania i wprowadzania poprawek obiekt uzyskał w końcu
prawo organizacji wyścigu Formuły 1. Kierowcy mieli jednak
wielkiego pecha, bo ostatni wyścig sezonu 1976 miał się odbyć
w okropnej pogodzie.
Treningi odbyły się jeszcze na suchej nawierzchni. Na koniec
pierwszego dnia Hunt był lepszy od Laudy zaledwie o jedną setną
sekundy. Wszyscy ostrzyli sobie zęby na konfrontację obu
kierowców, ale w ostatnim dniu treningów w ich rywalizację
wmieszał się Mario Andretti i sięgnął po pole position za kierownicą
bolidu Lotusa, który przez cały sezon poprawiał swój samochód.
Obok Amerykanina w pierwszym rzędzie miał się ustawić Lauda,
a Hunt zajął trzecie miejsce ze stratą 0,28 sekundy do Nikiego.
Tego wieczoru wszyscy zastanawiali się wyłącznie nad tym, czy
James zdobędzie trzy punkty więcej niż Niki i zostanie mistrzem
świata. Dwanaście godzin później nie mówił o tym już niemal nikt.
Wszyscy zastanawiali się, czy wyścig w ogóle się odbędzie. Nad
Japonię nadciągnął front atmosferyczny znad Chin, kryjąc w
szarudze górę Fuji i wszystko wokół niej.
Półgodzinna sesja rozgrzewkowa, która odbyła się o 11.00,
stanowiła najlepszy dowód na to, jak jest źle. Kilka samochodów
wypadło z toru, bo ten w wielu miejscach był po prostu zalany wodą.
„To była paranoja – wspominał po latach Hunt. – Na dojeździe do
pierwszego zakrętu stała wielka kałuża, więc musieliśmy hamować
przed zwyczajowym punktem hamowania. Największym
problemem były jednak drobinki wody spod kół. One i mgła
powodowały, że nie było kompletnie nic widać. Czyste szaleństwo”.
Wyścig miał się rozpocząć o 13.30, ale większość kierowców
uznała, że w takich warunkach absolutnie nie da się jeździć.
Sędziowie postanowili zaczekać, licząc, że może deszcz zelżeje.
Minęło 90 minut i nic się nie zmieniało. Lauda opowiadał:
Z nieba po prostu lunęło, to był deszcz monsunowy, typowy dla tej pory
roku w Japonii. Organizatorzy chcieli zaczynać, ale tam nie dało się ścigać,
kierowcy nie chcieli wyjeżdżać na tor. Gdy organizatorzy zadeklarowali, że
wyścig się odbędzie, Bernie Ecclestone wezwał Emersona Fittipaldiego,
przewodniczącego GPDA [Grand Prix Drivers Association, Stowarzyszenie
Kierowców Grand Prix], Jamesa oraz Nikiego. Stwierdził, że mają problem –
jeśli wkrótce nie wystartują, zrobi się ciemno i wyścig się nie odbędzie.
Gdyby tak się to skończyło, straciłby pieniądze i od promotora, i z telewizji.
„Wszyscy na tym stracimy – powiedział. – Dlatego proszę, żebyście
wystartowali, potem możecie się wycofać. W ten sposób dotrzymamy
postanowień kontraktu. Zgadzacie się?”
Trzej kierowcy zgodzili się wystartować i przerwać jazdę po dwóch lub
trzech okrążeniach. Niki był zadowolony, bo panowały katastrofalne
warunki, nawet padok spływał wodą. Tor przypominał rzekę, to było aż
niesamowite.
Po wszystkim wiele osób mówiło, że Niki i James różnili się w kwestii tego,
czy należy się ścigać. To nieprawda. Obaj uzgodnili, że się wycofają, ale
potem Jamesa nakłoniono do dalszej jazdy, a kiedy Hunt zmienił zdanie, nie
zdążył już powiedzieć o tym Nikiemu.
Gdy Niki zjechał, zaproponowałem, że powiemy coś o awarii silnika albo
elektryki, no bo było przecież mokro. A on na to: „Nie. Powiedz, że
zjechałem, bo było zbyt niebezpiecznie. Kropka”. Cały Niki…
To był mój błąd. Zabrakło mi odwagi, żeby powiedzieć mu: „Jedź tak
długo, aż zjedzie James, zjedziesz po nim”. Dwa miesiące wcześniej
widziałem go niemal martwego. Gdyby miał wypadek, czułbym się za to
odpowiedzialny. Z profesjonalnego punktu widzenia powinienem mu
powiedzieć, żeby jechał dalej. No ale gdyby coś się stało? Co ja bym
powiedział Marlene?
Hunt powiedział:
Gdy Lauda wycofał się z Grand Prix Japonii, spadła na niego ostra krytyka.
Ja od razu usprawiedliwiałem jego decyzję. Wracałem myślami do 1924
roku, kiedy sam zmagałem się z podobnymi wątpliwościami, by siedem lat
późnej podjąć ostateczną decyzję, że rzucam wyścigi. Postawa Laudy
rozwiewa wszelkie wątpliwości, jakie ktokolwiek mógłby mieć wobec niego.
Wielokrotnie powtarzał mi, że zostanie w Ferrari, dopóki ja tu będę. Nie
mam żadnych powodów, by nie wierzyć w jego lojalność. Wszelkie plotki są
rozsiewane przez gazety, którym zależy tylko na sprzedaży.
To było w sumie oczywiste, gdy doszły mnie wieści, że przez kilka dni
testował na Kyalami i że do wyścigu zakwalifikował się tuż za mną [Hunt
zdobył pole position, drugie pole startowe miał Jody Scheckter za
kierownicą samochodu Wolf, którym kierowca z RPA zapewnił sobie
wspaniałe zwycięstwo w debiutanckim wyścigu tej ekipy w Argentynie].
Nieoczekiwanie Reutemann wypadł dużo słabiej.
Udało mi się odjechać wszystkim na bardzo długim dojeździe do
pierwszego zakrętu [Crowthorne], ale wtedy spojrzałem w lusterka
i dostrzegłem tam cholerne czerwone ferrari. Od razu wiedziałem, że będzie
ciekawie. Uznałem, że jeśli wyjadę z ostatniego zakrętu [Leeukop]
z maksymalną prędkością i utrzymam jakieś 30 metrów zapasu nad Nikim
na kilku pierwszych okrążeniach, to będę miał szansę z nim wygrać. Jadący
na drugim miejscu Jody dałby mi nieco więcej wytchnienia, ale nie Niki.
Wszystko robił metodycznie i ze spokojem, jak typowy Szczur. Jechał za
mną przez pięć okrążeń, potem pokazał mi się w lusterku na szóstym
okrążeniu na wejściu w Crowthorne. Zobaczył, że ma za mało miejsca, więc
zjechał z powrotem za mnie. No ale następnym razem rozpoczął atak
kilkaset metrów wcześniej i już nic nie byłem w stanie zrobić.
Niki był dobry, bardzo dobry, treściwy i konsekwentny, a przy tym szczery,
czasami wręcz za bardzo. Moim zdaniem najlepszymi kierowcami,
z którymi miałem do czynienia, byli on i Chris Amon. W przypadku Nikiego
trzeba wziąć pod uwagę także wszystko, co działo się w jego życiu. Nie
mam na myśli wyłącznie kwestii technicznych, ale także wewnętrzną
politykę teamu, relacje z panem Ferrarim, dziennikarzami. Zajmował się
tym wszystkim i robił to lepiej niż którykolwiek znany mi kierowca. Po tym
wszystkim, przez co przeszedł rok wcześniej, tytuł mistrza świata
w sezonie 1977 jest nie tylko fantastyczny – to prawdziwy cud.
Przyjął to jak większość innych rzeczy w życiu. Wyglądało na to, że nic nie
robi na nim większego wrażenia. Mieliśmy jechać na testy na Paul Ricard.
Poleciałem z Nikim do Salzburga, gdzie spędziłem w jego towarzystwie
wieczór. Zaczęliśmy od dużego piwa i sznapsa. Nazajutrz rano
wylecieliśmy do Francji, na miejscu przywitała nas mgła. Usiłowaliśmy
odnaleźć tor Paul Ricard i znajdujące się obok niego małe lotnisko, ale
niewiele widzieliśmy. Polecieliśmy zatem wzdłuż wybrzeża Morza
Śródziemnego, aż dolecieliśmy nad [niewielkie miasteczko] Bandol,
a stamtąd lecieliśmy wzdłuż krętej drogi, która wspinała się na płaskowyż,
gdzie znajdował się tor. Niki bez najmniejszych problemów leciał w ten
sposób małym odrzutowcem. Był znakomitym pilotem!
Lauda po raz pierwszy testował nowy silnik alfy na Paul Ricard. Czekał tam
na dostarczenie samochodu, który przyjechał w końcu na przyczepie, a nie
jak zwykle w ciężarówce, bo wcześniej robili jego na Balocco [torze
testowym Alfy Romeo]. Okazało się, że zapomnieli nalać cieczy chłodzącej
do układu i zatarli silnik. Gdy dowieźli samochód na Paul Ricard i usiłowali
odpalić silnik, było już po nim. Niki się wściekł! Chiti spojrzał na mnie
i powiedział: „Piola, jesteś tutaj jedynym dziennikarzem – nie pisz o tym!”.
Wszyscy lubiliśmy w Nikim to, że dla niego wszystko było albo czarne, albo
białe. Odcienie szarości nie występowały. Mówił bez owijania w bawełnę.
Gdy ktoś usiłował wciskać mu jakieś bzdury, przestawał słuchać, więc nikt
nawet nie próbował tego robić. Oczywiście, zdarzały się sytuacje, gdy
trzeba było z nim rozmawiać twardo.
W 1979 roku nadzorowałem nasz testów opon na Anderstorp
[w Szwecji]. Jednym ze sposobów sprawdzania, czy zmieniająca się
nawierzchnia toru wpływa na czasy okrążeń, było stosowanie tak zwanego
kontrolnego zestawu opon. Zakładało się je na samym początku testu,
a potem co dwie godziny zakładało się je znowu i porównywało czasy
okrążeń.
Robiło się późno, Niki skończył właśnie przejazd na komplecie miękkich
opon i powiedział, że musi już lecieć. Odparłem, że potrzebujemy jeszcze
przejazdu na komplecie kontrolnym. Nie odpuszczałem, więc się wkurzył.
„Posłuchaj, powiem ci dokładnie, jaki będzie czas na tych oponach, pojadę
to kółko w czasie 1 minuty i 27,23 sekundy”, choć nie pamiętam dokładnie,
czy to była akurat taka wartość. Wyjechał, wrócił. Nie pokazałem mu
czasów, ale tylko na mnie spojrzał, bo wiedział, co tam mam. Czas był
dokładnie taki, jak przepowiedział, dokładnie taki. To najlepiej świadczy
o tym, jakiego kalibru był kierowcą.
Jego klasę mistrza świata widać również w tym, jak lata. Błyskawicznie
orientuje się we wskazaniach skomplikowanych przyrządów, ma dar
szybkiego przetwarzania informacji plus nadzwyczajną umiejętność
koncentracji. Chcę przez to powiedzieć, że nawet jako pilot prywatny
wszedł na poziom pilota linii lotniczych (choć oczywiście nie miał okazji
zebrać takiego doświadczenia). Ma taki refleks, że nawet w najbardziej
nieoczekiwanych symulowanych sytuacjach awaryjnych zawsze podejmuje
właściwą decyzję.
Lot do Long Beach był niesamowity. Nikiemu towarzyszył zawodowy
pilot. Podchodząc do lądowania na Grenlandii, trafiliśmy na mocne
turbulencje. Niki powiedział wtedy tamtemu facetowi: „Masz większe
doświadczenie niż ja, wykonasz procedurę lądowania. Jeśli ja popełnię
błąd, nie dotrzemy na wyścig w Long Beach!”.
Gdy byłem na Grand Prix Austrii, tuż po starcie doszło do dużej kraksy, ale
nie wzbudziła we mnie negatywnych emocji. Czułem się normalnie, ani
dobrze, ani źle. Była to pewna odmiana, bo przez półtora roku w ogóle nie
ciągnęło mnie do wyścigów. Gdy tylko słyszałem coś na temat F1 albo
widziałem jakiś materiał w telewizji, reagowałem na zasadzie: nie chcę
słyszeć o tych bzdurach. Tym razem jednak poczułem ciekawość.
Samochody były inne, wszystko się zmieniło.
Potem postanowiłem jechać na Monzę, bo chciałem się przekonać, co
poczuję. Widziałem wypadek Watsona, na skutek którego z jego
samochodu wyrwało silnik. Nawet jednak tak mocne uderzenie nie zrobiło
na mnie wrażenia. Pomyślałem sobie wtedy: „Phi, żaden problem. Już się
tym nie przejmuję, strach zniknął”. Wróciło wszystko to, co czułem kiedyś
do wyścigów. Pogadałem z [Johnem] Hoganem [z Philip Morris], który nie
wydawał się zaskoczony informacją, że byłbym zainteresowany jazdą
jednym z tych samochodów.
Potem znów zadzwonił do mnie Ron i powiedział: „Przyjedź na testy na
Donington”. To było dla niego typowe, zawsze potrafił wybrać idealny
moment. Uznałem, że to będzie dobra okazja, żeby się przekonać, czy
faktycznie chcę wrócić. Powiedziałem Marlene, że jedziemy do Londynu,
ale nie wspomniałem o torze wyścigowym, bo to by się jej nie spodobało.
Powiedziałem: „Idź do Harrodsa, ja muszę gdzieś podjechać”.
Pojechałem na Donington, a McLaren miał tam już dla mnie gotowy
bolid. Po dwóch latach miło było ponownie wsiąść do samochodu
wyścigowego. Podobało mi się, w pewnej chwili zrobiło się nawet dość
emocjonalnie, ale już na pierwszym zakręcie emocje odłożyłem na bok.
Znów byłem kierowcą wyścigowym, znów poświęcałem całą uwagę
panowaniu nad samochodem.
Najpierw zwróciłem uwagę na to, że nie byłem w stanie przejechać
więcej niż trzech okrążeń. Nie mogłem złapać tchu i miałem za mało siły.
Zjechałem do alei serwisowej i poprosiłem, żeby mechanicy coś sprawdzili.
Byłem trochę zaskoczony tym brakiem kondycji, ale szczególnie mnie to nie
martwiło, bo wiedziałem, że Willi Dungl pomoże mi wrócić do formy w dwa
miesiące. Byłem bez formy, bo nie ćwiczyłem, ale w porównaniu
z Watsonem uzyskiwałem dobre czasy. To wystarczyło, żebym zyskał
pewność, że po właściwych przygotowaniach kondycyjnych i tym
podobnych znowu mogę jeździć.
Ludzie mówią, że powroty nigdy się nie udają. Cóż, dla mnie to kolejny
powód, żeby wrócić – chciałbym im udowodnić, że nie mają racji. Jak,
moim zdaniem, się to wszystko ułoży? Nie wiem: albo będzie dobrze, albo
źle. Może skończę w szpitalu, kto to wie? Gdybym jednak nie uważał, że
mogę wrócić i walczyć o zwycięstwa, w ogóle nie rozważałbym takiej
możliwości. Od kilku tygodni zaciekle trenuję, pracuję nad kondycją.
Jakkolwiek na to spojrzeć, na razie nie jestem kierowcą wyścigowym, tylko
emerytem, który dopiero zamierza wrócić na tor!
Wypadek Villeneuve’a poruszył mnie jak nic innego, takie są fakty. Moim
zdaniem, uwzględniwszy wszystkie czynniki, był najlepszym kierowcą
swoich czasów. Wypadek, w którym zginął, to najgłupszy wypadek
wyścigowy, o jakim słyszałem. Nie zamierzam wdawać się w szczegóły, bo
już raz to zrobiłem. Powiem za to, że tamta sytuacja to było jedno wielkie
gówno. W ogóle nie powinno do tego dojść. Nie, nie chodzi o to, że ten
wypadek przypomniał mi, jak niebezpieczny potrafi być ten sport. Zupełnie
nie w tym rzecz. Chodzi wyłącznie o to, jak to się stało, że najlepszy gość
w całej stawce ginie w tak głupim wypadku. Takie fakty mnie martwią
i wyprowadzają z równowagi.
Tylko popatrz, przyjechaliśmy tutaj [do Detroit] i nikt o nim nie mówi
[o Villeneuvie]. Moim zdaniem to kurewsko smutne. Życie idzie naprzód tak
szybko, zwłaszcza gdy mamy 16 wyścigów w sezonie, co dwa tygodnie.
Pojawia się kolejny zwycięzca i wszyscy o nim piszą. W następnym
wyścigu ten sam facet zajmuje jakieś odległe miejsce i pies z kulawą nogą
się nie zainteresuje. Dlatego z punktu widzenia kierowcy najlepszą
strategią jest się tym wszystkim w ogóle nie przejmować. Trzeba jedynie
wiedzieć, czego się samemu chce – określić własne stanowisko, słuszne
stanowisko, a potem twardo na nim stać.
Nigdy nie pomyślałem, że mój powrót może być najgorszą decyzją, jaką
mogę podjąć. Można siedzieć w domu i opowiadać o tym, że chciałoby się
wrócić, no ale potem trzeba zdecydować, czy podoła się temu wyzwaniu
psychicznie. Fizycznie nie jest to problem, bo wystarczy pobiegać
i poćwiczyć, to akurat najłatwiejszy element. Spoglądasz na zegarek
i biegasz najpierw przez 10 minut, potem przez 20 minut albo dwie godziny
czy ile kto potrzebuje, i w końcu jest się w formie. Psychiki nie da się w ten
sposób trenować, ponieważ ten aspekt naszego życia codziennie wygląda
inaczej. Spadnie deszcz i czujemy się okropnie, potem wyjdzie słońce
i znowu jesteśmy szczęśliwi. Dla mnie było to znacznie większe wyzwanie
mentalne niż fizyczne. Sytuacja codziennie się zmienia i trzeba umieć na
nowo dostosować się do czekających nas wyzwań.
Wszyscy patrzą przed siebie, ale Lauda cały czas coś robi, wciska przyciski,
kręci pokrętłami, łączy się przez radio z Paryżem. Zaczynają nam się
zapychać uszy. Niki porusza żuchwą, ale nadal nie widać po nim oznak
pośpiechu. Rosberg i Watson sięgają po maski. Kilka minut później Lauda
mówi: „Zaciął się zawór ciśnienia. Wracamy do Paryża”.
Gdy lądują, jest już zimno i szaro. Rosberg, Watson i McNally idą wprost
do poczekalni falcona, by napić się kawy. Lauda stoi na zimnie i rozmawia
z mechanikami diagnozującymi system utrzymania ciśnienia w kabinie.
W końcu też idzie do poczekalni i zwraca się do pozostałych: „Takie rzeczy
się zdarzają. Samolot to tylko maszyna. Może naprawią w godzinę, a może
potrwa to całą noc, na razie tego nie wiedzą. Proponuję, byśmy
wyczarterowali inny samolot i lecieli do Brukseli”.
Lauda stwierdził:
Ron był na mnie wkurzony, a Barnard w ogóle się do mnie nie odzywał.
Przed testami na Silverstone dali nawet nowy samochód do testowania
Watsonowi na torze testowym Porsche czy gdzieś, ale to wszystko mnie
nie obchodziło, bo moja strategia zadziałała i teraz ciągle dowiadywaliśmy
się o samochodzie czegoś nowego.
Gdy samochód stał w alei serwisowej [na Zandvoort], porównałem go
z innymi bolidami z silnikiem turbo i stwierdziłem, że mamy takie samo
tylne skrzydło w obu naszych samochodach z różnymi jednostkami
napędowymi. Zapytałem, w jaki sposób ich zdaniem ma to działać, a oni
stwierdzili, że mam się skupić na jeździe. No to pojechałem. I co? Tylne
skrzydło okazało się za małe. Do przeniesienia mocy generowanej przez
silnik turbo potrzebne było większe i wszystkie inne zespoły je miały.
Ron Dennis myślał już o sezonie 1984, ale z nieco innej perspektywy
– takiej, która w ogóle nie rozbawiłaby Laudy, gdyby o niej wiedział.
Po wyścigu w RPA tytuł mistrza świata 1983 powędrował do Nelsona
Piqueta i teamu Brabham. Alain Prost był nie tylko wielkim
przegranym tych mistrzostw, lecz także kozłem ofiarnym, ponieważ
to jego obarczono winą za upadek Renault. Ten zespół fabryczny po
raz kolejny wypuścił z rąk szansę na tytuł mistrzowski, a przecież
Renault zainwestowało mnóstwo pieniędzy w rozwój technologii
związanej z turbodoładowaniem. Renault wysłało do RPA sztab
dziennikarzy, którzy mieli udokumentować koronację pierwszego
mistrza świata z Francji. Zamiast tego mogli oni napisać Prostowi
sportowy nekrolog. Gdy Alain opuszczał padok toru Kyalami, miał
pełną świadomość, że jego trzyletni okres współpracy z Renault
prawdopodobnie właśnie się zakończył. Dennis, znany ze
spostrzegawczości, zauważył, że Prost jest akurat w trudnej sytuacji
i będzie otwarty na różne propozycje. Ron mówił:
Gdy tylko Niki dowiedział się, że do ekipy dołączy Prost, zadzwonił do mnie
do Lozanny. Powiedział, że chciałby przyjechać i zjeść ze mną lunch. Była
niedziela rano. Odparłem, że możemy się spotkać, ale to on musi pojawić
się w Lozannie. Przyleciał na lotnisko w Genewie, a ja nawet nie
planowałem go stamtąd odbierać. Powiedziałem mu tylko, jak ma znaleźć
restaurację, w której się umówiliśmy. Można powiedzieć, że była to typowa
restauracja rodzinna, Niki zjadł lunch ze mną, moją żoną i chyba też moją
najstarszą córką.
„Co ty tu, do cholery, robisz?”, zapytałem go, a on, jak to on, odparł:
„Posłuchaj, chodzi o przyjście Prosta, nie ufam temu knypkowi”. Zapytałem
dlaczego, więc mi powiedział: „Wiem, że jest cholernie szybki,
i zastanawiam się, czy zamierzasz mnie wyrolować”. Stwierdziłem, że nie
zamierzam, a wtedy zapytał o Rona. Wyjaśniłem mu, jak działają Ron i John
[Barnard]. Oba samochody zawsze były u nich dokładnie takie same, bo
John wyznawał zasadę, że nie można wyprodukować jednej, unikalnej
części, zawsze należy wyprodukować cały komplet. Niki zastanowił się nad
tym przez chwilę, skinął głową, po czym pojechał do Genewy i poleciał
stamtąd do domu. Ron musiał ponegocjować z nim trochę wysokość
wynagrodzenia, ale ostatecznie poszło gładko.
Co prawda, nic takiego nie zostało nigdzie formalnie spisane, a sam
Lauda podkreślał: „To nie jest mój zespół, jestem tu tylko kierowcą”,
ale był de facto kierowcą numer jeden, a Prost nie miał z tym
problemu. Niki miał w umowie zapis dający mu pierwszeństwo
w dostępie do testów. Wykorzystał tę klauzulę maksymalnie.
Większość czasu na Paul Ricard Alain przesiedział bezczynnie,
podczas gdy on nabijał okrążenie za okrążeniem w MP4/1E.
Obaj kierowcy mieli natomiast okazję pojeździć modelem MP4/2,
który dostarczono na francuski tor tuż przed rozpoczęciem sezonu
1984. Już po kilku pierwszych kółkach Lauda i Prost wiedzieli, że
najnowsze przepiękne dzieło Barnarda to potencjalnie narzędzie
umożliwiające im wygrywanie wyścigów. Okazało się, że mieli rację,
ale stało się to w sposób, którego Niki obawiał się najbardziej –
pierwszy w sezonie wyścig, Grand Prix Brazylii, wygrał Prost.
To nie tak, że Lauda się nie starał. Zakwalifikował się co prawda
dopiero z szóstym czasem, dwie pozycje za Prostem, ale szybko
wykorzystał słaby start kolegi z zespołu, zaatakował i był już trzeci.
Na 10. okrążeniu wcisnął się pod łokieć Derekowi Warwickowi
w renault. To był jak na Laudę nietypowo agresywny manewr,
podczas którego prawym tylnym kołem zahaczył o lewe przednie
rywala.
Gdy Warwick wspominał po latach swoją karierę, miał do niego
żal za tamtą sytuację. Uważał, że to była jego największa szansa na
zwycięstwo w Grand Prix. Gdy Michele Alboreto wycofał się
z powodu problemów z hamulcami w jego ferrari, Lauda
automatycznie wyszedł na prowadzenie, nie trwało to jednak długo,
bo już po chwili z wyścigu wyeliminowały go problemy z elektryką.
Na prowadzenie wyszedł Warwick, ale potem strzeliło mu
zawieszenie, prawdopodobnie na skutek wcześniejszego kontaktu
z mclarenem Austriaka Lauda wspominał:
Nie roztrząsam tego, co było. Głęboko wierzę, że jeśli nasze życie ma mieć
sens, to trzeba zawsze patrzeć w przyszłość.
Weźmy na przykład zwycięstwo w Grand Prix Wielkiej Brytanii. Fajnie.
Tylko co ono tak naprawdę znaczy? Zaręczam, że w dłuższej perspektywie
nie znaczy ono dla mnie zupełnie nic. Jasne, lubię wygrywać, bo
następnego ranka budzę się zmęczony, ale podchodząc do kolejnego
wyścigu, nigdy nie wykorzystywałem takiej wygranej jako swego rodzaju
psychicznej poduszki bezpieczeństwa. W ten weekend mam do wygrania
kolejny wyścig i naprawdę nie ma znaczenia, co wydarzyło się
w poprzednim.
Jeden z problemów tego sportu polega na tym, że zbyt dużo ludzi
poświęca zbyt dużo czasu na zdarzenia z przeszłości. Dobra, nie wiem, co
działo się w wyścigach 20 lat temu. Mógłbym rozwodzić się nad
wszystkimi tymi startami, które wygrałem w barwach Ferrari, ale czy one
cokolwiek teraz znaczą? Dla mnie nie znaczą nic. Przyjemność związaną
z wygrywaniem odczuwa się w chwili zwycięstwa, a potem to uczucie mija
i już nie wraca. Jasne, zostają miłe wspomnienia, ale naprawdę liczy się
tylko to, żeby kontynuować założony program i na bieżąco radzić sobie
z kolejnymi wyzwaniami.
Lauda, który skończył już 36 lat, w lipcu 1985 roku udzielił wywiadu
Alanowi Henry’emu. Podsumowując przebieg dotychczasowej części
sezonu, nie do końca zaprzeczył hipotezie sformułowanej przez jego
dyrektora technicznego:
Jako że Dennis stał obok niego, Lauda uznał za stosowne dodać: „Jest
jednak coś ważniejszego od tej informacji. Chciałbym podziękować
Ronowi Dennisowi. Jeżdżę dla niego od czterech lat, mieliśmy lepsze
i gorsze chwile, ale wywalczyliśmy mistrzostwo świata. Dla mnie
ubiegły sezon był fantastyczny. Chciałbym również podziękować
Johnowi Barnardowi i wszystkim sponsorom, z których wsparcia
korzystałem przez 11 lat”.
Na pytanie, czy dopuszcza możliwość kolejnego powrotu, odparł:
„W życiu nie ma nic pewnego. Różnica polega na tym, że poprzednio
podjąłem nagłą, emocjonalną decyzję. Tym razem jest to decyzja
znacznie bardziej przemyślana. No ale oczywiście nie wiem, co
będzie działo się w mojej głowie za trzy albo cztery lata. W zeszłym
roku moją motywacją było sięgnięcie po tytuł mistrza świata, w tym
roku jednak jakoś nie mogę znaleźć nowej. Mam słaby sezon – co tak
naprawdę nie jest niczyją winą – i tak naprawdę nie widzę dobrego
powodu, by w przyszłym roku jeździć dalej, dlatego nie będę tego
robił”.
W tym momencie stojący dotąd z marsową miną Ron Dennis
przejął mikrofon i powiedział:
Jest jedna rzecz, o której Niki konsekwentnie nie wspomina. Chodzi mi o to,
że nasz zeszłoroczny sukces to przede wszystkim zasługa fantastycznego
samochodu Johna Barnarda. Gdy Niki mówi o mnie, powinien mówić
o mnie i Johnie, ponieważ dzielimy między siebie obowiązki związane
z kierowaniem firmą i zespołem. Bardzo rzadko zdarza się, by tylu
dziennikarzy zebrało się w jednym miejscu, tak jak teraz. Wielu z was
ignoruje rolę odgrywaną przez projektanta, a on jest z pewnością tak samo
ważny jak kierowca i znacznie ważniejszy od dowolnego członka
kierownictwa.
Jeśli chodzi o wycofanie się Nikiego – albo ujmując rzecz dokładniej:
o jego roczną przerwę – nasze stanowisko się nie zmienia. McLaren
International działa po to, żeby wygrywać wyścigi Formuły 1, i zaręczam, że
w przyszłym sezonie będziemy mieli dwóch kierowców zdolnych je
wygrywać. Nie zapadły jeszcze decyzje, kto zastąpi Nikiego, ale oczywiście
dowiecie się o tym jako jedni z pierwszych, gdy tylko będzie to już
wiadomo.
Lauda powiedział:
Rok 1985 był rokiem Prosta, bez dwóch zdań. Cieszyłem się w jego imieniu.
Pojechaliśmy na Zandvoort i wydarzyło się tam coś zabawnego.
W kwalifikacjach uzyskałem jakiś mizerny czas, a poza tym już wcześniej
podjąłem decyzję, że kończę karierę, więc chciałem już tylko dojeździć ten
sezon do końca. Herbert Völker, dziennikarz, z którym współpracowałem,
pochyla się do kokpitu i mówi: „Wygrasz dzisiaj”. „Czy ty do reszty
oszalałeś? Mam nadzieję, że silnik szlag trafi już na pierwszym okrążeniu
i będę mógł jechać do domu. Nie interesuje mnie to”. Spojrzał na mnie
i wtedy zobaczyłem to w jego oczach – zastanawiał się, jak to możliwe, że
ktoś, kogo dość dobrze znał, a przynajmniej tak mu się wydawało, mógł
powiedzieć coś tak głupiego. Ale wtedy tak się właśnie czułem, byłem
kierowcą numer dwa, a Prost prowadził w klasyfikacji mistrzostw świata.
Naprawdę straciłem zainteresowanie tym wszystkim.
Dla mnie Niki zawsze był kimś, kto myśli chłodno i logicznie. Gdy na
zebraniach kierowców coś omawialiśmy i kręciliśmy się w kółko, w końcu
stwierdzał: „OK. Na czym polega problem? Co możemy zrobić? Możemy
zrobić tak…”. Potem rach-ciach rozprawiał się z kolejnymi punktami, jak
gdyby sprawa była oczywista. „To proste”, kwitował. Uważałem, że to
niesamowite. Wychodziliśmy z zebrania i to Niki relacjonował nasze
ustalenia dziennikarzom. Wyjaśniał, o czym rozmawialiśmy i co
zamierzamy zrobić. Przedstawiał wszystko w absolutnie logiczny sposób,
a niewielu kierowców potrafiłoby to zrobić. Nigdy nie podchodził do tych
spraw emocjonalnie. „Musimy zrobić to i to, więc to zróbmy”.
Jako kierowca nie udzielał innym rad per se, mówił za to coś w stylu:
„Gdy przytrafiło się to mnie, zachowałem się tak i tak”, a potem zostawiał
decyzję tobie. Gdy się ścigaliśmy, jedna rzecz mi się w nim nie podobała.
Zwykle miał szybszy samochód i najczęściej mnie dublował. Kiedy
nadjeżdżał z tyłu, żeby mnie zdublować, a ja robiłem mu miejsce, jakby się
wahał. To najgorszy możliwy scenariusz. Robię mu miejsce, a on nie
wyprzedza, bo nie jest pewien, czy go puszczam. Zrównywał się ze mną,
a wtedy ja miałem problem, bo byłem po zewnętrznej i nie mogłem złożyć
się w zakręt. Tak obaj traciliśmy czas. Taki Prost na przykład działał
inaczej, cyk i po wszystkim. Robił to zdecydowanie i mogłem wjechać
w zakręt tuż za nim, dzięki czemu obaj prawie nie traciliśmy czasu. Gdy
walczyłem z Nikim w Brabhamie – walczyliśmy o pozycję, nie byłem
dublowany – zachowywał się w porządku. Albo zamykał drzwi wcześnie,
albo w ogóle tego nie robił. Jechał absolutnie czysto.
Startowali z tego samego rzędu, ale w tym wyścigu Surer miał zostać
przez Laudę zdublowany, dopiero jednak po tym, jak w brabhamie
pojawiły się problemy z wydechem. Do tego momentu Surer jechał
na czwartej pozycji i miał tym samym wyrównać swój najlepszy
wynik w karierze. Tym razem Lauda nie zawahał się ani trochę –
Prost zadbał o to, by nie miał za dużo czasu do stracenia. Proroctwo
Völkera dotyczące zwycięstwa w tym wyścigu miało zaskakujący
efekt. Völker opowiadał:
To był niesamowity wyścig. Niki przez cały czas zamykał mi drzwi, ale ja
nie miałem z tym problemu, bo wiedziałem, że nie ma nic do stracenia. Nie
zmieniał tego nawet fakt, że walczyłem o mistrzostwo świata. Było to o tyle
ciekawe, że w tamtych wyścigach obowiązywały ograniczenia co do ilości
wykorzystania doładowania [turbo]. Ja w tamtym starcie nie użyłem go
w ogóle. Po wyścigu można było zajrzeć do kokpitu i sprawdzić, ile
doładowania zostało zużyte. Niki użył go sporo, widziałem to zresztą po
zachowaniu jego samochodu, gdy jechaliśmy jeden za drugim.
Po wyścigu podszedł do mnie i zajrzał do mojego samochodu. Gdy
zobaczył, że nie używałem doładowania, podziękował mi i powiedział kilka
miłych słów. W jego ustach znaczyło to jeszcze więcej. Wiedział, że nie było
to dla mnie łatwe, bo zwycięstwo na Zandvoort pomogłoby mi w walce
o tytuł mistrzowski.
Niki zawsze był bardzo miły i bardzo pomocny. Dużo się o nim
dowiedziałem. Poznałem jego filozofię, jego mentalność, były zupełnie inne
niż moje. Był inny również z uwagi na wypadek [z 1976 roku]. Z uwagi na
problemy zdrowotne nie mógł zbyt aktywnie uprawiać sportów, a ja to
robiłem. Pamiętam, jak przed niektórymi wyścigami myślałem sobie:
„Dobra, ten wyścig będzie dla niego trudny, będzie po nim zmęczony”. Ale
nigdy nie był zmęczony! Do tego żywił się jakimiś marchewkami i innymi
takimi, a ja zastanawiałem się, jak on to robi! Co oczywiste, dużą rolę
w jego życiu odgrywał Willi Dungl. Willi bardzo pomógł także mnie,
naprawdę bardzo. Niki zadbał o to, by wszystko między nami było wspólne.
Pamiętam, jak w Long Beach – niedługo po tym, jak przeszedłem do
McLarena z Renault – na godzinę przed wyścigiem jadłem stek z frytkami.
Tak właśnie robiłem, gdy ścigałem się dla Renault. Ważyłem wtedy 62 czy
63 kilogramy. Gdy zacząłem pracować z Willim i inaczej się odżywiać, moja
waga spadła do 58 kilogramów i tyle ważę do dziś. Dużo się od niego na
ten temat dowiedziałem, pokazał mi różne ćwiczenia. To Niki mnie na to
namówił, a wcale nie musiał tego robić. Inny kierowca powiedziałby: „Willi
jest moim trenerem, znajdź sobie swojego”. Dla mnie był to najlepszy
dowód na to, jak bardzo Niki był pewny wszystkiego, co mówił i robił.
Dało się to również zauważyć w innych okolicznościach. Nie pamiętam,
o jaki wyścig chodziło, pamiętam natomiast, że byłem zdruzgotany, bo po
raz drugi z rzędu prowadziłem i przegrałem. Po wszystkim Niki zapytał
mnie, dokąd się wybieram, na co odparłem, że czuję się upokorzony i idę do
domu. Wtedy on i Willi stwierdzili: „Nie, nie idziesz do domu. Pójdziesz
z nami”.
Poszliśmy do nocnego klubu. Dali mi whisky z colą, potem drugą
i trzecią. Po pierwszej w nocy byłem już kompletnie pijany. Niki powiedział
mi wtedy, że muszę się czegoś nauczyć: wszystko, co dzieje się na torze,
zostaje na torze. Potem nic już tego nie zmieni. Dodał, że mam się trochę
napić, wyspać i obiecać mu, że nazajutrz rano skupię się na kolejnym
wyzwaniu, że nigdy nie będę oglądał się za siebie. Można było uznać, że to
tylko słowa, że łatwo można sobie coś takiego mówić, ale z ust Nikiego
i Williego brzmiały one na tyle donośnie, że zmieniły moje podejście.
Dzisiaj, gdy nie mam na coś wpływu, to tego nie żałuję. Zawdzięczam to
Nikiemu.
On był na pewno silny. Gdy chciał ci coś powiedzieć, potrafił to zrobić
konstruktywnie. Nie pamiętam, żeby był kiedyś nieuprzejmy albo robił coś
w zbyt oschły sposób. Nigdy nie miałem z nim problemów. Gdy jeździliśmy
razem, nigdy nie było żadnych starć w zespole, choć obaj walczyliśmy
o tytuł mistrzowski. Niki potrafił bardzo twardo rozmawiać z Ronem
w kwestiach kontraktowych i tym podobnych, ale atmosfera w zespole
zawsze była bardzo dobra.
W 1989 roku miał się odbyć nasz inauguracyjny lot z Wiednia do Sydney.
Dla nas był to bardzo ważny dzień. Na dzień przed wylotem odbieram
telefon od urzędnika z Canberry i słyszę, że nie dotarły tam papiery mojego
samolotu. Chodziło o dokumentację techniczną mojego 767, bez której nie
chciano nam dać zgody na wejście w australijską przestrzeń powietrzną.
Wiedziałem, że to jakaś bzdura. Znów ktoś nam bruździł. Powiedziałem
tamtemu facetowi: „Czego ode mnie oczekujecie w tej sytuacji? Mam 223
osoby gotowe do drogi”. Facet stwierdził: „To nie mój problem”, więc
odparłem mu na to: „Mój też nie. Ja wylatuję, więc jeśli chcecie zatrzymać
mój samolot, będziecie musieli nas zestrzelić!”.
Lenz potwierdza:
Niki był wściekły. Jako linie lotnicze zostaliśmy sami, oni [producent
samolotu] w niczym nam nie pomagali. Niechętnie dzielili się informacjami.
To był naprawdę trudny okres. Nigdy nie widziałem, żeby tak się na czymś
koncentrował. Na wszystkich naciskał, bo musiał wiedzieć – jak my
wszyscy zresztą – czy to pilot popełnił błąd, czy obsługa, czy zawiniło
jeszcze coś innego. Gdyby tak właśnie było, podejrzewam, że Niki rzuciłby
lotnictwo, stwierdziłby, że nie może z tym żyć. Przez osiem miesięcy nasza
firma musiała latać dalej, nie znając odpowiedzi. To był okropny okres dla
wszystkich. W końcu wydawało nam się, że już znamy przyczynę, ale
Boeing nie zamierzał o niczym oficjalnie informować.
Punktem przełomowym był udział Laudy w zorganizowanym
w Bangkoku zbiorowym pogrzebie 23 niezidentyfikowanych ofiar
katastrofy. Niki powiedział:
Poleciałem tam, by oddać hołd ofiarom. Zjawili się tam najbliżsi tych
biednych ludzi, patrzyli na mnie, ale nikt nie umiał im wyjaśnić, co się tam
wydarzyło. Widziałem jakiegoś chłopca, który rzucał do grobu małe kulki.
Spadały dość głęboko i uderzały z hukiem o wieka trumien. Zapytałem o to
jego babkę, a ta odparła, że chłopiec dostał te kulki od rodziców na ich
ostatnich wspólnych wakacjach. Oboje zginęli.
To był bardzo trudny moment. Postanowiłem tam, że lecę prosto do
Seattle [do siedziby Boeinga] i załatwię to raz na zawsze. Leciałem przez
Hongkong, gdzie spotkałem znajomego pilota z Boeinga, który leciał akurat
w przeciwnym kierunku. Rozmawiałem z nim na lotnisku i zapytałem, co się
dzieje w Boeingu. Stwierdził, że ustalili tam, że coś jest nie tak
z odwracaczem ciągu. Poradził, żebym spróbował dostać się do
symulatora, bo próbowali w nim włączyć ten odwracacz i wyciągnąć z tego
samolot, ale nikomu się to nie udało. Wiedział, że robili takie próby.
Potrzeba było dużo czasu na wymontowanie komputerów z silników
i rozpracowanie wszystkiego. Okazało się, że chodziło o błąd w projekcie
całego układu odwracania ciągu. Mówiąc najprościej, zawiódł pierścień
uszczelniający w zaworze sterowania kierunkiem ciągu. Uszczelka po
prostu wypadła z zaworu, przez co uruchomił się odwracacz ciągu, co nie
powinno nigdy się zdarzyć podczas lotu. Awaria dotyczyła lewego silnika,
który zgasł na wysokości 8500 metrów, przez co samolot się odwrócił.
Przebieg zdarzenia był oczywisty, ale Boeing nie chciał nic oficjalnie
powiedzieć. Wszyscy zakładali, że samolot mógł w tej sytuacji lecieć dalej,
ale dla mnie było oczywiste, że to nieprawda. Teraz to samo usłyszałem od
tego pilota.
Kiedy dotarłem do Seattle, początkowo nie chcieli mnie wpuścić do
symulatora. Powiedziałem im: „Posłuchajcie, to był, kurwa, mój samolot,
chodzi o moje nazwisko, moje straty… więc dajcie mi spróbować”. W końcu
się zgodzili. Kilkukrotnie próbowałem wyciągnąć samolot w tym
scenariuszu, ale okazało się to niemożliwe. Było absolutnie jasne, dlaczego
doszło do katastrofy. Gdy tylko włącza się odwracacz ciągu, samolot się
odwraca. Pilot może robić cokolwiek, ale nie jest w stanie zapanować nad
maszyną.
Zażądałem od Boeinga wydania oświadczenia. Powiedzieli, że nie mogą
tego zrobić, że takie oświadczenie musieliby najpierw przeanalizować
prawnicy, a to potrwa do dwóch miesięcy. Zapytałem ich: „Czy znamy
przyczynę?”. Powiedzieli, że owszem, przyczyna jest znana, ale najpierw
muszą się upewnić, że nikt ich za to nie pozwie i bla, bla, bla… Musieli
odpowiednio sformułować komunikat. Odparłem: „Nie mogę czekać
kolejnych trzech miesięcy. Dlaczego przez osiem miesięcy mam na
własnych barkach nosić za to wszystko odpowiedzialność? Przecież
wiemy, co się tam wydarzyło”.
„W porządku – powiedziałem. – Zrobimy tak. Jutro zwołam konferencję
prasową, na której poinformuję, że zamierzam wziąć 767 i dwóch pilotów,
załadować go tak jak tamten feralny samolot, a potem w powietrzu
uruchomimy odwracacz ciągu i wszystko będzie w porządku. Ja będę na
pokładzie, wy będziecie na pokładzie, więc będziecie mogli pokazać mi, jak
to się robi. Proste. Poproszę, żebyście się na to zgodzili przez szacunek dla
wszystkich ofiar. Krewni tych ludzi muszą wiedzieć, dlaczego ich bliscy
zginęli. To jest najważniejsze”. Wróciłem do hotelu, a gdy tam dotarłem, już
na mnie czekali. Wydali oświadczenie.
W końcu było po wszystkim. Po raz pierwszy od ośmiu miesięcy głośno
powiedziano, że winę za katastrofę ponosi producent, a nie operator
samolotu. Nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego to musiało aż tyle trwać,
przecież chodziło o kwestię bezpieczeństwa. Samolot mojej firmy się
rozbił, czułem się za to odpowiedzialny. Ale dzięki temu udało się znaleźć
przyczynę problemu i zagwarantować, że już nigdy więcej nic takiego się
nie powtórzy. Wprowadzono nowe regulacje dotyczące wszystkich
samolotów, które nakazywały zaprojektowanie odwracaczy ciągu w inny
sposób. Obecnie uznaje się również, że nie można bezpiecznie
kontynuować lotu, gdy włącza się kontrolka zaworu odwracacza ciągu. Do
tamtej katastrofy uznawano, że w takim przypadku można bezpiecznie
lecieć dalej. Producenci tego układu zawsze zapewniali, że nic nie ma
prawa się z nim stać, więc piloci mogli lecieć dalej.
Pieniądze nie stanowiły żadnego problemu. Mieliśmy ubezpieczenie do
wysokości 500 milionów dolarów. Odszkodowanie za samolot wyniosło 80
milionów dolarów, wypłaty dla rodzin pasażerów wyniosły około 20–30
milionów dolarów. Pieniądze się zatem nie liczyły, znacznie, znacznie
ważniejszy był czysto ludzki aspekt tej tragedii.
Najbardziej uderzyło mnie wtedy to, że najwyraźniej nikt nie rozumiał, że
w pierwszej kolejności należy zająć się osobami, które znały ofiary
katastrofy. Gdy stracisz żonę, dziecko, kogokolwiek, będziesz chciał się
dowiedzieć, dlaczego do tego doszło. Człowiek potrzebuje jakiegoś
wyjaśnienia. O to właśnie chodziło. Najgorsze to zostawić ludzi bez
odpowiedzi, bo wtedy zaczną spekulować. Nie znają prawdy, gubią się
w komunikatach prasowych, które nie zawsze dobrze interpretują, kręcą się
w kółko. Emocjonalne szkody wyrządzone w ten sposób są absurdalnie
duże.
Jeśli powiem ci, że twoja żona zginęła z powodu awarii odwracacza
ciągu, przynajmniej będziesz wiedział, dlaczego już jej z tobą nie ma.
Właśnie to powtarzałem im chyba ze 100 razy: nie można zostawić tych
biednych ludzi z ich spekulacjami. Jeśli wiecie, co się wydarzyło,
powinniście im to powiedzieć! Nikt nie chciał mnie jednak słuchać, dlatego
tak bardzo walczyłem.
Rozmawiałem z tyloma krewnymi ofiar, z iloma tylko zdołałem.
Wszystkich zapewniałem, że zawsze mogą do mnie zadzwonić. Pewien
facet, chłopak szefowej pokładu, wydawał się kompletnie załamany, mówił,
że popełni samobójstwo, bo nie ma już po co żyć. Przez cały ten czas z nim
rozmawiałem. To był okres olbrzymiego bólu i żałoby, ale muszę podkreślić,
że nikt nigdy nie zaatakował mnie osobiście. Może wynikało to z faktu, że
od samego początku obiecywałem, że dowiem się, co się stało.
Cala ta sprawa stanowiła najgorsze doświadczenie w całym moim życiu,
mój wypadek [na Nürburgringu w 1976 roku] to przy tym nic. To była
zupełnie inna sytuacja, tam podjąłem ryzyko, że będę jeździł samochodem
Ferrari, przy okazji narażając życie. Zdecydowałem się na to z pełną
świadomością. Gdybym się zabił, to byłby problem mój i tylko mój. Gdy
prowadzisz jednak linie lotnicze, zabierasz 223 osoby z punktu A, a one
nigdy nie docierają do punktu B, to skala odpowiedzialności jest zupełnie
inna.
ROZDZIAŁ 25
LAUDA AIR, OSTATNIE WEZWANIE
Miałem licencję pilota, więc Niki zabierał mnie do kokpitu jako trzeciego.
Zwykle rozmawialiśmy wtedy o lataniu, a nie o Formule 1! Był znakomitym
pilotem. Główny pilot testowy Boeinga powiedział mi, że był najlepszym
z tych, których miał on okazję szkolić w zakresie latania modelem 777.
Stwierdził, że Lauda był niesamowity, bardzo skupiony i bardzo precyzyjny.
Potrafił pilotować pod presją i robić kilka rzeczy naraz.
Pamiętam, że trzy czy cztery razy w roku latałem z Nikim za darmo. W 1985
roku, ostatnim sezonie jego startów, zabrał mnie swoim prywatnym
samolotem do Bolonii na Grand Prix San Marino. Musiał wracać zaraz po
wyścigu, a ja musiałem zostać tam w pracy. Ostatecznie z powrotem
zabrałem się samochodem z kolegą, ale było warto, już choćby dlatego, że
mogłem doświadczyć lotu z Nikim.
Znacznie później, gdy prowadził już swoje linie, a Grand Prix Australii
odbywało się na torze w Melbourne, połowa padoku F1 była podbijana do
klasy Amadeusz [w Lauda Air był to odpowiednik klasy biznesowej]. Często
widywałem tam wielu dziennikarzy ze starszego pokolenia, ludzi, których
Niki znał od wielu lat. Nie był głupi, mistrzowsko opanował PR. W tekście
z okazji jego 70. urodzin napisałem, że z PR-em radził sobie lepiej niż
niektórzy profesjonaliści.
Wielokrotnie podczas tych lotów Niki był kapitanem. Ludzie, którzy go nie
znali, dziwili się, że kapitan wyłania się z kokpitu ubrany w znoszone dżinsy,
bluzę i tę charakterystyczną czerwoną czapkę z daszkiem. On podchodził
do tego jednak bardzo poważnie. Gdy pełnił funkcję kapitana, załoga
wchodziła w stan najwyższej gotowości. Pamiętam, jak pewnego razu
wyszedł z kokpitu, dokonał inspekcji toalet, a potem wrócił za stery.
Byłem na pokładzie boeinga 777 na trasie do Australii przez Kuala
Lumpur. Pilotował samolot na pierwszym etapie, do Kuala Lumpur. Na
drugą część podróży przesiadł się do ostatniego rzędu klasy Amadeusz,
zajął fotel przy przejściu, zaraz naprzeciwko mnie. Było mi tam bardzo
dobrze, więc zasnąłem i obudził mnie dopiero komunikat, że będziemy
lądować w Melbourne. Wtedy Niki pochylił się ku mnie i powiedział: „Co ty
wyprawiasz? Powinieneś aktywnie korzystać z naszej znakomitej oferty
pokładowej, a nie spać osiem godzin!”.
Nieustannie myślał o tym, co powinien zrobić, aby jego linie lotnicze
latały efektywnie i oszczędnie. Żeby wprowadzić połączenia
transatlantyckie, dogadał się z Lufthansą w spawie dzielenia tej siatki
lotów. Zaczęło się od kursu z Miami przez Monachium, potem ruszyło
połączenie z Los Angeles. Lauda rozumiał znaczenie wizerunku –
zwłaszcza wpływu swojego nazwiska na wizerunek firmy – dlatego tak
wiele obiecywał sobie po umieszczeniu podwójnego „L” na ogonie swoich
samolotów. Gdy w 1993 ruszyła spółka zależna Lauda Air Italy, zewnętrzna
litera „L” została pomalowana na zielono. Na kadłubie albo na pokrywie
silników znajdował się złoty orzeł z dewizą: „Nasz sukces to poziom
obsługi”. Po udanej walce Laudy z Boeingiem w sprawie katastrofy lotu 004
reputacja jego firmy nie tylko nie ucierpiała, ale wręcz cały czas się
umacniała, więc zamówiono dwa kolejne boeingi 767-300ER.
Cały Niki. Nie bał się przeciwstawić nikomu, o ile tylko wierzył, że walczy
w słusznej sprawie dla siebie lub swoich linii. Przez kilka lat mieli niewielką
bazę w Salzburgu. Korzystali z małych samolotów, które przylatywały
z Linzu lub Grazu, by ruszyć potem do Paryża, Londynu czy Brukseli. To był
okres intensywnej rywalizacji, bo Niki współpracował z Lufthansą,
a Austrian Airlines ze Swissair w Zurychu oraz belgijskimi liniami Sabena.
Te dwie grupy rywalizowały ze sobą, a było wtedy siedem połączeń
dziennie na trasie Salzburg–Frankfurt: trzy z nich obsługiwały samoloty linii
Tyrolean, stowarzyszonych z Austrian Airlines, a cztery – samoloty Nikiego
na rzecz Lufthansy. Istne wariactwo.
Przez trzy lata nie mogłem w ogóle działać w tej branży, a potem założyłem
kolejne linie lotnicze. Nazwałem je Niki, bo straciłem prawa do
posługiwania się nazwą Lauda. Wystarczyło siedem lat, byśmy znowu
wygrywali z Austrian Airlines. W sześć lat obsłużyliśmy cztery miliony
pasażerów. To zabawne, bo ludzie z Austrian Airlines zawsze obwiniali
mnie i wszystkich innych o niepowodzenia, tymczasem ja założyłem
kolejne linie lotnicze i znów zarabiałem, a oni ciągle przynosili straty.
Samoloty Niki latały po całej Europie. Przypominało to trochę model
biznesowy easyJet, tyle że mój był lepszy. Niskie koszty, wysoka jakość.
Współpracowaliśmy z Air Berlin, bo potrzebowałem określonej skali
działania. Mieliśmy 138 samolotów plus 21 w Wiedniu, airbusy i embraery.
Wciąż latałem dwa lub trzy razy w tygodniu, ale tylko Airbusami.
Później, gdy w 2017 roku linie Air Berlin upadły, linie flyNiki (bo
wtedy tak się właśnie nazywały) stały się fundamentem do
utworzenia nowej firmy, Laudamotion. Zaczęła ona działać w 2018
roku i szybko została włączona do Ryanaira. Element „motion”
został usunięty z nazwy i zostało w niej już tylko słynne nazwisko,
przypominające o wyjątkowym twórcy tego projektu. Gerhard
Kuntschik mówił:
W 2002 roku, gdy ekipa Jaguara przechodziła kryzys i nic jej nie
wychodziło, Niki chciał mi pokazać, że zespół ma wszystko, co trzeba, i że
wkrótce będzie mu się wiodło lepiej. Podczas weekendu Grand Prix Wielkiej
Brytanii podszedł do mnie i powiedział, że powinienem odwiedzić ich
fabrykę. Znajdowała się w Milton Keynes, niedaleko Silverstone.
Powiedziałem, że w poniedziałek mam samolot do domu, a ten mi na to, że
powinienem przebukować bilet. Rzuciłem wtedy, że jeśli ma być z tego
artykuł, to muszę zabrać ze sobą fotografa, choć wiedziałem, że z uwagi na
zachowanie tajemnicy zespoły nigdy nie godzą się na obecność fotografów
w fabrykach. Stwierdziłem, że dla mnie to problem, bo muszę mieć zdjęcia.
Lauda na to: „Możesz sfotografować, co tylko zechcesz. Ja tu jestem
szefem, powiem im, jak będzie”.
Oni mieli wtedy ten silnik Forda [Coswortha]. Ford był z niego naprawdę
dumny, ale wręcz paranoicznie strzegł go przed fotografami na torach
wyścigowych. W fabryce nie było zatem mowy, żebyśmy mieli zrobić jakieś
zdjęcia. Ale Niki znów mnie zapewnił, że mam się nie martwić, że nie
będzie żadnego problemu.
No to szliśmy sobie z fotografem po fabryce, a jej pracownicy nie mogli
uwierzyć, że Niki na to pozwala. Kiedy dotarliśmy do działu silnikowego,
Nick Hayes, facet stamtąd, naprawdę się zdenerwował i podkreślał, że
przecież nie mogą pokazywać tych wszystkich sekretów. Lauda na to: „Co
ty mi tu gadasz o sekretach! Istnieją zdjęcia tego silnika z alei serwisowej
i z pól startowych. Dobra, może nie aż takie, ale to nie ma znaczenia”. Przez
chwile wydawało mi się, że Nick, biedaczysko, normalnie się przy nas
pochoruje. Zrobiliśmy zdjęcia jego wspaniałego silnika, który chciał na
zawsze utrzymać w tajemnicy. Niki był niesamowity, tak bardzo
pragmatyczny.
Eddie Irvine był trzeci na Monzy [we wrześniu 2002], więc zaczęliśmy
jeździć sensownie. Irvine był dobrym kierowcą, nieco szalonym, ale gdy
zdarzył mu się dobry dzień, to także szybkim i precyzyjnym. Nie chciał za
bardzo współpracować z technikami, ale umiałem sobie z nim poradzić.
Gdy akurat się nie spisywał, potrafiłem go ostro złajać, a on nie miał z tym
problemu. To był bystry facet, lubiłem go.
Irvine przeszedł do Jaguara z początkiem 2000 roku z Ferrari,
w którym spędził cztery sezony i wygrał cztery wyścigi. Jego zarobki
w nowym miejscu miały wynosić pięć milionów funtów rocznie, a co
bardziej praktyczne walory jego charakteru wynikały z faktu, że
jego etykę pracy kształtował w Ferrari Jean Todt. Żaden zespół nie
był w stanie osiągnąć takiego poziomu zaangażowania jak Ferrari,
a już z pewnością nie Jaguar. Irvine był doskonałym człowiekiem, by
widzieć różnice między obiema ekipami i zauważyć, że entuzjazm
Nikiego zaczyna powoli udzielać się innym. Mówił tak:
Mój wypadek? Ten tutaj, na Nürburgringu? Ciągle ktoś mnie o niego pyta,
ale niech będzie. Nagrywałem właśnie wywiad dla RTL i pokazali mi
nagranie z tego zdarzenia. Zapytałem ich: „Na chuj mi to znów
pokazujecie? Mam się dla was rozpłakać czy co?”. Po ich wstrząśniętych
minach poznałem, że nie poznali się na tym żarcie.
To był czwartek, dzień dla mediów, początek weekendu Grand Prix Niemiec
2001. Wywiady z Nikim mieliśmy zaplanowane na 15.00. To miała być
otwarta sesja, dziennikarze mogli wchodzić, usiąść z nim przy jednym
stole, napić się kawy i zebrać materiał na zapowiedź Grand Prix.
Mniej więcej za pięć trzecia Niki wymaszerował z pomieszczeń
gościnnych w zapiętej kurtce i z parasolem w ręku. Zapytałem go, dokąd
idzie, bo najwyraźniej zapomniał o konferencji prasowej. Przypomniałem
mu, że to Grand Prix Niemiec i ludzie przyjeżdżają tu specjalnie dla niego.
Przeprosił i powiedział, że musi odwołać spotkanie z mediami, bo powinien
być gdzieś indziej. Część dziennikarzy przyszła już na miejsce i patrzyli
teraz na mnie, jak gdyby chcieli powiedzieć: „Co tu się dzieje?”. Ja
tymczasem nie wiedziałem, czy mam tam stać, czy może go gonić.
Spojrzałem w dół padoku i dostrzegłem Nikiego, jak przechodzi przez
bramkę obrotową i kieruje się na parking w towarzystwie Bernarda
Ecclestone’a i Karla-Heinza Zimmermanna. Ewidentnie robili coś, co
wcześniej zaplanowali. Nie miałem pojęcia, co jest grane, ale z ich
zachowania wnioskowałem, że mieli zamiar nabroić.
Lauda wspominał:
W ten typowy dla siebie prosty sposób Niki Lauda opisał obowiązki,
które miał pełnić w ekipie Mercedes-AMG Petronas F1 Team. Jego
działalność w tym zespole miała okazać się tak udana, jak mało
satysfakcjonująca była współpraca z Ferrari i Jaguarem. Gdy we
wrześniu 2012 roku podpisywał umowę, na mocy której miał zostać
członkiem rady nadzorczej bez bezpośredniej roli kierowniczej,
przyszłość zespołu rysowała się jednak w mało optymistycznych
barwach – i właśnie dlatego z Laudą skontaktowali się
przedstawiciele zarządu Daimler AG, spółki matki Mercedesa.
Pięćdziesiąt pięć lat wcześniej Mercedes wycofał się ze sportów
motorowych po tym, jak podczas 24-godzinnego wyścigu Le Mans na
skutek wypadku jednego z jego samochodów zginęło ponad 80 osób.
Teraz powrócił do F1 z własnym zespołem (wcześniej był dostawcą
silników dla McLarena i innych ekip). Dokonawszy przejęcia 75,1
procent udziałów w Brawn GP, ekipie mistrzów świata z 2009 roku,
Mercedes był gotów do wystawienia swoich Srebrnych Strzał.
Historia nabrała dodatkowego smaczku, gdy po trzyletniej przerwie
Michael Schumacher postanowił wrócić do Formuły 1 właśnie
w barwach tego zespołu.
W wywiadzie z Nigelem Roebuckiem z „Motor Sportu” Lauda
opowiadał, że gdy stawił się w byłej siedzibie Brawn GP w Brackley
w hrabstwie Northampton, zastał na miejscu Rossa Brawna i Nicka
Frya, dwóch szefów przejętego zespołu, którzy mieli teraz
funkcjonować w nowych strukturach. Lauda opowiadał:
Niki był dalszym kuzynem mojej pierwszej żony. Gdy na przełomie lat 1996
i 1997 poznałem swoją dziewczynę, stwierdziła, że umówiła nas na kolację
z Nikim i jego ówczesną dziewczyną. Byłem fanem wyścigów i sam
zacząłem startować, więc o Nikim Laudzie wiedziałem wszystko. Jestem
Austriakiem, więc jakże mogłoby być inaczej? Poszliśmy do kina we
czworo, a Niki do mnie: „Już kupiłem bilety. Poproszę 50 szylingów”. Miał
47 lat, a ja 24. Potem poszliśmy do włoskiej restauracji i było dziwnie, bo
nie sprawiał wrażenia zainteresowanego ożywioną rozmową.
Kiedy się już jednak odezwał, zawsze potrafił znaleźć interesujący temat,
pogaduchy o niczym go nie interesowały. W tamtym czasie rozkręcałem
firmę w Polsce, więc często latałem na trasie Wiedeń–Warszawa. Niki
wypytywał mnie więc, czy samoloty są pełne, z których linii korzystam, jak
oceniam jakość obsługi, czy lot poranny był bardziej oblegany niż
wieczorny i tak dalej.
Wiedeń to w sumie niewielka społeczność, więc natykaliśmy się na
siebie w restauracjach, na przyjęciach i uroczystościach. Nasze relacje
pozostawały przyjacielskie, ale nigdy nie byliśmy jakoś blisko. W 2000 roku,
gdy moja aktywność w sporcie motorowym z hobby zaczęła przeradzać się
w aktywność biznesową, powiedziałem mu, że zamierzam pobić rekord dla
samochodów GT na północnej pętli Nürburgringu: „A skoro już przy tym
jesteśmy, to tak tylko uprzedzam, że pobiję również twój absolutny rekord
przejazdu na Nordschleife” [wynosił wtedy sześć minut i 58,6 sekundy].
Powiedział mi wtedy: „Jesteś kompletnym idiotą. Po co miałbyś to robić?
To zdecydowanie zbyt niebezpieczne, a nikogo nie interesuje przecież
żaden pieprzony stary rekord”.
Postanowiłem spróbować, na okrążeniu rozgrzewkowym wykręciłem
czas 7:01 i pomyślałem: „Pojadę jedno szybkie kółko, choć samochód
jakoś dziwnie się prowadzi”. Na wejściu w Fuchsröhre przy prędkości 268
km/h strzeliła mi opona, w momencie uderzenia w barierę przeciążenie
wyniosło 27 g. Gdy karetka wiozła mnie do Adenau, odczuwałem ból
w nogach i zastanawiałem się, czy nie jestem sparaliżowany. Potem drogą
powietrzną przetransportowano mnie na oddział neurologii do Frankfurtu.
Lekarze nie wiedzieli, co mi jest, więc lecieliśmy jak najniżej, żeby uniknąć
zbędnego nacisku na mózg. Miałem kilka pękniętych kręgów, uszkodzenia
nerwów odpowiadających za węch i smak oraz poważne wstrząśnienie
mózgu. Całymi miesiącami nie mogłem spać na leżąco, musiałem siedzieć.
Pomyślałem wtedy: „Niki ma rację. Kogo to obchodzi? Zrobiłem sobie
krzywdę z powodu jakiegoś przypadkowego rekordu, którym
zainteresowałem się w chwili kryzysu wieku średniego”. Kilka dni później
zadzwoniłem do niego i powiedziałem, co się wydarzyło, a on mi na to:
„Ostrzegałem cię! Jesteś głupi jak but. Na cholerę to zrobiłeś? Ten rekord
jest stary jak świat!”.
Lataliśmy razem na wyścigi. Niki powiedział, że jeśli chcę dalej z nim latać,
muszę pokryć 50 procent kosztów. Potem ktoś z zarządu Mercedesa
zapytał mnie, dlaczego moim zdaniem ich zespół nie jest w stanie włączyć
się do walki z najlepszymi. Przedstawiłem im moją opinię, a wtedy złożyli
mi propozycję kupna pakietu akcji oraz objęcia stanowiska szefa zespołu.
Powiedzieli, że powinienem poinformować o tym Nikiego, bo z uwagi na
jego rolę w zespole musi się o tym dowiedzieć, a lepiej, żebym to ja
przekazał mu te wieści. W Brazylii, na koniec sezonu 2012, powiedziałem
mu, że chciałbym porozmawiać przy kolacji, a on na to: „Nie, pogadajmy
teraz. O co chodzi?”. Nalegałem, że lepiej byłoby porozmawiać przy kolacji,
ale okazał się nieugięty: „No dalej, mów, o co chodzi”. No to mu
powiedziałem, że kupuję 40 procent akcji Mercedesa i przymierzam się do
objęcia stanowiska szefa zespołu. Zareagował następująco: „Co? Dlaczego
nic mi nie powiedzieli?”. Stwierdziłem wtedy, że to właśnie oni wysłali mnie
do niego z tą wiadomością. Naprawdę chciałem, żeby to się udało,
żebyśmy zajęli się tym razem. Niki uznał, że chce to przemyśleć
i potrzebuje 24 godzin.
Dwie godziny później pojawił się w strefie cateringowej Williamsa i pyta,
czy mam dwie minuty na rozmowę. Powiedział mi tak: „Wchodzę w to,
zróbmy to razem. Uważam, że wspólnie osiągniemy nasze cele szybciej, niż
gdybym działał sam, ale mam jeden warunek. Uważam, że masz smykałkę
do interesów, więc oddasz mi 10 procent swojej kasy [od Mercedesa]”.
Potem sobie poszedł.
Wolff podczas wyścigu pilnował jego przebiegu, ale już po nim, gdy
zdejmował słuchawki, prędzej czy później ktoś informował go
o braku dyskrecji Laudy. Wolff mówił:
Niki nigdy nie postrzegał tych spraw tak samo jak my. Nawet nie zdawał
sobie sprawy z problemu, niczego nie filtrował. Przychodził na wewnętrzne
zebranie, a niedługo potem wchodził na antenę i opowiadał o tym, co
omawialiśmy. Bradley i ja napominaliśmy go: „Niki, nie możesz mówić
takich rzeczy!”, a on na to: „Wiem, wiem, ale przecież to nie było bardzo
istotne”. „Niki, było. Nie możesz mówić takich rzeczy!”
W późniejszych latach zdarzało się to już znacznie rzadziej. Niki miał
niesamowitą zdolność uczenia się, doskonalenia. Pewnego razu leciałem
z nim do Nagoi na Grand Prix Japonii. Trafiliśmy na burzę i samolotem
rzucało na wszystkie strony. Siedzieliśmy tuż za kokpitem. Nagle Niki
usłyszał jakiś hałas, wstał, wszedł do kokpitu i zbeształ pilotów po całości.
Wrócił i usiadł. „Idioci – powiedział. – Przepompowali paliwo z lewego
zbiornika do prawego, a na podejściu nie musieli się tym zajmować.
W słabej pogodzie skupiasz się na pilotowaniu samolotu, a dopiero później
zajmujesz się innymi rzeczami”.
Zapytałem go wtedy, czy w związku z tym to był dobry pomysł pchać się
do kokpitu, gdy piloci zmagali się akurat z pogodą i samolotem, na co
odpowiedział: „Dobra, a co innego byś zrobił?”. Stwierdziłem, że spisałbym
moje uwagi, a potem, już na ziemi, porozmawiałbym z pilotami i powiedział
im, że nie powinni balansować paliwa przy podejściu podczas trudnej
pogody. „Nie – powiedział. – U mnie tak to nie działa. Ja muszę wyrzucić
z siebie coś takiego od razu”.
Pół roku później znowu gdzieś razem lecieliśmy i zauważyłem, że sięga
po mały notes i mały długopis (musiał je więc sobie zorganizować) i coś
notuje. Zapytałem, co robi, więc mi powiedział: „Spisuję uwagi, które chcę
potem przekazać pilotom”. Powiedziałem mu wtedy: „Jesteś niesamowity!
Masz 68 czy 69 lat, a nadal potrafisz się uczyć!”. Przyznał mi rację.
Niki nakłonił mnie, żebym w 2013 roku dołączył do niego i Toto. Nie
pamiętam, kiedy go poznałem, ale właśnie wtedy robiłem z nim pierwsze
interesy. Był niesamowicie konkretny, chyba nigdy nie znałem nikogo, kto
tak twardo stąpałby po ziemi. Pewnego razu przyszedł do mojego gabinetu,
a ja miałem kartkę świąteczną dla niego i dla Lewisa. Otworzył ją,
przeczytał i wyrzucił do kosza. Zapytałem: „Niki, nie chcesz jej zabrać do
domu?”. Nie chciał.
Lauda wspominał:
Ron Howard, facet, który wyreżyserował Apollo 13, oraz scenarzysta Peter
Morgan, towarzyszyli mi na Grand Prix Wielkiej Brytanii w 2012 roku. Chcieli
zobaczyć, jak naprawdę wygląda F1, a Bernie [Ecclestone] dał im bilety.
Rozejrzeli się po padoku, a potem powiedzieli: „Coś jest tutaj nie tak. Macie
te wielkie, olbrzymie pomieszczenia gościnne, ale brakuje tu życia,
atmosfery, emocji. Zawsze tak to wyglądało?”. Odparłem wtedy: „Nie, nie
zawsze. Spójrzcie na moje lata w F1. Właśnie dlatego robicie ten film”.
Myślałem wtedy, że jeśli ten facet nie będzie zadowolony z mojej gry, to
naprawdę… mam przejebane! Co oczywiste, to było dla mnie najważniejsze.
Miło było wiedzieć, że od czasu do czasu pojawia się na planie, choć tak
naprawdę po dwóch minutach zaczynał się nudzić! Zdarzało się jednak, że
zwracał uwagę na coś w kostiumach albo na jakiś inny detal. Kiedy
zdobywał się na delikatne komplementy, zacząłem rozumieć, że czuje się
z tym dobrze i jest zadowolony. Ogólnie jednak film można ocenić dopiero
wtedy, gdy zobaczy się jego ostateczną wersję. Czy mu się spodoba? Czy
będzie zadowolony z mojej gry?
Lauda mówił:
Gdy kręcili, zadzwonił do mnie Daniel i zapytał, czy najpierw wkładam kask,
czy rękawice. Wyjaśniłem, że najpierw wkładam kask, bo muszę zapiąć
pasek przy nim, a w rękawicach bym tego nie zrobił. Wkładam je w drugiej
kolejności. Takie pytania pojawiały się co chwila. Daniel bardzo ciężko
pracował, żeby wszystko się zgadzało. Szalenie mi tym zaimponował.
Gdy pierwszy raz widziałem film, pokazali mi go bez ścieżki dźwiękowej
i bez cięć, w zasadzie surowy materiał. Pomyślałem sobie wtedy: „Wow,
musiałem być kiedyś niezłym dupkiem”. Przyznam, że zmartwiło mnie to,
jak zostałem zagrany: że odpowiadam tylko „tak” lub „nie”, że wiecznie
jestem do wszystkiego negatywnie nastawiony. Nie byłem zadowolony.
Powiedziałem Peterowi: „No dobra, nakręciłeś film tak, jak zapowiadałeś,
ale nie wydaje mi się, żebym był kiedyś aż taki straszny”.
Potem poszedłem na premierę w Londynie. Trochę się bałem, bo było tam
tylu ludzi, którzy mieli zobaczyć film po raz pierwszy. Teraz jednak
oglądałem go ze ścieżką dźwiękową i od razu wypadło to trochę inaczej.
Rozglądałem się i obserwowałem reakcje innych, a widzowie śmiali się,
płakali, reagowali bardzo emocjonalnie.
Tak się złożyło, że obok mnie siedział Ecclestone. Po filmie Bernie
powiedział do mnie: „Dobra rzecz, chciałbym od razu obejrzeć film jeszcze
raz”. Wtedy uznałem, że to całkiem niezły początek. Wszyscy bili brawo. Na
wstępie chyba za bardzo to roztrząsałem. Jeśli chodzi o same wydarzenia
z tamtego roku, to film oddaje je poprawnie w 80 procentach. Jest tam
trochę Hollywood, ale inaczej być nie mogło. Muszę jednak powiedzieć, że
film bardzo mi się spodobał, zwłaszcza gdy zobaczyłem, jak został przyjęty.
Daniel spisał się genialnie. Smuciło mnie tylko to, że nie ma już z nami
Jamesa. Gdybyśmy mogli obejrzeć ten film razem, byłbym bardzo
szczęśliwy.
Gdy słyszę, jak nazywa się dzisiaj kogoś gwiazdą albo legendą, to aż mnie
skręca. Dzisiaj gwiazdą jest każdy aktor trzeciej klasy z durnej opery
mydlanej albo uczestnik reality show. To absurdalne. Może i jestem
staroświecki, ale dla mnie gwiazdą jest ktoś znany na całym świecie, ktoś,
kto osiągnął coś naprawdę wielkiego. Dla mnie Niki Lauda to więcej niż
gwiazda, to legenda.
Ludzie chętnie opowiadają historie o jego niezrównanym pragnieniu
życia, widocznym zwłaszcza po niemal śmiertelnym wypadku na
Nürburgringu. Wielu zapamięta go z pewnością za jego bezpośredniość.
Nie znosił głupców, zawsze mówił to, co myślał, a często była to bolesna
prawda. Lauda miał jednak również inne oblicze, które mogłem poznać
w bardziej prywatnych okolicznościach.
Na początku lat 80. byłem młodym dziennikarzem, po raz pierwszy
wysłano mnie na testy F1. Nagle znalazłem się blisko tak wielu gwiazd
naraz! Nie mogłem uwierzyć, że kręcę się w padoku między kierowcami,
których dotąd podziwiałem jedynie w telewizji i czasopismach. Obecnie
podczas tygodnia testowego kierowcy jakby znikają z powierzchni ziemi.
Da się ich dostrzec tylko przez chwilę, gdy idą z alei serwisowej do swoich
pomieszczeń. Zwykle jedyną szansę na rozmowę z nimi stanowią
zaplanowane w rozpisce konferencje prasowe. Kiedyś wyglądało to inaczej:
gdy jakiemuś kierowcy na przykład wybuchł silnik, to widziało się go w alei
serwisowej, jak przygląda się rywalom. Wtedy był gotów pogadać
z każdym. Byli przystępni, szczerzy – normalni.
Zaplanowałem sobie, że porozmawiam z kierowcami McLarena, Alainem
Prostem i Nikim Laudą. Zastałem Prosta, który po prostu sobie stał, bo nie
miał za wiele do roboty. Pokornie się przedstawiłem i zapytałem, czy
moglibyśmy porozmawiać przez jakieś 10 minut. Prost odpowiedział
lodowatym tonem: „Och, jestem w tej chwili bardzo zajęty, zaraz mam
spotkanie z inżynierami. Może spróbuj później”.
Pomyślałem wtedy: „Nie no, jasne, na pewno ma ważniejsze rzeczy na
głowie niż pogaduchy z jakimś młodym pismakiem, rozumiem”. Pół godziny
później kawałek dalej natknąłem się na niego i przekonałem się, na czym
polegało to jego bardzo ważne spotkanie. Siedział sobie pod markizą
kampera (wtedy nie było jeszcze pomieszczeń gościnnych
przypominających małe świątynie) i grał w karty. Trudno sobie wyobrazić,
jak wielki zawód wtedy poczułem. Zrobiłem sobie notatkę w pamięci na
temat charakteru Prosta.
Nieco później napatoczył się Niki Lauda. Podszedłem do niego z jakimś
pytaniem, a on mi na to: „Idę właśnie do garażu, ale wpadnij za 30 minut”.
Jako że jestem Szwajcarem, byłem tam już 20 minut później. Lauda
wyszedł z garażu dokładnie o tej godzinie, o której zapowiedział.
Usiedliśmy i zaczął odpowiadać na moje pytania z niesamowitą
cierpliwością i uprzejmością, choć wiele z nich z pewnością nie należało do
najmądrzejszych. Mówił szczerze, szczegółowo i zabawnie, dorzucił też
kilka anegdot. Rozmawialiśmy prawie godzinę. Potem jeden z mechaników
musiał odciągnąć go ode mnie niemal siłą, żeby znowu wsiadł do
samochodu. Prost nadal grał w karty. Zauważyłem, że od czasu do czasu
spoglądał w naszą stronę. Byłem pod wielkim wrażeniem otwartości
Nikiego oraz tego, ile czasu poświecił zupełnie obcemu młodemu
człowiekowi. Odtąd już zawsze byłem jego wielbicielem.
W środowisku Formuły 1 bardzo szybko zapomina się o ludziach: albo
ktoś odchodzi, żeby zająć się czymś innym, albo po prostu jego czas mija.
Rzadko znajduje się czas, aby przemyśleć i naprawdę docenić
wspomnienia ludzi, którzy opuścili ten dziwny cyrk zwany Formułą 1.
Nikiego Laudy nie zapomnimy jednak nigdy. To naprawdę ponadczasowa
postać.
To było Grand Prix Francji na Paul Ricard w 1982 roku. Chciałem zrobić
z nim wywiad i pomyślałem, że muszę jakoś umówić się na rozmowę.
Poszedłem zatem i spytałem: „Dzień dobry, panie Lauda. Czy znalazłby pan
dla mnie czas w ten weekend? Poświęci mi pan pięć minut?”. A on na to:
„Załatwmy to od razu”.
Cholera jasna! Staliśmy w alei serwisowej, a on przycisnął mnie do muru,
bo oczywiście nie byłem na to przygotowany. Zakładałem, że każe mi
przyjść jutro albo kiedyś i że będę miał czas spisać sobie jakieś pytania.
Przyznaję, że zacząłem odrobinę panikować. Na szczęście bardzo uważnie
śledziłem rozwój wydarzeń i wymyśliłem kilka pytań na poczekaniu. Jasne,
że były to banały, a nie żadne wyszukane zagadnienia, ale on od samego
początku mówił jasno i precyzyjnie.
U niego zawsze wszystko było czarne albo białe. Nigdy nie udzielał
odpowiedzi, z których nic by nie wynikało. Używał słów bardzo oszczędnie,
ale zawsze coś znaczyły. Tymi krótkimi odpowiedziami wywierał
dodatkową presję na rozmówcy, bo ten miał mniej czasu na przygotowanie
kolejnego pytania. Miałem poczucie, że czerpał z tego przyjemność; chciał
się przekonać, jak dany dziennikarz sobie poradzi, ponieważ oczekiwał
pełnego profesjonalizmu od wszystkich, z którymi pracował. Gdy ktoś to
wiedział, nie miał z Laudą żadnych problemów.
Gerhard Kuntschik
Gdy Niki jeszcze się ścigał, raz czy dwa odwiedziłem go w domu
w Hof, by przeprowadzić z nim wywiad. Wtedy nie było jeszcze
telefonów komórkowych. Lauda miał zastrzeżony numer telefonu,
podłączony do automatycznej sekretarki. Zostawiało się mu
wiadomość i prosiło, żeby oddzwonił. Zawsze to robił. Oczywiście
mówimy o Austrii, dziennikarzy zajmujących się F1 nie było tu
wielu, więc informowanie ich wszystkich nie stanowiło większego
problemu. Zupełnie inaczej wyglądało to w Niemczech, gdzie
[Michael] Schumacher wywołał coś na kształt zbiorowej euforii,
więc trudno mu było na bieżąco zaspokajać oczekiwania jakichś 50
dziennikarzy. W Austrii było nas sześciu czy siedmiu. Gdy tylko
weszły komórki, mieliśmy numer Nikiego.
Za każdym razem, gdy kończył karierę kierowcy wyścigowego,
pozostawałem z nim w kontakcie – zwłaszcza w 1981 roku, gdy
krążyły plotki o jego powrocie. Moja gazeta [„Salzburger
Nachrichten”] korzystała z moich kontaktów z Nikim na potrzeby
swojej sekcji biznesowej, zwłaszcza jeśli chodzi o Lauda Air. Znało
go i szanowało tak wiele osób.
Przed startem kolejnych sezonów, gdy Niki był już w Mercedesie,
spotykaliśmy się w Wiedniu. Najbardziej lubił kawiarnię w hotelu
Imperial, gdzie jadał śniadania, zawsze przy tym samym stoliku, za
przepierzeniem. Gdy miałem się z nim spotkać w sezonie 2017,
byliśmy umówieni na 9.15 rano. Powiedział, że przede mną ma
spotkanie z kimś innym, więc gdyby nie zdążył skończyć, mam po
prostu poczekać na zewnątrz. Gdy tam dotarłem, Niki rozmawiał
przez telefon, a jego rozmówcy już nie było.
Okazało się, że chodziło o Sebastiana Kurza, młodego faceta, który
był wtedy ministrem spraw zagranicznych, a już niedługo miał
zostać kanclerzem Austrii. Niki stwierdził, że Kurz poprosił go
o spotkanie i radę. Szanował go bowiem jako biznesmena i chciał
zasięgnąć jego opinii na temat kilku spraw dotyczących polityki.
Najwyraźniej znaleźli wspólny język. Niki powiedział, że jest pod
dużym wrażeniem Kurza i choć normalnie nie interesuje się
polityką, stwierdził, że jest gotów go poprzeć. Zresztą później
publicznie udzielił mu poparcia.
To był jedyny wywiad, jaki zrobiłem z Nikim, przy okazji którego
nie musiałem uregulować rachunku. Z nim tak już było, że jak się
czegoś od niego chciało, należało uregulować rachunek. Zamawiał
jajko po wiedeńsku, białe pieczywo z masłem i dżemem oraz
filiżankę cappuccino, nic wielkiego. Rachunek wynosił około 25 euro
i zawsze go płaciłem. Tamtego razu jednak, gdy poprosiłem kelnera
o rachunek, ten odparł, że za wszystko zapłacił dżentelmen, który
był przede mną. Śniadanie na koszt ministra spraw zagranicznych
Austrii!
Max Mosley
Gerhard Berger:
Początek jego choroby datuje się na Grand Prix Monako 2018. Niki był na
swoim jachcie zacumowanym w zatoce. Zadzwonił do mnie i powiedział,
że źle się czuje. Poprosił, żebym znalazł mu lekarza. Gdy zapytałem, co się
dzieje, powiedział, że ma infekcję płuc i trudności z oddychaniem.
Pojechałem do niego na jacht, wyglądał bardzo źle.
Zadzwoniłem do osobistego asystenta księcia Alberta [panującego
monarchy księstwa Monako] i poprosiłem go o pomoc. Przyjęli Nikiego do
szpitala, podali mu antybiotyki, zastrzyki, zaopiekowali się nim.
Powiedziałem mu, że powinien albo zostać w szpitalu, albo wracać do
Wiednia.
Nazajutrz rano idę przez padok i trafiam na Nikiego, który stoi sobie
w cieniu. „Niki! Oszalałeś? Co ty tu robisz?” „Spokojnie, już mi lepiej, a poza
tym muszę pracować”. No i co powiesz komuś takiemu? Cały on. Niestety,
nie wyglądał zbyt dobrze.
U nas w domu nie można było rozmawiać o ściganiu się, nawet myślenie
o tym było niedopuszczalne. Mnie nie robiło to różnicy, bo nigdy nie miałem
takich ciągot. Jestem na to za duży i za ciężki. Uwielbiam za to jeździć na
motocyklach, ścigać się nimi. Gdy miałem sześć lat, ojciec kupił mi ktm-
a 50 [motocykl dziecięcy]. Uwielbiałem go. Ścigałem się trochę
hobbystycznie w motocrossie i nadal jeżdżę na tych motocyklach. Kręcą
mnie również land rovery, lubię przygodę.
Z Mathiasem było inaczej. Jako nastolatek jeździł po ulicach jak ostatni
debil. Stwierdził, że chciałby wziąć udział w jakichś testach, bo tak ściga się
na ulicach, a musi znaleźć jakieś ujście dla adrenaliny. Poszliśmy więc do
Marca Piedade, syna Domingosa Piedade, szefa AMG-Mercedes.
Zorganizował nam testy w Formule Ford i w Porsche. Mathias wypadł tam
znakomicie, ale wszystko musiało być utrzymane w tajemnicy.
Gdy w końcu powiedzieliśmy o tym ojcu, nie wyglądał na zachwyconego.
Był wtedy szefem w Jaguar Racing. Zamienił słowo z Trevorem Carlinem,
właścicielem zespołu F3. Gdy Mathias pojechał na Pembrey [tor w Walii] na
testy z Carlinem, ojciec przyleciał śmigłowcem z siedziby Jaguara. Padało.
Trevor powiedział, że jeśli Mathias osiągnie jakiś tam czas, to będzie
świetny wynik. Wtedy ojciec dodał: „W porządku, masz teraz cel. Jeśli go
osiągniesz, możesz się ścigać”. Brat zszedł poniżej wyznaczonego czasu,
a Carlin był pod dużym wrażeniem. Ojciec stwierdził, że Mathias wypadł
dobrze, ale dalej musi radzić sobie sam – bardzo słusznie zresztą.
Początkowo za bardzo nas nie wspierał, ale potem już owszem.
O sponsorów zabiegałem ja, ale kiedy w końcu mieliśmy problemy ze
spięciem budżetu, ojciec wkroczył do akcji i dogadał się z kilkoma firmami.
Pamiętam, że jedna z nich była powiązana ze sponsorem, którego logo
widniało na jego czapce. Najważniejsze jest to, że Mathias zawsze mógł na
niego liczyć.
Mój brat zaczął się ścigać bardzo późno w porównaniu z chłopakami,
których ogląda się dzisiaj. Nigdy nie celował w Formułę 1. Przypomina mi
kierowców starej szkoły, potrafi pojechać bardzo szybko źle ustawionym
samochodem, ale nie jest perfekcjonistą. Ojciec zawsze nas zachęcał,
żebyśmy realistycznie podchodzili do tych spraw, ale też zawsze nas
wspierał.
Z dzisiejszej perspektywy wydaje mi się, że nasza relacja mniej
przypominała ojcowsko-synowską, a bardziej przyjacielską. Świetnie się
razem bawiliśmy. Razem wychodziliśmy na miasto, dużo się śmialiśmy.
Zawsze lubił wyjść z chłopakami, wypić i się powygłupiać.
Gdy odebrałem telefon z informacją, że z moim ojcem nie jest dobrze, tego
samego dnia wsiadłem do samolotu i towarzyszyłem mu w szpitalu przez
dziewięć miesięcy. Byłem tam nieustannie, od początku do końca. Sytuacja
była mocno skomplikowana, złapał gdzieś bakterie, które zagnieździły mu
się w płucach. Zdarzały mu się lepsze dni, ale przez cały czas zakładałem,
że z uwagi na jego wiek i inne komplikacje lekarze raczej go już z tego nie
wyciągną. Cała ta sytuacja okazała się bardzo, bardzo trudna. Po
przeszczepie płuc był bardzo osłabiony, naprawdę cieżko było przywrócić
go do jako takiej kondycji. Olbrzymie problemy sprawiało mu choćby
poruszanie rękami czy nogami.
Z uwagi na okoliczności spędzałem z nim więcej czasu niż kiedykolwiek
wcześniej. Poznaliśmy się wtedy znacznie lepiej. Potrzebował mnie tam,
więc dobrze było przy nim być. Chciałbym wierzyć, że bardzo mu wtedy
pomogłem i że to dużo znaczyło dla nas obu.
ROZDZIAŁ 36
POŻEGNANIE
Jestem blisko zżyty z tą rodziną i to był dla mnie wielki zaszczyt. Nie
nazwałbym tego wydarzenia normalnym pogrzebem, ponieważ nie ulega
wątpliwości, że Niki cieszył się szacunkiem całej Austrii. Przypominało to
bardziej pogrzeb państwowy. Ludzie przez cały dzień stali pod kościołem,
chcieli oddać mu cześć i się pożegnać. Powiedziałbym, że można to
porównać z pogrzebem Ayrtona [Senny]. Brazylia to oczywiście większy
kraj, ale na obu uroczystościach panował podobny nastrój.
To tylko mi przypomniało, że Niki był absolutnie wyjątkowy. Udowadniał
to raz za razem i na różne sposoby: trzykrotny mistrz świata w wyścigach
samochodowych, kierowca Ferrari, co już samo w sobie zawsze jest czymś
szczególnym, świetny przedsiębiorca. Do tego znakomicie poradził sobie
z tamtą katastrofą samolotu i dobrze prezentował się w mediach. Zawsze
miał opinię człowieka czystego, przez całe życie nie zrobił nic, co
ściągnęłoby na niego podejrzenia, że zrobił coś niegodnego. Był wybitnym
człowiekiem i tego dnia wszystkim nam o tym przypomniano.
Gerhard Kuntschik znalazł się w gronie reporterów piszących
o człowieku, z którym przez niemal 40 lat blisko współpracował.
KSIĄŻKI
Autocourse Grand Prix Annual, Hazleton Publishing, Icon Publishing.
Benson David, Grand Prix Season 1976: Hunt v Lauda, „Daily
Express”.
Buxton Will, My Greatest Defeat, Evro.
Fry Nick, Gorman Ed, Survive. Drive. Win., Atlantic Books.
Hamilton Maurice, McLaren: 50 Years of Racing, Prestel.
Hayhoe David, Formula 1: The Knowledge, David Hayhoe
Publications.
Henry Alan, Brabham: The Grand Prix Cars, Hazleton Publishing.
Henry Alan, Flat-12: The Racing Career of Ferrari’s 3-litre Grand Prix
and Sports Cars, Hazleton Publishing.
Henry Alan, March: The Grand Prix & Indy Cars, Hazleton
Publishing.
Lauda Niki, Völker Herbert, Niki Lauda: For the Record, William
Kimber.
Lauda Niki, Völker Herbert, To Hell and Back: An Autobiography,
Stanley Paul.
Mosley Max, Formula One and Beyond: The Autobiography, Simon &
Schuster.
Nye Doug, McLaren: The Grand Prix CanAm and Indy Cars, Hazleton
Publishing.
Skeens Nick, The Perfect Car: The Biography of John Barnard, Evro.
Small Steve, Grand Prix Who’s Who, Icon Publishing.
MAGAZYNY
„Airliner World”
„Autosport”
„F1 Racing”
„Motoring News”
„Motor Sport”
GAZETY
„The Advertiser (Adelaide)”
„Daily Express”
„Daily Mail”
„Detroit Free Press”
„OM Magazine”
„Sunday Telegraph Magazine”
„The Guardian”
„The Independent”
„The Observer”
„Sunday”
Autor uchwycił nieznanego jeszcze nikomu Laudę, gdy ten przygotowywał się do swojego
pierwszego poważnego wyścigu międzynarodowego na Mallory Park w marcu 1971 roku.
Żaden z nich nie mógł wtedy wiedzieć, co wydarzy się w ciągu 40 kolejnych lat
List – napisany rzekomo przez ojca Laudy – dzięki któremu Niki zapewnił sobie fotel w
zespole March F1
Starty w samochodach jednomiejscowych Lauda zaczynał od Kaimanna w Formule Vee w
1969 roku
Samochód F3 McNamara Mk3B, w którym w 1970 roku Lauda miał większy wpływ na
krajobraz niż na tabelę wyników
W 1972 roku Lauda zrobił spore wrażenie w świecie Formuły 2, jeżdżąc swoim
charakterystycznym żółtym Marchem
Początkowe paragrafy kontraktu Laudy na jego pierwszy pełny sezon startów w Formule 1
z zespołem March (1972 rok)
Max Mosley i Lauda na Monzy w 1972 roku, początek wspólnej przygody w Grand Prix
początkującego zespołu March Engineering i początkującego austriackiego kierowcy
Zmagania z niepokornym Marchem 721X na hiszpańskim torze Jarama. W 1972 roku
Lauda szczególnie nie imponował
Grand Prix Monako w 1973 roku, poszukiwanie limitów za kierownicą bolidu BRM. To tam
Laudą zainteresował się Enzo Ferrari. Austriak wreszcie został doceniony
Pomoc ze strony Louisa Stanleya i zespołu BRM w 1973 roku pomogła Laudzie odrobić
straty po katastrofalnym debiutanckim sezonie w F1
Zawsze skory do żartów Lauda wygłupia się w górnej części kokpitu swojego Ferrari na
torze Nivelles w 1974 roku. Później zajął w tamtejszym Grand Prix Belgii drugie miejsce
Lauda (w żółtej koszulce) w towarzystwie innych kierowców i postaci z padoku F1 bierze
udział w charytatywnym meczu krykieta, rozegranym nazajutrz po Grand Prix Wielkiej
Brytanii w 1974 roku
Za kierownicą Ferrari 312B3 w drodze po drugie miejsce w Grand Prix Francji na Dijon.
Dwa miesiące wcześniej wygrał swój pierwszy wyścig w Formule 1 i miał teraz szanse na
tytuł mistrzowski, po który ostatecznie nie sięgnął przez brak doświadczenia
Chwila na przemyślenia. Lauda wszelkie rozważania o bezpieczeństwie odstawił na bok,
po czym jako pierwszy kierowca pokonał Północną Pętlę Nürburgringu w czasie poniżej
siedmiu minut. Rzecz działa się w sezonie 1975, w którym Lauda po raz pierwszy w karierze
sięgnął po mistrzostwo świata
Enzo Ferrari (w białym płaszczu) podczas jednej ze swoich okazjonalnych wizyt na
Fiorano, gdzie w 1974 roku Lauda testował bolid 312B3
Lauda pokazuje coś w samochodzie Ferrari 312T2 głównemu projektantowi Mauro
Forghieriemu podczas testów na Fiorano w początkowej fazie sezonu 1976
Daniele Audetto (po lewej) nie miał łatwego życia jako menedżer zespołu w 1976 roku,
zwłaszcza po wypadku Laudy na Nürburgringu
W 1974 roku od samego początku współpracy Lauda ułożył sobie dobre relacje z Lucą
Montezemolo
Lauda mknie przez Casino Square w drodze po triumf w Grand Prix Monako w 1975 roku.
Zapewnił Ferrari pierwsze od 20 lat zwycięstwo na tym klasycznym torze ulicznym
Rywale i kumple. James Hunt i Niki Lauda mieli podobne poczucie humoru, co było
doskonale widać, odkąd ścigali się ze sobą jeszcze w niższych kategoriach
Lauda z Clayem Regazzonim w alei serwisowej na Monzy w 1975 roku. Jego relacje z
nieszablonowym Szwajcarem układały się znakomicie
Przed Grand Prix Niemiec Lauda zabrał dziennikarza Helmuta Zwickla i fotografa Aloisa
Rottensteina na okrążenie Północnej Pętli Nürburgringu, by pokazać im czające się tam
zagrożenia
Porządkowi i inni kierowcy krzątają się wokół płonącego Ferrari już po wydobyciu Laudy z
wraku i zabraniu go do szpitala. Po lewej widać Surteesa należącego do Bretta Lungera.
Bolid zatrzymał się w tym miejscu po uderzeniu w Ferrari Laudy
Gdy Lauda znalazł się na oddziale intensywnej opieki medycznej szpitala w Mannheim,
otrzymał ostatnie namaszczenie
Powoli gojące się rany głowy były jeszcze znakomicie widoczne, gdy Lauda wrócił do
kokpitu na Monzy w 1976 roku
Marlene odegrała kluczową rolę w karierze wyścigowej Laudy, w szczególności
bezpośrednio po wypadku na Nürburgringu
Występ Laudy podczas kontrowersyjnego i ulewnego Grand Prix Japonii w 1976 roku był
wyjątkowo krótki
Lauda, jako urzędujący mistrz świata, w sezonie 1978 jeździł Brabhamem BT46 z
numerem 1, ale niczego wielkiego nim nie osiągnął
W czapeczce z logo firmy Parmalat Lauda czeka na śmigłowiec, Monza, 1978 rok
Nelson Piquet (w środku) przysłuchuje się, jak Lauda przedstawia swoje przemyślenia
Gordonowi Murrayowi, projektantowi Brabhama
Lauda zaimponował wszystkim, wygrywając Grand Prix Stanów Zjednoczonych w Long
Beach. Był to dopiero jego trzeci wyścig po powrocie w 1982 roku
John Watson i Niki Lauda spotkali się ponownie w McLarenie w sezonie 1982 i
kontynuowali przyjazne relacje zapoczątkowane cztery lata wcześniej w Brabhamie
Lauda i Prost walczyli twardo, ale z szacunkiem, reprezentując w sezonie 1984 barwy
McLarena. Niki sięgnął po mistrzostwo, pokonując Alaina zaledwie o pół punktu.
Lauda czerpał radość z roli eksperta telewizyjnego (powyżej prowadzi wywiad z Nigelem
Mansellem) i przez 20 lat pracy dla stacji RTL wyrobił sobie znakomite relacje z prezenterem
Florianem Königiem
Daniel Brühl zyskał pełną aprobatę Laudy dla swojej kreacji Nikiego w filmie Wyścig
Pasja do latania doprowadziła do założenia linii lotniczych Lauda Air. Podstawą pierwszej
floty Nikiego był Fokker F27
Lauda na miejscu wstrząsającej katastrofy należącego do niego Boeinga 767 w górzystej
tajskiej dżungli w maju 1991 roku. Tak oto zaczęły się konsekwentne poszukiwania
przyczyny katastrofy i walki z firmą Boeing, którą Lauda ostatecznie wygrał
Jako człowiek niezwykle drobiazgowy, Lauda idealnie nadawał się na pilota. Miał
kwalifikacje do pilotowania wszystkich swoich maszyn, z Boeingiem 777 włącznie
Lauda świetnie dogadywał się z podobnie do niego usposobionym Eddiem Irvine’em,
zwłaszcza po trzecim miejscu kierowcy Jaguara na Monzy w 2002 roku
Lauda wykorzystał swoje doświadczenie i pragmatyzm, pomagając zespołowi Mercedesa
w wywalczeniu kilku tytułów mistrzów świata. Tutaj świętuje w 2014 roku razem z Lewisem
Hamiltonem i Nico Rosbergiem
Lauda odegrał dużą rolę w przekonaniu Lewisa Hamiltona, by przeszedł z McLarena do
Mercedesa. Brytyjczyk doceniał świetną znajomość realiów F1 u byłego mistrza świata
Lauda scementował bliskie relacje z Toto Wolffem, szefem Mercedes AMG Petronas
Formula One Team
Lauda cieszył się miłością i szacunkiem Lukasa (po lewej) i Mathiasa, dwóch synów z
pierwszego małżeństwa. Zakulisowo wspierał ich ambicje w różnych dziedzinach
motorsportu
Lauda pokazuje świńskie ucho i jednocześnie swoje poczucie humoru na miejscu
wypadku, w którym nabawił się poparzeń głowy i stracił prawe ucho. Na zdjęciu stoją
również (od lewej): Arturo Merzario (który pomagał wydobyć Laudę z płonącego wraku),
Karl-Heinz Zimmermann i Bernie Ecclestone. To 25. rocznica tamtego nieomal śmiertelnego
wypadku na Nürburgringu
W Katedrze św. Szczepana w Wiedniu, 29 maja 2019 roku
* Tardis – statek kosmiczny i wehikuł czasu z serialu science
fiction Doktor Who (przyp. red.).
Niki Lauda. The Biography
Copyright © Maurice Hamilton 2020
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2020
Copyright © for the Polish translation by Bartosz Sałbut 2020
Redakcja – Grzegorz Krzymianowski
Korekta – Agnieszka Zygmunt
Korekta merytoryczna – Mikołaj Sokół
Projekt typograficzny i skład – Joanna Pelc
Okładka – Marcin Karaś
Fotografia na I stronie okładki – Mondadori Portfolio / Getty Images
Fotografia na IV stronie okładki – Vladimir Rys Photography / Getty Images
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek
inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana
elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu
bez pisemnej zgody wydawcy.
Drogi Czytelniku,
niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.
Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym,
również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich
pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.
Dziękujemy!
Ekipa Wydawnictwa SQN
Wydanie I, Kraków 2020
ISBN EPUB: 9788382100136
ISBN MOBI: 9788382100129
Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i
zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:
Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Dagmara Kolasa
Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka
Promocja: Piotr Stokłosa, Aldona Liszka, Szymon Gagatek, Tomasz Czernich
Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga, Karolina Żak
E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Łukasz Szreniawa, Marta Tabiś
Administracja i finanse: Klaudia Sater, Monika Płuska, Honorata Nicpoń
Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak
www.wsqn.pl
www.sqnstore.pl
www.labotiga.pl
Spis treści
Strona tytułowa
Przedmowa
Wstęp
Wprowadzenie
Rozdział 1. Szalony czas w Marchu
Rozdział 2. Nadęta pomocna dłoń
Rozdział 3. Początki w Ferrari
Rozdział 4. Tytuł mistrza świata bez większych trudności
Rozdział 5. Nadchodzi James
Rozdział 6. Płomienie na Ringu
Rozdział 7. Żywioł
Rozdział 8. Walka ze strachem
Rozdział 9. Gramy dalej
Rozdział 10. Fuji
Rozdział 11. Powrót do zwyciężania
Rozdział 12. Bernie i Brabham
Rozdział 13. W górę!
Rozdział 14. Wysokie loty
Rozdział 15. Powrót numer dwa
Rozdział 16. Lauda kontratakuje
Rozdział 17. Nie podręcznikowo
Rozdział 18. Poproszę więcej mocy
Rozdział 19. Długodystansowo
Rozdział 20. Trzykrotny mistrz świata
Rozdział 21. Męska rozmowa
Rozdział 22. Wszystko albo nic
Rozdział 23. Walka w powietrzu
Rozdział 24. Lot nr 004
Rozdział 25. Lauda Air, ostatnie wezwanie
Rozdział 26. Konsultant w Ferrari
Rozdział 27. Okrutny dla kotów
Rozdział 28. Uszna rocznica
Rozdział 29. Mariaż z Mercedesem
Rozdział 30. Niewyparzona gęba w czerwonej czapeczce
Rozdział 31. Film
Rozdział 32. To bardzo proste
Rozdział 33. Wspomnienia
Rozdział 34. Ostatnie okrążenie
Rozdział 35. Synowie
Rozdział 36. Pożegnanie
Epilog
Bibliografia
Zdjęcia
Strona redakcyjna