Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 17

KAROL IRZYKOWSKI

SŁOŃ
WŚRÓD PORCELANY.

STUDIA NAD NOWSZĄ


MYŚLĄ LITERACKĄ
W POLSCE
PLAGIATOWY CHARAKTER PRZEŁOMÓW
LITERACKICH W POLSCE

Ilekroć w Polsce mówi się, że zaszło „tylko nieporozumienie”, a mówi się to dosyć
często, można być pewnym, że owszem, „porozumienie” było całkowite, a tylko coś
umyślnie nie zostało dopowiedziane między spierającymi się stronami, bo obydwie mają
korzyść w tym, aby to coś omijać. Więc byłoby może brakiem taktu, gdyby ktoś trzeci,
mieszając się do sporu między ,,wpływologami”, czyli „pomniejszycielami olbrzymów”
[1] (częściowo rozegrał się ten spór na łamach „Rzeczypospolitej”), a stróżami prestiżu
tychże olbrzymów, starał się zepsuć to wygodne „nieporozumienie”. Niech ten spór - o ile
chodzi o olbrzymów - skończy się na tym, co z wielką erudycją i ukłonną na wszystkie
strony uprzejmością wypowiedział reprezentant „pomniejszycieli”, subtelny p. Wacław
Borowy, w pożytecznym dziełku O wpływach i zależnościach w literaturze (Kraków
1921, nakładem Krakowskiej Spółki Wydawniczej). Wyjaśnił on naturę sprawy tak
wszechstronnie i - z przeproszeniem! - sumiennie, że nawet przeciwnicy muszą się zgo-
dzić na jego konkluzje. W moich oczach ta książeczka jest skandalem. Bo zaiste rumienić
się trzeba, że w polskiej literaturze krytyka analityczna musi walczyć nie o wyniki ba-
dań swoich, lecz w ogóle o rację swego bytu, musi przysięgać, że nie narusza żadnych
świętości, lecz owszem sama jest również lampką przed świętościami. Gdzie indziej
dziełko takie może nie byłoby potrzebne, lecz u nas krytyka tabutyczna [2], ta, która so-
bie stwarza różne tabu, w tym wypadku niechętnie stosuje staropolską, choć dopiero przez
Niemców sformułowaną zasadę: „leben und leben lassen” (żyć i pozwolić żyć). A jeżeli
pozwoli, to tylko dlatego, że ostatecznie między p. Borowym a tabutykami nie ma sporu o
samą nienaruszalność tabu, a idzie tylko o to, że on powiada, iż wykazywanie wpływów w
dziełach Słowackiego, Mickiewicza, Fredry nic ich sławie nie szkodzi i nawet głębiej ją
utrwala, oni zaś, podejrzewając może podstęp, wolą w ogóle nie dopuszczać do dyskusji o
„wpływach”.
Spór jest przez to aktualny, że toczy się właśnie w chwili, gdy rozpoczynamy dbać o
europejskość literatury polskiej i gdy na arenę wyszło nowe pokolenie literackie, wy-
chowane na krytyce do cna tabutycznej i zabobonnej, a przeto orientującej się w
ogólnych kwestiach twórczości zasadą dosłownie wziętej intuicji, czyli raczej bierności.
Powiada się po prostu: mam talent albo go nie mam, a jeżeli go mam, to położę się pod
nim jak pod gruszą, otworzę gębę i będę czekał, aż dojrzały owoc sam w usta mi wpadnie.
A teraźniejsza konstelacja literacka jest jeszcze przez to trudna, że od zachodu przyszedł
do nas ekspresjonizm, któremu to nowe pokolenie nie umiało i nie chciało się oprzeć. Nie
chciało - dlatego, że (jak to opisał Simmel w swojej rozprawie o modzie) w takich okre-
sach nadarza się szczególna sposobność błyszczenia nowością bez ponoszenia jej kosz-
tów, powstaje mieszanina oryginalności i naśladownictwa, w której umysły niesamo-
dzielne, lecz ambitne najlepiej się czują.
Dziełko p. Borowego tyczy się głównie epok i ludzi, których twórczość jest już za-
mknięta i dosyć ściśle otaksowana. Czy jednak amnestia dla autorów minionych ma przy-
sługiwać także autorom współczesnym? P. Borowy nagromadził dość sławnych przykła-
dów, które by mogły z plagiatów rozgrzeszać, a nawet do nich zachęcać. W tym jego pod-
ręczniku dla plagiatorów po rozdziale Zależności w świetle krytyki socjologicznej brak
rozdziału Zależności w świetle kultury intelektualnej narodu. Czym się to dzieje, że
wszelki rozwój literatury u nas miewa charakter - nie przyznanego plagiatu?

12
Uskarżano się na mnie nieraz, czemu nie pisuję recenzyj z dzieł najnowszej muzy pol-
skiej. Powiem otwarcie, dlaczego. Dlatego, że nie mam na to dostatecznej kompetencji hi-
storycznoliterackiej, tj. odpowiedniego oczytania w zagranicznej literaturze współczesnej
- takie zaś oczytanie uważam za niezbędne i po to, aby sprawiedliwie ocenić i uznać pol-
ską twórczość samorzutną i ażeby plagiatorom nie dać się wziąć na kawał. A to, co się
dziś u nas wyroiło ze wszystkich stron jak chrząszcze na wiosnę, czuć było z daleka pla-
giatem. Stwory te przychodziły zbyt niespodziewanie, bez uzasadnienia i bez rozwojo-
wej potrzeby-znajdowały się zaś od razu na pewnym stopniu wyrafinowania, jakiego
się nie da osiągnąć bez dłuższych prób i poszukiwań [3]. W czasie kiedy wskutek wy-
padków wojennych byliśmy odcięci od świata, ten i ów szczęśliwiec dostawał z Francji, z
Włoch, zwłaszcza zaś z Rosji, parę numerów jakiegoś czasopisma futurystycznego, jakiś
almanach ze zbiorem nowoczesnych utworów, rozpalał się nimi w tajemnicy i występo-
wał potem przed zdumioną publicznością w glorii oryginalności i męczeństwa, jaka
jednak należy się tylko całej falandze, a nie jednostkom. Ogólnikowe pokwitowanie
„wpływów” zagranicznych, przyznawanie się do któregoś z izmów, niewiele tu znaczy,
jest tylko formalnością i odwracaniem uwagi. Ludzie, którzy sami z siebie nie byliby
wpadli ani na dadaizm, ani na futuryzm, nie mają prawa do naśladownictwa i powinni być
raczej tylko tłumaczami i wiernymi pośrednikami nowości zagranicznych. Mają oni
wprawdzie mimowolną zasługę społeczną tzw. drugiej - i trzeciej ręki, jako pośrednicy,
przez to są nawet w osobny sposób ciekawi, lecz to nie są pionierzy z krwi i kości.
Insynuacje moje dotyczą wszystkich razem, a nikogo specjalnie. Nie mam dowodów i
nie mogę wytaczać procesu, ale myślę, że gdyby pp. Sinko i Borowy zechcieli korzystać
ze swoich zasobów lektury, mogliby wielu z tych poetów zepsuć humor i interes, lecz za
to przyczynić się do ustalenia pewnej wyżyny wymagań co do oryginalności w Polsce.
Gdy w czasopiśmie „Nowa Sztuka”, nr l, czytam tytuł wiersza Rosjanina Majakow-
skiego Obłok w spodniach, przypominają mi się Niebiosa na półmisku p. Sterna i widzę,
że niewątpliwa zasługa p. Sterna polega na przerobieniu spodni na półmisek. Gdy (w tym
samym numerze) widzę i w wierszu p. Jasieńskiego, i w wierszu p. Czyżewskiego
wzmiankę liryczną o kieszeni od kamizelki, myślę sobie: czy to przypadek, czy... wspólne
źródło? Czytając przekład wiersza Jana Cocteau Bateria natrafiam na ustęp o Murzynie i
przychodzi mi na myśl: dlaczego w naszej poezji najnowszej mówi się tak często o Mu-
rzynach (Słonimski: Palankiny w Czarnej wiośnie, Stern: Mój czyn miłosny w Paragwaju,
a p. Wat oczernia siebie w swoim słynnym Piecyku mopsożelaznym, że gwałcił Afrykan-
ki), a nie na przykład o jaguarach, jakkolwiek zapewne nie Cocteau jest wzorem tego ko-
lonialnego bzika, lecz dziesięciu innych futurystów z zagranicy. Gdy w „Krokwiach”
przeczytałem przekład paru wierszy Siewierianina, musiało to przecież osłabić moją sym-
patię dla poezyj Wierzyńskiego. Z naśladownictwa zapewne bierze również początek ha-
łaśliwa reklama, jaką sobie i swoim kolegom robią w swoich poezjach futuryści - nie jest
to, jak się wydaje na pozór, arogancja, lecz małpowanie efektu literackiego [4]. Nie zarzu-
cam rozmyślnego plagiatu, lecz już brak kontroli nad „wpływem” wydaje złe świadec-
two. Gdy widzę w poezji naszej kult św. Franciszka z Asyżu, gdy spotykam młodych lu-
dzi, którzy marzą o tym, by pogrążyć się w religijne ekstazy, i przygotowują się do wstą-
pienia do klasztoru - a wiem, że mistycyzm, jeśli ma być prawdziwy, może być końcem
myślicielskiej kariery, a nie początkiem - to albo ja mam manię prześladowczą, albo ta
kultura literacka jest drzewem, na którym mieszkają małpy i papugi. Tego nie można wy-
trzymać, choćby mi kto wykazywał, że to wszystko wynika z „ducha czasu”, że „wisi w
powietrzu” i że od tego są „prądy”, aby porywać.

13
Krytycy, którzy wiedzą o plagiatach, zakrywają ten stan, bo mają w tym swój interes:
ponieważ i oni nie mają własnego wątku, więc witają plagiaty-utwory plagiatem-
oklaskiem i plagiatem-komentarzem (a i ci to już lepszy gatunek).
Wiem, wiem - plagiaty mogą być niejako fizjologiczną potrzebą umysłu; coś, z czym
się zrosło i na czym się dalej buduje, nie może być już usunięte. Sam popełniłem kilka
przymusowych plagiatów - bo nie było jak ich wyznać - i znam wypływający stąd stan
upokorzenia. Nie chodzi mi też tutaj o jeden, dwa czy kilkanaście pożyczek od bogatej
zagranicy, lecz o całą ohydną atmosferę tolerancji wobec plagiatu w Polsce, gdzie się
ten grzech przeciw Duchowi Św. bagatelizuje, usprawiedliwia, a nawet popiera, podczas
gdy to, co się rodzi u nas oryginalne, bez precedensów, traktuje się zimno, jeżeli nie z
nienawiścią, i drwiąco mówi się o „gonieniu za oryginalnością”. Oby takich gonitw
było jak najwięcej. Nie zaszkodzi, gdy się kto zadyszy. Lecz o to nie ma obawy...
To jest atmosfera pasożytnictwa, rozleniwienia umysłowego, w której żadna nowa
myśl ani forma literacka zrodzić się nie może. Jesteśmy ciurami Zachodu i nie mamy nic
na eksport, prócz wysokich arcydzieł. Polska jest dywanem zrobionym z błędnych kół.
Tolerancja dla plagiatu wiąże się z tolerancją wobec paska, wobec partactwa, niesprawie-
dliwości, brudu, kradzieży itd.
Gdy na posiedzeniach Związku Literatów Polskich podczas debaty nad projektem pra-
wa autorskiego domagałem się zdecydowanej ochrony przeciw plagiatom (krajowym) i
ściślejszego sprecyzowania tego pojęcia (w projekcie nawet tego słowa nie wymieniono),
spotkałem się jakby z niechęcią i z niezrozumieniem rzeczy. Jedni bali się, że z tego w
przyszłości wynikać będą różne „dzikie” pretensje i jałowe awantury, drudzy, litując się
nad moim zacofaniem, pouczali mnie, że plagiat nie istnieje. Nie rozumiano towarzy-
skiej strony plagiatu i już z góry niejako brano stronę plagiatora jako pokrzywdzone-
go.

Oczywiście, jak zwykle w takich wypadkach, wezwano na pomoc Szekspira, Moliera,


Fredrę jako głównych świadków dowodowych. Pomysł, treść, fabuła nic nie znaczą, tylko
forma! - mówiono ze zdziwieniem, że tak prostej sprawy nie rozumiem. A jednak to, co
było w Szekspirze plagiatem, nadal plagiatem zostało i Szekspir dla młodzieży, jako zbiór
fantastycznych bajek i powikłanych przygód, jest jednak skarbcem kradzionym. Ani „po-
życzki” Fredry u Goldoniego nie są tak niewinne, jak tego chce dowieść p. Kucharski.
Przekonałem się jeszcze raz wtedy, jak dalece sam pomysł w Polsce nie bywa ceniony.
Dlatego nie kwitł u nas ani dramat, ani nowela, a tylko powieść i opowiadania, mylnie
zwane nowelą, i dlatego w Polsce tylko formizm dawno już był przygotowany w duszach,
czekał na swoich mesjaszów [5].
P. Borowy w swoim dziełku mówi tylko o plagiatach jaskrawych, które nadają się już
przed forum sądowe, a nie literacko-psychologiczne, i właściwie są najmniej szkodliwe.
Zresztą woli używać określeń łagodniejszych: wpływ i zależność. Ale faktem jest, że pla-
giatorzy zacierają ślady za sobą, np. gruntują taką pożyczkę na wstecz, dorabiają do niej
korzenie, to znaczy: starają się nadać jej taki pozór i uzasadnienie, iżby się wydawało, że
ona na tej drugiej glebie, glebie plagiatora, sama wyrosła. Zdarza się to zwłaszcza między
autorami o pokrewnych aspiracjach albo tymi, którzy się wzajemnie sobie zwierzają z
pomysłów i planów. Pod względem psychologicznym ciekawe są kradzieże a la Cuvier,
gdy domyślny i sprytny plagiator z napomknienia, z drobnego szczegółu, odbudowuje so-

14
bie jakąś całość - psuje rzecz, pozbawia ją uroku świeżości, lecz osiąga cel główny:
wyprzedza okradzionego. Czy zła wola? Broń Boże; taki plagiator w swoim sumieniu
jest czystym, on to sam wynalazł, gotów nawet podać precedensy.
Przytaczam jeszcze plagiaty, dla których należałoby stworzyć osobną nazwę, np. pla-
giaty z wdeptanego ziarna. Taki przytacza p. Borowy na s. 43 swego dziełka (ktoś wy-
myślił niby samorzutnie jeszcze raz tytuł Uśmiechy godzin już użyte przez Staffa) i łagod-
nie przypisuje go tylko „nieuwadze początkowej”, brakowi pamięci. Atoli są ludzie nało-
gowi pod tym względem. Znam jegomościa, który chodząc po świecie z głową niby to za-
słuchaną w muzykę sfer, kilka razy na rok robi różne sensacyjne odkrycia i projekty, a
gdy mu się wyłuszcza, że to wszystko właśnie w ostatnich czasach już zostało wynalezio-
ne i jest tematem powszechnych rozmów, martwi się za każdym razem z powodu tak
dziwnego zbiegu okoliczności.
Walcząc o treść, której najwyraźniejszym, choć nie najważniejszym odpowiednikiem
jest pomysł, muszę ostro walczyć także z plagiatem i przyjąć jego granicę trochę wyżej
niż p. Borowy. Hebbel określa plagiat jako przywłaszczenie sobie pomysłu już w jakiś
sposób zorganizowanego, choćby to był pomysł na drobną skalę - i to jest właściwa defi-
nicja. Owóż literat powinien czuć, co znaczy to zorganizowanie, i jeżeli kraść, to przy-
najmniej świadomie i ku własnemu pożytkowi, a nie gwoli błyszczenia na zewnątrz. Wy-
jaśnię to na przykładzie. Jeden z najmłodszych literatów w recenzji użył ni w pięć, ni w
dziewięć wyrażenia „sfałszowanie wewnętrznego monologu” - wziął je z mojej książki
Czyn i słowo (s. 343, jest to tytuł rozdziału), nie zacytowawszy mnie nawet. Nie chodzi mi
o nielojalność, bo jestem do niej przyzwyczajony, może zapomniał, skąd mu się to wynu-
rzyło w pamięci. Ale oburza mnie brak poszanowania dla owego wyrażenia jako dla
wynalazku. Dłużnik mój widocznie nie wyczuł, jak ono wiązało się z całą moją ideologią
krytyczną, tam wyłuszczoną, i że było owocem szczęśliwego natchnienia - zapewne my-
ślał, że ja pożyczyłem je sobie skądsiś tak samo jak on.
Rozumiem wściekłość tych, co nie mogą inaczej.
Rozumiem też, że ktoś wypiera się plagiatu jak najuroczyściej - to w każdym razie
świadczy o nim lepiej, niż gdy mówi z uśmiechem: „Plagiat? Nic nie szkodzi”. Owszem,
szkodzi. Pomijam międzyludzką i etyczną stronę sprawy, a dotknę tylko strony intelektu-
alnej. Tylko plagiat rodzi doktrynerstwo, ową zapamiętałość, pochodzącą z niepew-
ności siebie, z nieznajomości dróg i wyjść ubocznych, improwizowanych. Kto sam coś
wymyślił, nie jest względem swego tworu skrępowanym; sięgając w swoje rezerwy, może
go zmienić, rozwinąć lub odwołać i przejść na tory inne. (W tym sensie Marx mówił, że
nie jest marksistą). Plagiat jest punktem barwnym, który, przeniesiony w szare oto-
czenie, sam wnet gaśnie i szarzeje. P. Borowy sądzi, że w tym już tkwi automatyczna
kara dla plagiatora. Ale kara ta nie jest tak wielką, jak szkoda dla idei czy pomysłu, pod
który się plagiator podszywa. Plagiatorzy i ich obrońcy lubią się zawsze zasłaniać argu-
mentem: „Mniejsza o to, czy kradzione, czy nie, patrzmy na wynik obiektywny, na dzieło,
i uznajmy je bez względu na osobę autora; kto żąda śledztwa co do pochodzenia, zabrnie
w jakiś regressus ad infinitum, bo zawsze ktoś komuś coś 'ukradł'; to są tylko wykręty
małoduszności, która nie chce uchylić czoła przed iskrą bożą”. Otóż, za pozwoleniem,
plagiat nie tylko myli opinię publiczną co do wartości autora, fałszuje on także wynik
obiektywny pewnych zamierzeń, kompromituje je i jest duchowym ojcem powrotu
starych rzeczy w nowej przyprawie, czyli Szkoły Szczekających Bocianów.

15
Jest mianowicie anegdota żydowska: A. „Co to jest? Stoi na jednej nodze, je żaby i
szczeka?” B. (po namyśle) „Gdyby nie to szczekanie, to by mógł być bocian”. A. „To jest
bocian”. B. „Po cóż 'szczeka'?” A. „Aby trudniej było zgadnąć...”
Gdy czytać niektóre utwory poetów najmłodszych, ma się wrażenie, że są to stare pa-
miątki np. z czasów tak zw. dekadencji, tylko na nowo wystylizowane. Wielu z tych mło-
dzieńców właściwie przerobiło dopiero Przybyszewskiego, a już muszą być ekspresjoni-
stami. O Szczekających Bocianach będę zresztą mówił jeszcze przy innych sposobno-
ściach.
Plagiat jest dobry tylko wtedy, gdy się staje szkołą oryginalności, a nie gdy się na
nim zakłada obozowisko. Krytycy oficjalni, czerpiący utrzymanie ze swego zawodu, nie
powinni rozmyślnie zakrywać oczu na plagiatowy charakter przełomów literackich w Pol-
sce. Jakaś akademia literacka mogłaby czuwać nad pewną przyzwoitą wyżyną ory-
ginalności.
Zdaje mi się, że gdzieś - za granicą - pojawił się już jakiś manifest literacki, żądający
zasadniczej oryginalności, tej tak zwanej oryginalności za wszelką cenę. Może w ten spo-
sób po pewnym czasie dotrze ten postulat i do nas... Splagiujemy go sobie...

1 Przypisek późniejszy. Wyrażenia tego z lubością używał W, Feldman i wydal nawet


książkę pod tym tytułem.

2 P.p. Bliższe wyjaśnienie w rozdziale o przesądach krytyki.

3 P.p. Były różne izmy i wkrótce wsiąknęły w piasek (ogólnej obojętności, czy obojęt-
ności samych poetów?) - nikt po nich nie zapłakał. Była walka z naturalizmem. Walka?
Gdzież tam! Proste wyklinanie, ogłaszanie, że się już „przeżył”. Było wyklinanie psy-
chologizmu, którego zaznaliśmy u nas niewiele. A dziś? Dziś wrócił i naturalizm - via re-
portaż i autentyzm, via powieści Kadena-Bandrowskiego; wróciły też nawiercania psy-
chologiczne via Proust, Conrad i in. Ci sami krzykacze, którzy kilka lat temu chełpili się
przezwyciężeniem nie byle czego, bo naturalizmu, dziś przysięgają na reportaż (bo płynie
z Rosji), a milczą z zakłopotaniem wobec nawrotu prądów głębszych. Historyk literatury
powinien by skonfrontować te różne enuncjacje, których głównym inspiratorem była py-
cha i plagiat.
4 P.p. Efekt, którego w Polsce użył pierwszy Wierzyński, pisząc o sobie: „ja poeta
małego talentu” - powtórzyło potem z lubością kilku młodszych poetów. Podobnież np.
efekt polegający na wyliczaniu koła swoich przyjaciół.
5 P.p. Takim mesjaszem stał się St. I. Witkiewicz. Patrz Początek rozprawy Treść i
forma w mojej Walce o treść.

16
W OBLĘŻENIU
UZUPEŁNIENIA PÓŹNIEJSZE. PRAWO
REPRODUKCJI. ZRYWANIE WĄTKÓW.
ADAMICI.. O SZACUNEK DLA PIERWSZEJ RĘKI.
Opowiadał mi Andrzej Niemojewski, że pewien mistrz, który go uczył polemiki
literackiej, dawał mu takie rady: nie wyrzucaj się za daleko, bo ani się spostrzeżesz,
jak sam się kładziesz; nie odsłaniaj swych słabych stron, bo... itd. Jednak sądzę, że
polemika literacka powinna się opierać na innych zasadach niż walka na białą broń
czy boks, i w swoich polemikach z lat ostatnich nieraz wprowadzałem ten moment od-
słaniania swoich słabych stron (np. w polemice 7 z W. Grubińskim z powodu konkur-
su na nowelę na zadany temat). W sporze o plagiat moją słabą, ba, śmiertelną stroną
był brak dowodów namacalnych, detektywistycznych, i tę też stronę od razu zaatako-
wali moi antagoniści. Najpierw poeta, p. Bruno Jasieński, zamieścił w „Ilustrowanym
Kurierze Codziennym” artykulik pt. Kieszeń od kamizelki źródłem plagiatu, rewela-
cyjne odkrycie p. Irzykowskiego. Odpowiedziałem artykulikiem Kultura murzyńska w
Polsce, gdzie między innymi usprawiedliwiam się tak:
„A więc nie wykluczam przypadku... pozostawiam kwestię nie rozstrzygniętą i
oświadczam nawet gotowość posądzenia samego siebie o manię prześladowczą...
Przypadek jest frapujący, a nie idzie w nim tak bardzo o jakiś plagiat bezpośredni, lecz
- jak to p. Jasieńskiemu, jako poecie świadomemu środków technicznych, powinno
być wiadome - o naśladownictwo pewnej maniery, mianowicie maniery niespodzie-
wanego wplatania w wiersz takich właśnie szczególików realistyczno-prozaicznych
jak owa kieszonka”.
Cięższe ciosy mi zadał drugi poeta, p. Anatol Stern - dziś autor doskonałego Na-
miętnego pielgrzyma - w artykule („Skamander”, luty 1922) zatytułowanym: Emeryt
merytoryzmu. (Z powodu ostatniego artykułu Irzykowskiego pt. „Plagiatowy charakter
przełomów literackich w Polsce”, czyli jeszcze o wiatrologii).
Z tego artykułu nie mogę przytoczyć polemiki o szczegóły konkretne, ponieważ
musiałbym również przytoczyć połowę swojej długiej repliki, a to by za dużo miejsca
zajęło. Nie mogę też dla samej czystej kurtuazji dawać miejsca popisom jego ciętości
polemicznej, gdyż książka niniejsza przeznaczona jest na moje popisy, a p. Stern może
jeszcze kiedy swoje artykuły i tak wydać. Albo też, jeżeli obaj lub jeden z nas na to
zasłuży, w pośmiertnych wydaniach znajdzie się ta cała sławna polemika w całości.
Tymczasem ograniczę się do przytoczenia części teoretycznej wywodów p. Sterna,
gdyż ta nas najwięcej interesować powinna i dotyczy kwestii szerszej.
A więc p. Stern formułuje następujące pytanie: „Czy stwierdziwszy w dziele sztu-
ki wpływ w wyborze kolorytu poetyckiego, możemy je uważać za plagiat?”

i rzuciwszy parę słodyczy w moją stronę, tak dalej o tym pisze:


„Nie mam nic do zarzucenia ujęciu przez p. Irzykowskiego istoty plagiatu - na od-
wrót, bez dyskusji się z nim zgadzam, gdy mówi za Hebblem, że właściwą definicją
plagiatu jest określenie go jako „przywłaszczenie sobie pomysłu już w jakiś sposób
zorganizowanego, choćby to był pomysł na drobną skalę”. Zgoda. Jest to określenie,

17
podług mnie, aż nazbyt łagodne. Dlaczegoż więc, zgadzając się z p. Irzykowskim co
do istoty plagiatu, uważam jednak artykuł jego za nieporozumienie, delikatnie mó-
wiąc, którego forma jednak zbyt jest epatująca, zbyt obliczona na wywołanie efektu,
aby miało ono płynąć wyłącznie z niewinności autora?
Otóż dlatego, że definicja plagiatu podana przez p. Irzykowskiego nie zgadza się w
niczym z zarzutami, które stawia on nowej poezji polskiej. P. Irzykowski powtarza za
Hebblem, że plagiatem jest „przywłaszczenie sobie pomysłu już w jakiś sposób zor-
ganizowanego”. Nowej poezji polskiej zarzuca zaś interesowanie się głównie egzoty-
ką: „...w naszej poezji najnowszej mówi się tak często o Murzynach (Słonimski...
Stern... Wat)”. Ale „mówienie o Murzynach nie jest pomysłem już w jakiś, naj-
bardziej choćby ogólny sposób zorganizowanym, gdyż, podobnie jak mówienie o
białych ludziach, przedstawia ono nieskończoną ilość możliwości poetyckiego trakto-
wania tego tematu. Plagiatem mogło tu być co najwyżej przejęcie sposobu mówienia o
Murzynach, czego jednak p. Irzykowski nowej poezji polskiej ani zarzucał, ani mógł
zarzucić, nie znając współczesnej poezji Zachodu. Mówienie zaś o Murzynach w
ogóle plagiatem nie jest, podobnie jak mówienie o greckich herosach i bóstwach w
poezji pseudoklasycznej, jak ogólne zainteresowanie, jakie budzili wśród romantyków
rozbójnicy i korsarze, elfy i wodnice, ulubione akcesoria tej poezji. Murzyn jest tylko
elfem współczesności. Więcej nawet! Gdy romantyk mówi o typie bliżej określonym -
„szlachetnego Zbrodniarza” (Moor - Schillera, Dubrowski - Puszkina), gdy mówi o
pewnych istotach fantastycznych (Ondyna - Fouquego, Goplana - Słowackiego) - to
nawet wtedy nie może być mowy o plagiacie, ale o usankcjonowaniu pewnych warto-
ści par excellence poetyckich, po prostu bardziej wzruszających wyobraźnię mocą
swej oryginalności, które, jako takie, bardziej się nadają do artystycznego ujęcia. Jest
to jak gdyby kanonizowanie pewnych poetyckich typów, niekiedy przenośni, które zo-
stają oddane do ogólnego użytku dopóty, dopóki nie zostanie wyczerpana z nich cała
masa ich możliwości (słowik, róża i księżyc - estetyków, „les paradis artificiels” i eg-
zotyka tzw. dekadentów, nie tylko J. Cocteau, panie Irzykowski!). Człowiek najbar-
dziej obcy poezji pojmie ową wspólność ideową, wspólność kolorytu poetyckiego,
która dopomaga nam do zrozumienia organizacji psychicznej ludzi, którzy tworzyli
przed nami, i ich epok. Czyż trzeba dodawać, że na tej wspólnej kanwie estetyczno-
psychologicznej może wykwitnąć i wykwita forma i fabuła jak najróżnorodniejsza,
uzależniona od indywidualności, od geniuszu artysty?
Musiałem sobie pozwolić na tę dygresję, aby uwidocznić, z jakim zupełnym bra-
kiem głębszej znajomości nie tylko nowej literatury (do czego się p. Irzykowski przy-
znaje), ale nawet starszej (o czym p. Irzykowski nie mówi), zostało zastosowane przez
p. Irzykowskiego pojęcie plagiatu w praktyce. Mówienie o Murzynach w Polsce jest
dziś nie mniej uzasadnione z tych samych względów, z jakich było uzasadnione swego
czasu mówienie o duchach i widmach. Każdy z takich „przełomów” ma swoje podłoże
ogólnoeuropejskie i... swoich Irzykowskich. Wszyscy ci Irzykowscy nie wierzyli w
„prądy” i w „ducha czasu”, w którego ja bardzo wierzę, szczególnie w tego ducha,
który ostatnich sumiennych mohikanów krytyki zmienia w potulne i adorowane ba-
ranki wiatrologii”.

Po sprostowaniu niektórych zarzutów w „Skamandrze” (zeszyt XVIII, Varia), od-


powiedziałem na kontratak p. Sterna w „Ponowie” nr 5 z r. 1922 artykułem pt. Futury-
styczny tapir. (Przyczynek do sprawy zwyczajów literackich i do sprawy plagiatu).

18
Jest to najdłuższy artykuł, jaki w życiu napisałem, w „Ponowie” zawiera on 14
stronic petitowego druku. Długość usprawiedliwiałem tak:
„...Z natury rzeczy zaś rozwikłanie głupstw wymaga o wiele więcej miejsca niż
samo głupstwo i wszystkie klasyczne polemiki w literaturze nie krępowały się miej-
scem ani obawą o zmęczenie czytelnika. I ja wiem doskonale, że czytelnik warszaw-
ski, przypatrując się polemice literackiej, patrzy tylko na to, kto więcej wiców zrobi i
więcej tupetu okaże, poza tym go wszystko nudzi. Ale mniejsza o niego, niech idzie
do cyrku.
Ale szanowny czytelnik powie: „Co to wszystko mnie obchodzi! To są spory o ba-
gatele!” - Tak, dla ciebie, szanowny czytelniku, który jesteś adwokatem, urzędnikiem
Lichwy, lichwiarzem, pilotem, szefem sztabu albo Murzynem. Ale nie dla nas, litera-
tów. My jesteśmy i powinniśmy być: wielcy ludzie do małych interesów. Dobry
wiersz, dobra metafora, ładny pomysł, udatna scena, jedna głęboka myśl skondenso-
wana z pysznej skromności w niewielu wyrazach, to życie tego górala! Mikrokosmos
duchowy jest dla nas makrokosmosem. Fuszerowanie makrokosmosem globu zo-
stawmy - na razie - politykom. Gdy polityk pisze czy mówi, to łże, kręci, intryguje,
gada głupstwa lub banalności, bo słowo nie jest niczym świętym. Ale dla nas - scripta
manent! Dlatego wymagam od literata maximum subtelności i maximum skom-
plikowania. Literatura jest dramatem. A jej część, krytykę, nazwał Brzozowski
dziedziną najwyższego obcowania duchowego...”
Teraz w wyjątkach zamieszczam część drugą mojej repliki - chodzi w niej już także
o teorematy, a zwłaszcza o ściślejsze wyznaczenie granicy między wpływem a wpły-
wem, który ma charakter plagiatu; plagiatów oczywistych, kryminalnych, oczywiście
nie tykam, choć moi przeciwnicy radzi by zapędzić mnie na to najwygodniejsze dla
nich stanowisko. Napastnik, potem oblężony, tak się bronię:
„Nieśmiertelnie się zblamowałem, albowiem oto P. Stern, zwycięzca, tak mnie
kwalifikuje: „Każdy z takich przełomów ma swoje podłoże ogólnoeuropejskie i...
swoich Irzykowskich”. Zaiste p. Sternowi przedstawia się to jak w podręczniku lite-
ratury dla gimnazjów: tutaj jest Mickiewicz - p. Stern, a tam Osiński - Irzykowski. Ale
ja położę akcent na tym słówku „swoich” - to w przyszłości może będzie jeszcze nie-
miła niespodzianka dla p. Sterna.
Następnie pisze p. Stern: „Wszyscy ci Irzykowscy nie wierzyli w 'prądy' i w 'ducha
czasu', w którego ja bardzo wierzę...”
Tak mówi pionier nowej szkoły? Pionier wierzy w „ducha czasu”, który skądsiś,
może z puszki Pandory, nawiewa na niego Murzynami? Pionier powinien robić du-
cha czasu, a nie wierzyć w niego!! Nie czekać, żali św. Duch Czasu na niego się zleje.
„Duch Czasu” - to już kategoria statyczna, dobra dla historyka literatury, który bada
przebyte zygzaki, lecz nie dla twórcy!”
Wpierw streszczam rzeczowe argumenty mego przeciwnika w dwóch punktach i
tak je odpieram:

„Co do 1) (że Murzyn nie jest „pomysłem zorganizowanym”). Wcale się nie krę-
puję definicją Hebblowską i jeżeli ona nie wystarcza, to dodam: nawet jeden wyraz,
będący na pozór res nullius, gdy za często bywa powtarzany, zwiastuje plagiat, zwany

19
raczej modą (co gorsze?). I tak np. jakiś czas w literaturze polskiej grasowało słowo
„dostojny”, słowo przecież i dawniej znane i zawarte w słowniku, a jednak był to pla-
giat z Nietzschego, gdyż on dopiero nadał słowu „vornehm” specjalne znaczenie. - Aż
do opętania grasują dziś w krytyce zarzuty mózgowości, papierowości i kinowości (bo
i w krytyce są plagiaty i mody), a przecież pojęcia: mózg, papier i kino są niby każ-
demu dostępne. - Wiry plagiatowe niekoniecznie mają jasny rodowód, czasem po-
wstają samorzutnie tu i tam - obowiązkiem wyższej krytyki jest zdać sobie sprawę z
tego zjawiska społecznego za każdym razem i sygnalizować. Gdy zaś traktujemy to
z szacunkiem jako „prądy”, jesteśmy paseistami.
Pomyłkę p. Sterna upatruję w tym: zapewne sądzi on, iż jeden wyraz (Murzyn) jest
już jednostką atomistyczną, nie podlegającą w ogóle możliwości plagiatu (zorganizo-
wania). Ale faktem jest, że i wyraz, a nawet przecinek może być pomysłem. W pomy-
śle nie chodzi o jego podkład widzialny.
2) Drugi argument p. Sterna („Murzyn jest elfem współczesności”) właściwie wy-
klucza pierwszy. Zestawione razem wyglądają one tak: 1) to nie jest kradzież; 2) jeżeli
zaś jest kradzież, to uświęcona.
Otóż to „uświęcenie” jest właśnie modą, a czym jest moda? Moda jest zbiorowym
plagiatem, przy którym nie ma poszkodowanego. Rozgrzesza ona pod względem mo-
ralnym, lecz nie duchowym. Modnisie są nawet potrzebni społecznie, ale to nie są
pionierzy. Proces „uświęcania” kończy się wreszcie „uświęceniem”, zobojętnieniem.
Mija czas, mija moda. Toteż odległość w czasie stanowi bardzo wiele - choć nie
wszystko! - o tym, czy mamy do czynienia z plagiatem i modą. Rzecz ma się tu nieco
podobnie jak z patentem, który po pewnym okresie wygasa. Wynalazek - intuicjoniści
przyczepią się do tego wyrazu! - wrasta w życie kulturalne, łączy się z innymi dobry-
mi wynalazkami, przez to traci uboczne walory niezwykłości, sławy, staje się czymś
obiektywnym, wychodzi zupełnie na zewnątrz, szarzeje, idzie nawet w zapomnienie
lub wypacza się, i trzeba siły czy nowego impulsu, aby mu przywrócić blask i sens
pierwotny, aby zdebanalizować to, co się już zbanalizowało.
A więc np. Whitman mógł za życia mieć plagiatorów i być modnym. Ale jeśli kto
naśladował go w latach osiemdziesiątych (pierwsza fala) lub dziś, a czynił to lub czyni
z pierwszej ręki, nie jest plagiatorem. Za to jest plagiatem czy modą jeszcze i dziś, je-
śli się tego samego Whitmana naśladuje pośrednio, więc dopiero za przykładem inne-
go naśladowcy współczesnego. W pewnych okolicznościach wyszukanie sobie wzo-
ru do naśladownictwa, nawet dobre cytaty mogą być najoryginalniejszym czy-
nem literackim. Wybieranie dobrych ziarn, zagubionych w teraźniejszości i przeszło-
ści, nie jest plagiatem, lecz kolosalną zasługą, świadczy o kongenialności.
Więc rzecz nie ma się tak, jak sobie to wyobraża p. Stern, że za czasów romanty-
zmu nie było plagiatu. Hoffmann czerpał z współczesnego Chamissa, Mickiewicz i
Słowacki z Byrona - oczywiście wchodzi tu już w grę formułka p. Borowego, mówią-
ca o wykupnie plagiatu. Ale w owych czasach pojęcie plagiatu było jeszcze w ogóle
nie wyrobione, twórczość zbliżała się jeszcze do tego komunizmu duchowego, który
p. Miller wyobraża sobie jako ideał i który byłby także bardzo wygodnym dla p. Ster-
na i sternistów. Na razie przemysł twórczości artystycznej załatwia jego patron, Pan
Bóg, jeszcze metodą chałupniczą, jednostkową. Gdyby wierzyć p. Sternowi, toby pla-
giatów w ogóle nie było z wyjątkiem jaskrawych plagiatów kryminalnych. Wyrobie-
nie i zaostrzenie pojęcia plagiatu uważam za zdobycz kulturalną - to też jest pa-
seizmem, jeżeli się tej zdobyczy nie czuje, nie podtrzymuje. Jest to paseizmem

20
zwłaszcza w dzisiejszej Polsce, w której wartość oryginalności trzeba stawiać bardzo
wysoko, bez obawy o przesadę.

Kazuistyka plagiatu jest bardzo rozgałęziona i tematu tego bynajmniej nie wy-
czerpano. Można np. jeszcze dziś plagiować Sofoklesa, Szekspira, Wyspiańskiego,
gdy środowisko literackie nie jest dość oczytane - mogą to być nawet plagiaty sprytne.
- Albo np. co znaczy, że temat czy przedmiot literacki się „uświęca”? P. Stern mówi
„o usankcjonowaniu pewnych wartości par excellence poetyckich, po prostu (!?) bar-
dziej wzruszających wyobraźnię mocą swej oryginalności (a więc epatujących! moje
nawiasy), które, jako takie, bardziej się nadają do artystycznego ujęcia”. Pyszne jest to
„po prostu”! A więc p. Stern nie wyobraża sobie, żeby ktokolwiek mógł wymyślić coś
oryginalnego, dać początek epoce, jest tylko jakiś bezimienny „prąd czasu”, który
pewne przedmioty stempluje jako będące en vogue: wczoraj elfy, dziś Murzynów. A
przecież elfy, Ondyny, Goplany (Titania) musiały niegdyś zostać wymyślonymi; kor-
sarza i Murzyna musiał ktoś po raz pierwszy ujrzeć jako „wartość poetycką”, bo
przedtem on taką wartością nie był, tak samo jak życie codzienne, „prozaiczne”, nie
było „wartością poetycką” przed realizmem. Suma wysiłków zbiorowych nie wyklu-
cza tego, że każdy wysiłek był - właśnie wysiłkiem. - I dalej wyobraża sobie p. Stern,
że owe „kanonizowane typy czy przenośnie zostają oddane do użytku ogólnego do-
póty, dopóki nie zostanie wyczerpana z nich cała masa ich możliwości”. Tak mówi
pionier? Tak wyobraża sobie przebieg nowej epoki literackiej? Ktoś coś wymyślił, a
inni na tym pasożytują? Oto mimowolne jego wyznanie.
Główna różnica między mną a p. Sternem polega na tym: on uważa dopiero za
ramy do zasług to, co ja uważam już za zasługę. Nie zataję tu pewnej okoliczności,
która jest korzystną dla p. Sterna. Oto gdy chodzi o powstawanie szkół, kierunków,
sposobów artystycznych (a nie dzieł i pomysłów konkretnych), otwarte jest pole także
dla twórczości kombinacyjnej, formalnej. [1] (Dotychczas zastanawiali się nad tym
tylko muzycy). Np. swego czasu chciałem pisać nowele w formie scenariusza filmo-
wego, tymczasem zrobił to już Jules Romains - gdybym je teraz pisał, wyglądałoby to
słusznie na plagiat, wykupno musiałoby być potężne. Sam pomysł formalny był dość
bliski, poniekąd mechaniczny (ramowy) - ale moim zdaniem i on powinien być usza-
nowany jako pomysł. Oczywiście czas i tu odgrywa rolę. Gdy taka forma przez, częste
plagiatowanie jej spospolituje się, jak forma dramatu, sonetu itd., wtenczas skrupuły
odpadną.
W podejrzeniach o plagiat między autorami współczesnymi jestem zwolennikiem
ścisłego śledztwa, z aparatem świadków, listów, pamiętników, z rachunkiem prawdo-
podobieństwa itd. Lub czy może kto zna inny sposób? Gdy Żuławskiemu zarzucano
plagiat. z Wellsa (Morloki - narodek księżycowy), obronił się tym, że Wellsa Podróży
w czasie nie czytał [2]. Zwykle wierzę autorom w takich wypadkach - wychodzą też
wtedy na jaw ciekawe kombinacje twórcze. Ostateczną instancją może tu być tylko
własne sumienie autora.

Lecz są także inne plagiaty, przy których nie ma poszkodowanego, i o te właśnie


tutaj najbardziej mi chodzi. Wiadomo, że bez skojarzeń z twórczością poprzedników
żadna twórczość nowa obejść się nie może - pogłos jest podstawą wrażeń estetycz-
nych. Więc jeżeli mówię o plagiacie, mam na myśli specyficznie jadowity procent

21
niemoralności duchowej, zawarty w pewnych wpływach, zależnościach, nawiąza-
niach. Problemat plagiatu jest problematem rangi i kultury autora jednego lub
nawet całych kierunków i okresów piśmiennictwa. Jakie są - między innymi - po-
znaki tak pojętego plagiatu?
1) Gdy się korzysta z pomysłu, nie znanego tej publiczności, dla blichtru - zamil-
czając lub nie dość szczerze podkreślając: my się wzorujemy, myśmy tego nie wymy-
ślili itp. To trudno robić w dopisku do utworów, ale gdy się ma do dyspozycji własne
czasopisma, to już jakoś można. Czy tak się dzieje? Czy się kwituje? Nasi moderniści
przyznają się wprawdzie, że są formistami, futurystami, ekspresjonistami itd., lecz
zamiast czynić to w tonie: „niestety, na razie tak, nie możemy inaczej, lecz nad tym
ubolewany” - oni się tym pysznią, oni z tego musu kulturalnego robią specjalną cnotę i
swoje naśladownictwo noszą na bakier jako oryginalność.
2) Gdy się mówi, że plagiat nic nie szkodzi, lub gdy kto różnymi manipulacjami
filologicznymi stara się plagiat tak przedstawić, ażeby zeń wypruć to wszystko, co jest
w nim „organiczne”.
3) Gdy się wprawdzie ma dobrą wolę i sumienie czyste, i nie popełnia się plagia-
tów subiektywnych, ale - obiektywnie, w oczach widza świadomego rzeczy - wywala
się otwarte drzwi. Jest to kompromitujący brak kontroli nad własną twórczością,
świadczy on o niższości umysłu. Gdy pod l) i 2) mieliśmy do czynienia z bezwstyd-
nym trawieniem publicznym, tutaj mamy trawienie naiwne. Ale opinia publiczna
bardzo często kwituje takie wywalanie otwartych drzwi jako odkrycie.
4) Jeden z moich znajomych za główną poznakę plagiatu uważa to, że dzięki pla-
giatowi jednemu łatwo przychodzi to, do czego drugi potrzebował pracy i na-
tchnienia, że staje się owym kolibrem, który wyleciał ponad orła. A więc np. „wy-
kupno plagiatu” może się dokonać nie tylko przez połączenie elementu wziętego z
nowymi elementami własnymi, lecz także przez wżycie się w ów element wzięty,
uczynienie go swoim, niejako przez zorganizowanie go na nowo. Jest sporo takich
sławnych przykładów w literaturze. Dlatego rozumiem jeszcze takie usprawiedliwie-
nie motywu murzyńskiego, jeżeli p. Jasieński zapewnia, że oto tak się przejęliśmy
kulturą murzyńską, że musimy śpiewać o tych pomocnikach Koalicji. Ale p. Stern po
prostu oświadcza: Murzyni są kanonizowani, Murzyni są w modzie, więc o nich pi-
szemy! Ba, gromadzi nawet dowody na to, że Murzyni są w modzie! Ale też tylko ob-
ce wzory są paszportem tych „czarnych dryblasów” w Polsce - nie spolszczono ich,
nie zeszterniono, nie zesłonimiono, nie wywatowano. Po cóż zaś pisać po polsku dla -
Francuzów czy Anglików?
Przykład mój mógł być lepiej lub gorzej dobrany. Idzie mi o całą atmosferę. O to,
że nie Majakowski naśladuje p. Sterna, lecz odwrotnie. O to, że gdyby jaki Rosjanin,
obeznany z współczesną twórczością swego narodu, przyjechał do Polski i zechciał
rozczytać się w utworach tutejszych, mógłby naszą Najmłodszą Polskę skompromito-
wać przed światem [3].
Wiem i wiedziałem, że choć w pierwszej instancji mogę się zasłonić formalno-
ściami - wypowiadałem tylko podejrzenia - w drugiej instancji nie mam racji: za
szybko zgeneralizowałem zarzut, obraziłem całą Najmłodszą Polskę, popełniając
czyn niepatriotyczny. Lecz w trzeciej, ostatniej instancji mam przecież rację, to
czuję ja i to czujecie Wy. Nie przyznacie się - na to nie liczyłem, tego nie chciałem.
Tylko część walki między nami, walki o oryginalność polską, może się rozegrać na

22
łamach pism gościnnych, ujęta w dialektykę, ale o wiele ważniejsza część rozegra się
niejawnie, w polskim sumieniu literackim, na dłuższej przestrzeni czasu. A co do
przebiegu tej walki jestem dosyć spokojny”.

Uzupełnienia późniejsze
Od czasu moich artykułów o plagiacie zdarzyły się w Polsce dwa (wykryte) grube
plagiaty, które zostały potępione (prawie jednomyślnie) i zaprzątnęły uwagę litera-
tów ponad istotną potrzebę. Albowiem tego rodzaju wypadki są rzadkie, jasne, wyma-
gają policji i sądu, a nie objaśnień literackich. O wiele ważniejsze są plagiaty z
wdeptanego ziarna, plagiaty zamaskowane, z zatartymi śladami - świadome i nie-
świadome. Np. gdy kolega koledze weźmie jakąś myśl lub jakiś pomysł, rzucony w
rozmowie, wyczytany w kąciku jego dzieła, i sam albo go wyprzedzi, albo ów pomysł
czy myśl wyeksploatuje szerzej, uwiesi u wielkiego dzwonu, zyskując poklask i do-
chody, i za to nie powie koledze nawet: pocałuj mnie... ba, przy sposobności jeszcze
go kopnie. Żeby się chociaż czuł winnym, ale ponieważ takich zapłodnień podświa-
domie, acz celowo się zapomina [4], okradziony nie ma nawet tej satysfakcji. Nic nie
może zatruć stosunków literackich bardziej niż takie fakty, a zdarza się ich zapewne
więcej, niż ich dochodzi do wiadomości kół liczniejszych, ponieważ poszkodowany
boi i wstydzi się upomnieć o swoją krzywdę - z góry wie, że złodziej się wyprze, obu-
rzy, wykaże inny rodowód pomysłu, a nawet będzie wolał przyznać się do plagiatu
popełnionego na kim innym, zmarłym lub dalekim, byle nie na tym, który się o swoje
upomina.
Nawet taki zacięty uniwersalista jak J. N. Miller, który swego czasu żądał od po-
etów zbiorowej, bezimiennej twórczości, takiej, jaka była za czasów Homera, nieco
później sam bliski był wytoczenia komuś sprawy o plagiat. A przecież plagiat spełnia
dziś tę rolę, którą miała owa dawna twórczość zbiorowa. - Niedawno pp. Słonimski
(„Wiadomości Literackie”) i Wat („Miesięcznik Literacki”) posprzeczali się z sobą o
to, kto pierwszy z nich podał myśl, że opisy wojenne, służące rzekomo pacyfizmowi
jak u Remarque'a, mogą jednak zachęcać do wojny. Myśl to była prawdziwa, zorgani-
zowana - nowy fałd, i rzeczywiście godna sporu - jakkolwiek człowiek znający już
dawniej problematologię literacką wie, że nie jest ona nowa, bo swego czasu z powo-
du Nany Zoli rozpatrywano np. inną analogiczną kwestię, mianowicie czy opisy oby-
czajów tam zawarte są jednak pornografią mimo swej pozornej tendencji moralizator-
skiej. - W Peipera książce Tędy (zbiór artykułów) znajduję kilka podejrzeń i aluzyj, że
są tacy, którzy z jego myśli rzuconych w rozmowach korzystają bez pozwolenia. A
jednak ten sam Peiper jako oficjalny orędownik najmłodszej literatury oburzał się na
mnie, że tej literaturze zarzuciłem „plagiatowy charakter”...
A więc drażliwość wobec plagiatów istnieje i jest słuszna. Jeżeli zaś nie wybucha
częściej, to oprócz przyczyn już podanych także dlatego, że wobec słabego rozmachu
twórczości oryginalnej w Polsce nie ma tak bardzo co kraść i wszyscy mniej więcej
pasożytujemy na bodźcach znajdowanych w twórczości zagranicznej...
I tu przechodzę jeszcze raz do kwestii tych plagiatów, które są już właśnie obja-
wami mody. Skądże ten ostry wyraz „plagiat”, skoro idzie o rzecz tak niewinną jak
moda? Stąd, że chociaż poszkodowanego nie ma, jednak od strony subiektywnej ta
pożyczka, ten wpływ przedstawia się jako przywłaszczenie sobie myśli obcej, jako
ominięcie właściwej drogi twórczej. Ze względów pedagogicznych ktoś musiał raz

23
nazwać ten proceder po imieniu, aby obudzić drzemiące w Polsce sumienie oryginal-
ności. Mody, prądy nie są czymś tak niewinnym, jak to się przedstawia w historiach
literatury. Może podkreślanie tego momentu, w którym one są plagiatem, nie należy
do historyka literatury - ale należy do jej krytyka, do jej etyka...
Plagiaty, w znaczeniu tu przeze mnie użytym: jako niezbędny subiektywnie mo-
ment „mody” czy „prądu”, dałyby się łatwiej wybaczyć, gdyby można było wykazać,
że owe prądy i mody są „nadbudowami” w sensie marksowskim, które w pewnych
warunkach historycznych, czy ściślej: społeczno-gospodarczych, wszędzie się samo-
rzutnie wyłaniają, i to wszędzie w podobnej formie. Tego jednak wcale wykazać się
nie da; można co najwięcej snuć zręczne kombinacje na temat zależności, lub jeszcze
mniej: związku, między tymi warunkami a literaturą, i to snuć je zawsze post factum,
ale węzła przyczynowego się nie wykryje. Natomiast idealistyczne pojmowanie dzie-
jów (literatury) potrafi układać swoje łańcuchy przyczynowe o wiele łatwiej i bardziej
przekonywająco, zwłaszcza w szczegółach. Więc po prostu tak: poeta A stworzył
pewną myśl, pomysł, sytuację, chwyt, słowo; poeta B wziął od niego tę myśl i na tej
podstawie stworzył nową - lub nie stworzył, zamiast wykupić plagiat, zamaskował go
tylko itd. Oczywiście działo się to wszystko z powodu pewnych potrzeb ducha, w któ-
rych skład wchodzi wszystko, więc także i potrzeby gospodarczo-społeczne. Jednak
nie będę się tu o tych dwóch koncepcjach rozpisywał, dość że dla praktyki literackiej
codziennej pojęcie plagiatu musi pozostać obowiązujące. Nawet gdyby materializm
dziejowy był aparatem naprawdę zdolnym rozjaśnić kauzalistykę twórczości literac-
kiej, postulat oryginalności pozostaje w mocy. „Warunek”, „podłoże”, „prąd” same
przez się nic nie wytworzą; „duch dziejów” zapytywany milczy; trzeba wymyślać sa-
memu, i to nie w sensie odgadywania ducha dziejów i dogadzania mu, lecz - trzeba
niejako samemu być na swoim odcinku duchem dziejów, całkiem zarozumiale i przy-
musowo.
W duchu futurystycznym jest nawet pewne, że tak powiem, mechaniczne rozhuś-
tanie oryginalności, czyli eksperymentatorstwo.

***
Przy dzisiejszym rozwydrzeniu marksoidalym (modny wyraz: odbicie, odzwiercia-
dlenie) mógłby się znaleźć ktoś, co by upominanie się o szacunek dla cudzej własno-
ści literackiej nazwał „odbiciem” burżuazyjnego prawa własności indywidualnej „na
płaszczyźnie” literatury. A jednak i w Sowietach wychodzą jeszcze dzieła pod nazwi-
skiem swych autorów. Millerowski ideał twórczości bezimiennej ziszczała u nas jakiś
czas krakowska „Gazeta Literacka”, bałamucąc niezmiernie swych czytelników, któ-
rzy czytając wciąż artykuły nie podpisane, tracili ciągłość wątków myśli.

***
Kradną czasem i literaci, którzy są sami sprytni i pomysłowi - kradną, bo są wraż-
liwi i poznają się na wartości przedmiotu, który ich wabi. Niesprytni kradną tylko mo-
dę, bo muszą mieć cudzą gwarancję.
Kradzież literacką popełniają młodzi zdolni ludzie czasem jako pożyczkę, jako za-
liczkę na konto własnego bogactwa. Gorączkowa atmosfera życia literackiego w wiel-

24
kim mieście wymaga od nich sukcesów natychmiastowych, nie daje im czasu pomy-
śleć, rozwinąć się; wtedy pomagają sobie plagiacikiem - zresztą w najlepszej wierze,
że go spłacą późniejszą własną twórczością.

PRAWO REPRODUKCJI. - ZRYWANIE WĄTKÓW. -


ADAMICI

Nieco inaczej ma się rzecz z prawem reprodukcji. W przemyśle reprodukcją nazy-


wa się uzupełnianie zużytych maszyn, zapasów itd., poza normalną produkcją i jej
nadwyżkami. Kultura techniczna wymaga, żeby nie zaginęła pamięć i wiedza o in-
strumentach i maszynach poprzedzających nowy stopień rozwoju techniki; stąd ko-
nieczność odpowiedniej nauki. W kulturze literackiej ważne jest, by zdobycze poezji i
krytyki nie zatracały się, lecz sumowały, żeby każde pokolenie nasiąkało nimi i prze-
kazywało następnemu pokoleniu; na tych zdobyczach, już to sprzeciwiając się im, już
to rozwijając je dalej, mają budować następcy. Otóż jeżeli np. przez dłuższy czas mie-
liśmy naśladowców Żeromskiego i Wyspiańskiego, to chociaż ich dzieła subiektywnie
były plagiatami, koniecznymi dla tych, którzy je robili, jednak ze stanowiska histo-
rycznoliterackiego były równocześnie reprodukcją. Ostatecznie wzory są na to, aby
się nimi przejmować, nawet aby je jakiś czas naśladować, wypróbowywać, rozwi-
jać. Każda literatura zawiera takie nawarstwienia. Każda polska powieść współczesna
zawiera w sobie jako przetrawione czy przezwyciężone wpływy Kraszewskiego,
Orzeszkowej, Prusa, Sienkiewicza, a może już np. i K. Bandrowskiego lub Nałkow-
skiej. Nie licząc setek bezimiennych poprzedników, bo przecież każde słowo języka
ojczystego też jest produktem poezji.
Nawet można powiedzieć, że siłą reprodukcji mierzy się wartość czy natężenie
literatury narodowej. Otóż polska literatura ma to do siebie, że za dużo karmi się
plagiatami, za mało wpływami; raz po raz zrywają się wątki już nawiązane, nie
wyżywając się dostatecznie. Bodaj tylko romantyzm i pozytywizm (realizm) zado-
mowiły się w niej na czas dłuższy. Tzw. nić tradycji narodowej to nie żadna piła pa-
triotyczna, to nie wywąchiwanie jakichś postulatów mistycznych (tzw. docieranie do
głębin duszy narodowej), lecz po prostu ciągłość własnej myśli, rozrastającej się.
Gdy się ta myśl raz przerwie, najczęściej nie warto już odnawiać jej, trzeba skakać i
gonić, bo świat już poszedł dalej.
Co do takich różnych wątków, które by w literaturze naszej mogły się stać tradycją,
to jedno z dwojga: albo krytyka nie spełniała swego zadania i zaniedbywała te wątki
reklamować, albo spełniała je aż nadto dobrze, to znaczy zaniedbywała rodzime wątki
rozmyślnie, znajdując za granicą wątki o wiele cenniejsze.
Jak przykro odczuwają zrywanie się takich wątków ci, którzy je rozpoczęli,
świadczy przykład p. Anatola Sterna, który w „Wiadomościach Literackich” w r. 1926
artykułem Czyżby śmierć poezji? pierwszy pisał o poezji proletariackiej. Atoli dysku-
sja na dobre zaczęła się dopiero w roku 1928 i w numerze z 29 lipca tego roku p. Stern
o wywodach jednego z dyskutantów musi powiedzieć, że odkrywają drugi raz Ame-
ryki, że zaczynają od Adama, i tych, którzy w ten sposób wjeżdżają. nazywa - adami-
tami.

25
Pojmuję, że to może irytować, bo i mnie irytuje. Wystarczy pójść na jakikolwiek
odczyt dyskusyjny, aby tego doświadczyć, że gdy dyskusja już skupi się około dwóch
stanowisk przeciwnych, a świadomych rzeczy, nagle wyrywa się jakiś ten trzeci i jak
gdyby nigdy nic zaczyna od Adama i Ewy.

Brak szacunku dla myśli przeżytej, przepracowanej, skomplikowanej. A wskutek


tego - naiwne plagiatorstwo.
***

Zadanie dla Akademii Literatury jest:


nie żeby wydać brakujące u Adalberga polskie przysłowia pornograficzne (czego
chce Boy-Żeleński),
lecz: żeby po palcach dawać plagiatorom, nie pozwalać na importy z zagranicy bez
zbadania jakości towaru, rozjaśniać nowe rzekomo zagadnienia, wykrywając w nich
tylko nową odmianę zagadnień dawnych - po prostu robić trudności, aby nie wywala-
no otwartych drzwi. Pilnować ciągłości zagadnień i dyskusji literackiej.

***
Kto są ci ludzie z drzwiami na plecach?
To są pisarze polscy, którzy pasożytują na kwestiach już dawno załatwionych, roz-
babrują je, eksploatują, udają bohaterski wysiłek.
Nie tylko wywalili otwarte drzwi, ale nadto przemalowują je i zaopatrzywszy w
nowy napis, urządzają za nimi swój kramik.
W każdej kulturze umysłowej krąży dużo sposobności do truizmów. Mógłbym zro-
bić spis tego, co w zakresie teorii krytyki lub myśli w ogóle może być na nowo w Pol-
sce odkryte i może przysporzyć laurów odkrywcy. Są to różne prądy, które ja w swych
badaniach przyjmuję już za znane i gotowe, ale niestety one u nas nie są znane i do-
znane, przezwyciężone, czekają na ponownych odkrywców. Więc jakże ja mogę zapu-
ścić korzenie?

O SZACUNEK DLA PIERWSZEJ RĘKI

Patronami plagiatów robi się u nas Moliera, Szekspira, Fredrę. Zawsze te wzory hi-
storycznoliterackie z przeszłości, nawet u futurystów! Żyjący w przeszłości Boy-
Żeleński, dla którego owe wzory są murowane, ukuł pogardliwy wyraz: wpływologia,
wzmacniając tym sposobem pozycję plagiatofilów narodowych. Ale później musiał
się sam przekonać, że na Zachodzie tymczasem wysubtelniło się pojęcie plagiatu.
Mianowicie na kongresie teatralnym w Paryżu pojawiło się żądanie reżyserów, aby
pomysły reżyserskie doznawały ochrony prawa autorskiego. W felietonie Konik polny
- mrówką... (cykl Pijane dziecko we mgle) Boy z wielkim i oburzonym zapałem zwal-

26
cza ten projekt, dowodząc, że byłby on źródłem wiecznego pieniactwa. Przytacza
oczywiście tylko głosy przeciw projektowi, musi jednak przynajmniej tyle zaznaczyć,
że żądanie samo „w zasadzie”, „w abstrakcji” jest słuszne i że „zapał (zbytni) w re-
glamentacji praw ducha jest w nastroju epoki”.

W Paryżu chodziło reżyserom o odszkodowanie pieniężne za plagiaty popełnione


na ich pomysłach. Wysunęli takie żądanie zapewne tylko dla zaostrzenia swej tezy,
dla podkreślenia, że także pomysły złączone z cudzym utworem mogą być samodziel-
ną własnością duchową, podobnie jak muzyka dorobiona do cudzego tekstu.
Natomiast w powyższych moich roztrząsaniach nie chodziło wcale o krzywdę ma-
terialną plagiatowanych, tylko o ich prawa moralne, a głównie - o szacunek dla myśli
oryginalnej, dla „pierwszej ręki”.

1 P.p. To samo tyczy się także surowych tematów. Takich fal chwilowych (ko-
niunktur) pojawia się w literaturze mnóstwo. Kilka lat temu np. z powodu wspólnej
książki o zwierzętach, wydanej przez Nałkowską i Wielopolską, posypały się nowele
ze świata zwierzęcego. Największą falę wytworzył Grabiński dając wzór nowel nie-
samowitych, zwłaszcza kolejowych. Naliczyłem około 7 i przesłałem autorowi. - A
run na powieści wojenne, na powieści biograficzne, a powódź reportaży... Zresztą zo-
bacz uwagi w Programofobii o wartości literackiej samych pomysłów i tematów.

2 Przypisek późniejszy. Niedawno bronił się w ten sam sposób F. Goetel jako autor
powieści Z dnia na dzień, której motyw ramowy przypomina Fałszerzy A. Gide'a. Z
własnej praktyki znam dwa takie przypadki. - Wierzę też, iż pewne tematy (fabuły),
jako wynik szczególnych zainteresowań człowieka, zostały wymyślone po kilka, a
nawet po kilkanaście razy na nowo. Np. taki temat, że artysta (poeta czy malarz) nie-
znany udaje, że umarł czy że popełnił samobójstwo, a wtedy dopiero zdobywa sławę u
krytyki i publiczności - po czym wraca i robi sąd. Zemsta nad krytyką jest marzeniem
wielu autorów.
3 P.p. W „Wiadomościach Literackich” nr 510 (ankieta o Sowietach) pisze Michał
Choromański między innymi: „...boję się powiedzieć, iż podejrzewam naszą literaturę
o nieistnienie... Mówię o faktach niezmiernie smutnych. Gdy przypominam sobie, jak
w 1928 tłumaczyłem współczesnych poetów polskich na język rosyjski, mam przykre
uczucie, że mnie nabrano i że po prostu tłumaczyłem z powrotem Siewierianina,
Achmatową, Sołoguba, Majakowskiego, Jesienina. ...pracując nad (tą) analogią - aby
przynajmniej czymś odróżnić polskich poetów od rosyjskich - musiałem świadomie
używać polonizmów. One tylko mogły przekonać czytelnika rosyjskiego, że czyta po-
etów obcych. Oczywiście, nie mówię tu o wszystkich poetach i o wszystkich wier-
szach, jednakże o ich większości”.
4 P.p. Mechanizm zapominania w takich wypadkach opisany jest w broszurze
Freuda O psychopatologii życia codziennego. Zapomina się to, co mogłoby obciążyć
duszę przykrością lub obowiązkiem. Toteż wdzięczność intelektualna jest tu zjawi-
skiem rzadkim i wymaga specjalnej tresury pamięci i honoru.

27

You might also like