Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 3

NIE ZAPOMNIJ

TOMKOWI – MARIA
POZNAŃ, 1 STYCZNIA 1960.

Nie miał zamiaru zapomnieć. Kiedy pchnął drzwi i wy­


szedł z akademika, tak bardzo pragnął, aby to nie było po raz
ostatni.

Nie wiem, czy tak dokładnie wyglądało ich pierwsze spotka­


nie, ale wiem na pewno, że na drodze do kolejnego stanęły
tragiczne wydarzenia. Po latach dzięki mnie, tej dziewczynce,
która chciała nauczyć się boksować, los znów połączył moich
rodziców. Wtedy ojciec domyślił się, że jestem jego córką.
Ale mama w tym milczącym, szorstkim i potężnie zbudowa­
nym mężczyźnie, a do tego jeszcze pokrytym paskudnymi
bliznami, nie rozpoznała tamtego chłopaka o pogodnej, sku­
pionej twarzy, który w sylwestrową noc pięćdziesiątego dzie­
wiątego roku tak bardzo zawrócił jej w głowie, że wkrótce
pod jej sercem zabiło i moje. Ojciec miał swoje powody, by
nigdy nie wyjawić jej prawdy. Za to ja z niezgłębionych przy­
czyn w pewnym momencie poczułam, że jestem jego córką.
„Niech mnie pan nauczy boksować…” Właściwie do dziś nie
wiem, jak do tego doszło, jak to się mogło stać, że tak po pro­
stu podeszłam do niego i poprosiłam go o to, i to z przeko­
naniem, że oto w moim życiu dokonuje się jakaś przemiana.
Siedział wtedy na skrzyni przed swoim barakiem, zmęczony,
spocony, brzydki, straszny.
Jeśli wszystko ma swój początek, to w tym przypadku po­
czątkiem musiał być deszcz. Spadł w samo południe pewnego
lipcowego dnia tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego dru­
giego roku. Z podbródkiem podpartym na dłoniach stałam
przy oknie i patrzyłam nieszczęśliwie, jak zacinające krople

7
spowijały osierocony plac zabaw ołowianą surowością. Nie­
spodziewanie ogarnęło mnie niepohamowane pragnienie,
aby wybiec z domu. Dokądkolwiek. Byle przed siebie. Nad
miastem toczyły się nabrzmiałe chmury, kiedy brnęłam bez
celu po chlupoczącym dywanie wyludnionej ulicy, jak gdyby
ktoś ciągnął mnie do siebie na sznurku. Doszłam do hoteli
robotniczych, posępnych budynków w kolorze smutnej sza­
rości. Właśnie przechodziłam obok niepozornego blaszanego
baraku, gdy w szum padającego deszczu wdarły się miarowe
odgłosy głuchych, tępych uderzeń – BACH! BACH! ŁUP! BACH!
BUM! ŁUP! Nagle odgłosy ucichły i z baraku wynurzył się po­
tężny mężczyzna, bez koszuli, bez butów, z dłońmi owinię­
tymi bandażami. Usiadł na mokrej skrzyni, ręce oparł ciężko
na kolanach i opuścił głowę. Stałam nieco z boku, więc mnie
nie zauważył. Sprawiał wrażenie, jakby pogrążony w zadu­
mie odpoczywał po wyczerpującej walce. Deszcz spływał mu
po włosach, po twarzy, po ramionach i wsiąkał w bandaże.
Choć wydawał mi się taki groźny i brzydki – miał krzywy nos
ze śladami źle osadzonego złamania, mięsiste usta, duże,
odstające uszy, a na twarzy, ramionach i klatce piersiowej
blizny – to jakiś niewyjaśniony instynkt, może zagubionego
dziecka podświadomie szukającego dla siebie i swojej matki
ratunku, podpowiadał mi, że nie jest złym człowiekiem. Za­
pragnęłam, aby jednak mnie zauważył. On jakby pochwycił
moje myśli: obrócił głowę i spojrzał mi prosto w oczy.
O jasny gwint! – przeraziłam się nie na żarty. I co teraz?
– Hej… – odezwał się.
To krótkie „hej” było dla mnie takim przeżyciem, jakby
sam mistrz wagi ciężkiej, Muhammad Ali, zajęty okładaniem
swego przeciwnika, nagle wyłonił mnie z tłumu wrzeszczą­
cych kibiców i przywitał się ze mną, rzucając: „Hej!”.
– Hej! – odpowiedziałam zadowolona.

8
– Patrzysz na mnie.
– Pan też patrzy na mnie.
– Jak tam?
– Dobrze.
– Mokniesz.
– Pan też moknie.
– Jak masz na imię?
– Róża. A pan?
– Bokser.
– Bokser? – zdziwiłam się. – Przecież to nie imię.
Nie odrywając ode mnie wzroku, zaczął zwijać bandaże.
– Idź do domu – odezwał się po chwili milczenia. – Hej,
słyszysz? Jesteś cała przemoknięta. No już! Marsz do domu!
Ta troska ubrana w nieco surowe słowa bardzo mi się
spodobała.
– Niech mnie pan nauczy boksować – palnęłam, nie wie­
dząc, jak te słowa wypłynęły z moich ust.
Zwijał bandaże i milczał. Obróciłam się na pięcie i już nic
nie mówiąc, puściłam się biegiem do domu, kłapiąc choda­
kami. Gdy tam dotarłam, woda spływała z przemoczonego
ubrania i zostawiała ślad na podłodze pokoju, w którym spała
moja matka. Jej widok wśród ścian wyblakłych od słońca wy­
wlókł na wierzch całą moją bezsilność i niewypowiedziany
żal do losu, że w tak perfidny sposób, powoli, metodycznie,
zadaje mi ból, jakby liczył na to, że się z tym bólem w końcu
oswoję. Moja mama umierała. A miała dopiero trzydzieści lat.

Choroba w naszym domu gościła od dawna, ale wraz z po­


czątkiem tego roku mroczny klimat nadchodzącej katastrofy
zaczęłyśmy wyczuwać obie, fizycznie, namacalnie, po równo.
Maminy śmiech, maminy śpiew i łupnięcia garnkami sta­
wały się rzadkością, za to coraz częściej pojawiał się strach,

You might also like