Isaacson Walter - Benjamin Franklin

You might also like

Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 739

Walter Isaacson

Benjamin Franklin

Tytuł oryginału
Benjamin Franklin: An American Life

ISBN 978-83-8202-050-2

Copyright © 2003 by Walter Isaacson


Originally published by Simon & Schuster, Inc.
Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., 2020
Copyright © for this edition by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2020
All rights reserved

Redakcja
Jolanta Kusiak-Kościelska

Korekta
Paulina Jeske-Choińska

Projekt typograficzny i łamanie


Grzegorz Kalisiak | Pracownia Liternictwa i Grafiki

Projekt graficzny okładki


Tobiasz Zysk

Wydanie 1

Zysk i S-ka Wydawnictwo


ul. Wielka 10, 61-774 Poznań
tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67
dział handlowy, tel./faks 61 855 06 90
sklep@zysk.com.pl
www.zysk.com.pl

Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i
zabezpieczony znakiem wodnym (watermark).

Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości


lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest
zabronione.

Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.


Jak zawsze – dla Cathy i Betsy
Rozdział 1 – Benjamin Franklin i powstanie
Ameryki

J ego przybycie do Filadelfii stanowi jedną z najsłynniejszych scen lite-


ratury autobiograficznej: wyczerpany, siedemnastoletni uciekinier
z domu, bezczelny, choć udający pokornego, schodzi z pokładu statku i idąc
Market Street, kupuje trzy słodkie bułeczki. Ale chwila. Jest tu dużo więcej.
Zajrzyjmy głębiej – i oto widzimy go jako sześćdziesięciopięcioletniego,
pełnego ironii obserwatora, siedzącego w domu na angielskiej prowincji
i opisującego tę scenę jako część fikcyjnego listu do syna, syna
z nieprawego łoża, który został królewskim gubernatorem
z arystokratycznymi pretensjami; któremu trzeba było przypomnieć jego
niskie pochodzenie.
Uważne spojrzenie na ten rękopis odsłania jeszcze jedną warstwę.
W zdaniu o jego wędrówce pielgrzyma po Market Street umieszczony
został na marginesie dopisek, w którym dodaje, że przechodził wtedy koło
domu swojej przyszłej żony Deborah Read, i że „ona stała przy drzwiach,
spojrzała na mnie i pomyślałem sobie, że stanowię – jak z pewnością
wówczas stanowiłem – cokolwiek dziwaczny widok”. I oto mamy,
w krótkim urywku, wielowarstwowy charakter znany tak dobrze jego
autorowi nazwiskiem Benjamin Franklin. Młody człowiek, widziany
oczyma starszej wersji siebie, a następnie poprzez umieszczone dalej
wspomnienia jego żony. Wszystko to zwieńcza zmyślne podsumowanie
starego człowieka – „jak z pewnością wówczas stanowiłem” – w którym
jego skromność ledwie skrywa odczuwaną przezeń dumę ze zrobienia tak
niezwykłej kariery w świecie 1.
Benjamin Franklin jest jednym z ojców założycieli, który puszcza do nas
oko. Kolegom George’a Washingtona trudno było sobie wyobrazić choćby
dotknięcie surowego generała w ramię, my dzisiaj wyobrażamy to sobie
z jeszcze większym trudem. Jefferson i Adams wzbudzają równy respekt.
Jednakże Ben Franklin, ten ambitny mieszczański przedsiębiorca, zdaje się
być istotą z krwi i kości, nie zaś z marmuru. Mówi się o nim zdrobniale.
Spogląda na nas z kart historii z oczyma skrzącymi się zza, będących
wówczas nowinką, okularów. Mówi do nas poprzez swoje listy, imienne
i anonimowe, jak i przez swą autobiografię, nie wzniosłymi słowami, ale
gawędziarsko i z ironią niekiedy wręcz niepokojąco współczesną. Widzimy
jego odbicie w naszych czasach.
W ciągu swego osiemdziesięcioczteroletniego życia był najlepszym
amerykańskim naukowcem, wynalazcą, dyplomatą, pisarzem, strategiem
biznesowym, był także jednym z najbardziej praktycznych, choć nie
najwybitniejszych myślicieli politycznych. Przy użyciu latawca udowodnił,
że pioruny były wyładowaniami elektrycznymi, i wynalazł pręt, by je
poskromić. Wynalazł dwuogniskowe okulary i piec bezdymny, nakreślił
mapy Golfstromu i teoretyzował o zaraźliwym charakterze przeziębienia.
Zapoczątkował szereg instytucji pożytku publicznego, takich jak bibliotekę
z wypożyczalnią, collage, ochotniczą straż pożarną, towarzystwo
ubezpieczeniowe i sposoby prowadzenia skutecznych zbiórek publicznych.
Pomógł stworzyć specyficznie amerykański przyziemny humor
i filozoficzny pragmatyzm. W polityce zagranicznej stworzył podejście,
w którym idealizm przeplatał się z realizmem opartym na równowadze
mocarstw. W polityce zaś zaproponował przełomowe plany zjednoczenia
kolonii i stworzenia rządu o charakterze federalnym.
Jednakże najbardziej interesującą rzeczą przez Franklina stworzoną
i tworzoną nieustannie na nowo był on sam. Ten pierwszy wielki publicysta
Ameryki w życiu i w swym pisarstwie świadomie starał się kreować nowy
amerykański archetyp. Jednocześnie umiejętnie kształtował swój
wizerunek, prezentował go publicznie i szlifował go z myślą o potomnych.
Po części była to kwestia wizerunkowa. Jako młody filadelfijski drukarz
woził ulicami bele papieru, by sprawić wrażenie pracowitego. Jako stary
dyplomata we Francji nosił futrzaną czapę, by udawać mędrca z głuszy.
Pomiędzy stworzył sobie obraz prostego, lecz aspirującego rzemieślnika,
pieczołowicie pielęgnującego cnoty – wytrwałość, skromność, uczciwość –
dobrego sklepikarza i pożytecznego członka swej społeczności.
Jednakże kreowany przez niego wizerunek był zakorzeniony
w rzeczywistości. Urodzony i wychowany jako członek klasy pracującej,
Franklin przez większość życia lepiej czuł się wśród rzemieślników
i myślicieli niż wśród ówczesnych elit, alergicznie też traktował całą pompę
i przywileje dziedzicznej arystokracji. Przez całe życie pisał o sobie: „B.
Franklin, drukarz”.
Z takiej postawy wyłania się zapewne najważniejsza wizja Franklina:
amerykańska tożsamość narodowa oparta na cnotach i wartościach klasy
średniej. Instynktownie lepiej od innych ojców założycieli czuł się
z demokracją, brakowało mu też snobstwa, z jakim późniejsi krytycy
traktowali jego kupieckie wartości. Wierzył w mądrość zwykłego człowieka
i uważał, że nowy kraj będzie czerpał swoją siłę z tych, których nazywał
„ludźmi średnimi”. Poprzez swoje porady samodoskonalenia służące
kultywowaniu osobistych cnót oraz swoje projekty użyteczności publicznej
pomógł stworzyć i uwznioślić nową klasę panującą zwykłych obywateli.
Skomplikowane relacje pomiędzy różnymi cechami charakteru Franklina
– jego pomysłowość i bezrefleksyjna mądrość, jego protestancka etyka
pozbawiona dogmatyzmu, zasady, których twardo się trzymał i te, co do
których dopuszczał kompromisy – oznaczają, że każde nowe spojrzenie na
niego odzwierciedla i odbija zmieniające się wartości narodu. Franklin był
demonizowany w epokach bardziej romantycznych i kanonizowany
w czasach bardziej przyziemnych. Każda epoka ocenia go na nowo,
i czyniąc to, zdradza nam pewne wnioski o niej samej.
Franklin szczególnie wybrzmiewa w Ameryce XXI wieku. Ten skuteczny
wydawca, doskonały społecznik i ciekawy świata twórca czułby się jak
ryba w wodzie w czasach rewolucji informacyjnej, a jego nieokiełznane
dążenie do przynależności do bogacącej się merytokracji czyniło go, jak
ujął to publicysta David Brooks, „naszym yuppie założycielem”. Możemy
łatwo wyobrazić sobie pójście z nim po pracy na piwo, pokazanie mu
obsługi najnowszego elektronicznego gadżetu czy omawianie
najświeższych politycznych skandali czy projektów. Śmiałby się
z najnowszych dowcipów o księdzu czy rabinie, czy o babie u lekarza.
Podziwialibyśmy zarówno jego szczerość, jak i jego przenikliwą autoironię.
Odnosilibyśmy się także do sposobu, w jaki starał się równoważyć –
niekiedy z trudem – dążenie do zdobycia reputacji, majątku, ziemskich cnót
i duchowych wartości 2.
Niektórzy spośród tych, którzy dostrzegają w dzisiejszym świecie
odbicie Franklina, martwią się o płytkość dusz i duchową obojętność, jakie
zdają się przenikać kulturę materializmu. Mówią, że uczy nas, jak
prowadzić praktyczne i zamożne życie, lecz nie jak żyć wzniośle. Inni
widzą to samo odbicie i podziwiają mieszczańskie wartości
i demokratyczne przekonania, które mają być obecnie atakowane przez
elity, radykałów, reakcjonistów i innych wrogów burżuazji. Uważają
Franklina za posiadacza wzorcowych cech charakteru i cnót publicznych,
których tak często ich zdaniem brakuje we współczesnej Ameryce.
Wiele tego podziwu ma swoje uzasadnienie, podobnie jak niektóre
z obaw. Jednakże nauki płynące z życia Franklina są bardziej
skomplikowane od tych, jakie najczęściej wywodzą jego krytycy i jego
apologeci. Obie strony nazbyt często mylą go z aspirującym pielgrzymem,
jakiego przedstawił w swojej autobiografii. Mylą jego wpadające w ucho
maksymy moralne z podstawowymi prawdami, jakie motywowały jego
działania.
Jego moralność opierała się na szczerym przekonaniu do prowadzenia
cnotliwego życia, służenia ukochanemu krajowi i nadziei na osiągnięcie
zbawienia poprzez dobre uczynki. To prowadziło go do utworzenia związku
pomiędzy cnotami prywatnymi a cnotami publicznymi oraz do
podejrzewania, w oparciu o skąpe obserwowalne dowody na temat woli
Boga, że te ziemskie cnoty były powiązane z tymi niebieskimi. Jak napisał
w motcie założonej przez siebie biblioteki: „Uczynki dla dobra publicznego
są dobrymi uczynkami w niebie”. W porównaniu do jemu współczesnych,
takich jak Jonathan Edwards, który uważał, że ludzie są grzesznikami na
łasce rozgniewanego Boga, i że zbawienie może przyjść wyłącznie poprzez
łaskę, pogląd ten mógł wydawać się oznaką samozadowolenia. Pod
pewnymi względami nią był, był jednak także szczery.
Cokolwiek uważamy, warto ponownie zająć się Franklinem, gdyż
czyniąc to, mierzymy się z fundamentalną kwestią: jak prowadzić życie
użyteczne, cnotliwe, wartościowe, moralne i uduchowione. A ponadto
z pytaniem, która z tych cech ma największe znaczenie. Zagadnienia te są
istotne zarówno dla epoki zadowolenia z siebie, jak i dla epoki rewolucji.
Rozdział 2 – Wędrówka pielgrzyma
Boston, 1706–1723

FRANKLINOWIE Z ECTON

U schyłku średniowiecza we wsiach na angielskiej prowincji wykształciła


się nowa klasa: ludzi posiadających majątki, lecz nienależących do
arystokracji rodowej. Byli to ludzie dumni, lecz bez nadmiernych aspiracji,
świadomi swoich praw jako członków wolnej klasy średniej. Stali się oni
znani jako „franklinowie”, od średnioangielskiego słowa „frankeleyn”,
oznaczającego ludzi wolnych 1.
Gdy na znaczeniu zyskały nazwiska, rodziny z wyższych klas zwykły
przyjmować tytuły swych dóbr, jak Lancaster czy Salisbury. Ich dzierżawcy
zazwyczaj przywoływali swoje najbliższe okolice, jak Hill [ang.
„wzgórze”] czy Meadows [ang. „łąka”]. Rzemieślnicy najczęściej brali
sobie nazwiska od swego fachu, jak Smith [ang. „kowal”], Taylor [ang.
„krawiec”] czy Weaver [ang. „tkacz”]. Dla niektórych rodzin jednak
określeniem najbardziej właściwym wydawało się „Franklin”.
Najwcześniejsze udokumentowane użycie tego nazwiska przez jednego
z przodków Benjamina Franklina dotyczy jego praprapradziadka Thomasa
Francklyne lub Franklina, urodzonego około roku 1540 we wiosce Ecton
w Northamptonshire. Jego nieokiełznany duch wszedł do rodzinnej
legendy. „Nasza nieznana rodzina wcześnie znalazła się w nurcie reformacji
i niekiedy popadała w kłopoty ze względu na swój zapał w zwalczaniu
papiestwa”, pisał później Franklin. Gdy królowa Maria I prowadziła swoją
krwawą krucjatę celem przywrócenia Kościoła rzymskokatolickiego,
Thomas Franklin trzymał zakazaną angielską Biblię przywiązaną od spodu
do stołka. Stołek można było położyć do góry nogami i czytać głośno
Biblię, lecz błyskawicznie ją ukryć, gdy w okolicy kręcili się
przedstawiciele prawa 2.
Silna, ale pragmatyczna niezależność Thomasa Franklina, wraz z jego
sprytem i pomysłowością, była jak się zdaje dziedziczna. Rodzina wydała
dysydentów i nonkonformistów, gotowych sprzeciwiać się władzy, choć
nieposuwających się do fanatyzmu. Byli sprytnymi rzemieślnikami
i pomysłowymi kowalami kochającymi się kształcić. Pochłaniali książki
i nieźle pisali, mieli niezachwiane poglądy – potrafili jednak wyznawać je
bez narzucania się. Towarzyscy z natury Franklinowie bywali zaufanymi
doradcami swoich sąsiadów i z dumą przynależeli do średniej klasy
wolnych kupców, rzemieślników i rolników.
Jest może jedynie pochodną pychy biografa przekonanie, że światło na
charakter opisywanej osoby rzucić może grzebanie się w jej korzeniach
rodzinnych i wskazywanie na powtarzające się cechy charakteru, których
elegancką kulminacją jest badana postać. Mimo to historia rodziny
Franklina wydaje się owocnym punktem rozpoczęcia studium. Dla
niektórych ludzi najważniejszym elementem formatywnym jest dane
miejsce. By ocenić, przykładowo, Harry’ego Trumana, należy rozumieć
pogranicze XIX-wiecznego Missouri; podobnie należy wgryźć się głęboko
w teksański region Hill Country, by wyrobić sobie zdanie o Lyndonie
Johnsonie 3. Jednak Benjamin Franklin nie był tak zakorzeniony. Jego
dziedzictwem było dziedzictwo ludzi bez swojego miejsca – najmłodsi
synowie wolnych rzemieślników z klasy średniej. Większość z nich
osiedliła się w innych miejscowościach niż ich ojcowie. Najbardziej
zrozumiały jest zatem jako produkt rodu, nie ziemi.
Co więcej, uważał tak sam Franklin. „Zawsze radością napełniało mnie
dowiedzenie się jakiejś choćby drobnostki o moich przodkach”, mówi
pierwsze zdanie jego autobiografii. Przyjemności tej miał oddawać się, gdy
jako człowiek w średnim wieku udał się do Ecton, by rozmawiać
z odległymi krewnymi, badać parafialne księgi i kopiować inskrypcje
wyryte na rodzinnych nagrobkach.
Jak odkrył, powtarzający się w rodzinie gen sprzeciwu dotyczył nie tylko
kwestii religijnych. Według legendy rodzinnej, ojciec Thomasa Franklina
czynnie działał jako rzecznik zwykłych ludzi w sporach związanych
z praktyką zwaną „ogradzaniem”, kiedy to arystokracja ziemska ogradzała
swoje ziemie, uniemożliwiając biedniejszym rolnikom wypasanie na nich
swych stad. Syn Thomasa, Henry, spędził natomiast rok w więzieniu za
napisanie kilku wierszy, które – jak wspominał jego potomek – „dotyczyły
charakteru pewnej ważnej osoby”. Skłonność do przeciwstawiania się
elicie, i do pisania przeciętnych wierszy, także miała przetrwać jeszcze
kilka pokoleń.
Syn Henry’ego, Thomas II, także przejawiał cechy, które miały
uwidocznić się najmocniej w jego sławnym wnuku. Był on osobą
towarzyską, kochał książki, kochał pisać i uwielbiał majsterkować. Jako
młodzieniec zbudował od podstaw zegar, który działał do końca jego życia.
Jak jego ojciec i dziadek, został kowalem, a w niedużych angielskich
wioskach miał w tym fachu sporo pracy. Według jego bratanka, „dla
odmiany przyjmował też pracę jako tokarz, rusznikarz, cyrulik czy pisarz.
Jego charakter pisma był najpiękniejszym, jaki widziałem. Był
kronikarzem, posiadał też pewne umiejętności w astronomii i chemii” 4.
Jego najstarszy syn przejął kuźnię, był też właścicielem szkoły
i prawnikiem. Jednak jest to historia najmłodszych synów: Benjamin
Franklin był najmłodszym synem najmłodszych synów w pięciu
pokoleniach. Bycie ostatnim z rodzeństwa często równało się
z koniecznością radzenia sobie samodzielnie. Dla ludzi takich jak
Franklinowie, oznaczało to najczęściej opuszczenie wiosek takich jak
Ecton, gdzie liczba klientów nie pozwalała utrzymać się więcej niż dwóm
osobom uprawiającym ten sam zawód, i przeniesienie się do większego
miasta, gdzie mieli szansę trafić do terminu.
Nie było niczym niezwykłym – zwłaszcza w rodzinie Franklinów – by
młodsi bracia terminowali u starszych. Tak samo było z najmłodszym
I
synem Thomasa II, Josiahem Franklinem . Po 1670 roku wyjechał on
z Ecton do pobliskiego, leżącego już w Oxfordshire, miasteczka targowego
Banbury, gdzie uczył się u życzliwego starszego brata imieniem John, który
zajmował się tam farbowaniem jedwabiu i płótna. Po ponurych czasach
protektoratu Cromwella restauracja Karola II Stuarta doprowadziła do
krótkiego rozkwitu przemysłu tekstylnego.
W Banbury Josiaha ogarnęła druga wielka fala religijnego zamętu, jaka
nawiedziła podówczas Anglię. Pierwszą uśmierzyła królowa Elżbieta:
Kościół Anglii miał być protestancki, nie katolicki. Jednakże ona i jej
następcy musieli następnie mierzyć się z presją tych, którzy chcieli posunąć
się dalej i „oczyścić” Kościół ze wszystkich pozostałości katolicyzmu.
Purytanie, jak zaczęto nazywać tych kalwińskich dysydentów zalecających
pozbycie się wszystkiego, co papieskie, byli szczególnie głośni
w Northamptonshire i Oxfordshire. Podkreślali samorząd kongregacji,
przedkładali głoszenie kazań i samodzielne studiowanie Biblii nad
liturgiczne rytuały i gardzili większością anglikańskich ozdobników jako
pozostałościami rzymskokatolickiego skażenia. Mimo ich purytańskich
poglądów na osobistą moralność, ich wyznanie podobało się niektórym
bardziej intelektualnie nastawionym członkom klasy średniej, ponieważ
podkreślało znaczenie spotkań, debat, kazań oraz samodzielnego
interpretowania Biblii.
Gdy Josiah dotarł do Banbury, miasto było rozdarte sporem
o purytanizm. (Podczas jednego z bardziej zaciętych starć, tłum purytanów
obalił słynny banburski krzyż). Franklinowie byli także podzieleni, choć
mniej zaciekle. John i Thomas III pozostali wierni Kościołowi
anglikańskiemu; ich młodsi bracia, Josiah i Benjamin (niekiedy nazywany
Benjaminem Starszym celem odróżnienia go od jego słynnego bratanka)
zostali dysydentami. Josiah jednak w teologicznych dysputach nigdy nie
przybierał fanatycznej postawy. W źródłach nie odnotowano, by kwestia ta
spowodowała jakiekolwiek rodzinne niesnaski 5.

WYPRAWA W NIEZNANE

Franklin miał później twierdzić, że to pragnienie „swobodnego


kultywowania swojej religii” pchnęło jego ojca Josiaha do emigracji do
Ameryki. W pewnej mierze była to prawda. Koniec rządów purytanów
Cromwella i przywrócenie monarchii w roku 1660 przyniosły ograniczenia
dla wiernych purytanów, a dysydenckich pastorów zmuszono do
opuszczenia swych parafii.
Jednak brat Josiaha, Benjamin Starszy, zapewne miał rację, przypisując
wyjazd w większym stopniu przyczynom ekonomicznym niż religijnym.
Josiah nie był fanatycznym wyznawcą swej wiary. Żył blisko ze swym
ojcem i swym starszym bratem Johnem, którzy pozostali anglikanami.
„Wszystkie dowody wskazują, że to duch niezależności połączony ze
swego rodzaju żywością intelektu i praktycznym podejściem do życia, nie
zaś względy doktrynalne, skłoniły jedynych Franklinów, którzy zostali
purytanami, do wybrania tej drogi”, pisał Arthur Tourtellot, autor obszernej
książki o pierwszych siedemnastu latach życia Franklina 6.
Większą troską Josiaha było utrzymanie rodziny. W wieku 19 lat poślubił
przyjaciółkę z Ecton, Anne Child, i sprowadził ją do Banbury. Szybko,
jedno po drugim, urodziło im się troje dzieci. Po zakończeniu terminu
Josiah został jednym z opłacanych pracowników w kuźni brata. Jednak
pracy nie wystarczało dla utrzymania szybko powiększających się rodzin
obu Franklinów, prawo zaś zabraniało Josiahowi zajęcie się innym fachem
bez odbycia kolejnego terminu. Jak ujął to Benjamin Starszy, „Jako że jego
zdaniem nie mogło się mu tam powieść, w roku 1763, pożegnawszy
przyjaciół i ojca, wyruszył do Nowej Anglii”.
Historia migracji rodziny Franklinów, podobnie jak historia Benjamina
Franklina, dają wgląd w kształtowanie się amerykańskiego charakteru.
Wśród wielkich romantycznych mitów Ameryki poczesne miejsce zajmuje
ten podkreślany przez szkolne podręczniki, iż głównym motywem
kierującym osadnikami było poszukiwanie wolności, zwłaszcza wolności
religijnej.
Tak jak większość amerykańskich romantycznych mitów, zawiera on
sporo prawdy. Dla wielu uczestników XVII-wiecznej fali purytańskiej
migracji do Massachusetts, tak jak i w kolejnych falach migracji
budujących Amerykę, przeprawa była głównie religijną pielgrzymką, była
ucieczką przed prześladowaniami i szukaniem wolności. Tak samo jednak
jak większość amerykańskich romantycznych mitów, pomija on wiele
z rzeczywistości. Dla równie dużej liczby purytańskich migrantów, jak i dla
wielu uczestników kolejnych fal migracji, przeprawa była głównie
szukaniem dobrobytu.
Jednakże konstruowanie tak ostrej dychotomii świadczyłoby
o niezrozumieniu purytanów – i niezrozumieniu Ameryki. Dla większości
purytanów, od Johna Winthropa do biednego Josiaha Franklina, ich
wyprawa w nieznane była motywowana jednocześnie względami
religijnymi i finansowymi. Kolonia Zatoki Massachusetts była w końcu
założona przez inwestorów takich jak Winthrop, i miała być oficjalnie
sankcjonowanym przedsięwzięciem komercyjnym oraz niebiańskim
„miastem na wzgórzu”. Ówcześni purytanie nie dokonywaliby rozróżnienia
pomiędzy motywami duchowymi i doczesnymi. Nie dokonywaliby,
ponieważ pośród użytecznych przekonań, jakie odziedziczyła po nich
Ameryka, była etyka protestancka, głosząca, że wolność religijna i wolność
ekonomiczna były ze sobą połączone, że pracowitość była cnotą, i że
sukces finansowy nie przeszkadzał w zbawieniu duszy 7.
Było odwrotnie. Purytanie gardzili dawnym przekonaniem
rzymskokatolickich mnichów, że świętość wymagała wyzbycia się troski
o doczesne względy ekonomiczne. Nauczali, że bycie pracowitym należało
do wymogów tak doczesnych, jak i duchowych. To, co historyk literatury
Perry Miller nazywa „paradoksem purytańskiego materializmu
i metafizyki”, dla purytanów wcale paradoksem nie było. Robienie
pieniędzy było sposobem oddawania czci Bogu. Jak ujął to Cotton Mather
w swym sławnym kazaniu pt. „Chrześcijanin i jego powołanie”
(A Christian at His Calling), wygłoszonym pięć lat przed urodzeniem
Franklina, ważne było zajmowanie się „jakimś stałym zajęciem, przy
którym chrześcijanin winien spędzać większość swojego czasu, tak by mógł
wychwalać Boga, czyniąc dobro innym i zdobywając dobra dla siebie”.
Pan, jak się okazuje, patrzył przychylnie na pracowitych w swym ziemskim
powołaniu i, jak później głosił to „Almanach Biednego Richarda”,
„pomagał tym, którzy pomagali sami sobie” 8.
I w ten sposób purytańska migracja położyła fundamenty pod niektóre
cechy charakteru Benjamina Franklina i niektóre cechy samej Ameryki:
przekonanie, że zbawienie duszy i doczesny sukces nie muszą być ze sobą
niekompatybilne, że pracowitość jest wręcz święta, i że wolność myśli
i wolność gospodarcza są ze sobą ściśle powiązane.
CZŁOWIEK ROZSĄDNY

Josiah Franklin miał 25 lat, gdy w sierpniu 1683 roku wyruszył do Ameryki
z żoną, dwoma małymi synami i kilkumiesięczną córką. Podróż morska,
odbyta w ciasnym kadłubie fregaty z setką innych pasażerów, zajęła ponad
dziewięć tygodni, i kosztowała rodzinę niemal 15 funtów, czyli około
półroczne zarobki rzemieślnika takiego jak Josiah. Była to jednakże
rozsądna inwestycja. Zarobki w Nowym Świecie były dwu- lub trzykrotnie
wyższe, a koszty życia były niższe 9.
Zapotrzebowanie na jaskrawo farbowane tkaniny i jedwabie nie było
wielkie w pogranicznym miasteczku, zwłaszcza purytańskim, takim jak
Boston. Przeciwnie, noszenie stroju uznawanego za nazbyt strojny było
karane przez prawo. Jednak w odróżnieniu od Anglii, w Massachusetts nie
było prawa wymagającego od danej osoby odbycia długiego terminu przed
podjęciem pracy w danym fachu. Josiah wybrał więc nowy zawód,
znacznie mniej widowiskowy i znacznie bardziej przydatny: zajął się
przetapianiem zwierzęcego łoju i wyrabianiem z niego świec i mydła.
Był to roztropny wybór. Świece i mydło właśnie zmieniały się z towarów
luksusowych w rzeczy codziennej potrzeby. Cuchnące zadanie wyrabiania
ługu z popiołu i gotowania go godzinami z łojem było czymś, za co nawet
najtwardsze panie domów pogranicza wolały płacić komuś innemu. Bydło,
stanowiące niegdyś rzadkość, teraz częściej szło na rzeź, umożliwiając
masowe pozyskiwanie łoju. Mimo to nie było wielkiej konkurencji w tym
fachu. Spis rzemieślników dokonany w Bostonie tuż przed przybyciem
Josiaha wymienia 12 szewców, 11 krawców, trzech piwowarów i tylko
jednego mydlarza.
Josiah zamieszkał i otworzył warsztat w wynajętym, dwuipółpiętrowym
domu z desek, liczącym ledwie dziewięć na sześć metrów, na rogu Milk
i High Street (obecnie Washington Street). Parter był jednym
pomieszczeniem; kuchnia mieściła się w maleńkiej przybudówce z tyłu
domu. Tak jak inne budynki w Bostonie, dom miał małe okna, był jednak
jaskrawo pomalowany, by wydawał się weselszy 10.
Po drugiej stronie ulicy znajdował się South Church, należący do
najnowszej i (względnie) najbardziej liberalnej spośród trzech purytańskich
parafii Bostonu. Josiah został przyjęty do wspólnoty, czyli otrzymał zgodę
na „posiadanie przymierza” dwa lata po przybyciu.
Przynależność do Kościoła była, przynajmniej dla purytanów, oznaką
awansu społecznego. Choć Josiah był ledwie wiążącym koniec z końcem
rzemieślnikiem, dzięki członkostwu w South Church zdołał zaprzyjaźnić się
z takimi luminarzami kolonii, jak były gubernator Simon Broadstreet, czy
członek zarządu Harvardu, pilny pamiętnikarz i sędzia Samuel Sewall.
Josiah zdobywał sobie zaufanie i uznanie, i szybko piął się w górę
w bostońskiej hierarchii purytańskiej i społecznej. W roku 1697 znalazł się
wśród kandydatów na dziesiętników, jak nazywano szeryfów moralności,
których zadaniem było wymuszanie uczestnictwa i uwagi na niedzielnych
nabożeństwach i ochrona społeczności przed „nocnymi markami,
pijaczynami, ludźmi łamiącymi posty (…) i czymkolwiek innym, co
zbliżałoby do rozpusty, bezbożnictwa, wulgarności i ateizmu”. Sześć lat
później został konstablem, jednym spośród jedenastu nadzorujących
dziesiętników. Choć stanowiska te były nieodpłatne, Josiah praktykował
sztukę, którą jego syn miał doprowadzić do perfekcji: łączenia cnót
publicznych z prywatnymi korzyściami. Zarabiał pieniądze, sprzedając
świece nocnym strażnikom, których nadzorował 11.
W swojej autobiografii Benjamin Franklin zawarł lapidarną
charakterystykę swojego ojca:

Był doskonałego zdrowia, niewysoki, średniej budowy ciała,


jednak mocny i bardzo silny. Był pomysłowy, potrafił pięknie
rysować, miał pewien talent do muzyki i czysty, przyjemny głos;
często, gdy wygrywał dźwięk psalmów na swych skrzypcach
i śpiewał do nich, jak to zwykł niekiedy czynić po zakończeniu
wszystkich prac tego dnia, słuchać go było bardzo przyjemnie. Miał
też talent do mechaniki i niekiedy potrafił znakomicie posługiwać
się narzędziami przypisanymi do innych fachów. Jednak jego
największa doskonałość tkwiła w lotnym rozumie i dobrej radzie
w delikatnych sprawach, tak prywatnych, jak i publicznych (…)
Dobrze pamiętam odwiedziny składane mu często przez czołowe
postaci, radzące się u niego w kwestiach miasta czy Kościoła (…)
Bardzo często zwracały się też do niego osoby prywatne, które
napotkały trudności w swoich sprawach. Często też wybierano go
na rozjemcę pomiędzy poróżnionymi stronami 12.

Opis ten był zapewne trochę nazbyt pochlebny. Znalazł się przecież
w autobiografii, której celem było między innymi zaszczepienie
synowskiego szacunku synowi Benjamina. Jak zobaczymy, Josiah, choć bez
wątpienia był człowiekiem mądrym, miał ograniczone horyzonty.
Najczęściej hamował edukacyjne, zawodowe, a nawet poetyckie aspiracje
swojego syna.
Najbardziej widoczną cechę Josiaha ujęto w słowach, głęboko
purytańskich w szacunku oddawanym pracowitości i egalitaryzmowi, jakie
jego syn miał wyryć na jego nagrobku: „Biegły w swym zawodzie”.
Pochodzi ono z ulubionego przez Josiaha fragmentu ksiąg mądrościowych
(Księga Przysłów 22,29), który to fragment miał często cytować swemu
synowi: „Widzisz biegłego w swoim zawodzie? Będzie on stał przed
obliczem królów”. Jak miał wspominać Franklin w wieku 78 lat, z tą
przemyślną mieszanką lekkiej próżności i wesołej pewności siebie,
dominującej w jego autobiografii: „Od tamtego czasu uważałem
pracowitość za sposób na osiągnięcie majątku i znaczenia, co mnie
zachęcało – mimo że nie myślałem, iż kiedykolwiek dosłownie stanę przed
obliczem królów, a tak się jednak zdarzyło. Stałem bowiem przed obliczem
pięciu, a z jednym z nich – królem Danii – miałem nawet okazję zasiąść do
wieczerzy” 13.
Josiah prosperował więc, a jego rodzina powiększała się nadal; w ciągu
34 lat miał mieć 17 dzieci. Tak wielka płodność była czymś zwyczajnym
pośród żywiołowych i krzepkich purytanów. Wielebny Samuel Willard,
pastor South Church, miał ich 20; sławny teolog Cotton Mather 15. Dzieci
były raczej wyręką niż obciążeniem. Pomagały w domu i warsztacie,
wykonując większość drobnych prac fizycznych 14.
Do trójki dzieci, które przybyły z Anglii, Josiah i Anne Franklin szybko
dodali dwoje innych, które dożyły dorosłości: Josiaha Juniora, urodzonego
w 1685 roku, i Anne, urodzoną w 1687 roku. Potem jednak brutalnie
interweniowała śmierć. W ciągu następnych 18 miesięcy Josiah trzykrotnie
szedł w kondukcie przez Milk Street na przykościelny cmentarz: najpierw
w 1688 roku chował syna, który przeżył pięć dni, potem w roku 1689 żonę
Anne, która zmarła tydzień po urodzeniu kolejnego syna, a następnie tegoż
syna, który zmarł kolejny tydzień później. (W tym czasie jedna czwarta
noworodków w Bostonie nie dożywała tygodnia).
Dla mężczyzn w kolonialnej Nowej Anglii dwu- czy trzykrotne
owdowienie nie było niczym niezwykłym. Przykładowo, spośród
pierwszych 18 kobiet przybyłych do Massachusetts w 1628 roku, 14 zmarło
przed upływem roku. Nie uważano też za niewłaściwe, by owdowiały mąż
żenił się powtórnie. Przeciwnie, tak jak w przypadku Josiaha, często
okazywało się to ekonomicznie konieczne. Miał 31 lat, pięcioro dzieci do
wychowania, swój warsztat i sklep. Potrzebował mocnej żony,
i potrzebował jej pilnie.

KOBIETA CNOTLIWA

Tak jak Franklinowie, rodzina Folgerów (dawniej Foulgierów) była


buntownicza, ale praktyczna; dzielili tę samą mieszankę religijnego
i zawodowego niepokoju. Folgerowie pochodzili z flamandzkich
protestantów, którzy w XVI wieku zbiegli do Anglii; należeli do pierwszej
fali emigrantów, którzy wyruszyli do Massachusetts w czasie, gdy Karol I
i jego arcybiskup Canterbury William Laud zaczęli prześladowania
purytanów. Rodzina Johna Folgera, w tym jego osiemnastoletni syn Peter,
wyruszyła do Bostonu w roku 1635, gdy miasto liczyło sobie ledwie pięć
lat.
Na morzu Peter poznał młodą służącą Mary Morrill, która była
zakontraktowana na służbę u jednego z purytańskich pastorów. Po
przybyciu Peter zdołał ją wykupić za 20 funtów, po czym ją poślubił.
Znalazłszy wolność religijną i osobistą, Folgerowie kipieli chęcią
znalezienia okazji gospodarczych. Z Bostonu przenieśli się do nowej osady
w górze rzeki nazwanej Dadham, potem zaś do Watertown, by wreszcie
osiąść na wyspie Nantucket, gdzie Peter został nauczycielem. Większość
mieszkańców wyspy stanowili Indianie, Peter nauczył się więc ich języka,
nauczył ich angielskiego, i próbował (z wielkim powodzeniem) nawracać
ich na chrześcijaństwo. Buntownik z natury, sam przeszedł nawrócenie
i stał się baptystą, co oznaczało, że Indianie doprowadzeni przez niego do
chrześcijaństwa musieli teraz, tak jak on, odbyć rytuał wymagający
całkowitego zanurzenia się w wodzie.
Wykazując wielki potencjał sprzeciwu wobec władzy, żywy w rodzinach
Franklinów i Folgerów, Peter był jednym z buntowników, którzy mieli
zmienić kolonialną Amerykę. Jako urzędnik sądowy Nantucket trafił
pewnego razu do aresztu za nieposłuszeństwo wobec miejscowego
urzędnika w czasie sporów pomiędzy zamożnymi posiadaczami ziemi na
wyspie a rosnącą klasą średnią kupców i rzemieślników 15.
Napisał także na wpół nieprawomyślny, rymowany pamflet, w którym
sympatyzował z Indianami w konflikcie z 1676 roku, który miał stać się
znany jako wojna króla Filipa. Wojna, jak pisał, była wynikiem boskiego
gniewu przeciwko nietolerancji purytańskich pastorów z Bostonu. Jego
talent poetycki nie dorównywał uczuciom: „Niech urzędnicy i pastorzy /
przemyślą me słowa / do zmian złego prawa będą skorzy / i porwą je na
dwa”. Później jego wnuk Benjamin Franklin miał określić ten wiersz jako
napisany z „mężną swobodą i miłą prostotą” 16.
Peter i Mary Folger mieli dziesięcioro dzieci, z których najmłodsze,
Abiah, urodziło się w 1667 roku. Gdy Abiah miała 21 lat i nadal była
panną, przeniosła się do Bostonu, by zamieszkać ze starszą siostrą i jej
mężem, należącymi do South Church. Choć wychowywana jako baptystka,
Abiah wkrótce po przybyciu dołączyła do parafii. W lipcu 1689 roku, gdy
szanowany producent świec Josiah Franklin chował tam swoją żonę, Abiah
była już jedną z wiernych zgromadzenia 17.
Mniej niż pięć miesięcy później, 5 listopada 1689 roku, wzięli ślub.
Oboje byli najmłodszymi dziećmi w licznych rodzinach. Oboje mieli dożyć
niezwykle sędziwego wieku – on 87 lat, ona 84. Ich długowieczność
należała do wielu cech, jakie mieli przekazać swemu sławnemu
najmłodszemu synowi, który sam miał dożyć 84 lat. „On był pobożnym
i rozsądnym człowiekiem, ona dyskretną i cnotliwą kobietą”, miał wyryć
później Benjamin na ich nagrobku.
W ciągu następnych 12 lat Josiah i Abiah Franklinowie mieli sześcioro
dzieci: Johna (ur. 1680 r.), Petera (1692), Mary (1694), Jamesa (1697),
Sarah (1699) i Ebenezera (1701). Wraz z dziećmi z pierwszego małżeństwa
Josiaha było to 11 dzieci. Żadne z nich nie zawarło jeszcze małżeństwa;
wszyscy mieszkali stłoczeni w maleńkim domu przy Milk Street, w którym
znajdowały się ponadto zapasy i sprzęt do produkcji łoju, świec i mydła.
W takich okolicznościach dokładne doglądanie tak licznej gromadki
wydawałoby się niemożliwe, i historia Franklina dostarcza tragicznego
dowodu na to, że tak właśnie było. Gdy miał 16 miesięcy, Ebenezer utopił
się w wannie pełnej ojcowskich mydlin. W tym samym, 1703 roku,
Franklinowie mieli jeszcze jednego syna, ale zmarł on jako dziecko.
Choć zatem ich kolejny syn, Benjamin, miał spędzić dzieciństwo
w domu z dziesięciorgiem starszego rodzeństwa, najmłodsze z nich miało
być siedem lat starsze od niego. Miał też mieć dwie młodsze siostry, Lydię
(ur. 1708 r.) i Jane (1712).

DZIELNY CHŁOPAK

Benjamin Franklin urodził się i został ochrzczony tego samego dnia,


II
w niedzielę 17 stycznia 1706 roku . Boston istniał wówczas od 76 lat. Nie
był już purytańską osadą, ale kwitnącym centrum gospodarczym pełnym
kaznodziejów, kupców, marynarzy i prostytutek. Liczył ponad tysiąc
domów, w jego porcie zarejestrowanych było tysiąc statków, a liczba
mieszkańców wynosiła siedem tysięcy i podwajała się co każdych 20 lat.
Jako chłopak dorastający nad rzeką Charles Franklin, jak wspominał, był
„zwykle przywódcą wśród innych chłopców”. Jednym z ich ulubionych
miejsc zabaw były słone moczary u ujścia rzeki, które z racji ich
nieustannego biegania po nim zamieniły się w grzęzawisko. Pod wodzą
Franklina chłopcy zbudowali sobie molo przy użyciu kamieni
podwędzonych z pobliskiego placu budowy. „Wieczorem, gdy robotnicy
rozeszli się do domów, zebrałem grupę moich towarzyszy zabaw
i pracowaliśmy pilnie niczym mrówki, czasami dźwigając kamienie po
dwóch czy trzech, aż znieśliśmy je wszystkie do budowy naszego małego
mola”. Następnego ranka on i pozostali winowajcy zostali ujęci i ukarani.
Franklin wspomina w swej autobiografii tę opowieść, by ilustrowała
jedną z maksym jego ojca: „To, co nieuczciwe, jest bezużyteczne” 18.
Jednakże, jak wiele jego prób umniejszania siebie, anegdota wydaje się
mieć na celu w mniejszym stopniu ukazanie, jakim był niegrzecznym
dzieckiem, a w większym to, jak dobrym był przywódcą. Przez całe życie
wyraźnie odczuwał dumę ze swej zdolności do organizowania zbiorowych
przedsięwzięć i projektów pożytku publicznego.
Dzieciństwo Franklina spędzone na zabawie nad rzeką Charles
zaszczepiło mu także do końca życia zamiłowanie do pływania. Gdy
nauczył pływać siebie oraz swoich kolegów, zaczął eksperymentować ze
sposobami na to, by płynąć szybciej. Zrozumiał, że wielkość dłoni i stóp
warunkuje ilość odepchniętej wody, a zatem i szybkość pływania. Zrobił
więc sobie dwie owalne paletki z otworami na kciuki, i (jak wyjaśniał
w liście do przyjaciela), zamontował też „do podeszw stóp coś w rodzaju
sandałów”. Z tymi płetwami i łopatkami mógł błyskawicznie sunąć przez
wodę.
Latawce, jak miał później ukazać w swym słynnym doświadczeniu, także
mogły być przydatne. Franklin puścił latawiec w powietrze, rozebrał się,
wszedł do jeziorka, położył się plecami na wodzie i pozwolił latawcowi się
ciągnąć. „Zleciwszy innemu chłopcu przeniesienie mojego ubrania wokół
jeziorka”, wspominał, „zacząłem płynąć przez jezioro na latawcu, który
przeciągnął mnie prawie na drugą stronę bez najmniejszego wysiłku ku mej
największej przyjemności, jaką można sobie wyobrazić” 19.
Jedna z dziecięcych przygód, jakich nie zawarł w swojej autobiografii,
lecz którą miał wspominać po ponad 70 latach ku uciesze swych paryskich
przyjaciół, zdarzyła się, gdy napotkał chłopca dmuchającego w gwizdek.
Zachwycony urządzeniem dał za niego wszystkie drobniaki, jakie miał
w kieszeni. Jego rodzeństwo wyśmiało go, mówiąc, że zapłacił cztery razy
tyle, ile gwizdek był wart. „Płakałem z gniewu”, wspominał,
„a wspomnienie dawało mi więcej wstydu niż gwizdek radości”.
Oszczędność miała stać się dla niego nie tylko cnotą, ale i przyjemnością.
„Pracowitość i oszczędność”, opisywał we wstępie do almanachów
Biednego Richarda, to „sposoby zdobycia bogactwa i przez to zaskarbienia
sobie cnoty” 20.
Gdy Benjamin miał 6 lat, jego rodzina przeprowadziła się z maleńkiego
dwuizbowego domu przy Milk Street, gdzie wychowywano 14 dzieci, do
większego domu ze sklepem w centrum miasta, na rogu Hanover i Union
Street. Jego matka miała 45 lat i w tym samym roku (1712) urodziła swe
ostatnie dziecko, Jane, która miała stać się ulubienicą Benjamina
i dozgonną korespondentką.
Nowy dom Josiaha Franklina, wraz ze zmniejszającą się liczbą dzieci
mieszkających z rodzicami, pozwolił mu na podejmowanie gości na
kolacjach. Jak wspominał Benjamin, jego ojciec „przy swoim stole lubił
mieć tak często jak możliwe któregoś z rozsądnych przyjaciół czy sąsiadów,
by z nim rozmawiać. Zawsze starał się podać jakiś mądry lub pożyteczny
temat do rozmowy, który mógł dobrze wpłynąć na umysły dzieci”.
Rozmowy były tak zajmujące, twierdzi Franklin w swej autobiografii, że
„niewiele lub wcale” zwracał uwagę na to, co podawano na kolację. Takie
ćwiczenie zaszczepiło mu do końca życia „doskonałą obojętność” wobec
jedzenia, cechę, którą uważał za „bardzo wygodną”, choć jednocześnie
zdaje się jej przeczyć liczba przepisów przygotowania amerykańskich
i francuskich smakołyków, zachowana wśród jego papierów 21.
Nowy dom pozwolił też Franklinom przyjąć pod dach brata Josiaha,
Benjamina, który emigrował z Anglii w roku 1715, gdy miał 65 lat, a jego
imiennik dziewięć. Tak jak Josiah, Benjamin Starszy nie znalazł w Nowym
Świecie popytu na swój fach farbiarza, jednak w odróżnieniu od Josiaha,
nie musiał uczyć się nowego. Dlatego przesiadywał w domu Franklinów,
pisując marne wiersze (w tym autobiografię w 124 tetrastychach)
i użyteczną historię rodziny, wysłuchując i zapisując kazania, bawiąc swych
bratanków, i coraz bardziej działając swemu bratu na nerwy 22.
Stryj Benjamin mieszkał u Franklinów przez cztery lata, z pewnością
nadużywając gościnności brata, jeśli nie bratanka. Wreszcie przeprowadził
się do swego syna Samuela, który zajmował się wyrobem sztućców i także
wyemigrował do Bostonu. Wiele lat później Benjamin Młodszy miał
napisać do swej siostry Jane i z humorem wspominać „spory
i nieporozumienia”, jakie narastały pomiędzy ojcem a stryjem. Nauką, jaką
jego ojciec wyciągnął z tej sprawy, było to, iż wizyty odległych krewnych
„muszą być wystarczająco krótkie, by pożegnać ich w zgodzie”.
W „Almanachu Biednego Richarda” Franklin miał ująć to dosadniej: „Ryby
i goście po trzech dniach śmierdzą” 23.

WYKSZTAŁCENIE

Plan dla młodego Benjamina zakładał, że będzie uczył się na księdza –


dziesiąte dziecko Josiaha miało być jego daniną dla Pana. Stryj Benjamin
zdecydowanie popierał ten projekt; wśród jego licznych korzyści było i to,
że pozwalało mu to wykorzystać do czegoś plik spisanych cudzych kazań.
Przez dziesięciolecia wypytywał o najlepszych kaznodziejów i spisywał ich
słowa eleganckim pismem, jakie sam wypracował. Jego bratanek później
wspominał ironicznie, że stryj „zaoferował się sprezentować mi wszystkie
swoje notatki, by służyły, jak sądzę, za kapitał początkowy”.
By przygotować ośmioletniego syna na Harvard, Josiah posłał go do
bostońskiej Szkoły Łacińskiej, gdzie uczył się przed laty Cotton Mather,
obecnie zaś jego syn, Samuel. Mimo że Franklin należał do najmniej
uprzywilejowanych uczniów, pierwszy rok nauki ukończył z doskonałymi
notami, awansując ze średniego na najlepszego ucznia w klasie; z tego
powodu przeniesiono go o klasę wyżej. Mimo tych sukcesów, Josiah
niespodziewanie zmienił zdanie co do posłania syna na Harvard. Jak pisał
Franklin, „Mój ojciec, obciążony liczną rodziną, nie był w stanie bez
szkody dla pozostałych pokryć kosztów kształcenia w kolegium”.
Wyjaśnienie ekonomiczne nie jest satysfakcjonujące. Rodzina była dość
zamożna, a na utrzymaniu rodziców pozostawało mniej dzieci, niż miało to
miejsce przez wiele lat (obecnie byli to jedynie Benjamin i jego dwie
młodsze siostry). W Szkole Łacińskiej nie było czesnego, a jako najlepszy
uczeń w swej klasie z łatwością zdobyłby stypendium na Harvard. Spośród
43 studentów, którzy rozpoczęli kolegium w roku, w którym uczyniłby to
Franklin, tylko siedmiu pochodziło z bogatych rodzin; dziesięciu było
synami rzemieślników, czterech zaś sierotami. W tym czasie uniwersytet
poświęcał na pomoc finansową około 11 procent swego budżetu, czyli
więcej niż dzisiaj 24.
Najpewniej w grę wchodził jakiś inny czynnik. Josiah doszedł do
wniosku, bez wątpienia słusznego, że jego najmłodszy syn nie nadawał się
na duchownego. Benjamin był sceptyczny, kpiarski, ciekawy, lekceważący.
Był osobą, która przez całe życie miała śmiać się z pomysłu swego stryja,
że nowemu kaznodziei przydałby się na początek zestaw używanych kazań.
Anegdoty na temat jego dziecięcego intelektu i kpiarskiej natury są liczne;
żadna zaś nie ukazuje go jako pobożnego czy religijnego.
Wręcz przeciwnie. Opowieść jego wnuka, niezawarta w autobiografii
Franklina, ukazuje go jako kpiącego nie tylko z religii, ale także z długich
modlitw charakteryzujących purytańskie wyznanie. „Doktor Franklin jako
dziecko odkrył, że długie modlitwy wypowiadane przez jego ojca przed
posiłkami i po nich ogromnie go nudziły”, wspominał wnuk. „Pewnego
dnia, po zasoleniu zapasów na zimę, Benjamin powiedział: »Sądzę, ojcze,
że gdybyś pomodlił się nad całą beczką – raz a dobrze – oszczędziłoby nam
to wiele czasu«” 25.
Tak więc Benjamin na rok trafił do szkoły pisania i liczenia położonej
dwie ulice dalej, kierowanej przez łagodnego, ale konkretnego nauczyciela
nazwiskiem George Brownell. Franklin miał świetne oceny z pisania,
jednak oblał matematykę. Tej słabości nigdy w pełni nie nadrobił, co
w połączeniu z brakiem wykształcenia akademickiego miało uczynić go
jedynie najbardziej pomysłowym naukowcem swych czasów, ale
uniemożliwić mu wejście do panteonu prawdziwie wybitnych teoretyków,
takich jak Newton.
Co by było, gdyby Franklin otrzymał jednak formalne wykształcenie
akademickie i ukończył Harvard? Niektórzy historycy, jak Arthur
Tourtellot, przypuszczają, że jego „spontaniczny” i „intuicyjny” styl
literacki mógłby zaniknąć oraz „zaśmieciłoby” to jego umysł, pozbawiając
go „świeżości” i „zapału”. Istotnie, Harvard jest znany z nawet gorszych
szkód, wyrządzanych niektórym swym studentom.
Jednakże dowody na to, że Franklin poniósłby te wszystkie szkody na
uczelni, wydają się słabe i nie oddają sprawiedliwości ani jemu, ani
Harvardowi. Zważywszy na jego sceptyczny umysł i alergię na autorytety,
jest mało prawdopodobne, by Franklin rzeczywiście spełnił plany ojca
i został pastorem. Spośród 39 studentów, którzy byliby na jego roku, mniej
niż połowa została ostatecznie duchownymi. Jego buntownicza natura
mogłaby zostać jeszcze wzmocniona, nie osłabiona. Władze uczelni
zmagały się wówczas potężnie z przesadnymi zabawami, jedzeniem
i piciem, które pojawiały się na uczelni.
Jednym z aspektów geniuszu Franklina była rozległość jego
zainteresowań, od nauki, przez formy rządu, po dyplomację
i dziennikarstwo, do których podchodził od strony bardzo praktycznej, nie
teoretycznej. Gdyby poszedł na Harvard, tak odmienne spojrzenie nie
musiałoby zostać stłumione, ponieważ uczelnia kierowana przez
liberalnego Johna Leveretta nie znajdowała się już pod niekwestionowanym
wpływem purytańskich duchownych. W latach dwudziestych XVIII wieku
oferowała sławne kursy fizyki, geografii, logiki i etyki, jak i przedmiotów
klasycznych i teologii. Umieszczony na dachu Massachusetts Hall teleskop
czynił z uczelni centrum astronomii. Na szczęście Franklin zdobył coś
zapewne równie cennego, co dyplom Harvardu: naukę i doświadczenie
wydawcy, drukarza i dziennikarza.

TERMIN

W wieku 10 lat, ledwie po dwóch latach nauki, Franklin udał się do pracy
w pełnym wymiarze w ojcowskim warsztacie wyrobu świec i mydła,
zastępując swego starszego brata Johna, który odsłużył swój termin
i wyjechał, by założyć własny warsztat w Rhode Island. Nie była to praca
przyjemna – ściąganie wytopionego łoju z gotujących się kotłów tłuszczu
było szczególnie odstręczające, a cięcie knotów i napełnianie form było
zajęciem całkiem bezmyślnym. Franklin nie ukrywał swej niechęci do tych
prac. Co bardziej niepokojące, wyraził swój „silny pociąg do morza”, mimo
tego, że jego brat Josiah Junior niedawno zginął w jego głębinach.
Lękając się, że jego syn „wyrwie się i ucieknie na morze”, Josiah
zabierał go na długie spacery po Bostonie i odwiedziny u innych
rzemieślników, tak by mógł „obserwować moje skłonności w nadziei na
znalezienie jakiegoś fachu, który zatrzymałby mnie na lądzie”. Zaszczepiło
to Franklinowi dozgonny szacunek dla rzemieślników. Jego powierzchowna
znajomość wielu zawodów pomogła mu też osiągnąć sukcesy
w majsterkowaniu, co z kolei przysłużyło mu się jako wynalazcy.
Josiah doszedł w końcu do wniosku, że Benjamin najlepiej nadawał się
do pracy przy wyrobie noży i ostrzy do mielenia. Przynajmniej przez kilka
dni terminował więc u syna stryja Benjamina, Samuela. Jednak Samuel
zażądał opłaty za termin w kwocie, którą Josiah uznał za nieuzasadnioną,
zważywszy na dawną gościnność i niechęć, jaka narosła pomiędzy nim
a starszym Benjaminem 26.
Dlatego też niejako naturalnie w roku 1718 dwunastoletni Benjamin
zaczął terminować u starszego brata, dwudziestojednoletniego Jamesa,
który niedawno powrócił z nauki w Anglii, by założyć drukarnię.
Początkowo przekorny Benjamin nie chciał podpisać kontraktu na służbę;
był nieco starszy niż chłopcy przystępujący zwykle do terminu, a jego brat
zażądał okresu 9 zamiast zwyczajowych 7 lat. W końcu Benjamin podpisał,
choć wcale nie miał pozostać na kontraktowej służbie aż do 21 roku życia.
W czasie pobytu w Londynie James widział, jak poeci z Grub Street
drukowali masowo swe ody i handlowali nimi w kawiarniach. Dlatego
bezzwłocznie kazał Benjaminowi nie tylko składać czcionki, ale i pisać
poezję. Zachęcany przez wuja młody Franklin napisał dwa dzieła oparte na
wieściach ze świata, oba dotyczące morza: jedno o rodzinie, która zginęła
w katastrofie morskiej, drugie zaś o zabiciu pirata znanego jako
Czarnobrody. Jak wspominał Benjamin, te wiersze były „koszmarne”, ale
sprzedawały się dobrze, co „pochlebiało mej próżności” 27.
Herman Melville miał pewnego dnia napisać, że Franklin był
„wszystkim, ale nie poetą”. Jego pozbawiony romantyzmu ojciec wolał, by
tak było, więc położył kres wierszoklectwu Benjamina. „Mój ojciec
zniechęcił mnie, szydząc z moich występów i mówiąc mi, że poeci byli
zwykle żebrakami; tak więc nie zostałem poetą, zapewne bardzo marnym”.
Gdy Franklin zaczął swój termin, Boston miał tylko jedną gazetę: „The
Boston News-Letter”, którą założył w roku 1704 uznany drukarz
nazwiskiem John Campbell, ówcześnie także miejski pocztmistrz.
Wówczas, tak jak dzisiaj, w przemyśle medialnym korzystnie było
kontrolować zarówno treść, jak i jej dystrybucję. Campbell zdołał połączyć
siły z innymi poczmistrzami od New Hampshire po Wirginię. Jego książki
i gazety były rozsyłane tą trasą za darmo – w odróżnieniu od książek innych
drukarzy – a poczmistrze z jego organizacji posyłali mu regularnie nowe
wieści. Ponadto, jako że pełnił oficjalną funkcję, mógł twierdzić, że jego
gazeta jest „publikacją władz”, co było ważne w czasach, gdy prasa nie
mogła szczycić się niezależnością.
Związek pomiędzy pełnieniem funkcji poczmistrza a publikowaniem
gazet był tak naturalny, że gdy Campbell utracił tę pierwszą funkcję, jego
następca, William Brooker, zakładał, że przejmie po nim także gazetę.
Campbell jednakże zatrzymał ją, co skłoniło Brookera do zapoczątkowania
w grudniu 1719 roku wydawania konkurentki pod tytułem „The Boston
Gazette”. Do jej wykonania zatrudnił Jamesa Franklina, najtańszego
drukarza w mieście.
Jednakże po upływie dwóch lat James utracił zlecenie na druk „Gazette”;
uczynił wówczas coś zuchwałego. Założył pierwszą wtedy prawdziwie
niezależną gazetę w koloniach, i to pierwszą z ambicjami literackimi. Jego
tygodnik „New England Courant” miał zdecydowanie nie być „publikacją
władz” 28.
„Courant” miał być zapamiętany przez historię głównie dlatego, że
zawierał pierwszą publikowaną prozę Benjamina Franklina. James zaś miał
stać się znany jako surowy i zawistny pan, opisany w autobiografii brata.
W rzeczywistości jednak „Courant” powinien być pamiętany również jako
pierwsza amerykańska zdecydowanie niezależna gazeta, śmiały,
antyestablishmentowy magazyn, który pomógł stworzyć tradycję
niespolegliwej prasy. „Była to pierwsza jawna próba przeciwstawienia się
normom”, napisał historyk literatury Perry Miller 29.
Przeciwstawianie się władzy w ówczesnym Bostonie oznaczało rzucanie
wyzwania rodzinie Matherów oraz roli purytańskiego duchowieństwa
w życiu doczesnym, co zapowiedział James na pierwszej stronie
pierwszego numeru swej gazety. Niestety, obrał sobie za temat kwestię
szczepień na ospę, i w swym zapale stanął po niewłaściwej stronie.
Epidemie ospy w ciągu poprzednich 90 lat dziesiątkowały Massachusetts
w regularnych odstępach czasu. Epidemia z 1677 roku zabiła 700 osób,
czyli 12 procent ludności. W czasie epidemii z 1702 roku Cotton Mather,
którego troje dzieci zachorowało, lecz przeżyło, zaczął badać chorobę.
Kilka lat później zapoznał się z praktyką szczepienia; opowiedział mu
o niej jeden z jego czarnych niewolników, który przeszedł ten zabieg
w Afryce i pokazał Matherowi swą bliznę. Mather rozpytał u innych
czarnoskórych w Bostonie i dowiedział się, że szczepienie w niektórych
częściach Afryki było zwykłą praktyką.
Tuż przed tym, jak James Franklin zaczął wydawać swego „Couranta”
w roku 1721, z Indii Zachodnich przybył okręt HMS „Seahorse”, wiozący
ze sobą między innymi kolejną epidemię ospy. W ciągu kilku miesięcy
zmarło 900 spośród dziesięciu tysięcy mieszkańców Bostonu. Mather, który
nim został pastorem, kształcił się na lekarza, posłał do dziesięciu
praktykujących w Bostonie lekarzy (z których tylko jeden miał formalne
wykształcenie medyczne) list z podsumowaniem jego wiedzy
o afrykańskich szczepieniach i zachętą, by zaczęli stosować tę praktykę.
(Mather przeszedł długą drogę od czasu, gdy wierzył w przesądy i popierał
polowanie na czarownice w Salem).
Większość lekarzy odrzuciła ten pomysł. Podobnie (uzasadniając to
prawie wyłącznie chęcią utarcia nosa kaznodziejom) uczyniła nowa gazeta
Jamesa Franklina. Pierwszy numer „Couranta” (wydany 7 sierpnia 1721 r.)
zawierał esej młodszego przyjaciela Jamesa, Johna Checkleya, zuchwałego,
kształconego w Oksfordzie anglikanina. Jako cel swego literackiego
wypadu obrał purytańskie duchowieństwo, które „ucząc i praktykując
ortodoksję, modli się wytrwale przeciw chorobom, a jednak sprowadza
ospę!”. W numerze znalazła się też diatryba dr. Williama Douglassa,
jedynego w mieście lekarza z wykształceniem medycznym, który odrzucał
szczepienia jako „zwyczaj starych greckich kobiet”, Mathera zaś i innych
duchownych określił jako „sześciu pobożnych i uczonych panów,
pozbawionych jakiejkolwiek wiedzy w tej kwestii”. Był to pierwszy
przypadek, gdy gazeta atakowała – i to bardzo dobitnie – rządowy
establishment Ameryki 30.
Increase Mather, starzejący się nestor rodu, grzmiał: „Mogę jedynie
żałować biednego Franklina, który, choć młody, może niedługo zostać
wezwany na sąd przed Boży Tron”. Jego syn, Cotton Mather, napisał list do
konkurencyjnej gazety, potępiając „zuchwałą, skandaliczną gazetę
zatytułowaną »Courant«, wypełnioną bzdurami i niegodnymi obelgami”,
i porównując jej autorów do Klubu Piekielnego Ognia, osławionej grupy
heretyckich paniczyków z Londynu. Kuzyn Cottona, kaznodzieja
nazwiskiem Thomas Walter, dołączył się swoim gromkim tekstem
zatytułowanym Anty-Courant.
James Franklin, doskonale świadom, że ten publiczny spór podniesie
sprzedaż gazet, i pragnąc zarabiać na obydwu stronach sporu, z radością
przyjął zlecenie opublikowania i kolportażu repliki Thomasa Waltera.
Jednakże coraz bardziej personalny charakter sporu zaczął go niepokoić. Po
kilku tygodniach ogłosił we wstępniaku, że zamyka łamy swej gazety przed
Checkleyem, gdyż ten czynił spór zbyt jadowitym. Od tego czasu, jak
obiecywał, „Courant” stanie się „niewinną rozrywką” i będzie publikować
opinie popierające obie strony sporu o szczepionki, o ile będą one „wolne
od złośliwych uwag” 31.
Benjamin Franklin zdołał pozostać poza bitwą o ospę toczoną przez jego
brata z rodziną Matherów i nie wspomina o niej w swej autobiografii ani
w listach, co jest znaczącym przemilczeniem. Sugeruje to, że nie był dumny
ze strony, jaką poparła gazeta. Później został zdeklarowanym zwolennikiem
szczepień, szczególnie po tym, gdy w roku 1736 na ospę zmarł jego
czteroletni syn Francis. Miał też, jako chłopak z literackimi aspiracjami
i jako szukający poparcia wpływowych osób młodzieniec, zostać jednym ze
zwolenników Cottona Mathera, a po kilku latach także jego znajomym.

KSIĄŻKI

Praca w drukarni była naturalnym powołaniem dla Franklina. „Od


dzieciństwa lubiłem czytać”, wspominał. „Wszelkie drobne pieniądze, jakie
wpadały mi w ręce, oszczędzałem na książki”. Książki stanowiły
najbardziej istotny element formatywny w jego życiu. Miał szczęście
dorastać w Bostonie, gdzie troszczono się o biblioteki od czasu, gdy w roku
1630 statek „Arabella” dostarczył wraz z pierwszymi osadnikami
50 książek. Kiedy urodził się Franklin, Cotton Mather miał już prywatną
bibliotekę liczącą trzy tysiące tomów, zasobną w wydania klasyki, jak
i tomy naukowe, ale również w traktaty teologiczne. Ten szacunek dla
książek był jedną z cech wspólnych dla purytanizmu Mathera i oświecenia
Locke’a – światów, które miały połączyć się w osobie Benjamina
Franklina 32.
Około kilometra od biblioteki Mathera znajdowała się półeczka
z książkami Josiaha Franklina. Choć z pewnością zbiór był skromny, mimo
to było znaczące, że niewykształcony mydlarz w ogóle go posiadał.
Pięćdziesiąt lat później Franklin nadal pamiętał tytuły: Żywoty sławnych
mężów Plutarcha („w których się zaczytywałem”), An Essey upon Projects
Daniela Defoe, Bonifacius: Essays to Do Good Cottona Mathera, oraz
sporo „książek o wnioskowaniu polemicznym”.
Gdy zaczął pracować w drukarni brata, Franklin mógł pożyczać książki
od uczniów pracujących dla sprzedawców, o ile oddawał je czyste. „Często
siadałem w pokoju i czytałem przez większość nocy, tak że pożyczoną
wieczorem książkę mogłem oddać następnego ranka, gdyby ktoś zauważył
jej brak lub jej potrzebował”.
Do ulubionych książek Franklina należały opisy wojaży, tak ziemskich,
jak i duchowych. Najważniejszą z nich była książka o obu tych rodzajach
III
podróży: Postęp pielgrzyma Johna Bunyana, czyli saga nieustępliwego
człowieka imieniem „Chrześcijanin” zmierzającego do Niebieskiego
Miasta, która od publikacji w roku 1678 stała się bardzo popularna wśród
purytanów i innych dysydentów. Równie ważny, co jej przesłanie religijne,
był – przynajmniej dla Franklina – jej odświeżająco jasny i oszczędny styl,
podczas gdy większość ówczesnych książek była wypełniona ozdobnikami
modnymi za restauracji Stuartów. „Uczciwy John był pierwszym znanym
mi”, pisał trafnie Franklin, „który mieszał narrację z dialogami, tworząc styl
pisania bardzo wciągający dla czytelnika”.
Centralnym motywem książki Bunyana – oraz przejścia z purytanizmu
do oświecenia, a więc życia Franklina – było słowo z tytułu: postęp,
koncepcja, że jednostki oraz cała ludzkość posuwa się naprzód i doskonali
w oparciu o stały przyrost wiedzy i mądrości, wynikający
z przezwyciężania przeszkód. Słynny pierwszy akapit książki Bunyana
zapowiada jej ton: „Gdym szedł przez pustkowie tego świata…”. Nawet dla
pobożnych ten postęp nie był wyłącznie wynikiem woli Boga, ale także
ludzkich wysiłków, podejmowanych przez jednostki i społeczności, by
pokonać piętrzące się na drodze przeszkody.
Podobnie inną ulubioną lekturą Franklina – i tu należy się chwila
refleksji nad preferencjami czytelniczymi dwunastolatka – były Żywoty
sławnych mężów Plutarcha, które także opierają się na założeniu, że wysiłek
jednostek może zmienić bieg dziejów na lepsze. Bohaterowie Plutarcha, tak
jak Chrześcijanin Bunyana, są ludźmi honorowymi, którzy uważają, że ich
osobiste czyny są powiązane z postępem ludzkości. Franklin doszedł do
wniosku, że historia jest opowieścią nie o nieuchronnych siłach, ale
o ludzkich działaniach.
Pogląd ten był sprzeczny z niektórymi zasadami kalwinizmu, takimi jak
niezmienne zdeprawowanie człowieka i przekonanie o predestynacji, jakie
Franklin miał ostatecznie porzucić w miarę zbliżania się do mniej
przytłaczającego deizmu, który miał stać się jego poglądem na religię
w czasach oświecenia. Mimo to wiele aspektów purytanizmu trwale na
niego wpłynęło, szczególnie praktyczność i zorientowanie tego wyznania
na kultywowanie stosunków społecznych.
Aspekty te zostały obszernie opisane w książce przywoływanej przez
Franklina jako jedno z dzieł, które wywarło na niego największy wpływ:
Bonifacius: Essays to Do Good [Bonifacius: Eseje o czynieniu dobra],
jeden z niewielu łagodnych traktatów pośród ponad czterystu napisanych
przez Cottona Mathera. Jak pisał Franklin synowi Cottona Mathera niemal
70 lat później: „Jeśli byłem pożytecznym obywatelem, społeczeństwo
zawdzięcza to tej właśnie książce”. Pierwszy pseudonim literacki Franklina,
IV
„Silence Dogood” stanowił hołd dla tej książki i dla sławnego kazania
Mathera, zatytułowanego Silentiarius: The Silent Sufferer [Silentiarius:
Cierpiący w milczeniu].
Traktat Mathera wzywał członków społeczności do dobrowolnego
organizowania się dla pożytku publicznego. Sam założył sąsiedzką grupę
samodoskonalenia, znaną jako Rodziny Stowarzyszone, do której przystąpił
ojciec Benjamina. Wzywał też do utworzenia Stowarzyszeń Młodych
Mężczyzn oraz Towarzystw Reformy do spraw tłumienia niepokojów, które
miały na celu poprawę praw lokalnych, zapewnienie jałmużny ubogim oraz
zachęcanie do pobożnego zachowania 33.
Na idee Mathera wpłynął An Essay upon Projects Daniela Defoe, która to
praca także należała do ulubionych książek Franklina. Opublikowana
w roku 1697, proponowała dla Londynu wiele przedsięwzięć komunalnych,
które Franklin miał później stworzyć w Filadelfii: towarzystw ubezpieczeń
od ognia, dobrowolnych stowarzyszeń marynarzy celem ufundowania
emerytur, planów zapewnienia pomocy dla starców i wdów, akademii dla
kształcenia dzieci z klas średnich, oraz (z pewną nutą humoru Defoe)
instytucji dla osób upośledzonych umysłowo opłacanych z podatku
nałożonego na pisarzy, jako że ci mieli szczęście urodzić się z umysłem
ponadprzeciętnie sprawnym 34.
Wśród najbardziej postępowych pomysłów Defoe było przekonanie, że
czymś „barbarzyńskim” i „nieludzkim” jest pozbawianie kobiet równego
wykształcenia i równych praw; w An Essay upon Projects umieścił diatrybę
przeciwko seksizmowi. Mniej więcej w tym czasie Franklin i inny „mały
mól książkowy” imieniem John Collins zaczęli prowadzić debaty w ramach
intelektualnej rozrywki. Pierwszym poruszonym przez nich tematem była
edukacja kobiet, której Collins się sprzeciwiał. „Przyjąłem przeciwną
stronę”, wspominał Franklin, nie całkiem z przekonania, ale może „trochę
dla potrzeb dyskusji”.
W rezultacie tych rozrywkowych debat z Collinsem Franklin zaczął
tworzyć swój wizerunek osoby mniej konfrontacyjnej, który sprawił, że
w starszym wieku wydawał się czarujący i sympatyczny – a dla niedużej,
acz głośnej grupy wrogów, przebiegły i fałszywy. Lubowanie się
w „dysputowaniu” było „bardzo złym nawykiem”, ponieważ sprzeciwianie
się ludziom powodowało „niechęć, a może i wrogość”. W dalszym życiu
miał mówić ironicznie o debatowaniu: „Ludzie rozsądni, odkryłem, rzadko
w nie popadają, poza prawnikami, akademikami, oraz tymi najróżniejszych
profesji, którzy wychowywali się w Edynburgu”.
Zamiast tego, po przebiciu się przez książki o retoryce sławiące
sokratyczną metodę tworzenia argumentacji poprzez zadawanie pytań,
Franklin porzucił styl „bezpośredniego zaprzeczania” w swych rozmowach,
przyjmując postawę „pokornego zadawania pytań” z metody sokratejskiej.
Zadając, zdawałoby się, niewinne pytania, Franklin miał nakłaniać ludzi do
czynienia ustępstw, które z czasem miały udowodnić to, co zamierzał
powiedzieć. „Odkryłem, że metoda ta jest najbezpieczniejsza dla mnie
i bardzo ambarasująca dla tych, przeciw którym ją stosowałem; dlatego
sprawiała mi wielką przyjemność”. Choć później porzucił bardziej irytujące
aspekty metody sokratejskiej, nadal podczas prezentacji swego stanowiska
wolał łagodną perswazję od bezpośredniej konfrontacji 35.
SILENCE DOGOOD

Jego debata z Collinsem na temat edukacji kobiet prowadzona była


częściowo w formie wymiany listów, które przypadkiem przeczytał jego
ojciec. Choć Josiah nie zajął stron w dyskusji (zachował własne pozory
uczciwości, zapewniając nieco formalnej edukacji wszystkim swoim
dzieciom obojga płci), skrytykował go za nieprzekonujący i słaby styl.
W odpowiedzi ambitny nastolatek opracował dla siebie kurs
samodoskonalenia z pomocą znalezionego numeru „Spectatora”.
„The Spectator”, londyński dziennik przeżywający rozkwit w latach
1711–1712, zamieszczał błyskotliwe eseje Josepha Addisona i Richarda
Steele’a poruszające kwestie próżności i wartości codziennego życia. Ton
pisma był humanistyczny i oświecony, lecz lekki. Jak ujął to Addison,
„zamierzam podjąć próbę ożywienia Moralności przy użyciu Dowcipu,
a Dowcip kiełznać Moralnością”.
W ramach swego kursu samodoskonalenia Franklin czytał eseje,
sporządzał krótkie notatki, i odkładał je na kilka dni. Potem starał się
odtworzyć esej własnymi słowami, po czym porównywał go z oryginałem.
Niekiedy mylił się w notatkach, musiał więc samodzielnie odtwarzać tok
argumentacji z eseju.
Niektóre z esejów zmieniał w wiersze, co pomogło mu (jak uważał)
wzbogacić słownictwo, zmuszając go do poszukiwania słów o pokrewnym
znaczeniu, lecz odmiennych akcentach i głoskach. Także i je po kilku
dniach z powrotem zmieniał na eseje, porównując następnie różnice
z oryginałem. Gdy znalazł braki w swojej wersji, poprawiał ją. „Czasami
jednak z radością odkrywałem, że w niektórych mało istotnych szczegółach
udawało mi się poprawiać sens lub język, a to zachęcało mnie do myślenia,
że być może z czasem i ja stanę się w miarę poprawnym autorem, co było
moją ogromną ambicją” 36.
Franklin nie uczynił się „w miarę poprawnym autorem”, ale
najpopularniejszym piórem kolonialnej Ameryki. Styl, który wypracował
sam, był godny protegowanego Addisona i Steela; była to zajmująca proza
w konwersacyjnej formule, uboga w poetyckie ozdobniki, lecz trafiająca do
czytelników dzięki swej bezpośredniości.
Tak narodziła się Silence Dogood. „Courant” Jamesa Franklina,
wzorowany na „Spectatorze”, zamieszczał dowcipne eseje pisane pod
pseudonimami, a jego drukarnia przyciągała grupkę zmyślnych młodych
autorów, którzy lubili się tam spotykać i chwalić nawzajem swe teksty.
Benjamin bardzo chciał zostać częścią tego towarzystwa, wiedział jednak,
że James, już wówczas zazdrosny o ambitnego młodszego brata, raczej by
mu nie pomógł. „Słuchając ich rozmów i ich opowieści o pochwałach,
z jakimi spotkały się ich eseje, bardzo chciałem spróbować swoich sił”.
Tak więc pewnej nocy Franklin, zmieniając swój charakter pisma, napisał
esej i wsunął go pod drzwi drukarni. Nazajutrz grupka autorów „Couranta”
chwaliła anonimowy tekst, Franklin zaś „w wielkim podnieceniu” słuchał,
jak postanowili zamieścić go na pierwszej stronie kolejnego numeru
„Couranta”, który miał ukazać się w najbliższy poniedziałek, 2 kwietnia
1722 roku.
Fikcyjna postać, jaką stworzył Franklin, była tryumfem wyobraźni.
Silence Dogood była nieco pruderyjną wdową z obszarów wiejskich;
stworzył ją ambitny nastoletni bostoński kawaler, który nigdy jeszcze nie
spędził jednej nocy poza miastem. Mimo nierównej jakości esejów,
umiejętność Franklina do przekonującego wypowiadania się jako kobieta
była czymś niezwykłym. Dowodziła jego kreatywności i jego szacunku dla
kobiecego umysłu.
Od początku widać echa esejów Addisona. W swym pierwszym eseju dla
„Spectatora” Addison napisał: „Zauważyłem, że czytelnik rzadko sięga
z przyjemnością po książkę, póki nie dowie się, czy napisał ją człowiek
czarnoskóry, czy biały, usposobienia łagodnego czy cholerycznego, żonaty
czy kawaler”. Franklin podobnie zaczął od autobiograficznego uzasadnienia
sięgnięcia za pióro przez swoją postać: „Zauważa się, że ogół ludzi obecnie
nie chce chwalić ani krytykować tego, co czytają, póki w pewnej mierze nie
dowiedzą się, kim lub czym jest autor, czy jest biedny, czy bogaty, stary czy
młody, czy jest uczony, czy też pracuje fizycznie”.
Jednym z powodów, dla których eseje Silence Dogood mają tak wielkie
znaczenie historyczne jest to, że stanowią pierwsze przykłady tego, co
miało stać się kwintesencją amerykańskiego humoru. Ironiczna, swojska
mieszanka ludowych opowieści i bystrych obserwacji, udoskonalona przez
następców Franklina takich jak Mark Twain i Will Rogers. W drugim
z esejów na przykład Silence Dogood opowiada, jak duchowny, u którego
terminowała, postanowił uczynić ją swą żoną. „Po szeregu nieudanych
zabiegów kierowanych ku lepszym przedstawicielkom naszej płci,
i zmęczony kłopotliwymi podróżami celem składania bezowocnych wizyt,
zaczął niespodziewanie patrzeć zakochanym wzrokiem na mnie. (…) Mało
kiedy w życiu mężczyzna wydaje się głupszy i śmieszniejszy, niż gdy
podejmuje pierwsze próby zalecania się”.
Franklinowski portret pani Dogood zdradza talent literacki niezwykły dla
szesnastoletniego chłopca. „Z łatwością można by mnie przekonać do
powtórnego zamążpójścia”, kazał jej pisać. „Jestem czarująca i uprzejma,
mam dobry humor (chyba że się mnie sprowokuje) i jestem przystojna,
a niekiedy dowcipna”. Wprowadzenie słowa „niekiedy” jest szczególnie
zmyślne. Opisując swe przekonania i uprzedzenia, Franklin każe pani
Dogood przyjąć postawę, która z jego pomocą miała stać się częścią
tworzącego się amerykańskiego charakteru: „Jestem (…) śmiertelnym
wrogiem arbitralnych rządów i nieograniczonej władzy. Jestem z natury
bardzo zazdrosna o prawa i wolności mego kraju; najmniejsza oznaka
zakusów na te bezcenne przywileje nieodmiennie napełnia mnie wielkim
wzburzeniem. Mam także naturalną skłonność do dostrzegania
i krytykowania przywar innych, w czym mam znakomite doświadczenie”.
Jest to trafny opis prawdziwego Benjamina Franklina – a także typowego
Amerykanina – jaki można znaleźć w wielu pracach 37.
Spośród czternastu esejów Silence Dogood, jakie napisał Franklin od
kwietnia do października 1722 roku, pod względem dziennikarskim
i osobistym wyróżnia się ten, w którym zaatakował uczelnię, na którą nigdy
nie wstąpił. Większość kolegów, których wyprzedził w Szkole Łacińskiej
wstąpiła właśnie na Harvard; Franklin nie mógł powstrzymać się przed
drwieniem z nich i ich instytucji. Użył formy alegorii sennej. Czyniąc to,
czerpał, a zapewne trochę też parodiował, Postęp Pielgrzyma Bunyana,
który także był alegoryczną podróżą senną. Addison użył tej formy,
cokolwiek nieporadnie, w numerze „Spectatora”, który czytał Franklin, gdy
przywoływał sen pewnego bankiera o alegorycznej dziewicy nazwiskiem
V
Public Credit 38 .
W eseju pani Dogood wspomina, jak zasnęła pod jabłonką, gdy dumała
nad wysłaniem swego syna na Harvard. Gdy wędruje w swym śnie ku tej
świątyni nauki, dokonuje odkrycia dotyczącego tych, którzy wysyłają tam
swoich synów: „Większość z nich sprawdzała stan własnej kiesy, nie zaś
zdolności swoich dzieci; zauważyłam, że wielu – ba! – większość
udających się tam stanowili Osły i Tumany”. Brama świątyni, jak odkrywa
pani Dogood, strzeżona jest przez „dwóch barczystych portierów
nazwiskiem Bogactwo i Bieda”, i tylko zaakceptowani przez pierwszego
z nich mogli wejść. Większość studentów wolała spędzać czas z postaciami
imieniem Bezczynność i Ignorancja. „Uczą się niewiele ponad eleganckie
zachowanie się i dostojne wkraczanie do pomieszczenia (czego mogliby
równie dobrze nauczyć się w szkole tańca). Stamtąd wracają, po wielkich
trudach i kosztach, równie durni jak zawsze, tylko bardziej pyszni
i zadowoleni z siebie”.
Podchwytując propozycje Mathera i Defoe dotyczące dobrowolnych
stowarzyszeń społecznych, Franklin dwa z esejów Silence Dogood
poświęcił kwestii pomocy dla samotnych kobiet. Dla wdów takich jak ona
sama pani Dogood proponuje program ubezpieczeniowy finansowany przez
subskrypcje wykupowane przez małżeństwa. Kolejny esej rozszerzył ten
pomysł na stare panny. Miało powstać „przyjacielskie stowarzyszenie”,
które miało zagwarantować po 500 funtów „gotowego pieniądza” dla
każdej członkini, która osiągnie 30 rok życia i wciąż nie będzie zamężna.
Pieniądze, pisze pani Dogood, miały być wręczane pod warunkiem, że:
„żadna kobieta, która po zwróceniu się o tę kwotę czy otrzymaniu jej będzie
miała szczęście wyjść za mąż, nie będzie zabawiać żadnego towarzystwa
[poprzez chwalenie] jej męża dłużej niż przez godzinę za jednym razem,
pod karą zwrotu połowy kwoty po pierwszym przewinieniu, po drugim zaś
zwrotu reszty”. Eseje Franklina były raczej łagodnie satyryczne niż w pełni
poważne. Jak jednak ujrzymy, jego zainteresowanie organizacjami
społecznymi miało później znaleźć pełniejszy wyraz, gdy jako młody
rzemieślnik osiadł w Filadelfii.
Próżność Franklina została ponownie połechtana latem 1722 roku, gdy
jego brat na trzy tygodnie trafił do więzienia bez procesu. Wtrąciły go tam
władze Massachusetts za „wielki afront” w postaci zakwestionowania ich
kompetencji w zwalczaniu piractwa. Benjamin miał odpowiadać za
wydanie trzech kolejnych numerów.
W swojej autobiografii chwali się: „Zarządzałem gazetą, i ośmieliłem się
umieścić kilka przytyków wobec naszych władców, co mój brat przyjął
bardzo dobrze, podczas gdy inni zaczęli postrzegać mnie w niekorzystnym
świetle jako młodego geniusza, któremu zachciało się krytykować i kpić”.
W rzeczywistości jednak poza listem do czytelników napisanym przez
Jamesa z więzienia, w trzech wydanych przez Benjamina numerach nie ma
nic, co byłoby bezpośrednią krytyką władz cywilnych. Najbliżej znalazł się,
gdy kazał pani Dogood zacytować w całości esej z angielskiej gazety
broniący wolności słowa. „Bez wolności myśli nie może istnieć coś takiego
jak mądrość”, pisano w nim, „a coś takiego jak wolność publiczna nie może
istnieć bez wolności słowa” 39.
Zapamiętane przez Franklina „przytyki” zamieszczono tydzień po
wyjściu jego brata z więzienia. Pisząc jako Silence Dogood, wyprowadził
frontalny atak na władze, zapewne najbardziej zjadliwy w całej jego
karierze. Pytanie, jakie zadawała pani Dogood, brzmiało: „Czy państwo
cierpi bardziej na skutek hipokrytów udających pobożność, czy jawnych
bluźnierców?”.
Franklinowska pani Dogood rzecz jasna argumentowała: „garść
niedawnych przemyśleń tego rodzaju skłoniła mnie do wniosku, że
hipokryta jest bardziej z nich niebezpieczny, zwłaszcza jeśli sprawuje
stanowisko we władzach”. Tekst uderzał w związek między Kościołem
a państwem, który stanowił sam fundament purytańskiej kolonii. Jako jeden
z przykładów został wymieniony (choć nie z nazwiska) gubernator Thomas
Dudley, który przeszedł z ambony do władzy. „Najbardziej niebezpiecznym
hipokrytą w kraju jest ten, kto opuszcza Ewangelię na rzecz prawa.
Człowiek złożony z prawa i Ewangelii może zwieść cały kraj w imię religii,
a potem zniszczyć go w imieniu prawa” 40.
Jesienią 1722 roku Franklinowi kończyły się pomysły na teksty o Silence
Dogood. Co gorsza, jego brat zaczął podejrzewać, skąd te teksty się biorą.
W trzynastym odcinku pani Dogood przytoczyła zasłyszaną pewnego
wieczoru rozmowę, w której jeden dżentelmen oświadczył, że „choć piszę
udając kobietę, zna mnie jako mężczyznę; jednak, kontynuował, bardziej
potrzebuję dążenia do poprawy samego siebie niż poświęcać swój koncept
na kpienie z innych”. Następny tekst miał być ostatnim podpisanym przez
panią Dogood. Gdy ujawnił prawdziwą tożsamość pani Dogood, podniosło
to jego prestiż wśród czytelników gazety, ale „nie całkiem zadowoliło”
Jamesa. „Uważał on, zapewne słusznie, że czyniło mnie to nazbyt
próżnym”.
Silence Dogood atak na hipokryzję i religię uszedł na sucho, gdy jednak
James napisał coś podobnego w styczniu 1722 roku, ponownie znalazł się
w tarapatach. „Ze wszystkich kanalii”, pisał, „najgorsza kanalia pobożna”.
Religia była ważna, pisał, ale – używając słów opisujących pogląd
utrzymywany przez jego młodszego brata przez całe życie – „zbyt wiele
jest gorsze niż jej zupełny brak”. Miejscowe władze, twierdząc, że „gazeta
ta ma tendencję do drwienia z religii”, niezwłocznie przyjęły uchwałę
wymagającą od Jamesa dostarczenia każdego numeru władzom do
zatwierdzenia przed publikacją. James z rozkoszą łamał tę rezolucję.
General Court odpowiedział zakazem publikowania „Couranta” przez
Jamesa Franklina. Na tajnym spotkaniu w jego drukarni postanowiono, że
najlepszym sposobem na obejście zakazu było wydawanie gazety nadal,
jednak bez Jamesa jako wydawcy. W poniedziałek, 11 lutego 1723 r.
w nagłówku pierwszej strony „Couranta” pojawił się napis: „Drukowany
i sprzedawany przez Benjamina Franklina”.
„Courant” Benjamina był ostrożniejszy od gazety jego brata. Wstępniak
w jego pierwszym numerze potępiał „nienawistne” i „złośliwe” publikacje,
i oświadczał, że odtąd „Courant” będzie „służył wyłącznie zajęciu
i rozrywce czytelnika” oraz „zabawieniu miasta najkomiczniejszymi
i najciekawszymi wydarzeniami z ludzkiego życia”. Panem gazety,
deklarował wstępniak, będzie rzymski bóg Janus, zdolny patrzeć
jednocześnie w dwie strony 41.
Jednakże następnych kilka numerów zdecydowanie odbiegało od tych
deklaracji. Większość artykułów stanowiły cokolwiek nudne komunikaty
zawierające wieści z zagranicy czy dawne przemówienia. Tylko jeden esej
został wyraźnie napisany przez Franklina – ironiczne rozważania na temat
głupoty tytułów takich jak wicehrabia czy pan (niechęć do dziedzicznych
i arystokratycznych tytułów miała cechować go przez całe życie). Po kilku
tygodniach James ponownie przejął stery „Coruanta”, choć nieoficjalnie,
i ponownie zaczął traktować Benjamina jako ucznia czasami karanego
biciem, nie zaś jako brata i kolegę po piórze. Takie traktowanie „poniżało
mnie bardzo”, wspominał Franklin, który pragnął iść dalej. Miał w sobie
pragnienie niezależności, które miało dzięki niemu stać się jedną z cech
amerykańskiego charakteru.

ZBIEG

Franklin zdołał uciec, wykorzystując wybieg będący pomysłem jego brata.


Gdy James dla pozoru przekazał „Couranta” Benjaminowi, podpisał
oficjalnie jego zwolnienie z terminu, by uwiarygodnić przekazanie mu
gazety. Potem jednak kazał Benjaminowi podpisać nową umowę
terminową, która miała być utrzymana w tajemnicy. Kilka miesięcy później
ten zdecydował się zbiec. Benjamin założył – słusznie – że James zrozumie,
iż nierozważnym byłoby próbować wymusić na bracie dotrzymanie tajnej
umowy.
Benjamin Franklin porzucił brata, którego gazeta miała powoli upadać
i ostatecznie stać się tylko krótkim przypisem do wielkiej historii. Ostre
pióro miało sprawić, że James został zapamiętany „za razy, jakie jego
porywy pasji zbyt często kazały mi wymierzać”. Jego znaczenie w życiu
Franklina rzeczywiście znalazło się w suchym przypisie w autobiografii,
napisanej w czasie, gdy Franklin był posłem kolonii walczących przeciwko
brytyjskiemu panowaniu. „Sądzę, że jego surowe i tyrańskie traktowanie
mnie mogło być sposobem wpojenia mi awersji do arbitralnej władzy, którą
żywiłem przez całe życie”.
James zasługiwał na coś lepszego. Jeśli Franklin nauczył się swej
„awersji do arbitralnej władzy” od niego, nie wynikało to z jego rzekomo
tyrańskiego zachowania, ale z przykładu, jakim było odważne rzucenie
wyzwania bostońskiej elicie władzy. James był wielkim bojownikiem
o wolność prasy w Ameryce i jako dziennikarz wywarł największy wpływ
na swego młodszego brata.
Wywarł także poważny wpływ literacki. Silence Dogood mogła być
w przekonaniu Benjamina wzorowana na Addisonie i Steele’u,
w rzeczywistości bardziej przypominała swym prostym słownictwem
i swojskimi spostrzeżeniami Abigail Afterwit, Jacka Dulmana i inne postaci
stworzone dla „Couranta” przez Jamesa.
Zerwanie przez Benjamina z bratem było korzystne dla jego kariery.
Choć dorastanie w Bostonie było wspaniałe, miasto to zapewne stałoby się
zbyt ciasne dla wolnego duchem deisty, który nie ukończył Harvardu. „Już
uczyniłem się cokolwiek nieznośnym dla grupy rządzącej”, pisał później.
„Gdybym pozostał tam dłużej, zapewne znalazłbym się w opałach”. Jego
drwiny z religii sprawiały, że na ulicach wytykali go palcami „ze zgrozą
dobrzy ludzie, uważając mnie za niewiernego czy ateistę”. Ogólnie biorąc,
był to dla niego dobry czas, by zostawić swego brata i Boston za sobą 42.
Było tradycją amerykańskich pionierów, że gdy ich społeczności stawały
się zbyt ciasne, ruszali na pogranicze. Franklin był jednak innym rodzajem
amerykańskiego buntownika. Nie ciągnęło go w głuszę. Wabiły go
natomiast nowe centra komercyjne, Nowy Jork i Filadelfia, które oferowały
szanse na osiągnięcie sukcesu własnymi siłami. John Winthrop poprowadził
swych purytanów na wyprawę w nieznane; Franklin jednakże należał do
nowego gatunku tych, którzy udawali się na wyprawę do dzielnic
handlowych.
Lękając się, że brat będzie chciał go zatrzymać, Franklin poprosił
przyjaciela, by ten skrycie zarezerwował mu miejsce na slupie płynącym do
Nowego Jorku; podróżnym miał być chłopak, który musiał uciekać „ze
względu na kontakt z dziewczyną o złej reputacji” (albo, jak ujął to
Franklin we wcześniejszej wersji, „zrobił dziecko niegrzecznej
dziewczynie”). Sprzedawszy nieco książek na opłacenie biletu,
siedemnastoletni Franklin wyruszył w drogę w środę, 25 września
1723 roku. W następny poniedziałek „New England Courant” zamieścił
zwięzłe, nieco smutne ogłoszenie: „James Franklin, drukarz przy Queen
Street, przyjmie zdatnego chłopca do terminu” 43.

I Na stronie 553 znajdują się krótkie biogramy głównych postaci w tej książce.
II Zob. s. 563, gdzie znajduje się zwięzła chronologia wydarzeń opisanych w tej książce.

Data urodzenia Franklina – 17 stycznia 1706 r. – i wszystkie inne daty, o ile nie
zaznaczono inaczej, podano zgodnie z obowiązującym współcześnie kalendarzem
gregoriańskim. Do roku 1752 Wielka Brytania i jej kolonie nadal korzystały z kalendarza
juliańskiego, który wówczas różnił się o 11 dni. Ponadto, za pierwszy dzień nowego roku
uważano nie 1 stycznia, ale 25 marca. Dlatego też w obowiązującym ówcześnie kalendarzu
urodziny Franklina odnotowano pod datą 6 stycznia 1705 r. Podobnie George Washington
urodził się 11 lutego 1731 r. starego stylu, jednakże obecnie jako jego datę urodzin podaje
się 22 lutego 1732 r.
III Oryg. Pilgrim’s Progress. Polskie wydania noszą różne tytuły, najnowsze z r. 1961
Wędrówka pielgrzyma.
IV W wolnym tłumaczeniu: „Milczka Dobroczyńska” – jak zobaczymy dalej, była to
fikcyjna dama – przyp. tłum.
V Public Credit (ang.) – kredyt publiczny.
Rozdział 3 – Czeladnik
Filadelfia i Londyn, 1723–1726

ZAKŁAD KEIMERA

Jako młody uczeń Franklin przeczytał książkę chwalącą wegetarianizm.


Przeszedł na tę dietę, jednak nie tylko ze względów zdrowotnych
i moralnych. Jego główny motyw był finansowy: pozwoliło mu to
oszczędzać pieniądze otrzymywane od brata na jedzenie i przeznaczać je na
książki. Podczas gdy jego współpracownicy wychodzili na pożywne
posiłki, Franklin jadł suchary i rodzynki, czas zaś poświęcał na czytanie,
„w czym poczyniłem wielkie postępy dzięki większej jasności umysłu
i szybszemu pojmowaniu, które zwykle towarzyszy umiarkowaniu
w jedzeniu i piciu” 1.
Jednak Franklin był człowiekiem rozsądnym, tak bardzo oddanym
racjonalności, że stał się biegły w racjonalizacjach. Podczas podróży
z Bostonu do Nowego Jorku, gdy statek stanął w ciszy koło Block Island,
załoga złowiła i upiekła nieco dorszy. Franklin początkowo odmówił
poczęstunku, w końcu jednak zapach płynący znad patelni stał się zbyt
nęcący. Później wspominał z radosną pewnością siebie, co się wydarzyło:

Przez pewien czas wahałem się pomiędzy zasadą a pragnieniem,


aż przypomniałem sobie, że gdy patroszono ryby, z ich żołądków
wypadły mniejsze rybki. Pomyślałem sobie, „skoro zjadacie się
wzajemnie, nie widzę powodu, bym nie mógł zjadać was”. Tak oto
więc najadłem się porządnie dorszem, i odtąd jadałem tak samo jak
inni ludzie, tylko z rzadka wracając do diety roślinnej.

Wyciągnął z tego cierpką, zapewne nawet nieco cyniczną naukę, którą


wyraził w maksymie: „Dobrze jest być istotą rozsądną, jako że pozwala to
jej znaleźć lub wymyśleć uzasadnienie dla wszystkiego, co ma się ochotę
zrobić” 2.
Racjonalizm Franklina miał uczynić z niego wzorcowy przykład
człowieka oświecenia, epoki rozumu, która rozkwitła w XVIII-wiecznej
Europie i Ameryce. Nie dbał o religijny ferwor epoki religii, w której się
urodził ani też o wysublimowane uczucia epoki romantycznej, która rodziła
się pod koniec jego życia. Jak Voltaire, potrafił drwić z własnych wysiłków,
i z wysiłków całej ludzkości, by kierować się rozumem. Powtarzającym się
motywem w jego autobiografii, tak jak w późniejszych opowieściach
i almanachach, jest rozbawienie zdolnością człowieka do racjonalizacji
tego, co wygodne.
W wieku 17 lat Franklin robił wrażenie: był umięśniony, mocno
zbudowany, i mierzył niemal metr osiemdziesiąt. Posiadał szczęśliwie
umiejętność swobodnego zachowania niemal w każdym towarzystwie, od
szorstkich rzemieślników po bogatych kupców, od uczonych po prostaków.
Jego najbardziej widoczną cechą był pewien magnetyzm: przyciągał do
siebie ludzi pragnących mu pomóc. Nie był nieśmiały, i zawsze gotów
pozyskać przyjaciół i dobroczyńców, toteż obficie korzystał ze swego
wdzięku.
Podczas swej ucieczki na przykład spotkał jedynego drukarza w Nowym
Jorku, Williama Bradforda, który publikował wstępniaki popierające
Jamesa Franklina w walce z „ciemiężycielami i bigotami” w Bostonie.
Bradford nie miał dla niego posady, jednak zasugerował, by młody
uciekinier udał się dalej, do Filadelfii, i szukał pracy u jego syna Andrew
Bradforda, który prowadził tam rodzinną drukarnię i wydawał
cotygodniową gazetę.
Franklin zszedł na nabrzeże przy filadelfijskiej Market Street
w niedzielny poranek, 10 dni po opuszczeniu Bostonu. W kieszeni miał
jedynie holenderskiego dolara i około szylinga w miedziakach, którego dał
marynarzom jako zapłatę za podróż. Nie chcieli go przyjąć, jako że
Franklin pomagał wiosłować, on jednak nalegał. Oddał też dwie
z kupionych wcześniej trzech bułeczek poznanej w podróży matce
z dzieckiem. „Człowiek jest niekiedy hojniejszy, gdy ma niewiele
pieniędzy, niż wówczas, gdy ma ich wiele”, pisał później. „Zapewne
z obawy przed uznaniem go za nędzarza” 3.
Od pierwszych chwil spędzonych w Filadelfii Franklin dbał o takie
pozory. Amerykańscy indywidualiści niekiedy przechwalają się
ignorowaniem tego, co myślą o nich inni. Franklin jednak w typowy sposób
dbał o swą reputację, tak ze względu na dumę, jak i kwestie praktyczne,
i stał się pierwszym w kraju bezwstydnym ekspertem od public relations.
„Dbałem nie tylko o to, by rzeczywiście być pracowitym i oszczędnym, ale
by unikać wszelkich pozorów przeciwnej postawy”, pisał później
(podkreślenie oryginalne). Zwłaszcza w pierwszych latach, gdy był
młodym czeladnikiem, był – według słów Jonathana Yardleya,
„samorobnym i samolubnym człowiekiem, który szedł przez życie
wykalkulowanymi krokami ku wykalkulowanym celom” 4.
Licząca dwa tysiące mieszkańców Filadelfia była wówczas drugą co do
wielkości po Bostonie miejscowością Ameryki. Wyobrażona przez
Williama Penna jako „zielone prowincjonalne miasteczko”, posiadała
dobrze wytyczoną siatkę szerokich ulic z ceglanymi domami. Poza
kwakrami, którzy pierwotnie osiedlili się tam pięćdziesiąt lat wcześniej,
miasto nazwane imieniem braterskiej miłości przyciągało hałaśliwych
i pracowitych niemieckich, szkockich i irlandzkich imigrantów, którzy
zmienili je w tętniące życiem miasteczko handlowe pełne sklepów i tawern.
Choć gospodarka rozwijała się w bólach, a większość ulic była brudna
i nieutwardzona, ton nadany miastu przez kwakrów i późniejszych
przybyszów odpowiadał Franklinowi. Mieszkańcy byli pracowici, szczerzy,
przyjacielscy i tolerancyjni, zwłaszcza w porównaniu z purytanami
z Bostonu.
Nazajutrz po swym przybyciu, wypoczęty i lepiej ubrany, Franklin złożył
wizytę w zakładzie Andrew Bradforda. Zastał tam nie tylko młodego
drukarza, ale i jego ojca Williama, który przyjechał szybciej konno
z Nowego Jorku. Andrew nie miał dla zbiega pracy, William więc zabrał go
do drugiego drukarza w mieście, Samuela Keimera – co świadczy zarówno
o zdolności Franklina do zjednywania sobie ludzi, jak i do szczególnej
mieszanki konkurencji i współpracy, jaką często można było znaleźć
u amerykańskich przedsiębiorców.
Keimer był niechlujnym dziwakiem, prowadzącym swą drukarnię
chaotycznie. Zadał Franklinowi kilka pytań, wręczył mu wierszownik, by
sprawdzić jego umiejętności, po czym obiecał zatrudnić go, gdy tylko
zdobędzie kolejne zamówienia. Nieświadom, że William był ojcem jego
konkurenta, Keimer rozwodził się nad swymi planami odebrania
młodszemu Bradfordowi większości zleceń. Benjamin słuchał w milczeniu,
podziwiając przebiegłość Williama. Gdy ten odszedł, wspominał Franklin,
Keimer był „bardzo zaskoczony, gdy powiedziałem mu, kim był ten starszy
człowiek”.
Nawet po tym źle wróżącym przywitaniu Franklin zdołał zdobyć pracę
u Keimera, zamieszkał zaś u młodszego Bradforda. Gdy wreszcie jego
chlebodawca zażądał odeń znalezienia sobie mieszkania rodzącego
mniejszy konflikt zawodowy, szczęśliwie zdołał wynająć pokój u młodej
dziewczyny, którą tak rozbawił jego widok w dniu, w którym zszedł ze
statku. „Jako że moja kiesa i moje ubranie były już wówczas w porządku,
zrobiłem raczej lepsze wrażenie w oczach panny Read, niż uczyniłem to,
gdy po raz pierwszy spostrzegła mnie, jedzącego bułkę na ulicy”, pisał 5.
Franklin uważał Keimera za „dziwaka”, jednak lubił rozmowy z nim,
jako że obaj uwielbiali debaty filozoficzne. Franklin szlifował metodę
sokratejską, którą tak sprawnie udawało mu się zwyciężać w debatach bez
antagonizowania oponentów. Zadawał więc Kemerowi zdawałoby się
niewinne i nieistotne pytania, które z czasem ujawniały logiczne błędy
w jego rozumowaniu. Keimer, który miał skłonność do przyjmowania
niszowych przekonań religijnych, był pod tak wielkim wrażeniem, że
zaproponował mu założenie nowego wyznania. Keimer miał zajmować się
doktryną, na przykład zakazem przycinania brody, Franklin zaś miał
zajmować się jej obroną. Eksperyment zakończył się po trzech miesiącach,
gdy wygłodniały Keimer uległ pokusie i pewnego wieczoru zjadł sam
całego pieczonego świniaka.
Magnetyzm Franklina zjednywał mu nie tylko dobroczyńców, ale też
przyjaciół. Inteligentny, elokwentny i ujmujący, szybko stał się popularnym
członkiem miejskiej społeczności młodych czeladników. Do jego grupki
należało trzech młodych urzędników: Charles Osborne, Joseph Watson
i James Ralph. Ten ostatni był najbardziej oczytany z trójki; był poetą
przekonanym zarówno o własnym talencie, jak i potrzebie zaspokajania
swych zachcianek jako warunku artystycznej wielkości. Osborne, krytyczny
młodzieniec, był zazdrosny i nieustannie pomniejszał wysiłki Ralpha.
Podczas jednego z długich spacerów nad rzeką, w czasie których czwórka
przyjaciół czytała sobie nawzajem swe dzieła, Ralph odczytał wiersz,
o którym wiedział, że Osborne go skrytykuje. Dlatego poprosił Franklina,
by ten przeczytał wiersz jako swój własny. Osborne dał się zwieść i obsypał
tekst pochwałami. Dało to Franklinowi cenną lekcję na temat natury
ludzkiej, która się (z kilkoma wyjątkami) sprawdzała: ludzie będą bardziej
skłonni do podziwu, jeśli zdoła się uniknąć wzbudzenia w nich zazdrości 6.

NIEWIARYGODNY PATRON

Najbardziej wpływowym patronem, z jakim zaprzyjaźnił się Franklin, był


wylewny gubernator Pensylwanii sir William Keith, dobroduszny, ale
roztargniony plotkarz. Spotkali się po tym, jak Franklin napisał do jednego
ze szwagrów emocjonalny list, w którym opisywał, że jest szczęśliwy
w Filadelfii i nie ma zamiaru wracać do Bostonu ani powiadamiać rodziców
o miejscu swego pobytu. Powinowaty pokazał go gubernatorowi Keithowi,
który wyraził zaskoczenie, że tak bardzo elokwentny list napisał tak młody
człowiek. Gubernator, świadom, że obaj działający w jego prowincji
drukarze byli marni, postanowił odszukać Franklina i zachęcić go do
zajęcia się tym fachem.
Gdy więc ubrany oficjalnie gubernator Keith przyszedł do zakładu
Keimera, niechlujnie odziany właściciel spiesznie wyszedł mu na
powitanie. Ku jego zaskoczeniu, Keith chciał rozmawiać z Benjaminem,
którego zasypał komplementami i zaproszeniem na drinka. Keimer, pisał
później Franklin, „patrzył na to jak struty” 7.
Przy kieliszku madery w pobliskiej tawernie gubernator Keith
zaproponował Franklinowi pomoc w usamodzielnieniu się. Obiecał użyć
swoich wpływów, by otrzymywał zlecenia od władz kolonii oraz napisać
list do ojca Franklina, wzywając go do udzielenia synowi finansowego
wsparcia. Potem nastąpiło zaproszenie na kolację, dalsze pochlebstwa
i kolejne zachęty. Mając w ręku obszerny list Keitha, marzenia
o pojednaniu z rodziną i o przyszłej sławie i majątku, Franklin był gotów
stanąć przed bliskimi. W kwietniu 1724 roku wsiadł na pokład statku
zmierzającego do Bostonu.
Minęło siedem miesięcy od jego ucieczki, a jego rodzice nie wiedzieli
nawet, czy żyje. Jego powrót wzbudził więc radość i powitano go gorąco.
Franklin jednak jeszcze nie poznał pułapek, jakie rodziła duma
i sprowokowana zazdrość. Gdy więc beztrosko wmaszerował do drukarni
porzuconego brata Jamesa, mając na sobie „elegancki nowy strój”, lśniący
zegarek i pięć funtów w srebrze w kieszeni, brat zmierzył go od stóp do
głów, odwrócił się i bez słowa wrócił do pracy.
Franklin nie potrafił pohamować się przed puszeniem się swym statusem.
Gdy brat dusił gniew, Benjamin zaszczycił młodych uczniów opowieściami
o jego szczęśliwym życiu w Filadelfii, rozłożył swe srebrne monety na stole
i dał im pieniądze na drinki. James powiedział później matce, że nie potrafi
zapomnieć ani wybaczyć tej obrazy. „W tym względzie jednak się mylił”,
wspominał Franklin.
Dawny przeciwnik jego rodziny Cotton Mather był bardziej gościnny
i pomocny. Zaprosił młodego Franklina do siebie, rozmawiał z nim
w swojej wspaniałej bibliotece, i dał do zrozumienia, że wybacza przytyki
zamieszczane na łamach „Couranta”. Gdy wychodzili, w jednym z ciasnych
korytarzy Mather nagle wykrzyknął: „Głowa! Głowa!”. Franklin, nie
zrozumiawszy, uderzył się w nisko biegnącą belkę. Mather, zgodnie ze
swym zwyczajem, zmienił to wydarzenie w homilię: „Niech to będzie dla
pana nauką, by nie trzymać zawsze głowy tak wysoko. Idź, młodzieńcze,
przez świat z pochyloną głową, a unikniesz wielu bolesnych siniaków”. Jak
wspominał później Franklin w liście do syna Mathera, „Rada ta, w ten
sposób wbita mi do głowy, często mi się przydawała, i często myślę o niej,
gdy widzę poniżoną dumę i kłopoty, w jakie wplątali się ludzie trzymający
swe głowy zbyt wysoko”. Choć nauka ta była użytecznym kontrapunktem
dla puszenia się w zakładzie brata, nie umieścił jej w swojej autobiografii 8.
List i propozycja gubernatora Keitha zaskoczyły Josiaha Franklina,
jednak po kilku dniach zastanowienia zdecydował, że nierozważnym
byłoby finansować buntowniczego i ledwie osiemnastoletniego zbiega.
Choć był dumny z poparcia, jakie zdobył jego syn i wykazanej przez niego
pracowitości, Josiah wiedział, że Benjamin wciąż jeszcze nie nabrał
rozumu.
Nie widząc szans na zgodę pomiędzy synami, Josiah dał Benjaminowi
swe błogosławieństwo na powrót do Filadelfii, prosząc go, by „zachowywał
się z szacunkiem wobec tamtejszych ludzi (…) unikał kpin i obmowy, co do
której uważał, że mam nadmierną skłonność”. Jeśli „dzięki stałej
pracowitości i rozważnej oszczędności” do 21 urodzin odłoży sumę niemal
wystarczającą na otwarcie własnej drukarni, wówczas Josiah obiecywał
dopłacić mu resztę.
Stary przyjaciel Franklina, John Collins, będąc pod wrażeniem jego
opowieści, postanowił także opuścić Boston. Jednakże w Filadelfii obaj
młodzieńcy poróżnili się. Collins, lepiej wykształcony, lecz mniej
zdyscyplinowany od Franklina, wkrótce zaczął pić. Pożyczał od Franklina
pieniądze i niebawem poczuł do niego niechęć. Pewnego dnia, podczas
przejażdżki łodzią po rzece Delaware, Collins odmówił wiosłowania. Inni
chcieli puścić to w niepamięć, ale nie Franklin, który zaczął się z nim
szarpać, a w końcu chwycił go za pas i wyrzucił za burtę. Za każdym
razem, gdy Collins podpływał do łodzi, Franklin i inni zaczynali
wiosłować, wołając, że wezmą go z powrotem, jeśli obieca im pomagać.
Dumny i wściekły Collins nie obiecał, oni jednak w końcu wzięli go do
łodzi. Odtąd prawie nie rozmawiali z Franklinem; sam Collins ostatecznie
udał się na Barbados, i nigdy nie oddał pożyczonych pieniędzy.
W ciągu kilku miesięcy Franklin odebrał od czterech osób – Jamesa
Ralpha, Jamesa Franklina, Cottona Mathera i Johna Collinsa – nauki
o rywalizacji i niechęci, dumie i skromności. Przez całe życie zaskarbiał
sobie niekiedy wrogów, takich jak rodzina Pennów, czy ambitnych rywali,
jak John Adams. Czynił to jednak rzadziej niż inni, zwłaszcza tak wybitni.
Sekretem budzenia większego szacunku niż niechęci było, jak się nauczył,
przejawianie (o ile potrafił się na to zdobyć) samokrytycznego poczucia
humoru, bezpretensjonalne zachowanie oraz unikanie agresywnych
wypowiedzi w konwersacjach 9.
Odmowa udzielenia finansowego wsparcia synowi przez Josiaha
Franklina nie zmniejszyła entuzjazmu gubernatora Keitha. „Jako że on nie
chce Pana sfinansować, uczynię to sam”, obiecał szczodrobliwie. „Jestem
zdecydowany, by mieć tu dobrego drukarza”. Poprosił Franklina o listę
koniecznego wyposażenia – Franklin oceniał, że kosztować będzie ono
około stu funtów – po czym zasugerował, by Franklin udał się do Londynu,
by osobiście wybrać czcionki i wyrobić sobie kontakty. Keith obiecał
napisać mu listy kredytowe na pokrycie kosztów tak sprzętu, jak
i podróży 10.
Zawsze chętny na przygodę Franklin był podekscytowany. W miesiącach
poprzedzających rejs często jadał z gubernatorem. Gdy tylko pytał
o obiecane listy kredytowe, słyszał, że nie były gotowe, jednak Franklin nie
widział powodu do obaw.
W tym czasie Franklin zalecał się do córki swego gospodarza, Deborah
Read. Mimo popędu seksualnego do kwestii wyboru żony podchodził
praktycznie. Deborah była raczej prosta, jednak obiecywała wygodę
i domowe ciepło. Franklin miał też wiele do zaoferowania, poza
atrakcyjnym wyglądem i ujmującą osobowością. Zmienił się
z obszarpanego uciekiniera, którego zobaczyła szwendającego się po
Market Street, w jednego z najbardziej obiecujących i atrakcyjnych
młodych czeladników Filadelfii, cieszącego się względami u gubernatora
i popularnością wśród równych sobie. Deborah niedawno straciła ojca,
przez co jej matka popadła w kłopoty finansowe i szukała zdatnego
kandydata na męża dla swej córki. Mimo to wzdragała się przed
udzieleniem zgody na poślubienie fatyganta szykującego się do wyjazdu do
Londynu. Nalegała, by poczekać z małżeństwem do jego powrotu.

LONDYN

W listopadzie 1724 roku, nieco ponad rok po przybyciu do Filadelfii,


Franklin wyruszył do Londynu. Wraz z nim podróżował młodzieniec, który
zastąpił Collinsa w funkcji niepewnego najlepszego przyjaciela – aspirujący
poeta James Ralph, zostawiający za sobą żonę i dziecko. Franklin wciąż nie
otrzymał listów kredytowych od gubernatora Keitha, otrzymał jednak
zapewnienie, że zostaną dostarczone na pokład wraz z ostatnią partią
oficjalnej korespondencji.
Franklin dowiedział się prawdy dopiero po przybyciu do Londynu
w wigilię Bożego Narodzenia. Niesłowny gubernator nie przesłał żadnych
listów kredytowych ani polecających. Franklin, nie rozumiejąc sytuacji,
poradził się innego pasażera nazwiskiem Thomas Denham, znanego
kwakierskiego kupca, z którym zaprzyjaźnił się podczas rejsu. Denham
wyjaśnił Franklinowi, że Keith był niepoprawnie kapryśny, i „śmiał się
z pomysłu, że gubernator miałby dać mi listy kredytowe, tak jakby miał
z czego udzielać kredytu”. Dla Franklina była to nauka nie tyle o ludziach
złych, co o słabych. „Chciał zadowolić wszystkich”, wspominał później
Keitha, „a że nie miał czego dawać, dawał nadzieję” 11.
Idąc za radą Denhama, Franklin postanowił wykorzystać sytuację
najlepiej, jak potrafił. W Londynie trwał wówczas złoty wiek pokoju
i obfitości, szczególnie atrakcyjny dla ambitnego intelektualnie młodego
drukarza. Wśród postaci uświetniających wówczas londyńskie kręgi
literackie byli Swift, Defoe, Pope, Richardson, Fielding i Chesterfield.
Mając przy sobie marzycielskiego utracjusza Ralpha, Franklin znalazł
tanie mieszkanie i pracę w słynnej drukarni Samuela Palmera. Ralph starał
się znaleźć zatrudnienie jako aktor, potem jako dziennikarz i urzędnik.
Nigdzie jednak nie znalazł stałego zajęcia i cały czas pożyczał od Franklina
pieniądze.
Była to dziwaczna symbioza, z rodzaju tej, do jakiej często dochodzi
pomiędzy ambitnymi, praktycznymi młodzieńcami i ich beztroskimi
przyjaciółmi romantykami. Franklin pilnie zarabiał, Ralph zaś dbał o to, by
wydawali wszystko na teatr i inne rozrywki, w tym sporadyczne „incydenty
z upadłymi kobietami”. Ralph szybko zapomniał o zostawionych
w Filadelfii żonie i dziecku; podobnie postąpił Franklin, ignorując swe
zaręczyny z Deborah i pisząc do niej tylko raz.
Przyjaźń skończyła się oczywiście z powodu kobiety. Ralph zakochał się
w ładnej, ale biednej młynareczce, zamieszkał z nią, i wreszcie zdobył
pracę jako nauczyciel w wiejskiej szkole w Berkshire. Często pisał do
Franklina, wysyłając fragmenty marnego poematu epickiego z prośbą, by
zadbał o jego dziewczynę. Ten uczynił to aż nazbyt dobrze. Pożyczył jej
pieniądze, pocieszał w samotności, i wreszcie („nie uznając w tym czasie
żadnych ograniczeń religijnych”) próbował ją uwieść. Wściekły Ralph
powrócił do Londynu, zerwał przyjaźń i oświadczył, że wina byłego
przyjaciela zwalnia go z obowiązku zwracania długów, które wówczas
narosły już do 27 funtów 12.
Franklin doszedł później do wniosku, że bezpowrotna strata pożyczonych
pieniędzy została wynagrodzona tym, że nie musiał już mieć Ralpha za
przyjaciela. Uwidaczniał się pewien wzór. Poczynając od Collinsa i Ralpha,
Franklin łatwo zdobywał przyjaciół, intelektualnych partnerów,
użytecznych patronów, uwagę kobiet i kręgi sympatycznych znajomych,
gorzej jednak wychodziło mu budowanie trwałych więzów wymagających
głębokiego osobistego zaangażowania, nawet z członkami własnej rodziny.

KALWINIZM I DEIZM

Pracując u Palmera, Franklin pomagał przy wydaniu The Religion of Nature


Delineated [Określenia religii naturalnej] Williama Wollastona. Był to
oświeceniowy traktat, którego autor argumentował, że prawdy religijne
można poznać jedynie poprzez zgłębianie tajemnic nauki i natury, nie zaś
dzięki nadprzyrodzonemu objawieniu. Z intelektualną zuchwałością
wynikającą z młodości i braku wykształcenia, Franklin uznał, że Wollaston
ma rację w sprawach ogólnych i myli się w szczegółach, i wyłożył własne
przemyślenia w napisanym w początkach 1725 roku tekście zatytułowanym
A Dissertation on Liberty and Necessity, Pleasure and Pain [Rozprawa
o wolności i konieczności, przyjemności i cierpieniu].
Franklin połączył w niej założenia teologiczne z sylogizmami
logicznymi, i całkiem się w nich zaplątał. Oto przykład: Bóg jest
„wszechmądrością, wszechdobrem i wszechmocą”, stwierdził, dlatego też
wszystko, co istnieje i co się wydarza, dzieje się za Jego przyzwoleniem.
„To, na co się zgadza, musi być dobre, ponieważ On jest dobry; zło zatem
nie istnieje”.
Co więcej, szczęście istnieje jedynie w przeciwieństwie do nieszczęścia,
i jedno nie może istnieć bez drugiego. Dlatego też się równoważą. „Jako że
cierpienie w sposób naturalny i niezawodny rodzi proporcjonalną do siebie
przyjemność, każda istota w każdym stanie życia musi doświadczyć równej
ilości ich obu”. W międzyczasie Franklin obalił (przynajmniej w swoim
mniemaniu) koncept nieśmiertelnej duszy, możliwość istnienia wolnej woli,
oraz fundamentalny dogmat kalwinistów mówiący, że ludzie są
predestynowani do zbawienia lub potępienia. „Istota nie może czynić
niczego poza tym, co dobre”, oświadczył, „i wszystko musi być jednakowo
cenione przez Stwórcę” 13.
„Rozprawa” Franklina nie trafiła do annałów wyrafinowanej filozofii.
Była ona, jak to później przyznał, tak płytka i nieprzekonująca, że budziła
zażenowanie. Wydrukował sto egzemplarzy, określił je jako „uchybienie”
i spalił tyle, ile udało mu się odzyskać.
Na jego obronę można jednak powiedzieć, że więksi i dojrzalsi od
Franklina filozofowie w ciągu wieków gubili się w próbach rozstrzygnięcia
kwestii pogodzenia wolnej woli z konceptem wszechwiedzącego Boga.
Wielu z nas zapewne pamięta – albo wzdryga się na wspomnienie –
naszych pierwszych tekstów czy pierwszoroczniackich rozważań
napisanych, gdy mieliśmy 19 lat. Jednakże z biegiem lat Franklin nigdy nie
stał się rygorystycznym, pierwszorzędnym filozofem na podobieństwo
współczesnych mu Berkeleya czy Hume’a. Tak jak dr Johnson, wolał
rozwijać praktyczne przemyślenia i sytuacje z prawdziwego życia niż
metafizyczne abstrakcje czy rozumowania dedukcyjne.
Główną wartością jego „Rozprawy” jest to, co mówi nam ona
o przejawianej przez Franklina gotowości do porzucenia teologii
purytańskiej. Jako młody człowiek czytał Johna Locke’a, lorda
Shaftesbury’ego, Josepha Addisona i innych, którzy przyjęli
wolnomyślicielską postawę religijną i oświeceniową filozofię deizmu,
zgodnie z którymi każda jednostka mogła poznać prawdę o Bogu poprzez
rozum i badanie natury, nie zaś przez ślepą wiarę w przekazane doktryny
i boskie objawienie. Czytał też bardziej prawomyślne traktaty, broniące
dogmatów kalwinizmu przed podobnymi herezjami, jednak uznał je za
mniej przekonujące. Jak napisał w swojej autobiografii: „Argumenty
deistów, które uznano w nich za obalone, wydawały mi się znacznie
silniejsze od ich obalania” 14.
Mimo to wkrótce doszedł do wniosku, że prosty i zadowolony z siebie
deizm ma szereg wad. Nawrócił Collinsa i Ralpha na deizm, ci zaś wkrótce
bez skrupułów moralnych wyrządzili mu krzywdę. Podobnie zaczął
obawiać się, że jego własne wolnomyślicielstwo kazało mu adorować
Deborah Read i inne panny. Dlatego, w klasyczny dla siebie sposób,
typowy dla pragmatycznego podejścia do religii, powiedział w końcu
o deizmie: „Zacząłem podejrzewać, że ta doktryna, choć zapewne bardzo
prawdziwa, nie jest nazbyt użyteczna”.
Choć nadprzyrodzone objawienie go „nie dotyczyło”, uznał, że praktyki
religijne były korzystne, ponieważ zachęcały do dobrego postępowania
i zachowania moralności przez społeczeństwo. Dlatego też stał się
orędownikiem odmiany deizmu wzbogaconej moralnie, w której najlepszą
służbą Bogu było czynienie dobrych uczynków i pomaganie innym
ludziom.
Była to filozofia, która doprowadziła go do wyrzeczenia się większości
doktryn purytanów i innych kalwinistów, którzy nauczali, że zbawienie
możne przyjść wyłącznie z łaski Boga, i nie można na nie zasłużyć dobrymi
uczynkami. Ta możliwość, jak wierzyli, przepadła w chwili, gdy Adam
odrzucił boskie przymierze, zastępując je przymierzem łaski, w której
zbawieni mieli być tylko nieliczni wybrani przez Boga. Dla młodego
racjonalisty i pragmatyka takiego jak Franklin, przymierze łaski wydawało
się „niezrozumiałe” i, co gorsza, „niekorzystne” 15.
PLAN MORALNEGO POSTĘPOWANIA

Po roku pracy u Palmera Franklin znalazł lepiej płatną posadę w znacznie


większej drukarni Johna Wattsa. Tam drukarze pili dla zachowania sił pintę
za pintą rozwodnionego piwa. Franklin, zawsze skłonny do umiarkowania
i oszczędności, próbował przekonać kolegów z pracy, że lepiej odżywią się,
jedząc kaszki gotowane w wodzie z chlebem. Tak oto zyskał przydomek
„Wodny Amerykanin”, był podziwiany za siłę fizyczną, bystrość umysłu
i zdolność do pożyczania im pieniędzy, gdy wydali już całą tygodniówkę
w piwiarniach.
Mimo że nie pił, pracownicy Wattsa domagali się od niego wpłacania
pięciu szylingów do puli przeznaczonej na kupowanie napoju. Gdy
awansowano go z pracy przy prasach do zecerni, wezwano go do wpłaty
kolejnego wpisowego, tym razem jednak odmówił. W efekcie traktowano
go jak wyrzutka i robiono mu drobne kawały. Wreszcie po trzech
tygodniach ustąpił i zapłacił, „przekonany, że głupio jest źle żyć”
z kolegami z pracy. Szybko odzyskał popularność, zyskując reputację
„całkiem dobrego kolesia”, którego wesołość i talent do „werbalnej satyry”
zaskarbiły mu szacunek.
Jako osoba pozbawiona jakiejkolwiek nieśmiałości, Franklin prowadził
w Londynie życie towarzyskie równie czynne co w Bostonie i Filadelfii.
Był bywalcem spotkań organizowanych przez pomniejsze ówczesne
literackie sławy, i starał się o zaproszenia do różnych ciekawych osób.
Jednym z najwcześniejszych zachowanych jego listów jest ten wysłany do
sir Hansa Sloane’a, sekretarza Towarzystwa Królewskiego. Franklin pisał,
że przywiózł ze sobą z Ameryki sakwę wykonaną z azbestu, i chciał się
dowiedzieć, czy Sloane nie byłby zainteresowany jej zakupem. Sloane
odwiedził Franklina, zabrał chłopaka ze sobą do swego domu przy
Bloomsbury Square, by pokazać mu swoje zbiory, i nabył sakiewkę, płacąc
za nią słoną cenę. Franklin umówił się też z pobliskim księgarzem na
pożyczanie książek.
Od czasu, gdy jako młody chłopak wynalazł płetwy i łopatki, by szybciej
pływać przez Zatokę Bostońską, Franklina fascynowało pływanie. Zgłębił
jedną z pierwszych napisanych na ten temat książek, The Art of Swimming
[Sztukę pływania], napisaną w 1696 roku przez Francuza nazwiskiem
Melchisedec Thevenot, która przyczyniła się do popularyzacji pływania
żabką (kraul miał przyjąć się dopiero w następnym wieku). Franklin
udoskonalał ruchy w pływaniu po powierzchni i pod wodą, „dążąc do
łatwości i elegancji w równym stopniu co do użyteczności”.
Wśród przyjaciół, których nauczył pływać, był młody drukarz
nazwiskiem Wygate. Pewnego dnia, podczas przejażdżki łodzią po Tamizie
z Wygate’em i innymi, Franklin postanowił się popisać. Rozebrał się,
skoczył w wodę, i pływał do brzegu i z powrotem różnymi stylami. Ktoś
z jego towarzystwa zaoferował się ufundować mu szkołę pływacką. Wygate
natomiast „stawał się coraz bardziej przywiązany”, i zaproponował, by
podróżowali razem po Europie jako wędrowni drukarze i nauczyciele.
„Początkowo skłaniałem się ku temu”, wspominał Franklin, „gdy jednak
wspomniałem o tym memu dobremu przyjacielowi panu Denhamowi,
z którym często spędzałem wolne chwile, zniechęcił mnie do tego, radząc
myśleć wyłącznie o powrocie do Pensylwanii, co właśnie sam miał
uczynić” 16.
Denham, kupiec i kwakier, którego Franklin poznał w podróży do Anglii,
zamierzał otworzyć w Filadelfii sklep ogólnobranżowy, i zaoferował się
opłacić podróż Franklina, jeśli ten zgodzi się pracować dla niego jako
subiekt za 50 funtów rocznie. Było to mniej, niż zarabiał w Londynie,
jednak dawało mu szansę na powrót do Ameryki i pracę w handlu, co było
zajęciem bardziej poważanym od drukarstwa. Razem wyruszyli więc
w lipcu 1726 roku.
Franklin w przeszłości sparzył się na przywiązaniu do romantycznych
awanturników (Keitha, Collinsa, Ralpha) wątpliwego charakteru. Denham
natomiast był człowiekiem poważnym. Opuścił Anglię wiele lat wcześniej,
będąc po uszy w długach, dorobił się w Ameryce niewielkiej fortuny, a po
powrocie do Anglii wydał wystawną kolację dla swych dawnych
wierzycieli. Podziękowawszy im wylewnie, poprosił, by zajrzeli pod swe
talerze. Tam znaleźli pożyczone niegdyś kwoty wraz z odsetkami. Odtąd
Franklin miał wiązać się z ludźmi praktycznymi i wiarygodnymi, nie zaś
romantycznymi marzycielami.
Aby udoskonalić sztukę stawania się taką wiarygodną osobą, podczas
jedenastotygodniowej podróży do Filadelfii Franklin spisał „Plan
przyszłego postępowania”. Miało być to pierwsze z wielu osobistych credo,
które miały zawierać zestaw pragmatycznych zasad zapewniających sukces
i czyniły go patronem podręczników samodoskonalenia. Żalił się, że
ponieważ nigdy nie sporządził planu tego, jak powinien się zachowywać,
jego dotychczasowe życie było cokolwiek nieuporządkowane. „Dokonam
zatem pewnego postanowienia i zobowiązania, abym odtąd żył pod każdym
względem jak stworzenie racjonalne”. Zasady były cztery:

1. Jestem zmuszony być przez pewien czas niezwykle


oszczędnym, aż spłacę, com winien.
2. Pragnę mówić prawdę w każdym przypadku; w nikim nie
budzić oczekiwań, których najpewniej nie mogę zaspokoić, dążyć
zaś do szczerości w każdym słowie i czynie – najszczytniejsza
doskonałość istoty racjonalnej.
3. Pracowicie przykładać się do każdego zajęcia, jakiego się
podejmę, i nie odciągać umysłu od niego jakimiś głupimi
pomysłami na szybkie dorobienie się; pracowitość i cierpliwości to
najpewniejsza droga do dostatku.
4. Zobowiązuję się nigdy o nikim nie mówić źle 17.

W stosowaniu pierwszej zasady osiągnął już biegłość. Podobnie nie


sprawiało mu problemu przestrzeganie zasady trzeciej. Jeśli chodzi o drugą
i czwartą, miał odtąd nieustannie je głosić i zwykle ich przestrzegać, choć
niekiedy czynił to lepiej na pokaz niż w rzeczywistości.
Podczas podróży do domu dwudziestoletni Franklin zaspokajał swoją
nieustanną ciekawość naukową. Prowadził eksperymenty z małymi
krabami, które znalazł na jakichś wodorostach, obliczył odległość od
Londynu na podstawie czasu zaćmienia księżyca, i studiował zwyczaje
delfinów i ryb latających.
Jego dziennik podróży zdradza także talent w obserwowaniu ludzkich
zachowań. Gdy usłyszał opowieść o byłym gubernatorze wyspy Wight,
którego za świętego uznawali wszyscy poza zarządcą jego zamku,
znającym jego prawdziwy, zdeprawowany charakter, Franklin doszedł do
wniosku, że osoba nieuczciwa, choćby najbardziej przebiegła, nie jest
w stanie całkowicie zamaskować swej prawdziwej natury. „Prawda
i szczerość posiadają pewną specyficzną aurę, której nie można doskonale
naśladować; są niczym ogień i płomień, których nie sposób oddać
pędzlem”.
Grając na pieniądze w warcaby z niektórymi pasażerami, sformułował
„niezawodną zasadę”, która brzmiała: „jeżeli dwie osoby równie rozumne
grają o sporą sumę, przegra ten, który najbardziej kocha pieniądze; jego
pragnienie odniesienia sukcesu zmąci mu umysł”. Zasada ta, uznał, ma
zastosowanie także dla innych rywalizacji; osoba nazbyt lękliwa będzie
działać zachowawczo, i w ten sposób przegapi okazje do działań
ofensywnych.
Rozwijał także teorie na temat społecznych pragnień człowieka, które
znajdowały zastosowanie szczególnie dla niego. Jeden z pasażerów został
przyłapany na oszukiwaniu w kartach, pozostali postanowili więc obciążyć
go karą. Gdy osobnik ten odmówił jej zapłaty, wymierzyli mu jeszcze
cięższą karę: został poddany ostracyzmowi i całkowicie ignorowany, póki
nie ustąpi. Wreszcie winowajca zapłacił karę, by uzyskać zdjęcie
ekskomuniki. Jak konkludował Franklin:

Człowiek jest istotą społeczną, a zatem, o ile mi wiadomo, jedną


z najgorszych kar jest bycie wykluczonym ze społeczeństwa.
Czytałem wiele wspaniałych rzeczy na temat samotności, i wiem,
że częstą przechwałką w ustach tych, którzy pragną być uznawani
za mądrych, jest twierdzenie, że nigdy nie są mniej samotni niż gdy
są sami. Przyznaję, że samotność jest miłym orzeźwieniem dla
pracowitego umysłu; gdyby jednak ci myśliciele musieli być sami
zawsze, jestem skłonny myśleć, że szybko uznaliby własne istnienie
za nieznośne.

Jednym z fundamentalnych przeświadczeń oświecenia było to, że istnieje


wśród ludzi poczucie więzi społecznej, oparte na naturalnym instynkcie
dobroczynności. Franklin był wzorcowym przykładem tego przekonania.
Pierwsze zdanie przytoczonego fragmentu – „Człowiek jest istotą
społeczną” – miało okazać się jedną z kardynalnych reguł jego długiego
życia. W późniejszym etapie rejsu napotkano inny statek. Franklin napisał:

Jest coś rzeczywiście dziwacznie podnoszącego na duchu


w napotkaniu na morzu innego statku, wiozącego społeczność istot
tego samego gatunku w takich samych okolicznościach, co my, gdy
byliśmy tak długo oddzieleni i jakby ekskomunikowani od reszty
ludzkości. Widziałem tak wiele ludzkich twarzy, i nie potrafię
powstrzymać się od uśmiechu, który rodzi się z pewnego stopnia
wewnętrznej radości.

Największą radość jednak poczuł, gdy wreszcie dostrzegł brzegi Ameryki.


„W moich oczach”, pisał, „zakręciły się dwie nieduże krople radości”.
Z pogłębioną świadomością więzi społecznych, naukową ciekawością
i zasadami prowadzenia praktycznego życia, Franklin gotów był ustatkować
się i osiągnąć sukces w mieście, które – jak to zrozumiał – bardziej niż
Boston czy Londyn stało się jego prawdziwym domem 18.
Rozdział 4 – Drukarz
Filadelfia, 1726–1732

WŁASNY ZAKŁAD

Franklin był naturalnym sprzedawcą: sprytny, czarujący, przenikliwy


znawca charakterów, i żądny sukcesu. Stał się, jak to ujął, „ekspertem od
sprzedaży”, gdy wraz z Denhamem otworzyli sklep przy Walter Street
wkrótce po powrocie do Filadelfii w końcu 1726 roku. Denham pełnił dla
ambitnego dwudziestolatka funkcję tak mentora, jak i zastępczego rodzica.
„Mieszkaliśmy i stołowaliśmy się razem; udzielał mi ojcowskich rad,
żywiąc wobec mnie szczerą troskę. Szanowałem go i kochałem” 1.
Jednakże marzenia Franklina o życiu zamożnego kupca skończyły się po
kilku miesiącach, gdy Denham zachorował i wkrótce zmarł. W swym
ustnym testamencie darował Franklinowi 10 funtów, jakie ten był mu
jeszcze dłużny za przeprawę przez Atlantyk, nie pozostawił mu jednak
sklepu, który razem stworzyli. Bez pieniędzy i z niewielkimi
perspektywami, Franklin schował dumę do kieszeni i przyjął propozycję
ekscentrycznego Keimera, by powrócić do jego drukarni, tym razem jako
jej kierownik 2.
Ponieważ w Ameryce nie było odlewni czcionek, Franklin zbudował
własną, wykorzystując litery Keimera do zrobienia ołowianych form. Stał
się w ten sposób pierwszą osobą w Ameryce wytwarzającą czcionki. Jeden
z najpopularniejszych współcześnie krojów pisma, czcionka bezszeryfowa
znana jako Franklin Gothic stosowana często w nagłówkach gazet, została
nazwana na jego cześć w roku 1902.
Gdy Keimer zaczął korzystać ze swej pozycji, uwidoczniła się niechęć do
arbitralnej władzy, stanowiąca część dziedzictwa i wychowania Franklina.
Pewnego dnia przed zakładem miało miejsce poruszenie i Franklin wyjrzał
przez okno, by popatrzeć. Keimer, który był wówczas na ulicy, krzyknął
doń, by zajął się swoimi sprawami. Publiczne skarcenie było poniżające
i Franklin natychmiast się zwolnił. Jednak po kilku dniach Keimer
przyszedł prosić go, by wrócił, a Franklin się zgodził. Potrzebowali się
nawzajem, przynajmniej na razie.
Keimer zdobył prawo wydrukowania nowej transzy pieniędzy
papierowych dla zgromadzenia New Jersey, i tylko Franklin posiadał
umiejętności umożliwiające właściwą realizację zlecenia. Skonstruował
prasę z miedzianą płytą, zdolną drukować bardzo ozdobne banknoty,
niełatwe do podrobienia. Razem pojechali do Burlington. Ponownie
z urzędnikami rozmawiał głównie młody Franklin, rozmowny
i inteligentny, nie zaś jego niechlujny pryncypał. „Mój umysł, znacznie
lepiej rozwinięty dzięki lekturom niż umysł Keimera, był zapewne
powodem, dla którego moje słowa były bardziej cenione. Zapraszali mnie
do swoich domów, przedstawiali mnie swoim przyjaciołom, i okazali mi
wiele uprzejmości” 3.
Jednakże relacja z Keimerem miała nie przetrwać. Franklin, zawsze
ambitny i niecierpliwy, zrozumiał, że jest wykorzystywany. Keimer płacił
mu za wyszkolenie czterech „tanich ludzi”, którzy pracowali w warsztacie,
z zamiarem zwolnienia go, gdy tamci zdolni będą przejąć jego obowiązki.
Franklin z kolei gotów był wykorzystać Keimera. Wraz z jednym ze
wspomnianych uczniów, Hugh Meredithem, w tajemnicy postanowił
otworzyć własną drukarnię, finansowaną przez jego ojca, gdy tylko upłynie
termin umowy Mereditha. Choć plan ten nie był wprost przebiegły, nie
odpowiadał w pełni szczytnemu zobowiązaniu Franklina, by „dążyć do
szczerości w każdym słowie i czynie”.
Trzydziestoletni Meredith lubił lektury, lubił jednak także alkohol. Jego
ojciec, wychowany w Walii farmer, polubił Franklina, zwłaszcza że zdołał
on przekonać jego syna do abstynencji (przynajmniej chwilowej). Starszy
Meredith zgodził się wyłożyć pieniądze (200 funtów) niezbędne, by dwaj
młodzi ludzie mogli utworzyć spółkę; wkładem Franklina był jego własny
VI
talent. Posłali do Londynu zamówienie na sprzęt , który przysłano
w początkach 1728 roku, krótko po ukończeniu zamówienia dla New Jersey
i upłynięciu terminu umowy Mereditha.
Obaj partnerzy pożegnali się z bezsilnym Keimerem, wynajęli dom przy
Market Street, wyposażyli drukarnię i dość szybko zrealizowali pierwsze
zlecenie, od farmera poleconego przez przyjaciela. „Pięć szylingów
zapłacone przez tego rolnika, pierwszy owoc naszej pracy, zebrany tak
wcześnie, dał mi więcej radości niż wszelkie zarobione później korony”.
Ich przedsiębiorstwo prosperowało w dużej mierze dzięki pracowitości
Franklina. Gdy grupa kwakrów wynajęła ich do wydrukowania 178 stron
ich historii – pozostałe drukować miał Keimer – Franklin siedział
w drukarni po nocach, aż ukończył czterostronicowe folio. Pewnego
wieczoru, gdy kończył płachtę na ten dzień, płyta upadła mu i rozsypała się.
Franklin pracował długo w noc, póki nie złożył jej na nowo. „Pracowitość,
obserwowana przez naszych sąsiadów, zaskarbiła nam reputację i zaufanie”,
pisał Franklin. Jeden z prominentnych filadelfijskich kupców powiedział
członkom swego klubu: „pracowitość Franklina jest większa od
wszystkiego, co kiedykolwiek widziałem; często widuję go przy pracy, gdy
wracam z klubu, i często jest w pracy, nim jego sąsiedzi wstaną”.
Franklin stał się głosicielem – i, co równie ważne, praktykiem –
pracowitości. Nim jeszcze odniósł sukces, dawał się zobaczyć, jak
osobiście wiezie zakupione bele papieru taczką do swego zakładu, zamiast
kazać to zrobić wynajętej osobie 4.
Meredith natomiast w żadnym razie nie był pracowity, jako że ponownie
zaczął pić. Ponadto jego ojciec wypłacił tylko połowę sumy na sprzęt, do
której się zobowiązał, co zaowocowało ponagleniami ze strony dostawców.
Franklin znalazł dwóch przyjaciół gotowych go wesprzeć, ale pod
warunkiem, że pozbędzie się Mereditha. Na szczęście ten ostatni zrozumiał,
że lepiej było mu wrócić do farmerstwa. Wszystko skończyło się dobrze:
Meredith zgodził się, by Franklin wykupił jego udziały, wyjechał do
Karoliny, później zaś przysyłał stamtąd listy z opisem przyrody, które
Franklin publikował.
Tak oto Franklin wreszcie miał własną drukarnię. Co więcej, robił
karierę. Drukowanie i związane z tym zajęcia – wydawcy, autora,
dziennikarza, pocztowca – zaczęły być nie tylko pracą, ale ciekawym
powołaniem, jednocześnie szlachetnym i zajmującym. W swoim długim
życiu miał jeszcze być naukowcem, politykiem, mężem stanu i dyplomatą.
Odtąd jednak zawsze jednak identyfikował się w sposób, w jaki uczynił to
sześćdziesiąt lat później w pierwszych słowach swego testamentu: „Ja,
Benjamin Franklin z Filadelfii, drukarz” 5.

JUNTO

Franklin doskonale umiał łączyć ludzi. Lubił mieszać swe życie publiczne
z towarzyskim, i z radością wykorzystywał je do wspierania swego życia
zawodowego. Podejście to ujawniło się, gdy jesienią 1727 roku, krótko po
swym powrocie do Filadelfii, założył klub młodych czeladników, zwykle
nazywany „Klubem Skórzanego Fartucha”, oficjalnie zaś przezwanym
„Junto”.
Niewielki klub Franklina składał się z ambitnych rzemieślników
i czeladników, nie zaś z członków społecznej elity, posiadających własne
kluby dżentelmenów. Początkowo jego członkowie spotykali się
w piątkowe wieczory w miejscowej tawernie, wkrótce jednak mogli
wynająć lokal tylko dla siebie. Na spotkaniach omawiali aktualne
wydarzenia, debatowali nad zagadnieniami filozoficznymi, opracowywali
plany samodoskonalenia i stworzyli grupę wspierającą nawzajem swe
kariery.
To przedsięwzięcie było czymś typowym dla Franklina, który zdawał się
nieustannie gotów organizować kluby i stowarzyszenia dla dobra ogółu,
było też typowo amerykańskie. Gdy w kraju rozwijała się handlowa klasa
średnia, jej członkowie równoważyli swe indywidualistyczne ciągoty
skłonnością do zakładania klubów, lóż, stowarzyszeń i bractw. Franklin był
uosobieniem tych rotariańskich dążeń i po upływie ponad dwóch wieków
pozostał ich symbolem.
Junto Franklina początkowo liczył dwunastu młodych członków. Byli to:
jego partner w interesach Hugh Meredith; George Webb, inteligentny, ale
nierozważny uciekinier z Oksfordu, na służbie terminowej u Keimera;
Thomas Godfrey, szklarz i matematyk amator; Joseph Breintnall, skryba
i miłośnik poezji; Robert Grace, hojny miłośnik kawałów posiadający
niewielki rodzinny majątek; wreszcie William Coleman, rozsądny
i dobroduszny sprzedawca o surowych zasadach moralnych, który później
miał zostać znanym kupcem.
Poza miłym spędzaniem wolnego czasu, członkowie Junto często
pomagali sobie wzajemnie w sprawach osobistych i zawodowych. Godfrey
mieszkał w zakładzie Franklina, a jego żona gotowała dla ich obu.
Breintnall był przyjacielem, który załatwił zlecenie od kwakrów. Grace
i Coleman wsparli Franklina finansowo po zerwaniu z Meredithem.
Spotkania Junto były z woli Franklina poważne. Kandydaci na członków
musieli stanąć, położyć rękę na piersi i odpowiedzieć właściwie na cztery
pytania: „Czy żywi pan niechęć wobec któregokolwiek z obecnych
członków?”; „Czy kocha pan wszystkich ludzi niezależnie od religii
i zawodu?”; „Czy uważa pan, że ludzie powinni być karani ze względu na
swe opinie czy wierzenia?”; „Czy kocha pan i dąży do prawdy dla niej
samej?”.
Franklin obawiał się, że jego skłonność do rozmowy i robienia wrażenia
na innych skłaniała go do „gadulstwa, kpin i żartów”, które czyniły go
„miłym dla próżnego towarzystwa”. Wiedzę, jak rozumiał, „uzyskać można
było łatwiej, używając uszu, nie języka”. Tak więc w Junto zaczął pracować
nad wykorzystywaniem ciszy i łagodnego dialogu.
Jedną z metod, jakie wypracował podczas swych chłopięcych debat
z Johnem Collinsem w Bostonie, a potem w dysputach z Keimerem, było
prowadzenie rozmowy za pomocą łagodnych, sokratejskich zapytań. Stało
się to stylem stosowanym na spotkaniach Junto. Dyskusje miały być
prowadzone „bez zamiłowania do debat czy pragnienia zwycięstwa”.
Franklin uczył swych przyjaciół forsowania swych przekonań poprzez
sugestie i pytania, i używania (lub przynajmniej udawania) naiwnej
ciekawości, by unikać sprzeciwiania się ludziom w sposób mogący budzić
urazę. „Wszystkie wyrazy pewności opinii lub bezpośredniego sprzeciwu”,
wspominał, „były zakazane pod niewielką karą pieniężną”. Był to styl, do
jakiego zachęcać miał sześćdziesiąt lat później podczas konwencji
konstytucyjnej.
W dowcipnym artykule zatytułowanym O konwersacji, który napisał
wkrótce po założeniu Junto, Franklin podkreślał znaczenie ustępowania
albo przynajmniej sprawiania wrażenia ustępowania innym. Oczywiście,
nawet najmądrzejsze wypowiedzi mogły „niekiedy wzbudzać zazdrość
i niechęć”. Sekret, który pozwalał mu zdobywać przyjaciół i wpływy, brzmi
jak z książki Dale’a Carnegiego: „Gdy pragniesz zdobyć serca innych, nie
możesz sprawiać wrażenia rywala, ale zwolennika. Daj im wszelkie
możliwości wykazania się własnymi uzdolnieniami, a gdy już zaspokoisz
ich próżność, oni zaczną cię chwalić i cenić ponad innych. (…) Ludzie są
próżni, więc słuchanie innych jest znacznie pewniejszym sposobem na ich
zadowolenie niż dobre wysławianie się samemu” 6.
Franklin wymienił następnie wszystkie częste grzechy w konwersacji
„powodujące negatywne uczucia”; największym było „mówienie zbyt wiele
(…) co niezawodnie budzi niechęć”. Jedyną zabawną rzeczą u takich ludzi,
żartował, było przyglądanie się spotkaniu dwóch takich: „odczuwane przez
nich zakłopotanie jest widoczne na ich twarzach i w ich gestach; widzicie
ich, wpatrujących się w siebie i nieustannie wchodzących sobie w słowo,
i czekających z największą niecierpliwością na kaszlnięcie czy przerwę, by
móc wejść drugiemu w słowo”.
Inne grzechy na jego liście to, w kolejności: sprawianie wrażenia
niezainteresowanego, mówienie zbyt wiele o własnym życiu, wypytywanie
o osobiste sekrety („niewybaczalna niegrzeczność”), opowiadanie długich
i bezsensownych historii („najczęściej błąd ten popełniają ludzie starsi, co
jest głównym powodem, dla którego ich towarzystwa się często unika”),
sprzeciwianie się lub bezpośrednie dyskutowanie z kimś, kpienie lub
narzekanie na rzeczy więcej niż w małych i żartobliwych dozach („to jak
sól, mała ilość w niektórych przypadkach daje przyjemność, lecz sypana
bez umiaru psuje wszystko”), i rozpowiadanie skandali (choć później miał
napisać beztroskie teksty w obronie plotkarstwa).
Im był starszy, tym lepiej potrafił przestrzegać własnych rad (z kilkoma
sławnymi potknięciami). Mądrze stosował milczenie, używał pośredniego
stylu perswazji, a w dysputach udawał skromność i naiwność. „Gdy ktoś
twierdził coś, co uważałem za błędne, odmawiałem sobie przyjemności
sprzeciwienia mu się”. Zamiast tego zgadzał się po części, a odmienne
zdanie sugerował pośrednio. „Przez tych pięćdziesiąt lat nikt nigdy nie
słyszał, bym wypowiedział jakieś dogmatyczne stwierdzenie”, wspominał
w swojej autobiografii. Ten aksamitny i bierny styl okrężnej argumentacji
miał sprawić, że jednym wydawał się mędrcem, innym zaś nieszczerym
manipulantem, jednak niemal u nikogo nie budził oburzenia. Metoda ta
stała się też, często z powołaniem się na Franklina, podstawą
współczesnych podręczników zarządzania i samodoskonalenia.
Choć był najmłodszym członkiem Junto, dzięki swej intelektualnej
charyzmie i ujmującej konwersacji był nie tylko założycielem, ale i spiritus
movens klubu. Dyskutowano na różne tematy, od społecznych po naukowe
i metafizyczne. Większość była poważna, niektóre ekscentryczne,
wszystkie jednak ciekawe. Czy sprowadzanie terminowych sług zwiększało
dobrobyt Ameryki? Co czyni tekst dobrym? Dlaczego na zimnym kubku
kondensuje się wilgoć? Co składa się na szczęście? Czym jest mądrość?
Czy istnieje różnica pomiędzy wiedzą a rozwagą? Jeśli obce mocarstwo
pozbawia obywatela praw, czy ma on prawo do stawiania oporu?
Poza takimi tematami dyskusji, Franklin sporządził przewodnik po
rodzajach głosów w dyskusji, jakie każdy z członków mógł użytecznie
zabrać. Było ich łącznie 24; ponieważ ich praktyczność wiele mówi
o utylitarnym podejściu Franklina, warto przytoczyć ich większy fragment:

1. Czy cokolwiek, co ostatnio czytałeś, było niezwykłe lub


nadawało się do przekazania członkom Junto? (…)
2. Jaką ostatnio słyszałeś historię właściwą do powtórzenia
w rozmowie?
3. Czy słyszałeś ostatnio, by któremuś z obywateli nie powiodło
się w interesach? Co wiesz o przyczynach niepowodzenia?
4. Czy słyszałeś ostatnio, by któremuś z obywateli powiodło się
w interesach, i jakim sposobem?
5. Czy słyszałeś ostatnio, w jaki sposób jakiś bogaty człowiek
stąd lub skądinąd wszedł w posiadanie swego majątku?
6. Czy znasz jakiegoś obywatela, który ostatnio dokonał
szczytnego uczynku zasługującego na pochwałę i naśladowanie?
Albo który ostatnio popełnił błąd, przed jakim powinniśmy zostać
ostrzeżeni i jakiego winniśmy unikać?
7. Jakie nieszczęśliwe skutki nieumiarkowania ostatnio
widzieliście lub o jakich słyszeliście? Skutki braku rozwagi?
Namiętności? Jakiejkolwiek innej wady lub głupoty?
12. Czy od czasu ostatniego spotkania do miasta przybył jakiś
wartościowy cudzoziemiec? Co słyszeliście o jego charakterze czy
zaletach? Czy sądzicie, że w mocy Junto leży przyjęcie go lub
udzielenie mu odpowiedniej zachęty? (…)
14. Czy spostrzegliście ostatnio jakieś uchybienie w prawach
waszego kraju, co do którego właściwym byłoby zwrócenie się do
legislatury celem naprawy?
15. Czy ostatnio zaobserwowaliście jakieś próby naruszenia
sprawiedliwych wolności ludu?
16. Czy ktokolwiek ostatnio nastawał na waszą reputację, i co
może uczynić Junto, by ją uchronić?
17. Czy istnieje człowiek, którego przyjaźni pragniecie i co może
uczynić Junto lub którykolwiek z jego członków, by ją zdobyć?
(…)
20. W jaki sposób Junto lub którykolwiek z członków może
wesprzeć was w którymś z waszych szlachetnych planów? 7

Franklin użył Junto jako odskoczni dla swych różnych pomysłów dla
pożytku publicznego. Początkowo grupa omawiała kwestię tego, czy
Pensylwania powinna zwiększyć ilość papierowego pieniądza w obiegu,
którą to propozycję Franklin mocno wspierał, ponieważ uważał, że będzie
ona korzystna dla gospodarki oraz, rzecz jasna, dla jego drukarni. (Franklin,
a zatem i Junto, szczególnie lubili projekty, które mogły przynieść korzyść
i ogółowi, i im osobiście). Gdy Junto przeniosło się do własnych,
wynajętych pomieszczeń, utworzono bibliotekę z książek dostarczonych
przez członków; stanowiła ona podstawę dla pierwszej utworzonej
w Ameryce biblioteki dla subskrybentów. Z Junto też wywodziły się
propozycje Franklina, by ustanowić podatek na opłacenie strażników
sąsiedzkich, na utworzenie ochotniczej straży pożarnej oraz założenie
akademii, która miała się stać Uniwersytetem Pensylwanii.
Wiele zasad i zapytań dla Junto było podobnych, choć nieco mniej
oceniających, do zaleceń opracowanych pokolenie wcześniej przez Cottona
Mathera dla dobroczynnych stowarzyszeń sąsiedzkich. Jedno z zapytań
Mathera brzmiało na przykład: „Czy istnieje jakaś osoba, której
nieuporządkowane zachowanie może być tak skandaliczne i niegodne, że
powinniśmy skierować do tej osoby nasze dobroczynne upomnienie?”.
Wzorem były także eseje Daniela Defoe Friendly Societies [Przyjazne
Towarzystwa] oraz Johna Locke’a pt. Rules of a Society which Met Once
a Week for the Improvement of Useful Knowledge [Zasady Towarzystwa
zbierającego się raz w tygodniu dla wzbogacenia użytecznej wiedzy], które
Franklin czytał 8.
W większości jednak szczere i skupione na samodoskonaleniu Junto było
unikalnym dziełem Franklina i częścią jego wkładu w amerykański
charakter. Z nim u steru towarzystwo kwitło przez trzydzieści lat. Choć
działało we względnej tajemnicy, przystąpić do niego chciało tak wielu, że
Franklin zachęcał członków do zakładania własnych klubów-córek.
Rozkwitło więc cztery czy pięć innych, Junto zaś stanowiło rozszerzenie
i wzmocnienie towarzyskiej natury Franklina. Tak jak on sam, Junto było
praktyczne, pracowite, dociekliwe, przyjazne, i niekiedy filozoficzne.
Chwaliło cnoty publiczne, wzajemne korzyści, doskonalenie siebie
i społeczeństwa, oraz przekonanie, że ciężko pracujący obywatele mogą
sobie radzić, czyniąc dobro. W skrócie, było to publiczne credo Franklina.

ESEJE BUSY-BODY

Oszczędny i pracowity, dysponujący siatką członków Junto pomagających


w pozyskiwaniu zleceń, Franklin radził sobie względnie dobrze jako jeden
z trzech drukarzy w mieście, które było właściwie zdolne utrzymać jedynie
dwóch. Jednakże w czasach terminowania w Bostonie nauczył się, że
prawdziwy sukces przyjść może wtedy, gdy będzie miał nie tylko
drukarnię, ale i własne teksty, i własną sieć dystrybucji. Jego konkurent
Andrew Bradford wydawał jedyną w mieście gazetę, która była nieduża,
lecz zyskowna, i pomagała mu w prowadzeniu drukarni, czyniąc go
znanym wśród kupców i polityków. Pełnił on też funkcję pocztmistrza, co
z kolei dawało mu pewną kontrolę nad dystrybucją gazet oraz
pierwszeństwo w dostępie do informacji z dalszych stron.
Franklin zdecydował się rzucić Bradfordowi wyzwanie i w ciągu kolejnej
dekady miał odnieść sukces, tworząc konglomerat medialny, obejmujący
produkcję (drukarnię oraz sieć franczyzowych drukarzy w innych
miastach), produkt (gazetę, czasopismo, almanach), treść (jego własne
teksty, teksty jego alter ego „Biednego Richarda” oraz teksty członków
Junto) oraz dystrybucję (ostatecznie cały system pocztowy kolonii).
Pierwsza była gazeta. Franklin postanowił stworzyć konkurencję dla
„American Weekly Mercury” Bradforda, jednakże popełnił błąd, zdradzając
swój zamiar George’owi Webbowi, członkowi Junto i uczniowi w drukarni
Keimera. Webb, ku konsternacji Franklina, powiedział o tym Keimerowi,
który natychmiast zaczął wydawać własną, byle jaką gazetę, której nadał
skomplikowaną nazwę „Powszechna skarbnica wiedzy wszech nauk i sztuk
oraz pensylwańska gazeta” [The Universal Instructor in All Arts and
Sciences, and Pennsylvania Gazette]. Franklin pojął, że uruchomienie od
razu trzeciej gazety byłoby trudne, poza tym brakowało mu funduszy.
Stworzył więc plan zniszczenia gazety Keimera z wykorzystaniem swej
najsilniejszej broni: tego, że był najlepszym piórem Filadelfii, a zapewne –
jako dwudziestotrzylatek – najzabawniejszym autorem w całej Ameryce.
(Carl Van Doren, jego biograf i wielki krytyk literacki z lat 30. XX wieku,
stwierdził wprost, że w roku 1728 „Franklin był najlepszym pisarzem
w Ameryce”. Najbliższym konkurentem do tego tytułu był w tym czasie
zapewne kaznodzieja Jonathan Edwards, który był z pewnością bardziej
zaangażowany i oczytany, jednak zdecydowanie mniej strawny i zabawny).
W ramach zwalczania konkurencji Franklin postanowił napisać serię
anonimowych listów i esejów, podobnych do tekstów pani Silence Dogood
z młodości. Kierował je do „Mercury” Bradforda, by odciągać czytelników
od nowej gazety Keimera. Chodziło o ożywienie – przynajmniej do czasu
pobicia Keimera – nudnej gazety Bradforda, która w ciągu dziesięciu lat
swego istnienia nigdy nie publikowała podobnych tekstów.
Pierwsze dwie publikacje były atakami na nieszczęsnego Keimera, który
wydawał serie haseł z encyklopedii. W pierwszej serii znalazło się dość
niewinne hasło na temat aborcji. Franklin skorzystał z okazji.
Wykorzystując pseudonimy „Matha Careful” i „Celia Shortface”, napisał
listy do gazety Bradforda, w których udawał szok i zdegustowanie
z powodu postępku Keimera. Jak groziła panna Careful: „Jeśli nadal będzie
on zdradzać sekrety naszej płci w tak zuchwały sposób, będzie ryzykować
targaniem za brodę, gdy tylko któraś go spotka”. W ten sposób Franklin
stworzył pierwszą w dziejach Ameryki sztuczną debatę na temat aborcji –
nie dlatego, że miał jakieś zdecydowane przekonania w tej kwestii, ale ze
względu na świadomość, że zwiększy to sprzedaż gazet.
W następnym tygodniu Franklin wysłał serię klasycznych esejów
podpisanych „Busy-Body” [pracuś], które Bradford publikował na
pierwszej stronie swej gazety z wytłuszczonym pseudonimem autora.
Franklin napisał ich przynajmniej cztery samodzielnie, i dwa kolejne
wspólnie, by następnie przekazać ich tworzenie koledze z Junto Josephowi
Breintnallowi. „W ten sposób uwaga opinii publicznej skupiła się na
gazecie, a zabiegi Keimera, wykpione i parodiowane, zostały odrzucone” 9.
Busy-Body zaczął od sprytnego wskazania na niedoskonałości gazety
Bradforda („często bardzo nudna”) i deklarując zamiar uczynienia jej
(przynajmniej jak na razie) lepszą. Uczynić miał to, zajmując się krytyką
i plotkami, zgodnie z tradycjami Isaaca Bickerstaffa, czyli autora
stworzonego przez angielskiego eseistę Richarda Steele’a. W ten sposób
Franklin dołączył rubrykę towarzyską do listy rzeczy, jakie po raz pierwszy
zainicjował w Ameryce. Przyznał od razu, że nie dla „czyjegoś interesu”,
ale „z pragnienia dobra publicznego” postanowił „przejąć niepodzielnie ten
niczyj interes”. Niektórzy mogą poczuć się urażeni, ostrzegał. To jednak,
jak stwierdził, było podstawową cechą czyniącą plotki atrakcyjnymi. „Jako
że większość ludzi rozkoszuje się krytykowaniem, gdy sami nie są
obiektem, jeśli ktokolwiek poczuje urazę z powodu ujawnienia ich
prywatnych wad, obiecuję, że w bardzo niedługim czasie z wielką
satysfakcją postawię w takich samych okolicznościach ich przyjaciół
i sąsiadów”.
Keimer odpowiedział niemrawym protestem, że teksty Busy-Body mogą
początkowo zwiększyć u czytelników gazety Bradforda „oczekiwanie, że
oto wreszcie będą mieli jakąś rozrywkę za wydane pieniądze”, wkrótce
jednak odczują „skryty smutek z powodu rujnowania reputacji swoich
sąsiadów”. Gdy Busy-Body radośnie kontynuował publikowanie swych
przytyków, porywczy Keimer stał się bardziej wojowniczy. Odpowiedział
kulawym wierszykiem: „W gazecie piszesz o mnie rzecz, tak więc
sięgnąłem po mój miecz. Twa podłość mnie ubodła srodze. Współczuję
VII
dalszej twojej drodze” . Połączył to ze skomplikowaną opowieścią
zatytułowaną „Żałość i płacz po Busy-Body”, w którym przedstawił
Franklina i Brentnalla jako dwugłowe monstrum, Franklin był zaś
„typowym przykładem małpy (…) niechlujnej jak jego płaszcz, z łbem
twardym jak podeszwa” 10.
Keimer stał się w ten sposób pierwszym z głośnych krytyków Franklina.
Zdrada, wojna medialna, pojedynek na eseje miały powtórzyć się dekadę
później, gdy Franklin i Bradford postanowili zacząć wydawać czasopisma.
Na nieszczęście dla osób lubujących się w ploteczkach, eseje Busy-Body
nie zawierały ich zbyt wiele. Były to właściwie zmyślne opowieści
o postaciach w oczywisty sposób przypominających prawdziwe osoby
(w jednym przypadku pewien czytelnik postanowił opublikować klucz
zestawiający postaci z ich rzeczywistymi odpowiednikami). Franklin
stosował dziś standardowe oświadczenie: „Jeśli w pismach tych znajdą się
jakieś negatywne postaci, nie odnoszą się one do żadnej szczególnej
osoby”.
Ostatni esej napisany głównie przez Franklina kpił z poszukiwaczy
skarbów, używających różdżek i rozkopujących lasy w poszukiwaniu
zakopanego skarbu piratów. „Ludzie zdawałoby się bardzo rozsądni,
przyciągani są do tej praktyki ze względu na nieprzezwyciężone pragnienie
szybkiego wzbogacenia się”, pisał, „a lekceważą racjonalną i niemal pewną
metodę zdobycia bogactwa poprzez pracowitość i oszczędność”. Opowieść,
będąca atakiem na ówczesne plany szybkiego zbicia fortuny, chwaliła też
ulubiony temat Franklina: prawdziwą drogą do majątku jest powolna i pilna
praca. Esej kończył się cytatem z wymyślonego przyjaciela imieniem
Agricola, który darując synowi działkę ziemi, powiedział: „Zapewniam cię,
że kopiąc w niej, znalazłem sporo złota; ty możesz zrobić to samo. Musisz
jednak przestrzegać pilnie jednej zasady: nigdy nie zagłębiaj się bardziej
niż na szerokość pługa”.
Esej miał drugą część, która wzywała do dodruku pieniądza
w Pensylwanii. Większość napisał Franklin, niewielką część zaś Breintnall.
Franklin sugerował, że przeciwnicy papierowego pieniądza starali się
chronić własne interesy finansowe, choć on sam rzecz jasna miał własny
interes w postaci zleceń na druk. Rozpoczął też pierwszy z wielu
przyszłych ataków na właścicieli prowincji, rodzinę Pennów oraz
mianowanego przez nich gubernatora. Sugerował, że próbowali oni uczynić
z większości mieszkańców Pensylwanii „swych dzierżawców i wasali”.
Zakończenie zostało usunięte w większości wydań gazety Bradforda,
zapewne dlatego, że Bradford był sprzymierzony z rodziną Pennów i ich
stronnictwem 11.
Kolejnym powodem wycofania się z wrażliwego fragmentu
o papierowym pieniądzu był fakt, iż Franklin napisał znacznie bardziej
przemyślany esej na ten temat, który omówił w gronie Junto i opublikował
w następnym tygodniu w formie broszury. A Modest Enquiry into the
Nature and Necessity of a Paper Currency [Kilka uwag dotyczących natury
i konieczności papierowego pieniądza] było pierwszą napisaną przez
Franklina poważną analizą polityczną, i broni się ona znacznie lepiej od
jego metafizycznych rozważań na temat religii. W odróżnieniu od abstrakcji
teologicznych, pieniądze były czymś, co rozumiał doskonale.
Franklin argumentował, że brak wystarczającej ilości pieniądza
powodował wzrost stóp procentowych, utrzymywał niskie płace i zwiększał
zależność od towarów importowanych. Zarzucał, że wierzyciele i wielcy
właściciele ziemscy sprzeciwiali się zwiększeniu ilości pieniądza
z samolubnych przyczyn, natomiast „ci, którzy kochają handel i pragną
zachęcić producentów, będą zwolennikami znacznego zwiększenia ilości
naszego pieniądza”. Najważniejszym spostrzeżeniem Franklina było, że
twarda waluta w srebrze i złocie nie była prawdziwą miarą zamożności
danego kraju. „Bogactwo kraju oceniać należy poprzez ilość pracy, jaką
jego mieszkańcy są w stanie nabyć, nie zaś ilość złota i srebra w ich
posiadaniu”.
Esej był bardzo popularny, oczywiście nie wśród najbogatszych,
i pomógł przekonać legislaturę do przyjęcia wniosku o zwiększenie ilości
pieniądza. Choć pierwsze zlecenie na druk banknotów otrzymał Bradford,
drugie trafiło do Franklina. W duchu tego, co Biedny Richard miał nazwać
„żyć dobrze, czyniąc dobro”, Franklin nie wzdragał się przed mieszaniem
swych interesów prywatnych z publicznymi. Jego przyjaciele
w legislaturze, „którzy zgodzili się, że się cokolwiek przysłużyłem, uznali
za odpowiednie nagrodzić mnie, zatrudniając mnie do druku pieniądza –
zadanie bardzo zyskowne i bardzo dla mnie pomocne. Była to kolejna
korzyść, jaką uzyskałem dzięki temu, że umiałem pisać” 12.

„PENNSYLVANIA GAZETTE”

Plan Franklina, by wypchnąć Keimera z interesu, w którym pomagała mu


niekompetencja zdziwaczałego drukarza i jego podatność na prowokację,
wkrótce się powiódł. Keimer popadł w długi, na krótko trafił do więzienia,
wreszcie zaś uciekł na Barbados, sprzedawszy Franklinowi swą gazetę.
Nowy właściciel porzucił publikowanie encyklopedii i część niezgrabnego
tytułu pisma, stając się w październiku 1729 roku dumnym wydawcą „The
Pennsylvania Gazette”. W pierwszym liście do czytelników ogłosił, że
„wielu od dawna pragnęło mieć dobrą gazetę w Pensylwanii”, co było
przytykiem tak do Keimera, jak i Bradforda 13.
Istnieje wiele rodzajów redaktorów gazet. Niektórzy są prowadzącymi
krucjaty ideologami, posiadającymi bardzo ugruntowane opinie,
namiętność do któregoś ze stronnictw czy pragnienie rzucenia wyzwania
władzy. Do takiej kategorii zaliczał się brat Franklina, James. Niektórzy
wręcz przeciwnie: lubią władzę i jej bliskość, odpowiada im istniejący
porządek, w którym czują się zakorzenieni. Takim był filadelfijski
konkurent Franklina, Andrew Bradford.
Wreszcie są tacy, których fascynuje i zabawia świat, i którzy uwielbiają
fascynować i zabawiać innych. Są oni zwykle równie sceptyczni wobec
ortodoksji i herezji i szczerze pragną poszukiwać prawdy i wspierać
poprawę życia publicznego (jak i sprzedawać swe gazety). Tu właśnie
pasuje Franklin. Miał on szczęście (i nieszczęście) posiadać cechę jakże
częstą u dziennikarzy, zwłaszcza takich, którzy nazbyt często czytywali
Swifta i Addisona, pragnących uczestniczyć w sprawach świata
i jednocześnie pozostawać niezaangażowanymi obserwatorami. Jako
dziennikarz mógł odsunąć się od wydarzeń, nawet tych, w których z pasją
uczestniczył, i komentować je oraz siebie z celną ironią. Skala jego
zaangażowania często była maskowana talentem do komentowania
z przymrużeniem oka.
Tak jak większość ówczesnych gazet, „Pennsylvania Gazette” Franklina
wypełniały nie tylko krótkie informacje i reportaże z wydarzeń
publicznych, ale także zabawne eseje i listy czytelników. Na poczytność
jego gazety wpływała różnorodność takiej korespondencji, napisanej
w większości pod pseudonimami przez samego Franklina. Udawanie
prawdziwych czytelników dawało Franklinowi więcej swobody w kpieniu
z rywali, do zamieszczania plotek, omijania własnego zobowiązania, by
o nikim nie pisać źle, oraz testowania rodzących się przekonań
filozoficznych.
Jedną z pierwszych literówek – napisał, że ktoś „zmarł” w restauracji,
VIII
a miał zamiar napisać, że „jadł” w niej – Franklin skorygował
klasycznym sposobem, pisząc list od fikcyjnego „J.T.”, który rozwodził się
nad innymi zabawnymi pomyłkami. Przykładowo, jedno z wydań Biblii
IX
mówiło, że Dawid był „cudownie szalony”, nie zaś „zbudowany” , co
skłoniło „nieuczonego kaznodzieję do dręczenia swych wiernych przez pół
godziny tematem duchowego szaleństwa”. Franklin pisał dalej (jako J.T.)
pochwałę własnej gazety, wskazał na podobną literówkę u jego konkurenta
Bradforda, skrytykował tego ostatniego za ogólnie mniejszą dokładność
i (z rozkoszną ironią) pochwalił Franklina za to, że nie krytykuje Bradforda.
„Pańska gazeta jest zwykle bezbłędna, a jednak nigdy nie słyszano, by Pan
obnosił się z tym, publicznie drwiąc i nagłaśniając powtarzające się wciąż
błędy Pańskiego konkurenta”. Franklin zmienił nawet swą fałszywą
skromność w maksymę: „ktokolwiek ma zwyczaj przemilczać błędy swych
sąsiadów, tego świat będzie traktował znacznie lepiej, gdy sam popełni
podobny błąd” 14.
Gazetowa wojna między Franklinem a Bradfordem obejmowała także
dysputy na temat cynków i skradzionych tematów. „Gdy Pan Bradford
publikuje po nas”, pisał Franklin we wstępniaku, „i ma zwyczaj zabrać
jeden czy dwa artykuły z »Gazette«, do czego zawsze zachęcamy, mógłby
jednak nie datować swej gazety na dzień przed naszą, inaczej czytelnicy
mogliby pomyśleć, że to my czerpiemy z jego gazety, czego zawsze
skrupulatnie unikamy”.
Ich rywalizacja trwała już od roku, gdy Franklin postanowił odebrać
Bradfordowi tytuł oficjalnego drukarza pensylwańskiego Zgromadzenia.
Już wcześniej zaczął urabiać niektórych jego członków, zwłaszcza tych ze
stronnictwa przeciwników rodziny Pennów i jej zwolenników
z najwyższych sfer. Gdy Bradford opublikował przemówienie gubernatora
przed Zgromadzeniem „niechlujnie i z błędami”, Franklin spostrzegł swoją
szansę. Wydrukował to samo przemówienie, jak to ujął, „elegancko
i poprawnie”, i rozesłał je do członków Zgromadzenia. „Wzmocniło to
pozycję naszych przyjaciół w Izbie, która uchwaliła uczynienie z nas jej
partnerów”, wspominał potem Franklin 15.
Choć zaczynał angażować się w politykę, Franklin oparł się pokusie
uczynienia ze swej gazety trybuny dla jednego ze stronnictw. Swe credo
wydawcy wyłożył w słynnym wstępniaku „Apologia drukarzy”, które
pozostaje jednym z najlepszych i najbardziej przekonujących głosów
w obronie wolności prasy.
Jak pisał Franklin, opinie ludzi są „niemal tak różne, jak ich twarze”.
Zadaniem drukarzy jest umożliwienie ludziom wyrażania tych odmiennych
opinii. „Drukowano by niewiele”, pisał, gdyby wydawcy wydawali jedynie
to, co nikogo nie uraża. Na szali znajdowało się prawo swobodnej
wypowiedzi. Franklin podsumował to oświeceniowe stanowisko w zdaniu,
które obecnie, oprawione w ramki, zdobi ściany niejednej redakcji:
„Drukarze kształceni są w przekonaniu, że jeśli ludzie mają odmienne
opinie, obie strony powinny mieć jednakową szansę bycia wysłuchanymi
przez opinię publiczną; gdy Prawda i Fałsz mają równe szanse, ta pierwsza
zawsze zwycięża to drugie”.
„Nierozsądnym jest uważać, że drukarze zgadzają się ze wszystkim, co
drukują”, pisał dalej. „Podobnie nierozsądne są twierdzenia niektórych, że
drukarze powinni drukować wyłącznie to, z czym się zgadzają; ponieważ
(…) położono by w ten sposób kres wolności pisania, a świat odtąd nie
miałby nic do czytania poza tym, co akurat zgodne byłoby z opinią
drukarzy”.
Z nutką ironii przypomniał swym czytelnikom, że wydawcy zajmują się
zarówno zarabianiem pieniędzy, jak i informowaniem opinii publicznej.
„Dlatego z radością służą wszystkim rywalizującym autorom, którzy dobrze
im płacą”, nawet jeśli nie zgadzają się z ich opiniami. „Gdyby wszyscy
ludzie żywiący najróżniejsze przekonania zgodzili się za niedrukowanie
niemiłych im tekstów płacić mi tyle samo, co zarabiam na ich drukowaniu,
zapewne żyłbym niezwykle wygodnie; gdyby zaś podobnie traktowano
wszystkich drukarzy, drukowano by bardzo niewiele”.
Jednakże w naturze Franklina nie leżało dogmatyczne czy skrajne
przywiązanie do jakiejkolwiek zasady; zwykle zmierzał ku rozsądnej
równowadze. Rozumiał, że prawa drukarzy równoważył obowiązek
odpowiedzialnego zachowania. Choć zatem drukarze powinni mieć
swobodę drukowania obraźliwych wypowiedzi, powinni zachować
rozwagę. „Sam nieustannie odmawiałem drukowania czegoś, co mogło
aprobować przemoc czy promować niemoralne zachowania, choć (…)
mogłem zarobić dużo pieniędzy. Zawsze też odmawiałem drukowania
czegoś, co mogło wyrządzić rzeczywistą krzywdę jakiejkolwiek osobie”.
Jeden z takich przypadków dotyczył klienta, który poprosił młodego
drukarza o opublikowanie w „Gazette” artykułu, uznanego przez Franklina
za „oszczerczy i oczerniający”. Rozważając decyzję, czy powinien wziąć
pieniądze klienta, mimo że tekst naruszał jego zasady, Franklin poddał się
następującemu testowi:

By stwierdzić, czy powinienem opublikować to, czy nie,


wieczorem wyszedłem do domu, kupiłem u piekarza dwupensowy
bochenek, i przy użyciu wody z pompy zrobiłem sobie kolację.
Następnie owinąłem się płaszczem, położyłem na podłodze
i spałem do rana, gdy zjadłem śniadanie w postaci kolejnego
bochenka i kubka wody. Taka dieta nie sprawia mi najmniejszej
niewygody. Dowiedziawszy się, że mogę żyć w taki sposób,
podjąłem decyzję, by nigdy nie prostytuować mojej drukarni dla
celów niegodnych i nadużyć po to, by móc pozwolić sobie na
przyjemniejsze pożywienie.

Franklin zakończył swoją „Apologię drukarzy” opowieścią o ojcu i synu


podróżujących z osłem. Gdy ojciec jechał, syn zaś szedł, krytykowali ich
napotykani ludzie; krytykowali ich także, gdy to syn jechał, a ojciec szedł,
gdy obaj jechali na ośle, i gdy obaj szli pieszo. Postanowili wreszcie zrzucić
osła z mostu. Morał, zdaniem Franklina, brzmiał, że głupotą jest chęć
uniknięcia wszelkiej krytyki. Mimo „pragnienia zadowolenia wszystkich”,
pisał, „nie spalę mej prasy ani nie przetopię czcionek” 16.
Wraz z takimi wzniosłymi zasadami Franklin stosował bardziej
tradycyjne metody stymulowania sprzedaży. Jedną ze sprawdzonych,
szczególnie atrakcyjną dla raczej chutliwego młodego kawalera, była stara
zasada głosząca, że seks się sprzedaje. „Gazette” była więc doprawiona
tekstami wścibskimi i frywolnymi. W numerze wydanym tydzień po
ukazaniu się „Apologii” Franklin pisał o mężu, który złapał swoją żonę
z człowiekiem nazwiskiem Stonecutter, próbował uciąć gachowi głowę
nożem, ale go tylko zranił. Franklin zakończył opowieść grą słów
dotyczącą kastracji. „Niektórzy ludzie podziwiali to, że obrażony mąż,
mając tak dobrą i usprawiedliwioną sposobność, nie zainspirował się
X
nazwiskiem winowajcy” .
W kolejnym numerze znalazł się podobny krótki tekst o kochliwym
konstablu, który „zawarł z jedną z okolicznych niewiast umowę, że będą
wspólnie pełnić nocną wartę”. Konstabl jednak omyłkowo wspiął się do
okna innej kobiety, której mąż spał akurat w innym pokoju. Jak pisał
Franklin: „Szacowna niewiasta, poznawszy z niezwykłego zapału
mężczyzny, że nie może być on jej mężem, uczyniła tyle hałasu, że zbudziła
małżonka. Ten, stwierdziwszy, że ktoś nieproszony zajął jego miejsce,
zaczął go bezlitośnie lać”.
A potem była historia o wygłodniałej seksu kobiecie, która pragnęła
rozwodu z mężem, gdyż ten nie potrafił jej zaspokoić. Kobieta „niekiedy
zmyślnie przekonywała większość urzędników”, by zyskać sympatię dla jej
udręki. Gdy jednak jej męża zbadali lekarze, wróciła do niego. „Orzeczenie
lekarzy (którzy formalnie zbadali jego zdolności i uznali je za pod każdym
względem wystarczające) nie zadowoliło jej zbytnio”, pisał Franklin. „Czy
podjęto jakiekolwiek bardziej zadowalające eksperymenty, tego powiedzieć
nie możemy; ona jednak teraz powtarza, że »George jest taki jak najlepsi«”.
W innym odniesieniu do męskiej sprawności, co było też jego pierwszą
opublikowaną wzmianką na temat piorunów, napisał o piorunie, który stopił
metalowy guzik na spodniach pewnego młodego człowieka, dodając:
„Dobrze, że nic innego w tych okolicach nie było zrobione z ołowiu”.
Pisząc pod pseudonimem „Kazuista”, Franklin stał się także jednym
z pionierów gatunku porad seksualnych i obyczajowych. (Choć dosłowna
definicja słowa „kazuistyka” dotyczy stosowania zasad moralnych do
codziennego zachowania, Franklin wykorzystał ją, raczej ironicznie,
w bardziej kolokwialnym znaczeniu, sugerującym nieco przesadne lub
błędne stosowanie tych zasad). List czytelnika czy też od Franklina
udającego czytelnika, przedstawiał następujący dylemat. Załóżmy, że ktoś
odkryje, iż jego żonę uwiódł sąsiad, i załóżmy, że jeśli zdradzi to żonie
sąsiada, ta może zgodzić się na seks. „Czy jest to usprawiedliwione?”.
Franklin, pod pseudonimem Kazuisty, udzielił szczerej odpowiedzi. Jeśli
zadający pytanie był chrześcijaninem, powinien wiedzieć, że nie wolno mu
„odpłacać złem za złe, ale odpłacać dobrem za zło”. Jeśli jednak nie jest
chrześcijaninem, ale kimś, kto „w swych działaniach kieruje się
wskazaniami rozumu”, wówczas dojdzie do takiego samego wniosku:
„takie praktyki nie przyniosą niczego dobrego społeczeństwu” 17.
Franklin znał też jeszcze jedną regułę dziennikarstwa: przestępstwa się
sprzedają, zwłaszcza te okrutne. Opisując śmierć młodej dziewczyny na
przykład, zastosował mieszaninę informacji i pikantnych szczegółów, jakie
do perfekcji miała doprowadzić później prasa brukowa. Ten przypadek
dotyczył pary oskarżonej o doprowadzenie do śmierci córki mężczyzny
z pierwszego małżeństwa; para zaniedbywała ją, zmuszała do „leżenia
i gnicia we własnych nieczystościach”, dawania jej „własnych odchodów
do jedzenia” i „wyrzucania jej na dwór”. Dziecko zmarło, lekarz jednak
zeznał, że dziewczynka zmarłaby i tak z powodu różnych chorób, na które
cierpiała, dlatego też sędzia skazał parę jedynie na przypalenie dłoni.
Franklin oburzał się na „żałosny” wyrok i wydał własny, surowy werdykt,
iż para „nie tylko działała wbrew prawom wszystkich narodów, ale złamała
też uniwersalne prawo natury” 18.
Trzecią sprawdzoną metodą zwiększania sprzedaży gazet była pewna,
raczej delikatna skłonność do plotkowania i skandalizowania. W pierwszym
eseju Busy-Body dla Bradforda Franklin bronił wartości wścibstwa
i plotkowania. Teraz, skoro miał własną gazetę, dał jasno do zrozumienia,
że „Gazette” z radością, a nawet z dumą będzie kontynuowała tę
działalność. Pisząc w tym samym tonie co Busy-Body, Franklin napisał do
swej gazety anonimowy list w obronie plotek, obmowy i krytyki
„wykazując jej użyteczność i korzystny wpływ na społeczeństwo”.
„Często jest to sposób, by potężni, utalentowani, a żywiący złe zamiary
ludzie nie stali się nazbyt popularni”, pisał. „Wszechstronna krytyka, z jej
setkami oczu i tysiącami języków, wkrótce odkrywa i spiesznie rozgłasza
najmniejsze przewinienia czy wady stanowiące część ich prawdziwego
charakteru. To podcina skrzydła ambicji”. Plotka, jak pisał, może też
wspierać cnotę, jako że niektórzy motywowani są bardziej lękiem przed
publiczną kompromitacją niż wewnętrznymi zasadami moralnymi”. „»Co
o mnie powiedzą, jeśli to zrobię?«. To często wystarczająco silna refleksja,
by pozwolić nam przeciwstawić się wielkiej pokusie, by popełnić jakieś
przewinienie czy głupstwo. To zachowuje uczciwość wahających się,
uczciwość podstępnych, pobożność niektórych religijnych i czystość
wszystkich dziewic”.
Zabawne, że Franklin, choć gotów był kwestionować niezachwiane
zdecydowanie „wszystkich” dziewic, zabezpieczył się, podając w wątp-
liwość tylko „niektóre” osoby religijne. Ponadto okazał swą cyniczną
stronę, sugerując, że większość ludzi zachowuje się cnotliwie nie z powodu
wrodzonej dobroci, ale z obawy przed publiczną krytyką 19.
Tydzień później Franklin bronił wartości plotek w kolejnym liście,
jeszcze bardziej kwiecistym, rzekomo napisanym przez panią o trafnym
XI
nazwisku Alice Addertongue . Franklin, wówczas dwudziestosześcioletni,
kazał swej fikcyjnej Alice opisać siebie, cokolwiek ironicznie, jako „młodą
dziewczynę około trzydziestopięcioletnią”. Mieszkała w domu z matką, i,
jak pisała, „z poczucia obowiązku i ze skłonności” pragnęła
„wykorzystywać swój talent do krytykowania dla dobra moich rodaków”.
Po skrytykowaniu „głupiutkiego” tekstu w „Mercury” Bradforda,
krytykującego kobiety za plotkowanie, Alice wspomina, jak często spierała
się w tej kwestii z matką. „Mówiła ona, że skandale psuły każdą dobrą
rozmowę, ja zaś nalegałam, że tak być nie może”. W efekcie na czas wizyty
gości została odesłana do kuchni. Gdy jednak matka zabawiała gości
wykwintną konwersacją w salonie, Alice zgromadziła kilkoro młodych
przyjaciół przy opowieści o konszachtach sąsiada ze swą pokojówką. Na
odgłosy śmiechu przyjaciele jej matki zaczęli powoli przepływać z salonu
do kuchni, by posłuchać plotek. W końcu dołączyła i matka. „Od dawna
sądzę, że gdyby uczynił Pan swą gazetę medium dla skandali, podwoiłby
Pan liczbę swych subskrybentów”.
Umiejętna obrona wścibstwa przez Franklina, jeden z najzabawniejszych
napisanych przezeń tekstów, nadały jego gazecie lekkości stylu. Ze względu
na jego towarzyską osobowość i fascynacje ludzką naturą cenił sobie
opowieści na temat ludzkich wad i zachowań, i rozumiał, dlaczego lubili je
też inni. Jednakże plotek rzecz jasna bronił tylko na poły poważnie. Druga
część jego osobowości była bardziej szczera: wciąż odmawiał mówienia
o kimkolwiek źle. W efekcie na łamach „Gazette” bawił się argumentami za
plotkarstwem, jednakże nie angażował się w nie zbytnio. Przykładowo,
w jednym z numerów wyjaśnił, że otrzymał list opisujący spory i przewiny
pewnej pary, jednak „ze względu na miłosierdzie list ten obecnie uznawany
jest za nienadający się do publikacji” 20.
Podobną dwuznaczność prezentował w kwestii pisania o pijaństwie. On
sam był człowiekiem wstrzemięźliwym, jednak lubił wesoło spędzać czas
w tawernach. W jednym ze słynnych tekstów z „Gazette”, który miał stać
się popularny na plakatach w niezliczonej liczbie barów, sporządził
„Słownik Pijaka” zawierający około 250 określeń na bycie pijanym:
„dziabnięty… nachlany…. nawalony…. podchmielony… ululany…
urżnięty…. zawiany… zrobiony…”. Przerażał też czytelników barwnymi
doniesieniami o śmierci pijaków, i pisał wstępniaki o „trujących” cechach
alkoholu. Jako drukarz w Londynie pouczał swoich kolegów, że mocne
trunki czyniły ich mniej pracowitymi. Jako wydawca w Filadelfii
kontynuował tę krucjatę 21.
Franklin doskonalił też sztukę śmiania się z samego siebie. Rozumiał, tak
jak późniejsi amerykańscy satyrycy, że pewna doza ironicznej samokrytyki
może uczynić go bardziej ujmującym. W niedużym tekście w „Gazette”
wspominał, jak „pewien drukarz” szedł sobie nabrzeżem, gdy nagle
pośliznął się i trafił nogą w beczułkę smoły. Jego niezgrabna ucieczka
przypominała powiedzenie „rusza się jak mucha w smole”. Franklin
zakończył tekst małą grą słów: „Nie była to mucha plujka, ani mucha
łakomczucha, ale muszka szepcząca do uszka, czyli B.F.” 22.
Po roku 1730 interes Franklina prosperował. Zaczął budować nieduże
imperium, posyłając swych młodych robotników, gdy minął termin ich
umowy, by zakładali stowarzyszone drukarnie od Charlestonu po Hartford.
Dostarczał im prasy drukarskie i pokrywał część wydatków, jak również
dawał część tekstów do publikacji, w zamian za co miał udział w zyskach.

MAŁŻEŃSTWO Z ROZSĄDKU

Gdy już zdobył sobie pozycję zawodową, Franklin zaczął pragnąć dobrej
żony. W kolonialnej Ameryce kawalerstwo było źle widziane, Franklin zaś
miał potrzeby seksualne, co do których wiedział, że wymagają dyscypliny.
Dlatego też zaczął szukać sobie partnerki, najlepiej posażnej.
W jego domu stołował się przyjaciel z Junto, szklarz i matematyk
Thomas Godfrey wraz z żoną, która zajmowała się gotowaniem posiłków
i prowadzeniem domu. Pani Godfrey zaproponowała małżeństwo z jedną ze
swych siostrzenic, którą Franklin uznał za „bardzo zdatną”. Rozpoczęły się
zaloty. Jako że powszechną praktyką były posagi, Franklin starał się
wynegocjować jego wysokość poprzez panią Godfrey: około 100 funtów,
czyli tyle, ile jeszcze wynosiło zadłużenie jego drukarni. Gdy rodzina
dziewczyny dała znać, że nie jest w stanie dać takiej sumy, Franklin złożył
raczej nieromantyczną propozycję, by zastawili swój dom.
Rodzina zerwała związek, czy to z oburzenia, czy też (jak podejrzewał
Franklin) w nadziei, że relacja rozwinęła się już tak bardzo, że młodzi
pobiorą się i bez posagu. Oburzony Franklin jednak nie chciał mieć już do
czynienia z dziewczyną, nawet gdy pani Godfrey dała do zrozumienia, że
byli gotowi na dalsze rozmowy.
Skończyły się nie tylko zaloty, ale kolejna przyjaźń Franklina. Godfrey
wyprowadził się, opuścił Junto, potem zaś druk swego niewielkiego
almanachu zlecił konkurentowi Franklina, Bradfordowi. Wiele lat później
Franklin pisał lekceważąco o człowieku, z którym niegdyś dzielił dach nad
głową, klub, i zapewne przyjacielskie uczucia. Godfrey „nie był miłym
towarzyszem. Jak większość znanych mi matematyków oczekiwał
niezwykłej precyzji w każdym słowie, lub też nieustannie zaprzeczał czy
uściślał nieistotne szczegóły, zakłócając całą konwersację”.
Oburzenie Franklina kazało mu niedługo potem opublikować
XII
w „Gazette” satyryczny tekst pod pseudonimem Anthony Afterwit . Ten
„uczciwy rzemieślnik” skarży się, że podczas zalecania się do kobiety, jej
ojciec sugerował, że wraz z nią otrzymać może suty spadek, przez co
„stworzył kilka dobrych planów” wydania pieniędzy. „Gdy starszy pan
dostrzegł, że się mocno zaangażowałem, i że związek był już tak silny, że
jego zerwanie nie byłoby łatwe (…) zabronił mi przychodzić do domu,
a córce swej oznajmił, że jeśli mnie poślubi, nie dostanie złamanego
szeląga”. Afterwit, w odróżnieniu od rzeczywistego Franklina, namawia
wybrankę do ucieczki i ślubu. „Nauczyłem się odtąd, że są na świecie i inne
stare zgredy, które przy użyciu tej sztuczki wydają swoje córki, nie
uszczuplając swego majątku”.
(Esej Anthony’ego Afterwita miał ciekawy efekt uboczny. Jego fikcyjna
żona, Abigail Afterwit, to nazwisko postaci stworzonej niemal dekadę
wcześniej przez Jamesa, poróżnionego z Franklinem brata, na łamach „New
England Courant”. James, który przeniósł się do Rhode Island,
przedrukował tekst Afterwita wraz z odpowiedzią niejakiej Patience
XIII
Teacraft . Benjamin przedrukował tę odpowiedź w swej filadelfijskiej
gazecie, a w roku następnym złożył bratu wizytę zakończoną pełnym
emocji pojednaniem. Zdrowie Jamesa szwankowało, i błagał on brata
o roztoczenie opieki nad swym dziesięcioletnim synem. Benjamin uczynił
to, opłacając edukację chłopca i biorąc go sobie na ucznia. Głównym
motywem autobiografii Franklina jest popełnianie błędów i naprawianie
ich, tak jakby był moralnym księgowym dokonującym bilansu rachunków.
Ucieczka od brata była, jak stwierdził Franklin, „jednym z pierwszych
uchybień mego życia”. Pomoc udzielona synowi Jamesa była sposobem na
wyrównanie rachunków. „Tak więc sowicie wynagrodziłem bratu służbę,
jakiej go pozbawiłem, opuszczając go tak wcześnie”).
Po przerwaniu zalotów do siostrzenicy pani Godfrey, Franklin rozglądał
się za innymi kandydatkami, odkrył jednak, że młodzi drukarze nie byli
wystarczająco cenieni, by móc liczyć na duży posag. Nie mógł spodziewać
się pieniędzy, chyba że poślubiłby kobietę, „której w innym przypadku nie
uważałbym za właściwą”. W swej autobiografii, którą zaczął pisać wiele lat
później w formie listu do syna z nieprawego łoża, jakiego spłodził w czasie
poszukiwania żony, Franklin napisał pamiętne zdanie: „Tymczasem trudna
do okiełznania namiętność młodości często pchała mnie w kontakty
z upadłymi kobietami, które spotykałem na swej drodze, co wiązało się
z pewnymi wydatkami i wielkim kłopotem” 23.
Deborah Read, dziewczyna, która śmiała się z niego, gdy dotarł po raz
pierwszy do Filadelfii, także znajdowała się w raczej desperackim
położeniu. Gdy Franklin zostawił ją i wyjechał do Londynu, otrzymała od
niego tylko jeden, krótki list. Popełniła więc błąd, wychodząc za uroczego,
lecz niegodnego zaufania garncarza nazwiskiem John Rogers. Nie był on
w stanie jej utrzymać, do Deborah zaś wkrótce dotarły plotki, że jej mąż
zostawił w Anglii żonę. Wróciła więc do matki, Rogers natomiast ukradł
niewolnika i uciekł do Indii Zachodniej, pozostawiając za sobą liczne długi.
Choć pogłoski mówiły, że zginął tam w bójce, potwierdzenia nie było, co
oznaczało, że Deborah miałaby trudności, by legalnie powtórnie wyjść za
mąż. Bigamia była wówczas karana 39 batami i dożywotnim więzieniem.
Od śmierci ojca Deborah jej matka ledwie wiązała koniec z końcem,
sprzedając leki domowej roboty. Wydrukowana przez Franklina reklama
mówi: „Wdowa Read (…) nadal wyrabia i sprzedaje swoją słynną maść na
świąd, którą uleczyła wielu ludzi (…) Maść zabija też lub przepędza
wszelkiego rodzaju robactwo po jednym czy dwóch dniach”. Franklin
często odwiedzał matkę z córką, udzielał im rad w interesach, i żal mu było
zubożałej Deborah. Obwiniał siebie o ich los, choć pani Read uprzejmie
wzięła na siebie większość winy, gdyż to ona sprzeciwiła się małżeństwu
przed wyjazdem Franklina do Londynu. Na szczęście dla wszystkich,
według Franklina, „nasze wzajemne uczucia się odrodziły”.
Mniej więcej w tym czasie Franklin opracował sobie metodę
podejmowania trudnych decyzji. „Moim sposobem jest podzielić kartkę
papieru linią na dwie kolumny, napisać nad jedną »za«, nad drugą zaś
»przeciw«”, wspominał potem. Następnie robił listę argumentów po obu
stronach i rozważał, jak bardzo są ważne. „Gdy znajdowałem po obu
stronach pary zdające się równoważyć, wykreślałem oba; jeśli znalazłem
argument »za« równie ważny jak dwa argumenty »przeciw«, skreślałem
wszystkie trzy”. Dzięki tej buchalterii dowiadywał się, „jak wygląda
bilans”.
Jakkolwiek było, ostatecznie bilans okazał się korzystny dla Deborah,
i we wrześniu 1730 roku zamieszkali ze sobą jako para małżeńska. Nie było
oficjalnej ceremonii. Stworzyli związek oparty na prawie powszechnym,
który chronił ich przed zarzutem bigamii, gdyby Rogers jednak się pojawił.
Tak się jednak nie stało. Franklin postrzegał swój związek z Deborah tak
jak pogodzenie się z bratem, jako przykład naprawienia popełnionego
wcześniej błędu. „W ten sposób naprawiłem wielkie uchybienie tak dobrze,
jak umiałem”, napisał Franklin później o swym wcześniejszym złym
potraktowaniu dziewczyny.
Franklina często się opisuje (lub też często mu się zarzuca), że był
bardziej praktyczny niż romantyczny, że myślał bardziej, niż czuł.
Opowieść o jego zwyczajowym małżeństwie z Deborah w pewnej mierze to
potwierdza. Ilustruje to jednak pewne niuanse jego charakteru: pragnienie
opanowania trudnych do poskromienia pasji poprzez rozsądek, oraz szczere
uczucia wobec swych bliskich. Nie był on podatny na pokrewieństwa dusz
czy poetyckie afekty; jego związki emocjonalne zwykły być bardziej
prozaiczne, wyrastające z partnerstwa, wspólnoty interesów, współpracy,
koleżeństwa i miłego spędzania czasu.
Gdyby wybrał na żonę pannę z posagiem, zapewne wniosłaby ona także
kosztowne aspiracje towarzyskie. Zamiast tego Franklin znalazł „dobrą
i wierną pomocnicę”, która była oszczędna, praktyczna i pozbawiona
pretensji, które to cechy, jak później zauważył, były cenniejsze dla drukarza
na dorobku. Ich związek przynosił obojgu korzyści, choć bez
romantycznych uniesień, aż do śmierci Deborah 44 lata później. Jak
Franklin miał wkrótce kazać powiedzieć Biednemu Richardowi
w almanachu: „Przed ślubem miej oczy otwarte; po ślubie –
półprzymknięte” 24.

WILLIAM

Młode małżeństwo musiało zmierzyć się z jednym poważnym problemem.


Mniej więcej w tym czasie Franklin spłodził dziecko i przejął wyłączną
opiekę nad nieprawym synem imieniem William, który zapewne był tym
„wielkim kłopotem”, o jakim zimno wspomniał jako o wyniku swych
kontaktów z „upadłymi kobietami”.
Tożsamość matki Williama to jedna z tych smakowitych tajemnic
historii, temat nieustannych spekulacji badaczy. Franklin nigdy nie zdradził
tajemnicy, podobnie William, o ile sam wiedział. Niepewna jest nawet data
jego urodzenia. Zacznijmy od niej.
Większość historyków twierdzi, że William urodził się pomiędzy
12 kwietnia 1730 roku a 12 kwietnia roku następnego. Wynika to z listu
napisanego przez Franklina do swej matki 12 kwietnia 1750 roku, w którym
wspomina on o Williamie: „Ma już 19 lat, jest wysokim, krzepkim
młodzieńcem i prawdziwym przystojniakiem”.
Willard Sterne Randall w A Little Revenge, fascynującej, lecz
zawierającej liczne spekulacje relacji o trudnych relacjach Franklina
z synem, podaje te daty w wątpliwość. We wrześniu 1746 roku William
opuścił dom, udając się w stopniu chorążego na wyprawę wojenną do
Kanady. Randall argumentuje, że nie mógłby tego uczynić jako piętnasto-
czy szesnastolatek. Zapewne pisząc do matki, Franklin odejmował od
wieku syna rok czy dwa, tak by wyglądał na dziecko z prawego łoża.
Skrupulatny badacz życia Franklina J.A. Leo Lemay na swej stronie
internetowej sugeruje, że William urodził się w roku 1728 lub 1729.
Podobnie czynili niektórzy jego XIX-wieczni biografowie.
Wiemy jednak, że nim otrzymał zgodę na zaciągnięcie się do wojska,
zapewne w początkach 1746 roku, William próbował uciec na morze,
i ojciec musiał sprowadzić go do domu z pokładu jednego ze stojących
w porcie statków. Sugeruje to, iż rzeczywiście miał wówczas nie więcej niż
15 czy 16 lat (jego ojciec myślał o ucieczce na morze w wieku 12 lat, a do
Filadelfii uciekł jako siedemnastolatek). Sheila Skemp w swej obszernej
biografii Williama uznaje za całkiem logiczne, by zaciągnął się do wojska
w wieku 16 lat, sporo czasu po ukończeniu szkoły. Ponadto na podstawie
jego słów jedno z czasopism podało, że na łożu śmierci w 1813 roku miał
82 lata (co oznaczałoby, że urodził się w końcu 1730, lub w początkach
1731 roku)
Ponieważ więc nikt nigdy nie zaprzeczył, że William pochodził
z nieprawego łoża, wydaje się zasadnym przekonanie, że Franklin w liście
do matki podawał jego prawdziwy wiek. Równie zasadnym jest
przekonanie, że William nigdy (świadomie czy nieświadomie) nie zwodził
nikogo co do swego wieku. Opierając się na tym założeniu, wydaje się
prawdopodobne, że William urodził się w końcu 1730 roku, mniej więcej
w czasie, gdy Franklin zamieszkał z Deborah 25.
Skoro tak było, to czy Deborah nie mogła być jego matką, jak to sugerują
niektórzy badacze? Czy związek zwyczajowy nie wynikał po części z tego,
że była już w ciąży, a pochodzenie Williama przemilczano na wypadek,
gdyby Rogers powrócił i oskarżył ją o bigamię i niewierność? Jak rozważa
Carl Van Doren: „Doszłoby do skandalu. Jego skala byłaby jednak
mniejsza, gdyby podano, że William był synem Franklina i nieznanej matki.
Chutliwy filozof mógł wziąć całą winę na siebie”.
Jednakże teoria ta nie wytrzymuje konfrontacji z faktami. Gdyby
Deborah była w ciąży i urodziła, z pewnością wiedzieliby o tym niektórzy
przyjaciele i krewni, a szczególnie jej matka. Jak pisze H.W. Brands:
„Nawet gdy upływ lat położył kres wszelkim obawom o Rogersa, Debbie
nie uznawała Williama za swoje dziecko; trudno byłoby sobie wyobrazić,
by nie uczyniła tego każda matka, a zwłaszcza ta, która przez lata musiała
z bliska oglądać swe dziecko żyjące z piętnem bękarta”. Przeciwnie,
Deborah okazywała mu jawną wrogość. Według sprzedawcy pracującego
później dla Franklinów, Deborah nazywała Williama „największym łotrem
na ziemi” i miotała nań „inwektywy w gatunku najgorszym, jakie
kiedykolwiek słyszałem w ustach damy” 26.
W czasie burzliwych wyborów 1764 roku wynikła kwestia ojcostwa
Williama. Pewien oszczerczy pamflet sugerował, że był on synem
prostytutki imieniem Barbara, którą Franklinowie wyzyskiwali później aż
do śmierci jako służącą i pochowali w bezimiennym grobie. Zważywszy na
brudny charakter tamtej kampanii oraz to, że żadne z Franklinów nie
zniosłoby prawdziwej matki Williama w roli służącej, wersja ta także
wydaje się nieprawdopodobna.
Najlepsze wyjaśnienie zawiera list o Williamie z 1763 roku, odkryty po
ponad dwóch wiekach. Jego autorem był George Roberts, zamożny
filadelfijski kupiec i bliski przyjaciel rodziny. „Powszechnie tu wiadomo, że
urodził się nieprawnie, a jego matka była uboga”, pisał Roberts do
przyjaciela w Londynie, „jednak opowieści, jakoby żebrała na ulicach
o kawałek chleba nie mają żadnego oparcia w prawdzie. Jak sądzę,
zapewnił jej niewielkie utrzymanie, jako jednak że nie pochodzi ona
z najprzyjemniejszego towarzystwa, nie okazuje się jej szczególnych
względów, a ojciec ani syn nie przyznają się do jakichkolwiek z nią
związków”. Ponieważ Roberts najpewniej znał tajemnicę, i jako że nie miał
żadnego motywu, by pisać nieprawdę, to właśnie jego wersja jest
najbardziej prawdopodobna 27.

OSZCZĘDNA TOWARZYSZKA

W swej autobiografii (w której łącznie 36 razy wysławiane są cnoty


„pracowitości” i „oszczędności”) Franklin pisał o żonie: „Miałem szczęście,
że znalazłem taką, która była równie pracowita i oszczędna co ja”. Jeszcze
bardziej chwali ją w liście napisanym później, pod koniec życia:
„Oszczędność jest cenną cnotą, której nigdy nie byłem w stanie wyrobić
u siebie, lecz miałem szczęście znaleźć ją w swej żonie, która dzięki niej
stała się dla mnie skarbem”. Dla Franklina to starczało za prawdziwą
miłość. Deborah pomagała w drukarni, zszywała broszury i kupowała
szmaty do wyrobu papieru. Nie mieli, przynajmniej na początku, żadnej
służby, Franklin zaś co rano jadał swoją papkę z chleba i mleka z najtańszej
miski.
W późniejszych latach, gdy Franklin wyrobił sobie pewne uznanie dla
luksusu, choć nadal podziwiał oszczędność, kpiarsko przypomniał
niewielkie uchybienie żony dowodzące, „jak luksus potrafi wkroczyć
w życie rodzinne i rozwijać się, mimo szczytnych zasad”. Pewnego dnia
przyszedł na śniadanie i zastał je podane na porcelanowym talerzu i ze
srebrną łyżką. Deborah kupiła je za „ogromną sumę” 23 szylingów, „bez
tłumaczeń czy przeprosin, jedynie mówiąc, że jej zdaniem jej mąż
zasługiwał na srebrną miskę i porcelanowy talerz tak samo jak każdy z jego
sąsiadów”. Z dziwaczną mieszaniną dumy i lekceważenia wspominał, jak
przez wiele lat wraz ze wzrostem zamożności dorobili się serwisów i mebli
wartości kilkuset funtów.
Gdy młody Franklin dowiedział się, że jego młodsza siostra Jane planuje
wyjść za mąż, napisał do niej, wyrażając przekonanie, że dobra żona
powinna być pracowita i oszczędna. Myślał o posłaniu jej w prezencie
stolika do herbaty, jednak jego praktyczna natura zwyciężyła. „Gdy
doszedłem do wniosku, że charakter dobrej gospodyni jest lepszy od bycia
jedynie piękną damą, postanowiłem posłać Ci kołowrotek”. Jak miał
później napisać Biedny Richard w pierwszym almanachu, „Wiele to fortun
strwoniono na zbytki / odkąd damy, miast dziergać, schodzą się na
spytki” 28.
Cnota oszczędności była także jednym z ulubionych motywów Franklina
w pierwszych tekstach prasowych. W liście Anthony’ego Afterwita,
poskarżywszy się na konieczność zawarcia małżeństwa bez posagu, kpi
następnie z żony za pretensje do bycia wielką panią. Najpierw kupuje ona
ozdobne lustro, które następnie wymaga eleganckiego stolika, potem
serwisu do herbaty, a potem jeszcze zegara. Wobec rosnących długów, gdy
żona udaje się z wizytą do krewnych, Anthony postanawia sprzedać
wszystkie te rzeczy. W miejsce fikuśnych mebli kupuje kołowrotek i druty
do robótek. Prosi „Gazette” o opublikowanie listu, by żona mogła
przeczytać go przed swym powrotem i była przygotowana. „Jeśli zdoła
dostosować się do nowego trybu życia, będziemy może najszczęśliwszą
parą w całej kolonii”. Wtedy, w nagrodę, może pozwoli jej odzyskać
eleganckie lustro.
Franklin był mniejszym seksistą niż większość mężczyzn w jego
czasach, i często ostrze swego humoru wymierzał we własną płeć. Dwa
tygodnie po ukazaniu się listu Afterwita opublikowano odpowiedź napisaną
XIV
przez kolejny wytwór wyobraźni Franklina, Celię Single . W tym
cudownym, plotkarskim stylu innych jego żeńskich autorek, jak Silence
Dogood czy Alice Addertongue, panna Single opisuje wizytę u przyjaciółki,
której mąż próbuje stosować podejście Afterwita. Dochodzi do burzliwej
sprzeczki. „Nie jest grzechem ni powodem do wstydu wydziergać parę
skarpet”, mówi mąż. Żona odpowiada: „W mieście jest dość biednych
kobiet potrafiących dziergać”. Single wreszcie wychodzi, „wiedząc, że mąż
i jego żona skłonni są kłócić się o wiele burzliwiej przy obcych, niż tylko
między sobą”. Później dowiaduje się, że włóczka trafiła do kominka.
Single (czyli Franklin) potępia samego siebie za publikowanie większej
liczby opowieści o rozrzutnych kobietach niż o równie nieoszczędnych
mężczyznach. „Gdybym miała skłonność do krytykowania, dostarczyłabym
Panu dość przykładów”, pisze, po czym wyrzuca z siebie listę mężczyzn
marnotrawiących czas na grze w bilard, kości czy warcaby i kupujących
eleganckie ubrania. Wreszcie Franklin każe jej sprytnie poruszyć kwestię
anonimowości: „W Pańskim płaszczu można znaleźć równie wiele dziur co
w innych; ci, co czują urazę z powodu Pańskich kpin, nie będą myśleć
o tym, kto napisał, ale o tym, kto wydrukował” 29.
Pisząc na poważniejszą i mniej nowatorską nutę, cztery tygodnie po
ślubie Franklin opublikował „Zasady i maksymy dla kultywowania
szczęścia małżeńskiego”. Rozpoczął od peanu na cześć małżeństwa,
„najpewniejszego i najtrwalszego fundamentu wygody i miłości”. Jednakże
głupota wielu zawierających je zmienia je w „stan najbardziej dojmującego
nieszczęścia i rozpaczy”. Przepraszał za kierowanie swoich rad do kobiet,
jako że mężczyźni ponosili większą winę. „Wynika to jednak z faktu, że
uważam kobiety za lepiej nastawione do przyjęcia i praktykowania rad”.
Wśród tych ostatnich było: unikaj wszelkiej myśli o kierowaniu swym
mężem, nigdy go nie zwódź ani nie wpędzaj w niepokój, zaakceptuj, że
„jest człowiekiem, nie aniołem”, „postanawiaj każdego ranka być miłą
i radosną”, pamiętaj słowo „posłuszna” z przysięgi małżeńskiej, nie spieraj
się z nim, i „odmawiaj sobie drobnej satysfakcji przeforsowania własnej
woli”. Władza i szczęście kobiety, pisał Franklin, „nie ma innej podstawy
jak szacunek i miłość męża”. Dlatego żona powinna „troszczyć się i koić
jego smutki, i z największą skrupulatnością taić jego słabości”. Gdy zaś
chodzi o seks, to: „Niech czułość waszej obopólnej miłości będzie
wyrażana z taką prawością, delikatnością i skromnością, by wydawała się
wyraźnie i całkowicie odmienną od wyrachowanej zmysłowości kokoty” 30.
Eseje i fikcyjne listy Franklina jasno dowodzą, że w związek z Deborah
wstąpił, żywiąc pewne tradycyjne poglądy na temat małżeństwa: żony
winny wspierać mężów, domy winny być prowadzone oszczędnie
i pracowicie. Na szczęście dla niego, Deborah zwykle podzielała to
przekonanie. Ogólnie biorąc, miała proste potrzeby, była pracowita,
i pragnęła zadowalać swego małżonka. Oczywiście, jak zapewne stwierdził,
to samo można było powiedzieć wówczas i o nim.
Tak więc rozpoczęli partnerstwo, które było jednocześnie czymś więcej
i czymś mniej niż konwencjonalne małżeństwo. Deborah była
niezmordowaną pomocnicą w domu i w pracy, prowadziła większość
rachunków i powiększyła asortyment ich drukarni o sprzedaż maści
wytwarzanych przez swą matkę, mydła produkowanego przez bostońskich
krewnych Franklina, oraz kawę, herbatę, czekoladę, szafran, ser, ryby
i różne inne delikatesy. Wytężała oczy, zszywając książki i cerując ubrania
w świetle świec. Choć pisownia i dobór słów zdradzały brak wykształcenia
– kościelną zakrystię nazwała „zachrystią”, a pewną klientkę określiła jako
„Papistka Mary” – jej obszerne wpisy w księgi sklepu są wspaniałym
zapisem życia w tych czasach.
Uczucie Franklina rosło wraz z dumą odczuwaną z powodu jej
pracowitości. Wiele lat później, gdy w Londynie argumentował przed Izbą
Gmin, że nieuczciwe podatki doprowadzą do bojkotu brytyjskich
producentów, stwierdził, że nigdy nie był bardziej dumny, niż gdy jako
młody drukarz nosił wyłącznie ubrania uszyte przez jego żonę.
Deborah nie była jednak wyłącznie uległą i cichą partnerką człowieka, do
którego zwracała się (podobnie jak on do niej) „moje drogie dziecko”,
i którego niekiedy publicznie nazywała „tatuśkiem”. Miała temperament,
którego Franklin zawsze bronił. „Czy nie wiesz, że wszystkie żony zawsze
mają rację?”, zapytał krewnego, który popadł w spór z Deborah. Wkrótce
po małżeństwie napisał tekst zatytułowany „Łajająca żona”, w którym
bronił asertywnych kobiet, twierdząc, że były one „czynne w interesach
rodziny, były szczególnie dobrymi gospodyniami, i bardzo dbały o interesy
swych mężów” 31.
Jedyny zachowany obraz przedstawiający Deborah ukazuje ją jako osobę
stateczną i zdecydowaną, nieco pulchną, lecz całkiem atrakcyjną. W liście
napisanym do niej wiele lat później z Londynu Franklin opisał wysyłany jej
kubek i porównał go do niej: „Zakochałem się w nim od pierwszego
wejrzenia, gdyż przypominał mi tłuściutką, wesołą niewiastę, czystą
i porządną, w niebiesko-białej perkalowej sukience, uroczą i miłą, co
przypomniało mi – kogoś”.
Był to związek, który nie inspirowałby poetów, jednak na jego podstawie
powstała ładna ballada, którą Franklin kazał stworzyć Biednemu
Richardowi. Składał w nim hołd swej „Zwyczajnej, swojskiej żonce”
i sławił dzień, w którym ją pojął za swoją. Oto fragment tekstu:

O licu, figurze, wejrzeniu nie rzeknę


Ni żarze, co serce rozpala
Choć miłe mi piękno, tego w życiu pragnę
Czego czas swym zębem nie skala (…)
W spokoju, porządnie mym domem steruje
Zarobek mych trudów odkłada
Z chęcią go jednak na gości przeznacza
Których mi przyjąć wypada (…)
Najlepsi nie święci, i taka ma Joan
Lecz wady jej nie bardzo srogie,
Znam też je dobrze, jak przywarę swą
I ledwie dostrzec je mogę.

Z biegiem lat Franklin miał przewyższyć Deborah na wiele sposobów. Choć


podzielali wyznawane wartości, Franklin był o wiele bardziej światowy, niż
ona kiedykolwiek chciała. Są pewne poszlaki, że urodziła się
w Birmingham i trafiła do Ameryki jako małe dziecko, jednak w swym
dorosłym życiu, jak się zdaje, nie spędziła jednej nocy poza Filadelfią, i to
większość w odległości dwóch przecznic od domu, w którym się
wychowała.
Franklin natomiast uwielbiał podróżować, i choć w latach późniejszych
miał wyrażać nadzieje, że będzie mu towarzyszyła, wiedział, że nie jest do
tego skłonna. Zdawał się przeczuwać, że nie będzie czuła się komfortowo
w kręgach, w jakich zaczął się obracać. W tym względzie szanowali więc
własną niezależność, może do przesady. Przez 15 z ostatnich 17 lat życia
Deborah Franklin miał przebywać poza domem, nie było go też w chwili jej
śmierci. Mimo to ich wzajemne uczucie, szacunek i lojalność – oraz
partnerstwo – miało trwać 32.

FRANCIS

Dwa lata po zawarciu małżeństwa, w październiku 1732 roku, Deborah


urodziła syna. Francis Folger Franklin, znany jako Franky, był
rozpieszczany przez oboje rodziców. Już w wieku dziecięcym zamówili
jego portret, a ojciec ogłaszał się w poszukiwaniu nauczyciela dla obu
synów, gdy Francis miał dwa, William zaś około czterech lat. Przez resztę
życia Franklin miał z czułością wspominać, jak zdolny, ciekawy świata
i wybitny był Franky.
Jednakże wspomnienia te miały być wspomnieniami smutnymi. Jedną
z niewielu przeszywających tragedii w życiu Franklina była śmierć
Franky’ego na ospę tuż po czwartych urodzinach. Na grobie synka Franklin
umieścił proste epitafium: „Był radością dla wszystkich, którzy go znali”.
Gorzką ironią losu Franklin stał się gorącym orędownikiem szczepień na
ospę, z których lata wcześniej drwił na łamach „New England Courant”
Jamesa. W latach przed urodzeniem Franky’ego popierał szczepienia we
wstępniakach do „Pennsylvania Gazette”, publikował też dane statystyczne,
wykazujące ich wielką skuteczność. W roku 1730 na przykład napisał
relację z epidemii w Bostonie, w trakcie której większość zaszczepionych
osób nie zachorowała.
Chciał zaszczepić także Franky’ego, zwlekał z tym jednak, ponieważ
chłopiec cierpiał na biegunkę. W smutnym ogłoszeniu, zamieszczonym
tydzień po śmierci synka, zaprzeczył pogłoskom, jakoby zmarł on
w wyniku zaszczepienia. „Niniejszym solennie oświadczam, że nie został
zaszczepiony, lecz na chorobę zapadł na skutek zwykłego zarażenia”. Dodał
też, że uważał szczepienia za „bezpieczną i korzystną praktykę”.
Wspomnienie Franky’ego było jednym z niewielu, które budziło
u Franklina ból. Gdy jego siostra Jane wiele lat później napisała do niego
do Londynu z radosnymi doniesieniami o swych wnukach, Franklin
odpisał, że „często przywodzi mi to ponownie na myśl mego syna
Franky’ego, nieżyjącego od 36 lat, równych któremu nie widziałem nigdy,
i o którym nie mogę do dzisiaj myśleć bez westchnienia smutku” 33.
Jeszcze za życia Franky’ego Franklin napisał dla swej gazety niezwykle
głębokie rozważania zatytułowane „Śmierć niemowląt”, pchnięty do tego
śmiercią dziecka sąsiadów. Korzystając ze swych obserwacji maleńkiego
Franky’ego, opisał magiczne piękno niemowląt: „Cóż za rozkoszne stawy
i kości, ruszające się we wszystkie strony! Cóż za niepojęta różnorodność
nerwów, żył, arterii, ścięgien i małych niewidocznych elementów
w każdym małym ciałku! (…) Cóż za niekończące się pragnienie życia,
pokarmu, i przekazania życia kolejnemu pokoleniu!”. Jak więc to być
może, pisał Franklin, że „dobry i miłosierny Stwórca miałby powoływać na
świat tak wielkie mnóstwo tych niezwykłych maszyn wyłącznie w celu
złożenia ich w ciemnych czeluściach grobu”, nim staną się dość dorosłe, by
odróżnić dobro od zła i być pomocne swym bliźnim i swemu Bogu?
Odpowiedź, przyznawał, „leży poza naszą zdolnością” pojmowania. „Gdy
natura zsyła nam łzy, daje nam zgodę na płacz” 34.

DEFINIOWANIE SWEGO BOGA

Gdy po raz ostatni badaliśmy duchowość Franklina w Londynie, napisał


wówczas swą nie najlepszą „Rozprawę o wolności i konieczności”, w której
podważał ideę wolnej woli i znaczną część kalwińskiej teologii, a później
nazwał tę rozprawę „uchybieniem”. Pozostawał więc w religijnej rozterce.
Nie wierzył już w wyuczone dogmaty purytańskie wpojone mu
w dzieciństwie, zgodnie z którymi człowiek mógł osiągnąć zbawienie
wyłącznie poprzez łaskę Bożą, nie zaś poprzez dobre uczynki. Jednakże
dyskomfort sprawiała mu prosta i niezmodyfikowana wersja deizmu, czyli
oświeceniowego wierzenia, że jedynie badanie natury (nie zaś objawienie)
może powiedzieć nam wszystko, czego dowiedzieć się możemy o Stwórcy.
Znani mu deiści, w tym on sam wcześniej, okazali się być niepewni
moralnie.
Po powrocie do Filadelfii Franklin okazywał niewiele zainteresowania
zorganizowaną religią, a nawet uczestnictwem w niedzielnych
nabożeństwach. Nadal jednak zachował podstawowe przekonania religijne,
wśród nich „istnienie Bóstwa” oraz to, że „najlepszym sposobem
oddawania czci Bogu jest czynić dobrze innym ludziom”. Był tolerancyjny
wobec wszystkich wyznań, zwłaszcza tych, które starały się uczynić ze
świata lepsze miejsce, sam natomiast dbał o to, „by nie powiedzieć niczego,
co mogłoby zaszkodzić dobrej opinii, jaką ktoś mógł mieć o swojej religii”.
Ponieważ uważał, że kościoły są użyteczne dla społeczeństwa, płacił
coroczną składkę na utrzymanie prezbiteriańskiego pastora, wielebnego
Jedediaha Andrewsa 35.
Pewnego dnia Andrews przekonał Franklina do przysłuchania się swym
kazaniom, co Franklin czynił przez pięć tygodni. Niestety, uznał je za
„nieciekawe i niepouczające, jako że nie przekazywały ani nie wzmacniały
żadnej zasady moralnej, a ich celem było raczej uczynienie z nas dobrych
prezbiterian, nie zaś dobrych obywateli”. Podczas jego ostatniej wizyty
czytanie tego dnia (List św. Pawła do Filipian, rozdz. 4, wers 8) dotyczył
cnoty. Był to temat bardzo drogi sercu Franklina, i miał nadzieję, że
Andrews rozbuduje ten wątek w kazaniu. Pastor jednak skupił się
wyłącznie na dogmatach i doktrynie, nie dodając żadnej praktycznej myśli
na temat cnoty. Franklin był „zdegustowany” i odtąd niedziele spędzał,
czytając i pisząc 36.
Franklin zaczął wyjaśniać swoje przekonania religijne poprzez serię
esejów i listów. Przyjął on wyznanie, któremu miał być wierny do końca
życia: cnotliwą, silną moralnie i pragmatyczną wersję deizmu.
W odróżnieniu od większości deistów uważał, że użytecznie (a zatem
zapewne słusznie) jest uważać, iż wiara w Boga powinna wpływać na nasze
codzienne działania. Tak jednak jak inni deiści, jego wiara była wolna od
wyznaniowego dogmatyzmu, pełnej pasji duchowości, głębokiego wglądu
w duszę, czy też osobistej więzi z Chrystusem 37.
Pierwszym z tych religijnych esejów był dokument napisany „na mój
prywatny użytek” w listopadzie 1728 roku, zatytułowany Artykuły wiary
i czyny religijne. W odróżnieniu od londyńskiej rozprawy, zapchanej
skomplikowanymi zdaniami usiłującymi naśladować filozofów
analitycznych, ten esej był zwięzły i elegancki. Zaczął od prostego
stwierdzenia: „Wierzę, że istnieje jedna Najwyższa idealna istota” 38.
Było to ważne stwierdzenie, ponieważ niektórzy co bardziej nieśmiali
deiści nie chcieli posunąć się nawet do tego. Jak niegdyś powiedział
Diderot, deista to ktoś, kto nie żyje wystarczająco długo, by stać się ateistą.
Franklin żył bardzo długo, lecz pomimo podejrzeń Johna Adamsa i innych,
że był zakamuflowanym ateistą, często i z biegiem lat coraz częściej
wyrażał swoją wiarę w najwyższego Boga.
Zgodnie z tradycją deistów, Najwyższy Byt Franklina był cokolwiek
daleki i niezaangażowany w nasze codzienne życie. „Sądzę, że wielką
próżnością byłoby przypuszczać, że Najwyższa Doskonałość poświęca
jakąkolwiek uwagę takiemu nieznaczącemu nic jak człowiek”, pisał. Dodał,
że jego zdaniem ten „Nieskończony Ojciec” wznosił się wysoko ponad
nasze modły czy uwielbienia.
We wszystkich ludziach jednak jest pragnienie i głęboko zakorzenione
poczucie obowiązku czczenia bliższego Boga. Dlatego, pisał Franklin,
Najwyższa Istota tworzy mniejszych i bardziej osobowych bogów, by
śmiertelnicy mieli kogo czcić. Franklin w ten sposób sięga po jedno
i drugie: łączy deistyczną koncepcję Boga jako odległej Praprzyczyny
z wiarą innych religii, których wyznawcy czczą Boga bezpośrednio
zaangażowanego w życie ludzi. W efekcie mamy Najwyższą Istotę, która
przejawia się na wiele sposobów, w zależności od potrzeb różnych
wyznawców.
Niektórzy badacze, zwłaszcza A. Owen Aldridge, odczytali to dosłownie
jako przyjęcie przez Franklina jakiejś odmiany politeizmu, w którym grupa
pomniejszych bóstw nadzoruje różne królestwa i planety. W ciągu swego
życia Franklin miał niekiedy mówić o „bogach”, jednak wówczas mówił
całkiem potocznie i swobodnie; w swym eseju z 1728 roku zdaje się mówić
bardziej w przenośni niż dosłownie. Jak pisze Kerry Walters w swej pracy
Benjamin Franklin and His Gods: „Błędem byłoby zakładać, że ma na
myśli dosłowny politeizm. Taki wniosek jest równie dziwaczy pod
względem filozoficznym jak błędny w sensie analizy tekstu”. (Zważywszy
na trudności, jakie Franklin miewał niekiedy z wierzeniem w jednego Boga,
wydaje się mało prawdopodobne, by mógł zmusić się do wierzenia
w wielu) 39.
Franklin wyjaśniał dalej sposób, w jaki postrzegał i wielbił swego
własnego, osobistego Boga. Wiązało się to z wznoszeniem odpowiednich
modłów, i Franklin stworzył sobie swoją własną liturgię. Wiązało się też ze
szlachetnym działaniem; Franklin prowadził buchalterię moralną, wysoce
pragmatyczną, a nawet nieco utylitarną: „Wierzę, że jest On zadowolony
i cieszy się ze szczęścia tych, których stworzył; jako że bez cnoty człowiek
nie może zaznać szczęścia na tym świecie, mocno wierzę, że On raduje się,
widząc mnie żyjącego cnotliwie”.
W tekście, który następnie odczytał przyjaciołom z Junto, Franklin
rozwinął swoje przekonania religijne, badając kwestię „boskiej
opatrzności”, czyli zakresu zaangażowania się Boga w sprawy świata.
Purytanie wierzyli w bezpośrednie i szczegółowe zaangażowanie, nazwane
„specjalną opatrznością”, i regularnie modlili się do Boga o bardzo
szczegółową interwencję. Jak ujął to sam Kalwin, „Założenie, że pozostaje
On w spokoju w niebiesiech, nie dbając o ten świat, jest oburzającym
pozbawianiem Boga wszelkiej władzy”. Większość deistów natomiast
wierzyło w „powszechną opatrzność”, w której Bóg wyraża swoją wolę
poprzez stworzone przez siebie prawa natury, nie zaś w zajmowanie się
szczegółowo naszym codziennym życiem.
Co typowe, Franklin poszukiwał w swym odczycie w Junto
pragmatycznego rozwiązania. Swój tekst zatytułował „O opatrzności Boga
i zarządzaniu światem”. Rozpoczął od przeprosin skierowanych do „moich
towarzyszy przy stole” za to, że jest raczej „niekompetentny”, by mówić
o sprawach duchowych. Jego badania natury jednak przekonały go, że Bóg
stworzył świat i było nieskończenie mądry, dobry i wszechmocny.
Następnie omówił cztery możliwości: (1) Bóg ustalił wszystko, co się
wydarzy, eliminując możliwość istnienia wolnej woli; (2) Pozostawił bieg
rzeczy prawom natury i wolnej woli swoich stworzeń, i nie interweniuje;
(3) Ustalił niektóre rzeczy, niektóre zaś pozostawił wolnej woli, nadal
jednak nie interweniuje; (4) „Czasami interweniuje swą szczególną
opatrznością i znosi skutki, które w przeciwnym razie byłyby wynikiem
którejś z powyższych przyczyn” 40.
Franklin opowiadał się więc za czwartą możliwością, jednak nie dlatego,
że potrafił ją udowodnić; wynikała ona z procesu eliminacji i przeczucia,
która z nich byłaby najkorzystniejsza dla ludzi. Którakolwiek z trzech
pierwszych opcji oznaczałaby, że Bóg nie jest wszechmocny, ani idealnie
dobry, ani też idealnie mądry. „Musimy więc przyjąć czwarte
przypuszczenie”, pisał. Przyznawał, że wielu uważało za sprzeczne
przekonanie, że Bóg jest wszechmocny i że ludzie mają wolną wolę (był to
problem, z którym nie poradził sobie w swojej londyńskiej rozprawie,
napisanej, a później spalonej). Jeśli jednak Bóg rzeczywiście jest
wszechmocny, argumentował Franklin, z pewnością jest zdolny znaleźć
sposób, by udzielić stworzonym na swój obraz istotom nieco swej wolnej
woli.
Wnioski Franklina, jak można byłoby się spodziewać, miały
konsekwencje praktyczne. Ludzie powinni kochać Boga i „modlić się do
Niego o Jego łaskę i opiekę”. Nie oddalił się jednak nazbyt od deizmu;
pokładał niewielką wiarę w używaniu modlitw dla spełnienia szczególnych
osobistych próśb czy doświadczenia cudów. W niepobożnym liście
napisanym później do swego brata Johna obliczał, że w całej Nowej Anglii
zaniesiono 45 milionów modlitw o zwycięstwo nad umocnionym
francuskim garnizonem w Kanadzie. „Jeśli nie zwyciężycie, lękam się, że
będę musiał po kres życia obojętnie traktować prezbiteriańskie modły
w takich kwestiach. Przy atakowaniu umocnionych miast wolałbym
polegać bardziej na czynach niż na wierze”.
Wierzeniami Franklina kierował więc przede wszystkim pragmatyzm.
Ostatnie zdanie jego odczytu w Junto podkreślało, że wiara w proponowaną
przez niego odmianę opatrzności i wolnej woli była społecznie użyteczna.
„Ta religia będzie potężnie wpływać na nasze działania, da nam spokój
umysłu, i uczyni nas dobroczynnymi, użytecznymi i pomocnymi dla
innych” 41.
Nie wszystkie rozważania religijne Franklina były poważne. Mniej
więcej w czasie wygłoszenia swego odczytu w Junto, napisał dla swej
gazety opowieść pod tytułem „Proces czarownic w Mount Holly”, który był
wspaniałą parodią mistycznych przekonań purytańskich sprzecznych
z wiedzą naukową. Oskarżone czarownice zostały poddane dwóm próbom:
ważono je na wadze, kładąc na drugiej szali Biblię, oraz rzucano związane
do rzeki, by sprawdzić, czy będą unosić się na wodzie. Czarownice
zgadzają się poddać próbom pod warunkiem, że dwóch spośród
oskarżycieli zgodzi się odbyć te same próby. Franklin opisuje tę scenę
z barwnymi szczegółami i całą pompą. Oskarżone i oskarżyciele okazują
się ciężsi od Biblii. Jednak tak oskarżone, jak i jeden z oskarżycieli nie toną
w rzece, co sugeruje, że są czarownicami. Najinteligentniejsi
z obserwatorów dochodzą do wniosku, że ludzie w naturalny sposób unoszą
się na wodzie. Inni nie są pewni i postanawiają poczekać do lata, by
przeprowadzić eksperyment ponownie, tyle że spławiani mieli być bez
ubrań 42.
Wolnomyślicielstwo Franklina irytowało jego rodzinę. Gdy rodzice pisali
mu o swoich obawach co do jego „błędnych opinii”, Franklin odpowiedział
listem, w którym wyłuszczył filozofię religijną, opartą na tolerancji
i użyteczności, której miał trzymać się do końca życia. Próżnym byłoby,
pisał, by jakakolwiek osoba utrzymywała, że „wszystkie doktryny, jakie
uznaje, są prawdziwe, i wszystkie, które odrzuca, są fałszywe”. To samo
można powiedzieć o opiniach na temat różnych religii. Powinny być
oceniane, pisał młody pragmatyk, ze względu na swoją użyteczność.
„Sądzę, że stanowiska winny być oceniane podług ich skutków i wpływów;
jeśli ktoś zaś wyznaje takie, które nie czyni go mniej cnotliwym lub
bardziej występnym, można wnioskować, że nie wyznaje opinii
niebezpiecznej, co, ufam, dotyczy właśnie mnie”. Nie interesowały go
różnice doktrynalne, którymi przejmowała się matka. „Sądzę, że prawdziwa
religia zawsze cierpiała, gdy prawomyślność była ceniona bardziej niż
cnota. Pismo zapewnia mnie, że w dniu ostatecznym będziemy oceniani nie
według tego, co myśleliśmy, ale według tego, co czyniliśmy (…) że
czyniliśmy dobrze naszym bliźnim. Zobacz Mateusz, 26”. Jego rodzice,
nieco lepiej zaznajomieni z Pismem, zapewne zrozumieli, że miał na myśli
rozdział 25. W końcu jednak przestali martwić się z powodu jego herezji 43.

PLAN DOSKONALENIA MORALNEGO

Historyczna reputacja Franklina była kształtowana w znacznej mierze – tak


przez jego naśladowców, jak i jego krytyków – przez zawartą w jego
autobiografii relację o słynnym projekcie osiągnięcia „doskonałości
moralnej”. To raczej dziwaczne przedsięwzięcie, które wiązało się
z praktykowaniem cnót według listy, wydaje się jednocześnie tak poważnie
i tak mechaniczne, że nie sposób go nie podziwiać lub też z niego kpić. Jak
stwierdził później pisarz D.H. Lawrence, „Spisał sobie listę cnót, po
których stąpał jak stara szkapa na padoku”.
Jest zatem ważne, by zauważyć nuty ironii i samokrytyki w tym jego
zabawnym wspomnieniu, napisanym, gdy miał 79 lat. Nazwał to kpiarsko
„zuchwały i trudny projekt osiągnięcia doskonałości moralnej”. Jego relacja
nosi znamiona rozbawienia młodszym sobą, jakie można znaleźć
w niewielkich dykteryjkach pisanych we Francji w czasie, gdy tworzył ten
fragment autobiografii. Trzeba jednak też zauważyć, że jako młody
człowiek zdawał się podchodzić do projektu doskonałości moralnej
z rozczulającą szczerością, i nawet jako stary człowiek czuł dumę z jego
wartości.
Franklin rozpoczął swój projekt mniej więcej wtedy, gdy przerwał swe
niezadowalające wizyty na prezbiteriańskich nabożeństwach i zaczął
formułować własne zasady religijne. Projekt ten był typowo dla niego
pragmatyczny. Nie zawierał abstrakcyjnego filozofowania ani też
jakiegokolwiek odniesienia do doktryn religijnych. Jak później stwierdził
z dumą, nie było to po prostu wezwanie do bycia cnotliwym, ale także
praktyczny przewodnik co do tego, jak osiągnąć ten cel.
Przede wszystkim sporządził listę dwunastu cnót, które uważał za
pożądane, uzupełniwszy każdą krótkim objaśnieniem:

Wstrzemięźliwość: Nie jeść do otępiałości; nie pić do


podniecenia.
Milczenie: mówić tylko rzeczy przydatne dla innych lub dla
siebie; unikać próżnej konwersacji.
Porządek: Niech wszystkie twe rzeczy mają swoje miejsca; niech
każde twoje zajęcie ma swój czas.
Zdecydowanie: Postanów zrobić, co powinieneś; rób
niezawodnie to, co postanowiłeś.
Oszczędność: Wydawaj tylko na to, co uczyni dobro innym lub
tobie; (tj. niczego nie marnuj).
Pracowitość: Nie trać czasu; zawsze zajmuj się czymś
użytecznym; przerwij wszystkie niepotrzebne działania.
Szczerość: Nie zwódź krzywdząco; myśl niewinnie
i sprawiedliwie; jeśli mówisz, mów tak samo.
Sprawiedliwość: Nikogo nie krzywdź złymi czynami lub
zaniechaniem tego, co jest twym obowiązkiem.
Umiarkowanie: Unikaj skrajności; zaniechaj rozpamiętywania
krzywd tak bardzo, jak twoim zdaniem na to zasługują.
Czystość: nie toleruj nieczystości ciała, ubrań ani mieszkania.
Spokój: Nie ekscytuj się drobiazgami ani wypadkami zwykłymi
lub nieuniknionymi.
Niewinność: korzystaj ze spraw Wenery z rzadka, dla zdrowia
lub potomstwa, nigdy dla zabicia nudy, ze słabości, ani też wtedy,
gdy szkodzi to spokojowi i reputacji twojej lub cudzej.

Pewien zaprzyjaźniony kwakier „uprzejmie” poinformował go, że jedną


rzecz pominął. Jak powiedział, Franklin często grzeszył „pychą”, i podał
szereg przykładów; potrafił też być „nieznośny i raczej arogancki”. Tak
więc Franklin dodał „pokorę” jako trzynastą cnotę na swej liście. „Naśladuj
Jezusa i Sokratesa” 44.
Te objaśnienia, tak jak to niezwykle łagodne dotyczące niewinności,
mówiły wiele. Podobnie jak samo przedsięwzięcie. Było ono też, w swej
pasji samodoskonalenia poprzez rozważne zdecydowanie, ujmująco
amerykańskie.
Franklin koncentrował się na cechach, które mogły mu pomóc odnieść
sukces na tym świecie, nie zaś na tych, które miały uszlachetnić jego duszę
dla zaświatów. „Franklin celebrował charakterystycznie burżuazyjny zestaw
cnót”, pisze publicysta David Brooks. „Nie są to cnoty heroiczne. Nie
rozpalają wyobraźni ani nie wzbudzają namiętności tak jak arystokratyczne
miłość i honor. Nie są to też wartości szczególnie duchowe. Są jednak
praktyczne i są też demokratyczne”.
Zestaw cnót był także, jak stwierdzili Edmund Morgan i inni, nieco
samolubny. Nie znalazły się w nim na przykład dobro czy dobroczynność.
Jednak patrząc uczciwie, musimy pamiętać, że był to plan
samodoskonalenia sporządzony przez młodego drukarza, nie zaś kompletna
deklaracja jego wartości moralnych. Dobro było i miała być dla niego
jednym z motywujących go ideałów, dobroczynność zaś, jak pisze Morgan,
była „zasadą przewodnią w życiu Franklina”. Zwornikiem jego moralności,
jak wielokrotnie powtarzał, było: „Najlepszą służbą Bogu jest czynić
dobrze ludziom” 45.
Opanowanie wszystkich trzynastu cnót jednocześnie było „zadaniem
trudniejszym, niż sobie wyobrażałem”, wspominał Franklin. Problem
polegał na tym, że „gdy poświęcałem uwagę jednej z wad, często byłem
zaskakiwany przez inną”. Postanowił więc zająć się tym jak osoba, która
„mając ogródek do wypielenia, nie próbuje zniszczyć wszystkich chwastów
jednocześnie, gdyż przekracza to jego siły, ale pracuje nad każdą z grządek
po kolei”.
Na kartach swego niedużego notesu sporządził tabelkę z siedmioma
czerwonymi kolumnami oznaczającymi dni tygodnia i trzynastoma
wierszami z nazwami cnót. Naruszenia ich oznaczał czarną kropką.
W pierwszym tygodniu skupił się na wstrzemięźliwości, starając się
utrzymać ten wiersz bez kropek i nie przejmując się pozostałymi. Gdy
umocnił tę cnotę, mógł zwrócić uwagę na kolejną, ciszę, milczenie, mając
nadzieję, że wstrzemięźliwość także pozostanie niezbrukana. W ciągu roku
miał ukończyć trzynastotygodniowy cykl cztery razy.
„Byłem zaskoczony, że znalazłem u siebie więcej uchybień, niż się
spodziewałem”, zapisał sucho. Karty jego notesu uległy podziurawieniu,
gdy wymazywał znaki celem ponownego wykorzystania stron. Dlatego
swoje tabelki naniósł na kościane tabliczki, które łatwiej było wycierać.
Największą trudność sprawiła mu cnota porządku. Był bałaganiarzem,
i w końcu zdecydował, że jest tak zajęty i ma tak dobrą pamięć, że nie musi
być nazbyt porządny. Porównał się do spieszącego się człowieka, który daje
swą siekierę do wypolerowania, po chwili jednak traci cierpliwość i mówi
„wolę moją siekierę pordzewiałą”. Ponadto, jak wspominał
z rozbawieniem, wypracował sobie jeszcze jedno wygodne wytłumaczenie:
„Coś udającego rozsądek co jakiś czas dawało mi do zrozumienia, że tak
skrajna poprawność, jakiej od siebie wymagałem, może być rodzajem
moralnego puszenia się, które, gdyby o nim wiedziano, naraziłoby mnie na
śmieszność; że idealny charakter można osiągnąć za cenę bycia obiektem
zazdrości i niechęci”.
Problemem była także pokora. „Nie mogę poszczycić się większymi
sukcesami w osiągnięciu prawdziwie tej cnoty, jednak zrobiłem bardzo
wiele dla osiągnięcia jej pozorów”, pisał, przypominając to, co powiedział
o sprawieniu pozorów pracowitości poprzez samodzielne wożenie papieru
ulicami Filadelfii. „Nie ma wśród naszych naturalnych skłonności
silniejszej do okiełznania niż pycha; maskuj ją, zmagaj się z nią, bij, duś,
przerażaj, ile sobie życzysz, a ona nadal żyje i raz za razem wypełznie na
wierzch”. Ta walka z pychą miała go zajmować – i bawić – przez resztę
życia. „Często zapewne ujrzysz ją w tej historii. Ponieważ nawet jeśli
mogłem myśleć, że ją całkowicie pokonałem, pyszniłbym się zapewne moją
pokorą”.
Rzeczywiście, miał zawsze nieco chlubić się, omawiając swój projekt
moralnego samodoskonalenia. Pięćdziesiąt lat później, gdy flirtował
z francuskimi damami, miał wyciągać stare kościane tabliczki i pokazywać
swoje cnoty, dając pewnemu Francuzowi powód do radości z powodu
dotknięcia „tego cennego spisu” 46.
OŚWIECENIOWA WIARA

Ten plan pogoni za cnotą, połączony z religijnymi zasadami, jakie wówczas


formułował, położył fundamenty pod jego życiowy światopogląd. Opierał
się na pragmatycznym humanizmie i wierze w dobre, lecz odległe bóstwo,
któremu najlepiej można było służyć czynieniem dobra innym. Ideały
Franklina nigdy nie rozwinęły się w poważną filozofię moralną czy
religijną. Skupiał się na rozumieniu cnoty, nie zaś bożej łaski, i swój
światopogląd budował na racjonalnej utylitarności, nie religijnej wierze.
Jego światopogląd zawierał pewne pozostałości purytańskiego
wychowania, szczególnie przejawiające się w skłonności do oszczędzania,
bezpretensjonalności oraz wierze, że Bóg docenia pracowitość. Odłączył
jednak te koncepty z purytańskiej ortodoksji mówiące o zbawieniu
wybranych i innych cechach, których nie uważał za użyteczne
w doskonaleniu zachowania na ziemi. Jego życie dowodzi, jak zauważył
uczony z Yale A. Whitney Griswold, „do czego zdolne były purytańskie
nawyki oderwane od purytańskich wierzeń”.
Znacznie mniej też spoglądał w siebie niż Cotton Mather i inni purytanie.
Naigrawał się często z przejawów wiary nieposiadających większego
doczesnego celu. Jak pisze A. Owen Aldridge, „Purytanie słynęli
z nieustannej introspekcji, zamartwiania się grzechami, prawdziwymi
i wydumanymi, i rozpaczaniem nad niepewnością swego zbawienia. We
Franklinie nie przejawiło się absolutnie nic z tych rzeczy. Można
przestudiować jego prace od pierwszej do ostatniej strony i nie znaleźć
żadnej wzmianki o duchowym niepokoju” 47.
Podobnie nie przydawał mu się na wiele sentymentalny subiektywizm
epoki romantycznej, z kładzeniem nacisku na emocje i inspiracje, która to
epoka zaczęła powstawać w Europie w końcowym okresie jego życia.
W efekcie miał być krytykowany przez takich przedstawicieli romantyzmu
jak Keats, Carlyle, Emerson, Thoreau, Poe i Melville 48.
Doskonale natomiast pasował do tradycji – był wręcz pierwszym
wielkim amerykańskim przedstawicielem – epoki oświecenia i wieku
rozumu. Ruch ten, który narodził się w Europie w końcu XVII stulecia,
definiowany był podkreślaniem znaczenia rozumu i doświadczenia,
niechęcią wobec religijnej ortodoksji i tradycyjnej władzy oraz
optymistycznym postrzeganiem kształcenia i postępu. Do tego Franklin
dodał nieco własnego pragmatyzmu. Był w stanie (jak zauważyli między
innymi pisarz John Updike i historyk Henry Steele Commager) doceniać
energię tkwiącą w purytanizmie i wyzwolić ją z ucisku sztywnych
dogmatów, tak że mogła rozkwitnąć w wolnomyślicielskiej atmosferze
oświecenia 49.
W swych pismach dotyczących religii powstałych w ciągu następnego
półwiecza Franklin rzadko okazywał jakikolwiek ferwor. Wynika to
w znacznej mierze z faktu, że jego zdaniem zmaganie się z kwestiami
teologicznymi było bezcelowe, gdyż nie można było ich empirycznie
udowodnić, a zatem brakowało racjonalnej podstawy do formułowania
opinii. Gromy z nieba były dla niego czymś, co należało złapać na
przyczepioną do latawca linkę i badać.
W efekcie miał głosić tolerancję. Skupianie się na różnicach
doktrynalnych prowadziło do podziałów, a próby ustalenia czegoś
w sprawach duchowych były poza naszym pojmowaniem. Nie uważał też,
by takie działania były użyteczne dla społeczeństwa. Celem religii powinno
być czynienie ludzi lepszymi i udoskonalanie społeczeństwa, więc żadne
wyznanie czy religia, które do tego dążyło, nie budziło jego sprzeciwu.
Opisując projekt moralnego samodoskonalenia w swej autobiografii,
napisał: „Nie było w nim żadnego śladu cech szczególnych któregoś
z wyznań. Celowo tego unikałem. Będąc w pełni przekonanym
o użyteczności i doskonałości mojej metody, i że mogłaby ona być
przydatną dla ludzi wszystkich religii, i zamierzając ją kiedyś opublikować,
nie chciałem, by znajdowało się w niej cokolwiek, co budziłoby
uprzedzenia przeciw niej u członków któregokolwiek z wyznań”.
Ta prostota światopoglądu Franklina oznaczała, że gardziły nią osoby
wyrafinowane, i że nie było dla niej miejsca w kanonie poważnej filozofii.
Albert Smyth, który w XIX wieku zredagował wiele tomów tekstów
Franklina, oświadczył: „Jego filozofia nigdy nie wyszła poza swojskie
maksymy wzniosłej roztropności”. Jednak Franklin chętnie przyznawał, że
jego poglądy religijne i moralne nie opierały się na poważnej analizie czy
rozmyślaniach metafizycznych. Jak oświadczył przyjacielowi
w późniejszym okresie życia: „Wielki brak pewności w rozważaniach
metafizycznych obrzydził mnie, więc porzuciłem je na rzecz czytania
i zgłębiania rzeczy bardziej satysfakcjonujących”.
Tym, co dawało mu więcej satysfakcji – więcej niż metafizyka, poezja,
czy egzaltowane romantyczne uczucia – było patrzenie na każdą rzecz
w sposób pragmatyczny i praktyczny. Czy miała ona korzystne skutki? Dla
niego istniał związek pomiędzy cnotami obywatelskimi a cnotami
religijnymi, pomiędzy służeniem bliźnim a oddawaniem czci Bogu. Nie
wstydził się prostoty tego światopoglądu, jak to wyjaśniał w słodkim liście
do swej żony: „Bóg jest dla nas bardzo dobry”, pisał. „Okażmy więc (…),
że dostrzegamy Jego dobroć dla nas, i nadal czyńmy dobrze naszym
bliźnim” 50.

BIEDNY RICHARD I DROGA DO MAJĄTKU

„Almanach Biednego Richarda”, który Franklin zaczął publikować w końcu


1732 roku, łączył dwa cele jego filozofii dobrego życia dzięki czynieniu
dobra: zarabianie pieniędzy i promowanie cnót. Stał się, w ciągu 25 lat
wydawania, pierwszym klasycznym dziełem amerykańskiej satyry.
Fikcyjny Biedny Richard Saunders i jego zrzędliwa żona, Bidget (jak ich
poprzednicy Silence Dogoo, Anthony Afterwit i Alice Addertongue)
pomagali definiować to, co miało stać się dominującą tradycją
amerykańskiego ludowego humoru: naiwną przebiegłość i swojską mądrość
zwykłych postaci, które zdają się uroczo niewinne, ale bardzo krytyczne
wobec pretensji elit i głupot codziennego życia. Biedny Richard i inne takie
postaci „wydają się rozbrajająco zwyczajni, lepsi do przekazywania
złośliwości”, pisze historyk Alan Taylor. „Długi szereg satyryków – od
Davy’ego Crocketta i Marka Twaina po Garrisona Keillora – wciąż
wykorzystuje prototypy stworzone przez Franklina” 51.
Almanachy były wspaniałym źródłem corocznego zarobku dla drukarza;
sprzedawały się z łatwością w ilościach większych niż Biblia (bo tych nie
trzeba było kupować co roku nowych). Ówcześnie w Filadelfii ukazywało
się ich sześć; dwa z nich drukował Franklin: Johna Godfreya i Johna
Jermansa. Jednak poróżniwszy się z Godfreyem z powodu nieudanego
swatania i utraciwszy zlecenie Jermansa na rzecz swego konkurenta,
Andrew Bradforda, jesienią 1732 roku Franklin nie miał almanachu, a tym
samym dochodu dla drukarni.
Spiesznie więc przygotował własny. Formatem i stylem przypominał
inne almanachy, zwłaszcza ten Titana Leedsa, który publikował tak jak jego
ojciec przed nim najpopularniejszy almanach Filadelfii. Nazwisko Biedny
Richard, w pewnej mierze oksymoron, przypominało Poor Robin’s
Almanack, publikowany przez brata Franklina, Jamesa, natomiast Richard
Saunders to nazwisko znanego wydawcy almanachów w Anglii z końca
XVII wieku 52.
Franklin jednak dodał swój własny, szczególny sznyt. Swego
pseudonimu użył, by móc nabrać pewnego ironicznego dystansu,
i rozpoczął nieustanną zwadę ze swym rywalem Titanem Leedsem,
przewidując, a później fabrykując jego śmierć. Jak nieskromnie informował
anons w jego „Pennsylvania Gazette”:

Właśnie ukazał się na rok 1733: Biedny Rirchard: Almanach


zawierający kalendarz księżycowy i słoneczny, ruchy planet
i aspekty, prognozę pogody, godziny wschodów i zachodów słońca,
przypływów itp., poza tym wiele miłych i dowcipnych wierszy,
żartów i powiedzeń, motywację autora do pisania, przewidywanie
śmierci jego przyjaciela, pana Titana Leedsa (…) wszystko to
dziełem Richarda Saundersa, miłośnika nauki, drukowane
i sprzedawane przez B. Franklina, cena 3 szylingi 6 pensów za
tuzin 53.

Wiele lat później Franklin miał wspominać, że traktował swój almanach


jako „środek do przekazania wiedzy zwykłym ludziom”, a zatem wypełnił
go przysłowiami „zaszczepiającymi pracowitość i oszczędność jako
sposoby tworzenia majątku i w ten sposób osiągania cnoty”. W tym czasie
jednak miał i inny motyw, co do którego był całkiem szczery. Piękno
wymyślenia fikcyjnego autora polegało na możności kpienia z samego
siebie, przyznając tylko na wpół żartobliwie, piórem Biednego Richarda, że
jego główną motywacją były pieniądze. „Mogę w tym miejscu próbować
zyskać Wasze względy, oświadczając, że piszę almanachy bez żadnego
innego powodu niż dobro publiczne; jednakże nie byłoby to szczere”,
rozpoczął swój pierwszy wstęp Richard. „Prawda jest taka, że jestem
dojmująco biedny, a moja żona (…) groziła mi więcej niż raz spaleniem
wszystkich mych książek i ustrojstw (jak nazywa moje instrumenty), o ile
nie znajdę dla nich zyskownego użytku dla dobra mojej rodziny” 54.
Biedny Richard pisał dalej, przewidując „nieuniknioną śmierć” swego
rywala Titana Leedsa, podał nawet dokładnie dzień i godzinę. Był to żart
zapożyczony od Jonathana Swifta. Leeds dał się złapać, i w swoim
almanachu na rok 1734 (napisanym po przewidywanej dacie swej śmierci)
nazwał Franklina „zarozumiałym pisarczykiem”, który „okazał się głupcem
i kłamcą”. Franklin, mając własną drukarnię, miał możliwość przeczytania
almanachu Leedsa przed publikacją własnego wydania na rok 1734. Biedny
Richard odpowiedział w nim, że te wszystkie obelgi muszą znaczyć, że
prawdziwy Leeds rzeczywiście musi być martwy, a nowy almanach napisał
ktoś podszywający się pod niego. „Pan Leeds był zbyt dobrze wychowany,
by potraktować kogokolwiek tak niegodnie i obelżywie, co więcej, jego
estyma i uczucia wobec mnie były niezwykle silne”.
W swym almanachu na rok 1735 Franklin ponownie zakpił z ostrych
reakcji swego „zmarłego” rywala – „Titan Leeds za życia nigdy by mnie tak
nie potraktował!” – i ponownie złapał Leedsa w językowe sidła. Leeds
oświadczył, że to „nieprawda”, jakoby sam przewidział, że „dożyje do”
wzmiankowanej daty. Franklin odparł więc, że gdyby było nieprawdą, że
dożyje do tego czasu, musi on zatem „rzeczywiście być już umarły”. „Jest
oczywistym dla każdego, kto czytał jego ostatnie dwa almanachy”, drwił
Biedny Richard, „że czegoś podobnego napisać nie mógłby nikt żyjący” 55.
Nawet gdy Leeds rzeczywiście zmarł w roku 1738, Franklin nie
zrezygnował. Wydrukował list od ducha Leedsa, w którym ten przyznawał:
„faktycznie wówczas umarłem, dokładnie o godzinie przez Pana
wymienionej, z odchyleniem ledwie 5 minut i 53 sekund”. Franklin
następnie kazał duchowi dokonać przepowiedni o innym rywalu Biednego
Richarda: John Jerman miał w najbliższym roku nawrócić się na
katolicyzm. Franklin kontynuował ten żart przez kolejne cztery lata, mimo
że ponownie przyjmował zlecenie na drukowanie almanachu Jermana.
Poczucie humoru tego ostatniego w końcu się wyczerpało, i w 1743 roku
postanowił przenieść zlecenie do Bradforda. „Czytelnik może spodziewać
się odpowiedzi ode mnie do R____ S____rs alias B_____ F_____ns, który
sugeruje, że nie jestem protestantem”, pisał, dodając, że ze względu na „tą
zmyślną szaradę nie będzie miał zaszczytu drukować w tym roku mego
almanachu” 56.
Franklin bawił się, kryjąc za Biednym Richardem, jednak niekiedy lubił
wychylić się zza zasłony. W roku 1736 kazał Biednemu Richardowi
zaprzeczyć pogłoskom, jakoby był on jedynie wymyślony. Jak pisał, „nie
zwróciłbym uwagi na tak płoche pogłoski, gdyby nie chodziło o mego
drukarza, któremu moi wrogowie raczyli przypisać moje wytwory, i który
wydaje się równie niechętny uznać się za twórcę mych dzieł jak ja wyzbyć
się zasługi za nie”. W następnym roku Biedny Richard obwinił swego
drukarza (Franklina) za nieścisłości w prognozach pogody, a dokładniej
przesunięcie ich tak, by pasowały do niektórych świąt. W roku 1739 zaś
rozpaczał, że jego wydawca zgarnia wszystkie zyski, dodał jednak „Nie
żywię doń urazy; jest człowiekiem, dla którego mam wielki szacunek”.
Richard i Bridget Saundersowie pod wieloma względami przypominali
Benjamina i Deborah Franklinów. W almanachu na 1738 roku Franklin
kazał fikcyjnej Bridget napisać wstęp zamiast Biednego Richarda. Było to
krótko po tym, jak Deborah kupiła swemu mężowi porcelanową miskę,
i ukazało się w czasie, gdy artykuły w gazecie Franklina drwiły z tych żon,
które miały chęć posiadać eleganckie serwisy herbaciane. Bridget Saunders
oznajmiła czytelnikom, że przeczytała napisany przez jej męża na ten rok
wstęp, odkryła, że „kierował przeciw mnie trochę swych wyświechtanych
dowcipów”, i wyrzuciła go. „Mogę popełnić błąd czy dwa, ale cały kraj
musi mnie czytać! Już niegdyś im powiedziano, że jestem pyszna, innym
razem, żem głośna, i że oto mam nową spódnicę, i wiele tego typu rzeczy.
A teraz, o zgrozo! Cały świat ma się dowiedzieć, że żona Biednego Dicka
ostatnio lubi od czasu do czasu napić się herbaty”. Aby nikt o nim nie
zapomniał, Bridget nie omieszkała dodać, że herbata była „prezentem od
drukarza” 57.
Coroczne urocze wstępy Biednego Richarda nigdy jednak nie stały się
tak znane jak maksymy i powiedzenia, jakie Franklin każdego roku
umieszczał na marginesach swych almanachów, w tym chyba
XV
najsłynniejsze z nich: „Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje” . Franklin
zapewne radowałby się na wieść o tym, jak powszechnie były one
chwalone przez współczesnych propagatorów samodoskonalenia, i zapewne
jeszcze bardziej cieszyłby się z tych, którzy później z nich żartowali.
W szkicu zatytułowanym ironicznie „Śp. Benjamin Franklin” Mark Twain
pisał: „Tak jakby jakikolwiek chłopak chciał rano wstawać! Nie sposób
opisać, jak wiele cierpienia sprawiła mi ta maksyma działaniem moich
rodziców. Jedynym namacalnym rezultatem jest mój obecny stan ogólnego
otępienia, zniesmaczenia i umysłowej aberracji. Rodzice zwykli budzić
mnie niekiedy przed dziewiątą rano. Gdybyż tylko pozwolili mi się
wysypiać… gdzie byłbym teraz? Skrupulatny, bez wątpienia, i powszechnie
szanowany”. Groucho Marx w swych wspomnieniach także poruszył tę
kwestę. „Kto rano wstaje, temu… i tak dalej – to czyste bzdury. Najbogatsi
znani mi ludzie lubią sypiać do późna, i wyrzucają służbę, jeśli ta niepokoi
ich przed trzecią po południu (…) Nie widzi się Marilyn Monroe wstającej
o szóstej rano. Tak po prawdzie nie widuję Marilyn Monroe wstającej
z łóżka o żadnej godzinie; niestety” 58.
Większość powiedzonek Biednego Richarda nie była tak naprawdę
całkowicie oryginalna, do czego Franklin zresztą się bez oporów
przyznawał. Zawierały one „mądrość wielu czasów i narodów”, jak pisał
w swej autobiografii, w ostatniej edycji zaś stwierdził: „ani dziesiąta część
tej mądrości nie była moja”. Powiedzenie podobne do jego „kto rano
wstaje…” pojawiło się niemal wiek wcześniej w zbiorze angielskich
przysłów 59.
Talentem Franklina było wymyślenie kilku nowych maksym
i udoskonalenie wielu dawnych tak, by lepiej brzmiały. Przykładowo, stare
angielskie powiedzenie „Świeże ryby i nowi goście cuchną, jeśli mają już
trzy dni” Franklin zmienił na: „Ryby i goście cuchną po trzech dniach”.
Podobnie „Myszy pełno tam, gdzie nie ma kota” stało się „Gdzie kota nie
ma, tam myszy harcują”. Wziął stare powiedzenie „Wiele ciosów wielki
dąb powala” i nadał mu mocniejszy oddźwięk moralny: „Małe ciosy wielki
dąb powalą”. Wzmocnił też powiedzenie „Trzech utrzyma sekret, gdy
dwóch jest daleko” na „Trzech utrzyma sekret, gdy dwóch z nich nie żyje”.
Natomiast szkockie powiedzenie „Panna, co nadstawia ucha i zamek, co śle
posłów nie skończą honorowo” zmienił na „Ni twierdza, ni wianek nie
utrzymają się długo w rokowaniach” 60.
Mimo że większość maksym zapożyczył od innych, pozwalają one na
wejrzenie w to, co uważał za użyteczne lub zabawne. Do najlepszych
należą:

Głupi, kto majątek swemu lekarzowi przepisze.


Nie żyj, by jeść, ale jedz, by żyć.
Kto kładzie się z psami, ten zbudzi się z pchłami.
Tam, gdzie małżeństwo bez miłości, tam będzie miłość bez
małżeństwa.
Konieczność źle się targuje.
Jest więcej starych pijaków niż starych lekarzy.
Dobry przykład najlepszym kazaniem.
Nikt nie naucza lepiej od mrówki, co słowa nie mówi.
Grosz do grosza, a będzie kokosza.
Poznamy wartość wody, gdy wyschnie studnia.
Śpiący lis kur nie dusi.
Lśni klucz, gdy używany.
Kto żyje nadzieją, umiera pierdząc [później zapisał to jako
XVI
„umiera poszcząc”, pierwsza wersja mogła być literówką ].
Pracowitość jest matką szczęścia.
Kto ściga dwa zające, nie schwyta żadnego.
Szukaj w innych cnót, a w sobie uchybień.
Królowie i niedźwiedzie często martwią swych opiekunów.
Gdy się człowiek spieszy, to się diabeł cieszy.
Spiesz się powoli.
Kto mnoży majątek, ten mnoży troski.
Głupi, kto mądrości swej ukryć nie umie.
Bez pracy nie ma kołaczy.
Złość wie, że szpetna, nakłada więc maskę.
Największą głupotą jest zbyt długo radzić.
Miłuj nieprzyjaciół, to oni wskazują ci twe wady.
W krytyce najbardziej boli prawda.
Jest czas, by widzieć, i czas, by oko przymykać.
Geniusz bez szkoły jest jak srebro w kopalni.
Ze złej mąki nie będzie chleba.
Pół prawdy to całe kłamstwo.
Pracuj, niebożę, a Bóg ci dopomoże.

Tym, co wyróżniało almanach Franklina, był jego przewrotny humor. Gdy


kończył wydanie na rok 1738, napisał do swej gazety list, wykorzystując
pseudonim „Filomata”, w którym dawał swym konkurentom sarkastyczne
rady na temat pisania almanachów. Niezbędnym talentem, pisał, „jest
swego rodzaju powaga, która pozwala utrzymać równowagę pomiędzy
nudą a nonsensem”. Jest tak, ponieważ „ludzie poważni uznawani są
zwykle za mądrych”. Ponadto autor „powinien pisać zdania i dawać
wskazówki, których nie jest w stanie zrozumieć nikt, włącznie z nim
samym”. Jako przykłady zacytował niektóre zdania z almanachu Titana
Leedsa 61.
W ostatnim wydaniu, ukończonym w drodze do Anglii w 1757 roku,
Franklin miał podsumować dzieło w fikcyjnej mowie starego człowieka
nazwiskiem Ojciec Abraham, który połączył wszystkie maksymy Biednego
Richarda dotyczące oszczędności i cnoty. Nawet wówczas jednak kpiarski
ton Franklina nie utracił nic ze swej mocy. Biedny Richard, który stał
z tyłu, pisze na końcu: „Ludzie wysłuchali jego słów, przyjęli doktrynę jako
własną, i z zapałem przystąpili do czynienia czegoś wręcz przeciwnego” 62.
Wszystko to czyniło Biednego Richarda sukcesem, a jego twórcy
przysporzyło majątku. Almanach sprzedawał się w liczbie dziesięciu
tysięcy egzemplarzy rocznie, znacznie lepiej niż dzieła filadelfijskich
konkurentów. John Peter Zenger, którego słynny proces o zniesławienie
z 1735 roku był relacjonowany przez gazetę Franklina, kupił pewnego roku
36 tuzinów. Wdowa po Jamesie sprzedawała około 80 tuzinów rocznie.
Mowa Ojca Abrahama zbierająca powiedzenia Biednego Richarda została
wydana jako Twoja droga do bogactwa i była przez pewien czas
najsłynniejszą książką opublikowaną w amerykańskich koloniach. W ciągu
czterdziestu lat doczekała się 145 wydań w siedmiu językach; wydanie
francuskie zatytułowano La Science du Bonhomme Richard. Do dnia
dzisiejszego liczba wydań przekroczyła już trzysta.
Tak jak projekt moralnego doskonalenia Franklina i jego autobiografia,
powiedzenia Biednego Richarda były krytykowane jako wytwór
świętoszkowatego dusigrosza. „Wiele lat i wiele wysiłków kosztowało mnie
wydobycie się z tego zadrutowanego kojca, jaki urządził mi Biedny
Richard”, pisał D.H. Lawrence. Takie opinie pomijają jednak humor
i ironię, jak również sprytną mieszaninę sprytu i moralizatorstwa,
umiejętnie sporządzoną przez Franklina. Krytycy też popełniają błąd, myląc
Franklina ze stworzonymi przez niego postaciami. Prawdziwy Franklin nie
był świętoszkiem i nie podporządkowywał swojego życia gromadzeniu
bogactwa. „Powszechną wadą ludzkości”, powiedział jednemu z przyjaciół,
„jest pogoń za majątkiem bez żadnego celu”. Jego celem było pomagać
aspirującym rzemieślnikom być bardziej pracowitymi i pilnymi, a tym
samym zwiększyć ich zdolność do bycia użytecznymi i cnotliwymi
obywatelami.
Almanachy Biednego Richarda dają nieco użytecznych informacji na
temat Franklina, zwłaszcza co do jego błyskotliwego pióra i światopoglądu.
Jednak ukrywając się częściowo za zasłoną fikcji, Franklin ponownie
sięgnął po swą rolę z Junto i ujawniał swój tok myślenia tylko pośrednio.
W ten sposób przestrzegał rady swego Biednego Richarda: „Niech wszyscy
cię znają, ale nikt nie zna cię dokładnie: Ludzie wejdą w wodę, gdy widzą
płyciznę” 63.

VI Czcionkami zamówionymi przez Franklina były wzory stworzone w początku lat 20.
XVIII w. przez sławnego londyńskiego typografa Williama Caslona; stanowią one wzór
dla czcionki Adobe Caslon, użytej w tej książce.
VII „You hinted at me in your paper. Which now has made me draw my rapier. With
scornful eye, I see your hate. And pity your unhappy fate”.
VIII Nieprzetłumaczalne; ang. „died” (zmarł), „dined” (jadł) – przyp. tłum.
IX Nieprzetłumaczalne, ang. „mad” i „made” – przyp. tłum.
X Stonecutter, dosł. „tnący kamienie”; jednakże „stones” kolokwialnie znaczy też tyle,

co „jaja” – przyp. tłum.


XI W wolnym tłumaczeniu „Anna Zjadliwa”, dosłownie „Anna Żmijowy Język” – przyp.
tłum.
XII Afterwit może znaczyć „mądry po szkodzie” – przyp. tłum.
XIII Nieprzetłumaczalne. Ang. „patience” – cierpliwość. „Teacraft” – umiejętność
parzenia herbaty, co sugeruje spokojną, gościnną raczej osobę – przyp. tłum.
XIV „Single”, ang. „samotna”, „singielka” – przyp. tłum.
XV Oryg. „Early to bed, early to rise, makes a man healthy, wealthy and wise”.

XVI Ang. „farting” i „fasting” – przyp. tłum.


Rozdział 5 – Obywatel publiczny
Filadelfia, 1731–1748

ORGANIZACJE POŻYTKU PUBLICZNEGO

Esencją Franklina było jego nastawienie prospołeczne. Bardziej troszczył


się o publiczne zachowania niż o prywatną pobożność, i bardziej
interesowało go wznoszenie miasta człowieka niż miasta Boga. Maksyma,
którą ogłosił podczas pierwszego rejsu z Anglii do domu – „człowiek jest
istotą społeczną” – odzwierciedlała się nie tylko w jego osobistej
towarzyskości, ale także w jego przekonaniu, że dobroczynność jest cnotą
spajającą społeczeństwo. Jak ujął to Biedny Richard: „Kto sam pija cydr,
niech i sam konie kradnie”.
Takie towarzyskie podejście miało doprowadzić go jako
dwudziestokilkuletniego drukarza do wykorzystania Junto jako sposobu
utworzenia szeregu organizacji społecznych, w tym biblioteki
z wypożyczalnią, straży pożarnej i korpusu stróżów nocnych, później zaś
szpitala, milicji i kolegium. „To, co dobrzy ludzie są w stanie uczynić
osobno”, pisał, „jest niewielkie w porównaniu z tym, czego mogliby
dokonać wspólnie”.
Franklin zaczerpnął swój nawyk tworzenia organizacji dobroczynnych od
Cottona Mathera i innych, jednak jego zapał organizacyjny i umiejętność
jednania sobie ludzi uczyniły go najbardziej wpływową siłą w zrobieniu
z tego nawyku trwałego elementu amerykańskiego życia. „Amerykanie
w każdym wieku, każdego zawodu i wszelkiego usposobienia nieustannie
tworzą stowarzyszenia”, dziwował się w słynnym zdaniu Tocqueville.
„W ten sposób powstają szpitale, więzienia i szkoły”.
Tocqueville doszedł do wniosku, że w Ameryce trwa nieustannie
zmaganie pomiędzy dwoma przeciwstawnymi porywami: duchem twardego
indywidualizmu oraz duchem społeczności i stowarzyszania się. Franklin
by się z tym nie zgodził. Fundamentalnym aspektem życia Franklina oraz
amerykańskiego społeczeństwa, do powstania którego się przyczynił, było
to, iż indywidualizm i komunitaryzm, te, zdawałoby się, przeciwieństwa,
przeplatały się ze sobą. Pogranicze przyciągało budujących farmy
pionierów, którzy byli jednocześnie twardymi indywidualistami i zaciekle
wspierali własną społeczność. Franklin był typowym przykładem tej
mieszaniny samodzielności i zaangażowania społecznego, a to, czego był
przykładem, stało się częścią amerykańskiego charakteru 1.
Jego biblioteka subskrypcyjna, która była pierwszą tego rodzaju
w Ameryce, zaczęła się, gdy zasugerował Junto, by każdy z jego członków
przyniósł do siedziby klubu książkę, tak by mogli z niej skorzystać inni.
Działało to dość dobrze, jednak konieczne były pieniądze do uzupełniania
i opiekowania się zbiorem. Postanowił więc znaleźć subskrybentów, którzy
płaciliby składki za prawo wypożyczania książek, z których większość
należało importować z Londynu.
Spółka Biblioteczna Filadelfii powstała w roku 1731, gdy Franklin miał
27 lat. Jej motto, napisane przez Franklina, odzwierciedlało związek
pomiędzy dobroczynnością a pobożnością: Communiter Bona profundere
Deum est (Uczynki dobra publicznego są dobrymi uczynkami w niebie).
Zebranie funduszy nie było łatwe. „Było wówczas w Filadelfii tak
niewielu czytelników, a większość z nas była biedna, że mimo wielkich
wysiłków udało mi się znaleźć nie więcej niż 50 osób, głównie młodych
pracowników, gotowych płacić składki”. W czasie swych starań odebrał
ważną pragmatyczną naukę o zazdrości i skromności. Odkrył, że ludzie nie
chcieli wspierać „osoby proponującej jakiś użyteczny projekt, który mógłby
przyczynić się do wzrostu czyjejś reputacji”. Dlatego też stawiał się „na ile
byłem w stanie poza centrum uwagi” i mówił, że całe zasługi należne są
jego przyjaciołom. Metoda ta działała tak dobrze, że: „Zawsze odtąd
uciekałem się do niej w podobnych przypadkach”. Ludzie w końcu dawali
ci swe uznanie, jeśli nie starałeś się o nie od razu. „Niewielka ofiara
z własnej próżności zostanie później z naddatkiem wynagrodzona”.
Dobór książek, zalecanych przez wykształconych filadelfijczyków takich
jak James Logan, zamożny handlarz futrami i uczony dżentelmen, którego
Franklin w tym celu zapoznał, odzwierciedlał praktyczną naturę Franklina.
Spośród pierwszych 45 nabytych książek, dziewięć dotyczyło nauk
ścisłych, osiem historii, osiem zaś polityki; większość pozostałych
stanowiły podręczniki. Nie było wśród nich powieści, dramatów, poezji ani
wielkiej literatury, poza dwoma klasykami – Homerem i Wergiliuszem.
Franklin spędzał godzinę czy dwie dziennie w bibliotece na czytaniu,
„i w ten sposób wyrównałem w pewnej mierze brak formalnego
wykształcenia, które kiedyś planował dla mnie mój ojciec”. Jego
zaangażowanie pomogło mu także w awansie społecznym: Junto składało
się głównie z młodych czeladników, jednak Towarzystwo Biblioteczne
pozwalało Franklinowi zyskać wsparcie niektórych z bardziej znanych
obywateli miasta, a także zawiązać dozgonną przyjaźń z Peterem-
Collinsonem, londyńskim kupcem, który zgodził się pomóc
w pozyskiwaniu książek. W końcu pomysł lokalnych subskrypcji
bibliotecznych rozprzestrzenił się we wszystkich koloniach, podobnie jak
wynikające z niego korzyści. „Te biblioteki polepszyły ogólny poziom
umysłowy Ameryki”, pisał później Franklin, „i uczyniły zwykłych
czeladników i farmerów równie inteligentnymi co większość dżentelmenów
z innych krajów”. Towarzystwo Biblioteczne kwitnie po dziś dzień.
Z 500 tysiącami książek i 160 tysiącami rękopisów stanowi znaczące
repozytorium historyczne i jest najstarszą instytucją kultury w Stanach
Zjednoczonych 2.
Franklin często proponował ulepszenia społeczne, pisząc pod
pseudonimem do swojej gazety. Wykorzystując pseudonim „Pennsylvanus”,
opisał dzielnych mężczyzn, którzy na ochotnika walczą z pożarami,
i zasugerował, że ci, którzy nie przyłączą się do nich, powinni pomóc
ponieść koszt drabin, wiader i pomp. Rok później w eseju, który odczytał
członkom Junto i później opublikował jako list do swej gazety, proponował
utworzenie kompanii strażackiej. Ponownie starając się uniknąć przypisania
mu zasług, udawał, że list ten napisał człowiek wiekowy (który,
oświadczając, że „szczypta prewencji warta jest funta leku”, brzmiał
zupełnie jak Biedny Richard). W Filadelfii było wielu pełnych zapału
ochotników, pisał, brakowało im jednak „organizacji i metody”. Powinni
zatem rozważyć podążenie za przykładem Bostonu i zorganizować się
w kluby strażackie o określonych zadaniach. Zawsze skrupulatny Franklin
wymienił szczegółowo te zadania: powinni istnieć strażnicy, noszący
„czerwoną laskę długą na pięć stóp”, powinni być biegli w obsłudze siekier,
haków z linami, i inni.
„Wiele się o tym mówiło jako o użytecznym pomyśle”, wspominał
Franklin w swojej autobiografii, zajął się więc organizowaniem Union Fire
Company, która formalnie powstała w roku 1736. Był skrupulatny
w określeniu jej zasad oraz kar, które miały być ściągane za ich naruszenie.
Jako że był to projekt Franklina, obejmował też element społeczny;
członkowie spotykali się raz w miesiącu na kolacji „na towarzyski wieczór,
celem omawiania i przekazywania wszelkich pomysłów związanych
z kwestią pożarów”. Zgłosiło się tak wielu, że – podobnie jak Junto –
towarzystwo zainicjowało siostrzane organizacje w całym mieście.
Franklin wiele lat pozostawał czynnie zaangażowany w sprawy Union
Fire Company. W roku 1743 jego „Gazette” opublikowała niewielki anons:
„Zgubiono podczas gaszenia pożaru przy Water Street dwa skórzane
wiadra, oznaczone B. Franklin & Co. Znalazca, który odniesie je do
drukarni tegoż zostanie wynagrodzony za swój trud”. Pięćdziesiąt lat
później, gdy powrócił z Paryża po rewolucji, miał gromadzić czterech
pozostałych członków towarzystwa wraz z ich skórzanymi wiadrami na
spotkania 3.
Franklin starał się też usprawnić nieskuteczne miejskie siły policyjne.
W tym czasie istniały improwizowane grupy strażników kierowane przez
konstabli, którzy albo rekrutowali sąsiadów, albo ściągali z nich opłatę za
uniknięcie służby. W ten sposób tworzyły się wędrowne grupki, które
zbierały nieco pieniędzy i, jak stwierdził Franklin, spędzały większość nocy
na pijaństwie. Franklin ponownie zasugerował rozwiązanie w wystąpieniu
przygotowanym na spotkanie Junto. Zakładał w nim zatrudnienie
zawodowych strażników, finansowanych z podatku majątkowego
ściąganego według wartości każdego z domów; jego tekst zawierał jedną
z pierwszych w dziejach Ameryki propozycji podatku progresywnego. Było
nieuczciwe, jak pisał, by „biedna wdowa wynajmująca pokoje, której cały
strzeżony przez straż majątek nie przekraczał zapewne wartości 50 funtów,
płaciła tyle samo, co najzamożniejszy kupiec, który ma w swoich
magazynach towary warte tysiące funtów”.
W odróżnieniu od towarzystw ogniowych, te patrole policyjne były
pomyślane jako agenda władz; ich utworzenie wymagało zatem akceptacji
Zgromadzenia. W efekcie powstały one dopiero w roku 1752, „gdy
członkowie naszych klubów zyskali większe wpływy”. Do tego czasu
Franklin był już członkiem Zgromadzenia i pomógł stworzyć tekst uchwał,
regulujących organizację straży 4.

WOLNOMULARZE

W Filadelfii istniało jeszcze jedno bractwo, bardziej wzniosłe niż Junto,


i wydawało się skrojone na miarę aspiracji Franklina. Była to Wielka Loża
Wolnych i Uznanych Mularzy. Wolnomularstwo albo masoneria, na wpół
tajna organizacja oparta na starodawnych rytuałach i symbolice cechów
murarskich i kamieniarskich, powstała w roku 1717 w Londynie,
a pierwsza loża w Filadelfii pojawiła się w roku 1727. Tak jak Franklin,
masoni byli oddani koleżeństwu, dobroczynności i bezwyznaniowej
tolerancji religijnej. Reprezentowali też dla Franklina kolejny szczebel
awansu społecznego; masonami było wielu czołowych filadelfijskich
kupców i prawników.
Mobilność społeczna nie była czymś bardzo powszechnym
w XVIII wieku, Franklin jednak uczynił swą misją – i pomógł uczynić
z tego misję ogólnoamerykańską – by czeladnik mógł awansować
w świecie i stanąć przed królami. To nie było zawsze łatwe i początkowo
miał problem z uzyskaniem zaproszenia do wstąpienia do loży. Zaczął więc
drukować w swej gazecie nieduże, korzystne teksty na ich temat. Gdy to nie
pomogło, próbował mniej subtelnej taktyki. W grudniu 1730 roku
wydrukował artykuł, który rzekomo opierał się na dokumentach
pozostawionych przez niedawno zmarłego masona i pozornie zdradzający
sekrety organizacji, w tym fakt, że większość tych tajemnic była
wydumana.
W ciągu kilku tygodni otrzymał zaproszenie do loży; „Gazette” wycofała
się ze swego grudniowego artykułu i opublikowała szereg niedużych,
pochlebnych tekstów. Franklin został wiernym masonem. W roku
1732 pomógł stworzyć dodatkowe zasady filadelfijskiej loży, dwa lata
później zaś został jej wielkim mistrzem i wydrukował jej konstytucję 5.
Wstąpienie Franklina do loży masońskiej zaangażowało go w skandal,
który stanowił ilustrację jego awersji do konfrontacji. Latem 1737 roku
naiwny uczeń nazwiskiem Daniel Rees pragnął przystąpić do grupy. Banda
dowcipnych kolegów, niebędących masonami, postanowiła zabawić się
jego kosztem i wymyśliła rytuał pełen dziwacznych przysiąg, środków
przeczyszczających i całowania po tyłkach. Gdy opowiedzieli Franklinowi
o swym dowcipie, ten śmiał się i poprosił o egzemplarz fałszywych
przysiąg. Kilka dni później chuligani odegrali jeszcze jedną ceremonię,
podczas której nieszczęsny Rees został przypadkowo śmiertelnie poparzony
misą płonącej brandy. Franklin nie brał w tym udziału, został jednak
wezwany na świadka w późniejszym procesie o zabójstwo. Gazeta
drukowana przez jego konkurenta Andrew Bradforda, który nie był
przyjacielem Franklina ani masonów, zarzuciła mu pośrednią
odpowiedzialność, jako że miał on zachęcać żartownisiów.
Odpowiadając na łamach swojej gazety, Franklin przyznał, że
początkowo śmiał się z dowcipu. „Gdy jednak posunęli się do zgotowania
mu ostrego przeczyszczenia, nakłonili do całowania pośladków T.
i podsunęli mu diaboliczną przysięgę, którą przeczytał nam R___n, stałem
się poważny”. Jego wiarygodność osłabiał jednak fakt, że poprosił
o przekazanie mu przysięgi, a później ze śmiechem pokazywał ją
przyjaciołom.
Wieści o tragedii i zamieszaniu w nią Franklina publikowano
w antymasońskich gazetach we wszystkich koloniach, w tym bostońskiej
„News Ledger”; dotarły też do jego rodziców. W przesłanym im liście starał
się załagodzić obawy swej matki na temat masonów. „Są oni ogólnie biorąc
ludźmi zupełnie nieszkodliwymi”, pisał, „i nie mają zasad ani praktyk,
które byłyby niezgodne z religią czy z zasadami dobrego wychowania”.
Przyznał jednak, że miała powód do niezadowolenia z faktu, że nie
przyjmowali w swe szeregi kobiet 6.

WIELKIE PRZEBUDZENIE

Choć Franklin nie znosił doktryn do tego stopnia, że czyniło go to niewiele


różnym od deisty, był jednak wciąż zainteresowany religią, a szczególnie jej
wpływem na społeczeństwo. W latach 30. XVIII wieku był zafascynowany
dwoma kaznodziejami; pierwszym z nich był nieortodoksyjnym
wolnomyślicielem podobnym do niego, inny ewangelikalnym
reformatorem, którego pełen pasji konserwatyzm sprzeciwiał się
wszystkiemu, w co wierzył Franklin.
Samuel Hemphill był młodym kaznodzieją z Irlandii, który w roku
1734 przybył do Filadelfii, by pracować jako wikariusz w prezbiteriańskim
kościele, który Franklin niekiedy odwiedzał. Bardziej niż kalwińską
doktryną zainteresowany głoszeniem kazań o moralności Hemphill zaczął
gromadzić tłumy, w tym zaciekawionego Franklina, który uznał, że „jego
kazania były mi miłe, jako że niewiele w nich było z dogmatyzmu,
zaszczepiały natomiast silnie cnotliwe praktyki”. Ten brak dogmatów nie
zaskarbiał jednak Hemphillowi względów u kościelnej starszyzny. Jedediah
Andrews, najstarszy duchowny, którego kazania znudziły Franklina, skarżył
się, że Hemphill został narzucony jego kościołowi i że „wolnomyśliciele,
deiści i nihiliści, zwietrzywszy go, zaczęli się doń garnąć”. Wkrótce
Hemphilla postawiono przed obliczem synodu i oskarżono o herezję.
Gdy proces się rozpoczął, Franklin przyszedł mu w sukurs zmyślnym
artykułem, udającym dialog pomiędzy dwoma miejscowymi
prezbiterianami. Pan S., reprezentujący Franklina, słucha skarg pana T.
o „ledwo upierzonym kaznodziei”, który gada za wiele o dobrych
uczynkach. „Nie chcę słuchać tak wiele o moralności; jestem pewien, że nie
zaprowadzi ona nikogo do nieba”.
Pan S. odpowiada na to, że tego właśnie uczyli „Chrystus i Jego
apostołowie”. Biblia jasno stwierdza, że Bóg chce od nas „cnotliwego,
prostego życia pełnego dobrych uczynków”.
Na to pan T. pyta, czy drogą do zbawienia nie jest wiara, a nie cnota?
„Wiara jest zalecana jako środek, z którego wywodzi się moralność”,
odpowiada Franklin ustami pana S., dodając po heretycku: „To, jakoby
zbawienie miało być wynikiem wyłącznie samej wiary, nie wydaje mi się
doktryną ani chrześcijańską, ani rozsądną”.
Można by oczekiwać, że ze względu na swą religijną tolerancję Franklin
będzie akceptował narzucanie przez prezbiterian dowolnej doktryny
własnym kaznodziejom. Zamiast tego jednak jego pan S. argumentuje, że
nie powinno się trzymać ortodoksji. „Żaden element religii nie jest tak
jasny jak to, że moralność jest naszym obowiązkiem”, konkluduje pan S.,
zgodnie z filozofią Franklina. „Cnotliwy heretyk zostanie zbawiony przed
występnym chrześcijaninem”.
Była to typowo franklinowska próba perswazji: umiejętna, pośrednia,
i wykorzystująca wymyślone postaci do zaprezentowania argumentu. Gdy
jednak synod jednogłośnie potępił i zawiesił Hemphilla, Franklin zrzucił
rękawice i został, jak to sam ujął, „jego zdeklarowanym zwolennikiem”.
Opublikował anonimowy pamflet (i, w odróżnieniu od dialogu w gazecie,
zadbał, by pozostał on anonimowy), przepełniony nietypowo dlań
gniewem. Nie tylko przedstawił szczegółowe i uzasadnione teologicznie
argumenty obalające zarzuty synodu, ale oskarżył jego członków
o „złośliwość i zazdrość”.
Oskarżyciele Hemphilla odpowiedzieli własnym pamfletem, co skłoniło
Franklina do napisania w odpowiedzi kolejnego, jeszcze bardziej
jadowitego, w którym znalazły się określenia takie jak „bigoteria
i uprzedzenia” oraz „pobożne oszustwo”. W napisanym później wierszu
określił krytyków Hemphilla jako „wielebne osły”.
Było to rzadkie u Franklina naruszenie swej zasady unikania
bezpośredniego sprzeciwiania się czy dyskusji, naruszenie tym bardziej
dziwaczne, iż w przeszłości swobodnie deklarował, że nie obchodzą go
zbytnio doktrynalne dysputy. Jego niechęć wobec okopanego duchownego
establishmentu zdawała się dominować nad jego rozsądkiem.
Obrona Franklina stała się trudniejsza, gdy Hemphillowi udowodniono
splagiatowanie wielu kazań. Mimo to Franklin nadal pozostał po jego
stronie, wyjaśniając później, że: „Aprobowałem wygłaszanie nam dobrych
kazań napisanych przez innych zamiast ułożonych przez siebie, choć to
ostatnie było praktyką naszych codziennych kaznodziejów”. Ostatecznie
Hemphill wyjechał z miasta, Franklin zaś na dobre porzucił kościół
prezbiteriański 7.
Sprawa Hemphilla miała miejsce w czasie, gdy Amerykę zaczęła
ogarniać wielka fala religijnego odrodzenia, znana jako wielkie
przebudzenie. Pełni zapału protestanccy tradycjonaliści, w tym
najsłynniejszy Jonathan Edwards, podburzali swych wiernych do religijnej
euforii i spektakularnych nawróceń opowieściami o ogniu i piekielnej
siarce. Jak powiedział Edwards swym wiernym w najsłynniejszym ze
swych „przerażających” kazań, zatytułowanym Grzesznicy w rękach
gniewnego Boga, jedynym, co dzieliło ich od wiecznego potępienia, była
niewytłumaczalna łaska „Boga, który trzyma was na otchłanią Piekła, tak
jak ktoś trzyma pająka lub innego obrzydliwego robaka nad ogniskiem”.
Nic nie mogło być bardziej odległego od teologii Franklina. Edwards
i Franklin, dwaj czołowi Amerykanie swojego pokolenia, mogą być
postrzegani, jak to ujął Carl Van Doren, jako „symbole wrogich ruchów,
które walczyły o dominację w swoich czasach”. Edward i uczestnicy
wielkiego przebudzenia starali się podsycić w Ameryce duchowość
purytanizmu, podczas gdy Franklin starał się wprowadzić ją w epokę
oświecenia, która podkreślała znaczenie tolerancji, indywidualnych zasług,
cnót społecznych, dobrych uczynków i racjonalizm 8.
Tak więc może wydawać się zaskakującym, a nawet nieco dziwnym, że
Franklin zachwycił się George’em Whitefieldem, najpopularniejszym
z wędrownych kaznodziei wielkiego przebudzenia, który przybył do
Filadelfii w roku 1739. Ten angielski ewangelikanin był nieszczęśliwy
w Oksfordzkim Kolegium Pembroke, następnie „narodził się na nowo” jako
metodysta, potem zaś kalwinista. Był wierny czystej doktrynie,
podkreślając, że zbawienia można dostąpić jedynie poprzez łaskę Boga,
mimo to jednak był głęboko zaangażowany w dzieła dobroczynne,
i w czasie swej rocznej podróży po Ameryce miał zbierać środki na
sierociniec w Georgii. Zebrał więcej pieniędzy niż którykolwiek duchowny
w jego czasach na różne dzieła, w tym szkoły, biblioteki i przytułki w całej
Europie i Ameryce. Zapewne więc nie dziwi, że Franklin go polubił, mimo
że nigdy nie przyjął jego teologii.
Organizowane przez Whitefielda każdego wieczoru spotkania pod gołym
niebem ściągały wielkie tłumy (Filadelfia była wówczas największym
miastem Ameryki, liczącym 13 tysięcy mieszkańców). Franklin,
wyczuwając poczytny temat, opisywał je obszernie na łamach
„Pennsylvania Gazette”. Jak relacjonował, „W czwartek wielebny pan
Whitefield zaczął nauczać z galerii miejskiego ratusza, około szóstej
wieczorem, do niemal sześciu tysięcy zebranych przed nim na ulicy ludzi,
słuchających go w nabożnej ciszy”. W czasie jego tygodniowej wizyty
każdego wieczoru ludzi przychodziło coraz więcej i Whitefield powrócił do
miasta jeszcze trzykrotnie podczas swej rocznej amerykańskiej krucjaty.
Franklin był pod wrażeniem. Publikował relacje z wystąpień Whitefielda
w 45 tygodniowych numerach swej „Gazette”, i ośmiokrotnie poświęcił
całą pierwszą stronę na przedrukowanie jego kazań. W swej autobiografii,
z ironią możliwą dzięki odstępowi wielu lat, relacjonował swój ówczesny
entuzjazm:

Niedługo potem poszedłem wysłuchać jednego z jego kazań,


podczas którego usłyszałem, że zamierza zakończyć kolektą,
i w myśli postanowiłem, że nic ode mnie nie dostanie. Miałem
w kieszeni garść miedziaków, trzy lub cztery srebrne dolary i pięć
pistoli w złocie. Gdy on mówił, zacząłem mięknąć, i postanowiłem
dać mu miedziaki. Kolejna fala jego przemowy napełniła mnie
wstydem i skłoniła mnie do ofiarowania srebra; skończył tak
pięknie, że opróżniłem kieszenie na tacę, ze złotem i wszystkim.

Franklin był też pod wrażeniem przemian, jakie Whitefield powodował


wśród ludności Filadelfii. „Nigdy wcześniej ludzie ci nie okazywali tak
wielkiej gotowości do wysłuchiwania kazań”, pisał w swej „Gazette”.
„Religia stała się tematem większości rozmów. Poszukiwane są wyłącznie
pobożne książki” 9.
Implikacje finansowe tego ostatniego spostrzeżenia nie uszły uwadze
Franklina. Spotkał się z Whitefieldem i zawarł z nim umowę, na mocy
której został głównym wydawcą jego kazań i dzienników, co bez wątpienia
zwiększyło jego zapał do pisania o nim. Po pierwszej wizycie Whitefielda
Franklin zamieścił ogłoszenie zachęcające do zamawiania serii kazań
Whitefielda po pięć szylingów za tom. Kilka miesięcy później zamieścił
anons, iż otrzymał tak wiele zleceń, że ci „którzy zapłacili lub którzy
przyniosą pieniądze, otrzymają je jako pierwsi”.
Sprzedał tysiące egzemplarzy, co pomogło uczynić Franklina bogatym,
a Whitefielda sławnym. Franklin opublikował też dziesięć wydań
dzienników Whitefielda, z których każde było pięciokrotnie droższe od
jego własnego almanachu, i zatrudnił 11 znajomych drukarzy we
wszystkich koloniach, by uczynić z nich bestsellery. Jego szwagierka Anne
Franklin z Newport otrzymała przesyłkę z 250 egzemplarzami. W latach
1739–1741 ponad połowę drukowanych przez Franklina książek stanowiły
książki Whitefielda lub o Whitefieldzie.
Niektórzy historycy doszli w związku z tym do wniosku, że zapał
Franklina miał charakter wyłącznie finansowy. To jest jednak nadmiernym
uproszczeniem. Jak zawsze, Franklin potrafił połączyć swe interesy
finansowe z dążeniami społecznymi i osobistym entuzjazmem. Miał
towarzyską osobowość i był szczerze pod wrażeniem hipnotyzującej
charyzmy i dobroczynnych dążeń Whitefielda. Zaprosił go do swego domu,
a gdy kaznodzieja powiedział o zaproszeniu, że było ono „dla Chrystusa”,
Franklin go poprawił: „Proszę się nie oszukiwać, to nie dla Chrystusa, ale
dla Pana”.
Ponadto, pomimo różnic teologicznych, Whitefield przyciągał Franklina,
ponieważ wstrząsał on miejscowym establishmentem. Wieloletnia niechęć
Franklina do religijnej elity sprawiła, że radował go dyskomfort i podziały
wywołane pojawieniem się na ich terenie niezwykle popularnych
wędrownych kaznodziei. Tolerancyjny Franklin cieszył się, że zwolennicy
Whitefielda wznieśli – z jego pomocą finansową – nową, dużą salę, która
między innymi mogła służyć kaznodziejom każdej religii, „tak że nawet
gdyby mufti Konstantynopola miał posłać misjonarza celem głoszenia nam
mahometanizmu, udzielilibyśmy mu naszej ambony” 10.
Populistyczny zachwyt Franklina z powodu dyskomfortu elity przejawia
się wyraźnie w sposobie, w jaki podsycał kontrowersje dotyczące listu
posłanego do „Gazette” przez kogoś z miejskiej elity, który napisał, iż
Whitefield „nie odniósł wielkiego sukcesu wśród ludzi lepszego sortu”.
Tydzień później, używając pseudonimu „Abdiasz Plebejusz”, Franklin
wykpił użycie zwrotu „ludzie lepszego sortu” i zawartą w nim sugestię, że
zwolennicy Whitefielda byli „gorszym sortem, plebsem czy tłuszczą”. Pan
Plebejusz pisał, że on i jego przyjaciele szczycili się przynależnością do
tłuszczy, jednak nie życzyli sobie, by ludzie nazywający siebie „lepszym
sortem” używali takich określeń i sugerowali, że zwykli ludzie byli „głupim
stadem”.
Piszący wyniośle dżentelmen nazwiskiem Tom Trueman (lub też,
zważywszy na nazwisko, udający takiego dżentelmena Franklin) napisał
tydzień później do bardziej elitarnej gazety Williama Bradforda, by
zaprzeczyć, iż taka obraza była celowa i oskarżyć Pana Plebejusza
o czynienie się przywódcą miejskiego plebsu. Franklin, ponownie
odpowiadając jako Pan Plebejusz, pisał, że jest jedynie „biednym, prostym”
rzemieślnikiem, który, po skończonej pracy, „zamiast chodzić do piwiarni,
zażywa lektury w Towarzystwie Bibliotecznym”. Dlatego też pogardza
ludźmi uważającymi się za lepszy sort i którzy „spoglądają na pozostałych
z wyższością”. Choć awansował w świecie w sposób, który pozwoliłby mu,
gdyby tego chciał, przybierać pozę arystokratyczną, Franklin wciąż żywił
alergię na snobizm i szczycił się tym, że jest Plebejuszem broniącym „ludzi
średnich” 11.
Jesienią 1740 roku Franklin zaczął zdradzać objawy ochłodzenia
stosunku wobec Whitefielda, choć nie wobec zysków z publikowania jego
dzieł. Wysiłki kaznodziei, by uczynić zeń „nowo narodzonego”
ortodoksyjnego kalwinistę znudziły się, a cenni patroni spośród
filadelfijskiej elity zaczęli krytykować zapał „Gazette”. W odpowiedzi na
taką krytykę Franklin opublikował wstępniak, w którym zaprzeczał
(nieprzekonująco) jakiejkolwiek stronniczości i potwierdzał swoją filozofię,
zaprezentowaną po raz pierwszy w „Apologii drukarzy” w 1731 roku, iż
„gdy prawda ma uczciwe warunki, zawsze zatryumfuje nad fałszem”.
W numerze tym umieścił też jednak list od kaznodziei, który krytykował
„entuzjastyczne przemowy” Whitefielda, później zaś opublikował dwa
pamflety ostro atakujące kaznodzieję oraz jeden z jego odpowiedzią. Listy
w gazecie Franklina, które w pierwszych dziewięciu miesiącach 1740 roku
były w 90 procentach korzystne dla Whitefielda, z początkiem września
stały się w większości negatywne, choć teksty napisane przez Franklina
nadal mu sprzyjały.
W kolejnych latach Franklin, choć z mniejszym zapałem, nadal wspierał
Whitefielda, i utrzymywali przyjacielską korespondencję aż do śmierci
kaznodziei w roku 1770. W swej autobiografii, napisanej po śmierci
Whitefielda, Franklin dodał nieco ironicznego dystansu do swych ciepłych
wspomnień. Opisał jedno z kazań, którego słuchał, w czasie którego
zamiast być poruszonym słowami Whitefielda, zajmował się obliczeniami,
jak daleko sięgał jego głos. Jeśli zaś chodzi o wpływ Whitefielda na jego
życie duchowe, Franklin kpiarsko wspominał: „Rzeczywiście zwykł
niekiedy modlić się o moje nawrócenie, nigdy jednak nie miał tej
satysfakcji, by sądzić, że jego modły zostały wysłuchane” 12.

WOJNY WYDAWCÓW

Wraz z rozwojem przedsiębiorstwa drukarskiego Franklina nasiliła się


rywalizacja z drugim drukarzem w Filadelfii, Andrew Bradfordem.
W pierwszej połowie lat 30. XVIII wieku kpili z błędów w swych gazetach
i ścierali się w kwestiach takich jak śmierć niedoszłego masona czy nauki
Samuela Hemphilla. Ich rywalizacja miała podstawy polityczne i społeczne.
Dobrze urodzony Bradford i jego „American Weekly Mercury” wspierali
pensylwańską „frakcję posiadającą”, która popierała rodzinę Pennów
i mianowanych przez nich gubernatorów. Rzemieślnik Franklin z jego
„Pennsylvania Gazette” był nastawiony przeciw establishmentowi i zwykł
wspierać prawa wybieranego Zgromadzenia.
Ich poglądy polityczne starły się w roku 1733 podczas kampanii
reelekcyjnej przewodniczącego Zgromadzenia, Andrew Hamiltona, który
był przywódcą frakcji przeciwnej posiadaczom i który pomógł Franklinowi
przejąć zamówienia rządowe od Bradforda. Franklin podziwiał
populistyczną wrogość Hamiltona wobec arystokracji. „Nie był
przyjacielem władzy”, pisał Franklin. „Był przyjacielem biednego
człowieka”. Bradford natomiast drukował zajadłe ataki na
Hamiltona. Wśród nich znalazł się esej O niewierności, wymierzony
w Hamiltona, ale obliczony też na zranienie Franklina. Inny oskarżał
Hamiltona o obrażanie rodziny Pennów i nadużycia władzy w czasie
pełnienia funkcji szefa urzędu pożyczkowego.
Franklin przyszedł Hamiltonowi z pomocą poprzez pełną godności, lecz
krytyczną polemikę. Ucharakteryzowany na relację z „półgodzinnej
rozmowy” z Hamiltonem tekst krytykował Bradforda za najróżniejsze
przewiny, od nieznajomości słów (użył słowa „pogardzie”, podczas gdy
powinien „pogardliwie”) po krycie się za zasłoną anonimowości („widząc,
że powszechnie tolerowano pisanie przez nikogo, uważał, że nikt tego nie
zauważy”). Hamilton ukazuje się tam jako uprzejmy gość Junto ze szczyptą
Biednego Richarda. „Wystarczy rzucić błotem”, skarży się, „zawsze coś się
przylepi” 13.
Hamilton został ponownie wybrany, i w roku 1736 załatwił Franklinowi
nominację na pisarza Zgromadzenia. Ponownie udało mu się połączyć
służbę publiczną z interesem prywatnym. Urzędowanie, przyznawał
otwarcie Franklin, „dało mi lepszą okazję do podtrzymywania
zainteresowania członków, co zapewniło mi zlecenia w postaci drukowania
materiałów wyborczych, ustaw, papierowych pieniędzy, i innych
okazjonalnych zamówień publicznych, które wszystkie razem okazały się
bardzo zyskowne”.
Nauczyło go to także bardzo użytecznej sztuczki dla zjednywania
przeciwników. Gdy pewien zamożny i dobrze urodzony członek
Zgromadzenia wypowiedział się wobec niego krytycznie, Franklin
postanowił zdobyć jego względy:

Nie miałem jednak na celu zyskania jego łaski poprzez


oddawanie mu służalczego szacunku, ale po pewnym czasie
skorzystałem z innej metody. Dowiedziawszy się, że miał on
w swej bibliotece pewną rzadką, a ciekawą książkę, napisałem do
niego liścik, wyrażając pragnienie zapoznania się z tą książką,
i prosząc, by wyświadczył mi przysługę i pożyczył mi ją na kilka
dni. Przesłał ją natychmiast i oddałem ją tydzień później z kolejnym
liścikiem, w którym mocno wyraziłem moją wdzięczność. Gdy
następnym razem spotkaliśmy się na forum Zgromadzenia,
przemówił do mnie (czego nigdy dotąd pierwszy nie czynił) bardzo
uprzejmie; odtąd zawsze wyrażał gotowość pomagania mi przy
wszystkich okazjach, a nasza przyjaźń trwała aż do jego śmierci. To
kolejny przypadek, gdy sprawdziła się stara, poznana przeze mnie
maksyma, mówiąca: „Kto raz wyświadczył ci dobro, będzie
bardziej skłonny zrobić to ponownie od tego, komu ty raz
usłużyłeś” 14.
Rywalizacja Franklina z Bradfordem miała pewien ciekawy aspekt, który
może wydawać się niezwykły, lecz których był wówczas, jak i obecnie,
dość powszechny. Choć rywalizowali między sobą w pewnych kwestiach,
tak jak współcześni baronowie medialni współpracowali na innych polach.
Przykładowo, w roku 1733, choć zaciekle zwalczali się w kwestii kampanii
Hamiltona, utworzyli spółkę joint venture celem podziału zysków
z opublikowania kosztownego psałterza. Zgodnie z sugestią Bradforda,
Franklin zajął się drukowaniem, Bradford dostarczył papier, podzielili się
kosztami, i każdy z nich otrzymał połowę z 500 wydrukowanych
egzemplarzy 15.
W rywalizacji z Franklinem Bradford miał jedną istotną przewagę.
Bradford był pocztmistrzem Filadelfii i wykorzystywał to stanowisko, by
odmówić Franklinowi prawa, przynajmniej oficjalnie, do rozsyłania swej
gazety pocztą. Ich zmagania o kwestię dostępu do przesyłek były jedną
z pierwszych oznak napięcia, jakie często nadal istnieje pomiędzy tymi,
którzy tworzą treści, a tymi, którzy kontrolują systemy ich dystrybucji.
W pewnym momencie Franklin nakłonił pułkownika Alexandra
Spotswooda, poczmistrza kolonii, do polecenia Bradfordowi otwarcia
poczty na konkurencyjne gazety. Bradford jednak nadal utrudniał
dystrybucję gazet Franklina, zmuszając go do przekupywania posłańców
pocztowych. Franklin lękał się nie tylko o koszty, ale także o reakcję opinii
publicznej. Ponieważ Bradford kontrolował filadelfijską pocztę, Franklin
pisał: „uważano, że ma lepszą okazję do poznawania wieści, a jego gazeta
była uznawana za lepszy nośnik dla reklam od mojej”.
Franklin zdołał odebrać konkurentowi stanowisko filadelfijskiego
pocztmistrza, gdy odkryto, że Bradford prowadził niechlujnie rachunki.
Pułkownik Spotswood, zachęcany przez Franklina, w 1737 roku cofnął
Bradfordowi nominację i zaoferował ją Franklinowi. „Przyjąłem ją
chętnie”, pisał Franklin, „i była dla mnie bardzo korzystna, bo choć pensja
była niewielka, ułatwiała korespondencję, co ulepszyło mą gazetę,
zwiększyła liczbę sprzedawanych egzemplarzy, jak i liczbę wykupowanych
reklam, toteż przynosiła mi bardzo poważny dochód”. Gazeta Bradforda to
wszystko utraciła.
Zamiast się odpłacać pięknym za nadobne, Franklin pozwolił na
kolportowanie pocztą „Mercury” Bradforda razem z własną „Gazette”
i innymi – przynajmniej na początku. W swej autobiografii gratulował sobie
takiej otwartości. W rzeczywistości jednak trwała ona jedynie dwa lata.
Ponieważ Bradford nigdy nie wyrównał braków w rachunkach z czasów
pełnienia urzędu pocztmistrza, Spotswood posłał Franklinowi polecenie
„wystosowania przeciw niemu pozwu” i „niedopuszczanie więcej jego
gazet do kolportowania przez Pocztę”.
Bradford musiał uciec się do stosowanego niegdyś przez Franklina
sposobu, czyli przekupowania posłańców pocztowych i kolportowania swej
gazety nieoficjalnie. Franklin wiedział o tym i to tolerował, tak samo jak
Bradford tolerował to niegdyś u Franklina. Jednak nawet ta częściowa
tolerancja Franklina nie miała przetrwać 16.
W roku 1740 wraz z Bradfordem stanęli do wyścigu o założenie
pierwszego w Ameryce czasopisma rozrywkowego. Franklin wpadł na ten
pomysł, ale bliska mu osoba zawiodła jego zaufanie, podobnie jak miało to
miejsce, gdy pragnął założyć gazetę. Jak mądrzejszy Biedny Richard miał
zauważyć w almanachu na 1741 rok, „jeśli pragniesz utrzymać coś
w tajemnicy przed wrogiem, nie mów o tym przyjacielowi”.
Tym razem zdrajcą okazał się prawnik nazwiskiem John Webbe, który
pisywał eseje do „Gazette” i został wybrany przez Franklina na tego, kto
przygotuje pozew przeciwko Bradfordowi, nakazany przez pułkownika
Spotswooda. Franklin opisał magazyn Webbe’owi i zaoferował mu
stanowisko redaktora. Webbe jednak poszedł z pomysłem do Bradforda
i uzyskał lepsze warunki. 6 listopada 1740 roku Bradford ogłosił plany
założenia „The American Magazine”. Tydzień później Franklin
opublikował własne plany wydawania „The General Magazine”.
W swym obwieszczeniu Franklin potępił zdradę Webbe’a. „Magazyn ten
(…) był planowany już dawno”, pisał, „i nie zostałby ogłoszony tak
wcześnie, gdyby nie pewna Osoba, której plan ten został zakomunikowany
w zaufaniu, nie uznała za stosowne ogłosić go w ostatnim numerze
»Mercury« (…) i przypisać zasługi wyłącznie sobie”. Spór doprowadził
Franklina do całkowitego odcięcia gazety Bradforda od poczty. Zmienił też
kwestię dostępu do poczty w sprawę publiczną.
Webbe odpowiedział w następnym numerze „Mercury” zaciekłym
kontratakiem. Szczególnie kwestionował jedną z mniej sympatycznych
cech Franklina: jego sprytną i często przebiegłą metodę sugerowania
oskarżeń zamiast stawiania ich wprost. Brak bezpośredniości Franklina,
„niczym przebiegłość kieszonkowca”, był bardziej „nikczemny” niż
bezczelność „jawnego kłamcy”, pisał Webbe. „Jako że ciosy są mylne
i pośrednie, człowiek nie może łatwo obronić się przed nimi”. Franklin lubił
uważać, że jego metoda używania pośrednich insynuacji była mniej
obraźliwa od konfrontacji słownej, czasami jednak budziła większą
wrogość oraz zaskarbiała mu reputację osoby przebiegłej i fałszywej.
Franklin nie odpowiedział. Z doskonałym wyczuciem tego, jak
prowokować Webbe’a i Bradforda, po prostu przedrukował swój pierwotny
tekst w kolejnym numerze „Gazette”, w tym tę samą sugestię
o dwulicowości Webbe’a. To skłoniło Webbe’a do opublikowania kolejnego
rozwlekłego tekstu w „Mercury”. Franklin ponownie okazał budzący
wściekłość umiar: nie odpowiedział, ponownie jednak opublikował swe
wcześniejsze oświadczenie i sugestie.
Webbe podbił poprzeczkę w numerze „Mercury” z 4 grudnia przy użyciu
argumentu, który musiał sprowokować Franklina do odpowiedzi. „Od czasu
mego pierwszego listu”, pisał Webbe, Franklin „postanowił odebrać
»Mercury« korzyści płynące z używania poczty”. Franklin tydzień później
odpowiedział nieco mało przemyślanym wyjaśnieniem. Minął rok, pisał, od
czasu, gdy „Mercury” Bradforda otrzymał zakaz korzystania z poczty. Nie
miało to nic wspólnego ze sporem o czasopisma. Stało się to natomiast na
bezpośrednie polecenie pułkownika Spotswooda. By to udowodnić,
Franklin przedrukował list pułkownika. Pisał, że Bradford i Webbe
wiedzieli o tym, zwłaszcza ten ostatni, jako że był on prawnikiem
wynajętym przez Franklina do złożenia pozwu.
Webbe odpowiedział opisaniem historii działań pocztowych. Tak,
przyznał, Spotswood rozkazał Franklinowi zaprzestać kolportażu gazety
Bradforda. Jednakże, jak Franklin wiedział, posłańcy nadal rozwozili ją
nieoficjalnie. Co więcej, Webbe zarzucił Franklinowi, że on sam
informował ludzi o tym rozwiązaniu, gdyż zapewniało to, iż Bradford nie
będzie drukował niczego zbyt negatywnego o Franklinie. „Oświadczył”,
pisał Webbe, „że skoro faworyzuje pana Bradforda, pozwalając
pocztowcom rozwozić jego gazetę, ma tym samym go w ręku”.
Ta publiczna debata na temat praktyk pocztowych ucichła, gdy obie
strony spiesznie szykowały swe czasopisma. Ostatecznie Bradford i Webbe
wyprzedzili Franklina o trzy dni. Ich „American Magazine” zszedł
z drukarni 13 lutego 1741 roku, zaś „General Magazine” Franklina ukazał
się 16 lutego.
Słowo „magazyn” używane wówczas zwykło oznaczać zbiór tekstów
pochodzących z gazet i innych źródeł. Zawartość magazynu Franklina,
wzorowanego na wydawanym od 10 lat w Londynie „Gentleman’s-
Magazine”, była zadziwiająco nudna: oficjalne proklamacje, doniesienia
o działalności rządu, dyskusje o kwestiach związanych z papierowym
pieniądzem, parę fragmentów poezji oraz opis sierocińca Whitefielda.
Formuła ta zawiodła. Magazyn Bradforda upadł po trzech miesiącach,
Franklina po sześciu. Nie pozostał po tym żaden godny zapamiętania tekst
Franklina, poza wierszem napisanym w dialekcie irlandzkim jako parodia
jednego z anonsów w magazynie Bradforda. Jednak rywalizacja
o pierwszeństwo w wydawaniu magazynu rozbudziła zainteresowanie
Franklina siłą kryjącą się w systemie pocztowym 17.

SALLY FRANKLIN

W roku 1743, 11 lat po narodzinach przedwcześnie zmarłego synka


Franky’ego, Franklinom urodziła się córka. Nadali jej imię Sarah po matce
Deborah i nazywali ją zwykle Sally; zachwycała oboje rodziców. gdy miała
cztery lata, Franklin napisał swej matce, że „Twoja wnuczka jest największą
miłośniczką książek i nauki wśród wszystkich znanych mi dzieci”. Dwa lata
później pisał podobnie: „Sally rośnie pięknie, jest niezwykle biegła z igłą
i rozkoszuje się książkami. Ma najbardziej ujmujące usposobienie, jest
doskonale obowiązkowa i posłuszna wobec rodziców i wszystkich innych.
Być może chwalę ją za bardzo, mam jednak nadzieję, że okaże się mądrą,
czułą, wybitną i wartościową kobietą”.
Franklin na wpół serio sugerował, że jego córka może pewnego dnia
poślubić syna Williama Strahana, londyńskiego drukarza, który był jednym
z jego korespondentów. (Nie był w tym względzie seksistą, próbował też
wyswatać swego syna Williama, później zaś swych dwóch wnuków
z dziećmi swych angielskich i francuskich przyjaciół, nieodmiennie bez
skutku). Jego opisy Sally w listach do Strahana zdradzają zarówno
ojcowskie uczucie, jak i cechy pożądane przezeń u córki. „Codziennie
ujawnia zaczątki pracowitości i oszczędności, w skrócie, wszelkich cnót
niewieścich”, pisał, gdy miała siedem lat. Sześć lat później notował „Sally
jest prawdziwie bardzo dobrą dziewczyną, miłą, obowiązkową i pracowitą,
i ma wspaniałe serce, i choć nie jest bardzo bystra, nie jest w żadnym razie
pozbawiona rozumu jak na swój wiek”.
W jednej ze swych dziecięcych debat z Johnem Collinsem Franklin
argumentował na rzecz dawania dziewczynkom tak samo jak chłopcom
wykształcenia, co później powtórzył jako Silence Dogood. Czynił tak
w pewnej mierze z Sally, z przewidywalnym naciskiem na przedmioty
praktyczne. Zadbał, by nauczono ją czytania, pisania i arytmetyki. Na jej
prośbę zorganizował jej lekcje francuskiego, choć jej zainteresowanie
wkrótce osłabło. Nalegał też, by uczyła się prowadzenia rachunków; gdy
jeden z jego partnerów wydawców z Charlestonu zmarł i interes musiała
przejąć jego żona, wzmocniło to u Franklina praktyczne przekonanie, że
dziewczęta powinny być uczone księgowości, „która może okazać się im
bardziej przydatna w razie owdowienia niż muzyka czy tańce”.
Gdy Sally miała ledwie osiem lat, Franklin sprowadził dla niej z Anglii
sporą liczbę książek. Miała ona zarządzać ich sprzedażą w drukarni,
zapewne jednak miała się także czegoś z nich nauczyć. W zamówieniu
znalazły się trzy tuziny podręczników Wincherster School, cztery słowniki
i dwa tuziny egzemplarzy zbioru „opowieści i bajek wraz z użytecznymi
maksymami”.
Najbardziej jednak Franklin nalegał na ćwiczenie u Sally doskonałych
umiejętności domowych. Pewnego dnia, przyglądając się, jak próbuje bez
powodzenia obszyć dziurkę od guzika, załatwił u swego krawca lekcje dla
niej. Nigdy nie otrzymała formalnego wykształcenia, jakie zapewnił
Williamowi. Gdy zaś sporządził plany założenia w Filadelfii akademii,
Sally miała sześć lat, jednak nie planował, by w jego szkole kształcono
dziewczęta 18.
Mając tylko jedną córkę (i pasierba z nieprawego łoża), Deborah
posiadała bardzo niewiele dzieci jak na zdrową kobietę z czasów
kolonialnych; była jedną z siedmiorga rodzeństwa, ojciec Franklina miał
z dwóch małżeństw 17 dzieci, a przeciętna rodzina w tym czasie miała ich
około ośmiorga. Franklin pisał gorąco o dzieciach, a Biednemu Richardowi
kazał zachwycać się widokiem ciężarnej kobiety. W satyrach takich jak
Polly Baker i poważnych esejach jak Uwagi o rozwoju ludzkości sławił
zalety płodności. Dlatego też mała liczba dzieci Franklinów nie wygląda na
efekt celowej decyzji; sugeruje, że albo brakowało im niezbędnej bliskości,
albo mieli problemy z poczęciem, albo oba te problemy. Niezależnie od
przyczyn, miało to dać Franklinowi więcej swobody do wczesnego
wycofania się z interesów celem zajęcia się dociekaniami naukowymi
i długimi podróżami dyplomatycznymi. Zapewne też przyczyniło się do
jego wieloletniej praktyki zaprzyjaźniania się z ludźmi młodymi –
zwłaszcza kobietami – i nawiązywania z nimi relacji tak, jakby były jego
dziećmi 19.

POLLY BAKER

Stosunek Franklina wobec kobiet można scharakteryzować jako trochę


oświecony w kontekście jego czasów, ale tylko trochę. Jest jednak jasne, że
szczerze lubił kobiety, lubił ich towarzystwo i rozmowę z nimi, i potrafił
traktować je poważnie, jak i z nimi flirtować. Gdy Sally była mała, napisał
dwa słynne eseje, które w odmienny sposób dowcipnie łączyły jego
wyrozumiały stosunek do seksu pozamałżeńskiego z jego akceptującą
postawą wobec kobiet.
Rada dla młodzieńców w sprawie wyboru kochanki, napisana
w 1745 roku, jest obecnie dość słynna, jednak przez cały XIX wiek jego
wnuk i inni wydawcy nie zamieszczali jej jako nienadającą się do druku ze
względu na nieprzyzwoitość. Franklin rozpoczął swój niedługi esej od
chwalenia małżeństwa jako „właściwej rady” na popęd seksualny. Gdyby
jednak jego czytelnik „nie posłuchał jego rady” a nadal uważał „seks za
nieunikniony”, radził, by „we wszystkich swych amorach preferował
kobiety stare zamiast młodych”.
Następnie Franklin podawał soczystą listę ośmiu powodów: ponieważ
mają one więcej wiedzy, potrafią lepiej rozmawiać, choć tracą z wolna
urodę, poznają tysiąc użytecznych sztuczek „dla utrzymania swego czaru
nad mężczyznami”; „nie ma ryzyka dzieci”; są bardziej dyskretne; starzeją
się od głowy w dół, więc nawet jeśli ich twarze pokrywają zmarszczki, ich
ciała pozostają jędrne, „tak więc gdyby zakryć całą górę koszykiem
i przyglądać się tylko temu, co poniżej jego krawędzi, nie sposób odróżnić
kobiety starej od młodej”; jest mniejszym grzechem rozpusta ze starszą
kobietą niż z dziewicą; wina jest mniejsza, jako że starsza kobieta będzie
szczęśliwa, młodsza zaś nie. Wreszcie Franklin umieszcza wisienkę na
torcie: „Po ostatnie, one są tak wdzięczne!!!” 20.
Mowa Polly Baker to opowieść o seksie i smutku opowiedziana z punktu
widzenia kobiety, co było metodą literacką używaną przez Franklina
z talentem zdradzającym jego umiejętność wczucia się w punkt widzenia
przeciwnej płci. Jest ona rzekomo relacją z przemówienia młodej kobiety
postawionej przed sądem za urodzenie piątego dziecka z nieprawego łoża.
Opublikowana po raz pierwszy w Londynie, była następnie wielokrotnie
przedrukowywana w Anglii i Ameryce przez ludzi nieświadomych tego, że
jest to fikcja literacka. Miało minąć 30 lat, nim Franklin ujawnił, że napisał
ją jako żart.
Lekki humor tekstu skrywa fakt, że jest to w rzeczywistości ostry atak
wymierzony w hipokryzję i nieuczciwy stosunek wobec kobiet i seksu.
Polly utrzymuje, że czyniła dobro, wypełniając boski nakaz bycia płodną
i rozmnażania się. „Sprowadziłam na ten świat piątkę zdrowych dzieci,
ryzykując życiem. Utrzymywałam je własną pracowitością”. Skarży się
oczywiście, że mogłaby dać im więcej, gdyby nie to, że sądy nieustannie
obciążały ją grzywnami. „Czyż może być zbrodnią (mam na myśli naturę
rzeczy) przysparzanie Królowi poddanych w nowym kraju, który
potrzebuje ludzi? Przyznaję, powinno być to uznawane nie za czyn karalny,
ale za czyn chwalebny”.
Franklin, który spłodził dziecko z nieprawego łoża, ale wziął za nie
odpowiedzialność, szczególnie surowo traktował podwójne standardy,
jakim podlega Polly, ale nie mężczyźni uprawiający z nią seks. Jak mówi
Polly: „Chętnie zgodziłam się na jedyną propozycję małżeństwa, jaką mi
kiedykolwiek złożono, która miała miejsce, gdy byłam dziewicą; jednak
zbyt ufna w szczerość osoby, która ją złożyła, nieszczęśliwie utraciłam swój
honor, ufając w jego; gdy bowiem zaszłam w ciążę, opuścił mnie. Tę osobę
wszyscy znacie, jest obecnie urzędnikiem w tym hrabstwie”.
Czyniąc swój obowiązek w postaci sprowadzania na świat dzieci
pomimo faktu, że nikt nie chciał jej za żonę i pomimo publicznej hańby,
mówiła, że zasługuje „moim skromnym zdaniem nie na chłostę, ale na
pomnik wzniesiony na moją cześć”. Sąd, pisał Franklin, był tak poruszony
przemówieniem, że została uniewinniona, a jeden z sędziów poślubił ją
następnego dnia 21.

AMERYKAŃSKIE TOWARZYSTWO FILOZOFICZNE

Franklin jako jeden z pierwszych zaczął postrzegać brytyjskie osiedla


w Ameryce nie tylko jako oddzielne kolonie, ale części potencjalnie
zjednoczonego kraju. Wynikało to po części z faktu, że był o wiele mniej
zaściankowy od większości Amerykanów. Podróżował z jednej kolonii do
drugiej, formował sojusze z drukarzami od Rhode Island po Południową
Karolinę, i zbierał wiadomości dla swej gazety, czytając liczne inne
amerykańskie publikacje. Teraz, jako poczmistrzowi Filadelfii łatwiej było
mu o łączność z innymi koloniami, które coraz mocniej go ciekawiły.
W rozesłanym w 1743 roku liście pt. Propozycja krzewienia użytecznej
wiedzy wśród brytyjskich kolonii w Ameryce proponował utworzenie,
w praktyce, międzykolonialnego Junto, które miało nosić nazwę
Amerykańskiego Towarzystwa Filozoficznego. Podobny pomysł miał
między innymi przyrodnik John Bartram, ale Franklin dysponował
drukarnią, chęcią i licznymi kontaktami, by doprowadzić dzieło do końca.
Siedzibą Towarzystwa miała być Filadelfia, a w jego skład wchodzić mieli
naukowcy i myśliciele z innych miast. Mieli dzielić się wynikami swych
studiów pocztą, a skróty miano rozsyłać wszystkim członkom cztery razy
w roku.
Tak jak w przypadku szczegółowego statusu, jaki sporządził dla Junto,
także i teraz Franklin bardzo drobiazgowo opisał rodzaje tematów, jakie
miano zgłębiać. Były one rzecz jasna bardziej praktyczne niż czysto
teoretyczne: „nowo odkryte rośliny, zioła, drzewa, korzenie, ich zalety,
zastosowania itp. (…) udoskonalenia soków roślinnych, takich jak cydry,
wina itp.; nowe metody leczenia lub zapobiegania chorobom (…)
udoskonalenia w każdej dziedzinie matematyki (…) nowe rzemiosła,
zawody i manufaktury (…) pomiary, mapy i plany (…) metody
doskonalenia hodowli zwierząt (…) wszelkie eksperymenty filozoficzne,
które rzucają światło na istotę rzeczy”. Franklin zaproponował siebie na
funkcję sekretarza.
Wiosną 1744 roku Towarzystwo zaczęło spotykać się regularnie. Jednym
z członków został pedantyczny matematyk Thomas Godfrey, co sugeruje,
że jego spór z Franklinem o posagi i almanachy się zakończył. Jednym
z najważniejszych członków był Cadwallader Colden, uczony i urzędnik
z Nowego Jorku, poznany przez Franklina podczas podróży rok wcześniej.
Mieli stać się dozgonnymi przyjaciółmi i zachęcać się nawzajem do
zainteresowania nauką. Ich klub nie był początkowo nazbyt aktywny –
Franklin skarżył się, że jego członkowie byli „bardzo bezczynnymi
dżentelmenami” – w końcu jednak rozrósł się w naukowe towarzystwo,
które kwitnie po dziś dzień 22.

PENSYLWAŃSKA MILICJA

Większość dobrowolnych stowarzyszeń założonych do tego czasu przez


Franklina – Junto, biblioteka, towarzystwo filozoficzne, a nawet straż
pożarna – nie wkraczało w kompetencje władzy cywilnej. (Gdy wymyślił
plan patroli policyjnych, zasugerował, by utworzyło je i kontrolowało
Zgromadzenie). Jednak w roku 1747 zaproponował – być może nie do
końca świadomie – coś znacznie bardziej radykalnego: oddział wojskowy
niezależny od władz kolonialnych Pensylwanii.
Plan Franklina utworzenia ochotniczej pensylwańskiej milicji narodził
się z powodu niemrawej reakcji rządu kolonii na nieustanne zagrożenie ze
strony Francji i sprzymierzonych z nią Indian. Od 1689 roku wojny toczone
co pewien czas między Wielką Brytanią a Francją prowadzone były także
w Ameryce. Obie strony pozyskiwały różne indiańskie plemiona
i zbirowatych najemników celem zdobycia przewagi. Ostatnia taka wojna
znana była w Ameryce jako wojna króla Jerzego (1744–1748), która była
częścią europejskiej wojny o sukcesję austriacką oraz dziwacznego
brytyjskiego konfliktu z Hiszpanią znanego jako wojna ucha Jenkinsa (od
nazwiska brytyjskiego przemytnika, któremu Hiszpanie odjęli tę część
ciała). Wśród Amerykanów, którzy w roku 1746 pomaszerowali do Kanady,
by walczyć z Francuzami i Indianami w imieniu Brytyjczyków był William
Franklin, wówczas około szesnastoletni, którego ojciec zrozumiał, że nie
sposób było przeciwstawić się żądzy samodzielności, którą w tym wieku
sam odczuwał.
William nie wziął udziału w walkach, jednak wkrótce wojna zagroziła
bezpieczeństwu Filadelfii, gdy francuscy i hiszpańscy korsarze zaczęli
atakować miasta nad rzeką Delaware. Zgromadzenie, zdominowane przez
pacyfistycznych kwakrów, wahało się i nie uchwaliło żadnych działań
obronnych. Franklin był przerażony niechęcią różnych grup w kolonii –
kwakrów, anglikanów, prezbiterianów – do współdziałania. Tak więc
w listopadzie 1747 roku wypełnił lukę, pisząc emocjonalny pamflet
zatytułowany Czysta prawda, podpisany „Czeladnik z Filadelfii”.
Jego opis chaosu, jaki mógłby sprawić napad korsarzy, brzmiał niczym
przerażające kazanie wielkiego przebudzenia:

Na pierwszy alarm wszystkich ogarnie przerażenie. (…) Żony


i dzieci rzucą się mężom do szyj, ze łzami błagając ich, by uciekać
z miasta. (…) Splądrowanie miasta będzie pierwszym, a spalenie go
najpewniej ostatnim, co uczyni wróg. (…) Zamknięci w domach
będziecie mogli liczyć wyłącznie na łaskę wroga. (…) Któż może
bez zgrozy myśleć o łasce, gdy wasze osoby, majątki, żony i córki
będą narażone na swawolę, nieokiełznaną wściekłość, gwałty
i chucie?

Z małą kpiną ze słowa „Przyjaciele”, Franklin jako pierwszych obwinił


kwakrów ze Zgromadzenia: „Czyż powinniśmy prosić ich o rozważenie,
jeśli nie jako Przyjaciół, to jako prawodawców, że obowiązkiem rządu
wobec ludu jest zapewnienie mu obrony?”. Jeśli ich pacyfistyczne
przekonania uniemożliwiają im działanie, pisał, powinni ustąpić. Następnie
zwrócił się do „ludzi wielkich i bogatych” z frakcji posiadaczy, którzy nie
chcieli działać, z powodu swej „zazdrości i niechęci” wobec Zgromadzenia.
Któż zatem mógł uratować kolonię? I tu Franklin wzywał do działania
nową amerykańską klasę średnią. „My, ludzie średni”, pisał z dumą,
używając tego określenia w tym pamflecie dwukrotnie. „Czeladnicy,
sklepikarze i farmerzy tej prowincji i miasta!”.
Następnie zaczął malować obraz, który miał ostatecznie pasować do
znacznej części jego pracy w następnych latach. „Obecnie jesteśmy jak
osobne włókna lnu przed sformowaniem przędzy, słabi, bo rozdzieleni”,
oświadczył. „Jednakże Unia uczyni nas silnymi!”.
Szczególnie istotne jest jego populistyczne podkreślanie, że nie będzie
różnic stanowych. Milicja miała być organizowana na zasadzie
geograficznej, nie zaś zgodnie z warstwami społecznymi. „To ma na celu
zapobieżenie organizowaniu się ludzi w kompanie zgodnie z ich pozycją
życiową, urodzeniem czy majątkiem. Ma skutkować zmieszaniem ze sobą
wielkich i małych. (…) Nie będzie żadnych różnic majątkowych, wszyscy
będą na tym samym poziomie”. Innym radykalnie demokratycznym
podejściem była propozycja Franklina, by każda z nowych kompanii milicji
wybierała swoich oficerów, zamiast otrzymać mianowanych przez
gubernatora czy Koronę.
Franklin zakończył ofertą spisania konkretnych propozycji, jeśli jego
wołanie zostanie dobrze przyjęte. Tak się stało. „Pamflet wywarł nagły
i niespodziewany efekt”, pisał później. Po tygodniu na łamach swej gazety
zamieścił artykuł z przypisami zawierający plany zorganizowania milicji.
W typowy dla siebie sposób wypełnił go szczegółowymi opisami
organizacji, szkolenia i reguł. Mimo że nigdy nie był zdolnym ani
skutecznym mówcą, zgodził się przemówić do zgromadzonej średniej klasy
w pomieszczeniu żaglowni, dwa dni później zaś przemówił do bardziej
elitarnego grona „dżentelmenów, kupców i innych” w Nowej Sali,
zbudowanej wcześniej dla Whitefielda 23.
Wkrótce zgłosiło się dziesięć tysięcy mężczyzn z całej kolonii;
sformowali ponad sto kompanii. Kompania Franklina w Filadelfii obrała go
swym pułkownikiem, jednak odmówił przyjęcia stanowiska, twierdząc, że
się „nie nadaje”. Służył zamiast tego jako „zwykły żołnierz”, i regularnie
pełnił wartę przy bateriach, jakie pomagał wybudować wzdłuż brzegów
rzeki Delaware. W ramach rozrywki opracował też najróżniejsze insygnia
i motta dla poszczególnych kompanii.
By zapewnić Towarzystwu Milicyjnemu armaty i oporządzenie, Franklin
zorganizował loterię, w trakcie której zebrano trzy tysiące funtów. Armaty
należało nabyć w Nowym Jorku; Franklin pojechał na czele delegacji, by
przekonać gubernatora George’a Clintona do udzielenia zgody na zakup.
Jak wspominał z pewnym rozbawieniem:

Początkowo z miejsca odmówił; jednak podczas kolacji ze swą


radą, gdzie pito dużo wina z Madery, jak to wówczas było tam
w zwyczaju, nieco zmiękł i powiedział, że pożyczy nam sześć dział.
Po kilku kolejnych kubkach podniósł liczbę do dziesięciu, by
wreszcie z wielką radością zgodzić się na osiemnaście. Były to
dobre działa, osiemnastofuntówki, wraz z lawetami, które wkrótce
przewieźliśmy i ustawiliśmy w naszej baterii.

Franklin nie rozumiał, jak bardzo radykalna była propozycja prywatnego


stowarzyszenia, by przejąć od rządu prawo formowania i dowodzenia
oddziałami wojskowymi. Spisany przezeń statut, tak w duchu, jak i użytych
sformułowaniach, zawierał pierwsze przebłyski deklaracji, która miała
powstać trzy dekady później. „Będąc niechronionymi przez rząd, pod
którego władzą żyjemy”, pisał, „oto dla wzajemnej obrony
i bezpieczeństwa, i dla bezpieczeństwa naszych żon, dzieci i majątków (…)
łączymy się w Towarzystwo”.
Thomas Penn, właściciel kolonii, rozumiał implikacje działań Franklina.
„Towarzystwo to zostało ufundowane na pogardzie wobec rządu”, pisał do
urzędnika rady gubernatorskiej, „jest niewiele mniej niż zdradą”.
W późniejszym liście nazwał Franklina „swego rodzaju trybunem
ludowym” i żalił się: „Jest człowiekiem niebezpiecznym i bardzo bym się
cieszył, [gdyby] zamieszkiwał on w jakimkolwiek innym kraju, jako że
uważam go za bardzo nieprzyjemnego ducha”.
Latem 1748 roku zagrożenie wojenne minęło i Towarzystwo Milicyjne
rozwiązało się, bez podjęcia przez Franklina próby wykorzystania
zdobytych wpływów i popularności. Jednak doświadczenie pozostało.
Zrozumiał, że koloniści będą być może musieli radzić sobie sami, zamiast
polegać na swych brytyjskich gubernatorach, i że wpływowe elity nie
zasługują na szacunek, i że owi „średni ludzie” złożeni z robotników
i czeladników powinni stanowić dumny rdzeń nowego kraju. Wzmocniło to
też jego przekonanie, że ludzie, a być może pewnego dnia kolonie, mogą
osiągnąć więcej, jeśli – zamiast pozostawać osobnymi włóknami lnu
i działać samodzielnie – połączą się, tworząc unie 24.

EMERYTURA

Do tego czasu drukarnia Franklina rozwinęła się w kwitnący,


zorganizowany hierarchicznie konglomerat medialny. Miał drukarnię,
wydawnictwo, gazetę, serię almanachów i częściową kontrolę nad
systemem pocztowym. Drukował poczytne książki, od Biblii i psałterzy po
nowelę Samuela Richardsona Pamela, której mieszanka pikanterii
i moralizatorstwa zapewne mu odpowiadała. (Przedrukowana przez
Franklina w 1744 roku Pamela była pierwszą powieścią opublikowaną
w Ameryce). Zbudował też siatkę lukratywnych powiązań i franczyz od
Newport i Nowego Jorku po Charleston i Antiguę. Zewsząd napływały
pieniądze, które, mądrze, inwestował w filadelfijskie nieruchomości.
„Doświadczyłem”, wspominał, „prawdy tkwiącej w powiedzeniu, że po
zarobieniu pierwszych stu funtów łatwiej jest zarobić drugie sto”.
Gromadzenie pieniędzy nie było jednakże celem Franklina. Mimo
monetarnego ducha powiedzonek Biednego Richarda oraz reputacji
dusigrosza, jaką później zaskarbiły Franklinowi, nie miał ducha kapitalisty.
„Wolałbym, by mówiono o mnie: »Żył użytecznie«, niż że »umarł
bogaty«”, pisał swojej matce.
Tak więc w 1748 roku w wieku 42 lat – co miało okazać się dokładnie
połową jego życia – Franklin odszedł na emeryturę i przekazał zarząd firmy
kierownikowi swej drukarni, Davidowi Hallowi. Szczegółowa umowa
partnerska sporządzona przez Franklina miała czynić go bogatym wedle
standardów większości ludzi: miał otrzymywać połowę zysków
przedsiębiorstwa przez kolejnych 18 lat, co miało wynosić 650 funtów
rocznie. W tamtych czasach, gdy urzędnik zarabiał rocznie około
25 funtów, wystarczało mu to na całkiem wygodne życie. Nie widział celu
w dalszym uprawianiu zawodu i zarobieniu jeszcze więcej. Teraz miał, jak
pisał do Cadwalladera Coldena, „czas na czytanie, na eksperymentowanie,
i na rozprawianie z ciekawymi i wartościowymi ludźmi, którzy raczyli
zaszczycić mnie swą przyjaźnią” 25.
Dotychczas Franklin z dumą uznawał się za robotnika i zwykłego
czeladnika, pozbawionego, a nawet gardzącego wszelkimi
arystokratycznymi pretensjami. Podobnie miał przedstawiać siebie w końcu
lat 60. XVIII wieku, gdy wzrósł jego antagonizm wobec brytyjskiej władzy
(a jego nadzieje na wysokie stanowiska rozwiały się). Tak również miał
przedstawiać się w swej autobiografii, której pisanie rozpoczął
w 1771 roku. Taką też rolę miał odgrywać jako rewolucyjny patriota,
posłaniec w kapturze, i zaciekły wróg dziedzicznych zaszczytów
i przywilejów.
Jednakże na emeryturze i niekiedy przez kolejną dekadę miał pozować
na wyrafinowanego dżentelmena. W swym przełomowym studium The
Radicalism of American Revolution [Radykalizm rewolucji amerykańskiej],
historyk Gordon Wood nazywa go „jednym z najbardziej arystokratycznych
ojców założycieli”. Ocena ta jest zapewne zbyt mocna lub też nadmiernie
rozciąga definicję arystokraty, jako że nawet w latach tuż po przejściu na
emeryturę Franklin wyrzekał się większości elitarnych pretensji i pozostał
populistą w większości swych lokalnych działań politycznych. Jednak
emerytura istotnie oznaczała w jego życiu początek okresu, gdy aspirował
do bycia, jeśli nie częścią arystokracji, to przynajmniej, jak pisze Wood,
„dżentelmeńskim filozofem i urzędnikiem publicznym” z aurą „oświeco-
nej elegancji” 26.
Dwuznaczny flirt Franklina z nowym statusem społecznym został
uwieczniony na płótnie, gdy Robert Feke, popularny malarz samouk
z Bostonu, przybył w tamtym roku do Filadelfii. Namalował on
najwcześniejszy znany portret Franklina (przechowywany obecnie
w Muzeum Sztuki Fogga na Harvardzie), i ukazuje go ubranego jak
dżentelmen w aksamitny surdut, obszerną koszulę i perukę. Jednak
w porównaniu do innych modeli Feke’a z tegoż roku, Franklin kazał się
sportretować w raczej prosty sposób, bez żadnej społecznej ostentacji. „Jest
przedstawiony nieomal boleśnie prosto i bezpretensjonalnie”, pisze historyk
sztuki Wayne Craven, ekspert od kolonialnych portretów. „Prostota
Franklina nie jest przypadkowa: tak malarz portretu, jak i jego model
musieli zgodzić się, że był to najbardziej odpowiedni sposób
przedstawienia członka kolonialnego towarzystwa handlowego, który
odniósł sukces, ale nie był właściwie bogaczem”.
Przechodząc na emeryturę, Franklin nie aspirował do bycia jedynie
bezczynnym, oddającym się rozrywce dżentelmenem. Zostawił swą
drukarnię, ponieważ w rzeczywistości pragnął skupić swą ambicję na
innych celach: najpierw na nauce, później na polityce, wreszcie zaś na
dyplomacji i budowaniu państwa. Jak pisał Biedny Richard w swoim
almanachu na ten rok, „Straconego czasu nie da się już odzyskać” 27.
Rozdział 6 – Naukowiec i wynalazca
Filadelfia, 1744–1751

PIECYKI, BURZE I cewniki

Nawet za młodu ciekawość intelektualna Franklina i jego oświeceniowy


podziw dla porządku wszechświata ciągnęły go do nauki. W czasie podróży
do domu z Anglii w wieku 20 lat studiował zachowania delfinów i obliczył
położenie statku, analizując zaćmienie księżyca. W Filadelfii użył swej
gazety, almanachu, Junto i towarzystwa filozoficznego do dyskusji nad
zjawiskami naturalnymi. Jego zainteresowanie nauką miało trwać do końca
życia i objąć badania nad Golfsztromem, meteorologią, magnetyzmem
ziemskim i chłodzeniem.
Najbardziej intensywnym okresem zanurzenia Franklina w nauce były
lata 40. XVIII wieku, a szczytowe natężenie nastąpiło po wycofaniu się
przezeń z interesów w roku 1748. Nie miał wykształcenia akademickiego
ani też podstaw matematycznych, by stać się wielkim teoretykiem, a jego
zajmowanie się tym, co nazywał „naukowymi rozrywkami” sprawiało, że
niektórzy lekceważyli go jako zwykłego majsterkowicza. Jednak za swego
życia był uważany za najsłynniejszego żyjącego naukowca, a niedawne
badania naukowe przywróciły mu miejsce w panteonie odkrywców. Jak
twierdzi profesor Harvardu Dudley Herschbach: „Jego praca nad
elektrycznością została uznana jako rozpoczęcie rewolucji naukowej
porównywalnej do tej wywołanej w poprzednim wieku przez Newtona, czy
też w naszym wieku przez Watsona i Cricka” 1.
Poszukiwania naukowe Franklina były inspirowane głównie czystą
ciekawością i ekscytacją odkrywcy. Rzeczywiście, było wiele radości
w jego dociekaniach, czy to przy użyciu wstrząsów elektrycznych do
pieczenia indyków, czy też w ramach zabijania nudy w czasie pracy dla
Zgromadzenia poprzez tworzenie skomplikowanych „magicznych
kwadratów” złożonych z liczb, w których sumy liczb z wierszy, kolumn
i skosów były równe.
W odróżnieniu od niektórych innych jego zajęć, tu nie wchodziła w grę
chęć zarobku; odmówił opatentowania swoich słynnych wynalazków
i z radością dzielił się swymi odkryciami. Nie kierował się też jedynie
dążeniem do rzeczy praktycznych. Przyznał, że jego magiczne kwadraty
były „niezdatne do zastosowań praktycznych”, a jego pierwotne
zainteresowanie elektrycznością wynikało w większej mierze z fascynacji
niż z poszukiwania jej zastosowań.
Zawsze jednak miał na uwadze cel uczynienie nauki użyteczną, tak jak
żona Biednego Richarda dbała o to, by ten uczynił coś praktycznego ze
wszystkimi swymi „ustrojstwami”. Ogólnie biorąc, miał rozpocząć
naukowe dociekania, kierując się czystą intelektualną ciekawością, potem
dopiero szukać dla nich praktycznych zastosowań.
Przykładem tego podejścia jest badanie przez Franklina zjawiska lepszej
absorbcji ciepła przez ciemne tkaniny niż przez jasne. Swe doświadczenia
(rozpoczęte w latach 30. wraz z kolegą z Junto Josephem Breintallem,
oparte na teoriach Isaaca Newtona i Roberta Boyle’a) obejmowały
umieszczenie różnokolorowych skrawków materiału na śniegu
i stwierdzanie, jak bardzo ogrzewało je słońce przy pomocy pomiaru tempa
topnienia. Opisując później eksperymenty, Franklin zaczął myśleć
o konsekwencjach praktycznych, między innymi: „czarne ubrania nie
nadają się do noszenia w gorącym, słonecznym klimacie”, i że ściany szop,
w których dojrzewały warzywa i owoce, winny być malowane na czarno.
Zapisując swoje ustalenia, dodał słynne słowa: „Co znaczy filozofia
nieposiadająca żadnego zastosowania?” 2.
Znacznie istotniejszym przykładem użycia przez Franklina teorii
naukowej do celów praktycznych było wynalezienie przez niego
w początku lat 40. pieca na drewno, który można było zamontować
w kominku celem zwiększenia produkcji ciepła przy ograniczeniu cofania
się dymu. Wykorzystując znajomość konwekcji i wymiany ciepła, Franklin
stworzył przemyślną (i zapewne zbyt skomplikowaną) konstrukcję.
W jego piecu unoszące się ciepło i dym ogrzewały żelazną płytę u góry,
następnie były kierowane dzięki konwekcji w dół przewodu prowadzącego
pod ścianą paleniska, i wreszcie w górę poprzez komin. W trakcie tego
procesu ogień ogrzewał wewnętrzną metalową komorę zaciągającą czyste
i chłodne powietrze z piwnicy, które ulegało ogrzaniu i wychodziło przez
zamykany żaluzjami otwór do ogrzewanego pomieszczenia. Przynajmniej
w teorii.
W roku 1744 zatrudnił kolegę z Junto, z zawodu kowala, do
wykonywania pieców nowej konstrukcji, a dwóch swych braci i kilku
przyjaciół nakłonił do reklamowania go na całym północnym wschodzie.
Stworzona przez Franklina broszurka promocyjna była pełna naukowych
twierdzeń i reklamowych sloganów. Wyjaśnił szczegółowo, jak ciepłe
powietrze rozszerza się, zajmując więcej miejsca niż chłodne, że staje się
lżejsze, i że ciepło promieniuje, podczas gdy dym niesiony jest wyłącznie
przez powietrze. Następnie umieścił świadectwa o swym nowym projekcie,
zachwalające brak cofek dymu i tym samym mniejsze ryzyko gorączki
i kaszlu. Nowy piec miał też zużywać mniej paliwa.
Nowe kominki pensylwańskie, jak je nazwał, były początkowo dość
popularne. Kosztowały pięć funtów sztuka, a gazety z kolonii pełne były
entuzjastycznych opinii. „Powinny się nazywać, gwoli sprawiedliwości
i wdzięczności, piecami Franklina”, oświadczył autor listu do redakcji
„Boston Evening Post”. „Sądzę, że wszyscy, którzy doświadczyli wygody
i korzyści piecyków poprą me słowa: autor tego szczęśliwego wynalazku
zasługuje na pomnik”.
Wśród entuzjastów był gubernator Pensylwanii, który zaoferował
Franklinowi potencjalnie lukratywny patent. „Odmówiłem go jednak”, pisał
Franklin w swej autobiografii. „Skoro cieszymy się wielkimi zaletami
cudzych wynalazków, powinniśmy radować się okazją przysłużenia się
innym naszymi wynalazkami, co winniśmy czynić chętnie i za darmo”.
Było to szlachetne i szczere uczucie.
Wyczerpujące studium wykonane przez pewnego badacza dowodzi, że
projekt Franklina okazał się mniej praktyczny i popularny, niż miał
nadzieję. Jeśli komin i dolne kanały nie były rozgrzane, brakowało
konwekcji dla uniemożliwienia zaciągania dymu z powrotem do
pomieszczenia. To utrudniało rozpalanie pieca. Sprzedaż spadła, produkcji
zaprzestano przed upływem dwóch dekad, a większość zainstalowanych
modeli została zmodyfikowana przez właścicieli, którzy usuwali komorę
i tylny kanał. Przez resztę życia Franklin miał doskonalić swoje konstrukcje
kominów i palenisk. Jednak to, co dzisiaj nazywa się piecykiem Franklina,
jest znacznie mniej skomplikowane od jego pierwotnego projektu 3.
Franklin łączył też naukę i praktykę mechaniczną, projektując pierwszy
cewnik urologiczny używany w Ameryce, stanowiący modyfikację modelu
używanego w Europie. Jego brat John z Bostonu był poważnie chory
i napisał Franklinowi, że marzy mu się elastyczna rurka, by pomóc mu
oddawać mocz. Franklin stworzył projekt, i zamiast po prostu opisać go,
udał się do filadelfijskiego złotnika i dopilnował jego budowy. Rurka była
wystarczająco cienka, by być elastyczną, Franklin dodał też drut
umożliwiający usztywnienie jej na czas aplikacji i stopniowe wycofywanie
go, gdy rurka osiągnęła punkt, w którym musiała się wygiąć. Jego cewnik
miał również element obracany, umożliwiający obrót podczas aplikacji, był
też składany dla ułatwienia wyciągania go. „Do właściwego zastosowania
wszelkich nowych narzędzi czy instrumentów potrzeba doświadczenia,
które zapewne zasugeruje pewne udoskonalenia”, pisał Franklin bratu.
Franklin nadal też interesował się studiowaniem natury. Wśród jego
najbardziej godnych uwagi odkryć było to, że nawiedzające Wschodnie
Wybrzeże wielkie sztormy, zwane northeasters, których wiatry wieją
z północnego wschodu, w rzeczywistości przesuwają się w kierunku
przeciwnym do kierunku swych wiatrów, z południa na północ wzdłuż
wybrzeża. Wieczorem 21 października 1743 roku Franklin czekał na
obserwację zaćmienia księżyca, które, jak wiedział, miało nastąpić o 20:30.
Nad Filadelfię nadciągnął jednak sztorm i niebo zasnuły chmury. W ciągu
kilku kolejnych tygodni Franklin czytał relacje o szkodach wyrządzonych
przez sztorm od Wirginii po Boston. „Tym jednak, co mnie zaskoczyło”,
informował później swego przyjaciela Jareda Eliota, „było odkrycie, że
gazety bostońskie zamieściły relację z obserwacji zaćmienia”. Franklin
napisał więc do swego brata do Bostonu, który potwierdził, że sztorm dotarł
do miasta dopiero godzinę po końcu zaćmienia. Dalsze badanie czasów
wystąpienia tego i innych sztormów w różnych punktach wybrzeża
doprowadziło go do, jak pisał Eliotowi, „bardzo osobliwego wniosku iż,
choć kierunek wiatru wiedzie z północnego wschodu na południowy
zachód, sztorm przybiera kierunek z południowego zachodu na północny
wschód”. Dalej przypuszczał – trafnie – że ogrzane na południu
i wznoszące się powietrze tworzyło układy niskiego ciśnienia, które
przyciągały wiatry z północy. Ponad 150 lat później wielki naukowiec
William Morris Davis oświadczył: „Od tego rozpoczęło się naukowe
prognozowanie pogody” 4.
W okresie tym Franklina zajmowały dziesiątki innych zjawisk
naukowych. Przykładowo, korespondował ze swym przyjacielem
Cadwalladerem Coldenem o kometach, krążeniu krwi, poceniu się, inercji
i obrocie kuli ziemskiej. Jednak pewna sztuczka salonowa z 1743 roku
miała zapoczątkować to, co stało się jego zdecydowanie najsłynniejszym
naukowym przedsięwzięciem.

ELEKTRYCZNOŚĆ

Podczas wizyty w Bostonie latem 1743 roku Franklin pewnego wieczoru


był świadkiem pokazów podróżującego naukowca showmana, dr.
Archibalda Spencera (w swej autobiografii Franklin myli nazwisko i rok,
podając, że był to dr Spence w roku 1746). Spencer specjalizował się
w efektownych pokazach graniczących z rozrywką. Ilustrował
newtonowskie teorie o świetle i pokazywał maszynę mierzącą przepływ
krwi, którymi to interesował się Franklin. Co jednak ważniejsze,
demonstrował sztuczki elektryczne, takie jak wytwarzanie ładunku
elektrycznego poprzez pocieranie szklanej rurki czy też tworzenie iskier na
piętach chłopca wiszącego pod sufitem na jedwabnych linkach. „Jako
dotyczące tematu całkiem dla mnie nowego”, wspominał Franklin,
„zaskoczyły mnie, równie co zadowoliły”.
W poprzednim wieku Galileusz i Newton odarli z mistycznej otoczki
grawitację. Jednak ta druga wielka siła wszechświata – elektryczność –
nadal nie była rozumiana lepiej niż w starożytności. Byli tacy, którzy jak dr
Spencer bawili się nią, celem pokazywania sztuczek. Opat Nollet, dworski
naukowiec Ludwika XV, połączył 180 żołnierzy, innym razem zaś
700 zakonników, by ku uciesze dworu kazać im jednocześnie podskakiwać,
posyłając przez nich wyładowania elektrostatyczne. Franklin jednak
doskonale nadawał się, by zmienić elektryczność z salonowej sztuczki
w naukę. Zadanie to wymagało nie uczonego matematyka czy teoretyka, ale
osoby sprytnej, pomysłowej i wystarczająco ciekawej, by prowadzić
eksperymenty praktyczne oraz posiadającej zdolności mechaniczne i czas,
by zbudować sobie szereg urządzeń doświadczalnych.
Kilka miesięcy po powrocie Franklina do Filadelfii do miasta przybył dr
Spencer. Franklin działał jak jego agent, reklamował jego wykłady
i sprzedawał bilety w swym zakładzie. Jego Towarzystwo Biblioteczne
otrzymało też w początkach 1747 roku od swego londyńskiego agenta
Petera Collinsona długą szklaną rurkę do tworzenia ładunków
elektrycznych oraz artykuły opisujące niektóre eksperymenty. W liście
z podziękowaniami dla Collinsona Franklin obszernie pisał o radości, jaką
daje mu ten przyrząd: „Nigdy wcześniej nie zajmowałem się żadnym
studium, które tak całkowicie pochłonęłoby moją uwagę”. Zlecił
miejscowemu szklarzowi i złotnikowi wykonanie większej liczby
przyrządów, a do udziału w eksperymentach pozyskał swoich przyjaciół
z Junto 5.
Pierwsze poważne eksperymenty Franklina wiązały się ze zbieraniem
ładunku elektrycznego, a następnie badaniem jego właściwości. Wraz
z przyjaciółmi zbierali ładunek z obracającej się szklanej rurki, po czym
dotykali się, by ujrzeć iskry. W efekcie odkryli, że elektryczność „nie była
tworzona przez tarcie, ale tylko zbierana”. Innymi słowy, ładunek można
było przekazać na osobę A i wyciągnąć z osoby B, a fluid elektryczny
przepływał z powrotem, gdy osoby te się dotknęły.
Aby wyjaśnić, co miał na myśli, stworzył w liście do Collinsona kilka
nowych terminów. „Mówimy, że B jest naelektryzowany pozytywnie;
A negatywnie: czy raczej B jest naelektryzowany na plus, A zaś na minus”.
Przeprosił Anglika za to słowotwórstwo: „Terminów tych możemy używać,
aż wasi filozofowie dadzą nam lepsze”.
Jednakże tych wymyślonych przez Franklina terminów używamy po dziś
dzień, wraz z innymi neologizmami, które stworzył, by opisać swoje
odkrycia: bateria, naładowany, neutralny, kondensacja i przewodnik. Wielką
jego zasługą w ich popularyzowaniu był przejrzysty język, jakim się
posługiwał. „Pisał w równym stopniu dla niewykształconych, jak i dla
filozofów, a detale swoich odkryć oddawał równie zabawnie, co treściwie”,
pisał sir Humphry Davy, angielski chemik z początków XIX wieku.
Do tego czasu uważano, że elektryczność wiąże się z dwoma rodzajami
fluidów, nazywanych szklistym i żywicznym, które można było wytwarzać
niezależnie. Odkrycie Franklina, że tworzeniu ładunku dodatniego
towarzyszyło wytworzenie równego mu ładunku ujemnego, stało się znane
jako zasada zachowania ładunku oraz teoria jednego fluidu elektrycznego.
Koncepty te odzwierciedlały buchalteryjną mentalność Franklina, którą
wyraził po raz pierwszy w swej londyńskiej „obserwacji”, iż przyjemność
i ból pozostają zawsze w równowadze.
Był to przełom o historycznym znaczeniu. „Jako szeroka generalizacja
był stosowany z pożytkiem przez 200 lat”, oświadczył harwardzki profesor
I. Bernard Cohen. „Prawo zachowania ładunku Franklina musi być
uznawane za tak samo podstawowe dla nauk fizycznych, jak prawo
zachowania pędu Newtona”.
Franklin odkrył też znaki ładunków elektrycznych – „wspaniałe skutki
punktów” – które wkrótce miały doprowadzić do jego najsłynniejszego
zastosowania ich w praktyce. Naelektryzował niedużą żelazną kulkę, po
czym zbliżył do niej korek na sznurku, który został odepchnięty ładunkiem
kuli. Gdy zbliżył do kuli zaostrzony kawałek metalu, zebrał on ładunek.
Jednak zakończony tępo kawałek metalu nie ściągał ładunku ani nie
tworzył iskry tak łatwo, a gdy był zaizolowany, a nie uziemiony, nie ściągał
ładunku wcale.
Franklin kontynuował swe eksperymenty, zbierając i magazynując
ładunki elektryczne w prymitywnych kondensatorach, nazywanych
butelkami lejdejskimi, od nazwy holenderskiego miasta, w których je
wynaleziono. Butelki te od zewnątrz pokrywano folią metalową. Od
wewnątrz, oddzielony od folii izolującym szkłem butelki, znajdował się
ołów lub woda, które można było naładować elektrycznie przy pomocy
drutu. Franklin pokazywał, że gdy zawartość butelki była naelektryzowana,
otaczająca ją od zewnątrz folia miała taki sam ładunek o przeciwnym
znaku.
Wylewając wodę i metal z wnętrza naładowanej butelki lejdejskiej i nie
mogąc wywołać iskry, Franklin odkrył, że ładunek nie znajdował się
w nich; doszedł w efekcie do słusznego wniosku, że ładunek znajdował się
na szkle. Umieścił więc koło siebie szereg szklanych płytek otoczonych
metalem, naładował je, połączył drutem i stworzył (tworząc jednocześnie
nazwę) nowe urządzenie: „to, co nazywamy baterią elektryczną” 6.
Elektryczność inspirowała też jego poczucie humoru. Zbudował
metalowego pająka, który naładowany elektrycznie skakał jak prawdziwy,
naelektryzował metalowy płot wokół swego domu, by jego iskrzeniem
zabawiać gości, przygotował też specjalny portret króla Jerzego II tak, by
iskrzył, gdy jakiś „zdrajca stanu” ważył się dotknąć jego pozłacanej korony.
„Jeśli ładunek przejdzie przez krąg osób”, żartował Franklin, „wówczas
eksperyment ten nosi nazwę Spiskowcy”. Przyjaciele bardzo chętnie
obserwowali jego pokazy, on zaś budował swoją reputację żartownisia
(w jednej z bardziej dziwacznych scen książki Thomasa Pynchona pt.
Mason & Dixon Franklin ustawia grupę młodych ludzi obok siebie, by razić
ich prądem ze swej baterii z okrzykiem „w szeregu, za ręce, eleganciki”.)
Wraz z nadejściem lata 1749 r. rosnąca wilgotność powietrza utrudniała
prowadzenie eksperymentów; Franklin postanowił zawiesić je do jesieni.
Choć jego odkrycia miały wielkie znaczenie historyczne, musiał jeszcze
znaleźć dla nich praktyczne zastosowanie. Skarżył się więc Collinsonowi,
że był „nieco zasmucony, iż dotychczas nie udało się odkryć niczego, co
byłoby użyteczne dla ludzkości”. Istotnie, po postawieniu i wielokrotnym
zmodyfikowaniu szeregu teorii i kilku bolesnych porażeniach, które
pozbawiły go czucia, jedynym „odkrytym zastosowaniem elektryczności”,
powiedział człowiek, który nieustannie starał się zmagać z własną dumą,
„jest to, że może pomóc człowiekowi próżnemu w nabraniu pokory”.
Koniec sezonu eksperymentów stanowił też okazję dla „przyjemnego
przyjęcia” na brzegach rzeki. Franklin opisał je w liście do Collinsona:
„Indyk na naszą kolację ma zostać zabity uderzeniem elektrycznym,
upieczony elektrycznym kluczem przy ogniu rozpalonym
z naelektryzowanej butelki; zdrowie wszystkich sławnych elektryków
z Anglii, Francji i Niemiec ma być pite z naelektryzowanych kubków, przy
salwach na wiwat odpalanych z naelektryzowanej baterii”.
Zabawa się powiodła. Choć indyki okazały się trudniejsze do zabicia od
kur, Franklin i przyjaciele zdołali w końcu tego dokonać dzięki połączeniu
wielu butelek w wielką baterię. „Ptaki zabite w ten sposób smakują
niezwykle łagodnie”, pisał, stając się w ten sposób kulinarnym pionierem
smażonego indyka. Jeśli chodzi o zrobienie czegoś praktycznego, czas na to
miał nadejść jesienią 7.

PORWANIE PIORUNA Z NIEBA

W prowadzonym przez siebie dzienniku eksperymentów Franklin zapisał


w listopadzie 1749 uwagę o pewnych intrygujących podobieństwach
pomiędzy iskrami elektrycznymi a błyskawicami. Wyliczył dwanaście
z nich, w tym: „1. Świecenie. 2. Barwa światła. 3. Załamana droga. 4.
Szybki ruch. 5. Przewodzenie przez metale. 6. Trzask lub hałas (…) 9.
Zabijanie zwierząt (…) 12. Siarkowy zapach”.
Co ważniejsze, poczynił połączenie pomiędzy tymi spostrzeżeniami na
temat piorunów i wcześniejszych doświadczeń z zaostrzonymi
przedmiotami zbierającymi ładunki elektryczne. „Fluid elektryczny
przyciągany jest do szpiców. Nie wiemy, czy takie same właściwości ma
piorun. Ponieważ jednak zgadzają się one we wszystkich szczegółach,
w których potrafimy je porównać, czyż nie jest prawdopodobnym, że
zgadzają się także i w tym?”. Opatrzył to brzemiennym w skutki
stwierdzeniem: „Zróbmy zatem eksperyment”.
Przez całe wieki niszczącą siłę piorunów przypisywano zwykle
zjawiskom nadnaturalnym lub też przejawom woli boskiej. Z nadejściem
burzy bito w dzwony, by odpędzić pioruny. „Tony poświęconego metalu
przepędzają demony i odpychają burze i pioruny”, oświadczył św. Tomasz
z Akwinu. Jednak nawet najbardziej pobożni ludzie musieli widzieć, że nie
było to bardzo skuteczne. Tylko w ciągu jednego, trzydziestopięcioletniego
okresu w połowie XVIII wieku w Niemczech pioruny uderzyły
w 386 dzwonnic, zabijając ponad 100 dzwonników. W Wenecji zginęło
około trzech tysięcy ludzi, gdy piorun uderzył w kościół, w którym
przechowywano wiele ton prochu. Jak wspominał później Franklin
harwardzkiemu profesorowi Johnowi Winthropowi: „Pioruny zdają się
uderzać najchętniej w dzwonnice właśnie wtedy, gdy bije się w dzwony;
jednak nadal święci się nowe dzwony i bije w nie, gdy tylko zagrzmi.
Można by dojść do wniosku, że najwyższy czas spróbować czegoś
innego” 8.
Wielu naukowców, w tym Newton, zauważyło wyraźne podobieństwo
pomiędzy piorunami a elektrycznością. Nikt jednak nie oznajmił: „zróbmy
eksperyment”, nie zaplanował metodycznych prób, ani nie pomyślał
o praktycznym połączeniu tego wszystkiego z zaostrzonymi metalowymi
prętami.
Franklin po raz pierwszy zapisał swe teorie na temat piorunów
w kwietniu 1749 roku, tuż przed smażeniem indyków na koniec sezonu.
Przypuszczał, że opary wodne w chmurze mogą mieć ładunek elektryczny
i że ładunki dodatnie będą oddzielały się od ładunków ujemnych. Gdy takie
„naelektryzowane chmury przechodzą górą”, dodał, „wysokie drzewa,
wysmukłe wieże, dzwonnice, maszty statków (…) przyciągają elektryczny
ogień i cała chmura wyładowuje się”. Nie było to błędne przypuszczenie,
a doprowadziło do pewnego praktycznego zastosowania: „Niebezpiecznie
jest zatem kryć się pod drzewem podczas burzy”. Doprowadziło też do
najsłynniejszego z jego eksperymentów 9.
Zanim spróbował przeprowadzić proponowane eksperymenty osobiście,
Franklin opisał je w dwóch słynnych listach do Collinsona z 1750 roku,
które odczytano przed Royal Society w Londynie, a następnie wielokrotnie
publikowano. Podstawowy pomysł zakładał użycie wysokiego metalowego
pręta celem ściągnięcia części ładunku elektrycznego z chmury, tak samo
jak użył igły dla ściągnięcia ładunku z żelaznej kuli w swym laboratorium.
Proponowany eksperyment opisał szczegółowo:

Na szczycie jakiejś wysokiej wieży lub dzwonnicy umieści się


coś w rodzaju budki wartowniczej dość dużej, by pomieścić
człowieka i podstawę elektryczną. Z połowy podstawy wychodzić
będzie żelazny pręt (…) w górę na wysokość 20 czy 30 stóp [6–
9 m], mocno zaostrzony na końcu. Jeśli podstawa elektryczna
będzie czysta i sucha, człowiek stojący na niej w czasie przejścia
takich chmur może zostać naelektryzowany i zniesie iskry, gdyż
pręt ściągnie doń ogień z chmur. Jeśli spodziewane będzie
jakiekolwiek zagrożenie dla tego człowieka (choć, jak sądzę, nie
będzie go), niech stoi na podłodze swej budki, i co jaki czas zbliża
do pręta pętlę z drutu, przymocowaną do drutu. Jeśli będzie ją
trzymał za woskową rączkę [czyli izolator], gdy pręt zostanie
naelektryzowany, ładunek przepłynie z pręta do drutu i nie
zaszkodzi człowiekowi.

Jedynym błędem Franklina było założenie, że nie będzie zagrożenia – błąd


ten, z tragicznym dla siebie skutkiem, potwierdził pewien europejski
badacz. Propozycja użycia przewodu trzymanego za izolującą woskową
rączkę była mądrzejsza.
Gdyby jego przypuszczenia okazały się słuszne, pisał Franklin w innym
liście do Collinsona, wówczas pręty burzowe pozwoliłyby okiełznać jedno
z najpoważniejszych zagrożeń naturalnych dla człowieka. „Domy, statki,
a nawet miasta i kościoły zostałyby skutecznie zabezpieczone przed
uderzeniami piorunów”, przewidywał. „Ogień elektryczny, jak sądzę,
zostałby wyciągnięty z chmury w ciszy”. Nie był tego jednak pewien.
„Może się to wydawać niepewne, ale niech na razie wystarczy, póki nie
przeprowadzę pełnego eksperymentu” 10.
List został opublikowany we fragmentach w londyńskim „The
Gentleman’s Magazine” w roku 1750, w roku następnym zaś
przedrukowany jako 86-stronicowa broszura. Co ważniejsze, w początkach
1752 roku został przełożony na francuski i stał się sensacją. Król Ludwik
XV nakazał przeprowadzenie prób laboratoryjnych, które wykonali
w lutym trzej Francuzi, autorzy francuskiego przekładu eksperymentów
Franklina; przewodzili im przyrodnicy hrabia de Buffon i Thomas-François
D’Alibard. Władca był tak podekscytowany, że zachęcał naukowców do
przeprowadzenia prób z prętem gromowym. Jak zaznaczono w liście do
londyńskiej Royal Society: „Aprobata Jego Wysokości wzbudziła u panów
de Buffon, D’Alibard i de Lor pragnienie potwierdzenia stwierdzeń pana
Franklina odnośnie do analogii pomiędzy piorunem a elektrycznością,
w związku z czym przygotowują się do wykonania eksperymentu”.
We wsi Marly na północnych przedmieściach Paryża Francuzi zbudowali
budkę wartowniczą z 12-metrowym żelaznym prętem, i zmusili
emerytowanego żołnierza do odegrania roli Prometeusza. 10 maja
1752 roku, nieco po godzinie 14.00, nad żołnierzem przeszła chmura
burzowa, i zgodnie z przewidywaniami Franklina, zdołał on wywołać iskry.
Podekscytowany miejscowy proboszcz chwycił za izolowany drut
i powtórzył eksperyment sześciokrotnie; poraził się prądem, ale przeżył, by
ogłosić sukces. W ciągu kilku tygodni eksperyment powtórzono dziesiątki
razy w całej Francji. „Pomysł pana Franklina przestał być
przypuszczeniem”, donosił D’Alibard francuskiej Akademii Królewskiej.
„Tu stał się rzeczywistością”.
Franklin, choć tego nie wiedział, stał się międzynarodową sensacją.
Collinson pisał ekstatycznie z Londynu, że „Wielki Monarcha Francji
surowo nakazuje”, by jego uczeni przekazali „niezwłocznie pozdrowienia
panu Franklinowi z Filadelfii za użyteczne odkrycia w dziedzinie
elektryczności i zastosowania szpiczastych prętów dla zapobieżenia
straszliwym skutkom burz z piorunami” 11.
W następnym miesiącu, nim wieść o francuskim sukcesie dotarła do
Ameryki, Franklin wymyślił własny, pomysłowy sposób na
przeprowadzenie eksperymentu, zgodnie z relacjami napisanymi później
przez niego samego i jego przyjaciela, naukowca Josepha Priestleya.
Franklin czekał na ukończenie budowy wieży filadelfijskiego Christ
Church, by móc wykorzystać ją do doświadczeń. Jednak zniecierpliwiony
wpadł na pomysł użycia latawca, zabawki, którą lubił się bawić i próbować
od czasów dziecinnych w Bostonie. By przeprowadzić eksperyment
w pewnej tajemnicy, do pomocy przy puszczaniu jedwabnego latawca wziął
swego syna Williama. Na górze latawiec posiadał ostry drut, zaś na końcu
sznurka przywiązał klucz, do którego mógł zbliżyć drut w nadziei na
wywołanie iskier.
Chmury płynęły, jednak nic się nie działo. Franklin był rozczarowany,
nagle jednak dostrzegł, jak jedno z włókien linki napina się. Włożywszy
palec do klucza, zdołał wywołać iskry (i, co ważne, przeżyć). Szybko zebrał
nieco ładunku do butelki lejdejskiej i odkrył, że ma on te same właściwości
co elektryczność wyprodukowana w laboratorium. „W ten sposób
tożsamość materii elektrycznej z materią pioruna”, pisał w liście
z października, „została całkowicie dowiedziona”.
Franklin i jego latawiec mieli być sławieni nie tylko w annałach nauki,
ale też w popularnych opowieściach. Sławny obraz Benjamina Westa
z 1805 roku zatytułowany „Franklin czerpiący elektryczność z nieba”
omyłkowo pokazuje go jako leciwego mędrca, nie zaś zażywnego
czterdziestosześciolatka, a równie sławna XIX-wieczna rycina Curriera
i Ivesa ukazuje Williama jako małego chłopca, nie zaś młodzieńca około
dwudziestojednoletniego.
Nawet wśród historyków nauki istnieją niejasności co do sławnego
puszczania latawca. Choć miało to mieć miejsce w czerwcu 1752 roku, nim
dotarła do niego wiadomość o francuskich eksperymentach sprzed kilku
tygodni, Franklin przez wiele miesięcy nie mówił o tym publicznie. Nie
wspomniał o tym w listach pisanych tego lata Collinsonowi, i najpewniej
nie powiedział o tym swemu przyjacielowi Ebenezerowi Kinnersleyowi,
który prowadził w tym czasie w Filadelfii wykłady o elektryczności. Nie
wspomniał o tym nawet, gdy dotarła do niego wiadomość o francuskim
sukcesie – zapewne w końcu lipca lub w sierpniu. Jego „Pennsylvania
Gazette” z 27 sierpnia 1752 roku zamieściła list o francuskich
eksperymentach, ale nie wspomniała o tym, że Franklin i jego syn już
wcześniej w tajemnicy potwierdzili te wyniki.
Pierwsza publiczna informacja pojawiła się w październiku, cztery
miesiące po fakcie, w liście napisanym przez Franklina do Collinsona
i zamieszczonym w „Pennsylvania Gazette”. „Jako że często wspomina się
w publicznych drukach z Europy o sukcesie eksperymentu filadelfijskiego
ze ściągnięciem elektrycznego ognia z chmur”, pisał, „miłą wieścią dla
osób żądnych wiedzy będzie, iż ten sam eksperyment powiódł się
w Filadelfii, choć został przeprowadzony w odmienny i prostszy sposób”.
Franklin opisał następnie szczegóły budowy latawca i innych urządzeń,
jednak w dziwacznie bezosobowy sposób nie użył pierwszej osoby, by
powiedzieć wprost, że to on z synem przeprowadzili eksperyment.
Zakończył, wyrażając zadowolenie, że sukces eksperymentów we Francji
spowodował instalowanie tam piorunochronów, i stwierdził, że „wcześniej
montowaliśmy je na budynku naszej akademii i wieżach budynków
publicznych”. Ten sam numer gazety reklamował nowe wydanie
„Almanachu Biednego Richarda”, z opisem „jak zabezpieczać domy itp.
przed piorunami”.
Barwniejsza i bardziej osobista relacja o puszczaniu latawców,
z informacjami o udziale Williama, pojawiła się w The History and Present
State of Electricty [Historii i obecnej kondycji elektryczności] Josepha
Priestleya, opublikowanej po raz pierwszy w 1767 roku. „Uświadomił
sobie, że przy użyciu zwykłego latawca mógł mieć szybszy i lepszy dostęp
do okolic piorunów niż z jakiejkolwiek wieży”, pisał Priestley o Franklinie.
„Skorzystał z okazji pierwszych zbliżających się gromów, by przejść się na
pole, na którym znajdowała się dogodna szopa”. Priestley, znany angielski
uczony, oparł swą relację na informacjach uzyskanych bezpośrednio od
Franklina, którego poznał w Londynie w 1766 roku. Ten dostarczył mu
materiały naukowe i przejrzał rękopis, który kończy się prostą deklaracją:
„Wydarzyło się to w czerwcu 1752 roku, miesiąc po tym, jak elektrycy
w Paryżu potwierdzili tę teorię, nim jednak o tym usłyszał” 12.
Zwłoka Franklina w poinformowaniu o doświadczeniu z latawcem
skłoniła niektórych historyków do zastanawiania się, czy rzeczywiście
przeprowadził je tego lata. Niedawno opublikowana książka twierdzi
nawet, że twierdzenie to było „blagą”. Kolejny raz skrupulatny I. Bernard
Cohen przeprowadził wyczerpujące historyczne dochodzenie. Korzystając
z listów, artykułów i informacji, że tego lata w Filadelfii zainstalowano
piorunochrony, napisał czterdziestostronicową analizę, którą zakończył:
„Nie ma powodu wątpić, że Franklin wymyślił i przeprowadził
eksperyment z latawcem, nim dotarły do niego wieści o francuskim
sukcesie”. Pisze dalej, że został on przeprowadzony „nie tylko przez
Franklina, ale i przez innych”, dodaje też, że Franklin przeprowadził
eksperyment z latawcem w czerwcu 1752 roku, a niedługo potem, w końcu
czerwca lub w lipcu 1752 roku, to właśnie w Filadelfii zainstalowano
pierwsze piorunochrony 13.
Sądzę więc, że nierozsądnym jest uważać, że Franklin sfabrykował
czerwcową datę czy inne szczegóły dotyczące swego eksperymentu
z latawcem. W żadnym innym przypadku nie wyolbrzymiał on swych
naukowych osiągnięć, a jego opis i relacja Priestleya zawierają dość
specyficznego kolorytu i szczegółów, by być przekonującymi. Gdyby
Franklin chciał koloryzować, mógłby twierdzić, że puścił swój latawiec,
nim francuscy uczeni przeprowadzili swoją wersję eksperymentu; zamiast
tego szczerze przyznał, że to Francuzi jako pierwsi udowodnili jego teorię.
Ponadto syn Franklina, który później zdecydowanie poróżnił się z ojcem,
nigdy nie zaprzeczył często powtarzanej opowieści o latawcu.
Dlaczego więc zwlekał z informowaniem o swym zapewne największym
naukowym osiągnięciu? Możliwych jest wiele wyjaśnień. Franklin niemal
nigdy nie publikował od razu relacji o swych eksperymentach, ani w swej
gazecie, ani nigdzie indziej. Zwykle czekał, tak jak zapewne uczynił to
w tym przypadku, by przygotować pełny opis zamiast krótkiego ogłoszenia.
Spisanie i przepisanie tych relacji zwykle zabierało mu sporo czasu;
przykładowo, swoje doświadczenia z 1748 roku zawarł dopiero w swym
liście do Collinsona z kwietnia 1749 roku, podobne opóźnienie wystąpiło
przy relacjonowaniu wyników eksperymentów z następnego roku.
Mógł też się obawiać kpin, gdyby jego pierwotne ustalenia okazały się
błędne. Priestley w swej historii elektryczności wspomniał o takich
obawach jako o przyczynie puszczenia latawca w tajemnicy. Co więcej, gdy
tego lata prowadzono eksperymenty, wielu uczonych i komentatorów,
w tym opat Nollet, nazywało je głupimi. Franklin mógł zatem, jak
spekuluje Cohen, czekać na ich powtórzenie i udoskonalenie. Inną
możliwością, zasugerowaną przez Van Dorena, jest to, że czekał
z ogłoszeniem na opublikowanie artykułu o piorunochronach w nowym
wydaniu almanachu, które miało ukazać się w październiku 14.
Niezależnie od przyczyn zwłoki w ogłoszeniu wyniku eksperymentu,
tego lata Franklin postanowił przekonać mieszkańców Filadelfii do
zainstalowania przynajmniej dwóch uziemionych piorunochronów na
wysokich budynkach, które to najpewniej były pierwszymi
zabezpieczonymi w ten sposób na świecie. We wrześniu tegoż roku
umieścił piorunochron na własnym domu, wraz z przemyślnym
urządzeniem ostrzegającym przed nadejściem burzy. Pręt, który opisał
w liście do Collinsona, był uziemiony przewodem łączącym go z pompą na
studni, zostawił jednak kilkunastocentrymetrową przerwę w przewodzie
w miejscu, gdzie mijał on drzwi jego sypialni. W przerwie tej znajdowała
się kulka i dwa dzwonki, które dzwoniły, gdy tylko burza elektryzowała
pręt. Było to typowe połączenie rozrywki, badań i praktycznego podejścia.
Wykorzystywał to urządzenie do pobierania ładunków dla swych
eksperymentów, jednak przerwa była wystarczająco mała, by w razie
faktycznego uderzenia pioruna mogła po niej przeskoczyć iskra. Deborah
jednakże to nie bawiło. Lata później, gdy Franklin mieszkał w Londynie, na
jej skargę odpowiedział, by uzupełniła lukę metalowym drutem, co
pozwoliłoby ochronić dom po cichu, „Skoro dzwonienie Cię przestrasza”.
W niektórych kręgach, zwłaszcza religijnych, odkrycia Franklina budziły
kontrowersje. Zazdrosny opat Nollet nadal wyśmiewał jego pomysły
i twierdził, że piorunochron był obrazą boską. „Mówi o nim, jakby
domniemywał, że człowiek może chronić się przed gromami z Niebios!”.
Franklin pisał o tym przyjacielowi: „Z pewnością grom z Niebios jest nie
bardziej nadnaturalny niż deszcz, grad czy słońce, przed którymi
zwykliśmy bez skrupułów chronić się dachami i markizami”.
Większość świata wkrótce zgodziła się z Franklinem i piorunochrony
coraz liczniej zakładano w Europie i w koloniach. Franklin nagle stał się
sławny. W lecie 1753 roku Harvard i Yale przyznały mu doktoraty
honorowe, a londyńskie Royal Society uczyniło go pierwszą osobą żyjącą
poza Wielką Brytanią, odznaczoną prestiżowym złotym medalem
Coppleya. Jego odpowiedź dla Towarzystwa była klasycznie cięta: „Nie
wiem, czy Wasze uczone grono posiadło tajemną sztukę rozmnażania złota;
z pewnością jednak posiedliście sztukę czynienia go nieskończenie bardziej
cennym” 15.

MIEJSCE W PANTEONIE

Opisując Collinsonowi, że metalowe szpice ściągają ładunki elektryczne,


Franklin przedstawił nieco teorii na temat kryjących się za tym zjawisk
fizycznych. Przyznał jednak, że żywi „pewne wątpliwości” co do swych
przypuszczeń, dodał też, że poznanie tego, jak działa natura było
ważniejsze od teoretycznego dlaczego: „Nie jest dla nas tak ważne znać
sposób, w jaki natura wykonuje swe prawa; wystarczy, jeśli znamy same te
prawa. Prawdziwe znaczenie ma dla nas wiedza, że porcelana pozostawiona
bez podparcia w powietrzu spadnie i rozbije się; dlaczego jednak spada
i dlaczego się rozbija to kwestia spekulacji. Miło jest oczywiście to
wiedzieć, możemy jednak zabezpieczyć naszą porcelanę i bez tego”.
Taka postawa i brak teoretycznych podstaw matematycznych
i fizycznych sprawiały, że Franklin mimo całej swej pomysłowości nie był
Galileuszem ani Newtonem. Był praktycznym badaczem, nie zaś
systematycznym teoretykiem. Tak jak w swej filozofii moralnej i religijnej,
praca naukowa Franklina wyróżniała się mniej abstrakcyjnym
wyrafinowaniem teoretycznym, w większym stopniu zaś skupieniem na
odkrywaniu faktów i znajdywaniu dla nich zastosowań.
Mimo to nie powinniśmy umniejszać teoretycznego znaczenia jego
odkryć. Był jednym z czołowych naukowców swoich czasów. Wymyślił
i udowodnił jedno z najbardziej fundamentalnych pojęć natury: że
elektryczność jest jednym fluidem. „Trudno przecenić wkład teorii jednego
fluidu w nauki o elektryczności”, pisał wielki XIX-wieczny brytyjski fizyk
J. J. Thompson, który 150 lat po doświadczeniach Franklina odkrył
elektron. Franklin wprowadził też rozróżnienie pomiędzy izolatorami
a przewodnikami, ideę uziemienia elektrycznego oraz pojęcia
kondensatorów i baterii. Jak pisze Van Doren: „Zastał elektryczność
ciekawostką, a zostawił nauką”.
Powinniśmy też docenić praktyczne znaczenie dowodu, że błyskawica,
dotąd śmiertelnie groźna tajemnica, była formą elektryczności, nad którą
można było panować. Niewiele odkryć naukowych tak szybko okazało się
przydatnych dla ludzkości. Wielki niemiecki filozof Immanuel Kant nazwał
go „nowym Prometeuszem”, gdyż ukradł on ogień z niebios. Franklin
szybko stał się nie tylko najsławniejszym naukowcem Ameryki i Europy,
ale też bohaterem. Rozwiązując jedną z wielkich zagadek świata, okiełznał
jedno z budzących największą grozę niebezpieczeństw natury.
Chociaż Franklin kochał swoje naukowe doświadczenia, uważał, że nie
były one bardziej cenne niż jego działania na polu spraw publicznych.
Mniej więcej w tym czasie jego przyjaciel, polityk i przyrodnik
Cadwallader Colden, także przeszedł na emeryturę i ogłosił zamiar
całkowitego poświęcenia się „rozrywkom filozoficznym”, jak
w XVIII wieku określano doświadczenia naukowe. „Niech miłość do
filozoficznych rozrywek nie rozrasta się w Panu nadmiernie”, wzywał
Franklin w odpowiedzi. „Gdyby Newton był pilotem choćby jednego
statku, najwspanialsze z jego odkryć nie mogłyby usprawiedliwić czy
zadośćuczynić porzucenia przezeń steru na choćby godzinę w czasie
zagrożenia; a ileż gorzej, gdyby chodziło o nawę państwową”.
Dlatego też Franklin miał wkrótce zastosować swój naukowy sposób
rozumowania – doświadczalny i pragmatyczny – nie tylko do zjawisk
naturalnych, ale także do spraw publicznych. Ta działalność polityczna
miała być łatwiejsza dzięki zyskanej sławie naukowca. Naukowiec i mąż
stanu mieli odtąd przeplatać się w nim, wspierać się nawzajem, aż wreszcie
można było o nim rzec – jak ujął to w epigramacie francuski mąż stanu
Turgot – „Zabrał grom niebiosom i berło tyranom” 16.
Rozdział 7 – Polityk
Filadelfia, 1749–1756

AKADEMIA I SZPITAL

Zmyślny chłopak, który nie poszedł na Harvard, który jako nastoletni


publicysta drwił z pretensji tej uczelni ze słabo skrywaną zazdrością,
i którego pragnienie wiedzy uczyniło go najlepszym autorem i naukowcem
samoukiem swoich czasów, przez całe lata żywił marzenie o założeniu
własnej uczelni. Pomysł ten dyskutował w gronie Junto w roku 1743, a po
odejściu z interesów jego motywację podsycała radość, jaką czerpał
z eksperymentów naukowych i czytania. Dlatego w roku 1749 opublikował
broszurę Proposals Relating to the Education of Youth in Pennsylvania
[Propozycje związane z kształceniem młodzieży w Pensylwanii], w której
opisał ze zwykłą dla siebie szczegółowością, dlaczego potrzebna była nowa
uczelnia, czego powinna uczyć, i w jaki sposób zgromadzić na nią środki.
Nowa placówka nie miała być afiliowanym religijnie bastionem elity jak
cztery istniejące już w koloniach uczelnie (Harvard, William & Mary, Yale
i Princeton). Jak można było oczekiwać po Franklinie, nowa uczelnia miała
skupiać się na naukach praktycznych, takich jak pisanie, arytmetyka,
buchalteria, retoryka, historia i handel, „z dbałością o szereg zawodów, do
których nauki te się przydają”. Należało zaszczepiać cnoty świeckie;
studenci mieli żyć „skromnie, umiarkowanie i oszczędnie” i „często
ćwiczyć bieganie, przysiady, zapasy i pływanie”.
Plan Franklina był planem reformatora edukacji, rzucającego wyzwanie
skostniałym klasykom. Nowa uczelnia nie powinna jego zdaniem uczyć
jedynie sławienia Boga czy zgłębiania nauki tylko dla niej samej. Zamiast
tego powinno się kultywować „skłonność wraz ze zdolnością do służenia
ludzkości, swemu krajowi, przyjaciołom i rodzinie”. To, stwierdził Franklin
w konkluzji, „powinno być głównym celem i przeznaczeniem wszelkiego
kształcenia”.
Broszura była pełna przypisów do prac starożytnych uczonych, a nawet
do jego własnych doświadczeń w całym szeregu spraw, od pływania po styl
pisania. Jak każdy dobry oświeceniowy myśliciel, Franklin kochał porządek
i precyzyjne procedury. Wykazał tę skłonność, opisując, ze wszystkimi
możliwymi do przewidzenia szczegółami, zasady funkcjonowania Junto,
loży masońskiej, biblioteki, Amerykańskiego Towarzystwa Filozoficznego,
straży pożarnej, patroli konstabli oraz milicji. Propozycja założenia uczelni
była skrajnym przykładem, wypełnionym wyczerpującymi procedurami
najlepszego nauczania wszystkiego, od wymowy po historię wojen.
Franklin szybko zgromadził dwa tysiące funtów z datków (choć nie pięć
tysięcy, o których wspominał w autobiografii), spisał statut równie
szczegółowy, co pierwotna propozycja, i został wybrany prezesem zarządu.
Był też członkiem zarządu Wielkiej Sali wzniesionej dla wielebnego
Whitefielda, która nie była używana od czasu, jak odrodzenie religijne
osłabło. Zdołał więc wynegocjować umowę, zgodnie z którą nowa uczelnia
przejęła budynek, zaadaptowała go, dodając piętra i sale szkolne,
pozostawiając nieco miejsca dla gościnnych kaznodziejów i darmową
szkołę dla ubogich dzieci.
Uczelnia została otwarta w styczniu 1751 roku jako pierwsza
niewyznaniowa uczelnia w Ameryce (w roku 1791 zyskała nazwę
Uniwersytetu Pensylwanii). Reformatorskie instynkty Franklina bywały
niekiedy hamowane. Większość zarządu stanowili zamożni członkowie
anglikańskiego establishmentu, którzy przegłosowali jego sprzeciw co do
wybrania rektorem profesora łaciny, a nie języka angielskiego. William
Smith, roztrzepany szkocki pastor i przyjaciel Franklina, został mianowany
dziekanem, wkrótce jednak obaj pokłócili się z powodu polityki. Mimo to
Franklin do końca życia pozostał członkiem rady powierniczej i uważał
uczelnię za jedno ze swych największych osiągnięć 1.
Wkrótce po otwarciu uczelni Franklin przeszedł do kolejnego projektu,
czyli zbierania środków na otwarcie szpitala. Publiczny apel, jaki
opublikował na łamach „Gazette”, w którym obrazowo opisał moralny
obowiązek pomocy chorym, zawierał typowo franklinowskie hasło:
„Dobro, jakie poszczególni ludzie mogą wyświadczyć samodzielnie,
przynosząc ulgę chorym, jest niewielkie w porównaniu do tego, jakie mogą
wyświadczyć wspólnie”.
Gromadzenie funduszy było trudne, toteż obmyślił sprytny plan:
namówił Zgromadzenie, że jeśli udałoby się zgromadzić z prywatnych
datków dwa tysiące funtów, drugie tyle zostanie dołożone ze środków
publicznych. Plan ten, wspominał Franklin, dał ludziom „dodatkowy
motyw, by dawać, jako że datek każdego miał zostać podwojony”.
Przeciwnicy polityczni mieli później krytykować Franklina za zbytnią
przewrotność, on jednak bardzo cieszył się z tego przykładu swego sprytu.
„Nie przypominam sobie, by sukces któregokolwiek z moich politycznych
manewrów, dał mi wówczas więcej radości, ani, bym myśląc o nim później,
łatwiej wybaczał sobie skorzystanie z mego sprytu” 2.

AMERYKAŃSKA FILOZOFIA POLITYCZNA

Wymyślając to, co nazywane jest partnerstwem publiczno-prywatnym,


Franklin pokazał, jak można było zaprząc do jednego dzieła inicjatywę
rządową i prywatną, co do dzisiaj pozostaje bardzo amerykańskim
podejściem. Franklin wierzył w działania ochotnicze i ograniczony rząd, ale
i w to, że jednym z zadań władzy jest wspieranie dobra publicznego.
Uważał, że pracując poprzez takie właśnie partnerstwa, rządy mogą
najlepiej wpływać na rzeczywistość, jednocześnie unikając narzucania zbyt
wiele odgórnie.
W stylu politycznym Franklina znajdowały się inne konserwatywne nuty,
choć dziś nazywalibyśmy je konserwatyzmem współczującym. Wierzył on
bardzo w porządek; trzeba było wiele, by zradykalizować go tak, że stał się
amerykańskim rewolucjonistą. Choć był szczodrym i bardzo aktywnym
działaczem publicznym, lękał się niezamierzonych skutków nadmiernej
inżynierii społecznej.
Odzwierciedlał to długi list z rozważaniami na temat ludzkiej natury,
wysłany do swego londyńskiego przyjaciela Petera Collinsona. „Gdy tylko
próbujemy naprawiać plany opatrzności”, pisał Franklin, „musimy być
bardzo ostrożni, w przeciwnym razie możemy wyrządzić więcej szkody niż
pożytku”. Być może przykładem była nawet jałmużna dla ubogich. Pytał,
czy „prawa obowiązujące w Anglii, nakazujące bogatym utrzymywać
biednych, nie sprawiły, że ci stali się uzależnieni”. Było to „boskie” i godne
pochwały „przynosić ulgę w nieszczęściu naszych bliźnich”, czy jednak
w ostatecznym rozrachunku nie „dawało to zachęty dla lenistwa”? Dodał
też dla ostrzeżenia opowieść o mieszkańcach Nowej Anglii, którzy
postanowili wytępić kruki wyjadające im zboże z pól. Udało im się to,
w efekcie jednak doprowadzili do rozmnożenia się zjadanych dotychczas
przez kruki gąsienic, które zniszczyły trawy i zbiory.
Były to jednak bardziej pytania niż stwierdzenia. W swej filozofii
politycznej, tak jak w kwestiach religijnych i naukowych, Franklin nie
opowiadał się za żadną ideologią, wręcz alergicznie traktował wszystko, co
trąciło dogmatem. Zamiast tego był, tak jak w większości aspektów swego
życia, zainteresowany znalezieniem tego, co działa. Jak pisał jeden
z badaczy, był on przykładem oświeceniowego „szacunku dla rozumu
i natury, jego świadomości społecznej, jego progresywizmu, jego tolerancji,
jego kosmopolityzmu, i jego łagodnej filantropii”. Miał temperament
empiryczny, ogólnie niechętny wszechogarniającym pasjom, i przyjął
postawę łagodnego humanizmu, w której podkreślał nieco sentymentalny
(lecz nadal bardzo prawdziwy) ziemski cel „czynienia dobra” dla innych
ludzi 3.
Tym, co czyniło go w pewnej mierze buntownikiem – później w znacznie
większej mierze – była wrodzona niechęć do istniejących autorytetów. Nie
onieśmielały go tytuły. Bardzo chciał uniknąć zaimportowania do Ameryki
sztywnej angielskiej hierarchii klasowej. Nawet jako emerytowany
niedoszły dżentelmen w swych tekstach i listach podkreślał pracowitość
średniej klasy rzemieślników, kupców i specjalistów.
Wyrosła z tego wizja Ameryki jako kraju, którego mieszkańcy
niezależnie od urodzenia i klasy mogli (tak jak on) zdobyć majątek i status
w oparciu o przedsiębiorczość i kultywowanie cnót. Pod tym względem
jego ideał był bardziej egalitarny i demokratyczny niż nawet wizja
„arystokracji naturalnej” Thomasa Jeffersona, który przewidywał
kierowanie wybranych z obiecującymi „cnotami i talentami” i kształcenie
ich na członków przyszłej elity przywódczej. Idea Franklina była szersza:
wierzył w zachęcanie i zapewnianie możliwości sukcesu wszystkim
w oparciu o ich pilność, ciężką pracę, cnotę i ambicję. Jego propozycje dla
przyszłego Uniwersytetu Pensylwanii (w odróżnieniu od propozycji
Jeffersona dla Uniwersytetu Wirginii) miały na celu nie odfiltrowanie
członków nowej elity, ale zachęcanie i wspieranie wszystkich
„aspirujących” młodzieńców.
Polityczna postawa Franklina, razem z jego postawą religijną i naukową,
tworzą raczej wspólny obraz. Tak samo jednak, jak nie był wielkim
teoretykiem religijnym czy naukowym – nie był Akwinatą ani Newtonem –
nie był też wielkim filozofem politycznym podobnym do Locke’a, czy
nawet Jeffersona. Jego atuty w roli myśliciela politycznego, tak jak i na
innych polach, miały w większym stopniu charakter praktyczny niż
abstrakcyjny.
Widoczne było to w jednym z jego najważniejszych traktatów
politycznych: Observations Concerning the Increase of Mankind [Uwagach
dotyczących wzrostu ludzkości], napisanym w roku 1751. Przekonywał
w nim, że ogrom niezasiedlonej ziemi w Ameryce prowadził do szybszego
przyrostu ludności. Nie było to filozoficzne przypuszczenie, ale empiryczne
stwierdzenie. Zauważył, że koloniści dwukrotnie rzadziej niż Anglicy
pozostawali bezżenni, że brali ślub wcześniej (około 20 roku życia) i mieli
średnio dwukrotnie więcej dzieci (około ośmiorga). Dlatego też,
konkludował, ludność Ameryki miała podwajać się co 20 lat, i przewyższyć
liczbę mieszkańców Anglii w ciągu 100 lat.
Miał słuszność. Ludność Ameryki przewyższyła liczbę ludności Anglii
w roku 1851, i podwajała się co dwie dekady aż do końca XIX wieku.
Adam Smith zacytował traktat Franklina w swym klasyku z 1776 roku,
w książce Badania nad naturą i przyczynami bogactwa narodów. Powołał
się nań też Thomas Malthus, słynny z ponurych poglądów na przeludnienie
i nieuniknioną nędzę, który użył obliczeń Franklina.
Franklin jednakże nie był pesymistą na modłę Malthusa. Wierzył, że
przynajmniej w Ameryce większa produktywność będzie kompensowała
z nawiązką przyrost ludności, zwiększając tym samym stopniowo bogactwo
wszystkich mieszkańców rozrastającego się kraju. Przewidział nawet (też
słusznie), że w przyszłości przyrost liczby ludności w Ameryce zostanie
zahamowany nie na skutek nędzy, ale bogactwa, ponieważ ludzie bogatsi
zwykli być „ostrożniejsi” przy zawieraniu małżeństw i posiadaniu
potomstwa.
Najbardziej wpływowy argument Franklina – który miał odegrać istotną
rolę w nadchodzących wydarzeniach – był skierowany przeciwko
brytyjskiemu merkantylistycznemu pragnieniu ograniczania produkcji
w Ameryce. Parlament dopiero co uchwalił ustawę zakazującą zakładania
w Ameryce hut żelaza, i opowiadał się zdecydowanie przy systemie
gospodarczym traktującym kolonie jako źródło surowców i rynek zbytu na
gotowe produkty.
Franklin utrzymywał natomiast, że obfitość ziemi w Ameryce
uniemożliwi powstanie dużych rezerwuarów taniej miejskiej siły roboczej.
„Zatem niebezpieczeństwo zakłócenia przez te kolonie kraju macierzystego
w dziedzinach zależnych od pracy, manufaktur itp. jest zbyt odległe, by
mogło budzić troskę Wielkiej Brytanii”. Wielka Brytania wkrótce miała nie
być zdolna do zaspokojenia wszystkich amerykańskich potrzeb. „Dlatego
nie powinna nazbyt ograniczać manufaktur w swoich koloniach. Mądra
i dobra matka nie będzie tego czynić. Niepokoić to osłabiać, a osłabiać
dzieci znaczy osłabiać całą rodzinę” 4.
Poważny ton tego traktatu o sprawach imperialnych równoważył
satyryczny tekst napisany mniej więcej w tym samym czasie. Wielka
Brytania wysyłała skazańców do Ameryki, co usprawiedliwiała chęcią
wsparcia rozwoju kolonii. Pisząc w „Gazette” pod pseudonimem
„Americanus”, Franklin z sarkazmem zauważył, że „tak czuła rodzicielska
troska naszej matki ojczyzny o dobrobyt swych dzieci głośno woła
o najwyższe wyrazy wdzięczności”. Proponował więc, by Ameryka posłała
do Anglii statek wyładowany grzechotnikami. Być może zmiana klimatu
uczyni je łagodnymi, jako że zdaniem Brytyjczyków to samo miało stać się
ze skazańcami. Nawet jeśli nie, Brytyjczycy wyjdą na tym lepiej, „jako że
w przeciwieństwie do skazańca, grzechotnik daje ostrzeżenie, nim zrobi coś
złego” 5.

NIEWOLNICTWO I RASA

Jednym z wielkich zagadnień moralnych, z jakim muszą zmagać się


historycy w swej ocenie ojców założycieli Ameryki, jest niewolnictwo; co
dotyczy też Franklina. Niewolnicy stanowili wówczas około sześciu
procent mieszkańców Filadelfii, a Franklin ułatwiał ich nabywanie
i sprzedawanie poprzez ogłoszenia zamieszczane w gazecie. „Na sprzedaż:
zdatna murzyńska kobieta. Zapytania kierować do wdowy Read” – głosiło
jedno z takich ogłoszeń zamieszczone przez jego teściową. Inne oferowało
na sprzedaż „zdatnego młodego Murzyna” i kończyło się zdaniem:
„zapytania u drukującego ogłoszenie”. Sam posiadał parę niewolników,
jednak w roku 1751 postanowił ich sprzedać, jako że, jak powiedział matce,
nie chciał trzymać „murzyńskiej służby” i uważał ją za nieekonomiczną.
Mimo to w późniejszych latach miewał niewolnika jako osobistego
służącego.
W swych „Uwagach dotyczących wzrostu ludzkości” zaatakował
niewolnictwo z pozycji ekonomicznych. Porównując koszty i korzyści
z posiadania niewolnika, doszedł do wniosku, że nie miało ono sensu.
„Wprowadzenie niewolników”, pisał, było jedną z rzeczy, która „umniejsza
naród”. Skupiał się jednak głównie na szkodach wyrządzanych
właścicielom, nie zaś okrutnej krzywdzie wyrządzanej niewolnikom. „Biali,
którzy mają niewolników, a nie pracują, są osłabieni”, pisał. „Niewolnicy
szkodzą rodzinom, które ich używają; białe dzieci stają się pyszne i brzydzą
się pracą”.
Traktat ten w wielu miejscach zdradzał uprzedzenia. Franklin potępiał
niemiecką imigrację i naciskał, by Ameryka była zasiedlana głównie przez
białych pochodzenia angielskiego. „Liczba czysto białych ludzi na świecie
jest proporcjonalnie bardzo niewielka”, pisał. „Dlaczego zwiększać liczbę
synów Afryki, umieszczając ich w Ameryce, gdzie mamy tak wspaniałe
możliwości, by poprzez wyłączenie czarnych i śniadych przysparzać
wspaniałych białych i czerwonych? Może jednak jestem stronniczy wobec
koloru skóry mego kraju, jako że taka stronniczość jest czymś naturalnym
u ludzi”.
Jak dowodzi tego ostatnie zdanie, zaczynał analizować swoją
„stronniczość” wobec własnej rasy. W pierwszym wydaniu „Uwag”
stwierdził, że „niemal każdy niewolnik jest z natury złodziejem”. Gdy
18 lat później wydał je ponownie, zmienił to zdanie, dodając, że stawali się
złodziejami „z powodu natury niewolnictwa”. Usunął też cały fragment
mówiący o utrzymaniu Ameryki w głównej mierze białą 6.
Na zmianę jego poglądów wpłynęło kolejne jego filantropijne
przedsięwzięcie. W końcu lat 50. XVIII wieku zaczął działać w organizacji
pomagającej zakładać w Filadelfii, a potem w innych częściach Ameryki
szkoły dla czarnoskórych dzieci. Odwiedziwszy taką filadelfijską placówkę
w roku 1763, miał napisać refleksyjny list o swoich wcześniejszych
uprzedzeniach:

Byłem ogólnie biorąc bardzo zadowolony, a po tym, co wówczas


ujrzałem, wyrobiłem sobie o naturalnych zdolnościach rasy czarnej
opinię wyższą niż kiedykolwiek wcześniej. Ich rozumienie wydaje
się równie szybkie, pamięć równie silna, a ich posłuszeństwo pod
każdym względem równe dzieciom białym. Może Pan zastanawiać
się zapewne, dlaczego kiedykolwiek w to wątpiłem, nie będę
jednakże starał się usprawiedliwiać wszystkich mych uprzedzeń 7.
W późniejszych latach, jak ujrzymy, stał się jednym z najbardziej czynnych
abolicjonistów Ameryki, miał potępiać niewolnictwo z pozycji moralnych
i pomóc promować prawa czarnoskórych.
Jak sugeruje użyty w „Uwagach” zwrot o „wspaniałych białych
i czerwonych” twarzach w Ameryce, stosunek Franklina wobec Indian był
generalnie pozytywny. Zachwycał się w liście do Collinsona
romantycznymi aspektami prostego indiańskiego życia w głuszy. „Nigdy
nie zdradzili jakiejkolwiek skłonności do zamiany swego sposobu życia na
nasz”, pisał. „Gdy indiańskie dziecko było wychowywane wśród nas,
nauczone naszego języka i nawykłe do naszych zwyczajów, gdy uda się do
swych krewnych i uda się z nimi na jedną indiańską wędrówkę, nie ma
sposobu, by przekonać je do powrotu”.
Biali ludzie czasami także odczuwali skłonność do preferowania
indiańskiego sposobu życia, pisał Franklin. Gdy białe dzieci trafiały
w niewolę i wychowywały się wśród Indian, a później wracały do białego
społeczeństwa, „w krótkim czasie nabierały niechęci do naszego sposobu
życia, do troski i trudów niezbędnych w jego utrzymaniu, i przy pierwszej
sposobności uciekały ponownie w lasy”.
Opowiedział też historię pewnych komisarzy z Massachusetts, którzy
zaprosili Indian do przysłania tuzina swej młodzieży na darmowe nauki na
Harvardzie. Indianie odpowiedzieli, że posłali grupę swych młodzieńców
na studia trzy lata wcześniej, jednak po powrocie „nie nadawali się oni do
niczego, nie znając właściwych sposobów na zabicie jelenia, łapanie bobra,
czy urządzania zasadzek na wroga”. Zaproponowali w zamian wyszkolenie
tuzina białych chłopców w sztukach indiańskich i „zrobienia z nich
mężczyzn” 8.
DEPUTOWANY, DYPLOMATA WŚRÓD INDIAN
I POCZTMISTRZ

Praca pisarza Zgromadzenia Pensylwanii, jaką wykonywał Franklin od


1736 roku, napawała go frustracją. Nie mogąc wziąć udziału w obradach,
zabijał czas, opracowując swe kwadraty logiczne. Gdy więc w roku
1751 jeden z członków Zgromadzenia zmarł, Franklin chętnie przyjął
wybór na jego miejsce (a funkcję pisarza przekazał swemu bezrobotnemu
synowi Williamowi). „Pomyślałem, że zostanie członkiem zwiększy moje
możliwości czynienia dobra”, wspominał, jednak przyznał: „Nie będę
jednak insynuował, że moja duma nie została połechtana” 9.
Tak rozpoczęła się kariera polityczna Franklina, która miała zająć
większość 37 lat jego życia, aż po jego odejście ze stanowiska prezesa Rady
Zarządczej Pensylwanii. Jako prywatna osoba proponował różne projekty
poprawy życia publicznego, takie jak biblioteka, straż pożarna i patrole
policyjne. Teraz, jako członek Zgromadzenia, mógł uczynić jeszcze więcej,
by stać się, jak to ujął, „wielkim promotorem użytecznych projektów”.
Kwintesencją tego były jego działania zmierzające do zamiatania,
utwardzenia i oświetlenia ulic miasta. Od dawna przeszkadzał mu kurz
wznoszący się przed jego domem, którego front wychodził na targ. Znalazł
więc „biednego, pracowitego człowieka”, który gotów był zamiatać cały
kwartał za miesięczną opłatą, a następnie napisał artykuł chwalący korzyści
z zatrudnienia go. Domy w tym kwartale będą czystsze, a sklepy przyciągną
więcej klientów. Rozesłał ten artykuł swoim sąsiadom, którzy zgodzili się
dokładać co miesiąc do pensji zamiatacza. Piękno całego planu polegało na
tym, że otwierał on drogę do dalszej poprawy miasta. „Zrodziło to
powszechne pragnienie, by zamiatane były wszystkie ulice”, wspominał
Franklin, „i uczyniło ludzi bardziej skłonnymi do opodatkowania się na ten
cel”.
W efekcie Franklinowi udało się złożyć w Zgromadzeniu projekt ustawy
o wybrukowaniu ulic, i dołączyć do niego propozycję zainstalowania przed
każdym domem latarni ulicznej. Ze zwykłym dla siebie zamiłowaniem do
nauki i szczegółu, sporządził nawet projekt latarni. Zauważył, że klosze
importowane z Londynu nie miały wlotu powietrza u dołu, przez co
pokrywały się sadzą. Franklin zaprojektował nowy model z wlotami
powietrza i kominem, dzięki którym szkło pozostawało czyste i przejrzyste.
Zaprojektował też powszechny dzisiaj model latarni, w którym klosz
składał się z czterech płaskich tafli szkła, nie zaś ze szklanej kuli, co
ułatwiało wymianę w razie uszkodzeń. „Niektórzy mogliby sądzić, że były
to szczegóły niewarte uwagi”, pisał Franklin, jednak ludzie tacy winni
pamiętać, że „szczęście ludzkie tworzy się (…) z małych postępów
czynionych każdego dnia” 10.
Były też jednak bardziej ważkie kwestie. Zgromadzenie było
zdominowane przez kwakrów, którzy byli pacyfistyczni i oszczędni. Często
spierali się z rodem właścicieli kolonii, którego głową był Thomas Penn,
nie tak wielki wnuk wielkiego Williama Penna; Thomas nie pomógł
stosunkom ze Zgromadzeniem, gdy ożenił się z anglikanką i stopniowo
odszedł od wiary kwakrów. Główną troską właścicieli było zdobycie więcej
ziemi od Indian i dbanie o to, by ich majątek nie był objęty
opodatkowaniem.
(Pensylwania była kolonią prywatną, co oznaczało, że rządziła nią
rodzina posiadająca większość niezasiedlonej ziemi. W roku 1681 Karol II
nadał taką kartę Williamowi Pennowi jako spłatę długu. Większość kolonii
początkowo była prywatna, jednak w latach 20. XVIII wieku stały się one
koloniami królewskimi rządzonymi bezpośrednio przez króla i jego
ministrów. Tylko Pensylwania, Maryland i Delaware pozostawały prywatne
aż do wojny o niepodległość).
Pensylwania mierzyła się wówczas z dwoma wielkimi problemami:
utrzymywania dobrych stosunków z Indianami i zabezpieczenia kolonii
przed Francuzami. Były one powiązane, ponieważ sojusze z Indianami
zyskiwały na znaczeniu, gdy tylko dochodziło do kolejnej wojny z Francją.
Utrzymanie dobrych stosunków z Indianami wymagało znacznych sum
pieniędzy na prezenty, obrona kolonii także była kosztowna. Rodziło to
skomplikowane konflikty polityczne w Pensylwanii. Kwakrzy z zasady
sprzeciwiali się wydatkom na wojsko, rodzina Pennów zaś (działająca
poprzez kolejnych całkowicie uzależnionych od siebie gubernatorów)
sprzeciwiała się wszystkiemu, co kosztowałoby ją zbyt wiele pieniędzy czy
oznaczało opodatkowanie jej ziemi.
Franklin odegrał wielką rolę w rozwiązaniu tych problemów, gdy w roku
1747 sformował ochotniczą milicję. Jednak w początkach lat 50.
XVIII wieku konflikt z Francją o panowanie nad doliną Ohio ponownie
narastał, i wkrótce miał przemienić się w wojnę z Francuzami i Indianami
(jeden z teatrów konfliktu znanego w Europie jako wojna siedmioletnia).
Sytuacja miała skłonić Franklina do podjęcia dwóch brzemiennych w skutki
inicjatyw. Miały one ukształtować nie tylko jego karierę polityczną, ale
także przyszłość Ameryki.

Stał się coraz bardziej zaciekłym przeciwnikiem właścicieli,


a z czasem także Brytyjczyków, którzy uparcie obstawali przy
swym prawie kontrolowania podatków i zarządu kolonii.
Odzwierciedlało to jego niechęć wobec autorytaryzmu i populizm.
Stał się przywódcą ruchu zmierzającego do tego, by kolonie,
dotychczas niezależne od siebie, połączyły się i zjednoczyły dla
realizacji wspólnych celów, co odzwierciedlało jego zamiłowanie
do tworzenia towarzystw, jego niezaściankowe postrzeganie
Ameryki i jego przekonanie, że ludzie są w stanie osiągnąć więcej,
jeśli będą działać razem, a nie osobno.

Proces ten rozpoczął się w roku 1753, gdy Franklin został mianowany
jednym z trzech komisarzy z Pensylwanii, którzy mieli wziąć udział
w konferencji z grupą indiańskich wodzów w Carlisle, w połowie drogi
pomiędzy Filadelfią a rzeką Ohio. Celem było pozyskanie Indian
Delawarów, rozzłoszczonych na Pennów za oszukiwanie ich w ramach tak
zwanego „chodzonego zakupu” (stary akt własności dawał Pennom kawał
indiańskiej ziemi, której rozmiar określono jako tyle, ile można przejść
w półtora dnia. Thomas Penn wynajął trzech krzepkich biegaczy, którzy
biegli nieprzerwanie przez 36 godzin, zajmując w ten sposób znacznie
więcej ziemi niż planowano). Po stronie Pensylwańczyków było Sześć
Plemion związku Irokezów, do którego należały plemiona Mohawków
i Seneków.
Do Carlisle przybyło ponad stu Indian. Gdy Pensylwańczycy
przedstawili im tradycyjne wampum, w tym przypadku prezenty warte
XVII
imponujące 800 funtów , wódz Irokezów Skarouyady zaproponował
warunki pokoju. Biali osadnicy winni wycofać się na wschód od
Appalachów, ich kupcy powinni zostać ujęci w karby tak, by działali
uczciwie i sprzedawali Indianom więcej amunicji i mniej rumu. Chcieli też
zapewnienia, że Anglicy będą ich bronić przed Francuzami, którzy
umacniali się w dolinie Ohio.
Pensylwańczycy ostatecznie zobowiązali się jedynie do ściślejszego
kontrolowania swoich kupców, w efekcie czego Delawarowie stopniowo
przeszli na stronę francuską. Ostatniego wieczoru Franklin ujrzał
przerażający przykład skutków spożywania rumu. Pensylwańczycy
odmówili sprezentowania go Indianom przed zakończeniem spotkania, gdy
zaś zakaz ten został cofnięty, nastąpiła libacja. Jak pisał Franklin:

Rozpalili wielkie ognisko na środku. Wszyscy byli pijani,


mężczyźni i kobiety, kłócili się i bili. Ich pomalowane na ciemno,
półnagie ciała, widoczne jedynie w migocącym świetle ogniska,
biegające za sobą i bijące się płonącymi żagwiami, ich koszmarne
ryki stanowiły scenę najbardziej przypominającą nasze
wyobrażenia piekła.

Franklin i pozostali komisarze napisali gniewne sprawozdanie, potępiając


białych handlarzy notorycznie sprzedających Indianom rum. Czyniąc to,
grozili „trzymaniem tych biednych Indian pod nieustannym wpływem
trunku” i „całkowitym zniechęceniem Indian do Anglików” 11.
Po powrocie Franklin dowiedział się, że rząd brytyjski nominował go
razem z Williamem Hunterem z Wirginii na najwyższy urząd pocztowy
w Ameryce, czyli zastępcę pocztmistrza kolonii. O nominację tę starał się
od dwóch lat, a nawet upoważnił Collinsona, by ten wydał do 300 funtów
na lobbowanie za nim w Londynie. Jak jednak żartował Franklin, „im mniej
to kosztuje, tym lepiej, jako że stanowisko to jest dożywotnie, czyli na
bardzo niepewny okres”.
Poszukiwanie stanowiska wynikało ze zwykłego dlań połączenia
motywów: kontrola nad pocztą pozwoliłaby mu ożywić Amerykańskie
Towarzystwo Filozoficzne, usprawnić sieć wydawniczą poprzez
umieszczenie przyjaciół i krewnych na stanowiskach pocztowych w całej
Ameryce, a być może jeszcze trochę zarobić. Swojego syna mianował
pocztmistrzem Filadelfii, później zaś dał stanowiska w różnych miastach
swym braciom Peterowi i Johnowi, pasierbowi Johna, synowi swojej siostry
Jane, dwóm krewnym Deborah oraz swemu nowojorskiemu wspólnikowi,
drukarzowi Jamesowi Parkerowi.
Franklin stworzył typowo szczegółowe procedury dla wydajniejszej
pracy poczty, utworzył pierwszy system doręczeń do domu oraz biuro
przesyłek niedoręczalnych i często udawał się na inspekcje. W ciągu roku
skrócił do jednego dnia czas doręczenia listu między Nowym Jorkiem
a Filadelfią. Reformy były kosztowne i wraz z Hunterem w ciągu
pierwszych czterech lat narobili długów w kwocie 900 funtów. Potem
jednak zmiany przyniosły owoce, i zarabiali co najmniej po 300 funtów
rocznie.
Do roku 1774, gdy Brytyjczycy zwolnili go ze stanowiska za jego
buntownicze działania polityczne, miał zarabiać 700 funtów rocznie.
Jednak jeszcze większą korzyścią z tego stanowiska, tak dla niego, jak i dla
historii, było pogłębienie jego postrzegania podzielonych amerykańskich
kolonii jako potencjalnie zjednoczonego kraju ze wspólnymi interesami
i potrzebami 12.

PLAN UNII AMERYKAŃSKIEJ Z ALBANY

Spotkanie pomiędzy delegacją Pensylwanii a Indianami w Carlisle nie


zniechęciło w żadnym stopniu Francuzów. Ich celem było zamknięcie
brytyjskich kolonistów na Wschodnim Wybrzeżu dzięki budowie szeregu
fortów wzdłuż rzeki Ohio, co stworzyłoby francuski łuk od Kanady po
Luizjanę. W odpowiedzi w końcu 1753 roku gubernator Wirginii skierował
do doliny Ohio obiecującego młodego żołnierza nazwiskiem George
Washington z żądaniem opuszczenia fortów przez Francuzów. Jego misja
zakończyła się niepowodzeniem, ale barwny jej opis uczynił zeń
popularnego bohatera i dał mu awans na pułkownika. Wiosną następnego
roku rozpoczął serię wypadów na francuskie forty, które to szybko
przerodziły się w wojnę.
Brytyjscy ministrowie lękali się zachęcać swe kolonie do nadmiernej
współpracy, jednak zagrożenie francuskie uczyniło to koniecznym. Rada
Handlu w Londynie poprosiła więc każdą z kolonii o przysłanie delegatów
do Albany w Nowym Jorku w czerwcu 1754 roku. Mieli dwa zadania:
spotkanie się z przedstawicielami konfederacji Irokezów celem
potwierdzenia ich sojuszu oraz omówienie między sobą kwestii bardziej
jednolitej obrony kolonii.
Współpraca pomiędzy koloniami nie przyszła sama z siebie. Niektóre
zgromadzenia odmówiły wysłania delegatów; spośród siedmiu delegacji,
które przybyły, większość miała instrukcje unikania jakiegokolwiek planu
zawiązania konfederacji kolonialnej. Franklin jednakże zawsze był gotów
zachęcać do większej jedności. „Byłoby czymś bardzo dziwnym”, pisał
swemu przyjacielowi Jamesowi Parkerowi w 1751 roku, „gdyby sześć
plemion nieuczonych dzikusów [Irokezów] było w stanie stworzyć plan
takiej unii, (…) a podobna unia byłaby niemożliwa pomiędzy dziesięcioma
czy tuzinem angielskich kolonii, którym jest ona bardziej potrzebna”.
W swym liście do Parkera Franklin nakreślił strukturę przyszłej
współpracy kolonialnej: powinna istnieć Rada Ogólna z delegatami ze
wszystkich kolonii, w proporcji odpowiedniej mniej więcej do podatków
wpłacanych do ogólnego skarbca, oraz gubernator mianowany przez króla.
Rada winna zbierać się w kolejnych stolicach kolonii, tak by delegaci mogli
lepiej zrozumieć resztę Ameryki, pieniądze zaś pochodzić z akcyzy na
alkohol. Uważał, że rada powinna była powstać oddolnie, nie zaś być
narzucona przez Londyn. Najlepszym sposobem na jej utworzenie jego
zdaniem było wybranie grupy mądrych ludzi, którzy składaliby wizyty
osobom wpływowym we wszystkich koloniach i pozyskiwali ich poparcie.
„Rozsądni, właściwi ludzie zawsze potrafią sprawić, że rozsądny plan
przypadnie do gustu innym rozsądnym ludziom”.
Gdy w maju 1754 roku do Filadelfii dotarły wieści o porażkach
Washingtona, Franklin napisał do „Gazette” artykuł redakcyjny. Winą za
francuskie sukcesy obarczył „obecny niejednolity stan brytyjskich kolonii”.
Obok artykułu opublikował pierwszy i najsłynniejszy rysunek redakcyjny
w dziejach Ameryki: wąż pocięty na kawałki, oznaczony nazwami kolonii,
z podpisem „Połącz się lub giń” 13.
Franklin był jednym z czterech komisarzy (wraz z prywatnym
sekretarzem właściciela kolonii Richarda Petersa, bratankiem Thomasa
Penna – Johnem, i spikerem Zgromadzenia Issacem Norrisem) wybranych
do reprezentowania Pensylwanii na konferencji w Albany. Zgromadzenie,
ku jego rozżaleniu, oficjalnie wypowiedziało się przeciwko „propozycjom
unii kolonii”, Franklin jednak się nie zniechęcał. Wyjeżdżając z Filadelfii,
zabrał ze sobą napisany przez siebie artykuł pod tytułem Short Hints
towards a Scheme for Uniting the Northern Colonies [Krótkie wskazówki
odnośnie do planu zjednoczenia kolonii północnych]. Zawierał on pewną
zmianę w stosunku do koncepcji nakreślonej wcześniej w liście do Jamesa
Parkera: ponieważ zgromadzenia kolonialne wydawały się niechętne, być
może najlepiej byłoby, gdyby w razie przyjęcia takiego planu przez
komisarzy w Albany, wysłać go do Londynu i „uzyskać od Parlamentu
ustawę wcielającą go w życie?”.
Zatrzymawszy się po drodze w Nowym Jorku, Franklin podzielił się
swoim planem z przyjaciółmi. Tymczasem Peters i inni udali się celem
zakupienia wampum za 500 funtów zatwierdzonego przez Zgromadzenie:
jako prezenty dla Indian kupili koce, wstążki, proch strzelniczy, karabiny,
cynober do barwienia twarzy, kociołki i sukno. Dnia 9 czerwca wyruszyli
do Albany na pokładzie mocno załadowanego slupu z „beczułką
najstarszego i najlepszego wina z Madery, jakie udało się zdobyć” 14.
Przed przybyciem Indian 24 komisarzy z kolonii zebrało się na własną
naradę. Gubernator Nowego Jorku James DeLancey zaproponował plan
wzniesienia na zachodzie dwóch fortów, jednak rozmowy przeciągały się,
jako że delegaci nie potrafili uzgodnić podziału kosztów. Przegłosowano
więc wniosek, być może złożony przez Franklina, by mianować komitet
„celem przygotowania i przyjęcia planów unii kolonii”. Franklin był
jednym z siedmiu członków komitetu, co dawało mu doskonałą okazję do
zdobycia poparcia dla planu, który miał przy sobie.
Tymczasem przybyli Indianie pod wodzą wodza Mohawków imieniem
Tiyanoga, znanego też jako Hendrick Peters. Był obrażony. Sześć Plemion
zlekceważono, stwierdził. „Gdy zaniedbujecie sprawy, korzystają z tego
Francuzi”. W innej tyradzie dodał: „Spójrzcie na Francuzów! To są
mężowie, wszędzie się umacniają. Wstyd powiedzieć, ale wy wszyscy
jesteście jak kobiety”.
Po tygodniu dyskusji komisarze złożyli Indianom szereg obietnic.
Częściej miano konsultować położenie nowych osiedli i szlaków
handlowych, miano zbadać niektóre zakupy ziemi oraz uchwalić prawa
celem ograniczenia handlu rumem. Indianie, nie mając wyjścia, przyjęli
prezenty i oświadczyli, że więzi przymierza łączące ich z Anglikami zostały
„uroczyście odnowione”. Franklin nie był zachwycony. „Wyczyściliśmy te
więzy”, pisał Peterowi Collinsonowi, „ale moim zdaniem nie należy
spodziewać się od nich żadnej pomocy w jakimkolwiek sporze
z Francuzami, dopóki dzięki całkowitej unii pomiędzy nami nie będziemy
w stanie im pomóc, gdy zostaną zaatakowani”.
Działając na rzecz stworzenia takiej unii w Albany, Franklin miał
ważnego sojusznika – armatora i kupca Thomasa Hutchinsona (warto
zapamiętać to nazwisko, miał później się stać jego istotnym wrogiem). Plan
przyjęty przez komitet został oparty na projekcie napisanym przez
Franklina. Miał powstać krajowy kongres złożony z reprezentantów
wybranych przez każdy stan mniej więcej proporcjonalnie do ich ludności
i zamożności. Władzę wykonawczą stanowić miał „prezydent powszechny”
mianowany przez króla.
U podstaw projektu leżała dość nowa koncepcja nazywana
„federalizmem”. „Rząd powszechny” miał zajmować się sprawami takimi
jak obrona i ekspansja na zachód, jednak każda kolonia miała zachować
własną konstytucję i władzę lokalną. Choć teoretyczny wkład Franklina
bywał lekceważony, on sam zaś nazywany częściej praktykiem niż
wizjonerem, w Albany pomógł stworzyć koncepcję federalną –
uporządkowaną, zrównoważoną, oświeconą – która miała w końcu stać się
podstawą zjednoczonego amerykańskiego państwa.
Dnia 10 lipca, ponad tydzień po odjeździe Indian z Albany, wszyscy
komisarze zagłosowali nad planem. Przeciw byli niektórzy delegaci
Nowego Jorku, podobnie jak kwakier Isaac Norris, przywódca
Zgromadzenia Pensylwanii, poza tym jednak przeszedł gładko.
Wprowadzono tylko kilka poprawek do projektu, jaki Franklin przywiózł ze
sobą do Albany; jego autor przyjął je w duchu kompromisu. „Gdy ma się
tak wielu różnych ludzi z różnymi opiniami w pracach nad nową sprawą”,
wyjaśnił swemu przyjacielowi Cadwalladerowi Coldenowi, „trzeba czasem
ustąpić w pomniejszych sprawach, tak by uzyskać większe”. Było to
przekonanie, które miał wyrazić w podobnych słowach 33 lata później, gdy
stał się głównym rozjemcą podczas konwencji konstytucyjnej.
Komisarze postanowili, że plan zostanie wysłany zarówno do
zgromadzeń kolonialnych, jak i do Parlamentu. Franklin niezwłocznie
rozpoczął publiczną kampanię na rzecz jego przyjęcia. Jej częścią była
żywa wymiana listów z gubernatorem Massachusetts Williamem
Shirleyem, który był zdania, że członków kongresu federalnego wybierać
powinien król, nie zaś zgromadzenia kolonialne. Franklin odpowiedział,
podając zasadę, która miała stać się podstawą zbliżających się zmagań:
„Jest uważanym za niewątpliwe prawo Anglika, by być opodatkowanym
wyłącznie za swoją zgodą wyrażoną poprzez swych przedstawicieli”.
Wszystko na próżno. Plan z Albany został odrzucony przez wszystkie
zgromadzenia kolonialne jako odbierający im zbyt wiele uprawnień,
w Londynie zaś odłożono go ad acta z powodu przyznawania zbyt wielu
praw wyborcom i zachęcania do niebezpiecznej unii pomiędzy koloniami.
„Zgromadzenia nie przyjęły go, gdyż uważały, że było w nim zbyt wiele
prerogatyw”, wspominał Franklin, „w Anglii zaś uznano go za
zawierającego zbyt wiele demokratyzmu”.
Przyglądając się sprawie pod koniec życia, Franklin był przekonany, że
przyjęcie jego planu z Albany zapobiegłoby wojnie o niepodległość
i stworzyło harmonijnie funkcjonujące imperium. „Zjednoczone w ten
sposób kolonie byłyby wystarczająco silne, by się bronić”, argumentował.
„Nie byłoby potrzeby przysyłania wojska z Anglii; i oczywiście
późniejszych pretensji o opodatkowanie Ameryki i krwawego konfliktu,
który spowodowały, można byłoby uniknąć”.
W tej kwestii zapewne się mylił. Dalsze konflikty o prawo Wielkiej
Brytanii do opodatkowania swoich kolonii i trzymanie ich w podległości
były niemal nieuniknione. Jednak przez następne dwie dekady Franklin
miał starać się znaleźć harmonijne rozwiązanie, choć był coraz bardziej
przekonany o konieczności zjednoczenia się kolonii 15.

CATHERINE RAY
Po konferencji w Albany Franklin ruszył w objazd swoich okręgów
pocztowych, których zwieńczeniem była wizyta w Bostonie. Nie był tam od
śmierci matki dwa lata wcześniej, i spędzał czas ze swą rozległą rodziną,
organizując im pracę i terminowanie. Zatrzymawszy się u swego brata
Johna, poznał zachwycającą młodą kobietę, która stała się pierwszym
intrygującym przykładem jego wielu romantycznych, gorących – i zapewne
nigdy nieskonsumowanych – flirtów.
Catherine Ray była żywą i hożą dwudziestotrzylatką z Block Island. Jej
siostra była żoną pasierba Johna Franklina. Wówczas
czterdziestoośmioletni Franklin natychmiast został oczarowany i sam
czarował. Catherine była zajmująca w rozmowie; taki był też Franklin, jeśli
chciał zrobić wrażenie, doskonale potrafił też słuchać. Grali w grę, w której
starał się odgadnąć jej myśli; nazwała go czarownikiem i uwielbiała jego
uwagę. Robiła śliwki w cukrze; on mówił, że były najlepsze, jakie
kiedykolwiek jadł.
Gdy po tygodniu nadszedł czas jej wyjazdu z Bostonu w odwiedziny do
innej siostry w Newport, on postanowił jej towarzyszyć. W drodze ich źle
podkute konie miały trudności z pokonywaniem oblodzonych wzgórz;
trapiły ich lodowate deszcze, raz nawet zabłądzili. Jednak po wielu latach
mieli wspominać radość, jaką dawały im wielogodzinne rozmowy,
dyskutowanie pomysłów i delikatny flirt. Po dwóch dniach wizyty u jej
rodziny w Newport odprowadził ją na statek płynący na Block Island.
„Stałem na nabrzeżu”, pisał do niej niedługo potem, „i patrzyłem za Tobą,
aż nie mogłem Cię już rozpoznać, nawet przez lunetę”.
Wyjechał do Filadelfii z ociąganiem, zwlekając po drodze przez całe
tygodnie. Gdy wreszcie dotarł do domu, czekał na niego list od niej.
W ciągu kolejnych kilku miesięcy miał do niej napisać sześć razy, a do
końca życia mieli wymienić ponad 40 listów. Franklin większości z nich nie
zachował, być może z przyzwoitości, jednak ocalała korespondencja
zdradza niezwykłą przyjaźń i daje wgląd w jego stosunki z kobietami.
Czytając ich listy, a zwłaszcza czytając między wierszami, można
odnieść wrażenie, że Franklin dokonał kilku żartobliwych zabiegów, przed
którymi Caty łagodnie się uchyliła, on zaś zdawał się z tego powodu
jeszcze bardziej ją szanować. „Śnieżne płatki czyste jak Twa dziewicza
niewinność, białe jak Twa cudowna pierś – i równie zimne”. W liście
napisanym kilka miesięcy później pisał o życiu, matematyce, i roli
„mnożenia” w małżeństwie, dodając: „Chętnie nauczyłbym Cię tego sam,
Ty jednak powiedziałaś, że jest na to jeszcze czas, i nie chciałaś lekcji”.
Mimo to listy Caty do niego były płomienne. „Nieobecność raczej
wzmacnia, niż osłabia me uczucia”, pisała. „Kochaj mnie choćby tysiąc
razy mniej niż ja Ciebie”. Jej listy były pełne uczucia i smutku, co
dowodziło jej przywiązania, mimo to jednak opisywała mężczyzn
zabiegających o jej rękę. Błagała, by niszczył jej listy po przeczytaniu.
„Napisałam tysiąc rzeczy, których nie powinnam była napisać”.
Franklin zapewnił ją, że będzie dyskretny. „Możesz pisać swobodnie
wszystko, co uznasz za stosowne, bez najmniejszej obawy o to, że
ktokolwiek zobaczy te listy poza mną”, obiecywał. „Wiem bardzo dobrze,
że najbardziej niewinne wyrazy gorącej przyjaźni (…) pomiędzy osobami
różnych płci są podatne na błędne interpretacje przez podejrzliwe umysły”.
To, wyjaśniał, było przyczyną oględności w jego listach. „Choć Ty piszesz
więcej, ja piszę mniej, niż myślę”.
Tak oto pozostały nam ocalałe listy wypełnione jedynie kuszącym
flirtem. Posłała mu nieco śliwek w cukrze, które dodatkowo doprawiła (jak
się zdaje) pocałunkiem. „Wszystkie są posłodzone tak, jak lubiłeś”, pisała.
On w odpowiedzi pisał: „Śliwki dotarły całe i były tak słodkie ze
wspomnianej przez Ciebie przyczyny, że ledwie czułem cukier”. Pisał
o „przyjemnościach życia” i dodał: „Wciąż jeszcze wszystkimi władam”.
Ona pisała o przędzeniu długiej nici, on zaś odpisał: „Chciałbym złapać
jeden jej koniec i przyciągnąć Cię do siebie”.
Jak jego lojalna i cierpliwa żona Deborah znajdowała się w tym flircie na
odległość? Co dziwne, zdawał się wykorzystywać ją jako tarczę, tak z Caty,
jak i z innymi młodymi kobietami, z którymi czasem miewał styczność, tak
by utrzymywać swoje związki po bezpiecznej stronie przyzwoitości.
Zawsze wspominał o niej i chwalił jej cnoty niemal w każdym pisanym do
Caty liście. Było to tak, jakby pragnął utrzymać zapał Caty w ryzach
i pozwolić jej zrozumieć, że choć jego uczucie było prawdziwe, jego flirty
były jedynie rozrywką. Może też, skoro jego seksualne umizgi zostały
odrzucone, pragnął pokazać (lub udawać), że nie były poważne. „Niemal
zapomniałem, że mam dom”, wspomniał, opisując Caty swą podróż
powrotną po ich pierwszym spotkaniu. Wkrótce jednak zaczął „myśleć
o domu i tęsknić do niego, a im bliżej byłem, tym przyciąganie to było
silniejsze i silniejsze”. Jechał więc coraz szybciej, pisał, „do mojego domu
i do ramion mojej dobrej, starej żony i dzieci, gdzie, dzięki Bogu,
pozostaję”.
Tej samej jesieni jeszcze dobitniej przypomniał Caty, że jest żonaty. Gdy
posłała mu w prezencie ser, opisał: „Pani Franklin była bardzo dumna, że
pewna młoda dama tak bardzo ceniła sobie jej starego męża, by przysłać
taki prezent. Mówimy o Tobie zawsze, gdy trafia on na stół”. Ten i kolejne
listy napisane do niej miały interesującą cechę: mówiły mniej o charakterze
jego relacji z Caty niż o mniej namiętnym, lecz niebywale komfortowym
związku z jego żoną. Jak pisał Caty: „Jest pewna, że jesteś rozsądną
dziewczyną (…) i mówi o przekazaniu mnie Tobie jako spadku.
Powinienem jednak życzyć Ci lepszego, i mam nadzieję, że dożyje ona stu
lat; ponieważ zestarzeliśmy się razem, a jeśli ma ona jakieś wady, tak do
nich przywykłem, że już ich nie dostrzegam (…) Życzmy więc wspólnie
starszej pani długiego i szczęśliwego życia”.
Zamiast po prostu kontynuować flirt, Franklin zaczął dawać Caty
ojcowskie rady o obowiązkach i cnocie. „Bądź dobrą dziewczyną”, pisał,
„póki nie zdobędziesz dobrego męża; a wtedy zostań w domu, chowaj
dzieci i żyj po chrześcijańsku”. Miał nadzieję, że gdy ponownie ją
odwiedzi, znajdzie ją w otoczeniu „pulchnych, żywych, rumianych małych
łobuziaków takich jak ich mama”. Tak się też stało. Gdy następnym razem
się spotkali, była żoną Williama Greene’a, przyszłego gubernatora Rhode
Island, z którym miała mieć sześcioro dzieci 16.
Co mamy więc sądzić o tym związku? Z pewnością możemy dostrzec
znamiona romantycznego zafascynowania. O ile jednak Franklin nie pisał
oględnie celem ochrony jej reputacji (i swojej też), związek miał charakter
radosnego przekomarzania się, a nie fizycznej bliskości. Zapewne był
typowy dla wielu flirtów, jakie miał mieć z biegiem lat z młodymi
kobietami: trochę kosmate w zabawny sposób, pochlebne dla obu stron,
pełne intymnych wyznań i angażujące serce i umysł. Mimo reputacji
lubieżnika, której starał się nie zwalczać, nie ma dowodu na to, by miał po
ślubie z Deborah kontakty seksualne z innymi kobietami.
Claude-Anne Lopez, była dyrektor projektu „Dokumenty Franklina”
w Yale, spędziła całe lata na badaniu jego prywatnego życia. Jej
charakterystyka relacji, jakie miał z kobietami takimi jak Catherine Ray,
wydaje się jednocześnie przenikliwa i wiarygodna:

Romans? Tak, ale romans na franklinowską modłę, trochę


ryzykowny, trochę dobroduszny, czyniący śmiałe kroki naprzód
i ironiczne kroki w tył, sugerujący, że był kuszony jako mężczyzna,
lecz pełen szacunku jako przyjaciel. Ze wszystkich odcieni uczucia
to właśnie – Francuzi nazywają je amitié amoureuse – trochę
bardziej niż platoniczne, lecz niebędące wszechogarniającą pasją –
jest zapewne najbardziej wykwintne 17.

Franklin z rzadka tylko nawiązywał bliskie przyjaźnie z mężczyznami,


którzy zwykle byli albo towarzyszami intelektualnymi, albo jowialnymi
kolegami z klubu. Uwielbiał jednak towarzystwo kobiet, i z wieloma
nawiązał głębokie i trwałe relacje. Dla niego takie kontakty nie były
zabawą czy błahą rozrywką, jakkolwiek by wyglądały, ale przyjemnością,
którą należało się cieszyć i szanować. Przez całe życie Franklin miał utracić
wielu przyjaciół, nigdy jednak nie stracił przyjaciółki, także Caty Ray. Jak
miał pisać jej 35 lat później, na rok przed swą śmiercią: „Wśród radości
mego życia liczę Twoją przyjaźń” 18.

ZAOPATRYWANIE GENERAŁA BRADDOCKA

Po powrocie do Filadelfii w początkach 1755 roku po swym flircie z Caty


Ray, Franklin był w stanie przynajmniej chwilowo, skutecznie
współpracować z większością tamtejszych przywódców politycznych.
Właściciele kolonii mianowali nowego gubernatora, Roberta Huntera
Morrisa, którego Franklin zapewnił, że jego praca będzie spokojna: „o ile
tylko zadba Pan, by nie wchodzić w żadne spory ze Zgromadzeniem”.
Morris odpisał półżartem: „Wie Pan, że uwielbiam spory. Są jedną z mych
największych przyjemności”. Mimo to obiecał ich „jeśli to możliwe,
unikać”.
Franklin podobnie pracował ciężko, by unikać sporów z nowym
gubernatorem, zwłaszcza gdy chodziło o zabezpieczenie pogranicza
Pensylwanii. Był więc zadowolony, gdy rząd brytyjski postanowił posłać do
Ameryki generała Edwarda Braddocka z zadaniem wyrzucenia Francuzów
z doliny Ohio, i wsparł prośbę gubernatora Morrisa, by Zgromadzenie
przeznaczyło fundusze na zaopatrywanie oddziałów.
Członkowie Zgromadzenia ponownie naciskali na opodatkowanie
posiadłości właścicieli. Franklin proponował przemyślne plany obejmujące
pożyczki i akcyzy celem przełamania impasu, nie zdołał jednak
natychmiast go pokonać. Podjął się zatem znalezienia innych sposobów na
zadbanie o to, by żołnierze Braddocka otrzymali niezbędne zaopatrzenie.
Wybrano trzech gubernatorów – Morrisa z Pensylwanii, Shirleya
z Massachusetts i DeLanceya z Nowego Jorku – którzy mieli oficjalnie
powitać generała po jego przybyciu do Wirginii. Zgromadzenie Pensylwanii
chciało dołączyć do delegacji Franklina, tego samego chciał jego przyjaciel
gubernator Shirley, sam Franklin zaś bardzo chciał wziąć w nim udział.
Dołączył więc do gubernatorów w swej czapce pocztmistrza, rzekomo
celem pomocy w usprawnieniu łączności Braddocka. Po drodze zrobił
wrażenie na członkach delegacji swoją naukową ciekawością – gdy
napotkali niewielką trąbę powietrzną, Franklin wjechał w nią koniem,
przyglądał się jej skutkom, a nawet próbował ją rozbić swym batem 19.
Generał Braddock był pełen arogancji. „Nie widzę niczego, co może
powstrzymać mój marsz nad Niagarę”, przechwalał się. Franklin ostrzegał,
że winien uważać na zasadzki Indian. Braddock odparł: „Drogi panie, te
dzikusy mogą istotnie być poważnym przeciwnikiem dla waszej
niewyszkolonej amerykańskiej milicji, niemożliwym jednak jest, by zrobili
jakiekolwiek wrażenie na regularnych i zdyscyplinowanych żołnierzach
króla”. Jak wspominał później Franklin: „Miał on zbyt wiele pewności
siebie”.
Poza pokorą brakowało mu też zaopatrzenia. Ponieważ Amerykanie
dostarczyli tylko część obiecanych koni i wozów, generał ogłosił zamiar
powrotu do kraju. Franklin interweniował. Pensylwańczycy udzielą mu
pomocy, powiedział. Generał niezwłocznie polecił Franklinowi
zgromadzenie wyposażenia.
Franklin napisał serię tekstów o potrzebie wynajęcia koni i wozów dla
Braddocka, odwołując się do strachu, własnego interesu i patriotyzmu.
Generał proponował po prostu zarekwirować konie i zmusić Amerykanów
do służby, jednak został przekonany do spróbowała „uczciwych
i sprawiedliwych środków”. Warunki były dobre, pisał Franklin:
„Wynajęcie tych wozów i koni kosztować będzie do 30 tysięcy funtów,
opłacanych srebrem i złotem oraz pieniędzmi króla”. W ramach zachęty
zapewnił farmerów, że „służba będzie lekka i prosta”. Wreszcie pojawiła się
groźba, że jeśli nie pojawią się ochotnicze oferty, „wasza lojalność będzie
mocno podejrzana”, „zostaną zapewne użyte brutalne środki” i „do waszej
prowincji wkroczy huzar z oddziałem żołnierzy”.
Franklin działał bezinteresownie, i to dość niezwykle. Gdy farmerzy
mówili, że nie ufają finansowym obietnicom nieznanego im generała,
Franklin dał osobiste słowo, że otrzymają pełną odpłatę. Jego syn William
pomagał mu zapisać farmerów, i w ciągu dwóch tygodni zgromadzili
259 koni i 150 wozów 20.
Generał Braddock był zachwycony jego działaniami, Zgromadzenie też
wielce go chwaliło. Jednak gubernator Morris, nie słuchając rady Franklina,
by unikać sporów, nie potrafił oprzeć się przed zaatakowaniem
Zgromadzenia za okazanie niewielkiej pomocy. To rozgniewało Franklina,
wciąż jednak starał się działać pojednawczo. „Mam szczerze dość naszej
obecnej sytuacji. Nie podoba mi się zachowanie ani gubernatora, ani
Zgromadzenia”, pisał swemu londyńskiemu przyjacielowi Collinsonowi,
„a jako że obie strony nieco mi ufały, usiłowałem je pogodzić, ale na
próżno”.
Jak zawsze miły Franklin zdołał chwilowo pozostać w dobrych
stosunkach z gubernatorem. „Musi pan przyjść do mnie i spędzić wieczór”,
powiedział pewnego dnia Morris, napotkawszy go na ulicy. „Będę miał
towarzystwo, które się panu spodoba”. Jeden z gości opowiedział historię
Sancho Pansy, który, gdy obiecano mu władzę, poprosił, by jego poddanymi
byli Murzyni, tak by mógł ich sprzedać, gdyby sprawiali mu kłopoty.
„Dlaczego wciąż pan obstaje przy tych przeklętych kwakrach?”, pytał
Franklina. „Czy nie lepiej ich sprzedać? Właściciele daliby panu dobrą
cenę”. Franklin odpowiedział: „Pan gubernator jeszcze ich dość nie
oczernił”.
Choć wszyscy się śmiali, rozłamy pogłębiały się. Próbując oczernić
reputację Zgromadzenia, Morris – jak pisał później Franklin, „sam się
zmurzynił”. Morris także zaczął tracić zaufanie do Franklina. W liście do
właściciela Thomasa Penna oskarżył Franklina, że ten jest „w równym
stopniu zwolennikiem nierozsądnych roszczeń amerykańskich zgromadzeń,
co każdy inny” 21.
Tymczasem Braddock maszerował pewnie na zachód. Większość
mieszkańców Filadelfii była przekonana, że zwycięży, a nawet zaczęli
zbiórkę pieniędzy na fajerwerki dla uczczenia zwycięstwa. Ostrożny
Franklin odmówił złożenia datku. „Wydarzenia wojenne są nacechowane
wielką niepewnością”, ostrzegał.
Jego obawy były uzasadnione. Armia brytyjska została zaskoczona
i rozbita, Braddock zaś zginął wraz z dwoma trzecimi swoich żołnierzy.
„Kto by pomyślał?” – wyszeptał umierający Braddock jednemu
z adiutantów. Wśród nielicznych ocalałych był amerykański pułkownik
George Washington, pod którym w bitwie zabito dwa konie, a którego
ubranie przeszyły cztery kule.
Do niepokojów Franklina dochodziły kwestie finansowe z powodu
pożyczek, jakie osobiście zagwarantował. Pożyczki te „sięgały niemal
20 tysięcy funtów, a ich spłata by mnie zrujnowała”, wspominał. Gdy
farmerzy zaczęli pozywać go do sądu, gubernator Massachusetts Shirley,
który teraz został dowódcą wojsk brytyjskich, przyszedł mu na pomoc,
każąc spłacić farmerów ze skarbca armii.
Klęska Braddocka zwiększyła zagrożenie ze strony Francuzów i Indian,
i pogłębiła podział polityczny w Filadelfii. Zgromadzenie spiesznie
przegłosowało ustawę o przeznaczeniu 50 tysięcy funtów na obronę,
ponownie jednak nalegało, by opodatkowana została cała ziemia, „ziem
właściciela nie wyłączając”. Gubernator Morris ją odrzucił, domagając się,
by napisano „ziemie właściciela wyłączając”.
Franklin był wściekły. Nie przybierał już pozy mediatora, i napisał
odpowiedź Zgromadzenia do Morrisa. Gubernatora nazwał
„znienawidzonym narzędziem sprowadzenia wolnych ludzi do nieznośnego
stanu zwasalizowania”, właściciela Thomasa Penna zaś oskarżył
o „wykorzystywanie publicznego nieszczęścia” i próbowanie „wduszenia
im w gardła praw o charakterze obmierzłym wobec zwykłej
sprawiedliwości i zdrowego rozsądku”.
Szczególny gniew Franklina wzbudziła informacja, że w zobowiązaniach
gubernatora znajdowała się tajna klauzula zmuszająca go do odrzucania
jakiegokolwiek opodatkowania majątku właściciela. W innym piśmie
Zgromadzenia wysłanym tydzień później, w odpowiedzi na sprzeciw
Morrisa wobec użycia słowa „zwasalizowania”, Franklin napisał o Pennie:
„Nasz pan pragnie, byśmy bronili jego majątku na nasz własny koszt! To
nie jest tylko zwasalizowanie, to gorsze niż jakiekolwiek zwasalizowanie,
o jakim słyszeliśmy; to coś, na co nie mam odpowiedniej nazwy; to bardziej
niewolnicze niż samo niewolnictwo”. W późniejszym liście dodał to, co
miało się stać rewolucyjnym okrzykiem: „Ci, którzy rezygnują z istotnej
wolności, by nabyć nieco chwilowego bezpieczeństwa, nie zasługują ani na
wolność, ani na bezpieczeństwo”.
Ostatecznie osiągnięto szereg trudnych kompromisów. Właściciele,
zrozumiawszy gniew Zgromadzenia, zgodzili się na dobrowolny datek
pięciu tysięcy funtów na uzupełnienie sumy ściągniętej przez
Zgromadzenie. Choć kryzys został chwilowo zażegnany, jego źródła
pozostawały nierozwiązane. Co ważniejsze dla Franklina i dla historii,
porzucił on swoją tak długo kultywowaną niechęć do sporów. Odtąd miał
stać się coraz bardziej zaciekłym wrogiem właścicieli 22.

FRANKLIN, PUŁKOWNIK MILICJI

Kwestia opłacenia obrony granicy zachodniej została rozstrzygnięta,


przynajmniej na razie, dzięki niełatwemu kompromisowi pomiędzy
Zgromadzeniem a właścicielami. Franklinowi przypadło zadanie określenia
sposobu wydatkowania zgromadzonych pieniędzy i zaciągu milicji.
Przeprowadził ustawę celem utworzenia w pełni ochotniczych oddziałów,
zyskując w ten sposób wsparcie kwakrów, następnie zaś opublikował
zmyślony dialog, aby zdobyć poparcie dla planu. Jedna z postaci,
sprzeciwiając się idei, że kwakrzy nie musieli się zgłaszać, mówi: „Wolę
wisieć, niż walczyć za kwakrów!”. Jego przyjaciel zaś odpowiada: „To
jakbyś mówił, że nie będziesz obsługiwał pomp na cieknącym statku, bo
uratowałbyś szczury razem ze sobą”.
Plan Franklina wzorowany był na zorganizowanej przezeń w 1747 roku
milicji ochotniczej, tym razem jednak miał funkcjonować pod egidą rządu.
Po raz kolejny dokładnie sprecyzował szczegóły szkolenia, organizacji
i wyboru oficerów. W jednym z listów zawarł także bardzo szczegółowy
plan wykorzystywania psów jako zwiadowców. „Powinny być duże, silne
i ostre”, pisał, „a każdy pies prowadzony na mocnej smyczy, tak by nie
męczyły się bieganiem naokoło i zdradzaniem położenia oddziału poprzez
obszczekiwanie wiewiórek”.
Gubernator Morris niechętnie przystał na ustawę o milicji Franklina,
choć nie podobał mu się warunek uczynienia jej ochotniczą i pozwolenia na
demokratyczny wybór oficerów. Jeszcze bardziej niepokojący dlań był fakt,
że Franklin stał się de facto przywódcą i najbardziej wpływowym
człowiekiem w kolonii. „Jako że pan Franklin umieścił siebie na czele
Zgromadzenia”, ostrzegał Morris Penna, jego zwolennicy „wykorzystują
wszystkie posiadane środki, choć ich kraj padł ofiarą najazdu, by wyrwać
władzę z Pańskich rąk”. Sam Franklin zaś zaczął pogardzać Morrisem. „Ten
człowiek jest na wpół szalony”, pisał do londyńskiego lobbysty
Zgromadzenia 23.
Lęki właścicieli nie osłabły po tym, gdy Franklin przybrał mundur
wojskowy i wraz z synem pojechał na granicę, by nadzorować wznoszenie
szeregu umocnień. Tydzień swoich 50. urodzin w styczniu 1756 roku
spędził, obozując na przesmyku Lehigh i jedząc prowiant przysłany mu
przez wierną małżonkę. „Rozkoszowaliśmy się Twoją pieczenią wołową,
dzień zaś zaczął się od cielęciny”, pisał. „Obywatele, którzy jedzą ciepłą
strawę, nie wiedzą nic o jedzeniu; my znajdujemy ją znacznie doskonalszą,
gdy kuchnia jest oddalona od jadalni o osiemdziesiąt mil”.
Franklin radował się dowodzeniem na pograniczu. Wśród jego sprytnych
osiągnięć było opracowanie skutecznej metody nakłonienia podległych mu
500 żołnierzy do uczestnictwa w nabożeństwach: kapelanowi milicji
przydzielił zadanie wydawania po nabożeństwie codziennej porcji rumu.
„Nigdy wcześniej na nabożeństwa nie stawiano się tak powszechnie i tak
punktualnie”. Znalazł też czas na obserwowanie i notowanie zwyczajów
miejscowych braci morawskich, którzy wierzyli w aranżowane małżeństwa.
„Zaoponowałem, że skoro par nie dobiera się za obopólną zgodą, niektóre
mogą być bardzo nieszczęśliwe”, wspominał Franklin. „»Może też tak
być«, odpowiedział mój rozmówca, »jeśli pozwoli się im dobierać
samemu«, czemu faktycznie nie mogłem zaprzeczyć” 24.
Po siedmiu tygodniach spędzonych na pograniczu Franklin powrócił do
Filadelfii. Mimo obaw właścicieli i ich gubernatora, nie zamierzał
odgrywać bohatera na koniu czy też zmieniać swojej popularności na
kapitał polityczny. Przeciwnie, wracając, spieszył się, by dotrzeć późnym
wieczorem w przeddzień spodziewanej daty powrotu, kiedy to jego
zwolennicy zamierzali zgotować mu tryumfalne powitanie.
Nie odmówił jednak, gdy jego filadelfijski pułk milicji obrał go swoim
pułkownikiem. Gubernator Morris, który niechętnie szukał jego pomocy
podczas kryzysu, nie chciał zatwierdzić wyboru. Nie miał jednak wyjścia,
jako że napisana przez Franklina ustawa o milicji mówiła
o demokratycznym wyborze oficerów; po kilku tygodniach więc gubernator
niechętnie ustąpił.
Przez całe życie Franklin miał być rozdarty (i rozbawiony) pomiędzy
deklarowanym pragnieniem wyrobienia sobie cnoty skromności a swym
naturalnym pragnieniem uznania. Jego służba pułkownika nie była
wyjątkiem. Nie potrafił powstrzymać się od łechtania własnej próżności
i zorganizowania wielkiej publicznej defilady swych żołnierzy. Ponad
tysiąc z nich z wielką pompą przemaszerowało koło jego domu przy rynku.
Każda kompania maszerowała wśród dźwięku piszczałek i rogów,
pokazywała świeżo pomalowane armaty, po czym oddawała salwę
honorową, by zapowiedzieć nadejście kolejnej kompanii. Strzały, pisał
później ironicznie, „zrzuciły i stłukły szereg butelek mojej aparatury
elektrycznej”.
Gdy kilka tygodni później wyjechał na inspekcję poczt, „oficerowie
mojego pułku wbili sobie do głów, że rzeczą właściwą będzie zapewnienie
mi eskorty za miasto”. Wyjęli szable i towarzyszyli mu do promu, co
rozwścieczyło Thomasa Penna, gdy przeczytał o tym w Londynie. „Ta
głupia historia, pisał Franklin, poważnie zwiększyła złość wobec mnie (…)
i przedstawiła tę paradę z oficerami jako dowód mojego zamiaru przejęcia
siłą rządów prowincji z jego rąk”. Franklin był podobnie „rozgoryczony”
tym pokazem lub przynajmniej tak myślał o nim z perspektywy. „Nie
wiedziałem wcześniej o tym, gdyż bym temu zapobiegł, będąc z natury
przeciwnym przyjmowaniu zaszczytów należnych władzy przy
jakiejkolwiek okazji”.
Trzeba uczciwie stwierdzić, że Franklin nie był nigdy typem osoby
rozkoszującej się publicznymi ceremoniami czy pompatycznością
i przywilejami władzy. Gdy Penn i jego sprzymierzeńcy starali się
zneutralizować go, formując w Filadelfii konkurencyjne milicje, a następnie
przekonując ministrów króla do anulowania ustawy o milicji, Franklin
odpowiedział dobrowolnym zrzeczeniem się stanowiska. W wymownym
liście do swego przyjaciela Petera Collinsona przyznał, że publiczne
uznanie podobało mu się, jednak zrozumiał, że nie może pozwolić, by
uderzyło mu do głowy. „Ludzie zwykle mnie kochają”, pisał, potem jednak
dodał, „Proszę wybaczyć przyjacielowi nieco próżności, jako że jest to
tylko między nami. (…) Teraz zechce mi Pan powiedzieć, że przychylność
publiczna jest rzeczą bardzo niepewną. Ma Pan rację. Rumienię się, tak
bardzo ceniąc siebie według jej miary” 25.

NOWE ZADANIE

Dni Franklina w roli ostrożnego polityka, gotowego i zdolnego do szukania


pragmatycznych kompromisów w czasach kryzysu, dobiegły chwilowo
końca. W samym środku wcześniejszych napięć niekiedy przyjaźnie
rozmawiał, a nawet spotykał się na stopie towarzyskiej z gubernatorem
Morrisem, to jednak się skończyło. Morris i inni członkowie frakcji
właścicieli robili, co mogli, by go poniżyć; Franklin przez pewien czas
mówił o wyprowadzce do Connecticut, a nawet daleko na zachód, by
pomóc założyć nową kolonię nad Ohio.
Dlatego jego pocztowa podróż inspekcyjna do Wirginii była miłą
odmianą, i przedłużał ją, jak mógł. Z Williamsburga pisał żonie, że jest
„radosny jak skowronek, nie zaczynam jeszcze tęsknić za domem, jako że
troski nieustannej pracy wciąż jeszcze są świeże w mej pamięci”. Spotkał
się z pułkownikiem Washingtonem i innymi znajomymi, dziwował się
wielkości brzoskwiń, przyjął doktorat honorowy od uniwersytetu William
& Mary, i objeżdżał niespiesznie okolice, odwiedzając placówki pocztowe.
Gdy wreszcie, po ponad miesiącu, powrócił do domu, atmosfera podziału
w Filadelfii jeszcze bardziej się nasiliła. Sekretarz właścicieli Richard
Peters zmówił się z Williamem Smithem, którego Franklin pozyskał na
rektora Akademii Filadelfijskiej, by usunąć go z przewodnictwa rady
uczelni. Smith pisał ostre teksty przeciwko Franklinowi, i obaj przestali ze
sobą rozmawiać, co było kolejnym z wielu przypadków zerwanych męskich
przyjaźni.
Późnym latem 1756 roku nastąpiła krótka chwila nadziei na poprawę
stosunków, gdy zawodowy żołnierz William Denny zastąpił Morrisa na
stanowisku gubernatora. Wszystkie strony pospieszyły z powitaniami.
Podczas uroczystej kolacji na jego cześć, Denny zabrał Franklina na stronę
i starał się go urobić. Czerpiąc szczodrze z karafki pełnej dobrej madery,
Denny schlebiał Franklinowi, co było rozważnym podejściem, by następnie
próbować go przekupić obietnicami finansowymi, co już rozważne nie
było. Jeśli Franklin przestanie się sprzeciwiać, Denny obiecywał mu
„odpowiednie uznanie i rekompensaty”. Franklin odparł na to, że „moje
warunki, dzięki Bogu, są takie, że względy właścicieli nie są mi potrzebne”.
Denny nie był tak wstrzemięźliwy, jeśli chodzi o przyjmowanie zachęt
finansowych. Tak jak jego poprzednik, ścierał się ze Zgromadzeniem,
odrzucając ustawy opodatkowujące majątki właścicieli, potem jednak
zmienił zdanie – gdy Zgromadzenie przyznało mu szczodrą pensję.
Zgromadzenie tymczasem uznało, że upór właścicieli nie może być
dłużej tolerowany. W styczniu 1757 roku jego członkowie uchwalili
posłanie do Londynu Franklina jako agenta. Jego celem, przynajmniej
początkowo, miało być naciskanie na właścicieli, by stali się bardziej
skłonni do współpracy ze Zgromadzeniem między innymi w kwestii
opodatkowania, gdyby zaś się to nie powiodło, przedłożenie argumentów
Zgromadzenia brytyjskiemu rządowi.
Peters, sekretarz właścicieli, był zaniepokojony. „Poglądem B.F. jest
doprowadzić do zmiany rządu”, pisał Pennowi do Londynu, „a zważywszy
na popularność jego osoby i reputację zdobytą dzięki jego elektrycznym
odkryciom, co otworzy mu drzwi do każdego towarzystwa, może okazać
się niebezpiecznym wrogiem”. Penn był spokojniejszy. „Popularność pana
Franklina nie znaczy tutaj nic”, odpisał. „Wielcy będą traktowali go
chłodno”.
Jak się okazało, i Peters, i Penn mieli rację. Franklin wyruszył w czerwcu
1757 roku z mocnym przekonaniem, że koloniści powinni stworzyć
ściślejszą unię i otrzymać wszystkie prawa i swobody poddanych Korony
Brytyjskiej. Poglądy te jednak żywił jako dumny i lojalny Anglik,
zamierzający wzmocnić imperium Jego Wysokości, nie zaś dążyć do
niepodległości amerykańskich kolonii. Dopiero znacznie później, gdy
rzeczywiście londyńscy wielcy potraktowali go chłodno, miał okazać się
niebezpiecznym wrogiem imperium 26.
XVII Mniej więcej 128 tysięcy dolarów w 2002 roku. Przeliczniki walut zob. s. 567.
Rozdział 8 – Niespokojne wody
Londyn, 1757–1762

LOKATOR PANI STEVENSON

W drodze przez Atlantyk latem 1757 roku Franklin zauważył coś w innych
statkach konwoju. Większość tworzyła wielkie ślady torowe. Pewnego dnia
jednak powierzchnia oceanu za dwoma z nich zrobiła się dziwnie spokojna.
Jak zawsze ciekawy, zapytał kogoś o przyczyny tego zjawiska. Jak mu
powiedziano: „Kukowie wylewali tłustą wodę przez spływniki, przez co
burty stały się tłuste”.
Wyjaśnienie to nie zadowoliło Franklina. Wspomniał słowa Pliniusza
Starszego, rzymskiego senatora i uczonego z I wieku n.e., który uciszył
wzburzoną wodę, wylewając na nią oliwę. W kolejnych latach Franklin
miał wykonać wiele eksperymentów z olejem i wodą, a nawet opracować
sztuczkę salonową, w której uspokajał fale, dotykając ich laską zawierającą
ukryty zbiorniczek z olejem. Metafora, choć oczywista, jest zbyt dobra, by
się jej oprzeć. Franklin z natury lubił znajdywać przemyślne sposoby na
uspokajanie wzburzonych wód. Jednak w czasie jego dyplomatycznej misji
w Anglii instynkt ten miał go zawieść 1.
Także podczas rejsu jego statek ledwie uniknął rozbicia o wyspy Scilly
podczas próby wymknięcia się we mgle francuskim korsarzom. Franklin
opisał swoją wdzięczność w liście do żony: „Gdybym był rzymskim
katolikiem, zapewne z tej okazji poprzysiągłbym wznieść kaplicę jakiemuś
świętemu”, pisał. „Ponieważ jednak nim nie jestem, gdybym miał
poprzysięgać budowę czegokolwiek, byłaby to latarnia morska”. Franklin
zawsze chlubił się swym instynktowym poszukiwaniem praktycznych
rozwiązań, jednakże także i ten instynkt miał go zawieść w Anglii 2.
Powrót pięćdziesięciojednoletniego Franklina do Londynu nastąpił
niemal po 33 latach po jego pierwszej tam bytności jako nastoletniego
drukarza. Jego zadaniem jako posła Pensylwanii był lobbing przemieszany
z umiejętną dyplomacją. Niestety, jego zwykłe umiejętności obserwacji,
poczucie praktyczności i umiaru i łagodne usposobienie musiały oddać
pierwszeństwo frustracji i rozgoryczeniu. Jednak mimo niepowodzenia
swej dyplomatycznej misji, niektóre aspekty jego pobytu w Londynie –
towarzystwo uwielbiających go, kosmopolitycznych intelektualistów,
stworzenie miłego domowego życia podobnego do tego z Filadelfii – miały
bardzo utrudnić mu pożegnanie z Londynem. Początkowo uważał, że jego
misja zakończy się w ciągu pięciu miesięcy, ostatecznie jednak pozostał
pięć lat, a potem, po krótkiej przerwie spędzonej w domu, kolejnych
dziesięć.
Franklin przybył do Londynu w lipcu w towarzystwie swego syna,
Williama, wówczas około dwudziestosześcioletniego, i dwóch niewolników
będących ich służącymi. Powitał ich Peter Colinson, długoletni
korespondent Franklina, londyński kupiec, botanik i kwakier, który
pomagał gromadzić książki do pierwszej biblioteki Junto, później zaś
opublikował listy Franklina o elektryczności. Collinson ugościł Franklinów
w swoim domu tuż na północ od Londynu, i natychmiast zaprosił innych,
takich jak drukarza Williama Strahana, którzy podobnie jak on byli
zachwyceni możliwością osobistego spotkania z człowiekiem legendą,
którego znali dotychczas wyłącznie z wieloletniej korespondencji 3.
Po kilku dniach Franklin znalazł mieszkanie (w tym pokój dla swoich
elektrycznych doświadczeń) w przytulnym, acz wygodnym
czteropiętrowym szeregowym domu przy Craven Street, pomiędzy
Strandem a Tamizą tuż obok dzisiejszego Trafalgar Square, kilka kroków
od siedzib ministerstw przy Whitehall. Jego gospodynią była rozsądna
i bezpretensjonalna kobieta w średnim wieku nazwiskiem Margaret
Stevenson. Miał z nią nawiązać familiarne stosunki, pełne ciekawości
i przyziemności, stanowiące kopię wygodnego małżeństwa z rozsądku,
jakim cieszył się z Deborah w Filadelfii. Jego londyńscy przyjaciele często
traktowali Franklina i panią Stevenson jako parę, zapraszając ich razem na
kolacje i zapytując o nich oboje w listach. Choć jest możliwe, że ich relacja
miała jakiś aspekt seksualny, nie było między nimi szczególnej
namiętności, i nie wywołała ona w Londynie większych plotek czy
skandalu 4.
Bardziej skomplikowane były jego stosunki z jej córką, Mary, znaną jako
Polly. Była żywą i miłą osiemnastolatką, obdarzoną dociekliwym
intelektem, jaki Franklin uwielbiał u kobiet. Pod pewnymi względami Polly
stanowiła w Londynie odpowiedniczkę jego córki, Sally. Traktował ją
w dobrotliwy, wręcz ojcowski sposób, ucząc ją życia i moralności, jak
i przekazując jej wiedzę naukową. Była ona też jednak angielską wersją
Caty Ray, ładną młodą dziewczyną o radosnym usposobieniu i żywym
umyśle. Jego listy do niej przybierały niekiedy charakter flirtu i obdarzał ją
skupioną uwagą, której nie skąpił lubianym przez siebie kobietom.
Franklin spędzał wiele godzin na rozmowach z Polly, której ciekawość
oczarowała go, a gdy wyjechała na wieś do ciotki, prowadził z nią
zadziwiającą korespondencję. W ciągu lat spędzonych w Londynie pisał do
niej częściej niż do własnej rodziny. W niektórych listach flirtował. „Nie
ma dnia, bym o Tobie nie myślał”, pisał jej mniej niż rok po ich pierwszym
spotkaniu. Ona posyłała mu drobne prezenty. „Otrzymałem podwiązki,
które byłaś miła mi wydziergać”, pisał w jednym z listów. „Tylko takie
mogę nosić, jako że nie nosiłem żadnych przez 20 lat, póki nie zaczęłaś
mnie zaopatrywać (…) Bądź pewna, że będę myślał o Tobie tak często,
nosząc je, jak Ty myślałaś o mnie, robiąc je dla mnie”.
Tak jak z Caty Ray, jego relacja z Polly była związkiem umysłu
w równym stopniu, co serca. Opisywał jej długo i bardzo szczegółowo, jak
działają barometry, jakie barwy pochłaniają ciepło, jak przewodzona jest
elektryczność, jak powstają trąby powietrzne i jak księżyc oddziałuje na
pływy. Osiem z tych listów zostało później zawartych w poprawionym
wydaniu jego tekstów o elektryczności.
Wypracował też z Polly coś, co w praktyce było korespondencyjnymi
kursami, by uczyć ją wielu tematów. „Najprostszym sposobem działania,
jak sądzę, jest, byś przeczytała pewne książki, które Ci polecę”,
proponował. „Będą one stanowiły tematykę Twoich listów do mnie i,
w efekcie, także moich do Ciebie”. Takie bycie intelektualnym mentorem
było dla niego najwyższą formą schlebiania młodej kobiecie. Jak zakończył
jeden z listów: „Napisawszy sześć stron in folio o filozofii do młodej
dziewczyny, czyż konieczne jest kończyć taki list jakimś komplementem?
Czyż on sam nie mówi, że ma Ona umysł głodny wiedzy i zdolny do jej
przyjęcia?” 5.
Jego jedyną obawą było, że Polly potraktuje swą naukę zbyt poważnie.
Mimo że doceniał jej umysł, Franklin wzdrygnął się, gdy zasugerowała swe
pragnienie poświęcenia się nauce kosztem wyjścia za mąż i urodzenia
dzieci. Postanowił więc udzielić jej ojcowskich nauk. W odpowiedzi na jej
sugestię, że mogłaby „żyć samotnie” przez resztę życia, postanowił ją
pouczyć o „obowiązku” kobiety do posiadania rodziny:

Istnieje jednakże rozważne umiarkowanie, jakie stosować należy


w tego rodzaju studiach. Wiedza o przyrodzie może być tylko
ozdobą, i może być użyteczna, ale jeśli osiągnie znaczenie takie, że
zaniedbamy świadomość i praktykowanie najważniejszych
obowiązków, zasłużymy na krytykę. Nie ma bowiem w dziedzinie
wiedzy przyrodniczej rangi równej godności i znaczenia, co bycie
dobrym rodzicem, dobrym dzieckiem, dobrym mężem czy żoną.

Polly wzięła sobie pouczenie do serca. „Dziękuję Ci, mój drogi perceptorze,
za Twoją szczodrość w zaspokajaniu mojej ciekawości”, odpisała. „Jako że
moją największą ambicją jest uczynić się miłą w Twoich oczach, będę
uważać, by nigdy nie przekraczać przepisywanych przez Ciebie granic
umiarkowania”. Potem, przez następnych kilka tygodni, zajęli się obszerną
dysputą, pełną wyników obserwacji i różnych teorii na temat oddziaływania
pływów na przepływ wody w ujściu rzeki 6.
Polly miała z czasem wyjść za mąż, urodzić troje dzieci i owdowieć,
jednak cały czas pozostawała niebywale blisko z Franklinem. Jak miał
napisać do niej w roku 1783, pod koniec życia: „Nasza przyjaźń była
niczym słoneczny dzień, bez jednej chmury na nieboskłonie”. Miała być
przy nim, gdy umierał, 33 lata po ich pierwszym spotkaniu 7.
Margaret i Polly Stevenson stanowiły replikę rodziny pozostawionej
w Filadelfii, równie wygodnej i stymulującej intelektualnie. Co więc
oznaczało to dla jego prawdziwej rodziny? Angielski przyjaciel Franklina
William Strahan wyrażał zaniepokojenie. Napisał do Deborah, próbując
przekonać ją, by dołączyła do męża w Londynie. Ona była jednak
przeciwieństwem niemogącego usiedzieć na miejscu Franklina, nie miała
ochoty podróżować i panicznie bała się morza. Strahan zapewnił ją, że nikt
nigdy nie zginął w podróży z Filadelfii do Londynu, choć nie wspomniał,
że pomijał w ten sposób wielu, którzy zginęli, płynąc podobną trasą. Rejs
byłby też wielką atrakcją dla Sally, pisał Strahan.
To była słodka część listu, kusząca marchewka. Jednak zaraz potem
nastąpiły dość aroganckie rady, wręcz nieuprzejme, które zawierały słabo
zawoalowane ostrzeżenia odzwierciedlające to, co Strahan wiedział
o naturze Franklina. „Droga Pani, jak wiem, tutejsze damy postrzegają go
w dokładnie tym samym świetle, co ja, piszę więc, że powinna Pani
przybyć z możliwie wielkim pośpiechem, by zadbać o swoje interesy; nie
dlatego, bym nie uważał go za równie wiernego dla swej Joan [poetyckie
przezwisko nadane Deborah przez Franklina] jak każdy, ale dlatego, że któż
może wiedzieć, co jest w stanie zdziałać wielokrotna i silna pokusa, gdy
znajduje się on tak daleko od Pani”. Gdyby Deborah nie zrozumiała
wskazówki, Strahan dodał na samym końcu listu jadowite zapewnienie:
„Nie mogę zakończyć, nie informując Pani, że Pan F. ma szczęście
mieszkać u bardzo dyskretnej damy, która szczególnie dba o niego, która
troszczyła się o niego w czasie ciężkiego przeziębienia z troską i czułością,
którym zapewne mogłyby dorównać tylko Pani; sądzę więc, że nie mogłaby
Pani być zastąpioną lepiej, póki nie przybędzie tu Pani celem wzięcia go
osobiście pod opiekę” 8.
Franklin lubił Deborah, polegał na niej i szanował jej solidną, prostą
naturę, wiedział jednak, że wyrafinowany londyński świat nie był dla niej.
Wydawał się więc dość obojętny w kwestii ściągnięcia jej do Anglii –
i typowo dla siebie realnie pochodził do prawdopodobieństwa jej przybycia.
„[Strahan] postanowił założyć się ze mną o znaczną sumę, że list, który do
Ciebie napisał, ściągnie Cię natychmiast tutaj”, pisał. „Powiedziałem mu,
że nie zamierzam go okradać, ponieważ jestem pewien, że nie ma
dostatecznie silnej zachęty, by skłonić Cię do przepłynięcia morza”. Gdy
odpisała, że rzeczywiście pozostaje w Filadelfii, Franklin nie okazał
smutku: „Twoja odpowiedź Panu Strahanowi była dokładnie taka, jaką być
powinna. Byłem z niej bardzo zadowolony. Wyobrażał sobie, że jego
retoryka i sztuka z pewnością Cię tu sprowadzą”.
W swych listach do domu Franklin kroczył po cienkiej linii zapewniania
Deborah, że jest pod dobrą opieką, zapewniając też jednak, że brak mu jej
miłości. Gdy kilka miesięcy po przyjeździe zachorował, napisał:
„Przekazałem Twoje pozdrowienia pani Stevenson. Jest rzeczywiście
bardzo uczynna, bardzo dba o moje zdrowie, i jest bardzo troskliwa, jeśli
odczuwam jakąkolwiek niedyspozycję; jednak po tysiąckroć wolałbym przy
sobie Ciebie i moją małą Sally. (…) Wielka różnica jest być w chorobie
poddanym czułej trosce wynikającej ze szczerej miłości”.
Wraz z listem przesłał wiele prezentów, z których część, pisał, została
wybrana przez panią Stevenson. W paczce znajdowała się porcelana, cztery
„najnowsze, lecz najbrzydsze” londyńskie łyżki do soli, „niewielkie
narzędzie do drenowania jabłek, inne zaś do robienia małych rzepek
z wielkich”, koszyk dla Sally od pani Stevenson, podwiązki dla Deborah
wydziergane przez Polly („która zaszczyciła mnie parą podobnych”),
dywany, koce, obrusy, materiał na suknię wybrany dla Deborah przez panią
Stevenson, wygaszarki do świec i dość innych drobiazgów, by uśmierzyć
jakiekolwiek poczucie winy 9.
Deborah była zwykle spokojna co do kobiet w życiu Franklina.
Przesyłała mu wszystkie wieści i plotki z domu, w tym najnowsze wieści od
Caty Ray, proszącej o rady w sprawie jej życia uczuciowego. „Cieszę się,
że Panna Ray ma się dobrze, i że korespondujecie”, pisał w odpowiedzi
Franklin, choć prosił ją, by nie była „zbyt skora do udzielania rad w takich
przypadkach”.
Ich korespondencja w większości zawierała niewiele treści uczuciowych
czy intelektualnych, jakie można było znaleźć w listach wymienianych
przez Franklina z Polly, Caty Ray, czy później z jego paryskimi
przyjaciółkami. Nie pisał też jej wiele o polityce, co często czynił w listach
do swej siostry Jane Mecom. Choć zawierały, jak się zdaje, szczere oddanie
dla Deborah i dla praktycznej natury ich związku, nie ma w nich znaku
poważniejszego partnerstwa, jakie tak wyraźnie widać na przykład
w korespondencji Johna Adamsa z jego żoną Abigail.
Wreszcie, gdy misja Franklina przeciągała się, listy Deborah zaczęły
wyrażać większą tęsknotę i żal, zwłaszcza po tym, jak jej matka zginęła
w strasznym pożarze w kuchni w 1760 roku. Niedługo potem napisała mu
niezgrabnie o swej samotności i lękach, jakie wywoływały docierające do
niej plotki o nim i innych kobietach. Odpowiedź Franklina, choć
uspokajająca, napisana została w chłodnym, abstrakcyjnym tonie:
„Niepokoi mnie, że tak wiele strapienia budzą w Tobie płoche doniesienia”,
pisał. „Bądź pewna, moja droga, że choć mam moje zmysły i Bóg zapewnia
mi obronę, nie uczynię niczego niegodnego uczciwego człowieka, kogoś,
kto kocha swoją rodzinę” 10.

LONDYŃSKI ŚWIAT FRANKLINA

W połowie XVIII wieku liczący 750 tysięcy mieszkańców, szybko


rozwijający się Londyn był największym miastem w Europie, na świecie
zaś ustępował jedynie Pekinowi (900 tysięcy mieszkańców). Był zatłoczony
i brudny, pełen chorób, prostytucji i zbrodni, od dawna dzielił się na wyższą
klasę tytularnej arystokracji i niższą klasę ubogich robotników zmagających
się z widmem głodu. Był jednak też miejscem tętniącym życiem,
kosmopolitycznym ośrodkiem, z rosnącą także średnią klasą kupców
i przemysłowców i coraz liczniejszym gronem kawiarnianych
intelektualistów, pisarzy, uczonych i artystów. Choć Filadelfia była
największym miastem Ameryki, w porównaniu z Londynem była maleńka;
liczyła ledwie 23 tysiące mieszkańców (mniej więcej tyle, co dzisiejsze
miasta Franklin w stanie Wisconsin czy Franklin w stanie Massachusetts).
W kosmopolitycznej zbiorowości starych i nowych klas tworzących
ówczesny Londyn Franklin szybko odnalazł się pośród grona
intelektualistów i ludzi pióra. Jednak pomimo swej reputacji człowieka
pnącego się w górę w hierarchii społecznej okazywał niewielką skłonność
do wpraszania się w łaski torysowskiej arystokracji; zresztą
z wzajemnością. Lubił przebywać pośród ludzi obdarzonych żywymi
umysłami i prostymi zamiłowaniami, miał też wrodzoną awersję do silnych
establishmentów i bezczynnych elit. Jednym z pierwszych odwiedzonych
miejsc była drukarnia, w której niegdyś pracował. Kupował wiaderka piwa
i wznosił tam toasty „za sukcesy w druku”.
Zalążkiem nowego grona przyjaciół byli Strahan i Collinson; grono to
stanowiło powielenie dawnego Junto, choć było bardziej wyrafinowane
i zasłużone. Franklin korespondował ze Strahanem, drukarzem
i współwłaścicielem londyńskiej gazety „Chronicle” od roku 1743, gdy ten
zapewnił list polecający dla swego ucznia Davida Halla, którego Franklin
zatrudnił i później uczynił swoim wspólnikiem. Nim pierwszy raz się
spotkali, wymienili ponad 60 listów, a gdy w końcu poznali się osobiście,
Strahan był pod ogromnym wrażeniem fascynującej osobowości Franklina.
„Nigdy nie spotkałem człowieka, który pod każdym względem byłby mi tak
bardzo miły”, pisał do Deborah Franklin. „Niektórzy są mili z tego czy
innego względu, on zaś jest miły we wszystkich”.
Collinson, kupiec, z którym Franklin korespondował o elektryczności,
wprowadził go do Royal Society, które zresztą już rok wcześniej wybrało
go swoim pierwszym amerykańskim członkiem. Poprzez Collinsona
Franklin poznał doktora Johna Fothergilla, jednego z czołowych
londyńskich medyków, który został jego lekarzem i pomagał mu
w działaniach wobec Pennów, a także sir Johna Pringle’a, krzepkiego
szkockiego profesora filozofii moralnej i później królewskiego lekarza,
który towarzyszył mu w podróżach. Collinson wprowadził go również do
grona The Club of Honest Whigs [Klubu Uczciwych Wigów], czyli klubu
dyskusyjnego proamerykańskich liberalnych intelektualistów. Spośród jego
członków Franklin zaprzyjaźnił się z Josephem Priestleyem, który napisał
historię elektryczności potwierdzającą reputację Franklina, a później jako
pierwszy wyizolował tlen, oraz z Jonathanem Shipleyem, biskupem St.
Asaph, w którego domu Franklin napisać miał znaczną część swojej
autobiografii 11.
Franklin nawiązał też kontakt ze swym zbłąkanym przyjacielem
z młodzieńczych lat, Jamesem Ralphem, który towarzyszył mu
w poprzedniej bytności w Londynie, i z którym poróżnił się o pieniądze
i o kobietę. Charakter Ralpha nie zmienił się bardzo. Franklin przywiózł ze
sobą z Filadelfii list do Ralpha napisany przez porzuconą przezeń córkę,
obecnie matkę dziesięciorga dzieci. Ralph jednak nie chciał, by jego
angielska żona i dzieci dowiedziały się o jego związkach z Ameryką,
odmówił więc napisania odpowiedzi. Powiedział tylko Franklinowi, by ten
przekazał córce „wyrazy miłości”. Odtąd Franklin miał niewiele do
czynienia z Ralphem 12.
Dla modnych panów z arystokracji w londyńskiej dzielnicy St. James’s
zaczęły powstawać eleganckie kluby oferujące jedzenie i hazard, lokale
takie jak White’s, a potem Brookes’s i Boodle’s. Dla aspirującej nowej
klasy pisarzy, dziennikarzy, przedstawicieli wolnych zawodów
i intelektualistów, których towarzystwo preferował Franklin, miejscem
zbierania się były kawiarnie. W Londynie było ich wówczas ponad 500.
Oferowały gazety i czasopisma oraz stoliki, wokół których tworzyły się
kluby dyskusyjne. Członkowie Royal Society zwykli zbierać się w greckiej
kawiarni na Strandzie, parę minut piechotą od Craven Street. Klub
Uczciwych Wigów spotykał się w co drugi czwartek w kawiarni St. Paul’s.
Kontakty z Amerykanami zapewniały kawiarnie Massachusetts
i Pennsylvania. Franklin, miłośnik klubów i niekiedy też lampki madery,
odwiedzał te i inne kawiarnie 13.
Tak oto stworzył nowy krąg przyjaciół i ulubionych miejsc, który
powielał przyjemności Junto i zapewniał mu skromne wpływy wśród
intelektualistów stolicy. Były to jednak, jak przewidywał Thomas Penn,
wpływy dość ograniczone. Właściciel zapewniał swoich stronników po
mianowaniu Franklina, że ten może zyskać przychylność wśród tych,
których interesowały jego naukowe eksperymenty, jednak ci wigowscy
intelektualiści z klasy średniej nie byli tymi, którzy decydowali o losach
Pensylwanii. „Bardzo niewiele cokolwiek znaczących osób słyszało o jego
elektrycznych eksperymentach, jako że sprawom takim uwagę poświęca
szczególne grono”, pisał Penn. „To jednak zupełnie inny gatunek ludzi
będzie rozstrzygał spór pomiędzy nami”. Tak właśnie było 14.

ZMAGANIA Z PENNAMI

Franklin przybył do Londynu, będąc nie tylko lojalnym poddanym Korony,


ale także entuzjastą imperium, którego, jak uważał, Ameryka była
integralną częścią. Wkrótce jednak odkrył, że kieruje się błędnymi
przekonaniami. Uważał dotychczas, że poddani Jego Królewskiej Mości,
którzy żyli w koloniach, nie byli obywatelami drugiej kategorii. Jego
zdaniem powinni oni posiadać takie same prawa, jak każdy brytyjski
poddany, w tym prawo wybierania zgromadzeń z uprawnieniami
prawodawczymi i podatkowymi podobnymi do tych posiadanych przez
brytyjski parlament. Pennowie mogli widzieć to inaczej, ale oświeceni
brytyjscy ministrowie z pewnością pomogą mu przekonać ich do zmiany
swoich autokratycznych praktyk.
To właśnie dlatego wkrótce po przybyciu Franklina spotkała niemiła
niespodzianka, gdy spotkał się z lordem Granville’em, przewodniczącym
Tajnej Rady, grupy czołowych ministrów doradzających bezpośrednio
królowi. „Wy, Amerykanie, żywicie błędne przekonanie na temat natury
waszego ustroju”, powiedział lord Granville. Instrukcje wydawane
gubernatorom kolonii były „prawem krajowym”, a kolonialne legislatury
nie miały prawa ich ignorować. Franklin odpowiedział, że była to dla niego
„nowa doktryna”, i stwierdził, że zgodnie z kartami kolonii prawa miały
być ustalane przez zgromadzenia kolonialne; choć gubernatorzy mieli
prawo je zawetować, nie wolno było im dyktować praw. „On jednak mnie
zapewnił, że całkowicie się mylę”, wspominał Franklin, który był tak
zaniepokojony, że natychmiast po powrocie na Craven Street zapisał
przebieg rozmowy 15.
Interpretacja Franklina miała wiele słuszności. Wiele lat wcześniej
parlament odrzucił poprawkę, która dawałaby instrukcjom gubernatorów
rangę prawa. Jednak upomnienia Granville’a, który był spowinowacony
z Pennami, stanowiły ostrzeżenie, że interpretacja właścicieli cieszy się
poparciem w kręgach dworskich.
Kilka dni później, w sierpniu 1757 roku, Franklin rozpoczął serię spotkań
z głównym właścicielem, Thomasem Pennem i jego bratem Richardem.
Thomasa znał już wcześniej, jako że ten mieszkał przez pewien czas
w Filadelfii, a nawet drukował u niego ekslibrisy (choć księgi rachunkowe
Franklina dowodzą, że nie uregulował wszystkich należności). Początkowo
spotkania odbywały się w serdecznej atmosferze; obie strony deklarowały,
że zachowają się rozsądnie. Jak jednak napisał później Franklin, „Sądzę, że
obie strony miały własną definicję słowa rozsądnie” 16.
Pennowie poprosili o przedłożenie stanowiska Zgromadzenia na piśmie,
co Franklin uczynił po dwóch dniach. Zatytułowana „Punkty
niezadowolenia” nota Franklina domagała się zgody, by gubernator miał
prawo „kierować się własnym zdaniem”, żądanie zaś właścicieli
o wyłączeniu ich posiadłości z podatków przeznaczanych na obronę
prowincji zostało nazwane „niesprawiedliwym i okrutnym”. Bardziej
prowokacyjny od treści był nieformalny styl Franklina; notatka nie
zawierała bezpośredniego odwołania do Pennów ani też ich formalnego
tytułu: „Prawowici i Absolutni Właściciele”.
Urażeni tym uchybieniem, Pennowie oznajmili Franklinowi, że odtąd
powinien kontaktować się z nimi wyłącznie za pośrednictwem ich prawnika
Ferdinanda Johna Parisa. Franklin odmówił. Uważał Parisa za „pysznego,
gniewnego człowieka”, który żywił wobec niego „śmiertelną wrogość”.
Impas służył właścicielom; przez cały rok nie udzielali żadnej odpowiedzi,
czekając na opinię prawników rządowych 17.
Słynna umiejętność Franklina do zachowania spokoju i uprzejmej
postawy opuściła go podczas burzliwego spotkania z Thomasem Pennem
w styczniu 1758 roku. Spierano się o kwestię prawa zawetowania przez
Penna nominacji komisarzy do kontaktowania się z Indianami. Franklin
wykorzystał jednak spotkanie do przedstawienia twierdzenia, że
Zgromadzenie ma w Pensylwanii uprawnienia podobne do posiadanych
przez parlament w Wielkiej Brytanii. Twierdził, że czcigodny ojciec Penna,
William Penn, wprost udzielił takich praw Zgromadzeniu w swej „Karcie
Przywilejów”, przyznanej kolonistom w roku 1701.
Thomas Penn odpowiedział, że królewski przywilej posiadany przez jego
ojca nie upoważniał go do nadawania takich praw. „Jeśli mój ojciec udzielał
przywilejów, których królewski przywilej nie pozwalał mu udzielać”,
mówił Penn, „nie może stać się to podstawą jakichkolwiek roszczeń”.
Franklin odpowiedział: „Jeśli zatem Pański ojciec nie miał prawa
udzielać przywilejów, które zdawał się udzielać, i których udzielenie
rozgłosił po całej Europie, ci, którzy przybyli osiedlić się w prowincji (…)
zostali zwiedzeni, oszukani i zdradzeni”.
„Królewski przywilej nie był tajemnicą”, odparł Penn. „Jeśli zostali
zwiedzeni, to tylko ich wina”.
Franklin nie miał w pełni racji. Przywilej Williama Penna z 1701 roku
rzeczywiście jednak głosił, że Zgromadzenie Pensylwanii będzie miało
„prawa i przywileje zgromadzenia, zgodnie z prawami wolno urodzonych
poddanych angielskich, i zwykłe prawa wszystkich królewskich kolonii
w Ameryce”, co tworzyło pole do interpretacji. Mimo to Franklin nie
posiadał się ze złości. W barwnym opisie kłótni, przesłanym
przewodniczącemu Zgromadzenia Isaacowi Norrisowi, użył słów, które
w przyszłości miały zostać ujawnione i pozbawić go jakichkolwiek szans
na prowadzenie skutecznych negocjacji z właścicielami: „[Penn mówił] ze
swego rodzaju tryumfującą, prześmiewczą bezczelnością, niczym jakiś
fałszywy handlarz do klienta reklamującego nabytego konia. Byłem
zszokowany, słysząc, jak w ten sposób depcze pamięć swego ojca,
i w jednej chwili nabrałem do niego szczerej i wszechogarniającej pogardy,
silniejszej, niż odczuwałem kiedykolwiek wobec jakiegokolwiek
człowieka”.
Franklin poczuł, że twarz mu pulsuje, że zaczyna ponosić go
temperament. Dlatego starał się zachować powściągliwość, by nie zdradzić
swych prawdziwych uczuć. „Nie udzieliłem innej odpowiedzi”, wspominał,
„jak ta, że zwykli ludzie nie są prawnikami, i ufając jego ojcu, nie uważali
za konieczne konsultować się z którymś” 18.
To ostre spięcie było punktem zwrotnym w misji Franklina. Penn
odmówił dalszych rozmów, twierdząc, że Franklin wygląda jak „złośliwy
łajdak” i oświadczając: „od tej chwili nie zamierzam rozmawiać z nim na
żaden temat”. Gdy później się spotykali, pisał Franklin, „na jego żałosnym
obliczu pojawiała się dziwaczna mieszanina nienawiści, gniewu, strachu
i bezsilności”.
Porzucając swój zwykły pragmatyzm, Franklin zaczął wyładowywać
gniew pisząc do sprzymierzeńców w Pensylwanii. „Moja cierpliwość dla
właścicieli jest niemal, choć nie całkowicie, wyczerpana”, informował
swego zwolennika z Pensylwanii Josepha Gallowaya. Przygotowywał wraz
z synem publikację o historii sporów w Pensylwanii, w której „właściciele
zostaną potraktowani tak, jak na to zasługują, by stali się obmierzli dla
potomności” 19.
W ten sposób Franklin niemal utracił zdolność działania jako agent
Zgromadzenia, przynajmniej chwilowo. Mimo to mógł dostarczać swoim
przyjaciołom z Filadelfii cennych informacji, jak na przykład uprzedzić ich,
że Pennowie zamierzają usunąć gubernatora Williama Denny’ego, który
naruszył swoje instrukcje, zawierając kompromis umożliwiający
opodatkowanie posiadłości właścicieli. „Miało być to utrzymywane przede
mną w tajemnicy”, pisał do Deborah, okraszając to szczyptą humoru
Biednego Richarda: „Możesz więc i Ty uczynić z tego tajemnicę, i zdradzić
ją wyłącznie wszystkim swoim przyjaciołom”.
Był także skuteczny, tak jak wcześniej, w wykorzystywaniu prasy do
prowadzenia kampanii propagandowej. Pisząc anonimowo w gazecie
Strahana, londyńskiej „Chronicle”, potępił działania Pennów jako sprzeczne
z interesami Wielkiej Brytanii. List podpisany przez Williama Franklina,
wyraźnie jednak napisany z pomocą ojca, atakował Pennów osobiście;
zamieszczono go w historii Pensylwanii, którą Franklin pomagał pisać 20.
U początku lata 1758 roku Franklin miał przed sobą dwie ewentualności:
mógł zgodnie z planem powrócić do domu, co oznaczałoby niepowodzenie
jego misji. Mógł też spędzić czas na podróżowaniu po Anglii,
i rozkoszować się sławą, jaką cieszył się wśród tamtejszych
intelektualistów.
Nie ma śladów tego, by podjęcie decyzji sprawiło Franklinowi trudność.
„Nie przewiduję powrotu przed następną wiosną”, informował Deborah
raczej chłodno w czerwcu. Zamierzał spędzić lato, wędrując po kraju.
„Mocno liczę, że planowane podróże podreperują moje zdrowie”. Jeśli zaś
chodzi o skargi Deborah na jej własne zdrowie, Franklin okazał tylko nieco
troski: „Martwi mnie otrzymywanie tak częstych relacji o Twych
niedyspozycjach; oboje jednak posunęliśmy się w latach i musimy
spodziewać się, że nasze organizmy, choć same w sobie całkiem dobre,
będą stopniowo ulegać słabościom związanym z wiekiem”.
Jego listy były jak zawsze miłe i gawędziarskie, brakowało w nich
jednak romantyzmu. Cechował je paternalizm, niekiedy wręcz wyższość,
i z pewnością nie były równie zajmujące intelektualnie, co listy do jego
siostry Jane Mecom czy te do Polly Stevenson. Ukazują one jednak nieco
szczerego przywiązania, a nawet oddania. Franklin cenił sobie rozsądek
i praktyczne podejście Deborah oraz wygodę ich związku. Ona zaś
najczęściej zdawała się akceptować zasady przyjęte tak dawno temu,
i okazywała zadowolenie z bycia zamkniętą w jej wygodnym domu i znanej
okolicy, miast towarzyszenia mu w jego dalekich podróżach. Ich
korespondencja do prawie samego końca niemal nie zawierała żadnych
wyrzutów, on zaś pilnie dostarczał jej plotek, instrukcji demontażu jego
dzwonków na odgromniku oraz garści staromodnych uwag o kobietach
i polityce. „Postępujesz bardzo rozważnie, nie angażując się w partyjne
spory”, napisał pewnego razu. „Kobiety nigdy nie powinny się w nie
mieszać, chyba że starając się pojednać swych mężów, braci i przyjaciół,
którzy znajdą się w nich po przeciwnych stronach. Jeśli Twoja płeć
zachowa spokój, tym łatwiej będzie jej uspokajać innych”.
Franklin wyrażał także troskę, ponownie jednak umiarkowanie,
o pozostawioną w domu córkę. Wyraził zadowolenie z otrzymanego
portretu Sally, i posłał jej biały kapelusz i płaszcz, nieco słodyczy
i sprzączkę zdobioną sztucznymi kamieniami. „Kosztowały mnie trzy
gwinee, co, jak mówią, jest niską ceną”, pisał. Jeśli czuł tęsknotę do
rodziny, nie była ona szczególnie silna, jako że miał w Londynie jej replikę.
W uprzejmym dopisku do rozwlekłego listu do Deborah z czerwca dodał:
„Pani Stevenson i jej córka pragną, bym przekazał od nich wyrazy
szacunku” 21.

WILLIAM I DRZEWO GENEAOLOGICZNE

William Franklin, zapewne ze względu na nazywanie go przez wrogów


rodziny bękartem z nieprawego łoża, odczuwał silniej niż jego ojciec
pragnienie polepszenia swej pozycji społecznej. Wśród jego ulubionych
lektur znajdowała się pozycja zatytułowana: The True Conduct of Persons
of Quality [Prawdziwe maniery osób z wyższych sfer], w Londynie zaś
lubił bywać w domach młodych hrabiów i diuków, zamiast w kawiarniach
i intelektualnych salonach, preferowanych przez jego ojca. Tak w swym
towarzystwie, jak i na prawniczych studiach w Inns of Court, gdzie zapisał
go ojciec, miały go pociągać bardziej postawy torysowskie i lojalistyczne.
Zmiana jednak miała następować stopniowo, etapami, i być pełna
wewnętrznej walki.
Przed wyjazdem z Filadelfii William ubiegał się o rękę dobrze urodzonej
debiutantki nazwiskiem Elizabeth Graeme. Jej ojciec, doktor Thomas
Graeme, lekarz i członek Rady Gubernatora, posiadał duży dom na Society
Hill i 300-akrową posiadłość za miastem uważaną za najwspanialszą
w okolicach Filadelfii. Związki pomiędzy Graemami a Franklinami były
trudne; dr Graeme poczuł się urażony, gdy starszy Franklin nie uczynił go
dyrektorem nowego filadelfijskiego szpitala, ponadto popierał rodzinę
Pennów w jej sporach ze Zgromadzeniem.
Mimo to, przy niechętnej zgodzie doktora Graeme, związek rozwijał się,
aż Elizabeth z ociąganiem przyjęła oświadczyny Williama. Miała 18 lat, on
około dziesięć lat więcej. Zgodziła się pod warunkiem, że William wycofa
się ze wszelkiej działalności politycznej. Odmówiła jednak towarzyszenia
mu do Londynu czy pobrania się przed wyjazdem. Uzgodnili, że poczekają
ze ślubem na jego powrót.
W Anglii zapał Williama najwyraźniej ostygł, w odróżnieniu od jego
politycznych ciągot. Poza krótką notką powiadamiającą o przybyciu na
miejsce nie napisał do niej przez pół roku. Zniknęły słane przezeń niegdyś
kwieciste frazesy o miłości; zastąpiły je opisy radości, jaką sprawiał pobyt
w „tym czarownym kraju”. Co gorsza, z dumą posłał jej polityczny pamflet
z londyńskiej „Chronicle”, pod którym się podpisał, a który atakował
właścicieli. Posunął się nawet do zapytania o to, jak tekst został przyjęty
w Filadelfii.
Tak skończyły się zaręczyny. Odczekała całe miesiące, nim posłała mu
chłodną i gorzką odpowiedź, w której oskarżyła go o „wszelkie partyjne
grzechy”. Nazajutrz odpisał za pośrednictwem wspólnego przyjaciela, że
wszystkiemu winne były jej kaprysy, i że będzie zadowolony, jeśli uda jej
się znaleźć szczęście z innym mężczyzną. Ze swej strony William
znajdował szczęście z modnymi londyńskimi damami oraz – jaki ojciec,
taki syn – niekiedy z prostytutkami i innymi kobietami o wątpliwej
reputacji 22.
Benjamin Franklin, który miał mieszane uczucia wobec związku syna,
zdawał się obojętnie traktować zerwane zaręczyny. Sam miał nadzieję, że
jego syn poślubi Polly Stevenson. Szanse były marne, jako że aspiracje
społeczne Williama sięgały wyżej niż jego ojca. William nabierał
społecznych i finansowych nawyków, które zaczynały niepokoić Franklina.
Zaczął więc starać się, co miało później stać się jednym z motywów w jego
autobiografii napisanej rzekomo jako list do syna, by pohamować elitarne
aspiracje Williama. Starania te miały ostatecznie okazać się próżne, i stały
się, podobnie jak polityka, przyczyną ich poróżnienia się.
Wiele lat wcześniej Franklin przestrzegł Williama, by nie spodziewał się
zbyt dużego spadku. „Zapewniłem go, że zamierzam wydać to niewiele, co
posiadam”, pisał swej matce. Po przyjeździe do Anglii Franklin prowadził
skrupulatnie listę wszystkich wydatków Williama – w tym na jedzenie,
mieszkanie, ubranie i książki – z sugestią, że kwoty te stanowią pożyczki,
które będą w przyszłości w jakiejś formie spłacone. W roku 1758, choć sam
postanowił nabyć sobie powóz na koszt Pensylwanii, Franklin przestrzegał
syna, by wydawał mniej na jedzenie i by nie przywiązywał się do
kosztownego londyńskiego stylu życia. William, który podróżował
z przyjaciółmi po południowej Anglii, ustąpił. „Jestem niebywale
wdzięczny za troskę w zaopatrywaniu mnie w pieniądze”, pisał, dodając, że
zmienił swe lokum na coś „znacznie gorszego, ale tańszego” 23.
W ramach wysiłku celem utrzymania syna w „średnim” stanie, latem
1758 roku, Franklin zabrał go na wycieczkę genealogiczną. Udali się do
Ecton, około 100 kilometrów na północny wschód od Londynu, gdzie przed
emigracją Josiaha do Ameryki mieszkało wiele pokoleń Franklinów.
W pobliżu wioski nadal mieszkała kuzynka Franklina, Mary Franklin
Fisher, córka brata Josiaha, Thomasa. Jak pisał Franklin, już „słabowała ze
starości”, ale „zdawała się być bardzo mądrą, rozsądną kobietą”.
W miejscowej parafii obaj Franklinowie prześledzili dwa wieki narodzin,
małżeństw i zgonów w swej rodzinie. Żona pastora zabawiała ich
opowieściami o stryju Thomasie. Jak pisał Franklin do Deborah:
[Thomas Franklin był] czołową postacią we wszystkich sprawach
hrabstwa, i bardzo poświęconą sprawom publicznym. Uruchomił
zbiórkę na umieszczenie kurantów w dzwonnicy, doprowadził ją do
końca, i słyszał, jak grają. Wynalazł prostą metodę na ochronę łąk
przed podtapianiem, kiedy czasem wylewała rzeka, która to metoda
nadal działa. (…) Jego rad i opinii we wszystkich sprawach
zasięgali najróżniejsi ludzie, a niektórzy, jak mówiła, widzieli
w nim coś w rodzaju czarownika. Zmarł ledwie cztery lata przed
mymi urodzinami, tego samego dnia w tym samym miesiącu.

Franklin mógł zauważyć, że określenia „czarownik” użyła kiedyś wobec


niego Caty Ray. William, pod wrażeniem tej zbieżności dat, przypuszczał,
że mogło dojść do „transmigracji”.
Na cmentarzu William kopiował dane z nagrobków, z których służący
Franklina Peter usuwał szczotką mech. Relacja Franklina przypomina nam,
że choć miał stać się jednym z czołowych przedstawicieli oświecenia,
zabrał ze sobą do Anglii dwóch niewolników. Widział w nich jednak
bardziej stare rodzinne sługi, a nie własność. Gdy jeden z nich wkrótce po
przybyciu do Anglii go opuścił, Franklin nie próbował zmusić niewolnika
do powrotu, co mógłby uczynić wedle brytyjskiego prawa. Wiele mówi
jego odpowiedź na list Deborah, która zapytywała o ich samopoczucie:

Peter nadal jest ze mną, i zachowuje się tak dobrze, jak mógłbym
oczekiwać w kraju, w którym jest tak wiele okazji kuszących dla
nawet najlepszych sług. Ma kilka wad, jak wszyscy, [jednak patrzę
na nie] tylko jednym okiem i słucham tylko jednym uchem; żyjemy
więc całkiem wygodnie. King, o którego zapytywałaś, już z nami
nie mieszka. Uciekł z naszego domu blisko dwa lata temu, gdy
wyjechaliśmy na prowincję; wkrótce jednak znalazł się w Suffolk,
gdzie został przyjęty na służbę damy, która bardzo pragnęła uczynić
go chrześcijaninem i przyczynić się do jego edukacji
i doskonalenia 24.

Tak jak traktował Petera, tak też na razie traktował niewolnictwo: widział
wady tylko jednym okiem, słuchał o nich tylko jednym uchem, i żył z nim
całkiem wygodnie, choć w coraz mniejszym stopniu. Ewolucja jego
poglądów na niewolnictwo i rasę trwała. Wkrótce miał zostać wybrany
członkiem rady angielskiego dobroczynnego Towarzystwa Doktora Braya,
którego celem była budowa szkół dla czarnoskórych w koloniach.
Wraz z Williamem Franklin spędził wiosnę i lato 1758 roku, podróżując
po Anglii, pławiąc się w gościnności i pochwałach swych intelektualnych
fanów. Podczas wizyty na Uniwersytecie w Cambridge wspólnie ze
sławnym chemikiem Johnem Hadleyem przeprowadził serię doświadczeń
z parowaniem. Franklin już wcześniej badał efekty chłodnicze różnych
płynów w zależności od tempa ich parowania. Wraz z Hadleyem
eksperymentowali z eterem, który odparowuje bardzo szybko.
W temperaturze 18 stopni Celsjusza wielokrotnie pokrywali koniec
termometru eterem i używali miechów do przyspieszenia parowania.
„Kontynuowaliśmy eksperyment; jeden z nas nawilżał termometr, a drugi
dmuchał z miecha celem przyspieszenia parowania. Słupek rtęci opadał
I
nieustannie, aż osiągnął 14 stopni poniżej temperatury zamarzania” , pisał
Franklin. „Eksperyment ten pozwala zobaczyć, że można zamarznąć na
śmierć w ciepły, letni dzień”. Spekulował też – słusznie – że letnie wiatry
nie chłodzą ludzi same z siebie; poczucie chłodu bierze się ze
zwiększonego parowania ludzkiego potu wywołanego przez podmuch
wiatru.
Swe badania nad ciepłem i chłodzeniem, choć nie tak przełomowe jak te
nad elektrycznością, miał kontynuować przez całe życie. Poza
eksperymentami z parowaniem, badał dalej kwestię pochłaniania ciepła
przez różne barwy, to, że materiały dobrze przewodzące elektryczność,
takie jak metal, jednocześnie dobrze przewodzą ciepło, starał się też
udoskonalić konstrukcję pieców. Jak zwykle jego atutem nie było
opracowywanie abstrakcyjnych teorii, ale praktycznych zastosowań, które
mogły przydać się w codziennym życiu 25.
Wizyta w Cambridge zrobiła takie wrażenie, że w końcu lata zaproszono
go tam ponownie jako gościa na inaugurację roku akademickiego. „Moja
próżność została w niemałej mierze zadowolona okazywanym mi
szczególnym uznaniem”, przyznał Deborah. Jednak gdy jesienią powrócił
do Londynu, nie czekały go wyrazy uznania 26.

REAKCJA PENNÓW

W listopadzie 1758 roku, ponad rok po złożeniu przez Franklina „Punktów


niezadowolenia”, Pennowie udzielili wreszcie odpowiedzi. Aby go urazić,
ich prawnik Ferdinand Paris zwrócił się bezpośrednio do Zgromadzenia
Pensylwanii, do Franklina zaś posyłając kopię. Wkrótce potem wysłali do
Zgromadzenia także własny list.
W kwestii władzy Zgromadzenia właściciele nie ustąpili o krok: ich
instrukcje dla gubernatorów były niepodważalne, a patent „dawał władzę
ustanawiania praw właścicielowi”. Zgromadzenie mogło jedynie „radzić
i zgadzać się”. W kwestii opodatkowania jednakże Pennowie
zaprezentowali gotowość do kompromisu: „Są bardzo gotowi na zbadanie
rocznego dochodu z ich dóbr”, pisał Paris, i rozważyć pewne opłaty oparte
na tym, „co z natury można opodatkować”.
Ta niejasna odpowiedź, która nie zawierała żadnych konkretnych
zapewnień rzeczywistych wpłat, skłoniła Franklina do napisania prośby
o wyjaśnienie. Jednak głównym elementem stanowiska właścicieli było to,
że nie będą z nim więcej się komunikować. Paris wymownie poinformował
Zgromadzenie, że nie wybrało na swego przedstawiciela „osoby szczerej”.
Pennowie zaś we własnym liście pisali, że negocjacje wymagać będą
„bardzo odmiennej reprezentacji”. Żeby to podkreślić, Paris odwiedził
Franklina osobiście i przekazał mu wiadomość: „Nie uważamy za
konieczne prowadzić korespondencji z osobą, która przyznaje, iż nie ma
uprawnień do podjęcia odpowiednich zobowiązań”. Franklin „nie
powiedział ani słowa, i wyglądał na bardzo rozczarowanego”, informował
potem Paris.
„W ten sposób położono kres dalszym negocjacjom pomiędzy nimi
a mną”, pisał Franklin spikerowi Zgromadzenia, Norrisowi. Wobec
niepowodzenia swej misji, mógł powrócić do domu i pozwolić innym
wypracować kompromis w sprawie opodatkowania. Dlatego złożył na wpół
szczerą propozycję ustąpienia: „Izba ujrzy”, pisał Norrisowi, „że jeśli
pragnie nadal pertraktować z właścicielami, konieczne będzie odwołanie
mnie i mianowanie innej osoby bądź osób do tego celu, które to osoby
okażą się zapewne bardziej odpowiednie lub ustępliwe niż ja, lub też, jak to
uważają właściciele, okażą się osobami szczerymi”.
Franklin jednak nie zalecał tego ruchu. Jego zwykły pragmatyczny
instynkt ustąpił uczuciom, które niegdyś starał się w sobie zwalczyć, takim
jak rozgoryczenie, zraniona duma, emocjonalność i polityczny zapał.
Proponował natomiast coś radykalnie odmiennego: próbę odebrania
Pensylwanii Pennom i zamianę ich w kolonię Korony podległą królowi
i jego ministrom. „Jeśli Izba, widząc niebezpieczeństwa dla swobód ludu
wynikających z tak rosnącej władzy i majątku jednej tak usposobionej
rodziny, uzna za stosowane przekazać zarząd i własność w inne ręce, i dla
tej przyczyny zapragnie natychmiastowego objęcia tej prowincji opieką
Korony, uważam, że można by to zrealizować bez trudności”. Z pewnym
zapałem konkludował: „W tej kwestii, jak sądzę, mógłbym być nadal
użyteczny” 2 7.
Nie było powodu przypuszczać, by angielscy ministrowie byli skłonni
mieszać się w patent właścicieli czy też wspierać rozwój demokracji
w koloniach. Dlaczego więc Franklin zafiksował się na nierozważnej
i skazanej na niepowodzenie krucjacie celem zmiany Pensylwanii
w kolonię koronną? Jedną z przyczyn była jego niechęć do Pennów, która
odebrała mu możliwość szerszego spojrzenia. Zdaniem Edmunda Morgana
z Yale, ten „długotrwały atak ślepoty politycznej” wydaje się zaskakujący,
a nawet zagadkowy. Jak pisze Morgan: „Zaangażowanie, a wręcz obsesja
Franklina na punkcie kwestii uprawnień właścicieli nie tylko powodowała
marnowanie jego ogromnych talentów, ale także zaburzała jego
rozumowanie i przewidywanie tego, co było politycznie możliwe”.
Jednak działania Franklina można wyjaśnić – przynajmniej częściowo –
jego entuzjazmem dla coraz większego kolonialnego imperium króla. „Gdy
pogodzimy się z faktem, że w latach 1760–1764 Franklin był
entuzjastycznym i jawnym rojalistą, który nie przewidywał ani nie potrafił
przewidywać rozpadu kolonialnego imperium – wówczas znika znaczna
część naszego zaskoczenia i zadziwienia jego zachowaniem w tych
latach” 28.
Inni Amerykanie szybciej niż Franklin zrozumieli, że nie tylko
właściciele, ale większość brytyjskich przywódców uważała, że kolonie
powinny być podporządkowane pod względem politycznym
i gospodarczym. Sprzymierzeńcy Franklina w Zgromadzeniu Pensylwanii
podzielali jednak jego przekonanie, że prowadzą zmagania z właścicielami,
zgodzili się zatem, że powinien pozostać i walczyć z nimi. Dlatego też, nie
chcąc wyjeżdżać z Anglii, rozpoczął działania przeciwko Pennom, atakując
na trzech frontach.
Pierwszym była postawa Pennów względem Indian. Franklin od dawna
przychylnie spoglądał na kwestię praw Indian, zwłaszcza Delawarów,
którzy uważali, że Pennowie wyłudzili od nich ziemię. Jesienią 1758 roku
przedłożył w imieniu Delawarów raport dla członków Rady Przybocznej.
W dokumencie nawiązał do określenia „fałszywy handlarz”, które, jak
wiedział, oburzyło Pennów. Pennowie, pisał, powiększyli swoje ziemię
„takimi handlarskimi sztuczkami, które nastawiały Indian nieprzychylnie
do Anglików”. Działanie Franklina na niewiele jednak się zdało, pomógł
jednak nagłośnić sprawę i zyskać nieco punktów, prezentując zarządzanie
Pennów kolonią w negatywnym świetle 29.
Drugi atak Franklina wiązał się ze sprawą o oszczerstwo, wygraną przez
Zgromadzenie Pensylwanii z Williamem Smithem, rektorem Akademii,
który stał się przeciwnikiem politycznym Franklina. Gdy Smith zaapelował
do Rady Przybocznej w Londynie o zmianę wyroku, Franklin zmienił tę
sprawę w większe zmagania o prawa Zgromadzenia. Smitha reprezentował
Ferdinand Paris, który stwierdził: „Zgromadzenie Pensylwanii nie było
Parlamentem ani niczym posiadającym choćby w przybliżeniu tyle władzy,
co Izba Gmin”. W czerwcu 1759 roku Rada Przyboczna opowiedziała się
przeciwko stanowisku Franklina. W kwestii szczegółowej zwróciła uwagę
na fakt, że Zgromadzenie, będące stroną, zakończyło swoją kadencję,
a nowo wybrane Zgromadzenie nie miało podstaw do kontynuowania
sprawy. Bardziej złowróżbna była uwaga Rady, że „pomniejsze
zgromadzenia”, takie jak te w koloniach, „nie mogą być porównywane
względem władzy czy przywilejów z Izbą Gmin” 30.
W trzeciej kwestii Franklin odniósł natomiast większe sukcesy. Chodziło
o sprawę gubernatora Williama Denny’ego, który w wielu przypadkach
naruszył swe instrukcje, zatwierdzając uchwały Zgromadzenia obciążające
podatkami dobra właścicieli. Pennowie sugerowali (i mieli pewne dowody),
że Denny został przekupiony, dlatego nie tylko odwołali go, ale zwrócili się
do Rady Przybocznej o uchylenie tych uchwał.
Początkowa opinia doradcza Rady Handlu była niekorzystna dla
Franklina i Zgromadzenia. Jednak gdy Rada Przyboczna wysłuchała
apelacji, stało się coś zaskakującego. W trakcie sporów prowadzonych
przez prawników jeden z członków Rady, lord Mansfield, wezwał Franklina
do gabinetu urzędników i zapytał, czy naprawdę uważa, że możliwe było
ściąganie podatków w sposób, który nie szkodziłby posiadłościom Pennów.
„Oczywiście”, odparł Franklin.
„W takim razie”, rzekł lord Mansfield, „nie będzie pan miał nic
przeciwko, by włączyć się do rozmowy i stwierdzić to samo?”.
„Ależ oczywiście”.
W ten sposób osiągnięto kompromis. Franklin zgodził się, by ustawa
podatkowa Zgromadzenia nie obejmowała „niezmierzonych pustkowi”
należących do właścicieli i nakładała na niezamieszkałe ziemie podatek
„nie wyższy niż na podobną ziemię należącą do innych”. Sięgając po
pragmatyzm, Franklin osiągnął częściowy sukces. Jednak kompromis ten
nie oznaczał trwałego rozstrzygnięcia kwestii uprawnień Zgromadzenia ani
nie przywrócił dobrych stosunków między Zgromadzeniem
a właścicielami 31.
Kompromis nie przybliżył też Franklina w jego krucjacie zmierzającej do
pozbawienia Pennów praw własności do Pensylwanii. Wręcz przeciwnie.
W żadnym ze swych orzeczeń Rada Przyboczna nie wykazała skłonności
do zmiany przywileju właścicieli, Franklinowi zaś nie udało się zyskać
poparcia opinii publicznej dla tej sprawy. Ponownie więc okazało się, że
w Anglii może osiągnąć niewiele więcej, i że nie ma ważnego powodu, by
odraczać powrót do domu. Nadal jednak Franklin nie miał chęci tego
zrobić.

„NAJGŁĘBSZE SZCZĘŚCIE”

Do największych rozrywek Franklina należały jego letnie podróże. W roku


1759 wraz z Williamem udali się do Szkocji. Dostęp do intelektualnych elit
otworzyły im rekomendacje od Williama Strahana i Johna Pringle’a, którzy
obaj pochodzili z Edynburga. Zatrzymali się w posiadłości sir Alexandra
Dicka, znanego lekarza i naukowca, gdzie spotykali się ze sławami
szkockiego oświecenia: ekonomistą Adamem Smithem, filozofem Davidem
Hume’em oraz prawnikiem i historykiem lordem Kamesem.
Pewnego wieczoru przy kolacji Franklin zabawił gości jedną ze swych
najlepszych literackich fabrykacji, czyli wymyślonym fragmentem Biblii
nazwanym „Przypowieścią przeciw Prześladowaniu”. Mówiła ona
o Abrahamie udzielającym gościny i posiłku
studziewięćdziesięcioośmioletniemu gościowi, którego jednak wyrzucił,
usłyszawszy, że przybysz nie wierzy w Boga Abrahama. Przypowieść
kończyła się następująco:

O północy zaś Bóg zawołał do Abrahama, mówiąc: Abrahamie,


gdzież jest przybysz?
Abraham zaś odrzekł: Panie, on nie chciał oddać czci Tobie ani
też wzywać Twego imienia. Kazałem więc go wygnać sprzed mego
oblicza na pustkowie.
Bóg zaś rzekł: Czyż nie znosiłem go przez tych sto
dziewięćdziesiąt i osiem lat, nie żywiłem go, nie odziewałem go,
mimo jego buntu przeciw mnie? Czyż nie mogłeś, choć sam jesteś
grzesznikiem, wytrzymać z nim jednej nocy? 32

Goście, zachwyceni Franklinem i jego filozofią tolerancji, prosili go


o przysyłanie egzemplarzy, co uczynił. To właśnie w tym czasie Franklin
napisał Hume’owi o sporze o słup majowy, który dotyczył Lorda Marszałka
poproszonego o opinię, czy wszystkie rodzaje potępienia były na
wieczność. Franklin porównał to do dylematu burmistrza w purytańskim
Massachusetts, którego wezwano do rozstrzygnięcia sporu pomiędzy tymi,
którzy pragnęli postawić słup majowy, a tymi, którzy uważali to za
bluźnierstwo:

Wysłuchał ich argumentów z wielką cierpliwością, a potem


z wielką powagą ustalił, co następuje: „Wy, którzy jesteście
przeciwko słupowi majowemu, nie ustawiajcie słupa majowego;
a wy, którzy jesteście za słupem majowym, ustawcie słup majowy.
Zajmijcie się swoimi sprawami i nie chcę więcej o tym słyszeć”.
Sądzę więc, że Lord Marszałek mógłby rzec: „Ci z was, którzy
uważają, że potępienie jest nie większe niż odpowiednie dla
waszych przewin, mają moją zgodę, że tak być może; ci z was,
którzy opowiadają się za potępieniem wiecznym, Bóg wieczny
niech was potępi, i nie chcę więcej słyszeć o waszych sporach” 33.

David Hume był największym brytyjskim filozofem swoich czasów


i jednym z najważniejszych logików i analityków wszech czasów. Już
wcześniej napisał dwa wiekopomne dzieła: Traktat o naturze ludzkiej
i Badania dotyczące rozumu ludzkiego, uznawane obecnie za jeden
z najważniejszych kroków w rozwoju myśli empirycznej,
umieszczające go w panteonie wraz z Lockiem i Berkeleyem. Gdy Franklin
poznał go, Hume kończył właśnie sześciotomową Historię Anglii, która
miała zapewnić mu bogactwo i sławę.
Franklin pilnie zabiegał o jego względy i pomógł przekonać go do
sprawy kolonistów. „Z niemałym zadowoleniem usłyszałem o Pańskiej
zmianie zdania w pewnych kwestiach dotyczących Ameryki”, pisał później
mu Franklin, dodając pochlebnie: „nie znam nikogo, kto byłby bardziej
zdolny zapobiec” brytyjskim nieporozumieniom. O jednym z esejów
Hume’a sławiących wolny handel z koloniami Franklin pisał
entuzjastycznie, że będzie miał „dobry wpływ w postaci promowania
pewnych interesów, o którym zbyt mało myślą ludzie leniwi. (…) Mam na
myśli interes człowieka, dobro wspólne ludzkości”.
Franklin i Hume dzielili też zainteresowanie językiem. Gdy Hume karcił
go za tworzenie nowych słów, Franklin zgodził się zaprzestać stosowania
II
słów „kolonizować” i „niewzruszony” . Skarżył się jednak: „Nie mogę nie
pragnąć, by nasz język dozwalał na tworzenie nowych słów, gdy ich
potrzebujemy”. Przykładowo, pisał Franklin, słowo „niedostępny” nie było
III
tak dobre jak nowe słowo „nieosiągalny” . Odpowiedzi Hume’a na tę
propozycję nie znamy, jednak kwestia ta nie zmieniła jego podziwu dla
nowego przyjaciela. „Ameryka przysłała nam wiele dobrych rzeczy: złoto,
srebro, cukier, tytoń, indygo”, pisał. „Pan jest jednak pierwszym filozofem,
pierwszym wielkim człowiekiem pióra, którego jej zawdzięczamy” 34.
W czasie swej wizyty w Szkocji Franklin zaprzyjaźnił się także
z Henrym Home’em, lordem Kamesem, którego zainteresowania rozciągały
się od rolnictwa i nauki po krytykę literacką i historię. Wśród rzeczy, jakie
omawiali podczas konnych przejażdżek po okolicy, była potrzeba
utrzymywania przez Wielką Brytanię kontroli nad Kanadą, którą odebrano
Francuzom w tym właśnie roku, gdy oddziały anglo-amerykańskie odniosły
pod Quebekiem jedno z decydujących zwycięstw w wojnie z Francuzami
i Indianami. Franklin naciskał na tą kwestię, jak tłumaczył, „nie jedynie
dlatego, że jestem kolonistą, ale dlatego, że jestem Brytyjczykiem”. Jak
pisał Kamesowi wkrótce po wyjeździe: „Przyszła wielkość i stabilność
imperium brytyjskiego leży w Ameryce”. Mimo wszystkich problemów
z Pennami wciąż jeszcze nie stał się buntownikiem.
Zwieńczeniem wizyty w Szkocji było odebranie przez Franklina
doktoratu honoris causa Uniwersytetu St. Andrews. Przybrany w szkarłatną
togę z gronostajami, Franklin słuchał laudacji sławiącej „jego szlachetną
postawę i czarującą konwersację”. Mówiono więc o nim: „Dzięki swym
przemyślnym wynalazkom i udanym eksperymentom, przy pomocy których
wzbogacił naukę filozofii naturalnej, a szczególnie wiedzę o elektryczności,
o której dotychczas wiadomo było niewiele, zyskał taką sławę na całym
świecie, że zasługuje na największe zaszczyty w Rzeczpospolitej
Uczonych”. Odtąd często inni, a niekiedy i on sam, mówili „dr Franklin”.
Czas spędzony w Szkocji, jak pisał z podróży powrotnej lordowi
Kamesowi, to „sześć tygodni najbardziej intensywnego szczęścia, jakiego
kiedykolwiek doświadczyłem w życiu”. Była to być może pewna przesada.
Jednak pomaga to wyjaśnić, dlaczego nie spieszyło mu się z powrotem do
Filadelfii 35.
Rzeczywiście, w początkach 1760 roku Franklin zaczął żywić pewne
nadzieje, że Deborah i Sally dołączą doń w Anglii. Jego marzeniem, skoro
zrozumiał, że William raczej nie ożeni się z Polly Stevenson, był kolejny
związek w klasie średniej: wydanie Sally za syna Williama Strahana,
Billy’ego. Był to związek, o którym marzył, jeszcze gdy Sally była
dzieckiem, a Strahan był osobą znaną mu tylko z korespondencji. Choć
kojarzone małżeństwa nie były już dominującą formą, nie były czymś
niezwykłym, i Strahan przedłożył na piśmie plan dla ich dzieci. Franklin
przekazał go wstępnie Deborah, zakładając, że raczej się jej nie spodoba:
Otrzymałem pewien czas temu od Pana Strahana załączony list.
Spędziłem z nim później wieczór na rozmowie w tym temacie.
Bardzo naciskał na moje pozostanie w Anglii i przekonanie Ciebie,
byś przeniosła się tu razem z Sally. Proponował dla mnie szereg
korzystnych planów, które wydały mi się rozsądne. Jego rodzina
jest bardzo miła: Pani Strahan to czuła i dobra kobieta, dzieci mają
miłe charaktery, zwłaszcza młodzieniec, który jest trzeźwy,
pomysłowy i przedsiębiorczy, i stanowi dobrą partię.
Pod względem majątku nie można mieć żadnych obiekcji, Panu
Strahanowi powodzi się tak znakomicie, że jest w stanie odłożyć
tysiąc funtów rocznie z zysków ze swych interesów, po utrzymaniu
rodziny i pokryciu wszystkich wydatków. (…) Podałem mu jednak
dwa powody, dla których nie mogę myśleć o przeniesieniu się tutaj.
Jednym z nich jest mój afekt do Pensylwanii oraz stare przyjaźnie
i wyrobione tam kontakty. Drugim jest Twoja nieprzezwyciężona
awersja do podróży morskich.

Sally miała niemal 17 lat, a proponowany związek dawał perspektywę


wygodnego życia w kręgu mądrych i zabawnych osób. Franklin jednakże
pozostawił decyzję swej żonie. „Podziękowałem mu za szacunek okazany
nam poprzez tę propozycję, jednak nie dałem mu nadziei na to, że przekażę
te listy dalej”, pisał. „Masz zatem swobodę udzielić odpowiedzi takiej, jaką
uznasz za stosowną”. Nie ma żadnych dowodów na to, by Deborah
wykazała jakąkolwiek ku temu chęć 36.
Jeśli chodzi o Williama, Franklin był nie tylko marnym swatem, ale
jeszcze gorszym wzorem do naśladowania. Mniej więcej w tym czasie,
zapewne w lutym 1760 roku, William poszedł w ślady swego ojca i spłodził
syna, Williama Temple Franklina, znanego jako Temple. Jego matką
najpewniej była ulicznica, o której (tak jak o matce Williama) więcej nie
mówiono. William uznał dziecko, ale zamiast szybko znaleźć sobie żonę
i wziąć syna do siebie (tak jak uczynił to jego ojciec), odesłał je, by było
dyskretnie wychowywane w przybranej rodzinie 37.
Temple miał stać się w przyszłości kochanym wnukiem Benjamina
Franklina, który zadbał o jego edukację, a następnie wziął pod swoje
skrzydła jako prywatnego sekretarza. Później, gdy jego dziadek i ojciec
znaleźli się po przeciwnych stronach wojny o niepodległość USA, Temple
miał stać się pionkiem w bolesnych zmaganiach o jego lojalność i oddanie,
w której to grze Franklin miał zwyciężyć, płacąc wielką cenę osobistą. Na
razie jednak trzymano go na uboczu, podczas gdy William cieszył się
życiem towarzyskim Londynu i kolejnymi wycieczkami ze swym sławnym
ojcem.
Najbardziej pamiętna była podróż na kontynent w lecie 1761 roku.
Ponieważ Wielka Brytania nadal znajdowała się w stanie wojny z Francją,
obaj udali się do Holandii i Flandrii. Franklin z przyjemnością odnotował,
że religijność nie była tam tak surowa jak w Ameryce, zwłaszcza gdy
IV
chodziło o przestrzeganie niedzieli jako dnia Pańskiego . „Po południu
ludzie wszelkich stanów udali się do teatru czy opery, gdzie było wiele
śpiewu, muzyki i tańców”, pisał przyjacielowi z Connecticut. „Rozglądałem
się za Bożymi karami, jednak żadnej nie widziałem”. Jak nieco żartobliwie
konkludował, dowodziło to, iż Pan – wbrew wierzeniom purytanów – nie
troszczy się aż tak bardzo o to, by w Dzień Pański nie było radości.
Szczęście i dobrobyt we Flandrii, pisał, „mogłyby nawet budzić
podejrzenia, że Bóg nie gniewa się na to tak bardzo, jak wymiar
sprawiedliwości Nowej Anglii”.
Sława Franklina jako naukowca sprawiała, że wszędzie przyjmowano go
z honorami. W Brukseli książę Karol Lotaryński pokazał im nabyty przez
siebie sprzęt służący do powtórzenia eksperymentów elektrycznych
Franklina. W Lejdzie zaś doszło do spotkania dwóch wielkich elektryków:
Franklin spędził czas z Pieterem van Musschenbroekiem, wynalazcą butelki
lejdejskiej. Profesor powiedział, że niedługo publikuje książkę, w której
skorzystał z listu dotyczącego elektryczności, przysłanego mu przez
Franklina, jednak niestety Musschenbroek zmarł ledwie dwa tygodnie po
wyjeździe gości 38.

KANADA I IMPERIUM

Franklin skrócił swoją wycieczkę na kontynent i wrócił do Londynu, by być


obecnym przy koronacji Jerzego III we wrześniu 1761 roku. Będąc wciąż
zadeklarowanym rojalistą, miał wielkie nadzieje co do nowego króla
i wyobrażał sobie, że obroni on kolonie przed tyranią właścicieli.
W Ameryce wojna z Francuzami i Indianami właściwie się zakończyła.
Anglia i jej kolonie przejęły kontrolę nad Kanadą i wieloma karaibskimi
wyspami cukrowymi należącymi do Francji i Hiszpanii. W Europie
jednakże wojna między Wielką Brytanią a Francją, znana jako wojna
siedmioletnia, miała zakończyć się dopiero w 1763 roku podpisaniem
traktatu w Paryżu. Entuzjazm Franklina dla powiększenia imperium króla
skłonił go do kontynuowania krucjaty na rzecz utrzymania brytyjskiej
kontroli nad Kanadą, zamiast oddania jej Francji podczas negocjacji
w zamian za kilka wysp na Karaibach. W artykule zamieszczonym
anonimowo w londyńskiej „Chronicle” Strahana, Franklin sięgnął po swą
starą sztuczkę parodiowania, tworząc dziesięć dowcipnych powodów, dla
których Kanada powinna zostać oddana Francji. Wśród nich:

Powinniśmy zwrócić Kanadę, ponieważ nieprzerwany handel


z Indianami na ogromnym terenie, na którym komunikacja drogą
wodną jest tak łatwa, doprowadziłby do powiększenia naszej
gospodarki, a jest ona zbyt wielka (…).
Powinniśmy ją oddać, ponieważ większa dostępność bobrów
sprawi, że bobrowe kołpaki staną się szerzej dostępne dla tych
niecnych sekciarzy – kwakrów.
Powinniśmy oddać Kanadę, ponieważ wkrótce może dojść do
kolejnej wojny i kolejnej okazji do wydawania dwóch czy trzech
milionów rocznie przez Amerykę, której grozi niebezpieczeństwo
zbytniego wzbogacenia się.

Znacznie poważniejsza była jego 58-stronicowa broszura zatytułowana The


Interest of Great Britain Considered with Regard to Her Colonies [Interes
Wielkiej Brytanii względem jej kolonii], w której argumentował, że
utrzymanie Kanady przyniesie korzyść imperium brytyjskiemu i pomoże
zabezpieczyć jej amerykańskie kolonie przed nieustannym nękaniem przez
Francuzów i ich indiańskich sprzymierzeńców. „Pozostawić Francuzom
kontrolę nad Kanadą, gdy możemy ją im odebrać, nie wydaje się ani
bezpieczne, ani rozważne”, pisał.
Broszura zajmowała się bardzo szczegółowo kwestią Kanady, ale
poruszała też jeszcze ważniejszy temat: relacji pomiędzy Wielką Brytanią
a jej koloniami. Franklin pisał jako nadal lojalny, wręcz entuzjastyczny
zwolennik imperium: „szczęśliwie żyjemy pod najlepszym z królów”.
Mieszkańcy kolonii, argumentował, „pragnęli chwały dla swej Korony,
powiększenia jej potęgi i jej handlu, dobrobytu i spokoju dla wszystkich
Brytyjczyków”. Najlepszym sposobem utrzymania trwałej harmonii, pisał,
było zapewnienie pod dostatkiem bezpiecznej ziemi, tak by kolonie mogły
się rozrastać.
Franklin miał teorię co do przyczyny rosnących napięć pomiędzy Wielką
Brytanią a jej koloniami; o przyczynie tej wspomniał po raz pierwszy 9 lat
wcześniej w „Uwagach dotyczących wzrostu ludności”. Konflikty, jak
uważał, rodziły się z postawy brytyjskich merkantylistów, którzy mieli coś
wspólnego z właścicielami: postrzegali kolonie jako rynek, który należało
eksploatować. Dlatego też sprzeciwiali się tworzeniu w koloniach
produkcji, jak również zwiększania ich samorządu. W broszurze wspomniał
o swych obawach, że taka postawa może nawet spowodować
„w przyszłości uniezależnienie się naszych kolonii”.
Najlepszym sposobem, by zapewnić Ameryce dobrobyt bez zmieniania
jej w centrum produkcji, było utrzymanie Kanady i zadbanie w ten sposób,
że zawsze będzie pod dostatkiem ziemi dla osiedlania się kolonistów. „Nikt,
kto posiada własny kawałek ziemi, z którego dzięki swej pracy może
wygodnie utrzymać swą rodzinę, nie jest tak biedny, by stać się
wyrobnikiem i pracować dla pana”, pisał. „Dlatego dopóki jest w Ameryce
dość ziemi dla naszych ludzi, nigdy nie będzie zbyt wielu ani zbyt istotnych
wytwórców”. Powiększanie Ameryki oznaczało zatem zapewnienie
większego rynku zbytu dla brytyjskich towarów.
Franklin argumentował także, że dopóki Wielka Brytania unika „tyranii
i opresji”, nie grozi jej bunt w koloniach. „Dopóki rząd jest łagodny
i sprawiedliwy, dopóki ważne prawa cywilne i religijne są zagwarantowane,
tacy poddani będą obowiązkowi i posłuszni”. Następnie sięgnął po
metaforę ze swych badań nad wzburzonymi wodami: „Fale nie powstają,
jeśli nie wieją wichry”.
Najlepiej dla Wielkiej Brytanii byłoby więc traktować swój lud
w koloniach jako pełnoprawnych obywateli imperium, dając im takie same
swobody, prawa i aspiracje gospodarcze. Ostatecznie nie udało mu się
przekonać brytyjskich ministrów do swej rozległej wizji imperialnej
harmonii. Natomiast on i inni, którzy argumentowali za zatrzymaniem
Kanady, odnieśli sukces 39.
SŁODKO-GORZKIE POŻEGNANIE

Latem 1762 roku, pięć lat po przybyciu, Franklin wreszcie zdecydował, że


czas wracać do domu. Był rozdarty. Kochał swoje życie w Anglii, zarówno
sławę (dopiero co otrzymał doktorat honoris causa Oksfordu), jak
i przyjaciół, stworzoną namiastkę rodziny.
Jednak decyzja stała się łatwiejsza, jako że zakładał, iż niedługo wróci.
„Siła rozsądku obecnie ciągnie na drugą stronę wody, jednak siła skłonności
nadal będzie ciągnąć tutaj”, pisał Strahanowi. „Wie Pan, która zwykle
przeważa”. Jego skłonność do przebywania w Anglii miała przeważyć
ponownie przed upływem dwóch lat. Był jednakże nazbyt wielkim
optymistą co do swego życia prywatnego i publicznego, gdy dodał:
„Zapewne teraz jeszcze się oderwę, potem jednak osiedlę się tu na stałe.
Nic tego nie powstrzyma, o ile uda mi się, jak mam nadzieję, przekonać
Panią F., by mi towarzyszyła” 40.
William także był gotów do powrotu, i potrzebował pracy. Aplikował na
stanowisko zastępcy sekretarza Karoliny Północnej, dowiadywał się też
o posady w służbie celnej i na Karaibach. Jednak szczęście i dobre stosunki
przyniosły niespodziewanie coś lepszego. Królewski gubernator New
Jersey został właśnie odwołany, a jego spodziewany następca odmówił
przyjęcia stanowiska. Działając dyskretnie, by nie niepokoić Pennów,
William zdołał z pomocą przyjaciela ojca, Johna Pringle’a – lekarza
i zaufanego doradcy nowego premiera Lorda Bute’a – skutecznie lobbować
za własną kandydaturą. Gdy wieści o nominacji rozeszły się, Pennowie
starali się zakulisowo utrącić kandydaturę Williama, rozgłaszając plotki, że
jest on bękartem – jednak bezskutecznie.
Nominacja Williama była częściowo próbą Bute’a i innych zapewnienia
lojalności jego sławnego ojca; brak jednak poszlak, by starszy Franklin
uczynił cokolwiek, by wspomóc karierę syna. Wiele lat później Franklin
miał opowiadać swym przyjaciołom we Francji, że próbował zniechęcić
Williama do ubiegania się o to stanowisko, opowiadając mu, jak kiedyś
w dzieciństwie zapłacił zbyt wiele za gwizdek. „Pomyśl o tym, ile ten
gwizdek może cię pewnego dnia kosztować”, powiedział Williamowi.
„Dlaczego nie chcesz zostać stolarzem czy kołodziejem, skoro nie
wystarcza ci majątek, jaki ci pozostawię? Człowiek żyjący z pracy jest
przynajmniej wolny”. William jednakże zafascynował się tytułem
„ekscelencji” jako sposobem wyjścia z cienia swego ojca 41.
Zdobywszy publiczną funkcję, William potrzebował żony. Tak więc
jednocześnie ze staraniami o zdobycie nominacji, snuł plany poślubienia
ślicznej i dobrze urodzonej córki plantatora Elizabeth Downes,
przedstawicielki wyższych sfer torysowskich, poznanej na jednym z bali
w Londynie. Jego ojciec miał kłopot z pożegnaniem się z nadzieją, że jego
syn poślubi Polly Stevenson, wreszcie jednak udzielił „zgody i aprobaty” na
małżeństwo.
W liście do swej siostry Jane Franklin wyraził zadowolenie nowym
stanowiskiem Williama, i jeszcze większe z jego małżeństwa. „Panna jest
tak miła z charakteru, że małżeństwo daje mi więcej radości niż
gubernatorstwo, choć nie mam wątpliwości, że będzie on równie dobrym
gubernatorem, co mężem, ponieważ ma właściwe zasady i dobre chęci, i,
jak sądzę, nie brak mu rozsądku”. Jednak Franklin, który zwykle tak lubił
młode kobiety i członkinie rodziny, nigdy nie zapałał do Elizabeth
sympatią.
W rzeczywistości Franklin nie postrzegał sukcesów syna z entuzjazmem,
a nawet napawały go one niepokojem. Małżeństwo Williama z panną
z wyższej sfery było deklaracją niepodległości, a jego nominacja na
gubernatora oznaczała, że nie podlegał już ojcu. Wydarzenia te oznaczały,
że William, wówczas około trzydziestojednoletni, miał zajmować wyższą
pozycję społeczną niż jego ojciec, co zapewne musiało jeszcze wzmocnić
synowską skłonność do elitaryzmu i wywyższania się.
Nad horyzontem zbierały się więc chmury, a tym razem nie było
piorunochronu zdolnego rozładować narastający ładunek emocji. Pierwsze
oznaki napięcia pomiędzy ojcem a synem pojawiły się, gdy Franklin
postanowił wyruszyć z Anglii bez niego 24 sierpnia 1762 roku – tego
samego dnia, gdy w prasie pojawiły się informacje o bliskiej nominacji
Williama, i dwa tygodnie przed planowanym weselem. Dnia
4 września William poślubił Elizabeth Downes w modnym kościele
Św. Jerzego przy Hanover Square – ojciec był nieobecny. Kilka dni później
udał się do Pałacu Św. Jakuba, gdzie ucałował pierścień młodego króla
Jerzego III i otrzymał królewską nominację. Jego ojciec, który rok
wcześniej pospieszył z Flandrii na koronację nowego władcy, nie był
obecny. Następnie William i Elizabeth wyruszyli do New Jersey,
pozostawiając w Anglii Temple’a – nieślubnego syna Williama, którego
istnienie utrzymywano w tajemnicy.
Franklin, z chłodnym dystansem, jaki niekiedy potrafił prezentować
wobec rodziny, nigdy nie wyraził żalu ani nie przeprosił za swą
nieobecność podczas tych niezwykle ważnych wydarzeń w życiu swego
syna. W pożegnalnym liście do Polly Stevenson natomiast zawarł wielkie
emocje i żal, że nie została jego synową. Pisząc w trzeciej osobie
z „obskurnego zajazdu” w Portsmouth, rozpaczał, że niegdyś „pochlebiał
sobie” myślą, że Polly „może stać się kiedyś jego w ramach czułej relacji
rodzicielskiej, teraz jednak nie może już więcej żywić tak miłych
oczekiwań”. Jednak mimo że jego syn jej nie poślubił, Franklin obiecywał,
że jego ojcowskie uczucia nie osłabną. Z większą dozą emocji niż
w którymkolwiek z listów do swej faktycznej córki, życzył Polly
wszystkiego dobrego na pożegnanie. „Adieu, najdroższe dziecko: tak Cię
będę nazywał. Dlaczegóż bym miał Ciebie tak nie nazywać, skoro kocham
Cię z całą czułością i całą ojcowską dumą?” 42.
Misja Franklina w Londynie dobiegła końca. Spór o opodatkowanie
majątku właścicieli zakończył się chwilowo kompromisem, a zakończenie
wojny z Francuzami i Indianami położyło kres sporom o pozyskiwanie
funduszy na obronę kolonii. Nierozstrzygnięta jednakże pozostawała
podstawowa kwestia rządów w kolonii. Dla Franklina, który postrzegał
siebie w równym stopniu jako Brytyjczyka i Amerykanina, odpowiedź była
oczywista. Władza zgromadzeń kolonialnych winna ewoluować, aż stanie
się podobna władzy brytyjskiego parlamentu, a Anglicy po obu stronach
oceanu powinni cieszyć się takimi samymi przywilejami. Po pięciu latach
w Anglii jednakże zaczął rozumieć, że Pennowie nie byli jedynymi, którzy
spoglądali na tę kwestię inaczej.
W drodze do domu Franklin wznowił swe badania nad wylewaniem oleju
na wodę, co tym razem miało bardziej niepokojące implikacje
metaforyczne. Latarnie na pokładzie statku zawierały grubą warstwę oleju
wylaną na warstwę wody. Powierzchnia była zawsze spokojna i płaska,
toteż, patrząc z góry, wydawało się, że olej uspokajał burzącą się wodę.
Jeśli jednak spojrzeć na latarnię z boku, stawało się jasne, że „woda pod
olejem była bardzo niespokojna”. Mimo że olej mógł sprawiać wrażenie, że
uspokaja turbulencje, woda pod jego powierzchnią nadal „wznosiła się
i opadała nieregularnymi falami”. Te skryte turbulencje, zrozumiał
Franklin, nie były czymś, co można byłoby łatwo zniwelować, nawet
najskrupulatniej wyliczoną ilością oleju 43.

I Dla jasności zmieniono tu jednostki ze stopni Fahrenheita na stopnie Celsjusza – przyp.


tłum.
II Oryg. „colonize” i „unshakeable” – przyp. tłum.
III Oryg. „uncomeatable” – przyp. tłum.
IV W oryginale „Sabbath”, czyli szabat, chodzi jednak o świętowanie niedzieli – przyp.
tłum.
Rozdział 9 – Urlop w domu
Filadelfia, 1763–1764

POCZTMISTRZ PERYPATETYK

Gdy w lutym 1763 roku, trzy miesiące po powrocie ojca, William Franklin
dotarł do Filadelfii, wszelkie napięcia pomiędzy nimi szybko się
rozładowały. William wraz z młodą żoną spędzili w ich domu cztery dni,
dochodząc do siebie po przerażającym zimowym rejsie przez Atlantyk, po
czym ojciec wyprawił syna do New Jersey. Miejscowe towarzystwo
odprowadzało ich saniami podczas zadymki śnieżnej do Perth Amboy,
wioski liczącej 200 domów. Tam William został zaprzysiężony na
gubernatora, skąd udano się następnie do drugiej stolicy kolonii –
Burlington – gdzie uroczystości zakończyły się „ogniskami, biciem
w dzwony i strzelaniem z dział”.
W Filadelfii wrogowie Franklina byli oburzeni faktem, że jego syn
uzyskał królewską nominację. Jednak właściciel William Penn w liście
z Anglii sugerował, że może ona mieć pozytywne skutki. „Mówiono mi, że
pan Franklin stanie się bardziej układny, i sądzę, że tak faktycznie będzie”,
pisał. „Jego syn musi przestrzegać instrukcji, a temu, co mu się rozkaże,
jego ojciec nie będzie mógł się sprzeciwiać w Filadelfii” 1.
Miało to okazać się myśleniem życzeniowym, ponieważ Franklin
(przynajmniej chwilowo) widział różnicę pomiędzy instrukcjami
wydawanymi przez właściciela, a instrukcjami wydawanymi przez króla.
Mimo to pierwszy rok z powrotem w Ameryce miał przebiegać spokojnie.
Rzeczywiście był bardziej układny w polityce pensylwańskiej, częściowo
dlatego, że był mniej zaangażowany w politykę, a częściowo dlatego, że był
mniej zainteresowany życiem w Pensylwanii. Zawsze lubił podróżować
i interesować się różnymi rzeczami, i z pewnością nie był przywiązany do
domu, który dopiero co porzucił był na pięć lat. W kwietniu wyruszył więc
na siedmiomiesięczny objazd urzędów pocztowych, podczas którego
przebył 2860 kilometrów, odwiedzając placówki od Wirginii po New
Hampshire.
W Wirginii dokonał jednego z aktów dyskretnej szczodrości, która
sprawiała, że nawet w najbardziej kontrowersyjnych chwilach miał więcej
przyjaciół niż wrogów. Jego partner, poczmistrz kolonialny, William
Hunter, zmarł, pozostawiając bez środków do życia syna z nieprawego łoża.
Jeden z przyjaciół Huntera poprosił Franklina o zaopiekowanie się
chłopcem i zadbanie o jego wykształcenie. Było to trudne zadanie
i Franklin wyraził pewną niechęć. „Jak inni starsi panowie, zacząłem
w większości przypadków słuchać się rad mej wygody”, stwierdził.
„Z radością jednak podejmę się zobowiązania, które mi Pan proponuje”.
Mając własnego nieprawego syna i wnuka, był wrażliwy na taką sytuację,
i zauważył, że Hunter zrobiłby to samo dla niego 2.
Franklin miał nadzieję, że śmierć Huntera będzie oznaczać, że – po 24
latach służby – zostanie jedynym pocztmistrzem w koloniach, tak jak
zakładała jego pierwotna nominacja. Jednak mimo apelu Franklina do
swych przełożonych w Londynie, gubernator Wirginii zdołał uzyskać
nominację dla swego sekretarza Johna Foxcrofta, jako nowego kolegi
Franklina na urzędzie. Bardziej przychylna natura Franklina uwidoczniła
się ponownie, i podczas wizyty w Wirginii zaprzyjaźnił się z Foxcroftem.
Przed nimi było wiele pracy. Jako że Kanada stała się częścią imperium
brytyjskiego, należało utworzyć system przekazywania przesyłek do
Montrealu. Zorganizowali też transport paczek statkami do Indii
Zachodnich oraz podróże posłańców pocztowych nocami. Odpowiedź na
list posłany z Filadelfii do Bostonu mogła nadejść już w ciągu sześciu dni,
a podróż do Nowego Jorku i z powrotem mogła zamknąć się w 24
godzinach – co wydaje się niezwykłe nawet dzisiaj.
Foxcroft udał się z Franklinem na krótką wizytę do Filadelfii, skąd
pojechali do Nowego Jorku i dalej na objazd placówek pocztowych na
północy. Franklin bardzo chciał zabrać ze sobą Deborah. Gdyby nauczyła
się dzielić jego zamiłowanie do podróży i ciekawość świata, wówczas, jak
sądził, mogłaby nawet zgodzić się pewnego dnia towarzyszyć mu do
Londynu. Ona oczywiście jednak nie dała ruszyć się z miejsca; była na
swój sposób równie niezależna co on. Jednak ich związek był na tyle bliski,
że pozwolił jej otwierać wszelkie listy, jakie mogłyby przyjść do niego
z Anglii, „jako że musi dać Ci radość świadomość, że ludzie, którzy znali
mnie tam tak długo i tak blisko, zachowują o mnie tak dobre wspomnienia”.
Nie chodziło wyłącznie o próżność; miał nadzieję, że listy te pozwolą
zmiękczyć jej opór przed odwiedzeniem Anglii 3.
Zamiast Deborah zabrał ze sobą ich córkę Sally, wówczas
dziewiętnastoletnią. Miał to być jej debiut towarzyski. W New Jersey
zatrzymali się u Williama i Elizabeth, którzy zabrali ich na szereg
formalnych przyjęć, jak i na miłe wycieczki po okolicy. Następnie udali się
statkiem do Newport, gdzie Sally miała przyjemność (i to faktycznie miała
być przyjemność) poznać dawną sympatię swego ojca, Caty, obecnie panią
Catherine Ray Greene i matkę dwóch córek. (Nie zapominając o kobietach,
które stały się częścią jego przybranej rodziny, wymieniał też w podróży tej
listy z Polly Stevenson, pisząc: „czuła dziecięca troska, jaką nieustannie
wykazujesz wobec Twego starego przyjaciela, jest szczególnie
ujmująca”) 4.
Podczas jednej z przejażdżek Franklin wypadł z powozu i zwichnął sobie
ramię, Sally zaś chciała zostać w Newport, tak by wraz z Caty mogły się
nim opiekować. On jednak pragnął jechać dalej, do Bostonu. Tam pozostali
przez dwa miesiące; Franklin mieszkał u swej siostry Jane Mecom, a Sally
z kuzynkami, które miały klawesyn. „Nie chciałem, by wyszła z wprawy”,
wyjaśniał Franklin Jane, dodając słodko „a dzięki temu ja spędzę więcej
czasu z moją drogą siostrą”.
Przez większość swego pobytu w Bostonie Franklin nie mógł wychodzić
z domu. Podczas krótkiej wycieczki do New Hampshire znów upadł
i ponownie zwichnął ramię. Jako że większość jego bostońskich krewnych
już nie żyła, on sam zaś w wieku 57 lat utracił wiele energii, jego listy stały
się bardziej refleksyjne i mniej dowcipne. „Nie mogę jeszcze podróżować
marnymi drogami”, skarżył się Caty. Mimo to nadal żywił nadzieję na
ponowną wizytę w Anglii. „Nikt nie może bardziej ode mnie pragnąć mej
obecności w Anglii”, pisał Strahanowi. „Zanim jednak pojadę, muszę
załatwić wszystkie sprawy, tak by kolejny powrót do Ameryki stał się
zbyteczny” 5.
Gdy w listopadzie powrócił do Filadelfii, okazało się, że znacznie
trudniej było mu pozałatwiać wszystkie sprawy tak, aby mógł udać się do
Anglii na spokojną emeryturę. Czekały go jeszcze bardziej zacięte spory
polityczne i cztery kolejne rejsy przez Atlantyk. Siedmiomiesięczna podróż
Franklina po koloniach oraz czas spędzony w Anglii sprawiały, że
w nadchodzącym zamęcie mógł odegrać szczególną rolę. Jako magnat
medialny, a później jako pocztmistrz, był jednym z niewielu, którzy
postrzegali Amerykę jako jedną całość. Dla niego kolonie nie były po
prostu osobnymi bytami. Były nowym światem, z własnymi interesami
i własnymi ideałami.
W czasie objazdu poczt Franklin sporządzał plany i wydawał instrukcje
odnośnie do budowy nowego, trzypiętrowego domu przy Market Street,
ledwie kilka kroków od miejsca, gdzie Deborah ujrzała go po raz pierwszy
jako uciekiniera z domu. Od czasu ich zwyczajowego małżeństwa
w 1730 roku mieszkali w co najmniej sześciu wynajętych domach, ale
nigdy we własnym. Teraz po raz pierwszy mieli mieć dość miejsca, by
cieszyć się luksusami nabytymi przez nich od czasu, gdy Deborah kupiła
mu pierwszą porcelanową miskę: harmonijką ustną i klawesynem,
kominkiem i urządzeniami naukowymi, biblioteką i koronkowymi firanami.
Czy Franklin stawał się domatorem? Pod pewnymi względami, mimo
zamiłowania do podróży i niekiedy długich okresów niebytności w domu,
starzejący się uciekinier zawsze był w duszy domatorem, gdziekolwiek by
mieszkał. Kochał swe Junto i kluby, stały porządek dnia oraz zastępczy
dom, jaki stworzył sobie w Anglii. Zawsze też interesował się, a nawet
troszczył o swą żonę i córkę, jak również i o krewnych, nawet jeśli
zaspokajał swoją żądzę przygód. Czy jego nowy dom miał zadowolić jego
samego, czy też raczej jego rodzinę, było niejasne – być może także dla
niego – jednak jego zamiłowanie do projektów kazało mu angażować się
w najróżniejsze detale, aż po wybór klamek i zawiasów w drzwiach.
Mimo tego, co napisał Strahanowi, dylemat dotyczący kwestii, po której
stronie oceanu miał osiąść, pozostawał nierozstrzygnięty. Deborah
z pewnością nie miała ochoty żyć dalej niż kilkaset metrów od miejsca,
w którym się wychowała. „Moja matka tak bardzo nie chce pływać po
morzu, że sądzę, iż ojciec nigdy nie zdoła zobaczyć więcej Anglii”, pisał
William we własnym liście do Strahana. „Teraz buduje dla siebie dom”.
Franklin bawił się też pomysłem zdobycia przydziału ziemi w Ohio, patrząc
na zachód, nie na wschód. W końcu 1763 roku przyznawał Strahanowi, że
nie wie, gdzie zamierza spędzić stare lata. „Niedługo zobaczymy, jak się
sprawy potoczą” 6.
CHŁOPCY Z PAXTON

Przyszłe plany Franklina zależeć miały po części od zachowania nowego


gubernatora Pensylwanii, Johna Penna, bratanka właściciela Thomasa
Penna, z którym był niegdyś delegatem na konferencję w Albany. Franklin
był dobrej myśli. „Jest porządny”, pisał Collinsonowi, „sądzę więc, że nie
będzie między nami osobistych nieporozumień, ja w każdym razie nie dam
mu po temu powodu”.
Pierwszą kwestią, z jaką musieli zmierzyć się Penn i Zgromadzenie
Pensylwanii, była obrona pogranicza. Brytyjskie zwycięstwo w wojnie
z Francuzami i Indianami nie przyniosło pokoju ze wszystkimi ludami
indiańskimi, a osadnicy na Zachodzie byli nękani napadami wodza
Ottawów imieniem Pontiac. Jesienią 1763 roku natężenie walk ustało,
inaczej jednak było z niechęcią wielu surowych mieszkańców
pensylwańskiej prowincji.
Kulminacją tych napięć były wydarzenia 14 grudnia, gdy tłum ponad 50
z tych prowincjuszy zebrał się pod miasteczkiem Paxton i zamordował
sześciu bezbronnych Indian, nawróconych chrześcijan. Dwa tygodnie
później jeszcze większy tłum wymordował 14 kolejnych Indian, których dla
bezpieczeństwa ukryto w pobliskim domu pracy.
„Chłopcy z Paxton”, jak zaczęto nazywać coraz liczniejszy tłum
pograniczników, oświadczyli, że ich następnym przystankiem jest
Filadelfia, gdzie schroniło się około 140 Indian. Grozili śmiercią nie tylko
Indianom, ale każdemu białemu udzielającemu im pomocy, w tym
czołowym kwakrom. To skłoniło niektórych kwakrów to porzucenia
pacyfizmu i chwycenia za broń, innych zaś do ucieczki z miasta.
To powstanie groziło przerodzeniem się w najpoważniejszy kryzys
w dziejach Pensylwanii – pełnoprawną wojnę domową. Podział przebiegał
po linii społecznej i religijnej. Po jednej stronie konfliktu znajdowali się
ludzie z pogranicza, głównie prezbiterianie, oraz ich sympatycy z klasy
pracującej w mieście, w tym wielu niemieckich luteranów i szkocko-
irlandzkich prezbiterian. Po drugiej stronie znajdowali się filadelfijscy
kwakrzy, z ich skłonnością do pacyfizmu i pragnieniem handlu z Indianami.
Kwakrzy, mimo iż stanowili znaczną mniejszość pośród nowych
imigrantów z Niemiec, dominowali w Zgromadzeniu i wielokrotnie
sprzeciwiali się zwiększeniu wydatków na ochronę pogranicza. Tym razem
anglikańska klasa wyższa Filadelfii, popierająca zwykle właścicieli
w sporach ze Zgromadzeniem, znalazła się po stronie kwakrów –
przynajmniej przejściowo.
Nastąpiła zaciekła wojna na pamflety. Filadelfijscy prezbiterianie,
wspierani przez swych współwyznawców z pogranicza, atakowali kwakrów
za cackanie się z Indianami i odmawianie pogranicznikom
proporcjonalnego udziału w Zgromadzeniu zgodnie z nakazami karty
kolonii. Franklin odpowiedział w końcu stycznia 1764 roku własnym
pamfletem, zatytułowanym A Narrative on the Late Massacres in Lancaster
County [Opowieść o niedawnych masakrach w hrabstwie Lancaster]. Był to
jeden z najbardziej emocjonalnych tekstów, jaki wyszedł spod jego ręki.
Swą wypowiedź zaczął od smutnych opisów każdego z zamordowanych
Indian, podkreślając ich łagodne usposobienie i używając ich angielskich
imion. „Te biedne, bezbronne stworzenia zostały zastrzelone, zadźgane
i posiekane na śmierć!”, pisał, nie szczędząc krwawych szczegółów
masakry. Najstarszy Indianin został „porąbany na kawałki we własnym
łóżku”, inni zaś „oskalpowani i w inny sposób strasznie okaleczeni”.
Dwa tygodnie później Franklin opisał drugą masakrę, z jeszcze bardziej
przerażającą dosłownością:

Wyzbyci jakiejkolwiek broni, podzielili się wedle rodzin,


z dziećmi tulącymi się do rodziców. Padli na kolana, zapewniali
o swej niewinności, wyrażali swą miłość do Anglików, i że przez
całe życie nigdy nie wyrządzili im żadnej krzywdy. I gdy tak
klęczeli, wszystkich zabito siekierami. Mężczyzn, kobiety,
maleńkie dzieci – wszyscy zostali nieludzko wymordowani!
Z zimną krwią!

Dla „chłopców z Paxton” wszyscy Indianie byli tacy sami i nie było
potrzeby traktować ich indywidualnie. „Kto kiedy wypowiada wojnę części
danej nacji, a nie jej całej?” – zapytywał ich rzecznik. Franklin natomiast
użył swego pamfletu do potępienia uprzedzeń i argumentowania za
tolerancją indywidualną, stanowiącą rdzeń jego poglądów politycznych.
„Jeśli skrzywdzi mnie Indianin, czy z tego wynika, że mogę zemścić się na
wszystkich Indianach?”, pytał. „Jedynym przestępstwem popełnionym
przez tych nieszczęśników zdaje się być to, że mieli czerwonobrązową
skórę i czarne włosy”. Było czymś niemoralnym, argumentował, karać
kogoś za to, co uczynili inni członkowie jego rasy, plemienia czy grupy.
„Czy jeśli człowiek piegowaty i rudowłosy zabije mi żonę czy dziecko,
byłoby słusznie, gdybym zemścił się, mordując wszystkich piegowatych
mężczyzn, kobiety i dzieci, jakie napotkam?”.
By wzmocnić swe argumenty, dostarczył historycznych przykładów na
to, jak inni – żydzi, muzułmanie, Maurowie, czarnoskórzy i Indianie –
okazali więcej moralności i tolerancji w podobnych sytuacjach. Było więc
koniecznym, konkludował Franklin, by cała prowincja przeciwstawiła się
„chłopcom z Paxton”, szykującym się do marszu na Filadelfię i by
postawiła ich przed obliczem sprawiedliwości. Ignorując pewną
niespójność w swej argumentacji, ostrzegał przed zbiorową winą, jaka
w przeciwnym wypadku spadłaby na wszystkich białych: „Cały kraj będzie
winny, dopóki mordercom nie zostanie wymierzona sprawiedliwość” 7.
Pamflet miał później zaszkodzić Franklinowi politycznie, jako że
odzwierciedlał jego skrywane uprzedzenia wobec kolonistów z Niemiec
oraz trwałą niechęć wobec prezbiteriańskich i kalwińskich dogmatów.
Wyraził niewiele zrozumienia dla skarg pograniczników, nazywając ich
„barbarzyńcami”, których czyny stanowiły „wieczną hańbę dla ich kraju
i koloru skóry”. Choć był pod wieloma względami populistą, lękał się
tłuszczy. Jak zawsze wykazywał punkt widzenia nowej klasy średniej: nie
ufał zarówno nieokrzesanym tłumom, jak i ustalonym elitom.
W sobotę 4 lutego, mniej więcej tydzień po ukazaniu się pamfletu,
gubernator John Penn wezwał wszystkich na wiec przed budynkiem
stanowym, jako że „chłopcy z Paxton” maszerowali na miasto. Początkowo
przyjął nieprzejednaną postawę. Rozkazał aresztować przywódców tłumu,
zmobilizować wojsko brytyjskie, zebranych zaś poprosił o zgłaszanie się do
kompanii milicji organizowanych przez Franklina i innych. Za broń
chwyciło nawet wielu kwakrów, choć większość prezbiterian odmówiła.
W niedzielę o północy tłum 250 osób dotarł do Germantown tuż na
północ od Filadelfii. Dzwony kościelne biły na trwogę, a w panującym
zamieszaniu powstał niespodziewany sojusz. Gubernator Penn, pisał
Franklin przyjacielowi, „uczynił mi zaszczyt, i zaniepokojony przybiegł do
mego domu o północy, za nim jego doradcy, prosząc mnie o pomoc, i przez
pewien czas umieścił swą kwaterę główną pod moim dachem”. Penn
zaoferował nawet Franklinowi dowództwo nad milicją, ten jednak
rozważnie odmówił. „Wolałem chwycić karabin i wzmocnić jego autorytet,
dając przykład posłuszeństwa jego rozkazom” 8.
Franklin i inni, w tym wielu kwakrów, pragnęli, by gubernator nakazał
przeprowadzić atak. Penn jednak postanowił posłać naprzeciw „chłopców
z Paxton” delegację siedmiu przywódców miasta, w tym Franklina.
„Wojownicza postawa, jaką przyjęliśmy, i argumenty skierowane przez nas
do buntowników przywróciły w mieście spokój”, wspominał potem
Franklin. Tłum zgodził się rozejść, jeśli niektórym z jego przywódców
pozwoli się przedstawić swe skargi w mieście.
Gdy napięcie w związku z „chłopcami z Paxton” osłabło, odrodził się
antagonizm pomiędzy Franklinem a Pennem. Franklin przyjął twardą
postawę. Pragnął, by gubernator i Zgromadzenie, działając wspólnie,
przeciwstawili się delegacji „chłopców z Paxton” i pociągnęli ich do
odpowiedzialności za masakry. Gubernator jednakże rozumiał korzyści
polityczne wynikające z sojuszu z prezbiterianami i Niemcami
sympatyzującymi z ludźmi z pogranicza (którzy byli urażeni surowością
pamfletów Franklina). Dlatego spotkał się prywatnie z delegatami z Paxton,
wysłuchał ich uprzejmie, i zgodził się nie wysuwać przeciw nim
oskarżenia. Na ich sugestię wprowadził też politykę nagradzania za
dostarczone indiańskie skalpy – męskie lub damskie.
Franklin nie posiadał się z oburzenia. „Te sprawy okrywają jego i jego
rząd natychmiastową hańbą”, pisał przyjacielowi. „Wszelki dlań szacunek
w Zgromadzeniu przepadł. Wszelkie nadzieje na szczęście pod zarządem
właścicieli znikły”. Uczucie to było odwzajemnione. W liście do swego
stryja, właściciela Thomasa Penna, gubernator John Penn w równie
mocnych słowach potępił Franklina: „Nigdy nie będzie żadnej perspektywy
na spokój i szczęście, póki ten złoczyńca ma swobodę szerzenia trucizn
płynących z nieokiełznanej złośliwości i jadowitej natury, tak głęboko
zakorzenionych w jego czarnym sercu”.
Mrok rzeczywiście zaczął ogarniać zwykle tryskające optymizmem serce
Franklina. Czując się zamknięty w Filadelfii z jej toksyczną polityką, nie
mogąc usiedzieć w domu i znajdując niewiele rozrywek naukowych czy
zawodowych, utracił nieco ze swej zwykłej radosnej i ironicznej postawy.
Jego listy zawierały raczej surowe niż dowcipne oceny polityczne, i jeszcze
bardziej ponure fragmenty osobiste. Do lekarza Johna Fothegilla,
zaprzyjaźnionego kwakra mieszkającego w Londynie, Franklin pisał: „Czy
raduje się Pan myślą, że czyni Pan dobrze? Myli się Pan. Połowa żyć, które
Pan ratuje, nie zasługuje na to, gdyż są bezużyteczne; a niemal całej drugiej
połowy żyć nie należy ratować, gdyż są występne” 9.

ZNÓW W WALCE Z WŁAŚCICIELAMI

Tak oto ponownie doszło do zmagań między gubernatorem


i Zgromadzeniem, jeszcze zacieklejszych niż wcześniej. Spierali się
o nominacje oficerskie w milicji, o latarnię morską, i, rzecz jasna,
o podatki. Gdy Zgromadzenie uchwaliło ustawę nakładającą podatek na
majątki właścicieli, odpowiadającą ogólnym zasadom, lecz
nieprzestrzegającą dokładnie ustaleń kompromisu Rady Przybocznej,
Franklin napisał w imieniu Zgromadzenia przesłanie do gubernatora,
ostrzegając, że zawetowanie tej ustawy „bez wątpienia przysporzy jeszcze
potępienia i winy, jakimi rodzina właścicieli już się obarczyła, i sprawi, że
ich gubernator zostanie otoczony (o ile to możliwe) jeszcze większą
pogardą”. Gubernator zawetował 10.
Na szali znajdowały się już nie tylko zasady, ale władza. Franklin
zrozumiał, że stronnictwo właścicieli posiada silne poparcie ludzi
pogranicza oraz imigrantów ze Szkocji, Irlandii i Niemiec. To wzmogło
jego determinację, by wbrew wszystkiemu starać się przekonać
Brytyjczyków do cofnięcia przywileju właścicieli i zmiany Pensylwanii
w kolonię koronną.
Większość mieszkańców Pensylwanii nie podzielała jego zapału dla
zmiany rządu właścicieli na rząd koronny. Członkowie filadelfijskiej
arystokracji kupieckiej byli zaprzyjaźnieni z Pennami. Prezbiterianie
z pogranicza i przedstawiciele klasy robotniczej z różnych krajów po
sprawie „chłopców z Paxton” zawiązali sojusz, lękali się też, że przejęcie
kolonii przez Koronę sprowadzi oficjalne duchowieństwo Kościoła Anglii,
przed którym zbiegli do kolonii. Nawet wielu prominentnych kwakrów, jak
Isaac Norris i Israel Pemberton, zwykle sprzyjający Franklinowi, lękali się,
że zmiana karty kolonii może odebrać niektóre wolności religijne, uzyskane
niegdyś przez Williama Penna. Prowadząc uparcie swą krucjatę, Franklin
zdołał podzielić swych przyjaciół i zjednoczyć swych wrogów.
W Londynie także nie było większego poparcia dla przejęcia kolonii
przez Koronę niż w czasie, gdy Franklin rozpoczynał swoją krucjatę jako
agent Zgromadzenia. Lord Hyde, przełożony Franklina w brytyjskim
departamencie poczt, pisał, że nawet ministrowie skłonni „przejąć kolonię
w swe ręce” nie byli gotowi stanąć przeciw rodzinie Pennów. Publicznie
ostrzegł Franklina, królewskiego urzędnika, „od wszystkich urzędników
Korony oczekuje się wspierania rządu”. Franklin pozwolił sobie zażartować
V
z ostrzeżenia, stwierdzając, że nie pozwoli się „zaszyć w psią skórkę 11” .
Mimo to Franklin w praktyce kontrolował Zgromadzenie, i w marcu
1764 roku przeforsował serię 26 uchwał – „naszyjnik z postanowień”, jak je
nazwał – wzywających do zakończenia rządów właścicieli. Ci ostatni, pisał,
działali w sposób „tyrański i nieludzki”. Użyli indiańskiego zagrożenia, „by
wyłudzić przywileje od ludu, (…) ludu, który miał u gardła noże dzikich”.
Ostatnia z uchwał głosiła, że Zgromadzenie odbędzie konsultacje
z obywatelami co do tego, czy należy posłać królowi „pokorny adres (…)
z błaganiem, czy łaskawie nie raczy przejąć ludu tej prowincji pod swą
bezpośrednią ochronę i zarząd”.
Tak to zaczęto zbierać podpisy pod petycją o pozbycie się właścicieli.
Franklin drukował egzemplarze petycji w języku angielskim i niemieckim,
a nawet stworzył nieco odmienną wersję, przeznaczoną dla społeczności
kwakrów, jednakże jego zwolennicy zebrali ledwie 3500 podpisów.
Przeciwnicy zmian mieli zgromadzić ostatecznie 15 tysięcy głosów
poparcia.
Ponownie wybuchła wojna na pamflety. Tekst Franklina, Cool Thoughts
on the Present Situation [Chłodne spojrzenie na obecną sytuację] był
o wiele bardziej gorący, niż sugerował jego tytuł. Wciąż jeszcze –
przynajmniej na razie – wystarczająco zdystansowany, by sięgnąć
w argumentacji po swe stare i sprawdzone narzędzia w postaci humoru,
satyry i łagodnej ironii. Jego pamflet atakował właścicieli za flirt
z „chłopcami z Paxton” i niezdolność do rządzenia kolonią. „Religia na
szczęście nie ma nic wspólnego z naszymi obecnymi sporami, choć wiele
wysiłku czyni się, by ją w nie włączyć”, pisał, niezupełnie dokładnie.
W każdym razie, argumentował, to Korona, a nie właściciele, byłaby
bardziej skłonna do ochrony swobód religijnych.
Najnowszym przeciwnikiem Franklina był John Dickinson, młody
prawnik i zięć wielkiej postaci wśród kwakrów, Isaaca Norrisa. Dickinson
był niegdyś przyjacielem Franklina i nie sympatyzował z właścicielami,
jednak rozsądnie argumentował, że nie należy lekko rezygnować
z gwarancji zawartych w karcie Pennów, ani też zakładać, że królewscy
ministrowie będą bardziej oświeceni od właścicieli. Norris, nie chcąc
mieszać się w spór, powołał się na stan zdrowia i w maju zrezygnował ze
stanowiska spikera Zgromadzenia. Na jego miejsce wybrano Franklina.
Franklin miał też do czynienia z bardziej zjadliwym, starym
przeciwnikiem: sędzią Williamem Allenem, także dawnym przyjacielem,
którego gorliwe popieranie właścicieli stało się przyczyną zerwania ich
stosunków. Gdy w sierpniu Allen powrócił z podróży do Anglii, Franklin
złożył mu wizytę jako „wstęp”. Allen, w obecności innych gości,
skrytykował jego atak na właścicieli. Zmiana zarządu na królewski,
powiedział, będzie kosztować Pensylwanię sto tysięcy funtów,
a w Londynie nie ma poparcia dla takiego działania.
Gdy zbliżał się 1 października – data wyborów do Zgromadzenia, wojna
na pamflety stawała się coraz bardziej zajadła. Przeciwnicy Franklina
starali się zapobiec jego ponownemu wyborowi. Jedna z anonimowych
broszur, zatytułowana: What is Sauce for a Goose is also Sauce for
a Gander [w wolnym tłumaczeniu „Szlachcic na zagrodzie równy
wojewodzie”], wysuwała wobec Franklina wszelkie możliwe insynuacje –
w tym to, że jego syn William był bękartem urodzonym z „dziewki
kuchennej” imieniem Barbara. Przedrukowano w niej też i nieco
podkoloryzowano wszelkie wcześniejsze antyniemieckie wypowiedzi
Franklina. Oskarżono go również, fałszywie, lecz natarczywie,
o kupowanie doktoratów honorowych, ubieganie się o stanowisko
królewskiego gubernatora dla siebie oraz kradzież wyników doświadczeń
elektrycznych innym naukowcom.
Inny tekst czynił zeń lubieżnego pieniacza:

Franklin, jak zawsze gorączka

Choć włosa mu nie brak siwego

Gdy młoda skinie nań rączka,

W mig gotów jest do złego 12.

Nowoczesne kampanie wyborcze często są krytykowane za oczernianie


przeciwników, współczesna zaś prasa za wywlekanie brudów. Jednak nawet
najbardziej brutalne ze współczesnych ataków bledną w porównaniu
z nawałą pamfletów podczas wyborów do Zgromadzenia w 1764 roku.
Pensylwania przetrwała je, Franklin także, natomiast amerykańska
demokracja wykazała, że jest w stanie funkcjonować w atmosferze
nieokiełznanej, a nawet nieumiarkowanej swobody wypowiedzi. Jak
dowiodły wybory 1764 roku, amerykańska demokracja zbudowana została
na fundamencie nieograniczonej wolności słowa. W ciągu stuleci najlepiej
prosperowały te kraje, które, tak jak Ameryka, najlepiej czuły się
w kakofonii, a nawet niekiedy w zamęcie, wynikającym z żywiołowej
debaty.
Dzień głosowania był równie burzliwy, co pamflety. Przez cały
1 października do budynku stanowego ciągnęły potoki ludzi, a kolejki do
głosowania stały jeszcze długo po północy. Zwolennicy Franklina zdołali
wymusić kontynuowanie głosowania aż do świtu, jednocześnie odszukując
i budząc każdego, kto jeszcze nie głosował. Był to błąd taktyczny.
Stronnictwo właścicieli posłało robotników do dzielnicy niemieckiej, by
zdobyć jeszcze więcej wyborców. Franklin zajął trzynaste miejsce spośród
czternastu kandydatów ubiegających się o osiem mandatów z Filadelfii.
Jego zwolennicy utrzymali jednak kontrolę nad Zgromadzeniem, które
niezwłocznie przegłosowało skierowanie do ministrów brytyjskich petycji
przeciwko właścicielom. Jako nagrodę pocieszenia, zapewne lepszą od
zwycięstwa wyborczego, Zgromadzenie stosunkiem 19 do 11 głosów
uchwaliło wysłanie Franklina do Anglii celem przedłożenia petycji.
To spowodowało kolejną nawałę pamfletów. Dickinson oświadczył, że
Franklin będzie nieskuteczny, ponieważ Pennowie go nie znoszą,
ministrowie króla nim pogardzają, i był on „nad wyraz niemiły bardzo
dużej liczbie poważnych i szanowanych mieszkańców” Pensylwanii. Sędzia
Allen powiedział o nim: „najmniej popularne i niebudzące sympatii
nazwisko w prowincji, (…) oszalały z wściekłości, rozczarowania
i złośliwości”. W tej chwili jednak, gdy miał płynąć do Anglii,
zrównoważony temperament Franklina zaczął powracać. „Teraz mam
pożegnać się (być może po raz ostatni) z krajem, który kocham”, napisał
w odpowiedzi. „Życzę wszelkiego szczęścia mym przyjaciołom,
i wybaczam moim wrogom” 13.
Po raz kolejny jego żona odmówiła towarzyszenia mu w podróży. Nie
pozwoliła mu też zabrać ze sobą córki. Dlaczego więc tak bardzo chciał
znów wyjechać? Po części dlatego, że tęsknił za Londynem, po drugie zaś
dlatego, że w Filadelfii czuł się przygnębiony i ograniczony.
Istniał też bardziej wzniosły powód. Franklin zaczął snuć wizję sięgającą
dalej niż odebranie Pensylwanii właścicielom. Wizja ta wiązała się
z większą unią pomiędzy koloniami, zgodnie z jego planem z Albany, oraz
bardziej równorzędną relacją pomiędzy koloniami a metropolią w ramach
imperium brytyjskiego. Mogło to obejmować, jak sugerował, reprezentację
w Parlamencie. Odpowiadając na doniesienia, że Wielka Brytania może
zaproponować opodatkowanie kolonii, napisał do Richarda Jacksona,
którego pozostawił w Londynie jako drugiego agenta Pensylwanii,
propozycję odpowiedzi: „Jeśli postanowicie nas opodatkować, dajcie nam
członkostwo w waszej legislaturze i pozwólcie nam być jednym ludem”.
Przygotowując się w listopadzie 1764 roku do wyjazdu do Anglii,
Franklin napisał list do swej córki. Zawarł w nim rodzicielskie
napomnienia, by była „posłuszna i czuła wobec drogiej mamy”, oraz
typowe franklinowskie rady, takie jak „zdobądź użyteczne umiejętności:
arytmetykę i prowadzenie rachunków”. Jednak zamieścił też poważniejsze
ostrzeżenia. „Mam wielu wrogów”, pisał. „Twoje najmniejsze przewinienia
zostaną rozdmuchane w zbrodnie, by tym mocniej mnie zranić
i przygnębić. Jest zatem tym bardziej konieczne, byś była niezwykle
ostrożna w całym swym zachowaniu, tak by nie dawać żadnych okazji dla
ich złośliwości”.
Miał też wielu zwolenników. Gdy wyruszał z Filadelfii na statek, żegnało
go owacjami ponad 300 osób. Bito z dział oraz odśpiewano pieśń na
melodię Boże, chroń króla z nowym zakończeniem: „We Franklinie
pokładamy nadzieje / Boże, zbaw nas”. Niektórym przyjaciołom
powiedział, że spodziewa się wrócić w ciągu kilku miesięcy, innym zaś, że
może nie wróci nigdy. Nie było jasne, w którą wersję wierzył naprawdę –
jeśli w którąkolwiek z nich. Jak się jednak okazało, nie spełniła się żadna
z nich 14.

V Gra słów. „Hyde” lub „hide” to po angielsku „skóra” – przyp. tłum.


Rozdział 10 – Agent prowokator
Londyn, 1765–1770

DALSZA RODZINA

Gdy Franklin przybył niezapowiedziany do swego dawnego lokum przy


Craven Street, pani Stevenson nie było w domu, a jej pokojówka nie
wiedziała, gdzie jej szukać. „Tak więc usiadłem i czekałem na jej powrót”,
wspominał w liście do jej córki Polly. „Była dość zaskoczona, ujrzawszy
mnie w swym salonie”. Może zaskoczona, ale też przygotowana. Jego
pokoje pozostawiono puste, jako że jego angielscy przyjaciele
i przyszywana rodzina nie mieli wątpliwości, że pewnego dnia powróci 1.
Miała być to tylko krótka wizyta, jak pozwolił wierzyć swej prawdziwej
żonie, a być może i sobie samemu. Chciał powrócić do domu przed końcem
lata – pisał Deborah wkrótce po przybyciu. „Kilka miesięcy, mam nadzieję,
pozwoli zakończyć tutejsze sprawy zgodnie z mym życzeniem, i pozwoli
mi wreszcie odpocząć w gronie mej małej rodziny”. Słyszała to już wiele
razy. W rzeczywistości miał jej już nigdy więcej nie zobaczyć. Mimo jej
błagań i pogarszającego się zdrowia, miał kontynuować swoją coraz
bardziej bezowocną misję przez ponad dziesięć lat, aż do samego
przedednia rewolucji.
Misja ta wiązała się ze skomplikowanymi balansowaniem, które miało
wystawić na próbę całą przebiegłość Franklina. Z jednej strony nadal był
zadeklarowanym rojalistą, który pragnął pozostać w łaskach królewskich
ministrów celem odebrania Pensylwanii Pennom. Miał też bardziej osobiste
motywy: chciał uchronić swe stanowisko pocztmistrza, a może nawet
uzyskać i bardziej zaszczytną nominację, oraz zrealizować marzenie
o nadaniu ziemskim. Z drugiej strony, gdy stało się jasne, że rząd brytyjski
nie dba zbytnio o prawa kolonii, musiał spiesznie ratować swoją reputację
amerykańskiego patrioty 2.
Tymczasem Franklin miał przyjemność powrotu do uwielbianego
londyńskiego życia. Jego najlepszym przyjacielem został szanowany lekarz
sir John Pringle. Grywali w szachy, odwiedzali regularnie klubokawiarnie,
a wkrótce nabrali zwyczaju odbywania wspólnie letnich wycieczek. Innym
znajomym był wielki biograf Samuela Johnsona James Boswell. Po jednej
z wizyt na partyjkę szachów Boswell zapisał w swym dzienniku, że Pringle
„miał szczególnie kwaśny humor”, natomiast Franklin, jak zawsze, był
„samą wesołością i uprzejmością”. Franklin i pani Stevenson wznowili
swój związek oparty na wygodzie wspólnego mieszkania, Polly zaś,
mieszkająca nadal u ciotki na prowincji, pozostawała obiektem ojcowskich
uczuć i intelektualnego flirtu Franklina.
To Polly wybrał na pierwszą potencjalną uczennicę nowego alfabetu
fonetycznego, jaki wynalazł w szaleńczej próbie uproszczenia angielskiej
pisowni. Łatwo dostrzec, dlaczego się nie przyjął: „spujsz na ten alfabet
i podaj mi pszykady suw i cwekuw kture tfoim zdaniem nie mogo byc
VI
doskonale pszes niego oddane” , głosiło jedno z bardziej zrozumiałych
zdań. Po długiej odpowiedzi, której niemal nie sposób przetłumaczyć,
w której Polly z ociąganiem pisze, że alfabet „mosze sie pszydac”,
przechodzi na standardową angielszczyznę: „Z łatwością i szczerzę, kreślę
na stary sposób…”.
O sile ich intelektualnego związku świadczyło to, że Polly zechciała tak
skrupulatnie poświęcić się tej lingwistycznej fantazji. Fonetyczna reforma
Franklina wykazywała niewiele z jego zwykłej troski o użyteczność
i oznaczała skrajne wytężenie jego namiętności do poprawy społeczeństwa.
Wymagała wynalezienia sześciu nowych liter, dla których nie było czcionek
drukarskich, oraz usunięcia sześciu innych, które uważał za zbyteczne.
Odpowiadając na liczne zastrzeżenia Polly, nalegał, że trudność
w wyuczeniu się nowej pisowni zostanie przezwyciężona dzięki kryjącej się
za nią logice, i odpierał jej obawy, że słowa zostaną oddzielone od swych
korzeni etymologicznych i w ten sposób utracą swoją moc. Wkrótce jednak
porzucił to przedsięwzięcie. Wiele lat później przekazał swój plan w ręce
Noah Webstera. Słynny leksykograf przedrukował listy Franklina do Polly
w swej wydanej w 1789 roku, zadedykowanej Franklinowi książce pt.
Dissertations on the English Language [Rozprawy o języku angielskim].
Nazwał w niej projekt „bardzo interesującym”, dodał jednakże: „To, czy
zdoła przezwyciężyć niechęć i uprzedzenia, pozostaje w rękach moich
rodaków” 3.
Franklin wyciągnął swego wnuka Temple’a, pozamałżeńskiego syna
swego pozamałżeńskiego syna, z anonimowości, sprowadzając go do
swego niezwykłego domu przy Craven Street. Związek był dziwaczny,
nawet jak na standardy rodzinne Franklina. Chłopiec, który w chwili
odnowienia kontaktu przez Franklina miał cztery lata, znajdował się
dotychczas pod opieką szeregu kobiet, które przesyłały listy wydatków na
jego utrzymanie (strzyżenie, szczepienia, ubrania) pani Stevenson, która
następnie zwracała się o ich pokrycie do Williama w New Jersey. We
wszystkich swych listach słanych wówczas do Deborah, wypełnionych
szczegółami na temat różnych przyjaciół i znajomych, Franklin ani razu nie
wspomniał o chłopcu. Gdy jednak Temple ukończył dziewięć lat, William
zaczął pytać – w dość tchórzliwy sposób – czy jego syn nie mógłby zostać
przysłany mu do Ameryki. „Mógłby przyjąć właściwe nazwisko i zostać
przedstawiony jako syn biednych krewnych, dla których trzymałem go do
chrztu i którego zobowiązałem się wychować jak własne dziecko”.
Zapowiadając przyszłe zmagania o lojalność chłopca, Franklin przyjął go
pod własne skrzydła. Na Craven Street znany był po prostu jako William
Temple”, Franklin zaś zapisał go do szkoły prowadzonej przez szwagra
Williama Strahana, ekscentrycznego nauczyciela, który podzielał pasję
Franklina dla reformy pisowni. Mimo że Temple został jednym
z domowników przy Craven Street, udawano tam (przynajmniej
publicznie), że jego dokładne pochodzenie jest nieznane.
(Jeszcze w 1774 roku, w liście opisującym ślub, na którym Temple był
drużbą, Polly miała określić go jako „Pana Temple, młodego dżentelmena,
który uczy się w tutejszej szkole i znajduje się pod opieką Dr. Franklina”.
Dopiero później, gdy Franklin i jego wnuk powrócili do Ameryki i Temple
przybrał swe prawdziwe nazwisko, Polly przyznała, że od początku
podejrzewała, że istniał między nimi jakiś związek. „Cieszyłam się wieścią
o dodaniu »Franklin« [do jego imienia], gdyż zawsze wiedziałam, że ma do
tego pewne prawo” 4).

USTAWA STEMPLOWA Z 1765 ROKU

W Filadelfii Franklin nadal był uznawany za „trybuna ludowego” i obrońcę


ich praw. Gdy w marcu 1765 dotarła do miasta wieść o jego bezpiecznym
przybyciu do Londynu, bito w dzwony „niemal przez całą noc”, jego
zwolennicy „miotali się jak szaleni”, a za jego zdrowie odbyły się obfite
„libacje”. Jednak radość miała okazać się ulotna. Franklin miał
zaangażować się w kontrowersje co do osławionej ustawy stemplowej,
która domagała się uiszczenia stemplowego za każdy egzemplarz gazety,
książki, almanachu, dokumentu prawnego i każdej talii kart 5.
Był to pierwszy przypadek, gdy Parlament zaproponował obłożenie
kolonii ważnym podatkiem wewnętrznym. Franklin uważał, że miał prawo
nakładania podatków zewnętrznych, takich jak różnego rodzaju cła, celem
regulowania handlu. Postrzegał jednak jako nierozważne, a może nawet
niekonstytucyjne, by Parlament mógł nakładać podatek wewnętrzny na
osoby, które nie były w nim reprezentowane. Mimo to nie zwalczał zbyt
ochoczo ustawy stemplowej. Zamiast tego próbował odgrywać rolę
mediatora.
On i nieliczne grono agentów kolonialnych spotkali się w lutym
1765 roku z premierem George’em Grenville’em, który wyjaśnił, że koszt
wojen z Indianami wymusił nałożenie jakiegoś podatku na kolonie. Jaki był
lepszy sposób na jego ściągnięcie? Franklin argumentował, że powinno
było zostać to przeprowadzone „w zwykły sposób konstytucyjny”, co
oznaczało skierowane przez króla życzenia do poszczególnych legislatur
kolonialnych, które jako jedyne miały prawo opodatkowywania swych
mieszkańców. Grenville spytał więc, czy Franklin i inni agenci nie mogliby
zobowiązać się, że kolonie zgodzą się na odpowiednią sumę i uzgodnią
między sobą sposób jej ściągania? Franklin i inni przyznali, że nie mogą
tego obiecać.
Kilka dni później Franklin przedstawił inną propozycję. Wynikała ona
z jego nieustannego dążenia, tak jako dość wyrafinowanego teoretyka
gospodarki, jak i jako drukarza, by wprowadzono do amerykańskiego
obiegu większą ilość papierowych pieniędzy. Parlament, jak proponował,
mógł zatwierdzić nowe bilety kredytowe, które miały być emitowane dla
nabywców na sześć procent. Te banknoty miały służyć jako legalna waluta
i znajdować się w obiegu, zwiększając w ten sposób podaż pieniądza
w Ameryce; odsetki natomiast miały przypaść Wielkiej Brytanii, zamiast
nakładania bezpośrednich podatków wewnętrznych. „Będzie to
funkcjonować jako powszechny podatek nałożony na kolonie, jednak bez
nieprzyjemnych skutków”, proponował Franklin. „Bogaci, którzy obracają
największymi ilościami pieniędzy, w rzeczywistości zapłaciliby większość
podatku”. Grenville jednak, jak pisał Franklin, „był opętany swym planem
stemplowym” i odrzucił ten pomysł. Być może szczęśliwie dla Franklina,
gdyż, jak dowiedział się później, pomysł z papierowym kredytem nie
spodobał się w Filadelfii nawet jego przyjaciołom 6.
Gdy w marcu uchwalono ustawę stemplową, Franklin popełnił błąd,
przyjmując postawę pragmatyczną. Zarekomendował, by poborcą
stemplowego w Pensylwanii został jego dobry przyjaciel John Hughes.
„Zobowiązanie się do tego uczyniłoby Cię przez pewien czas
niepopularnym, jednak spokój i niezłomność, i działanie w każdych
okolicznościach na korzyść ludu stopniowo go udobrucha”, błędnie
argumentował w liście do Hughesa. „Tymczasem, niezmienna lojalność
wobec Korony i wierne wykonywanie poleceń rządu tego kraju będzie
zawsze najrozważniejszym postępowaniem dla mnie i dla Ciebie,
niezależnie od szaleństw ludności”. Pragnąc pozostać w dobrych
stosunkach z królewskimi ministrami, Franklin wysoce zlekceważył
szaleństwo ludności w swym kraju.
Thomas Penn natomiast rozegrał sprawę sprytnie. Odmówił
nominowania własnego kandydata na poborcę stemplowego, mówiąc, że
jeśliby to uczynił, „ludzie mogliby pomyśleć, że zgadzamy się na
nakładanie na nich tego ciężaru”. John Dickinson, młody przeciwnik
Franklina i przywódca stronnictwa właścicieli w Zgromadzeniu, spisał
deklarację zastrzeżeń przeciwko ustawie stemplowej, którą niezwłocznie
uchwalono 7.
Był to jeden z najgorszych błędów politycznych Franklina. Jego
nienawiść do Pennów uczyniła go ślepym na fakt, że większość
Pensylwańczyków jeszcze bardziej nie znosiła nakładanych przez Londyn
podatków. „Zrobiłem wszystko, co byłem w stanie, by zapobiec uchwaleniu
ustawy stemplowej”, twierdził nieprzekonująco w liście do swego
filadelfijskiego przyjaciela Charlesa Thomsona, „lecz trend przeciw nam
był zbyt silny”. Następnie argumentował na rzecz pragmatyzmu: „Równie
dobrze moglibyśmy próbować sprawić, by nie zaszło słońce. Tego zrobić
nie byliśmy w stanie. Jako że klamka zapadła, mój Przyjacielu, i nim się
znów podniesie, może minąć wiele czasu, postarajmy się zrobić jak
najlepszą minę do złej gry. Wciąż możemy zapalać świece”.
List, którego treść została ujawniona, był dla Franklina wizerunkową
katastrofą. Thomson odpisał, że filadelfijczycy, zamiast zapalać świece,
gotowi są sięgnąć po „moce ciemności”. We wrześniu było jasne, że może
chodzić nawet o zamieszki i przemoc. „Ludzi wszystkich stanów ogarnął
tego rodzaju szał czy szaleństwo, że sądzę, że zginie kilka osób, nim pożar
ten zostanie ugaszony”, pisał przestraszony Hughes do człowieka, który
załatwił mu stanowisko nie do pozazdroszczenia 8.
Wspólnik Franklina w drukarni, David Hall, przesłał ponowne
ostrzeżenie. „Nastrój ludności jest zaciekle przeciwny wobec każdego, kto
ich zdaniem w jakikolwiek sposób popiera ustawę stemplową”, pisał.
Rozwścieczeni filadelfijczycy „nabrali przekonania, że przyłożył Pan rękę
do jej powstania, co zrodziło Panu wielu wrogów”. Dodał, że lękałby się
o bezpieczeństwo Franklina, gdyby ten powrócił. Karykatura drukowana
w Filadelfii pokazywała diabła szepcącego do ucha Franklinowi: „Oddam
ci wszystkie królestwa świata, Benie, mój agencie” 9.
Kulminacja tych nastrojów nastąpiła pewnego wieczoru w końcu
września 1765 roku, gdy tłum zebrał się w jednej z pensylwańskich
kawiarni. Prowodyrzy oskarżyli Franklina o popieranie ustawy stemplowej,
i ruszyli celem zburzenia jego domu, jak i domu Hughesa i innych jego
zwolenników. „Jeśli dożyję jutrzejszego ranka, przekażę Panu dalszą relację
z wydarzeń”, pisał Hughes w zapisie zdarzeń, jaki następnie wysłał
Franklinowi.
Deborah dla bezpieczeństwa odesłała córkę do New Jersey. Jednak ona
sama, domatorka do końca, nie zamierzała uciekać. Do pomocy przybył jej
kuzyn Josiah Davenport z ponad dwudziestoma przyjaciółmi. Jej relacja
z tego wieczoru, choć przerażająca, świadczy także o jej sile. Opisała
wszystko w liście do męża:

Przed wieczorem powiedziałam, że powinien [kuzyn Davenport]


zdobyć karabin czy dwa, jako że nie mieliśmy żadnego. Posłałam
po mego brata, by przybył i zabrał karabin. W jednym z pokoi
urządziliśmy magazyn. Urządziłam obronę piętra tak, jak umiałam.
Gdy radzono mi uciekać, powiedziałam, że jestem pewna, że nie
zrobiłeś nikomu nic złego, ja też nie uraziłam nikogo. Nie
zamierzam nikogo się bać. Nie ruszę się stąd.

Dom i żona Franklina ocalały, gdy przeciw tłumowi zebrała się grupa
zwolenników, przezywanych „chłopcami z White Oak”. Jeśli
dom Franklina zostanie zniszczony, oświadczyli, podobny los spotka dom
każdego, kto weźmie w tym udział. Wreszcie tłum się rozszedł. „Bardzo
szanuję ducha i odwagę, jaką okazałaś”, pisał Franklin Deborah,
usłyszawszy o jej przeprawie. „Zasługuje na swój dom kobieta, gotowa go
bronić” 10.
Ustawa stemplowa spowodowała radykalną zmianę w sprawach
amerykańskich. Na czoło zaczęła się wysuwać nowa grupa przywódców
kolonialnych, którzy oburzali się na niższą pozycję wobec Anglii. Działo
się tak szczególnie w Wirginii i Massachusetts. Mimo że przed 1775 roku
niewielu Amerykanów żywiło nastroje separatystyczne czy
nacjonalistyczne, pomiędzy imperialną zwierzchnością a prawami
kolonistów dochodziło do tarć na wielu poziomach. W wirgińskim Domu
Burgess dwudziestodziewięcioletni młodzieniec nazwiskiem Patrick Henry
zabrał głos celem potępienia opodatkowania bez reprezentacji. „Cezar miał
swego Brutusa, Karol I swego Cromwella, a Jerzy III…” Przerwały mu
okrzyki „Zdrada!”, jednak było jasne, że niektórzy koloniści stawali się
śmiertelnie poważni. Wkrótce miał znaleźć sprzymierzeńca w osobie
Thomasa Jeffersona. W Bostonie grupa, która miała przyjąć nazwę
„Synowie Wolności” spotykała się w gorzelni i zaatakowała domy poborcy
podatkowego oraz gubernatora Massachusetts, Thomasa Hutchinsona.
Wśród burzących się patriotów, którzy mieli stać się buntownikami, był
młody kupiec John Hancock, płomienny mówca Samuel Adams i jego
zgryźliwy kuzyn, prawnik John Adams.
Po raz pierwszy od czasu konferencji w Albany w roku 1754 przywódcy
różnych części Ameryki zostali nakłonieni do myślenia w kategoriach
zbiorowych. W październiku w Nowym Jorku zorganizowano kongres
dziewięciu kolonii, w tym Pensylwanii. Nie tylko wezwano na nim do
uchylenia ustawy stemplowej, ale też odmówiono Parlamentowi prawa
nakładania na kolonie podatków wewnętrznych. Kongres obrał sobie za
motto słowa napisane przez Franklina ponad dekadę wcześniej jako podpis
pod rysunek służący nakłonieniu kolonii do jedności: „Połącz się lub giń”.
Znajdujący się w odległym Londynie Franklin z opóźnieniem przyłączył
się do tego napięcia. „Porywczość Zgromadzenia w Wirginii jest
zadziwiająca”, pisał Hughesowi. „Mam nadzieję jednakże, że nasze będzie
trzymało się w granicach rozsądku i umiarkowania”. Na razie jeszcze jego
stanowisko było bliskie stanowisku gubernatora Massachusetts,
Hutchinsona, który później miał stać się jego wielkim wrogiem. Obaj byli
ludźmi rozważnymi, lękającymi się rządów tłumu; obydwu tłum groził
przemocą. „Gdy dziesięć lat temu Pan i ja byliśmy w Albany”, pisał mu
Hutchinson, „nie proponowaliśmy unii dla takich celów jak te” 11.
Umiarkowanie Franklina wynikało po części z jego temperamentu, z jego
miłości dla Wielkiej Brytanii, i z jego marzeń o harmonijnym imperium.
Jego naturze bliższa była mediacja niż rewolucja. Lubił błyskotliwe
dyskusje przy lampce madery, nie znosił natomiast tłumu i zachowań
stadnych. Dobre wina i posiłki nie tylko powodowały podagrę, ale
utrudniały mu wyraźne dostrzeżenie animozji narastającej w rodzinnym
kraju. Co może ważniejsze, podejmował on wówczas ostatnią próbę zmiany
Pensylwanii z kolonii prywatnej na kolonię królewską.
Był to cel od początku wątpliwy, tym bardziej teraz, ze względu na całe
zamieszanie z powodu ustawy stemplowej, która uczyniła królewskie rządy
mniej popularnymi w Pensylwanii, a prośby kolonii mniej popularnymi
w Londynie. W listopadzie 1765 roku, w rok po przybyciu Franklina do
Anglii i w czasie, gdy starał się poradzić ze szkodami wyrządzonymi swej
reputacji przez niejasny stosunek do ustawy stemplowej, Rada Przyboczna
oficjalnie odmówiła rozpatrzenia przywiezionej przez niego petycji
przeciwko Pennom. Franklin początkowo uważał (albo też publicznie
deklarował), że było to jedynie chwilowe niepowodzenie. Wkrótce jednak
pojął, że Thomas Penn miał rację, pisząc do swego bratanka, gubernatora
Johna Penna, że deklaracja Rady oznaczała, że sprawa została pogrzebana
„na zawsze” 12.

CYKL OBROTOWY

W końcu 1765 roku, ze zszarganą reputacją z powodu wahań co do ustawy


stemplowej, Franklin stanął przed jednym z największych wyzwań
z zakresu ratowania wizerunku. Rozpoczął od kampanii pisania listów.
W listach do swego wspólnika Davida Halla i innych zdecydowanie
zaprzeczał, jakoby kiedykolwiek popierał ustawę. Poprosił też poważanych
londyńskich kwakrów, by pisali w jego sprawie. „Mogę bezpiecznie
zaświadczyć, że Benjamin Franklin uczynił wszystko, co w jego mocy, by
zapobiec uchwaleniu ustawy stemplowej”, pisał John Fothergill do
przyjaciela z Filadelfii. „Niezwykle twardo bronił praw i przywilejów
Ameryki”. Hall przedrukował list w „Pennsylvania Gazette”.
Franklin uważał, że najlepszym sposobem na wymuszenie uchylenia
ustawy, odnoszącym się do oszczędności i samodzielności jego Biednego
Richarda, było zbojkotowanie przez Amerykanów towarów przywożonych
z Wielkiej Brytanii i unikanie transakcji wiążących się z używaniem
stempli. To podejście miało nakłonić także ponoszących straty brytyjskich
kupców i wytwórców do optowania za uchyleniem ustawy. Pisząc
anonimowo w brytyjskiej gazecie jako „Samodział”, kpił z przekonania, że
Amerykanie nie mogą poradzić sobie bez przywożonych z Wielkiej
Brytanii towarów takich jak herbata. W razie potrzeby będą robić herbatę
z kukurydzy. „Jej zielone kolby po upieczeniu są niewysłowionym
przysmakiem” 13.
Dwa sardoniczne eseje Franklina podpisane jako „Samodział” należały
do co najmniej trzynastu ataków na ustawę stemplową, jakie opublikował
w ciągu trzech miesięcy. W jednym z nich, podpisanym „Pewien
Podróżnik”, twierdził, że Ameryka nie potrzebuje brytyjskiej wełny,
ponieważ „same ogony amerykańskich owiec tak obfitują w wełnę, że
każdej mocuje się mały wózek na czterech kołach, by nie ciągnęły go po
ziemi”. Pisząc jako „Pacificus Secundus”, sięgnął po swą starą bezlitosną
satyrę, udając poparcie dla pomysłu zaprowadzenia w koloniach rządów
wojskowych. Miało to wymagać zaledwie 50 tysięcy żołnierzy brytyjskich
i kosztować rocznie jedynie 12 milionów funtów. „Można protestować, że
rujnując nasze kolonie i zabijając połowę ich mieszkańców, resztę zaś
wypędzając w góry, możemy pozbawić dochodów nasze manufaktury;
jednak nawet po krótkim namyśle trzeba przyznać, że skoro utraciliśmy tak
wielką część handlu europejskiego, to jedynie popyt w Ameryce
podtrzymuje ostatnio tak wysokie ceny tych wyrobów, a zatem
zlikwidowanie tego popytu będzie korzystne dla nas wszystkich, jako że
odtąd będziemy mogli kupować nasze towary taniej”. Jedyną wadą dla
Anglii, dodawał, było, że „wielu naszych biedaków może cierpieć głód
z powodu braku pracy” 14.
(Jak wspominano wcześniej, Franklin często pisał pod pseudonimem,
zaczynając jako nastolatek pod pseudonimem „Silence Dogood”, potem zaś
jako „Busy-Body”, „Alice Addertongue”, „Biedny Richard”, „Samodział”
i tak dalej. Niekiedy próbował faktycznie zachować anonimowość.
W innych przypadkach była to jedynie bardzo cienka maska. Praktyka ta
nie była czymś niezwykłym; przeciwnie, była dość powszechna wśród
XVIII-wiecznych autorów, takich jak bohaterowie Franklina: Addison,
Steele czy Defoe. „Ledwie jedna na dziesięć cennych książek publikowana
jest pod nazwiskiem autora”, oświadczył kiedyś Addison, nieco
przesadzając. W tym czasie pisanie pod pseudonimem było uważane za
sprytniejsze, mniej wulgarne, a w dodatku wiązało się z mniejszym
ryzykiem oskarżenia o oszczerstwo czy podżeganie. Dżentelmeni uważali
niekiedy pisanie broszur i artykułów prasowych pod własnym nazwiskiem
za coś niegodnego ich pozycji. Praktyka ta sprawiała również, że
dysydenckie pisma polityczne i religijne były krytykowane ze względu na
ich treść, a nie nazwiska ich autorów) 15.
Franklin stworzył też rysunek polityczny, odpowiednik jego „Połącz się
lub giń”, który ukazywał pokrwawione i poćwiartowane imperium
brytyjskie, z kończynami opatrzonymi nazwami kolonii. Poniżej
umieszczono motto: „Grosza daj Belizariuszowi”, co odnosiło się do
bizantyńskiego wodza, który uciskał swe prowincje i umarł w nędzy. Kazał
drukować karykaturę na kartkach i wynajął człowieka, by rozdawał je przed
gmachem Parlamentu; jedną z nich posłał swej siostrze Jane Mecom.
„Morał jest taki, pisał, że kolonie można zrujnować, ale jednocześnie
okaleczy się Wielką Brytanię”. Wymuszanie ustawy stemplowej, ostrzegał
jednego z brytyjskich ministrów, doprowadzi do „powstania głęboko
zakorzenionej awersji pomiędzy obydwoma krajami i położy fundament
nad ich przyszłą całkowitą separację” 16.
Będąc nadal lojalnym Brytyjczykiem, Franklin pragnął zapobiec takiemu
podziałowi. Preferowanym rozwiązaniem było stworzenie reprezentacji
kolonii w Parlamencie. W serii notatek przygotowanych na spotkania
z ministrami Franklin napisał: „Reprezentacja jest użyteczna na dwa
sposoby. Przynosi informacje i wiedzę do wielkiej rady. Przekazuje do
odległych części imperium przyczyny działań publicznych, (…) na zawsze
zachowa unię, która w przeciwnym razie może zostać na różne sposoby
zerwana”.
Ostrzegał też jednak, że sposobność do wykorzystania tej okazji mijała.
„Był czas, gdy kolonie uznałyby za wielką korzyść jak też i zaszczyt, gdyby
mogły posłać swych przedstawicieli do Parlamentu”, pisał do przyjaciela
w styczniu 1766 roku. „Teraz nadszedł czas, gdy traktują to obojętnie,
i zapewne nie będą o to prosiły, choć mogą się zgodzić, jeśli się im to
zaoferuje; nadejdzie jednak czas, gdy z pewnością to odrzucą”.
Jeśli nie reprezentacja w Parlamencie, pisał Franklin, „najlepszą rzeczą”
byłaby tradycyjna metoda proszenia legislatur kolonialnych o zebranie
odpowiednich kwot. W notatkach napisanych na spotkania z ministrami
proponował jeszcze trzecie rozwiązanie, które byłoby krokiem w kierunku
niepodległości kolonii: „uprawnić je do posłania delegatów z każdego
Zgromadzenia do wspólnej rady”. Innymi słowy, amerykańskie kolonie
utworzyłyby własną federalną legislaturę, zamiast podlegać ustawom
uchwalanym przez Parlament. Jedyną rzeczą, która w takim przypadku
jednoczyłaby imperium brytyjskie, byłaby wierność wobec króla. Była to
wersja planu, który zaproponował ponad dekadę wcześniej; obok tego
pomysłu w swych notatkach zapisał: „Plan Albany” 17.
Dnia 13 lutego 1766 roku Franklin miał okazję przedstawić swoją sprawę
bezpośrednio Parlamentowi. Jego dramatyczne wystąpienie było
majstersztykiem lobbingu i dramaturgii; o choreografię zadbali jego
przyjaciele z grona posłów. W ciągu jednego popołudniowego,
emocjonalnego wystąpienia uczynił z siebie czołowego rzecznika sprawy
amerykańskiej i całkowicie odbudował swoją reputację w kraju.
Wiele spośród 174 zadanych mu pytań zostało przygotowanych
wcześniej przez przywódców nowego wigowskiego rządu lorda
Rockinghama, który sprzyjał koloniom i szukał sposobu wycofania się
z kwestii ustawy stemplowej. Inne były bardziej napastliwe. Franklin przez
cały czas mówił spokojnie i z przekonaniem. Przepytywanie rozpoczął
deputowany, którego manufaktury ucierpiały z powodu załamania handlu;
pytał Franklina, czy Amerykanie płacili wcześniej podatki dobrowolnie.
„Z pewnością wiele, i bardzo wysokich podatków”, odparł, i następnie
omówił tę kwestię szczegółowo (choć pominął niektóre spory
o opodatkowanie majątku właścicieli).
Jeden z przeciwników wszedł mu w słowo: „Czyż kolonii w zupełności
nie stać na płacenie opłaty stemplowej?”. Franklin odparł: „Nie ma
w koloniach dość złota i srebra, by uiszczać opłatę stemplową przez jeden
rok”.
Greenville, który był autorem ustawy, bronił jej, pytając, czy Franklin
zgadza się z twierdzeniem, że kolonie powinny płacić za obronę
zapewnianą im przez wojska królewskie. Amerykanie, odparł Franklin,
bronili się sami, a czyniąc to, bronili także brytyjskich interesów. „Kolonie
powołały, umundurowały i opłaciły podczas ostatniej wojny niemal
25 tysięcy żołnierzy i wydały wiele milionów”, wyjaśnił, dodając, że
otrzymały zwrot tylko niewielkiej części poniesionych kosztów.
Ważniejszą kwestią, podkreślał Franklin, było znalezienie sposobu na
zwiększenie harmonii w imperium brytyjskim. O to, „Jaki był stosunek
Ameryki wobec Wielkiej Brytanii?” przed narzuceniem ustawy stemplowej,
pytał jej zwolennik nazwiskiem Grey Cooper.

Franklin: Najlepszy na świecie. Poddawali się dobrowolnie


rządowi Korony, a wszystkie sądy były posłuszne ustawom
Parlamentu. (…) Nie musieliście utrzymywać fortów, cytadel,
garnizonów ani armii, by trzymać ich w posłuchu. Byli rządzeni
przez ten kraj za cenę jedynie piór, atramentu i papieru. Byli
wodzeni na nitce. Darzyli Wielką Brytanię nie tylko szacunkiem,
ale uczuciem; jej prawa, jej zwyczaje i tradycje, a nawet i jej mody,
co poważnie zwiększało handel.
Cooper: A jaki jest stosunek teraz?
Franklin: Och, bardzo się zmienił.
Cooper: W jakim świetle lud Ameryki zwykł postrzegać
Parlament?
Franklin: Uważali Parlament za przedmurze i ochronę ich
wolności.
Cooper: Czyż dalej o nim tak myślą?
Franklin: Nie, darzą go znacznie mniejszą estymą.

Po raz kolejny Franklin podkreślił różnicę pomiędzy podatkami


zewnętrznymi a wewnętrznymi. „Nigdy nie słyszałem jakiegokolwiek
sprzeciwu wobec prawa nakładania ceł celem regulowania handlu. Jednak
prawo nakładania podatków wewnętrznych nigdy nie miało przysługiwać
Parlamentowi, jako że nie jesteśmy w nim reprezentowani”.
Czy Ameryka podda się kompromisowi? Nie, powiedział Franklin, to
kwestia zasad. Czyż więc tylko wojsko może ich zmusić do opłacania
podatku stemplowego? „Nie widzę, w jaki sposób można by użyć wojska
do takiego celu”, odparł Franklin.

Pytanie: Dlaczego nie?


Franklin: Wyobraźmy sobie, że do Ameryki posyłane jest
wojsko. Nie zastanie tam uzbrojonych ludzi. Co więc ma czynić?
Nie mogą zmusić człowieka do nabycia stempli, jeśli postanawia on
ich nie nabywać. Wojsko nie zastanie tam buntu; może natomiast
bunt wywołać.

Finał nadszedł, gdy zwolennicy ustawy stemplowej usiłowali zniwelować


różnicę pomiędzy podatkami zewnętrznymi a wewnętrznymi. Gdyby
koloniom udało się z powodzeniem sprzeciwić podatkowi wewnętrznemu,
czyż nie mogłyby później zacząć sprzeciwiać się cłom i innym podatkom
zewnętrznym?
„Nigdy dotąd tego nie czyniły”, odparł Franklin. „Ostatnio padło wiele
argumentów, by dowieść im, że nie ma żadnej różnicy. (…) Obecnie tak nie
uważają. Z czasem jednak mogą dać się przekonać tym argumentom”.
Było to dramatyczne zakończenie, i złowróżbne. Czyniąc różnicę
pomiędzy podatkami wewnętrznymi i zewnętrznymi, Franklin po raz
kolejny zajmował stanowisko bardziej umiarkowane i pragmatyczne niż
niektórzy z nowych amerykańskich przywódców, w tym większość
członków Zgromadzenia Massachusetts, które oburzało się na perspektywę
wysokich ceł importowych narzucanych przez Londyn. Jednak „herbatka
bostońska” miała nastąpić dopiero za osiem lat. Po obu stronach Atlantyku
zapanowała wielka radość, gdy Parlament uchylił ustawę stemplową, mimo
że jednocześnie stworzył podwaliny przyszłego konfliktu, dodając do tego
deklarację głoszącą, iż Parlament ma prawo „we wszystkich przypadkach”
ustalać prawa dla kolonii 18.
Używając twardych słów odzianych w aksamit, Franklin okazał
jednocześnie rozsądek i zdecydowanie. Dla niego, raczej niechętnego do
publicznych wystąpień, był to najdłuższy wyczyn oratorski w życiu.
Zaprezentował swe stanowisko mniej dzięki elokwencji, bardziej zaś
poprzez przekonujący opór w skupianiu debaty na rzeczywistej sytuacji
w Ameryce. Nawet jeden z nieprzejednanych oponentów powiedział mu
potem, jak pisał Franklin, „że od tego dnia polubił mnie za ducha, jakiego
okazałem w obronie mojego kraju”. Sławny w Wielkiej Brytanii jako pisarz
i naukowiec, teraz został powszechnie uznany za najskuteczniejszego
rzecznika Ameryki. Stał się także w praktyce ambasadorem całej Ameryki;
poza reprezentowaniem Pensylwanii, wkrótce został mianowany agentem
Georgii, a potem New Jersey i Massachusetts.
W Filadelfii jego reputacja została całkowicie odbudowana. Jego
przyjaciel William Strahan pomógł zadbać o to, by tekst jego zeznań trafił
do Davida Halla i został opublikowany. „To temu przesłuchaniu”, pisał
Strahan, „bardziej niż czemukolwiek innemu zawdzięczacie szybkie
i całkowite uchylenie tego haniebnego prawa”. Strzelano na wiwat z barki
nazwanej „Franklin”, a w tawernach czekały darmowe napoje i prezenty dla
tych, którzy przywieźli z Anglii wieść o tryumfie. „Pańscy wrogowie
przynajmniej zaczęli się wstydzić swych insynuacji i przyznawać, że
kolonie są Pańskimi dłużnikami”, pisał Charles Thomson 19.
SALLY I RICHARD BACHE

Batalia w Parlamencie pozwoliła Franklinowi przypomnieć sobie o zaletach


pozostawionej w domu żony lub przynajmniej poczuć się bardziej winnym
z powodu jej zaniedbywania. Oszczędność i samodzielność Deborah były
symbolami zdolności Ameryki do wybrania poświęcenia zamiast
podporządkowania się nieuczciwemu podatkowi. Skoro został on uchylony,
Franklin nagrodził ją dostawą prezentów: czternastoma jardami satyny
Pompadour (dodał, że „kosztowała jedenaście szylingów za jard”), dwoma
tuzinami rękawiczek, jedwabną koszulką i halką dla Sally, tureckim
kobiercem, serami, korkociągiem oraz obrusami i zasłonami, które, jak
uprzejmie ją poinformował, wybrała pani Stevenson. W liście załączonym
do prezentów napisał:

Moje Drogie Dziecko,


Skoro ustawa stemplowa została wreszcie uchylona, życzę sobie,
byś miała nową suknię, którą, jak możesz podejrzewać, nie
wysłałem wcześniej, jako że wiedziałem, że nie chcesz wyglądać
ładniej niż Twoje sąsiadki, chyba że suknia byłaby z utkanego przez
Ciebie materiału. Gdyby handel między obydwoma krajami
zupełnie ustał, pocieszyłaby mnie świadomość, że kiedyś byłem
odziany od stóp do głów w wełniane i lniane stroje wykonane
rękoma mojej żony, że w całym mym życiu nigdy nie byłem
bardziej dumny z mego stroju, i że ona i jej córka mogą wykonać
go ponownie, jeśli będzie trzeba.

Być może, dodał jowialnie, część sera doczeka czasu jego powrotu, tak by
mógł się nim cieszyć w domu. Mimo że w czasie walk o uchylenie
ukończył 60 lat, a jego misja w Anglii wydawała się zakończona, Franklin
nie był gotów do powrotu. Zamiast tego planował spędzić lato 1766 roku na
wizycie w Niemczech ze swym przyjacielem sir Johnem Pringlem,
lekarzem 20.
Listy Deborah do męża, choć niezgrabne, dowodzą zarówno jej siły, jak
i jej samotności: „Nie biorę udziału w rozrywkach. Siedzę w domu
i pocieszam się myślą, że następna poczta dostarczy mi list od Ciebie”.
Radziła sobie z jego nieobecnością i z politycznymi napięciami, jak pisała,
sprzątając dom, i starała się ze wszystkich sił (może na jego polecenie) nie
trapić go swymi obawami o kwestie polityczne. „Pisałam szereg listów do
Ciebie niemal każdego dnia, ponieważ jednak nie umiałam nie pisać Ci
niczego o sprawach publicznych, niszczyłam je i zaczynałam od nowa,
znów je paliłam i tak dalej”. Opisując ich nowo ukończony dom, pisała, że
jeszcze nie zawiesiła jego obrazów, ponieważ obawiała się wbijania
gwoździ w ściany bez jego zgody. „Jest wielka różnica między tym, gdy
mężczyzna jest w domu i tym, gdy go nie ma, ponieważ wszyscy boją się,
że zrobią coś niewłaściwego, przez co wszystko zostaje niezrobione”.
Jego listy natomiast były zwykle dość konkretne, skupiały się głównie na
szczegółach dotyczących domu. „Mógłbym życzyć sobie być przy
kończeniu kuchni”, pisał. „Sądzę, że nie będziesz wiedziała, jak ją
obsługiwać, gdyż szereg urządzeń do odprowadzania pary, zapachu i dymu
nie zostało Ci w pełni objaśnionych”. Wydawał szczegółowe instrukcje
malowania każdego pokoju, a niekiedy czynił aluzje do swego
ewentualnego powrotu: „Jeśli żelazny [piec] nie zostanie osadzony, zostaw
go do mego powrotu, gdy przywiozę ze sobą lepszy, miedziany” 21.
W końcu 1766 roku, po 18 latach, dobiegła końca jego umowa
z Davidem Hallem. Koniec przyniósł pewne zadrażnienia. Hall stał się
mniej gorliwy w używaniu stron „Pennsylvania Gazette” do atakowania
właścicieli, a dwaj przyjaciele Franklina pomogli ufundować nową
drukarnię i papier do kontynuowania tej sprawy. Hall uznał to za złamanie
ducha ich spółki, mimo że jej termin dobiegł końca. „Choć nie ma Pan
kategorycznego zakazu zajmowania się drukarstwem w tym miejscu,
jednak coś takiego w sposób oczywisty było sugerowane”, skarżył się.
Franklin odpisał z Londynu, że nowa konkurencyjna drukarnia została
„postawiona bez mojej wiedzy ni udziału, i pierwszą wieść o niej
otrzymałem, czytając ogłoszenie w Pańskiej gazecie”. Wyraził swe wielkie
uznanie dla Halla i dodał, że nie ma zastrzeżeń do jego poglądów ani
polityki redakcyjnej, mimo że niektórzy z jego sojuszników politycznych
uważali inaczej. „Nigdy nie uważałem Pana za członka jakiegokolwiek
stronnictwa, i tak jak Pan nigdy nie obwiniał mnie o stronę, jaką
wspierałem w sprawach publicznych, tak samo ja nigdy nie krytykowałem
Pana za to samo, jako że uważam, że każdy człowiek ma i powinien mieć
prawo cieszyć się doskonałą swobodą dokonania własnego wyboru w tych
kwestiach”.
Mimo to poczuł się zobowiązany dodać, że ich pierwotna umowa po jej
wygaśnięciu nie zakazywała mu konkurować. „Nie mogłem przewidzieć
z osiemnastoletnim wyprzedzeniem, że po upływie tego terminu będę dość
bogaty, by żyć bez swego interesu”. Potem nastąpiła zawoalowana groźba
ujęta w obietnicę: Franklin pisał, że zaproponowano mu udział
w konkurencyjnym przedsięwzięciu, jednak powstrzyma się od tego, jeżeli
Hall dostarczy więcej tego, co – jak uważał Franklin – był winien. „Mam
nadzieję, że nie będę miał okazji tego uczynić”, pisał o możliwości
przyłączenia się do konkurencji Halla. „Wiem, że należy mi się znaczna
suma należności od naszych klientów, i mam nadzieję, że uda się Panu
odzyskać jej znacznie większą część, niż Pan przyznaje”. Jeśli tak się
stanie, obiecywał Franklin, pieniądze te oraz inne jego dochody pozwolą
mu pozostać emerytem. „Moje okoliczności będą wystarczająco dostatnie,
zwłaszcza że nie mam skłonności do nadmiernych wydatków. W takiej
sytuacji nie mam powodu zajmować się ponownie drukowaniem” 22.
Wygaśnięcie spółki oznaczało, że Franklin miał utracić dochód
w wysokości około 650 funtów rocznie, co podsycało jego pragnienie
oszczędności. Jego życie w Londynie było połączeniem oszczędności
i rozrzutności. Choć nie podejmował gości ani nie żył w stylu, którego
można by oczekiwać od kogoś o jego sławie, lubił podróżować, a jego
rachunki dowodzą, że zamawiał do swego domu najlepsze piwo kosztujące
30 szylingów za beczkę (zupełnie inaczej niż podczas pierwszego pobytu
w Londynie, gdy głosił przewagę chleba i wody nad piwem). Jego
oszczędność kierowana była głównie ku jego żonie. W czerwcu 1767 roku
pisał jej:

Wielkie źródło naszych dochodów zostało odcięte, i jeśli utracę


pocztę, co (…) jest zdecydowanie prawdopodobne, zostaniemy
ograniczeni do naszych czynszów i procentów od kapitału, co z całą
pewnością nie wystarczy na kosztowne wydatki domowe
i rozrywki, do jakich przywykliśmy. Ja ze swej strony żyję tak
oszczędnie, jak to możliwe, bez pozbawiania się wygód życia, nie
urządzam dla nikogo kolacji i zadowalam się w domu jedną tylko
potrawą; jednak życie tu jest tak drogie, że moje wydatki mnie
zadziwiają. Z sum otrzymanych przez Ciebie podczas mej
nieobecności wnoszę, że Twoje są bardzo duże, i jestem bardzo
świadom, że Twoja sytuacja w sposób naturalny sprowadza do
Ciebie wielu gości, przy której to okazji wydatków uniknąć
niełatwo. (…) Gdy jednak dochody ludzi zostają uszczuplone, jeśli
nie potrafią proporcjonalnie zmniejszyć swych rozchodów, muszą
popaść w nędzę 23.
List ten był tym bardziej chłodny, że stanowił odpowiedź na wieść, że ich
córka zakochała się i miała nadzieję zyskać zgodę ojca na małżeństwo.
Sally stała się jedną z czołowych panien filadelfijskiego towarzystwa, brała
udział we wszystkich balach, a nawet jeździła powozem przeciwnika
Franklina, gubernatora Penna. Zakochała się jednak w człowieku, którego
charakter wydawał się wątpliwy, podobnie jak i jego bezpieczeństwo
finansowe.
Richard Bache, który był fatygantem, wyemigrował z Anglii, by
pracować jako importer i agent ubezpieczeń morskich wraz ze swym
bratem w Nowym Jorku, skąd skierował się do Filadelfii celem otwarcia
sklepu pasmanteryjnego przy Chestnut Street. Czarujący wobec kobiet, lecz
nieudolny w interesach Bache był zaręczony z najlepszą przyjaciółką Sally,
Margaret Ross. Gdy Margaret zapadła na śmiertelną chorobę, na łożu
śmierci poprosiła ją o zaopiekowanie się Bachem; Sally była bardzo chętna,
by spełnić tę prośbę 24.
Dla Deborah podjęcie decyzji pod nieobecność męża było zadaniem
przytłaczającym. „Jestem zmuszona być ojcem i matką”, pisała
Franklinowi, z pewną oskarżycielską nutą. „Mam nadzieję, że postąpię ku
Twemu zadowoleniu, i czynię wszystko wedle mej najlepszej wiedzy”.
Z pewnością musiało to przyspieszyć powrót Franklina. On jednak
pozostał z dala od rodziny. Jedyny raz, gdy pospieszył do Filadelfii, miał
miejsce, gdy ślub planował wziąć jego syn – w Londynie. „Jako że wątpię,
czy będę w stanie powrócić tego lata”, pisał Deborah, „nie chcę
powodować zwłoki w jej szczęściu, o ile uznasz kandydata za
odpowiedniego”. Pozwalając sobie na szczodrość z oddali, posłał wraz
z listem dwa letnie kapelusze dla Sally.
Kilka tygodni później przesłał swe długie kazanie o oszczędzaniu
pieniędzy. „Nie urządzaj kosztownej uczty weselnej”, pisał Deborah, „ale
zorganizuj wszystko z oszczędnością i gospodarnością, której nasza
sytuacja teraz wymaga”. Powinna dać jasno do zrozumienia Bache’owi,
dodał, że zapewnią odpowiedni, ale nie obfity posag:

Mam nadzieję, że jego oczekiwania nie są wysokie co do


jakiejkolwiek fortuny, jaką miałby uzyskać wraz z naszą córką
przed naszą śmiercią. Mogę tylko powiedzieć, że jeżeli okaże się
dobrym mężem dla niej, i dobrym synem dla mnie, znajdzie we
mnie tak dobrego ojca, jakim tylko być potrafię. Obecnie jednak
sądzę, że zgodzisz się ze mną, że nie możemy uczynić więcej nad
wyposażenie jej dobrze w ubrania i meble, o wartości
nieprzekraczającej łącznie 500 funtów 25.

Potem nadeszły bardziej niepokojące wieści. Na prośbę Franklina William


sprawdził sytuację finansową Bache’a i odkrył, że był on zrujnowany. Co
gorsza, dowiedział się, że ojciec Margaret Ross odkrył wcześniej to samo
i odmówił swej zgody na ślub. „Pan Bache często próbował zwodzić go
[Rossa] co do swej sytuacji”, pisał William. „W skrócie, jest on zwykłym
łowcą majątku, który chce poprawić swoją sytuację poprzez wżenienie się
w rodzinę, która będzie go utrzymywać”. Zakończył list prośbą: „Spal to,
proszę”. Franklin tego nie uczynił.
Tak więc ślub odłożono, Bache zaś próbował się wytłumaczyć
Franklinowi w liście. To prawda, przyznał, że spotkało go poważne
niepowodzenie finansowe, jak jednak twierdził, nie z jego winy.
Nieuczciwie pozostawiono go z rachunkami statku handlowego, który
ucierpiał z powodu bojkotu ustawy stemplowej 26.
„Kocham moją córkę być może może najmocniej, jak kiedykolwiek
rodzic kochał dziecko”, odpisał Franklin zapewne z niejaką przesadą.
„Jednak powiadamiałem Pana wcześniej, że mój majątek jest nieduży,
ledwie wystarczający dla utrzymania mnie i mojej żony. (…) Jeśli nie zdoła
Pan przekonać jej przyjaciół, że prawdopodobnie będzie Pan w stanie
odpowiednio ją utrzymać, mam nadzieję, że nie będzie Pan naciskał na
rozwiązanie, któremu mogą towarzyszyć katastrofalne konsekwencje dla
was obojga”. Tego samego dnia Franklin napisał do Deborah, że jego
zdaniem Bache teraz się wycofa. „Niepowodzenie, jakie ostatnio spotkało
go w interesach”, pisał, „zapewne skłoni go do porzucenia spiesznego
zawierania” małżeństwa. Sugerował, by Sally zamiast tego przyjechała do
Anglii, gdzie mogłaby spotkać innych mężczyzn, takich jak syn Williama
Strahana 27.
Choć cel Franklina był jasny, w jego listach nie zakazał wprost córce
małżeństwa. Zapewne uważał, że skoro nie chce wrócić do domu i zająć się
sprawą, nie ma moralnego prawa ani też praktycznej możliwości
wydawania jakichkolwiek poleceń. Oddzielony od swej rodziny
geograficznie, pozostawał też raczej oddzielony emocjonalnie.
Jeszcze bardziej skomplikowała sytuację pani Stevenson, postanawiając
się włączyć w sprawę. Mieszkając z Franklinem, uważała się za
przyjaciółkę Deborah, i napisała do niej list. Franklin, pisała, był
w fatalnym nastroju. Dotknięta jego uwagami, pocieszyła się, kupując nieco
jedwabiu i szyjąc halkę dla jego córki, mimo że nigdy jej nie poznała.
Zwierzała się, że perspektywa ślubu tak ją ekscytowała, że zamierzała
kupić jeszcze więcej prezentów, Franklin jednak zabronił. Czekała okazji,
by usiąść i porozmawiać, pisała Deborah. „Szczerze sądzę, że Pani
oczekiwanie ujrzenia Pana Franklina od czasu do czasu było zbyt trudne do
zniesienia dla kochającej żony” 28.
Ignorując rodzinny dramat rozgrywający się w Filadelfii, w sierpniu
1767 roku Franklin uciekł na wakacje do Francji. „Zbyt długo
pozostawałem tego lata w Londynie, i teraz poważnie odczuwam brak mej
zwykłej podróży celem podratowania zdrowia”, pisał Deborah. Jego nastrój
był tak gorzki, że po drodze prowadził „niekończące się spory
z karczmarzami”, pisał Polly. On i towarzyszący mu w podróży John
Pringle byli niezadowoleni z konstrukcji powozu, który nie dawał im
możliwości pełnego podziwiania widoków. Wyjaśnienie woźnicy, zrzędził
Franklin, „sprawiło, jak przy setce innych okazji, że niemalże życzyłem
sobie, by ludzkość nigdy nie została obdarzona zdolnością rozumowania,
jako że tak mało potrafi z niej korzystać”.
Gdy jednak dotarli do Paryża, sytuacja się poprawiła. Intrygował go
sposób, w jaki damy nakładały róż, czym postanowił podzielić się
szczegółowo w liście do Polly, a nie do własnej córki. „Wytnij w kartce
papieru otwór średnicy trzech cali, umieść go z boku twarzy tak, by górna
część otworu znajdowała się tuż pod okiem; następnie pędzlem umaczanym
w barwniku pomaluj i papier, i twarz, tak że po zdjęciu papieru pozostanie
okrągła, czerwona plama” 29.
Franklin został podjęty z honorami w Paryżu, gdzie osoby prowadzące
doświadczenia z elektrycznością nazywane były franklinistes; on i Pringle
zostali zaproszeni do Wersalu na wielką couvert (publiczną kolację)
z królem Ludwikiem XV i królową Marią. „Przemówił do nas z wielką
łaskawością i radośnie”, pisał Franklin Polly. Mimo jego sporów
z angielskimi ministrami podkreślił, że nadal lojalnie uważał, że „mój
własny król i królowa są najlepsi na świecie i najmilsi”.
Wersal był wspaniały, lecz źle utrzymany, pisał, „z niechlujnymi
cienkimi ścianami i powybijanymi szybami”. Paryż natomiast miał pewne
cechy, które pobudzały jego uznanie dla projektów publicznych. Ulice były
codziennie zamiatane tak, że „dawało się nimi chodzić”, w odróżnieniu od
ulic Londynu, a wodę czyniono „czystą niczym z najlepszego źródła,
filtrując ją przez cysterny wypełnione piaskiem”. Podczas gdy jego córka
szykowała się do wesela bez niego, Franklin, jak pisał Polly, zamawiał
u krawców nowe ubrania i „niewielką peruczkę”, która sprawiała, że
wyglądał „dwadzieścia lat młodziej”. Wycieczka tak bardzo poprawiła jego
zdrowie, żartował, że „pewnego razu byłem bardzo bliski do kochania się
z żoną przyjaciela” 30.
Po powrocie z Francji Franklin niezwłocznie napisał obszerne listy do
Polly i innych, do domu jednak tylko krótką wiadomość. Wydawał się
zirytowany tym, że listy z Filadelfii zawierały niewiele wieści o jego córce
poza tym, że była „rozczarowana” faktem, iż jej plany małżeńskie znalazły
się w zawieszeniu. Zapewnił Deborah, że był „niezwykle rześki i zdrowy
od czasu powrotu”, po czym raczył zapytać o zdrowie swej córki.
W tym czasie, choć tego nie wiedział, Sally i Richard już się pobrali.
W październiku 1767 roku, jak pisała „Pennsylvania Chronicle” (nowa
konkurentka dla „Gazette”, dawnej gazety Franklina), „Pan Richard Bache
z tego miasta, kupiec, poślubił pannę Sally Franklin, jedyną córkę sławnego
Doktora Franklina, młodą damę o świetnej reputacji. Nazajutrz dla
uczczenia tej radosnej chwili, wszystkie statki w porcie ozdobiono
flagami” 31.
Nie ma dowodów na to, by Franklin kiedykolwiek wyraził żal, że nie był
obecny na weselu jedynej córki. W grudniu jego siostra Jane Mecom
napisała z gratulacjami „z okazji małżeństwa Twej ukochanej córki
z dobrym gentlemanem, którego kocha, i który jako jedyny może uczynić ją
szczęśliwą”. Franklin odpisał chłodno w lutym następnego roku:
„Zadowoliła siebie i swą matkę, i mam nadzieję, że będzie jej się powodzić;
sądzę jednak, że powinni byli poczekać ze ślubem na lepsze perspektywy,
skoro teraz należało utrzymywać rodzinę” 32.
W swych rzadkich listach słanych w ciągu następnych miesięcy Franklin
miał zapewniać Deborah i Sally o swych uczuciach, nigdy jednak nie pisał
do Bache’a. Wreszcie w sierpniu 1768 roku napisał do zięcia, przyjmując
go do rodziny. „Kochany synu”, rozpoczął obiecująco, następnie jednak
przyjął trochę chłodniejszy ton. „Uznałem krok, który podjąłeś – obarczenie
się rodziną, gdy Twoja sytuacja przybrała tak mało obiecujący obrót co do
możliwych środków na jej utrzymanie – za bardzo nierozważny
i przedwczesny”. To właśnie dlatego, wyjaśnił, nie odpowiedział na żaden
z jego wcześniejszych listów. „Nie mogłem napisać niczego uprzejmego;
postanowiłem nie pisać tego, co myślałem, jako że nie chciałem sprawiać
bólu tam, gdzie nie mogłem sprawić radości”. Jednak na końcu tego
jednoakapitowego listu Franklin nieco zmiękł. „Czas uczynił mnie
łagodniejszym”, pisał. „Załączam me najlepsze życzenia, a jeśli okażesz się
dobrym mężem i synem, znajdziesz we mnie miłującego ojca”.
W jednozdaniowym dopisku załączał zapewnienia o uczuciu wobec Sally
i dodał, że wysyła jej nowy zegarek.
Deborah była rozradowana. W liściku, który dołączyła, wysyłając list
Franklina Bache’owi, który był z wizytą w Bostonie, napisała: „Panie
Bache (lub mój synu Bache), daję Ci radość: choć brak tu wspaniałych
słów, jakie niektórzy wygłaszają, Twój ojciec (tak go będę nazywać) i Ty,
mam nadzieję, spędzicie ze sobą wiele miłych dni” 33.
W początkach 1769 roku Deborah otrzymała od Franklina jeszcze lepsze
wieści. Jego zdrowie było bardzo dobre, pisał, jednak: „Wiem, że zgodnie
z prawem natury nie mogę żyć już wiele dłużej”. Dopiero co ukończył 63
lata. Dlatego „nie wyglądam niczego poza jednym, powrotem do Filadelfii,
i spędzeniem tam jesieni życia z mymi przyjaciółmi i z rodziną”. Sally i jej
mąż powrócili z Bostonu w nadziei, że zastaną tam Franklina. On jednak,
mimo listu, wciąż nie był gotów do powrotu.
Nie powrócił też wiosną, gdy dowiedział się, że Deborah doznała
niewielkiego wylewu. „To złe objawy w późnym wieku i zapowiedź
niebezpieczeństwa”, pisał Franklinowi jej lekarz. Skonsultował się ze swym
towarzyszem podróży Johnem Pringlem, który był lekarzem królowej,
i przesłał jego zalecenia Deborah. Wyrażając choć raz pewne
zniecierpliwienie wobec nieobecnego męża, odrzuciła rady i napisała, że jej
stan spowodowany był „niezaspokojonym niepokojem” wynikającym
z jego długotrwałej nieobecności. „Nie byłam w stanie znieść więcej, więc
upadłam, i nie mogłam się podnieść”.
Nawet dobre wieści nie były w stanie ściągnąć go z powrotem do
Filadelfii. Gdy latem dowiedział się, że Sally jest w ciąży, wyraził swe
uczucia, posyłając jej nieco luksusu: sześć kubków na napar, jaki pijały
ciężarne kobiety, zrobiony z wina, chleba i przypraw. Sally korzystała
z każdej okazji, by zdobyć wyraz jego uczucia. Dziecko, urodzone
w sierpniu 1769 roku, otrzymało imiona Benjamin Franklin Bache. Franklin
miał okazać się bliższy swym wnukom niż dzieciom: Benny Bache, tak jak
jego kuzyn Temple, mieli w przyszłości stać się członkami jego świty.
Tymczasem jednak przesyłał swe najlepsze życzenia i instrukcje, by
zadbano o szczepienie Benny’ego przeciw ospie 34.

RODZINA ZASTĘPCZA

W swym życiu rodzinnym, tak jak i w całym życiu osobistym, Franklin


z pewnością nie poszukiwał głębszych zobowiązań. Potrzebował jednakże
domowego komfortu i intelektualnej stymulacji. To znalazł w swej
zastępczej londyńskiej rodzinie. Na Craven Street panowała mądrość
i duch, nieobecne przy Market Street. Jego gospodyni, pani Stevenson, była
żywsza od Deborah, jej córka, Polly, była nieco mądrzejsza od Sally. We
wrześniu 1769 roku, ledwie po powrocie Franklina z Francji, Polly znalazła
sobie adoratora o wiele znaczniejszego od Bache’a.
Willam Hewson był dla Polly dobrą partią; miał wówczas 30 lat i był
wciąż kawalerem. Znajdował się u początku kariery lekarza naukowca
i wykładowcy. „Musi być mądry, ponieważ myśli tak jak my”, pisała Polly
w liście z prowincji, gdzie przebywała. „Nie zaskoczyłabym Pana ani mojej
matki, gdybym uciekła z tym młodym człowiekiem; z pewnością nie byłby
to nierozważny krok w niezaawansowanym wieku 30 lat”.
Wśród tych żarcików Polly droczyła się z Franklinem, przyznając się
(lub udając) brak zapału do poślubienia Hewsona. „Chyba jest za młody”,
pisała swemu starszemu wielbicielowi. Była pełna szczęścia, dodała, jednak
nie mogła być pewna, czy „ta ucieczka będzie wynikiem zapoznania nowej
osoby, czy też radosnej wieści o powrocie do tego kraju innej [czyli
Franklina, który dopiero co wrócił z Paryża]”.
Odpowiedź Franklina, napisana już następnego dnia, zawierała więcej
flirtu niż życzeń szczęścia. „Tak naprawdę mam powód być zazdrosnym
o tego bezczelnie przystojnego młodego lekarza”. Zamierzał połechtać swą
próżność, „nie słuchać głosu rozsądku” i uznać, że „cieszysz się z powodu
mego bezpiecznego powrotu”.
Przez niemal rok Polly odkładała ślub, ponieważ Franklin wciąż nie
chciał poradzić jej, by przyjęła oświadczyny Hewsona. Wreszcie w maju
1770 roku napisał jej, że nie wyraża sprzeciwu. Nie było to w żadnym razie
entuzjastyczne wsparcie. „Jestem pewien, że jesteś znacznie lepszą sędzią
w swojej sprawie, niż ja kiedykolwiek będę”, pisał, dodając, że kandydat
wydawał się „racjonalny”. Natomiast co do jej obaw, że nie wniesie
większego posagu, Franklin nie mógł oprzeć się uwadze: „Dla mnie
byłabyś wystarczająco cenna i bez grosza przy duszy” 35.
Choć nie był obecny na weselach obu swych własnych dzieci, na tym
weselu się zjawił. Mimo że odbyło się w połowie lata, gdy zwykle
podróżował, przyjechał, by poprowadzić Polly do ołtarza i odegrać rolę jej
ojca. Kilka tygodni później deklarował, że cieszy się jej szczęściem,
przyznał jednak, że „teraz, jak i wówczas jest przygnębiony” perspektywą
utraty jej przyjaźni. Na szczęście dla wszystkich, miało stać się inaczej.
Został bliskim przyjacielem młodej pary, a on i Polly mieli wymienić ponad
130 kolejnych listów podczas ich dozgonnej przyjaźni.
Kilka miesięcy po ich weselu Polly i William Hewson odwiedzili
Franklina w Londynie, gdy pani Stevenson była na jednym z dłuższych
weekendowych wyjazdów do przyjaciół na wsi. Wspólnie uczcili spotkanie
wydaniem specjalnej gazety – „The Craven Street Gazette” z soboty
22 września 1770 roku donosiła o wyjeździe „Królowej Małgorzaty”
i wynikającej z tego zrzędliwości Franklina. „WIELKA persona (nazywana
tak ze względu na jej ogromne rozmiary) (…) nie dawała się dzisiaj rano
zadowolić, choć nowy rząd proponował mu na obiad pieczoną łopatkę
baranią i ziemniaki”. Franklin, pisano, był też zirytowany faktem zabrania
przez Królową Małgorzatę klucza do schowka, przez co nie mógł dostać
swych eleganckich koszul, co uniemożliwiło mu udanie się do Pałacu
Św. Jakuba na Dzień Koronacji. „Z tej okazji wygłaszano wielkie skargi
przeciw Jej Wysokości (…) Koszule następnie znaleziono – choć za późno
– w innym miejscu”.
Przez cztery dni gazeta kpiła z różnych słabostek Franklina: jak łamał
własne przykazania oszczędności paliwa, rozpalając kominek w swej
sypialni pod nieobecność domowników, jak obiecał naprawić drzwi
wejściowe, lecz zrezygnował, ponieważ nie potrafił się zdecydować, czy
konieczne będzie nabycie nowego zamka, czy nowego klucza, i jak
obiecywał pójść w niedzielę do kościoła. „Smutne doświadczenie
dowiodło, że dobre postanowienia łatwiej złożyć, niż wykonać”, donosił
numer niedzielny. „Mimo wczorajszego uroczystego rozporządzenia Rady,
dzisiaj do kościoła nie udał się nikt. Wydaje się, że mocno zbudowane ciało
WIELKIEJ osoby spoczywało zbyt długo w łożu, przez co śniadanie
skończyło się, gdy było już zbyt późno”. Morał tej opowieści mógłby
napisać Biedny Richard: „Wydaje się próżną nadzieją spodziewać się
poprawy dzięki przykładowi dawanemu przez nasze wielkie postaci”.
Jeden ze szczególnie intrygujących tekstów zdaje się odnosić do
mieszkającej nieopodal kobiety, którą Franklin emablował bez
wzajemności. Tej niedzieli Franklin udał, że ją odwiedza. „Dr Tłuścioch
zrobił 469 kroków po swej jadalni, czyli dokładnie tyle, ile należało przejść
do uroczej Lady Bar-well, której nie zastał w domu, dzięki czemu obeszło
się bez starań o pocałunek i oporu przed nim, zasiadł więc w swym
wygodnym fotelu, co udało mu się bez trudności”. Trzeciego dnia
nieobecności pani Stevenson „Gazette” donosiła, że dr Tłuścioch „zaczyna
pragnąć powrotu Jej Wysokości” 36.
Franklin zdołał narzucić Craven Street wiele swoich dziwactw. Jednym
z nich było branie wczesnym rankiem godzinnych „kąpieli powietrznych”,
w czasie których otwierał okna i siedział „w swym pokoju bez
jakiegokolwiek ubrania”. Innym było prowadzenie drobnych flirtów.
Słynny malarz Charles Willson Peale wspominał, jak pewnego dnia,
niezapowiedziany, odwiedził dom przy Craven Street i zastał „Doktora
siedzącego z młodą damą na kolanie”. Damą tą była zapewne Polly, choć
wykonany później przez Peale’a szkic tej sceny nie pozwala tego stwierdzić
z pewnością 37.
Wreszcie Polly i William Hewson wprowadzili się na Craven Street,
przywożąc ze sobą szkielety Hewsona, „preparaty płodów” i inne rzeczy
niezbędne do jego badań medycznych. Później Franklin i pani Stevenson
przeprowadzili się kilka domów dalej. Dziwaczność ich związku
odzwierciedla gniewny list napisany do niej przez Franklina w czasie jednej
z jej regularnych wizyt u przyjaciół na prowincji. Przypominając jej
powiedzonko Biednego Richarda, że goście stają się męczący po trzech
dniach, prosił ją, by wracała następnym dyliżansem. By jednak nie
pomyślała sobie, że jest od niej zbyt zależny, opisał swe zadowolenie
z bycia samemu. „Znajduję wielkie zadowolenie w byciu w większym
stopniu panem samego siebie, chodzeniu wszędzie i robieniu czegokolwiek,
kiedy tylko mam taki kaprys”, twierdził. „To szczęście jest zapewne za
wielkie, by spotykać mogło kogokolwiek poza świętymi pustelnikami.
Grzesznicy tacy jak ja, a może raczej tacy jak my, są skazani na życie
wspólnie i drażnienie się wzajemnie” 38.

HILLSBOROUGH I CŁA TOWNSHENDA

W swym dramatycznym wystąpieniu na rzecz uchylenia ustawy stemplowej


Franklin popełnił poważny błąd: powiedział, że Amerykanie uznawali
prawo Parlamentu do narzucania podatków zewnętrznych, takich jak cła
importowe i eksportowe, ale nie podatków wewnętrznych, ściąganych od
transakcji przeprowadzonych wewnątrz kraju. Powtórzył ten argument
w kwietniu 1767 roku, pisząc jako „Przyjaciel obu krajów”, później zaś
jako „Benevolus” do jednej z londyńskich gazet. W próbie uspokojenia
nadszarpniętych relacji powtórzył wszystkie przypadki, w których
Amerykanie byli bardzo pomocni w gromadzeniu funduszy na obronę
imperium. „Kolonie zobowiązują się płacić wszystkie podatki zewnętrzne
nakładane na nie w postaci ceł na towary importowane na ich ziemie,
i nigdy nie kwestionowały prawa Parlamentu do nakładania takich ceł”,
pisał 39.
Charles Townshend, nowy kanclerz skarbu, należał do osób
przepytujących Franklina w Parlamencie co do akceptowania przez kolonie
podatków zewnętrznych. Ta różnica była zupełną „bzdurą”, uważał
Townshend, postanowił jednak pójść koloniom na rękę – albo też
powiedzieć „sprawdzam” – i przyjąć ją za zasadę. W błyskotliwym
przemówieniu, które zaskarbiło mu przezwisko „Szampański Charlie”,
ponieważ wygłosił je na wpół pijany, wyłożył plan nałożenia ceł
importowych na szkło, papier, porcelanę, barwniki do farb i herbatę. Co
gorsza, część dochodów z tych ceł miała pójść na opłacenie królewskich
gubernatorów, w ten sposób uwalniając ich od zależności od legislatur
kolonialnych.
Po raz kolejny, tak jak po uchwaleniu ustawy stemplowej, Franklin
wydawał się mało zainteresowany uchwaleniem ceł Townshenda w czerwcu
1767 roku. Nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo oderwał się od rosnącego
radykalizmu w części kolonii. Oburzenie na nowe cła było szczególnie silne
w portowym Bostonie, gdzie Synowie Wolności pod wodzą Samuela
Adamsa skutecznie pobudzali emocje tańcami wokół „Drzewa Wolności”
w pobliżu ziemi wspólnej. Adams nakłonił Zgromadzenie Massachusetts do
stworzenia listu do pozostałych kolonii, z petycją o uchylenie ceł. Brytyjski
rząd zażądał odwołania listu, a po odmowie Zgromadzenia skierował do
Bostonu wojsko.
Gdy doniesienia o amerykańskim oburzeniu dotarły do Franklina
w Londynie, pozostawał raczej spokojny i napisał serię esejów
wzywających do zachowania „kultury i dobrych manier” przez obie strony.
Przyjaciołom w Filadelfii wyraził swą dezaprobatę dla rosnącego
w Bostonie radykalizmu; w artykułach publikowanych w Anglii próbował
z całych sił – a właściwie zbyt mocno – grać jednocześnie na dwóch
fortepianach.
Jego wysiłki dokonania tej sztuki ukazuje długi, anonimowy esej
napisany w styczniu 1768 roku dla londyńskiej „Chronicle”, zatytułowany
Causes of the American Discontents [Przyczyny amerykańskiego
niezadowolenia]. Napisany z perspektywy Anglika, wyjaśniał przekonanie
Amerykanów, że ich własne legislatury powinny kontrolować wszystkie
kwestie dochodowe, [ale Franklin] dodał na wszelki wypadek: „Nie
twierdzę tutaj, że popieram takie opinie”. Jego celem, oświadczał, było
„informowanie, jakie poglądy mają Amerykanie”. Czyniąc to, Franklin
chciał mieć ciastko i zjeść ciastko: ostrzegał, że amerykańska wściekłość na
bycie opodatkowanymi przez Parlament może rozerwać imperium, potem
zaś udawał, że te „szalone rojenia” są czymś, czego „bynajmniej nie
popiera” 40.
Jego reakcja była podobna, gdy przeczytał serię anonimowych artykułów
opublikowanych w Filadelfii, zatytułowanych Letters from a Farmer in
Pennsylvania [Listy pensylwańskiego farmera]. W tym czasie Franklin nie
wiedział, że zostały napisane przez Johna Dickinsona, jego adwersarza
w filadelfijskich zmaganiach z właścicielami. Listy Dickinsona
przyznawały, że Parlament ma prawo do regulowania handlu,
argumentował jednak, że nie może używać tego prawa do ściągania
dochodów z kolonii bez ich zgody. W maju 1768 roku Franklin
zorganizował publikację tych listów w Londynie w formie broszury, do
której napisał wstęp. Jednak nie poparł całkowicie zawartych w niej
argumentów: „Jak dalece uwagi te są słuszne, czy nie, nie zamierzam
obecnie osądzać”.
Do tego czasu Franklin zaczął zdawać sobie sprawę, że jego rozróżnienie
pomiędzy podatkami zewnętrznymi a wewnętrznymi było zapewne
niemożliwe do utrzymania. „Im więcej myślałem i czytałem na ten temat”,
pisał w marcu Williamowi, „tym bardziej utwierdzałem się w opinii, że
jakakolwiek pozycja pośrednia nie może być utrzymana”. Istniały tylko
dwie alternatywy: „że Parlament ma prawo stanowić dla nas wszystkie
prawa, albo że nie ma prawa stanowić dla nas żadnych praw”. Zaczynał
przychylać się do drugiej z nich, przyznał jednak, że nie jest pewny 41.
Nieelegancki taniec Franklina wokół kwestii władzy Parlamentu
w pierwszej połowie 1768 roku sprawił, że jemu współcześni (jak
i opisujący to później historycy) dochodzili do odmiennych wniosków na
temat tego, co naprawdę uważał lub w jaką grę grał. W rzeczywistości
w jego umyśle ścierało się wiele spraw: miał szczerą nadzieję, że
umiarkowanie i rozum doprowadzą do odbudowania harmonijnych relacji
między Wielką Brytanią a jej koloniami; chciał podjąć ostatnią próbę
wyrwania Pensylwanii właścicielom; nadal też dążył do zawarcia umów
o gruntach, co wymagało przychylności brytyjskiego rządu. Przede
wszystkim jednak, jak przyznał w niektórych listach, jego poglądy były
płynne i nadal starał się podjąć decyzję.
Istniał jeszcze jeden czynnik komplikujący sytuację. Jego pragnienie
przyczynienia się do rozwiązania sporów, wraz z jego ambicją, zrodziło
nadzieję, że może zostać mianowany urzędnikiem brytyjskiego rządu
nadzorującym wszystkie sprawy kolonialne. Lord Hillsborough został
dopiero co sekretarzem stanu i Franklin sądził (błędnie), że może on okazać
się przyjaźnie nastawiony do kolonii. „Nie sądzę, że ten arystokrata jest
ogólnie biorąc wrogiem Ameryki”, pisał w styczniu jednemu z przyjaciół.
W liście do syna Franklin wyjawił bardziej osobistą ambicję. „Mówią mi,
że rozmawia się o mianowaniu mnie podsekretarzem lorda Hillsborough”,
pisał. Jego szanse, przyznawał, były niewielkie: „Panuje tu przekonanie, że
jestem zbyt amerykański”.
To był sam rdzeń dylematu Franklina. Jak pisał w liście do przyjaciela,
sprawił, że podejrzewano go „w Anglii o bycie zbyt amerykańskim,
w Ameryce zaś o bycie zbyt angielskim”. Jego marzenie o harmonijnie
rozwijającym się imperium brytyjskim sprawiało, że wciąż miał nadzieję
być i jednym, i drugim. „Urodziwszy się i wychowawszy w jednym kraju,
a mieszkając długo i nawiązując wiele miłych znajomości w drugim, życzę
wszelkiej pomyślności obu”, oświadczył. Dlatego kusiła go, a nawet
inspirowała perspektywa zdobycia stanowiska rządowego, na którym
mógłby spróbować utrzymać dwie części imperium w całości 42.
Gdy Hillsborough umocnił swą władzę, przejmując radę handlu razem
z ministerstwem kolonii, Franklin zyskał poparcie innych brytyjskich
ministrów, którzy uważali, że przyznanie mu rządowego stanowiska
zapewni nieco równowagi. Najbardziej znanym był lord North, który po
śmierci Townshenda został kanclerzem skarbu. Franklin spotkał się z nim
w czerwcu i wyraził zamiary powrotu do Ameryki. Dodał jednakże:
„Z przyjemnością pozostanę, jeśli będę mógł być w jakikolwiek sposób
użyteczny dla rządu”. North zrozumiał aluzję, i podjął próbę uzyskania
poparcia dla jego nominacji.
Miało stać się jednak inaczej. Nadzieje Franklina na objęcie stanowiska
rządowego zostały gwałtownie rozwiane po długim i burzliwym spotkaniu
z lordem Hillsborough w sierpniu 1768 roku. Hillsborough oświadczył, że
nie ma zamiaru nominować Franklina, i na swego zastępcę wybierze Johna
Pownalla, lojalnego biurokratę. Franklin był rozczarowany. Pownall „zdaje
się być głęboko uprzedzony do nas”, pisał Josephowi Gallowayowi, swemu
sojusznikowi w Zgromadzeniu Pensylwanii. Co gorsza, Hillsborough
odrzucił też raz na zawsze wszelkie dalsze rozmowy na temat petycji
o wyjęcie Pensylwanii spod władzy właścicieli. Jako że dwa jego główne
zamiary zostały pogrzebane, Franklin gotów był porzucić umiarkowanie
w zmaganiach kolonii z Parlamentem. Sytuacja osiągnęła punkt zwrotny 43.

AMERYKAŃSKI PATRIOTA
Jako że sytuacja stała się dla niego samego jasna, Franklin chwycił za
pióro, by rozpocząć wojnę na eseje z cłami Hillsborougha i Townshenda.
Większość artykułów pisał anonimowo, jednak tym razem nie starał się
zbytnio ukrywać swego autorstwa. Jeden z nich nawet podpisał, z zupełną
powagą, „Francis Lynn”. Stosunki pomiędzy Wielką Brytanią a Ameryką
były niegdyś przyjazne, pisał, „aż do głów waszych ministrów wpadł
niesławny pomysł opodatkowania nas ustawą Parlamentu”. Twierdził, że
kolonie nie miały żadnej ochoty buntować się przeciwko królowi, jednak
tkwiący w błędzie ministrowie mieli wkrótce „zmienić miliony lojalnych
poddanych króla w buntowników tylko po to, by utwierdzić uzurpowane
dla Parlamentu prawo nakładania podatków na odległych ludzi”. Coś trzeba
było zrobić. „Czyż nie da się znaleźć w Anglii jednego mądrego i dobrego
człowieka, który mógłby zapobiec temu szaleństwu?”. W innym tekście,
napisanym z perspektywy zaniepokojonego Anglika, proponował siedem
„pytań”, jakie powinni rozważyć „ci panowie, którzy są za ostrym
traktowaniem Amerykanów”. Wśród nich: „Dlaczego mają być pozbawiani
swej własności bez swojej zgody?”. Jeśli chodzi o samego Hillsborougha,
Franklin nazwał go „naszym nowym Hamanem” 44.
Jego przeciwnicy odpowiadali ogniem. Jeden z artykułów w „Gazetteer”
podpisany „Machiawel” nazwał „kpiną z patriotyzmu” fakt, że tak wielu
Amerykanów „wypełniało gazety i poświęcało drzewa wolności”,
rozpaczając nad płaceniem podatków, podczas gdy jednocześnie
rekomendowali swych przyjaciół na stanowiska i „starali się zdobyć
posady” dla siebie. Machiawel podał listę piętnastu takich hipokrytów,
z Franklinem poczmistrzem na samym czele. Franklin odpowiedział
(anonimowo), że Amerykanie atakowali Parlament, a nie króla. „Będąc
wiernymi poddanymi suwerena, Amerykanie sądzą, że mają równe prawo
piastować w jego imieniu stanowiska w Ameryce, co Szkoci w Szkocji czy
Anglicy w Anglii”.
Przez cały rok 1769 Franklin coraz mocniej obawiał się, że sytuacja
będzie eskalowała aż do rozłamu. Ameryka nie może zostać
podporządkowana przez brytyjskie wojska, pisał, i wkrótce będzie
dostatecznie silna, by wywalczyć sobie niepodległość. Jeśli to się stanie,
Wielka Brytania będzie żałować, że nie skorzystała z okazji utworzenia
harmonijnego systemu imperialnych rządów. By wzmocnić swe argumenty,
w styczniu 1770 roku opublikował przypowieść o lwiątku i angielskim
dogu podróżujących razem statkiem. Dog prześladował lwiątko i „często
zabierał mu siłą jedzenie”. Lwiątko jednak urosło i wkrótce stało się
silniejsze od doga. Pewnego dnia, odpowiadając na wszystkie zniewagi,
duży już lew zmiażdżył doga „potężnym ciosem”, przez co dog mógł
„żałować, że nie zyskał przyjaźni lwa, miast prowokować jego wrogość”.
Przypowieść „pokornie dedykowano” lordowi Hillsborough 45.
Wielu członków Parlamentu poszukiwało rozwiązań kompromisowych.
Jedną z propozycji była likwidacja większości ceł Townshenda, przy
pozostawieniu tylko cła na herbatę celem potwierdzenia zasady, że
Parlament zachowywał prawo regulowania handlu i taryf celnych. Było to
rozwiązanie pragmatyczne, które niegdyś spodobałoby się Franklinowi.
Teraz jednak nie był w nastroju na umiarkowanie. „Skarga nie dotyczy
sumy płaconej w cle na herbatę, ale samej zasady”, pisał Strahanowi.
Częściowe uchylenie „może jeszcze powiększyć wzburzenie”
i doprowadzić do „jakiegoś szaleńczego czynu”, przez co eskalacja „będzie
trwała aż do kompletnego zerwania” 46.
Nastroje separatystyczne tymczasem już narastały, zwłaszcza
w Bostonie. Dnia 5 marca 1770 roku młody uczeń znieważył jednego
z brytyjskich żołnierzy przysłanych, by wymusić płacenie ceł. Doszło do
bójki, zaczęto bić w dzwony, na co pojawił się tłum uzbrojonych
i rozwścieczonych bostończyków. „Strzelajcie, przeklęci!”, krzyczał tłum.
Brytyjscy żołnierze strzelili. Pięciu Amerykanów straciło życie w tym
incydencie, który wkrótce stał się znany jako „masakra bostońska”.
W tym samym miesiącu Parlament przeprowadził częściowe uchylenie
ceł Townshenda, pozostawiając cło na herbatę. W liście do swego
filadelfijskiego przyjaciela Charlesa Thomsona, który niezwłocznie
opublikowano we wszystkich koloniach, Franklin wzywał do bojkotu
wszystkich towarów wyprodukowanych w Wielkiej Brytanii. Ameryka,
pisał, musi być „stała i nieustępliwa w naszych postanowieniach”.
Franklin wreszcie uchwycił się bardziej płomiennego patriotycznego
ducha, który szerzył się w koloniach, szczególnie w Massachusetts. Pisząc
do bostońskiego pastora Samuela Coopera, oświadczył, że Parlament nie
ma prawa nakładać na kolonie podatków ani posyłać do nich wojska.
„W rzeczywistości nie mają takiego prawa, a ich roszczenia wynikają
wyłącznie z uzurpacji”.
Wciąż, jak wielu Amerykanów, nie był jeszcze skłonny optować za
całkowitym zerwaniem z Wielką Brytanią. Rozwiązaniem, sądził, była
nowa organizacja rządów, w której zgromadzenia kolonialne pozostaną
wierne królowi, jednak nie będą już podległe brytyjskiemu Parlamentowi.
Jak pisał Cooperowi: „Trzymajmy się zatem wiernie naszego króla (który
jest wobec nas jak najlepiej usposobiony, i który ma rodzinny interes
w naszym dobrobycie), jako że ta niezachwiana wierność jest najbardziej
prawdopodobnym środkiem uchronienia nas od arbitralnej władzy
skorumpowanego Parlamentu, który nas nie lubi i uważa za swój interes
trzymanie nas w podległości i strzyżenie nas”. Była to elegancka formuła
rządów wspólnotowych. Niestety była ona oparta na niepotwierdzonym
założeniu, że król był bardziej życzliwy dla praw kolonii niż Parlament 47.
List Franklina do Coopera, szeroko kolportowany, pomógł mu uzyskać
od niższej izby Zgromadzenia Massachusetts nominację także na agenta tej
kolonii w Londynie. W styczniu 1771 roku złożył wizytę lordowi
Hillsborough, by przedłożyć te nowe pełnomocnictwa. Choć minister
właśnie ubierał się przed wizytą na dworze, radośnie zaprosił Franklina do
swych komnat. Gdy jednak ten wspomniał o swej nowej funkcji,
Hillsborough żachnął się. „Muszę pana poprawić, panie Franklin. Nie jest
pan agentem”.
„Nie rozumiem waszej lordowskiej mości”, odparł Franklin. „Mam
w kieszeni nominację”.
Hillsborough utrzymywał, że gubernator Massachusetts Hutchinson
zawetował ustawę o mianowaniu Franklina.
„Takiej ustawy nie było”, powiedział Franklin. „Było to zwykłe
głosowanie izby”.
„Izba Reprezentantów nie ma prawa mianować agenta”, odparł gniewnie
Hillsborough. „Nie będziemy uznawali agentów innych niż mianowanych
przez ustawy Zgromadzenia, na które gubernator wyrazi swą zgodę”.
Argumenty lorda Hillsborough były wątpliwe. Franklin rzecz jasna został
mianowany agentem Zgromadzenia Pensylwanii bez zgody tamtejszych
gubernatorów wyznaczonych przez rodzinę Pennów. Minister starał się
wyeliminować prawo ludu do wybierania własnych agentów w Londynie,
co zszokowało Franklina. „Nie mogę pojąć, wasza lordowska mość,
dlaczego miano by uważać za konieczne uzyskanie zgody gubernatora dla
mianowania agenta ludu”.
Od tego momentu rozmowa przybierała coraz gorszy obrót. Hillsborough
zbladł i wygłosił tyradę, że jego „twardość” była konieczna celem
przywiedzenia buntowniczych kolonistów do porządku. Na to Franklin
odpowiedział osobistą zniewagą: „Jak sądzę, nie ma wielkiego znaczenia,
czy nominacja została uznana, czy nie, ponieważ nie mam aktualnie
najmniejszego pomysłu na to, jak obecnie agent mógłby się przydać
którejkolwiek z kolonii. Nie będę zatem więcej trudził waszej lordowskiej
mości”. Następnie Franklin spiesznie wyszedł i udał się do domu, by spisać
treść rozmowy 48.
Hillsborougha „bardzo uraziły niektóre z mych ostatnich słów, które
nazywa niezwykle niegrzecznymi i obraźliwymi”, pisał Franklin
Samuelowi Cooperowi w Bostonie. „Uważam, że się nie myli”.
Początkowo Franklin udawał, że nie przejmuje się wrogością ministra.
„Koledzy z rządu nie lubią go ani trochę bardziej niż ja”, twierdził Franklin
w swoim liście do Coopera. W innym liście opisał Hillsborougha jako
„dumnego, pysznego, skrajnie zadufanego w swoją znajomość polityki
i polityczne talenty (jakiekolwiek by one były), lubiącego każdego, kto
może mu się przypochlebić, i wrogo traktującego każdego, kto ośmiela się
mówić mu niewygodne prawdy”. Jedynym powodem, dla którego
pozostawał u władzy, przypuszczał Franklin, było to, że inni ministrowie
mieli „trudność z wymyśleniem, jak pozbyć się i co potem począć
z człowiekiem, w którym kotłuje się tak wiele źle ukierunkowanej energii”.
Mimo to wkrótce stało się jasne, że starcie z Hillsboroughiem
przygnębiło Franklina. Jego przyjaciel Strahan zauważył, że stał się on
„bardzo zamknięty, co poważnie wzmacnia naturalną dla niego
bezczynność, i że nie ma sposobu, by zaangażować go w cokolwiek”.
Kłótnia uczyniła go też znacznie większym pesymistą co do ostatecznego
rezultatu narastających napięć między koloniami a Wielką Brytanią.
W działaniach Parlamentu można było dostrzec „zasiane ziarna całkowitego
zerwania pomiędzy obydwoma krajami”, pisał Komitetowi
Korespondencyjnemu Massachusetts. Popchnęło go to w stronę większego
radykalizmu. „Krwawe zmagania zakończą się albo całkowitą niewolą dla
Ameryki, albo ruiną Wielkiej Brytanii w postaci utraty kolonii” 49.
Mimo tak pesymistycznych przeczuć Franklin nadal miał nadzieję na
pojednanie. Wzywał Zgromadzenie Massachusetts do unikania „otwartego
zaprzeczania i sprzeciwu” wobec władzy Parlamentu, i przyjęcia zamiast
tego strategii obliczonej na „stopniowe zużycie przyjętej przez Parlament
władzy nad Ameryką”. Posunął się nawet do tego, by poradzić Cooperowi,
że mogłoby być „rozważnym z naszej strony ustąpienie krajowi
macierzystemu w tej kwestii, by mógł zachować twarz”. Nadal też wzywał
do wierności wobec Korony, jeśli nie wobec Parlamentu.
To sprawiło, że niektórzy spośród jego wrogów oskarżyli go o nadmierną
pojednawczość. „Doktor nie jest durniem, ale narzędziem przewrotności
Hillsborougha”, pisał ambitny Wirgińczyk Arthur Lee do swego przyjaciela
Samuela Adamsa. Lee oskarżył Franklina o chęć utrzymania stanowiska
pocztmistrza i zachowania dla syna stanowiska gubernatora. Wszystko to
wyjaśniało, pisał, „opieszałość, z jaką zawsze działał w sprawach
amerykańskich”.
Lee miał własne motywy: chciał objąć stanowisko Franklina jako agenta
w Londynie. Franklin jednak nadal cieszył się poparciem większości
patriotów z Massachusetts, w tym (przynajmniej na razie) Samuela
Adamsa. Ten ostatni zignorował list Lee i pozwolił, by jego treść została
ujawniona, a przyjaciele Franklina w Bostonie, w tym Thomas Cushing
i Samuel Cooper, zapewnili go o swym poparciu. Atak Lee, pisał Cooper,
służył „potwierdzeniu opinii o Pańskim znaczeniu, jednocześnie dowodząc
braku powagi jego autora”. Jednak uwidocznił on też trudności, z jakimi
mierzył się Franklin, próbując – tak jak podczas sporu o ustawę stemplową
– być jednocześnie lojalnym Brytyjczykiem i amerykańskim patriotą 50.
VI Oryg.: „Kansider chis alfabet, and giv mi instanses af syts Inlis uyrds and saunds az iu
mee hink kannat perfektlyi bi eksprest byi it” – przyp. tłum.
Rozdział 11 – Buntownik
Londyn, 1771–1775

WAKACJE ROKU 1771

Gdy nadchodziło lato 1771 roku, Franklin postanowił na jakiś czas porzucić
świat spraw publicznych. Wszystkie jego polityczne misje spełzły na
niczym, przynajmniej chwilowo: walka przeciwko właścicielom i następnie
Parlamentowi, jego dążenie do nadania ziemskiego i do uzyskania
stanowiska politycznego. Wciąż jednak nie był gotów wracać do domu.
Dlatego też uciekł przed ciężarem polityki w sposób, jaki najbardziej lubił,
czyli odbywając serię dłuższych podróży, trwającą do końca roku. W maju
odwiedził przemysłowe regiony centrum i północy Anglii, w czerwcu
i ponownie w sierpniu – posiadłość przyjaciela w południowej części kraju,
jesienią zaś udał się do Irlandii i do Szkocji.
Podczas swych majowych wypraw Franklin zawitał do wsi Clapham,
gdzie znajdował się rozległy staw. Dzień był wietrzny, pogoda nie
najlepsza, postanowił więc sprawdzić prawdziwość swoich teorii
o działaniu oliwy na fale. Wylawszy łyżeczkę, spoglądał zadziwiony, jak
oliwa powoduje „natychmiastowe uspokojenie”, które stopniowo
rozszerzało się, czyniąc „ćwierć powierzchni stawu, może nawet pół akra,
gładkim niczym lustro”.
Choć Franklin miał nadal poważnie badać efekt wylania oliwy na
powierzchnię wody, znalazł też sposób uczynienia z tego magicznej
sztuczki. „Potem starałem się zabierać ze sobą, gdy tylko udawałem się na
wieś, nieco oliwy w wydrążonym łączeniu mej bambusowej laski”, pisał.
Podczas wizyty w domu lorda Shelburne szedł wzdłuż strumienia z grupą
przyjaciół i nagle oznajmił, że może uspokoić fale. Poszedł w górę rzeczki,
machnął trzykrotnie laską, i powierzchnia strumienia uspokoiła się. Dopiero
później pokazał im swoją laskę i wyjaśnił sekret kryjący się za „magią” 1.
Tournée po środkowej i północnej Anglii w towarzystwie dwóch innych
uczonych dało Franklinowi okazję przyjrzenia się rozkwitającej tam
wówczas rewolucji przemysłowej. Odwiedził wytwórnię żelaza i cyny
w Rotherham, odlewnię metalu w Birmingham, i tkalnię jedwabi w Derby,
w której 63700 rolek nieustannie obracało się, „a proces skręcania
nadzorowały około pięcio-, siedmioletnie dzieci”. W Manchesterze „wsiadł
na luksusową, ciągnioną przez konie łódź” należącą do diuka Bridgewater,
VII
która – odpowiednio dla nazwiska para – zabrała go akweduktem
pokonującym rzekę w drodze do kopalni węgla. Koło Leeds odwiedzili
naukowca Josepha Pristleya, „który dokonał kilku bardzo ładnych
eksperymentów elektrycznych”, a następnie opisał im różne odkrywane
przez siebie gazy.
Franklin potępiał prawa handlowe Anglii, które miały na celu tłumienie
produkcji przemysłowej w koloniach. Argumentował (trochę
nieprzenikliwie), że Anglia nigdy nie będzie musiała obawiać się Ameryki
jako przemysłowej rywalki. W listach pisanych z podróży w roku 1771
jednakże słał szczegółowe rady co do tworzenia przemysłu jedwabnego,
odzieżowego i metalowego, co uczyniłoby kolonie samowystarczalnymi.
Stawał się „coraz bardziej przekonany”, pisał swemu przyjacielowi
z Massachusetts Thomasowi Cushingowi, o „niemożności” zaspokojenia
przez Anglię rosnącego zapotrzebowania Ameryki na ubrania.
„Konieczność więc, jak i rozwaga, wkrótce zmuszą nas do szukania
wsparcia w naszym własnym przemyśle”.
W początku czerwca Franklin powrócił na krótko do Londynu „na czas,
by być na Dworze podczas urodzin Króla”, pisał Deborah. Mimo jego
sprzeciwu wobec polityki podatkowej Parlamentu, nadal był wiernym
zwolennikiem Jerzego III. „Choć zaprzeczamy władzy uzurpowanej sobie
przez Parlament”, pisał w tym samym tygodniu Cushingowi, „pragnę, by
utrzymano wśród nas nienaruszone posłuszne przywiązanie do Króla i jego
rodziny” 2.
Po dwóch tygodniach spędzonych w Londynie Franklin udał się do
południowej Anglii, gdzie odwiedził swego przyjaciela Jonathana Shipleya
w jego wiejskiej posiadłości w Twyford, tuż koło Winchester. Shipley był
anglikańskim biskupem w Walii, jednak większość czasu spędzał
w Twyford z żoną i pięcioma hożymi córkami. Wizyta była tak przyjemna
(Franklin mógłby zdefiniować przyjemność jako pobudzający intelektualnie
wiejski dom wypełniony porywającymi młodymi kobietami), że z rozpaczą
wyjeżdżał po tygodniu, by zabrać się do nagromadzonej w Londynie
korespondencji. W liściku z podziękowaniami dla Shipleyów, do którego
załączył paczkę z suszonymi jabłkami przysłanymi z Ameryki, Franklin
skarżył się, że musi „oddychać z niechęcią londyńskim dymem” i ma
nadzieję powrócić do „słodkiego powietrza Twyford” z dłuższą wizytą pod
koniec lata 3.

AUTOBIOGRAFIA

W wieku 65 lat Franklin zaczął więcej myśleć o sprawach rodzinnych. Czuł


przywiązanie do wszystkich swych krewnych, mimo tego – a raczej, jak
sam spekulował, ze względu na to – że wciąż mieszkał z dala od nich.
W długim liście do siostry, jedynej żyjącej jeszcze z jego rodzeństwa, Jane
Mecom, chwalił ją za dobre stosunki łączące ją z filadelfijskimi
powinowatymi i w wiele mówiącym fragmencie rozważał to, o ile łatwiej
było krewnym pozostać w przyjaznych stosunkach, gdy dzielił ich dystans.
„Nasz ojciec, który był bardzo mądrym człowiekiem, zwykł mawiać, że nic
nie jest bardziej powszechne niż to, że kochający się ludzie żyjący z dala od
siebie po spotkaniu znajdują wiele powodów, by się nie lubić”. Dobrym
przykładem, pisał, był stosunek ich ojca do swego brata Benjamina. „Choć
byłem dzieckiem, nadal pamiętam, jak bardzo serdeczna była ich
korespondencja”, póki Benjamin mieszkał w Anglii. Gdy jednak stryj
Benjamin przeniósł się do Bostonu, pojawiły się między nimi „spory
i nieporozumienia”.
Franklin pisał też Jane o Sally Franklin, szesnastolatce, która dołączyła
do jego zastępczej rodziny przy Craven Street. Sally była jedynym
dzieckiem kuzyna drugiego stopnia, który prowadził farbiarnię rodziny
Franklinów w Leicestershire. Wraz z listem załączył szczegółowe drzewo
genealogiczne pokazujące, że wszyscy pochodzili od Thomasa Franklina
z Ecton, wraz z dopiskiem, że Sally była ostatnią osobą w Anglii noszącą
rodzinne nazwisko.
Jego zainteresowanie rodziną ponownie rozbłysło podczas wizyty
w jednym z ulubionych londyńskich antykwariatów książkowych.
Sprzedawca pokazał mu kolekcję starych pamfletów politycznych, pełnych
dopisków. Franklin ze zdumieniem odkrył, że należały one niegdyś do jego
stryja Benjamina. „Sądzę, że sprzedał je przed wyjazdem z Anglii”, pisał
Franklin w liście do innego kuzyna. Niezwłocznie je nabył 4.
Tak więc w końcu lipca, gdy wreszcie mógł powrócić do Twyford na
dłuższą wizytę u Shipleyów, był w refleksyjnym nastroju. Jego kariera
znalazła się w impasie, myślał więc o dziejach swej rodziny. W takich
okolicznościach powstała pierwsza część jego najbardziej długotrwałego
wysiłku literackiego, czyli Żywota własnego Benjamina Franklina.
„Drogi synu”, zaczął, czyniąc ze swej historii list do niewidzianego od
siedmiu lat Williama. Forma epistolarna dawała mu okazję do użycia
plotkarskiego i swobodnego stylu. Przynajmniej początkowo udawał, że to
jedynie korespondencja, a nie dzieło literackie. „Zwykłem pisać bardziej
metodycznie”, pisał we fragmencie, który włączył do tekstu po ponownym
przeczytaniu rozwlekłych genealogicznych dygresji, spisanych pierwszego
dnia. „Nikt jednak nie ubiera się na prywatne spotkanie tak samo jak na
publiczny bal”.
Czy autobiografia rzeczywiście była przeznaczona jedynie na prywatne
spotkanie ze swym synem? Nie. Było jasne od początku, że Franklin pisał
także na użytek publiczny. Informacje rodzinne, które najbardziej
interesowałyby jego syna, zostały pominięte całkowicie: tożsamość i opis
matki Williama. Franklin nie pisał też tego „listu” na papierze listowym;
zamiast tego użył lewej połowy wielkich arkuszy folio, pozostawiając
prawą część wolną na poprawki i dopiski.
Na początku drugiego dnia pisania zatrzymał się, by nakreślić całe swoje
zawodowe życie, ukazując zamiar stworzenia pełnych wspomnień. Także
tegoż drugiego ranka użył prawych części pierwszych arkuszy do dopisania
długich fragmentów usprawiedliwiających „próżność” decyzji „pójścia za
tak naturalną u starych ludzi skłonnością do mówienia o sobie”. Jego celem,
deklarował, było opisanie swej drogi od zera do sławy i przekazanie
użytecznych wskazówek co do tego, w jaki sposób mu się to udało,
z nadzieją, że inni mogą uznać jego przykład za właściwy do naśladowania.
Było to w oczywisty sposób skierowane do grona szerszego niż tylko
jego syn, który miał już 40 lat i był gubernatorem New Jersey. Znalazł się
tam jednak dopisek skierowany do niego: od czasu gubernatorskiej
nominacji William polubił blichtr i był o wiele bardziej od swego ojca
oczarowany arystokracją i establishmentem. Autobiografia miała
przypomnieć ich niskie pochodzenie i sławić ciężką pracę, oszczędność,
wartości sklepikarskie oraz rolę przedsiębiorczej klasy średniej, która
sprzeciwiała się, nie zaś naśladowała pretensje dobrze urodzonej elity.
Przez niemal trzy tygodnie Franklin pisał dzień za dniem, wieczorami
czytając kolejne fragmenty Shipleyom. Ponieważ dzieło miało formę listu
i ponieważ było czytane głośno, tekst Franklina przybrał ton głosu miłego
starego gawędziarza. Pozbawiona literackiego kunsztu, bez metafor czy
poetyckich ozdobników, narracja płynęła strumieniem kpiarskich anegdot
i pouczających przykładów. Czasem, gdy uznał, że pisze o czymś ze zbyt
wielką dumą, zmieniał fragment, dodając jakiś samokrytyczny czy
ironicznych komentarz, tak jak każdy szanujący się człowiek, który lubi
snuć opowieści przy kominku.
Rezultatem była jedna z najbardziej czarujących postaci literackich
Franklina: nakreślony przezeń portret samego siebie w młodości. Pisarz
John Updike nazwał go „dziełem elastycznie beztroskim, pełnym wesołych
sprzeczności i zabawnych zwrotów akcji – miłym spojrzeniem na
wcześniejszego siebie, dającym niezwykle ambitnemu młodemu
człowiekowi luksus ulgi starego człowieka”.
Z mieszaniną ironicznego dystansu i wesołej samoświadomości, Franklin
zdołał utrzymać swą postać na pewien dystans, nieco zdradzając, ale nigdy
za wiele. Wśród wszystkich pouczających anegdotek umieścił niewiele
opisów wewnętrznych zmagań, żadnych dylematów duszy czy odniesień do
głębi jaźni. Jego wspomnienia, bardziej rzetelne niż wybitne, zawierają
humorystyczne spojrzenie na prosty stosunek do życia, i jedynie
sygnalizują głębsze znaczenie, jakie przywiązywał do służby innym
ludziom, a tym samym swemu Bogu. Jego pisanina nie pretendowała do
niczego poza kpieniem ze wszelkich pretensji. Było to dzieło osoby
towarzyskiej, uwielbiającej opowiadać, zmieniać historyjki w sielskie
przypowieści, które mogły prowadzić do poprawy życia, i zagłębiać się
w płycizny prostych nauk.
Niektórzy widzą w tej prostocie wadę. Wielki krytyk literacki Charles
Angoff twierdzi, że „brak jej niemal wszystkiego, co niezbędne w naprawdę
wielkim dziele belles lettres: elegancji wyrazu, czaru osobowości
i wysokich lotów”. Z pewnością jednak niesprawiedliwie jest twierdzić, że
brak jej czaru osobowości, a jak wskazuje historyk Henry Steele
Commager, jej „prostota, jasność, potoczne słownictwo, świeżość i humor
zaskarbiały jej coraz to nowe pokolenia czytelników”. Czytana bez
uprzedzeń, jest niezwykle przyjemna w lekturze. Jest też archetypem
rodzimej literatury amerykańskiej. Miała też stać się, poprzez setki wydań
w niemal wszystkich językach, najpopularniejszą autobiografią w dziejach
świata.
W świecie niemal natychmiastowych wspomnień warto zauważyć, że
Franklin pisał coś względnie nowego jak na swe czasy. Wyznania
św. Augustyna dotyczyły głównie jego nawrócenia, a Wyznania Rousseau
nie zostały jeszcze opublikowane. „Przed Franklinem nie było niemal
żadnych słynnych autobiografii, nie miał więc na kim się wzorować”, pisze
Carl Van Doren. Nie jest to zupełnie prawdą. Wśród tych, którzy już
opublikowali coś w rodzaju autobiografii, byli Benvenuto Cellini, lord
Herbert z Cherbury i biskup Gilbert Burnet. Van Doren ma jednak
słuszność, pisząc, że „Franklin tworzył dla klasy średniej, która miała
niewielu historyków. Jego książka była pierwszą, mistrzowską
autobiografią self-made-mana”. Najlepszym wzorcem, jaki posiadał, jeśli
chodzi o styl narracji, była jedna z jego ulubionych książek, alegoria
Postępy pielgrzyma Johna Bunyana. Jednak historia Franklina dotyczyła
bardzo rzeczywistego, choć błąkającego się pielgrzyma w bardzo
rzeczywistym świecie.
Gdy w połowie sierpnia musiał wyjechać z Twyford, ukończył pierwszą
z czterech części, które miały później stać się znane jako Żywot własny.
Obejmowała ona czasy, gdy jako młody drukarz zajmował się
przedsięwzięciami publicznymi, kończąc się na założeniu w Filadelfii
biblioteki i jej filii w roku 1731. Dopiero w ostatnich zdaniach znalazło się
nieco o polityce. „Biblioteki te”, pisał, „uczyniły zwykłych rzemieślników
i farmerów tak inteligentnymi, co większość dżentelmenów z innych
krajów, i zapewne przyczyniły się w pewnym stopniu do tego, że w całych
koloniach powszechnie zaczęto bronić naszych przywilejów”. Miało minąć
trzynaście lat, nim – naciskany przez przyjaciół – podjął kontynuację tej
części opowieści 5.
Zawsze gotów tworzyć rodzinę tam, gdzie mógł ją znaleźć, Franklin
wziął pod swe skrzydła najmłodszą córkę Shipleyów, jedenastoletnią Kitty,
którą zabrał dyliżansem do Londynu, gdzie miała uczęszczać do szkoły. Po
drodze rozmawiali o typach mężczyzn, jakich miała poślubić każda z córek
Shipleyów. Kitty uważała, że wszystkie jej siostry zasługują na bardzo
bogatego kupca lub arystokratę. Jeśli chodzi o nią samą, zauważyła
kokieteryjnie: „Bardzo lubię starszych panów, i w jakiś sposób wszyscy
starsi panowie lubią mnie”. Franklin zwrócił uwagę, że może winna
poślubić kogoś młodszego, i „pozwolić mu się zestarzeć razem ze sobą,
ponieważ będziesz lubić go bardziej i bardziej, im więcej przybędzie mu
lat”. Kitty odpowiedziała, że wolałaby wyjść za kogoś już starego, „a potem
mogłabym zostać bogatą, młodą wdową”.
Tak narodził się kolejny dozgonny flirt. Poprosił żonę, by przysłała mu
z Filadelfii wiewiórkę jako maskotkę dla córek Shipleyów. Gdy rok później
zginęła, przedwcześnie zagryziona przez psa, Franklin napisał dla niej
kwieciste epitafium, potem uzupełniając je prostszym, które miało stać się
VIII
sławne: „Oto Skugg / tu na wznak / leży tak / bo nam padł” . Jego
uczucia dla Kitty miały zostać unieśmiertelnione 15 lat później, gdy
osiemdziesięcioletni Franklin napisał dla niej krótki esej The Art of
Procuring Pleasant Dreams [Sztuka przywoływania miłych snów].
Ostatniego wieczora w Twyford, Shipleyowie naciskali na
zorganizowanie przyjęcia urodzinowego in absentia dla jego mieszkającego
w Filadelfii wnuka, dwuletniego Benjamina Franklina Bache’a. Pani
Shipley wzniosła toast: „Oby był tak dobry, jak jego dziadek”. Franklin
odpowiedział, że ma nadzieję, że Benny okaże się znacznie lepszy. Na co
biskup Shipley rzekł: „Skonkludujmy więc, że będziemy zadowoleni, jeśli
okaże się całkiem tak dobry” 6.
Dziwną rzeczą w całych tych uczuciach wobec Benny’ego było to, że
Franklin nigdy go nie widział ani też nie okazał większej chęci, by go
zobaczyć. Nie poznał nawet ojca chłopca. W tym czasie jednak Richard
Bache przybywał właśnie do Anglii z zadaniem odszukania swego
sławnego teścia. Bache pojawił się niezapowiedziany na Craven Street,
gdzie pani Stevenson powitała go radośnie. Franklin jednakże już wyjechał,
po nieco ponad tygodniu spędzonym w Londynie, na kolejne dłuższe
wakacje.

IRLANDIA I SZKOCJA

Podróżując z Richardem Jacksonem, drugim agentem Pensylwanii


w Anglii, w końcu sierpnia 1771 roku Franklin wyruszył w trzymiesięczną
podróż do Irlandii i Szkocji, mając nadzieję dowiedzieć się, czy związki
tych krajów w ramach imperium brytyjskiego będą mogły posłużyć za wzór
dla Ameryki. Było kilka obiecujących znaków. Gdy odwiedzili Parlament
Irlandii, Jackson otrzymał prawo zasiadania w izbie, jako że był członkiem
Parlamentu Anglii. Ujrzawszy sławnego Franklina, spiker izby
zaproponował, że skoro reprezentuje on legislatury amerykańskie, powinien
otrzymać także ten przywilej. „Cała Izba wygłosiła gromkie, jednogłośne
»Za«”, pisał Franklin Cushingowi. „Potraktowałem go jako oznakę
szacunku dla naszego kraju”.
Z drugiej strony jednakże wiele tego, co widział w Irlandii, napełniło go
niepokojem. Anglia ściśle regulowała irlandzki handel, a nieobecni
angielscy właściciele ziemscy wyzyskiwali tamtejszych farmerów
dzierżawiących ich ziemię. „Żyją w żałosnych budach z błota i słomy,
odziani są w łachmany i żywią się głównie ziemniakami”, pisał. Szok,
jakim był widok różnic między bogatymi a biednymi napełnił go jeszcze
większą dumą z faktu, że w Ameryce powstaje silna klasa średnia. Siłą
Ameryki, pisał, byli jej dumni wolni farmerzy i rzemieślnicy, którzy mieli
prawo głosu w sprawach publicznych i mogli godnie żywić i odziać swe
rodziny 7.
W Dublinie Franklin spotkał przypadkiem swą nemesis, lorda Hills-
borough, którego rodzinne włości znajdowały się w Irlandii Północnej. Co
zaskakujące, lord nalegał, by wraz z Jacksonem odwiedzili go po drodze do
Szkocji. Franklin miał dylemat. „Ponieważ mogło to dać okazję powiedzieć
coś o sprawach amerykańskich, pisał jednemu z przyjaciół, postanowiłem
przyjąć zaproszenie”. Później jednak napisał synowi, że „postanowił nie
jechać”. Jak się okazało, Jackson nalegał na wizytę, a Franklin nie zdołał
znaleźć innego dyliżansu, musiał więc jechać z nim.
Wizyta przebiegła w zadziwiająco przyjaznej atmosferze. W dworze
lorda Hillsborough Franklin został „zatrzymany tysiącem uprzejmości”
przez niemal tydzień. Minister „wydawał się troszczyć o wszystko, by
uczynić moją gościnę w jego domu przyjemną”. Obejmowało to nawet
„nałożenie mi na ramiona jego własnego płaszcza, gdy wychodziłem, bym
się nie przeziębił”.
Rozmawiając na temat irlandzkiej nędzy, Hillsborough obwinił o nią
Anglię uniemożliwiającą rozwój przemysłu. Czy nie to samo, pytał
Franklin, dotyczyło polityki Anglii wobec Ameryki? Ku zadowoleniu
Franklina, Hillsborough odparł, że „Ameryka nie powinna być ograniczana
w zakładaniu manufaktur”. Zasugerował nawet subsydia dla amerykańskich
przędzalni jedwabiu i winnic. Z radością wysłuchałby „opinii i rad”
Franklina w tej sprawie, jak i w kwestii utworzenia zarządu dla Nowej
Fundlandii. Czy Franklin zechciałby rozważyć te kwestie, i po powrocie do
Londynu „zaszczycić go przemyśleniami?”.
„Czyż to wszystko nie wydaje Ci się niezwykłe?”, pisał swemu synowi.
W liście do Thomasa Cushinga sugerował, że może istnieć bardziej
cyniczna przyczyna. Zachowanie Hillsborougha może być „pomyślane
jedynie jako poklepywanie i głaskanie konia, by uczynić go spokojnym
przed mocniejszym szarpnięciem za uzdę i wbiciem głębiej ostróg w jego
boki”. Być może też „przewidywał on nadciągającą burzę i pragnął w ten
sposób zmniejszyć liczbę wrogów, których tak nierozważnie sobie
narobił?” 8.
Przez burze i powodzie Franklin dotarł do Edynburga w pewien sobotni
wieczór, gdzie czekał go „marny nocleg” w zajeździe. „Jednak ten
doskonały chrześcijanin David Hume, posłuszny nakazom Ewangelii,
przyjął pod swój dach wędrowca i teraz mieszkam u niego”, pisał Franklin
nazajutrz. Jego stary przyjaciel Hume zbudował sobie nowy dom, i szczycił
się, że zupa z głowy owcy gotowana przez jego kucharza była najlepsza
w Europie. Przy stole rzecz jasna rozmawiano o filozofii (Hume niedawno
zaprzyjaźnił się w Paryżu z Rousseau), historii i losie kolonii w Ameryce.
Po dziesięciu dniach Franklin udał się na zachód do Glasgow, by spotkać
się z lordem Kamesem, swym drugim ulubionym szkockim filozofem.
Kames był też sławnym botanikiem, który hodował sadzonki
najróżniejszych drzew; drzewa zasadzone przez Franklina podczas tej
wizyty rosną po dziś dzień. W drodze powrotnej do Edynburga zatrzymał
się w hucie Carron, tej samej, gdzie James Watt pracował nad maszyną
parową, by pogłębić swe studia nad industrializacją. Oglądał odlewanie luf
armatnich, których część miała za kilka lat być użyta przeciwko koloniom;
niektóre z luf ważyły do 32 ton.
Powróciwszy do domu Hume’a w Edynburgu, Franklin spędził kolejnych
kilka dni na rozrywkach z tamtejszym towarzystwem intelektualistów.
Spotkał Adama Smitha, który rzekomo pokazał mu pierwsze rozdziały
Rozważań nad przyczynami bogactwa narodów, które wówczas pisał.
Podejrzewając zapewne, że nigdy więcej nie ujrzy swego amerykańskiego
przyjaciela, Hume wydał na jego cześć pożegnalną kolację, na której obecni
byli różni zaprzyjaźnieni szkoccy uczeni i pisarze, w tym lord Kames 9.

SPOTKANIE Z ZIĘCIEM

Franklin planował pozostać dłużej u Hume’a, ale podczas wizyty dotarły do


niego dwa listy. Jeden był od jego zięcia, Richarda Bache’a. Minąwszy się
z Franklinem w Londynie, pisał, udał się z wizytą do rodzinnego domu
w Preston, mieście w północnej Anglii niedaleko Manchesteru. Drugi list
był od Polly. „Pan Bache jest w Preston, gdzie będzie przebywał
w radosnym oczekiwaniu ujrzenia Pana po Pańskim powrocie. Wszyscy
byliśmy tu nim bardzo oczarowani”. Tak więc Franklin przyspieszył swój
wyjazd do Londynu, postanawiając odwiedzić po drodze swego zięcia.
Sally Franklin Bache rzecz jasna drżała w Filadelfii, jak przebiegnie
spotkanie jej męża i jej ojca. „Jeśli nie będzie tak serdeczne, jak mogłabym
sobie życzyć”, pisała Richardowi, „wiem, że gdy weźmiesz pod uwagę, iż
to mój ojciec, Twoja dobroć i Twoje uczucie do mnie sprawią, że
spróbujesz pozyskać jego szacunek i przyjaźń”. Jak się okazało, jej obawy
były bezpodstawne. Jak pisał radośnie Bache do teściowej: „Mogę
z wielkim zadowoleniem powiedzieć Pani, że przyjął mnie z otwartymi
ramionami i z uczuciem, którego nie oczekiwałem”. Bache’a szczególnie
cieszył fakt, że wszystkim przypominał Franklina, co w czasach przed
Freudem uważano za dowód dobrego wyboru męża przez Sally. „Bardzo
chciałbym być podobny do niego pod każdym względem”, entuzjazmował
się Bache.
Stary czaruś podbił serca wszystkich członków rodziny Bache’a,
szczególnie jego matki, Mary Bache, sześćdziesięcioośmioletniej
„statecznej” i „poważnej” wdowy, która urodziła 12 dzieci. W czasie wizyty
rozmawiała z Franklinem do północy. Kilka tygodni później Franklin posłał
je notkę z podziękowaniami, nieco ostrygo oraz (ponieważ nie zdołał wciąż
pokonać swej próżności) swój portret. Pani Bache nosiła go z salonu do
jadalni i z powrotem, by wciąż móc na niego patrzeć. „Jest tak podobny
oryginałowi, że nie potrafi Pan wyobrazić sobie radości, z jaką na niego
spoglądamy, jako że możemy w nim dostrzegać podobieństwo do mego
syna, jak i do Pana” 10.
Bache wrócił do Londynu z Franklinem, mieszkał z nim przez pewien
czas na Craven Street, i bardzo starał się go zadowolić. „Jego zachowanie
tu było mi bardzo miłe”, pisał Franklin do Deborah. Jednak jego
zadowolenie nie było na tyle duże, by udzielić Bache’owi pomocy
w uzyskaniu nominacji na stanowisko publiczne, takie jak inspektora
celnego. „Jestem zdania, że niemal każdy zawód, w jakim został
wykształcony człowiek, jest lepszy od urzędu (…) podległego kaprysom
przełożonych”. Poradził więc Bache’owi, by wracał do kraju, został
kupcem „sprzedającym wyłącznie za gotowe pieniądze” i był „zawsze
blisko” swojej żony. Rady tej, nie można zapominać, udzielał człowiek,
który większość z 15 lat spędził oddzielony od swej żony oceanem, i który
dbał o utrzymanie swego stanowiska królewskiego pocztmistrza.
Jeśli chodzi o Sally, poradził, że powinna uczyć się rachunków (stara
śpiewka) i pomóc swemu mężowi. „Prowadząc magazyn, jeśli tym się
zajmiecie, możesz mu być tak pomocną, jak Twoja matka byłą pomocna
mnie; ponieważ nie brak Ci tej zdolności, a mam nadzieję, że nie jesteś zbyt
dumna”. Bache’owie, zawsze rozsądni, mieli ostatecznie zamieszkać razem
z Deborah, otworzyć sklep w jednym z budynków Franklina przy Market
Street, reklamować się „sprzedażą tylko za gotówkę” wyboru jedwabiów
i innych tekstyliów. Gdy sklep pasmanteryjny okazał się, jak Bache skarżył
się Franklinowi, „żałosną sprawą”, zmienił go w „sklep z winem
i wiktuałami”, który także nie rozwinął skrzydeł. Nie był to status ani
pozycja finansowa, jakiej oczekiwała kobieta o wykształceniu Sally
i mężczyzna o ambicjach Bache’a, jednak przestrzegali rady Franklina, by
nie byli nazbyt dumni 11.
Deborah tak często pisała do Franklina o ich wnuku Bennym, że można
w jego odpowiedziach odkryć nutkę ostrożności. „Widzę, że jesteś zupełnie
w nim zakochana, a swoje szczęście połączyłaś z nim”. Chwalił ją za to, że
nie mieszała się w spór, gdy Sally próbowała zdyscyplinować Benny’ego.
„Lękałem się, że ze względu na Twe uczucie do niego będzie zbyt dużo
bawiony, a nawet rozpieszczany”.
Inaczej jednak podchodził do rozpieszczania synka Polly Stevenson,
urodzonego tej wiosny Williama. „Dawaj mu wszystko, czego zechce”,
pisał Polly. „Daje to [dzieciom] dobry oddech (…) a ich twarz jest przez to
przyjemniejsza”. W tym samym liście odpowiedział optymistycznie na
droczenie się Polly, że jej matka ma nowego przyjaciela. „Przywykłem do
rywali, pisał Franklin, i rzadko kiedy miałem przyjaciela czy przyjaciółkę,
których inni ludzie nie lubili tak bardzo jak mnie”.
W ciągu dwóch lat Billy Hewson stał się zastępczym wnukiem Franklina.
Odpowiadając na jeszcze jeden list od żony opisujący ich własnego wnuka,
Franklin napisał: „W odpowiedzi na Twoją historię o Twoim wnuku, muszę
napisać Ci nieco o moim chrześniaku. Ma teraz 21 miesięcy, jest bardzo
silny i zdrowy, zaczyna trochę mówić, a nawet śpiewać. Był z nami kilka
dni w ostatnim tygodniu, polubił mnie, i nie chce usiąść do śniadania bez
odwiedzenia Dziadzi”. Uznał jednak za stosowne dodać, że patrzenie na
Billy’ego „budzi we mnie tęsknotę do bycia w domu i bawienia się
z Benem” 12.

NAUKA I WYNALAZKI

Gdy w Clapham wylał łyżeczkę oliwy na powierzchnię stawu i zauważył,


że rozprzestrzeniła się ona na pół akra, Franklin był bliski odkrycia, które
miało zostać dokonane dopiero sto lat później: określenia wielkości
cząsteczki. Gdyby obliczył objętość łyżeczki oliwy (2 centymetry
sześcienne) i podzielił je przez powierzchnię, jaką pokryła (pół akra, 2000
metrów kwadratowych), osiągnąłby przybliżoną grubość cząsteczki oliwy
(10–7 centymetra). Jak pisze Charles Tanford w swej wspaniałej książce
Ben Franklin Stilled the Waves [Ben Franklin uspokoił fale]: „Franklin
w rzeczywistości właściwie określił rząd wielkości rozmiarów cząsteczek,
jako pierwszy w dziejach, tylko tego nie dostrzegł”.
Franklin zawsze był lepszy w wynajdywaniu praktycznych zastosowań
niż w analizie teoretycznej. Zamiast spekulować na temat rozmiarów
cząsteczek, szukał zastosowań dla swych eksperymentów z oliwą i wodą.
Czy było możliwe ratowanie statków przed niebezpiecznymi falami
poprzez wylewanie oliwy na fale? By to sprawdzić, udał się do Portsmouth
z trójką przyjaciół z Royal Academy. „Ten eksperyment”, pisał Franklin,
„nie przyniósł oczekiwanego powodzenia”. Oliwa wyrównała powierzchnię
fal, ale nie głębinowe wzburzenie (być może kolejna metafora). Jego raport
z nieudanego eksperymentu został jednak uznany za wystarczająco
użyteczny, by go opublikować w „Philosophical Transactions” wydawanym
przez Royal Society 13.
W ciągu całej swej bytności w Anglii, gdy tylko mógł umknąć przed
wymogami polityki, kontynuował swe naukowe dociekania. Po
zamontowaniu przezeń piorunochronów na Katedrze Św. Pawła,
opiekunowie królewskich arsenałów poprosili go o opracowanie sposobu
zabezpieczenia ich budynków przed piorunami. To ponownie zaangażowało
Franklina w spór, czy końce piorunochronów winny być spiczaste, czy
zaokrąglone; Franklin naciskał na spiczaste, ale (być może z przyczyn
politycznych) król Jerzy po rewolucji amerykańskiej kazał zmienić je na
okrągłe. Franklin opracował też system rur z ciepłą wodą do ogrzewania
Izby Gmin.
Inne naukowe i badawcze zajęcia w ciągu lat spędzonych w Londynie to:

• Przyczyna przeziębień. Choć zarazki i wirusy miały dopiero zostać


odkryte, Franklin był jednym z pierwszych, którzy twierdzili, że
przeziębienia i grypa „mogą być wynikiem zakażenia”, a nie zimnego
powietrza. „Podróżując w czasie naszych surowych zim, często cierpiałem
na ogromne zimno, niemal zamarzałem, ale nie powodowało to
przeziębienia”, pisał do filadelfijskiego lekarza Benjamina Rusha w roku
1773. „Ludzie często łapią przeziębienie od siebie nawzajem, gdy zamykają
się w ciasnych pomieszczeniach itp., i gdy siedzą blisko siebie, rozmawiają,
i oddychają sobie wzajemnie w drogi oddechowe”. Najlepszą obroną było
świeże powietrze. Przez całe życie Franklin lubił dobrą wentylację i otwarte
okna, nawet w środku zimy 14.
• Studium gimnastyki. Jednym ze sposobów zapobiegania
przeziębieniom, twierdził, były regularne ćwiczenia. Najlepszym sposobem
na zmierzenie gimnastyki, pisał, nie było liczenie czasu, ale „ilości ciepła,
jakie wytwarza w ciele”. Była to jedna z pierwszych teorii łączących
ćwiczenia fizyczne z kaloriami ciepła. Przykładowo, Franklin wyjaśniał, że
przejście mili w górę i w dół po schodach produkuje pięciokrotnie więcej
ciepła ciała niż przejście mili po równej powierzchni. Ćwiczenia ciężarkami
wedle obliczeń Franklina podnosiły puls z 60 do 100 uderzeń na minutę.
Ponownie słusznie obliczał, że „ciepło ciała zwykle rośnie wraz ze
wzrostem pulsu” 15.
• Zatrucie ołowiem. Jako drukarz Franklin zwrócił uwagę, że dotykanie
gorących ołowianych czcionek często powodowało sztywność lub paraliż.
Zauważył też, że ludzie pracujący w pewnych zawodach często zapadali na
poważną chorobę zwaną „suchym bólem brzucha”. Przyjaciel dodał jeszcze
jedną poszlakę, zauważając, że na chorobę tę zapadali także ludzie pijający
rum z aparatu z metalową wężownicą. Zmieniając się w epidemiologa,
Franklin jako jeden z pierwszych odkrył przyczynę choroby. „Doświadczają
jej rzemieślnicy zajmujący się ołowiem, niezależnie od ich fachu –
szklarze, zecerzy, hydraulicy, zduni, farbiarze i malarze”. Sugerował
między innymi, by wężownice destylatorów wykonywano z czystej miedzi,
zamiast z cynołowiu 16.
• Statki w kanałach. Podczas wizyty w Holandii Franklin i jego przyjaciel
sir John Pringle, prezes Royal Society, dowiedzieli się, że statki płynące
płytkimi kanałami szły wolniej niż na głębszych kanałach. Wynikało to
z tego, przypuszczał Franklin, że gdy jednostka przebywała określony
dystans, musiała wyprzeć ilość wody równą objętości zajmowanej przez
kadłub pod wodą. Woda ta musiała przesunąć się wzdłuż lub pod kadłubem.
Jeśli przepływ wody pod kadłubem był ograniczony bliskością dna, więcej
wody musiało przedostać się wzdłuż burt jednostki, spowalniając ją w ten
sposób. Oto naukowa teoria o ogromnym znaczeniu praktycznym. Franklin
zareagował odpowiednio: „Postanowiłem zrobić eksperyment”, pisał
Prinle’owi. Zbudował czterometrowy drewniany przepływ szeroki i głęboki
na 15 centymetrów, w którym umieścił mały stateczek zaczepiony na
sznurku. Sznurek przeprowadził przez bloczek, i na jego końcu przywiązał
niedużą monetę, która opadając, ciągnęła stateczek. Mierzył wielokrotnie
szybkość zabawki przy różnych poziomach wody. Wyniki wykazały, że
przeciągnięcie jednostki przez płytki kanał wymagało 20 procent więcej
siły niż przy głębszym kanale 17.
• Słoność wody morskiej. W tym czasie dominująca opinia na temat
przyczyn zasolenia oceanów głosiła, że pierwotnie były one wypełnione
słodką wodą, jednak w ciągu milionów lat nagromadziła się w nich sól
i minerały nanoszone do nich przez rzeki. Franklin przypuszczał w liście do
swego brata Petera, że istnieje równie wiele dowodów na inną hipotezę:
„Wszelka woda na Ziemi była pierwotnie słona, i że słodka woda, jaką
dobywamy ze źródeł i rzek, jest produktem destylacji”. Jak się okazało,
Franklin w tej kwestii nie miał racji. Z biegiem wieków oceany stają się
coraz bardziej słone 18.
• Harmonika szklana. Wśród najbardziej rozrywkowych jego
wynalazków był instrument muzyczny, który nazwał harmoniką. Opierała
się na produkowaniu dźwięku poprzez przesuwanie mokrego palca po
brzegu szklanki, co czynili znudzeni goście, a także i muzycy. Franklin był
pewnego razu na koncercie zagranym na kieliszkach do wina, a w roku
1761 udoskonalił pomysł, montując 37 szklanych misek różnych rozmiarów
umieszczonych na wspólnej osi. Zamontował do niej pedał i koło
zamachowe, wprawiające całość w ruch obrotowy, co pozwalało mu na
wytwarzanie różnych dźwięków poprzez dotykanie brzegów misek
mokrymi palcami. W liście do włoskiego elektryka Franklin opisał nowy
instrument w najdrobniejszych szczegółach. „Jest to instrument”, pisał,
„który zdaje się szczególnie nadawać do włoskiej muzyki, zwłaszcza tonów
miękkich i spokojnych”. Harmonika Franklina była przez jakiś czas bardzo
modna. Maria Antonina brała lekcje gry na niej, Mozart i Beethoven pisali
utwory na harmonikę, a jej miłe dźwięki stały się popularne podczas wesel.
Zwykła jednak powodować melancholię – być może z powodu zatrucia
ołowiem – i z czasem wypadła z łask 19.

FILOZOFIA SPOŁECZNA

Z biegiem lat Franklin zaczął wypracowywać sobie spojrzenie na


społeczeństwo, które było mieszaniną liberalizmu, populizmu
i konserwatyzmu, i miało stać się jednym z archetypów filozofii
amerykańskiej klasy średniej. Sławił ciężką pracę, indywidualną
przedsiębiorczość, oszczędność i poleganie na sobie samym. Z drugiej
strony promował współpracę społeczną, dobroczynność i dobrowolne
projekty prospołeczne. Z równą nieufnością traktował elity i masy,
przekazywanie władzy zarówno wysoko urodzonym, jak i niesfornym
tłumom. Ze swymi sklepikarskimi wartościami wzdragał się przed walką
klas. Miał wpojoną dogłębnie wiarę w awans społeczny i prostą wiarę
w wydźwiganie się poprzez ciężką pracę.
Jego wrodzony konserwatyzm co do interwencji rządowych
i rozdawnictwa uwidocznił się w serii pytań zadawanych Peterowi
Collinsonowi w roku 1753 (zob. s. 172–173). Zapytywał wówczas, czy
prawa „zobowiązujące bogatych do utrzymywania biednych nie uczynią
tych drugich zależnymi” i czy nie „stworzą zachęty dla lenistwa” 20.
Do Collinsona skierował te uwagi w formie pytań, jednak w esejach
z przełomu lat 60. i 70. XVIII wieku Franklin mocniej zarysował swój
konserwatyzm. Najważniejszy był anonimowy tekst zatytułowany On the
Laboring Poor [O trudzących się biedakach], który podpisał jako „Medius”,
od łacińskiego słowa oznaczającego „umiarkowany”, i opublikował w „The
Gentleman’s Magazine” w roku 1768. W eseju tym potępiał pisarzy, którzy
podburzali tłum twierdzeniem, że ci biedni byli wyzyskiwani przez
bogatych. „Czy wysłuchacie uwagi czy dwóch wypowiedzianych z drugiej
strony?”, zapytywał. Sytuacja biednych w Anglii była najlepsza w Europie,
pisał. Dlaczego? Ponieważ w Anglii istniały ustawy pomagające wspierać
biednych. „To prawo nie zostało stworzone przez biednych. Prawodawcami
byli ludzie zamożni. (…) Dobrowolnie poddali swe majątki i majątki
innych ciężarowi podatku na utrzymanie biednych”.
Prawa te wynikały ze współczucia. Ostrzegał jednak, że mogły mieć
niezamierzone konsekwencje i zachęcać do lenistwa. „Obawiam się, że
danie ludzkości oparcia na starość czy w chorobie niezależnie od
przedsiębiorczości i oszczędności w młodości i w zdrowiu, może schlebiać
naszej naturalnej indolencji, zachęcać do bezczynności i gnuśności, i w ten
sposób promować i powiększać nędzę, chorobę, którą w zamiarze miało
leczyć”.
Nie tylko ostrzegał od uzależnienia od dobroczynności, ale też oferował
własną wersję teorii o skapywaniu bogactwa. Im więcej pieniędzy zarobili
bogaci i społeczeństwo, tym więcej pieniędzy dotrzeć miało w dół, do
biednych. „Bogaci nie pracują dla siebie nawzajem. (…) Wszystko, czego
oni lub ich rodziny używają i spożywają, zostało wytworzone przez
pracujących biednych”. Bogaci wydawali pieniądze w sposób, który
wzbogacał pracujących biednych: na ubrania, na meble i na domy. „Nasi
pracujący biedni otrzymają rocznie całość czystego zysku społeczeństwa”.
Krytykował też pomysł podniesienia płacy minimalnej: „Można uchwalić
prawo podnoszące te płace; jednak jeśli nasze manufaktury będą zbyt
drogie, mogą nie znaleźć zbytu za granicą” 21.
Jego konserwatyzm gospodarczy był jednak równoważony poprzez
fundamentalne przekonanie moralne, że czyny winny być oceniane według
tego, jak dalece służą dobru wspólnemu. Polityka zachęcająca do ciężkiej
pracy była dobra, ale nie dlatego, że prowadziła do wielkiej akumulacji
prywatnego majątku; była dobra, ponieważ zwiększała ogólny dobrobyt
społeczeństwa i godność każdej aspirującej jednostki. Ludzie, którzy
zgromadzili więcej majątku, niż było im potrzeba, mieli obowiązek
pomagać innym i tworzyć instytucje cywilne wspierające sukces innych.
„Jego ideałem była prosperująca klasa średnia, której członkowie
prowadzili proste życie w demokratycznej równości”, pisze James
Campbell. „Ci, których spotkał w życiu większy sukces ekonomiczny, mieli
obowiązek udzielać pomocy prawdziwie potrzebującym; jednak ci, którzy
z powodu braku cnót nie robili tyle, ile mogli, nie mogli oczekiwać od
społeczeństwa żadnej pomocy” 22.
Do tej filozoficznej mikstury dodał Franklin coraz bardziej gorliwe
promowanie tradycyjnych angielskich liberalnych wartości, obejmujących
prawa i swobody jednostki. Jeszcze jednak nie dokonała się ewolucja jego
poglądów w wielkiej moralnej kwestii niewolnictwa. Jako agent niektórych
z kolonii, w tym Georgii, znalazł się w niewygodnej pozycji,
nieprzekonująco broniąc Ameryki przed brytyjskimi zarzutami, że
utrzymując niewolnictwo, kpią z własnych żądań wolności.
W roku 1770 opublikował anonimowo Conversation on Slavery
[Rozmowę o niewolnictwie], której amerykański uczestnik stara się bronić
przed zarzutem hipokryzji. Tylko „jedna rodzina na sto” w Ameryce
posiada niewolników, a z tych „wielu traktuje swych niewolników
w sposób bardzo ludzki”. Argumentował też, że sytuacja „pracujących
biednych” w Anglii „wydaje się czymś nieco podobnym do niewolnictwa”.
W pewnym momencie jego postać popada nawet w rasizm: „Być może
wyobrażacie sobie Murzynów jako łagodnych, posłusznych ludzi.
Niektórzy z nich rzeczywiście tacy są. Jednak większość z nich ma
skłonność do knucia, są mroczni, ponurzy, złośliwi, mściwi
i w najwyższym stopniu okrutni” 23.
Pragnąc bronić Ameryki za wszelką cenę, Franklin sięgnął po jedne
z najgorszych argumentów, jakie kiedykolwiek napisał. Mylił się nawet co
do faktów. Odsetek rodzin posiadających niewolników w Ameryce nie
wynosił 1 na 100, ale niemal 1 na 9 (w 1790 roku 47 664 spośród 410 636
amerykańskich rodzin posiadało niewolników). Jego argumenty dodatkowo
podważał fakt, że gdy próbował argumentować, że posiadanie niewolników
było czymś rzadkim, jego własna rodzina należała do tych, które posiadały
wciąż niewolników. Choć dwóch niewolników, którzy towarzyszyli mu
podczas jego pierwszej podróży do Anglii już przy nim nie było, jeden czy
dwóch nadal żyło z Deborah w jego domu w Filadelfii 24.
Jego poglądy jednakże nadal ewoluowały. Dwa lata po napisaniu tej
rozmowy, Franklin zaczął korespondować z gorliwym filadelfijskim
abolicjonistą Anthonym Benezetem. Niektóre z jego argumentów
wykorzystał w napisanym w 1772 roku artykule dla londyńskiej
„Chronicle”, w którym krytykował słowami mocniejszymi niż
kiedykolwiek „nieustanną rzeź gatunku ludzkiego w postaci tego
szkodliwego, obrzydliwego handlu ciałami i duszami ludzkimi”. Zbliżał się
nawet do argumentu Benezeta, że znieść należało nie tylko import nowych
niewolników, ale samo niewolnictwo. „Cieszę się, że sprzeciw wobec
trzymania Murzynów staje się coraz bardziej powszechny w Ameryce
Północnej”, pisał Benezetowi. „Mam nadzieję, że z czasem zostanie wzięty
pod uwagę i uchwalony przez legislaturę”.
W podobnym duchu pisał Franklin do swego przyjaciela, filadelfijskiego
lekarza Benjamina Rusha. „Mam nadzieję, że z czasem przyjaciele
wolności i ludzkości przezwyciężą praktykę, która od tak dawna hańbiła
nasz kraj i naszą religię”. Trzeba jednak zauważyć, że tak w listach do
Benezeta, jak i do Rusha, Franklin umieścił zastrzeżenie „z czasem”. Dla
Franklina poparcie dla całkowitego zniesienia posiadania niewolników
(zamiast jedynie zaprzestania przywozu nowych) miało dojść później,
dopiero po rewolucji 25.

POKONANIE HILLSBOROUGHA

Gościnność lorda Hillsborough okazana w Irlandii, która tak zadziwiła


Franklina, wkrótce znikła. „Po pewnym czasie od powrotu do Londynu”,
pisał Franklin swemu synowi, „czekałem na niego, by podziękować mu za
jego uprzejmość w Irlandii”. Odźwierny poinformował Franklina, że
ministra „nie ma w domu”. Franklin zostawił swój wizytowy bilet
i powrócił nazajutrz, by otrzymać tę samą odpowiedź, mimo iż wiedział, że
Hillsborough tego dnia podejmuje gości. Próbował w następnym tygodniu,
lecz bez skutku. „Ostatni raz przyszedłem w czasie przyjęcia, gdy pod jego
domem stał szereg powozów. Mój woźnica, podjechawszy, zsiadł z kozła
i zaczął otwierać drzwi powozu, gdy odźwierny, dostrzegłszy mnie,
wyszedł i surowo zbeształ woźnicę za to, że ten zaczął otwierać drzwi, nim
zapytał, czy jego lordowska mość był w domu; następnie, zwracając się do
mnie, powiedział: »Mego pana nie ma w domu«. Odtąd nie widziałem się
z nim, jedynie lżyliśmy się z odległości”.
Hillsborough „odrzucił mnie niczym pomarańczę, z której nie wyciśnie
się już soku, więc nie ma jej potrzeby już ściskać”, skarżył się Franklin.
Znów zastanawiał się nad powrotem do Filadelfii. „Coraz bardziej tęsknię
za domem”, pisał Williamowi. Wciąż jednak istniał jeden czynnik, który
powstrzymywał go przed gniewnym opuszczeniem Anglii. Wbrew
wszystkiemu wciąż żywił nadzieję, że może zyskać dla siebie (i dla
przyjaciół, rodziny i wspólników) nadanie ziemi na zachodzie, nad rzeką
Ohio 26.
W tym celu zaangażował się w szereg spółek, w tym Kompanii Illionois
oraz Kompanii Indiany, które nie zdołały zyskać poparcia w Londynie.
Latem 1769 roku Franklin pomógł utworzyć konsorcjum tak silne, że, był
przekonany, zdoła ono wymanewrować lorda Hillsborough. Wielka
Kompania Ohio, jak się nazywało konsorcjum, obejmowała niektóre
z najbogatszych i najsławniejszych nazwisk w Londynie, przede wszystkim
Thomasa i Richarda Walpole’ów. Przez pewien czas zdawało się, że grupa
ta, nazywana Kompanią Walpole’a, była skazana na powodzenie. Jednak
latem 1770 roku Hillsborough zdołał doprowadzić do odłożenia projektu
celem jego dalszego przeanalizowania.
Grupie Walpole’a udało się jednakże podtrzymać perspektywy na sukces,
rozdzielając udziały pomiędzy czołowych ministrów, w tym lorda kanclerza
i prezesa Rady Przybocznej. Wiosną 1772 roku Hillsborough nie był już
w stanie odkładać tej sprawy. Nawet sam król dał lordowi do zrozumienia,
że oczekuje jej rozważenia. W kwietniu Rada Handlu wysłała wniosek
o nadanie ziemskie do Rady Przybocznej z zaleceniem, by został on
odrzucony. Rada Przyboczna jednakże zorganizowała własne przesłuchanie,
w którym udział wzięli Franklin, Walpole i wielu ich wpływowych
udziałowców. Hillsborough groził dymisją w razie przyjęcia wniosku, co
zapewne zaszkodziło jego sprawie, ponieważ wielu członków Rady bardzo
pragnęło, jak pisał Franklin, „zasmucić go”. I tak uczynili. Nadanie
ziemskie przyznano, a Hillsborough ustąpił ze stanowiska.
Franklin i jego przyjaciele nie mieli jednakże otrzymać swych nadań;
uniemożliwił to wzrost napięcia pomiędzy Wielką Brytanią a jej koloniami.
„Kwestia nadania posuwa się naprzód, lecz powoli”, pisał przyjacielowi
w roku następnym. „Zaczynam myśleć trochę jak marynarz, gdy przynosili
linę z magazynu na statek, i jeden z nich powiedział »To długa, ciężka lina.
Obyśmy ujrzeli jej koniec«. »Niech mnie diabli, jeśli uwierzę, że ma
koniec; ktoś go odciął« powiedział drugi”.
Franklin jednakże zdołał pozbyć się swej nemezis. „Wreszcie pozbyliśmy
się lorda Hillsborough”, radował się w liście do Williama. Hillsborough
z kolei nazwał Franklina „jednym z najbardziej przewrotnych ludzi
w Anglii”. Jednakże potrafili oni skrywać swą wrogość w wybuchach
udawanej serdeczności; gdy następnego lata obaj spotkali się przypadkowo
w Oksfordzie, pogodzili się. Hillsborough postanowił pokłonić się
i obdarzyć Franklina miłym słowem. „W zamian za tę ekstrawagancję”,
pisał Franklin Williamowi, „skomplementowałem występ jego syna
w teatrze, choć w rzeczywistości wypadł on przeciętnie; tak oto rachunki
zostały wyrównane. Jak bowiem mówią ludzie w gniewie: »Jeśli mnie
uderzy, uderzę go także«. Ja czasem myślę, że może należy mówić: »Jeśli
mi schlebi, schlebię mu także«” 27.

LISTY HUTCHINSONA

„Niedawno w moje ręce wpadła część korespondencji, która, jak mam


powody przypuszczać, jest źródłem większości, jeśli nie wszystkich
naszych obecnych zadrażnień”. Z tymi brzemiennymi w skutki słowami,
pisanymi do swego zwolennika z Massachusetts Thomasa Cushinga
w grudniu 1772 roku, Franklin rozpętał burzę, która miała doprowadzić go
do ostatecznego zerwania z Wielką Brytanią. Załączał paczkę sześciu listów
napisanych przez gubernatora Massachusetts Thomasa Hutchinsona,
bostońskiego kupca ze starej, purytańskiej rodziny, który niegdyś był
przyjacielem Franklina i wspólnie z nim tworzył w Albany w 1754 roku
plan zjednoczenia kolonii. Listy zostały przekazanie Franklinowi poufnie
przez anonimowego deputowanego Izby Gmin, on zaś przesłał je
Cushingowi z zastrzeżeniem, by ich nie upubliczniano.
Listy Hutchinsona były wypełnione radami, jak stłumić niepokój
w koloniach. „Musi dojść do ograniczenia tego, co nazywa się angielskimi
wolnościami”, napisał. Gdy opublikowano je w Bostonie (John i Samuel
Adams, za zgodą Thomasa Cushinga, zadbali o ich ujawnienie, mimo
prośby Franklina), podburzyli rosnącą furię tamtejszych radykalnych
patriotów.
Franklin chciał czegoś przeciwnego. Jego celem było uspokojenie
buntowniczych nastrojów poprzez ukazanie Cushingowi i kilku innym
przywódcom, że niewłaściwa polityka Anglii była spowodowana złymi
radami udzielanymi przez ludzi takich jak Hutchinson, nie zaś nierozumną
nienawiścią wobec Ameryki. Listy, uważał, mogą nawet wpłynąć na
„skłonność (…) do pojednania”, co było, jak później twierdził, „moim
szczerym pragnieniem” 28.
Większość listów Franklina z początków 1773 roku miała na celu
zmniejszenie napięć. „Mam nadzieję, że podejmie się wielkie starania
celem uspokojenia naszych ludzi”, pisał Cushingowi w marcu, „jako że nasi
wrogowie nie pragną niczego bardziej, niż gdybyśmy poprzez insurekcje
dali im dobry powód do zwiększenia liczebności wojska pośród nas
i poddania nas bardziej surowym ograniczeniom”. Gdy Zgromadzenie
Massachusetts uchwaliło rezolucję, iż nie jest podległe Parlamentowi,
Franklin w podobny sposób przestrzegał Anglików przed przesadną
reakcją. „Moim zdaniem byłoby lepiej i rozważniej nie zwracać na to
uwagi. To tylko słowa”, pisał ministrowi kolonii lordowi Dartmouth, który
zastąpił Hillsborougha 29.
Aby przedstawić swój punkt widzenia bez rozbudzania większych
animozji, we wrześniu 1773 roku Franklin sięgnął po swą stosowaną od
młodości satyrę, pisząc dwa anonimowe teksty propagandowe dla
angielskich gazet. Pierwszy zatytułowany był Rules by Which a Great
Empire May be Reduced to a Small One [Sposoby, w jakie wielkie
imperium małym stać się może]. Pisząc, że „starożytny mędrzec” (był to
grecki wódz i polityk Temistokles) niegdyś się przechwalał, że wie, w jaki
sposób zmienić niewielkie miasto w wielkie, esej wyliczał dwadzieścia
sposobów na obalenie imperium. Wśród nich:

Przede wszystkim, panowie, musicie wziąć pod uwagę, że


wielkie imperium, tak jak wielkie ciasto, najłatwiej jest kroić od
brzegów.
Specjalnie uważnie zajmijcie się prowincjami, które nigdy nie
zostały wcielone do metropolii, by nie cieszyły się tymi samymi
powszechnymi prawami, tymi samymi przywilejami w handlu, i by
były rządzone bardziej surowymi prawami, które wszystkie
ustanowicie sami, nie pozwalając im na jakikolwiek wybór
twórców prawa.
Nawet gdyby wasze kolonie potulnie podporządkowały się
waszemu rządowi, okazały zrozumienie dla waszego interesu
i cierpliwie znosiły swoje krzywdy, macie je nieustannie
podejrzewać o skłonność do buntu, i odpowiednio do tego je
traktować. Kwaterujcie w nich wojsko, które swą zuchwałością
może sprowokować zamieszki. (…) Niczym mąż, który
z podejrzliwości traktuje swą żonę źle, możecie z czasem zmienić
wasze podejrzenia w rzeczywistość.
Gdy tylko skrzywdzeni przybędą do stolicy ze skargami (…)
ukarzcie takich petentów długim oczekiwaniem, ogromnymi
wydatkami i ostatecznym wyrokiem na korzyść krzywdziciela.
Postanówcie nękać ich nowymi podatkami. Zapewne poskarżą
się waszym Parlamentom, że są obciążani podatkami przez ciało,
w którym nie mają reprezentantów, i że jest to sprzeczne
z powszechnym prawem (…). Niech Parlamenty odrzucą ich skargi
(…) i traktują suplikantów z najwyższą pogardą.

Lista, odzwierciedlająca krzywdy wyrządzone Ameryce, była długa:


posyłajcie im „marnotrawców” i „prawników pieniaczy”, by nimi rządzili,
„zmąćcie ich handel niekończącymi się regulacjami”, mianujcie
„bezczelnych” poborców podatkowych i kwaterujcie żołnierzy w ich
domach zamiast na pograniczu, gdzie mogliby się do czegoś przydać. Jeśli
będziecie przestrzegali tych zasad do gnębienia waszych kolonii,
konkludował esej, „pozbędziecie się problemu z rządzeniem nimi”. Esej
podpisano „Q.E.D.”, czyli łacińskie inicjały oznaczające quod erat
demonstrandum (co było do udowodnienia), używanego w argumentacji
filozoficznej jako stwierdzenie, że teza została udowodniona 30.
Dwa tygodnie później Franklin opublikował jeszcze szerszą parodię
brytyjskiego traktowania Ameryki. An Edict by the King of Prussia [Edykt
króla Prus]. Lekko zawoalowane oszustwo, udające deklarację króla
Fryderyka II. Chociaż Niemcy dawno temu założyli pierwsze osiedla
w Anglii i niedawno bronili ich w wojnie przeciwko Francji, ogłosili, że
„należy ściągać dochody z tychże kolonii w Wielkiej Brytanii”. Tak oto
Prusy nakładały 4,5 procent cła na cały angielski import i eksport,
i zabraniały tworzenia na terenie Anglii wszelkich fabryk i manufaktur.
Ponadto nakazano „opróżnić” z przestępców wszystkie niemieckie
więzienia i posłać ich do Anglii „dla lepszego zaludnienia ich kraju”.
Gdyby ktoś był na tyle tępy i nie zrozumiał przesłania, wszystkie te
posunięcia miały być uznawane za „sprawiedliwe i rozsądne” w Anglii,
ponieważ zostały one „skopiowane” z zasad narzuconych przez brytyjski
Parlament na amerykańskie kolonie 31.
Gdy jego Edykt się ukazał, Franklin miał przyjemność gościć w wiejskiej
posiadłości lorda Le Despencer, który jako pocztmistrz generalny Wielkiej
Brytanii był przełożonym Franklina i stał się jego przyjacielem. Le
Despencer był, jak pisze Van Doren, „doświadczonym, starym
grzesznikiem”, który odbudował dawne opactwo i zgromadził w nim
ubogich przyjaciół celem, jak głosiły plotki, organizowania bluźnierczych
rytuałów, a niekiedy i orgii. Franklin zaprzyjaźnił się z nim w roku 1772,
gdy Le Despencer stał się nieco bardziej ustatkowany, i pomógł mu
sporządzić uproszczoną, deistyczną wersję „Modlitewnika powszechnego”.
(W swym reformatorskim zapale Franklin niedługo wcześniej napisał
„bardziej zwięzłą” wersję Ojcze nasz).
Franklin rozmawiał w salonie śniadaniowym z Le Despencerem
i innymi, gdy jeden z gości „przybiegł bez tchu” z poranną prasą
i wykrzyknął: „Tu piszą, że król Prus rości sobie prawo do tego
królestwa!”. Franklin udawał niewiniątko, gdy tekst odczytywano na głos.
„Co za bezczelność!”, wykrzyknął jeden z obecnych.
Gdy jednak lektura zbliżała się ku końcowi, inny z gości zaczął
przeczuwać kpinę. „Niech mnie, jeśli to nie jest jeden z waszych
amerykańskich żartów”, powiedział do Franklina. Lektura, zapisał Franklin,
„zakończyła się serdecznym śmiechem i powszechnym werdyktem, że cios
był celny”.
Franklin dumnie opisał te parodie w liście do Williama. Wolał tę
z Zasadami, pisał, ze względu na „ilość i różnorodność zawartych treści
oraz dość żywe zakończenia każdego fragmentu”, inni jednakże woleli
Edykt. Jak się przechwalał: „Nie jestem podejrzewany o autorstwo,
z wyjątkiem dwóch przyjaciół. O drugim tekście (Edykcie) mówiono
w superlatywach jako o najbardziej przemyślnej i najbardziej surowej
satyrze, jaką opublikowano tutaj od długiego czasu”.
Jego list do Williama jednakże nie był wyłącznie jowialny. Powoli, lecz
nieubłaganie, pomiędzy coraz bardziej radykalnym amerykańskim agentem
a królewskim gubernatorem, z przyjaciółmi z wyższych sfer i wielkimi
ambicjami, uwidaczniał się rozziew. „Parlament nie ma prawa stanowić
żadnego prawa wiążącego dla kolonii”, pisał Franklin w liście. „Wiem, że
Twoje przekonania różnią się od moich w tych sprawach. Jesteś w pełni
człowiekiem rządu” 32.

W KOGUCIM DOLE

„Bardzo chciałbym dowiedzieć się, jak przyjmowana jest ta herbata”, pisał


zaniepokojony Franklin do przyjaciela w końcu 1773 roku. Parlament
dopiero co dołożył do cła na herbatę kolejną zniewagę w postaci nowych
przepisów, dających skorumpowanej Kompanii Wschodnioindyjskiej
praktyczny monopol nad handlem tym towarem. Franklin wzywał do
spokoju, ale radykałowie z Bostonu, pod przewodnictwem Sama Adamsa
i Synów Wolności, robili coś przeciwnego. W dniu 16 grudnia 1773 roku,
po wielkim wiecu w Old South Church, około 50 patriotów przebranych za
Indian Mohawków udało się do portu i wrzuciło do morza 342 skrzynie
herbaty o wartości 10 tysięcy funtów.
Franklin był zszokowany „popełnionym przez nas aktem
niesprawiedliwości”. Jego sympatia dla sprawy kolonii nie była dość
wielka, by przezwyciężyć jego konserwatywne uprzedzenia wobec rządów
tłumu. Udziałowcy Kompanii Wschodnioindyjskiej „nie są naszymi
przeciwnikami”, oświadczył. Nie należało „niszczyć własności
prywatnej” 33.
Gdy w Bostonie odbywała się „herbatka”, Anglią miotało oburzenie na
publikację wykradzionych listów Hutchinsona. Franklin wyraził
zaskoczenie, że „moje nazwisko nie padło” w kontekście afery, i dodał swe
życzenie, że jego „rola pozostanie nieznana”. Jednakże w grudniu dwóch
panów stoczyło nierozstrzygnięty pojedynek w Hyde Parku, ponieważ
jeden z nich oskarżył drugiego o ujawnienie listów. Jako że szykowali się
na rewanż, Franklin uznał, że musi się ujawnić. „Tylko ja jestem osobą,
która pozyskała i przesłała do Bostonu listy, o których mowa”, napisał
w liście wysłanym w Boże Narodzenie do londyńskiej „Chronicle”.
Jednakże nie przepraszał. Nie były to „prywatne listy pomiędzy
przyjaciółmi”, twierdził, ale zostały one „napisane przez urzędników
publicznych do osób pełniących publiczne stanowiska”. Miały one na celu
„podburzenie kraju macierzystego przeciwko swym koloniom” 34.
Rola odegrana przez Franklina w upublicznieniu wykradzionych kopii
dała do ręki argumenty tym Brytyjczykom, którzy widzieli w nim
jątrzyciela. W początkach stycznia został wezwany przed Radę Przyboczną
IX
w sławnej sali zwanej „Kogucim Dołem” , jako że w czasach Henryka
VIII urządzano tam walki kogutów. Oficjalnym powodem było wysłuchanie
petycji Zgromadzenia Massachusetts o odwołanie Hutchinsona. Pytania
jednakże szybko skierowały się na kwestię, czy listy od Hutchinsona, które
Franklin przedstawił jako dowody, były prywatne, i w jaki sposób wszedł
w ich posiadanie.
Franklin był zaskoczony, gdy podczas rozprawy usłyszał prokuratora
generalnego Alexandra Wedderburna, napastliwego i ambitnego urzędnika,
który niegdyś głosował przeciwko uchyleniu ustawy stemplowej i posiadał
(wedle słów swego premiera lorda Northa) „spolegliwe sumienie”. Było
jasne, że polityczna kwestia petycji przeciwko Hutchinsonowi była
zmieniana w sprawę karną przeciwko Franklinowi za upublicznienie listów.
Rząd, stwierdził wymownie Wedderburn, miał „prawo dowiedzieć się,
w jaki sposób zostały uzyskane”.
„Sądziłem, ze jest to kwestia polityki, a nie prawa”, powiedział Franklin
zebranym, „więc nie mam ze sobą prawnika”.
„Dr Franklin może skorzystać z porady prawnika albo kontynuować bez
niej, jak sam wybierze”, rzekł jeden z lordów.
„Pragnę skorzystać z porady”, odparł Franklin. Zapytany, jak wiele czasu
potrzebuje na przygotowania, odpowiedział: „Trzy tygodnie”.
Nie były to przyjemne trzy tygodnie dla Franklina. Do Anglii dotarły
wieści o „herbatce bostońskiej”, jeszcze bardziej zwracając nastroje
przeciwko amerykańskiej sprawie. Nazywano go „podżegaczem” i, jak
pisał, „gazety pełne były inwektyw skierowanych przeciwko mnie”.
Sugerowano nawet, że może trafić do więzienia. Akcjonariusze grupy
Walpole’a wyrażali obawy, że dalszy jego udział może zaszkodzić ich
staraniom o nadanie ziemskie, toteż napisał im: „Pragnę więc, by Panowie
wykreślili moje nazwisko z listy Waszych wspólników”. (List, warto
podkreślić, był umiejętnie sformułowany tak, że w rzeczywistości nie
występował ze spółki; pozostawał tajnym udziałowcem bez prawa
głosu) 35.
Gdy Rada Przyboczna zebrała się w Kogucim Dole 29 stycznia
1774 roku, starcie, do jakiego doszło, uczyniło nazwę pomieszczenia wręcz
łagodną. „Zaproszono wszystkich dworaków”, pisał Franklin, „niczym na
rozrywkę”. W tłumie doradców i obserwatorów znajdowali się wszyscy, od
arcybiskupa Canterbury po głodnego zemsty lorda Hillsborough, i tylko
kilku przyjaciół Franklina – w tym Edmund Burke, lord Le Despencer
i Joseph Priestley – mogło udzielić mu moralnego wsparcia. Franklin
później wspominał, że było to niczym „walka byków”.
Obdarzony ostrym językiem Wedderburn w swej trwającej godzinie
tyradzie mówił jednocześnie sprytnie i brutalnie. Nazwał Franklina
„głównym przewodnikiem” – nawiązując do jego elektrycznej sławy –
agitatorów przeciwko brytyjskiemu rządowi. Zamiast skupiać się na
zasadności petycji Massachusetts, zajął się wykradzionymi listami.
„Prywatna korespondencja była dotychczas uważana za świętość”, grzmiał.
„Stracił on wszelki szacunek społeczności i ludzi”. Dodał zmyślnie, że:
„Odtąd będzie zniewagą nazywać go człowiekiem listów”. Poza talentem
w mowie było też wiele inwektyw. Burke nazwał tyradę Wedderburna
„wściekłą filipiką”, inny świadek zaś określił ją jako „nawałę złośliwych
zniewag”.
W całej swej furii Wedderburn zadał kilka celnych ciosów. Kpiąc
z argumentacji Franklina, że pragnienie Hutchinsona utrzymania listów
w tajemnicy było przyznaniem, że miał coś do ukrycia, prokurator słusznie
zauważył, że Franklin trzymał swój udział w aferze w tajemnicy przez
niemal rok. „Trzymał się w cieniu, póki niemal nie spowodował
morderstwa” niewinnego człowieka, odnosząc się do pojedynku stoczonego
w Hyde Parku. Uderzając w stół tak (jak wspominał Jeremy Bentham), że
„zaczął on jęczeć pod ciosami”, Wedderburn oskarżył Franklina o chęć
zdobycia stanowiska gubernatora dla siebie.
Tłum bił brawo lub syczał, jednak Franklin nie okazał najmniejszych
emocji, stojąc z boku pomieszczenia ubrany w prosty frak
z manchesterskiego aksamitu. Edward Bancroft, przyjaciel Franklina (który
później miał szpiegować go w Paryżu), opisał jego zachowanie: „Doktor
ubrany był w kompletny frak z manchesterskiego aksamitu w kropki,
i rzucał się w oczy, stojąc wyprostowany i nie czyniąc najmniejszego ruchu
którąkolwiek częścią ciała. Mięśnie jego twarzy przybrały wcześniej wyraz
spokojnej uwagi, i przez cały czas nie uległy najmniejszej zmianie”.
Na koniec swego przemówienia Wedderburn wywołał Franklina jako
świadka i stwierdził: „Jestem gotów go wybadać”. W oficjalnym protokole
postępowania zapisano: „Obecny dr Franklin zachował ciszę, jednak
stwierdził przez swego reprezentanta, że nie chce być badany”. Milczenie
było często jego najlepszą bronią, dzięki której wyglądał na mądrego,
niegroźnego lub spokojnego. W tym przypadku użycie tej broni sprawiło,
że wyglądał na silniejszego niż jego potężni wrogowie. Wyrażał pogardę,
nie skruchę, i lekceważenie zamiast lęku 36.
Rada Przyboczna, zgodnie z oczekiwaniami, odrzuciła petycję
Massachusetts przeciw Hutchnisonowi, nazywając ją „bezpodstawną,
złośliwą i skandaliczną”. Nazajutrz Franklin dowiedział się listownie, że
jego stary przyjaciel lord Le Despencer „uznał za konieczne” usunąć go ze
stanowiska amerykańskiego pocztmistrza. To rozwścieczyło Franklina,
ponieważ był dumny z uczynienia kolonialnego systemu pocztowego
wydajnym i zyskownym. Napisał więc do Williama suchą notę, sugerując,
by zrezygnował on ze stanowiska gubernatora i został farmerem. „To
uczciwsze i bardziej zaszczytne, bo bardziej niezależne zajęcie”. Swej
siostrze Jane napisał więcej. „Zostałem pozbawiony mego urzędu. Niech
nie wywołuje to Twego niepokoju. Ty i ja niemal ukończyliśmy drogę
naszego życia; jesteśmy już blisko domu, i mamy dość przy sobie, by
opłacić przejazd” 37.
Lękając się aresztowania lub skonfiskowania swych papierów, kilka dni
po przesłuchaniu w Kogucim Dole Franklin przemknął się z Craven Street
nad Tamizę z kufrem dokumentów. Wsiadł na łódź i udał się w górę rzeki
do Chelsea, gdzie ukrywał się u przyjaciela przez kilka dni. Gdy
niebezpieczeństwo minęło, powrócił na Craven Street i ponownie zaczął
przyjmować gości. „Nie sądzę, bym w wyniku tej sprawy utracił choćby
jednego przyjaciela”, pisał. „Wszyscy odwiedzali mnie wielokrotnie
z miłymi zapewnieniami niezmiennego szacunku”. Na ich prośbę napisał
bardzo długą i szczegółową relację z afery Huntingtona, potem jednak jej
nie opublikował, zauważając, że „takie sprawy najczęściej przeczekiwałem
w milczeniu” 38.
Nadal jednak wydawał kolejne anonimowe teksty. Sięgając po
nietypową, ale zważywszy na okoliczności, zrozumiałą chęć przechwalania
się, napisał półanonimowy tekst (podpisany Homo Trium Literarum,
X
„człowiek trzech liter” , czyli nawiązujący do zniewagi Wedderburna)
w którym twierdził, że „miłośnicy dr. Franklina w Anglii są bardzo
zszokowani, że Pan Wedderburn nazwał go złodziejem”. Stwierdził, że
Francuzi, w przedmowie do opublikowanych dopiero u nich jego artykułów
naukowych, także nazwali go złodziejem. „Nauczył nas, jak kraść z niebios
święty ogień”. W opublikowanym anonimowo opisie przesłuchań
w Kogucim Dole napisał o sobie: „doktor wszedł w posiadanie tych listów
honorowo, jego zamiar przesłania ich był szlachetny: zmniejszenie rozłamu
pomiędzy Wielką Brytanią a koloniami 39.
Jego satyry i jego sarkazm stawały się coraz ostrzejsze. W jednym
z esejów, napisanym po posłaniu na miejsce Hutchinsona w Massachusetts
generała Gage’a, zasugerował, by Wielka Brytania „bezzwłocznie
wprowadziła w Ameryce Północnej rząd złożony całkowicie i wyłącznie
z wojskowych”. To „tak zastraszy Amerykanów”, że z radością poddadzą
się wszelkim podatkom. „Gdy już wyciśnie się z kolonistów ostatniego
szylinga”, dodał, „należy ich sprzedać oferującemu najwięcej”, na przykład
Hiszpanii czy Francji. W innym tekście proponował generałowi Gage’owi
działania zapewniające, że w Ameryce nie będzie więcej buntowników:
„wszystkich mężczyzn należy wykastrować”, a „prowodyrów”, takich jak
John Hancock czy Sam Adams „ogolić na gładko”. Środki te ponadto
poprawiłyby sytuację opery i zmniejszyły liczbę emigrujących z Wielkiej
Brytanii do Ameryki 40.
Po raz kolejny powstało pytanie: a może trzeba wreszcie wrócić do
domu? Jego żona była bliska śmierci, on był politycznym wyrzutkiem. Po
raz kolejny postanowił to uczynić. Jak powiedział przyjaciołom, gdy tylko
uporządkuje rachunki pocztowe. W maju obiecał powrót Richardowi
Bache’owi. I jeszcze raz ostatecznie nie powrócił. Przez resztę 1774 roku
Franklin pozostawał w Anglii, mając niewiele do roboty, żadnych
obowiązków do wypełnienia, żadnego urabiania ministrów. Wydało się to
dziwne nawet królowi.
„Gdzie jest dr Franklin?”, zapytał tego lata Jego Wysokość lorda
Dartmouth.
„Sądzę, sir, że jest w mieście. Miał jechać do Ameryki, ale chyba nie
wyruszył”.
„Słyszałem”, powiedział król, „że wybiera się do Szwajcarii”.
„Jak się zdaje”, odparł lord Dartmouth, „mówiono o tym”.
W rzeczywistości pozostał w okolicach Craven Street, rzadko wychodził,
i widywał się głównie z bliskimi przyjaciółmi. Jak miał napisać we
wrześniu swej siostrze: „Od stycznia nie widziałem się z żadnym ministrem
ani też nie wymieniłem z nimi najmniejszej wiadomości” 41.

ZERWANIE Z WILLIAMEM

Zbliżające się starcie pomiędzy Wielką Brytanią a Ameryką w nieunikniony


sposób prowadziło także do osobistego starcia pomiędzy Franklinem a jego
lojalistycznie nastawionym synem. Dręczony perspektywą pierwszego
z nich, w kwestii drugiego pozostał okrutny.
William natomiast przeżywał katusze, starając się jednocześnie
wypełniać obowiązki syna i królewskiego gubernatora New Jersey.
W swych listach do ojca po przesłuchaniu w Kogucim Dole miał nadzieję
zyskać jego przychylność pochlebstwami, uspokajaniem, i błaganiem go,
by powrócił do domu. „Twoja popularność w tym kraju, jakakolwiek by
była po drugiej stronie, jest znacznie większa niż kiedykolwiek wcześniej”,
pisał William w maju. „Możesz liczyć, że po powrocie zostaniesz przyjęty
ze wszelkimi oznakami szacunku i uczucia”. Dał jednak jasno do
zrozumienia, że nie ma zamiaru rezygnować ze stanowiska gubernatora,
mimo przesyłanych mu niekiedy przez ojca uwag, by to uczynił.
W środku tego wszystkiego znalazł się drukarz William Strahan, jeden
z najbliższych przyjaciół Franklina w Anglii, który stał się powiernikiem
także młodszego Franklina. Zachęcał Williama do samodzielności, do
zachowania lojalnej postawy i do powiadomienia ministrów, że nie pozwoli
poglądom swego ojca wpłynąć na swoją wierność wobec rządu, któremu
służył.
William posłuchał tych rad. Krótko po napisaniu troskliwego listu do
ojca, napisał do ministra kolonii lorda Dartmouth: „Jego Wysokość może
być pewien, że nie uchybię niczemu, co w mojej mocy, by utrzymać spokój
w tej prowincji”, obiecał. Następnie dodał znacząco: „Żadne przywiązanie
ani związki nigdy nie skłonią mnie do zejścia z drogi obowiązku”.
Tłumaczenie: jego lojalność wobec ojca nie odciągną go od lojalności
wobec Wielkiej Brytanii. Lord Dartmouth niezwłocznie odpisał
z zapewnieniami: „Nie oddałbym sprawiedliwości moim własnym
przekonaniom na temat Pańskiego charakteru i postawy, gdybym
podejrzewał, że jakiekolwiek względy mogłyby odwieść Pana od
obowiązków, jakie winien jest Pan królowi”.
William posunął się dalej niż składanie hołdów wierności. Rozpoczął
coś, co nazywał „tajną i poufną” korespondencją z lordem Dartmouth,
w której dostarczał informacji na temat nastrojów w Ameryce. Jak
ostrzegał, w odpowiedzi na brytyjską decyzję o zablokowaniu bostońskiego
portu, we wszystkich koloniach narastało poparcie dla udzielenia pomocy
Massachusetts. Na wrzesień zaplanowano w Filadelfii spotkanie delegatów
kolonii, które miało stać się znane jako Pierwszy Kongres Kontynentalny.
William jasno oznajmił, po której stoi stronie. Proponowane zgromadzenie,
oświadczył, było „absurdalne lub nawet niekonstytucyjne”, i wątpił, by
miało ono doprowadzić do masowego bojkotu brytyjskich towarów 42.
Jego ojciec nie zgadzał się z tym całkowicie. Od ponad roku zalecał
zwołanie kontynentalnego kongresu, zdecydowanie uważał, że powinien on
wezwać do bojkotu, i był przekonany, że tak się stanie. W takim przypadku,
pisał radośnie Williamowi, „obecny rząd zostanie z pewnością obalony”.
Beształ też Williama za pozostawanie na stanowisku gubernatora,
i w typowy dla siebie sposób ujął kwestię pod kątem pieniężnym
i politycznym. Pozostając zależnym od gubernatorskiej pensji, pisał
Franklin, William nigdy nie będzie w stanie spłacić długów swemu ojcu.
Ponadto zmieniający się klimat polityczny oznaczał, że, jak pisał synowi,
„nie znajdziesz się w wygodnym położeniu i być może pożałujesz, że się
z niego nie wyplątałeś”. List podpisany był po prostu „B. Franklin” 43.
Mimo że wiedział, iż jego listy są otwierane i czytane przez brytyjskie
władze, Franklin zdecydowanie naciskał na swych amerykańskich
zwolenników, by przyjęli twardą postawę. Kongres Kontynentalny, pisał,
musi zagłosować „natychmiast za zaprzestaniem wszelkiego handlu z tym
krajem, tak eksportu, jak i importu (…) aż uzyskacie ustępstwa”. Na szali
znajdowało się „nie mniej niż to, czy Amerykanie, i ich wszyscy
potomkowie, będą cieszyli się prawami ludzkości, czy też będą mieli gorzej
niż niewolnicy Orientu”.
W tamtych dniach, gdy doręczenie listu za morze mogło zająć do dwóch
miesięcy, wiele listów mijało się po drodze. William nadal starał się
przekonać swego ojca, że Kongres Kontynentalny był złym pomysłem.
„Nie można przewidzieć konsekwencji, jakie mogłyby wyniknąć z takiego
kongresu”. Jego zdaniem Bostończycy powinni zapłacić za zniszczoną
przez siebie herbatę i wówczas „otworzyć za kilka miesięcy swój port”.
Franklin kilka miesięcy wcześniej sam wyraził podobne zdanie, że
rozważnym posunięciem ze strony Bostończyków byłoby zapłacenie
odszkodowania za swą herbatkę. „Taki krok usunąłby znaczną część
uprzedzeń, jakie obecnie żywione są przeciwko nam”, pisał Cushingowi
w marcu. Jednakże podobna rada ze strony syna rozwścieczyła go i we
wrześniu napisał miażdżącą odpowiedź, w której punkt po punkcie obalał
twierdzenia Williama. Wielka Brytania „wymusiła wiele tysięcy funtów”
z kolonii w sposób niekonstytucyjny. „Za te pieniądze powinni oni zapłacić
odszkodowanie”. Argument kończył się zniewagą: „Ale Ty, który jesteś do
szpiku kości dworakiem, widzisz wszystko oczyma rządu”.
Franklin ponownie napisał do syna w październiku, powtarzając wiele
swych argumentów, a następnie przechodząc do spraw osobistych:
zauważył znacząco, że jego syn zalegał ze spłatą pieniędzy pożyczanych od
ojca przez lata i najpewniej nie będzie w stanie ich spłacać, jeśli pozostanie
królewskim gubernatorem 44.
Przez pewien czas odpowiedź nie nadchodziła. Następnie, w Boże
Narodzenie 1774 roku, William posłał ojcu list pełen głębokiego smutku
i bólu. Deborah zmarła, a Franklina przy tym nie było.
„Przybyłem tu w czwartek, by wziąć udział w pogrzebie mojej biednej,
starej matki, która zmarła w poniedziałek”, pisał, mając na myśli swoją
macochę.
Wierna i od dawna chorująca małżonka Franklina powoli gasła od czasu
wylewu, jakiego doznała pięć lat wcześniej. „Widzę, że bardzo szybko
robię się coraz bardziej krucha”, pisała w roku 1772. Przez większość
1774 roku była zbyt słaba, by w ogóle pisać. Nieświadomy tego Franklin
nadal słał do niej krótkie wiadomości, niektóre w tonie paternalistycznym,
inne praktycznym, w których umieszczał radosne zapewnienia o swym
zdrowiu, pozdrowienia od rodziny Stevensonów i skargi za brak
wiadomości z jej strony.
„Bardzo duża liczba mieszkańców przybyła na pogrzeb”, pisał dalej
William. Wyraźnie pragnąc wzbudzić w ojcu poczucie winy, opisał swą
ostatnią wizytę u Deborah w październiku. „Powiedziała mi, że nie
spodziewa się Ciebie już ujrzeć, chyba że powrócisz tej zimy, gdyż była
pewna, że nie dożyje następnego lata. Ogromna szkoda, żeś nie powrócił tu
jesienią, jako że sądzę, że jej rozczarowanie poważnie podłamało ją na
duchu”.
Na końcu listu William błagał ojca, by wyjechał z Anglii. „Patrzy się na
Ciebie w kraju złym okiem i jesteś w niemałym niebezpieczeństwie
popadnięcia w kłopoty ze względu na swą polityczną postawę”, ostrzegał.
„Z pewnością lepiej, byś wrócił, póki jeszcze jesteś w stanie znieść trudy
podróży do kraju, gdzie ludzie Cię powszechnie szanują”. Pragnął też
ujrzeć swego syna, obecnie czternastoletniego Temple’a, i błagał Franklina
o zabranie go ze sobą do Ameryki. „Mam nadzieję ujrzeć Ciebie i jego
wiosną, i że spędzisz ze mną trochę czasu” 45.

TAJNE ROZMOWY HOWE-CHATHAM

Gdy w grudniu umierała jego żona, Franklin cieszył się kokieteryjną serią
partii szachowych z eleganckimi kobietami, jakie zapoznał dopiero co
w Londynie. Jednak gry te nie miały wyłącznie charakteru towarzyskiego.
Stanowiły element ostatniej próby uniknięcia rewolucji w koloniach,
podjętej przez niektórych członków wigowskiej opozycji brytyjskiej.
Proces ten rozpoczął się w sierpniu, gdy Franklin otrzymał prośbę
o złożenie wizyty lordowi Chatham, niegdyś Williamowi Pittowi
Starszemu, który był dwukrotnie premierem i znany był jako „Wielki
Plebejusz”, nim nierozsądnie zgodził się na mianowanie parem jako hrabia
Chatham. Wielki wigowski mówca był niezachwianym zwolennikiem
Ameryki. W roku 1774 chorował i nie pełnił funkcji rządowych, postanowił
jednak ponownie zaangażować się w sprawy publiczne jako zdecydowany
przeciwnik lorda Northa i jego polityki represji wobec kolonii.
Lord Chatham podjął Franklina serdecznie, zadeklarował pełne wsparcie
dla oporu kolonii wobec brytyjskich podatków i powiedział, że „ma
nadzieję, że pozostaną one nieustępliwe”. Franklin w odpowiedzi prosił
Chathama, by przyłączył się do wigowskich „mędrców” celem usunięcia
„obecnego grona miernych ministrów” i utworzenia rządu, który przywróci
„unię i harmonię pomiędzy Wielką Brytanią a jej koloniami”.
To nie było prawdopodobne, powiedział Chatham. W Anglii było zbyt
wielu, którzy uważali, że nie może być dalszych ustępstw, jako że
„Ameryka zmierzała do uczynienia z siebie niepodległego państwa”.
„Ameryka nie ma na celu niepodległości”, stwierdził Franklin.
„Zapewniłem go, że zjeździwszy kolonie więcej niż raz wzdłuż i wszerz,
i utrzymując stosunki z najróżniejszymi osobami, jedząc, pijąc
i rozmawiając z nimi swobodnie, nigdy w żadnej rozmowie, z osobą
trzeźwą czy pijaną, nie usłyszałem najmniejszej wzmianki czy pragnienia
dokonania separacji”.
Franklin nie był całkowicie szczery. Minęło 10 lat od czasu jego pobytu
w Ameryce i wiedział doskonale, że niewielka, lecz rosnąca w siłę grupa
radykalnych kolonistów, trzeźwych i pijanych, pragnęła niepodległości.
Nawet sam zaczął myśleć o tej możliwości. Josiah Quincy Junior, gorliwy
bostoński patriota i syn starego przyjaciela Franklina, odwiedził go tej
jesieni i pisał, że rozmawiali o „całkowitej emancypacji” kolonii jako coraz
bardziej prawdopodobnym rezultacie wydarzeń 46.
Następny akt dramatu rozpoczął się od niezwykłego zaproszenia od
dobrze ustosunkowanej starszej damy, która powiadomiła Franklina, że
życzy sobie zagrać z nim w szachy. Damą tą była Caroline Howe, siostra
admirała Richarda Howe’a i generała Williama Howe’a. Jej bracia mieli
wkrótce stać się dowódcami brytyjskich sił morskich i lądowych
w działaniach przeciwko koloniom, wówczas jednak obaj w pewnej mierze
sympatyzowali ze sprawą Ameryki (ich siostra była wdową po dalekim
kuzynie Richardzie Howe, stąd też znana była jako pani Howe) 47.
Gdy w początku grudnia Franklin odwiedził panią Howe, uznał ją za
„bardzo sensowną w rozmowie i miłą w zachowaniu”. Zagrali kilka razy,
a Franklin „niezwykle chętnie” przyjął zaproszenie na kolejną grę kilka dni
później. Tym razem rozmowa zeszła na inne tematy. Omawiali jej
zainteresowanie matematyką, co, jak zauważył Franklin, było „nieco
niespotykane u dam”; potem pani Howe zaczęła mówić o polityce.
„Co można zrobić”, pytała, „z tym sporem pomiędzy Wielką Brytanią
a jej koloniami?”
„Powinny pocałować się i żyć jak przyjaciele”, odparł Franklin.
„Często mówię, że chciałabym, aby rząd zatrudnił pana do rozwiązania
sporu”, powiedziała. „Jestem pewna, że nikt nie byłby w stanie zrobić tego
tak dobrze. Czy sądzi pan, że da się to zrobić?”.
„Bez wątpienia, madame, jeśli strony są skłonne do pojednania”, odparł
Franklin. „Oba kraje nie mają sprzecznych interesów”. Była to kwestia,
którą „rozsądni ludzie mogliby rozstrzygnąć w pół godziny”. Dodał jednak,
że „,ministrowie nigdy nie pomyślą o wyznaczeniu mnie do tego dzieła;
będą woleli raczej mi szkodzić”.
„Tak”, zgodziła się, „zachowali się wobec pana haniebnie. I niektórzy
z nich obecnie bardzo wstydzą się swego zachowania”.
Później tego samego wieczoru Franklin jadł kolację z dwoma starymi
przyjaciółmi, kwakrami Johnem Fothergillem i Davidem Barcklayem,
którzy także wyrazili nadzieję, że będzie on odgrywał rolę mediatora.
„Proszę chwycić za pióro”, prosili, i napisać plan pojednania.
Tak więc Franklin uczynił. Jego Hints for a Conversation [Wskazówki
do rozmowy] liczyły 17 punktów, wśród nich: Massachusetts zapłaci za
zniszczoną herbatę, cła na herbatę zostaną zniesione, regulacje dotyczące
wytwórczości w koloniach przeanalizowane na nowo, wszystkie pieniądze
z podatków handlowych trafią do skarbców kolonii, nie będzie
stacjonowania wojska na terenie kolonii bez zgody jej legislatury,
a wszystkie prawa do nakładania podatków znajdą się w rękach legislatur
stanowych, nie zaś Parlamentu. Jego przyjaciele poprosili o zgodę na
pokazanie tej listy „umiarkowanym ministrom”, na co Franklin przystał.
Te prywatne negocjacje zostały przerwane w połowie grudnia, gdy
Franklin otrzymał nareszcie uchwały podjęte przez Pierwszy Kongres
Kontynentalny. Na spotkaniu w Filadelfii, które trwało do końca
października, to improwizowane zgromadzenie potwierdziło wierność
Ameryki względem Korony, ale nie Parlamentu. Ponadto uchwalono bojkot
brytyjskich towarów, jeśli Parlament nie wycofa się ze swych represji.
Wielu agentów kolonialnych w Londynie nie chciało mieć nic wspólnego
z uchwałami, gdy te przesłano do Londynu. Dlatego Franklin i inni agenci
Massachusetts wzięli na siebie dostarczenie ich lordowi Dartmouth, który
„powiedział nam, że była to uczciwa i właściwa petycja, i radośnie podjął
się przedłożyć ją Jego Wysokości”.
W Boże Narodzenie Franklin odwiedził panią Howe na kolejną partię
szachów. Gdy tylko przybył, wspomniała, że jej brat, admirał lord Richard
Howe, pragnął się z nim zobaczyć. „Czy pozwoli mi Pan posłać po niego?”,
zapytała.
Franklin ochoczo się zgodził, i wkrótce słuchał lorda Howe zasypującego
go komplementami. „Nikt nie uczynił więcej dla pogodzenia nas”,
powiedział admirał. Poprosił Franklina, by ten przedstawił pewne sugestie,
które następnie mógłby przekazać odpowiednim ministrom.
Franklin, nie chcąc znaleźć się pomiędzy zwaśnionymi stronami,
zauważył, że Kongres Kontynentalny jasno oznajmił, czego pragną kolonie.
Zgodził się jednak na kolejne poufne spotkanie tydzień później, podobnie
pod pozorem wstąpienia do pani Howe na partyjkę szachów.
Tym razem spotkanie nie było tak serdeczne. Lord Howe zapytał
Franklina, czy jego zdaniem Anglia mogłaby wysłać do Ameryki
emisariusza celem szukania porozumienia. Mogłoby to być „bardzo
przydatne”, odparł Franklin, o ile wybrano by osobę „odpowiedniej rangi
i godności”.
Pani Howe włączyła się, proponując swego brata, subtelnie dając do
zrozumienia, że trwały też rozmowy o posłaniu jej drugiego brata, generała,
z mniej pokojową misją. „Pragnę, bracie, byś został wysłany tam dla tego
celu”, powiedziała. „Podobałoby mi się to znacznie bardziej, niże gdyby
posłano tam generała Howe’a, by dowodził armią”.
„Sądzę, madame”, powiedział Franklin znacząco, „że powinni znaleźć
dla generała Howe’a bardziej honorowe zajęcie”.
Lord Howe wyciągnął następnie kartkę papieru i zapytał Franklina, czy
wie coś o nim. Była to kopia przygotowanych przez niego Wskazówek do
rozmowy. Franklin powiedział, że jego udział w powstaniu tego dokumentu
miał pozostawać tajemnicą, jednak chętnie przyznał się, że to on go napisał.
Howe odpowiedział, że „było mu przykro” dowiedzieć się, że propozycje
pochodziły od Franklina, ponieważ było mało prawdopodobne, by
ministrowie na nie przystali. Prosił Franklina o przemyślenie propozycji
i sporządzenie planu, „który byłby do przyjęcia”. Pani Howe mogła
przepisać go własnoręcznie, dzięki czemu jego autorstwo pozostałoby
tajemnicą. Gdyby Franklin to uczynił, zasugerował lord Howe, mógłby
„spodziewać się każdej nagrody, jakiej przyznanie byłoby w mocy rządu”.
Franklin zjeżył się na sugestię przekupstwa. „Było to dla mnie to, co
Francuzi nazywają »napluciem do zupy«”, pisał później. Mimo to Franklin
zaufał lordowi Howe i postanowił spełnić jego prośbę. „Podobało mi się
jego zachowanie”, pisał, „i byłem skłonny obdarzyć go wielkim
zaufaniem”.
Dokument, jaki posłał nazajutrz pani Howe, nie zawierał poważniejszych
ustępstw. Franklin powtórzył amerykańskie stanowisko i uznał je za
konieczne do „umocnienia serdecznej unii”. Choć rozmowy z Howe’em
kontynuowano jeszcze w lutym, głównie ze względu na ambicje admirała
pragnącego zostać emisariuszem, nie przybliżyły one rozwiązania.
Tymczasem Franklin zajmował się innymi zakulisowymi kontaktami
i negocjacjami, głównie z lordem Chatham. Były premier zaprosił go do
swej wiejskiej posiadłości celem pokazania mu serii propozycji, jakie
zamierzał przedstawić w Parlamencie, później zaś sam odwiedził go na
Craven Street, na kolejne dwie godziny rozmowy. Obecność lorda Chatham
w skromnym mieszkaniu Franklina – lordowski powóz rzucał się w oczy na
wąskiej uliczce – spowodowała spore zamieszanie w okolicy. „Taka wizyta
tak wielkiego człowieka w tak ważnej sprawie niemało schlebiła mej
próżności”, przyznał Franklin. Była szczególnie miła, ponieważ miała
miejsce dokładnie w rocznicę jego poniżenia w Kogucim Dole.
Kompromis, zaproponowany przez Chathama w maleńkim salonie pani
Stevenson, miał pozwalać Parlamentowi na regulowanie handlu
imperialnego i na posyłanie wojska do Ameryki. Natomiast prawa
nakładania podatków miały otrzymać wyłącznie legislatury kolonialne,
a Kongres Kontynentalny stać się oficjalnym i permanentnym ciałem. Choć
Franklin nie przystał na wszystkie szczegóły, chętnie zgodził się udzielić
swego wsparcia poprzez obecność na posiedzeniu Izby Lordów 1 lutego,
gdy Chatham miał przedstawiać jej swój plan.
Chatham elokwentnie zaprezentował swoje propozycje, a lord Dartmouth
odpowiedział w imieniu rządu, że były one „tak wielkiej wagi i znaczenia,
że wymagały długiego namysłu”. Przez chwilę Franklin myślał, że jego
zakulisowe rozmowy i lobbing mogły przynieść owoce.
Potem jednak zabrał głos lord Sandwich, który jako pierwszy lord
admiralicji przyjął twardą postawę w sprawach kolonialnych. W „złośliwej,
napastliwej mowie” zaatakował projekt Chathama, a następnie zwrócił
ostrze swej retoryki przeciw Franklinowi. Nie mógł uwierzyć, powiedział,
że plan został napisany ręką angielskiego para. Jego zdaniem było to dzieło
jakiegoś Amerykanina. Jak wspominał Franklin: „Zwrócił się do mnie
twarzą, powiedział, że uważa, iż patrzy na osobę, która spisała ten plan,
jednego z najbardziej zawziętych i przewrotnych wrogów, jaki
kiedykolwiek miał ten kraj. To sprawiło, że wielu lordów spojrzało na
mnie; ja jednak (…) starałem się nie pokazać jakiejkolwiek reakcji, jakby
moja twarz była wykonana z drewna”.
Chatham odpowiedział, że plan był jego własny, ale nie wstydzi się
konsultacji z „osobą tak doskonale zaznajomioną z całością spraw
amerykańskich, jak dżentelmen, do którego uczyniono aluzje i do którego
wygłoszono tak niesprawiedliwe uwagi”. Następnie zaczął chwalić
Franklina jako osobę, „którą cała Europa darzy wielką estymą za jej wiedzę
i mądrość podobną Boylesom i Newtonom; który rozsławia nie tylko naród
angielski, ale naturę ludzką”. Franklin pisał później swemu synowi, z nieco
pewnie udawaną skromnością: „Trudniej było mi wytrzymać ten
ekstrawagancki komplement, niż wcześniejsze ekstrawaganckie
zniewagi” 48.
Chatham jednakże nie tylko nie miał władzy; nie miał też wyczucia
nastrojów. Lord Dartmouth szybko porzucił swą wcześniejszą otwartość
i zgodził się z lordem Sandwich, że propozycja powinna zostać odrzucona
natychmiast, co też się stało. „Propozycja Chathama”, pisał Franklin
przyjacielowi z Filadelfii, „została potraktowana z pogardą, jaką okazano
by pijanemu woźnemu proponującemu odśpiewanie ballady” 49.
Przez następne dwa tygodnie Franklin odbył serię kolejnych spotkań,
których celem było ratowanie kompromisu. Jednak w początkach marca
1775 roku, gdy wreszcie szykował się do wyjazdu z Anglii, jego
cierpliwość się już wyczerpała. Spisał wyzywającą petycję do lorda
Dartmouth, domagając się brytyjskich odszkodowań za blokadę
bostońskiego portu. Gdy pokazał ją swemu przyjacielowi i partnerowi
w sprawie nadania ziemi Thomasowi Walpole’owi, „spojrzał na nią i na
mnie kilkukrotnie, jakby uznał mnie za nieco oszalałego”. Franklin
uspokoił się i postanowił nie wysyłać petycji.
Zamiast tego odegrał niewielką rolę w ostatnim i najbardziej wymownym
apelu o pokój. Spędził popołudnie 19 marca z wielkim wigowskim mówcą
i filozofem Edmundem Burke’em. Trzy dni później Burke zabrał głos
w Parlamencie, i wygłosił swą słynną, lecz bezowocną mowę On
Conciliation with America [O pojednanie z Ameryką]. „Rozległe imperia
i ciasne umysły nie idą ze sobą w parze”, oświadczył.
Wówczas jednak Franklin znajdował się już na statku pocztowym,
płynącym na zachód z Portsmouth do Filadelfii. Ostatni dzień w Londynie
spędził ze swym starym przyjacielem i kolegą naukowcem Josephem
Priestleyem. Ci, którzy nie znali Franklina, pisał Priestley, niekiedy
uznawali go za pełnego rezerwy, a nawet chłodnego. Tego dnia jednak, gdy
rozmawiali o nadciągającej wojnie i czytali fragmenty gazet, stał się bardzo
wylewny. Przez pewien czas uniemożliwiały mu czytanie napływające do
oczu łzy 50.

VII „Bridge”, „water” to po angielsku odpowiednio, „most” i „woda” – przyp. tłum.


VIII Oryg. „Here Skugg / Lies snug / As a bug / In a rug” – przyp. tłum.
IX Oryg. „Cockpit” – przyp. tłum.
X Eufemistyczne określenie złodzieja (po łacinie – fur) – przyp. red.
Rozdział 12 – Niepodległość
Filadelfia, 1775–1776

WYBÓR STRONY

Tak jak jego syn William pomagał mu przeprowadzić słynny eksperyment


z latawcem, tak teraz syn Williama, Temple, pomagał Franklinowi, gdy ten
zanurzał zbudowany przez siebie termometr w oceanie. Trzy lub cztery razy
dziennie mieli brać pomiar temperatury i odnotowywać wynik w tabeli.
Franklin dowiedział się od swego kuzyna z Nantucket, kapitana
wielorybniczego statku Timothy’ego Folgera, o kursie Golfsztromu.
W ciągu drugiej połowy sześciotygodniowego rejsu do Ameryki, po
napisaniu szczegółowego opisu swych bezowocnych negocjacji, Franklin
zajął się badaniem tego wielkiego prądu. Opublikowane przez niego mapy
i wyniki dokonanych przez niego pomiarów znajdują się na stronie
internetowej NASA, co pokazuje, jak bardzo bliskie są one pomiarów
dokonanych w podczerwieni przez współczesne satelity meteorologiczne 1.
Rejs przebiegał niezwykle spokojnie, jednakże w Ameryce rozpoczęła się
nadciągająca od dłuższego czasu burza. Wieczorem 18 kwietnia 1775 roku,
gdy Franklin znajdował się w połowie oceanu, oddział brytyjskich
żołnierzy pomaszerował z Bostonu na północ, by aresztować prowodyrów
„herbatki”, Samuela Adamsa i Johna Hancocka, i przejąć zapasy broni
zgromadzone przez ich zwolenników. Alarm podniósł Paul Revere,
podnieśli i inni, mniej sławni. Gdy „czerwone kurtki” dotarły do Lexington,
XI
czekało tam na nich 70 amerykańskich „minutowych” ochotników.
„Rozejść się, buntownicy!”, nakazał brytyjski major. Początkowo tak się
stało. Potem padł strzał. Doszło do starcia, w którym zginęło ośmiu
Amerykanów. Zwycięscy Brytyjczycy pomaszerowali dalej na Concord,
gdzie, jak ujął do Emerson, „stali znękani farmerzy, i oddali strzał, który
odbił się echem na cały świat”. (W jakiś sposób biedni ochotnicy spod
Lexington umknęli uwadze poezji Emersona, podobnie jak William Dawes
i inni posłańcy znaleźli się w cieniu Przejażdżki Paula Revere’a
XII
Longfellowa ). W ciągu całodziennego odwrotu do Bostonu amerykańscy
ochotnicy zabili lub ranili 250 żołnierzy brytyjskich.
Gdy 5 maja Franklin wraz ze swym piętnastoletnim wnukiem schodził na
ląd w Filadelfii, w mieście zaczęli już gromadzić się delegaci na Drugi
Kongres Kontynentalny. Na cześć Franklina w mieście bito w dzwony. „Dr
Franklin z radością ujrzał, że zbroimy się i przygotowujemy na najgorsze”,
pisał jeden z reporterów. „Uważa, że nic innego nie może uchronić nas
przed najbardziej dotkliwą niewolą”.
Ameryka istotnie zbroiła się i przygotowywała. Wśród przybyłych tego
tygodnia do Filadelfii znajdował się dawny towarzysz broni Franklina,
George Washington, który po wojnie z Francuzami i Indianami osiadł na
plantacji w Wirginii, teraz zaś przybywał ze spakowanym mundurem,
gotów na nową wojnę. Przed miastem czekało na niego prawie tysiąc
konnych i pieszych ochotników, a gdy jego powóz wjeżdżał do miasta,
orkiestra wojskowa grała patriotyczne pieśni. Wciąż jednak nie osiągnięto
konsensusu, poza radykalnymi patriotami z delegacji Massachusetts, czy
rozpoczynającą się właśnie wojnę należy toczyć o niepodległość, czy
jedynie o uznanie praw Ameryki w ramach imperium brytyjskiego, które
nadal można było zachować nietknięte. Rozstrzygnięcie tej kwestii miało
zająć jeszcze rok, choć nie dla Franklina.
Nazajutrz po swym przybyciu Franklin został wybrany do Kongresu.
Był, jako niemal siedemdziesięciolatek, zdecydowanie najstarszym
z deputowanych. Większości spośród 62 pozostałych, którzy zebrali się
w pensylwańskim ratuszu – jak Thomasa Jeffersona i Patricka Henry’ego
z Wirginii czy Johna Adamsa i Johna Hancocka z Massachusetts – jeszcze
nie było na świecie, gdy Franklin pierwszy raz udał się tam do pracy ponad
40 lat wcześniej.
Franklin zamieszkał w domu przy Market Street, który zaprojektował,
lecz którego nigdy nie widział, tam gdzie mieszkała osamotniona Deborah
przez poprzednich dziesięć lat. O dom dbała jego córka Sally, jej mąż,
Richard Bache, pozostawał obowiązkowy, a ich dwóch synów, Ben i Will,
dostarczało rozrywki. „Will ma mały karabin, maszeruje z nim i gwiżdże,
naśladując piszczałkę”, pisał Franklin 2.
Chwilowo Franklin nie deklarował, czy jest za niepodległością, i unikał
tawern, w których inni delegaci spędzali wieczory na dyskusjach na ten
temat. Brał skrupulatnie udział w posiedzeniach Kongresu i komisji, mówił
niewiele, po czym wracał do domu na wieczerzę w gronie rodzinnym.
Rozpoczynając swą długą i naznaczoną sporami relację z Franklinem,
wymowny i ambitny John Adams skarżył się, że stary Franklin był
traktowany z honorami, mimo że „siedział w milczeniu, przez sporą część
czasu drzemiąc na swym krześle”.
Wielu spośród młodszych i w gorącej wodzie kąpanych delegatów nigdy
nie doświadczyło franklinowskiej sztuki milczenia, czyli udawania mędrca
dzięki niezabieraniu głosu. Znali go jako człowieka, który skutecznie
argumentował w Parlamencie przeciwko ustawie stemplowej i nie
wiedzieli, że publiczne wystąpienia nie były dla niego czymś naturalnym.
Wkrótce więc zaczęły krążyć plotki. W co on gra? Czy jest ukrytym
lojalistą?
Wśród podejrzliwych znajdował się William Bradford, który przejął
drukarnię i gazetę swego ojca, pierwszego patrona, a później konkurenta
Franklina. Niektórzy delegaci, zwierzył się młodemu Jamesowi
Madisonowi, „zaczynają żywić poważne podejrzenia, że dr Franklin
przybył tu raczej jako szpieg niż jako przyjaciel, i że zamierza odkryć nasze
słabe strony i porozumieć się z ministrami” 3.
Franklin rzeczywiście zwlekał przez większość maja, ponieważ były
dwie osoby – obie mu bardzo bliskie – które pragnął najpierw przeciągnąć
na stronę amerykańskich buntowników. Jedną z nich był Joseph Galloway,
dawny sojusznik w zmaganiach przeciwko Pennom, który przez dziesięć lat
działał jako jego prawa ręka i zastępca w Zgromadzeniu Pensylwanii.
W czasie Pierwszego Kongresu Kontynentalnego Galloway zaproponował
utworzenie amerykańskiego kongresu posiadającego władzę równą
brytyjskiemu Parlamentowi i tak samo podlegającego królowi. Był to plan
unii imperialnej, podobny do promowanego przez Franklina podczas
konferencji w Albany i później; Kongres jednakże możliwość tę z miejsca
odrzucił. Urażony Galloway odmówił udziału w Drugim Kongresie
Kontynentalnym.
W początkach 1775 roku Franklin nabrał przekonania, że było już za
późno na to, by plan podobny do propozycji Gallowaya mógł zostać
wprowadzony w życie. Mimo to starał się go przekonać, by wraz z nim
wziął udział w nowym kongresie. Błędem było wycofywać się z życia
publicznego, pisał, „w czasie, gdy Pańskie zdolności są tak bardzo
potrzebne”. Początkowo także był równie skryty wobec Gallowaya co do
swego stanowiska w kwestii niepodległości. „Ludzie zdawali się nie
wiedzieć, po czyjej opowie się stronie”, wspominał później Galloway 4.
Drugą osobą, którą Franklin miał nadzieję przeciągnąć na stronę
rewolucji, był ktoś jeszcze bardziej mu bliski.
SZCZYT W TREVOSE

Gubernator New Jersey William Franklin, wciąż lojalny wobec brytyjskiego


rządu i zaangażowany w spory z własną legislaturą, dowiedział się
o powrocie swego ojca do Ameryki z gazet. Była to, jak pisał Strahanowi,
„wieść dla mnie zupełnie zaskakująca”. Pragnął spotkać się z ojcem
i odzyskać swego syna, Temple’a. Najpierw jednak musiał znieść specjalne
posiedzenie legislatury New Jersey, które zwołał na 15 maja. Niedługo po
tym, jak skończyło się ono kłótnią, trzy pokolenia Franklinów – ojciec, syn
i nieszczęsny wnuk pomiędzy nimi – wreszcie znów byli razem 5.
Franklin i jego syn wybrali na swe „spotkanie na szczycie” miejsce
neutralne: Trevose, wielki kamienny dom Josepha Gallowaya w hrabstwie
Bucks, nieco na północ od Filadelfii. Co dziwne, zważywszy na niezwykle
emocjonalny charakter spotkania, ani oni, ani Galloway najpewniej nic
o nim nie napisali. Jedynym źródłem na temat tego, co się wówczas stało,
jest ironią losu dziennik Thomasa Hutchinsona, gubernatora Massachusetts,
którego listy przejął Franklin; w swym dzienniku Hutchinson zanotował
swe spotkanie z Gallowayem trzy lata później, gdy obaj przebywali
w Anglii jako wygnani lojaliści.
Wieczór zaczął się dość sztywno, od uścisków i pogawędek. W pewnym
momencie William odciągnął Gallowaya na stronę, by powiedzieć, że
dotychczas unikał poruszania z ojcem poważnych tematów politycznych.
Po pewnym czasie jednak, jako że „kieliszki krążyły” i wypito sporo
madery, skonfrontowali się z rozbieżnościami swych poglądów
politycznych. „Cóż, panie Galloway, zapytał Franklin swego starego
sojusznika, czy naprawdę pan uważa, że powinienem opowiadać się za
pojednaniem?”.
Galloway rzeczywiście tak uważał, Franklin jednakże nie chciał o tym
słyszeć. Przywiózł ze sobą długi list napisany do Williama podczas rejsu
przez Atlantyk, w którym wyszczególniał swe bezowocne próby
wynegocjowania pojednawczego rozwiązania. Choć Galloway znał już jego
część, Franklin odczytał ponownie na głos większość listu i opowiadał
o doświadczanych przez siebie szykanach. Galloway odpowiedział
własnymi przerażającymi opowieściami o tym, jak anonimowi radykałowie
wysłali mu stryczek za to, że zaproponował plan uratowania unii z Wielką
Brytanią. Rewolucja, podkreślał, byłaby samobójstwem.
William argumentował, że najlepiej dla nich trzech byłoby zachować
neutralność, jednak ojciec pozostał nieporuszony. Jak później pisał
Hutchinson: „sam otworzył się i zadeklarował poparcie dla kroków
zmierzających ku uzyskaniu niepodległości” i „potępił korupcję i bezład
królestwa”. William odpowiedział gniewnie, jednak także z troską
o bezpieczeństwo ojca. Skoro zamierzał „podpalić kolonie”, William miał
nadzieję, że „zadba o to, by uciec przed pożogą” 6.
Tak więc pokonany i zrezygnowany William odjechał z powrotem do
New Jersey, by wznowić swe obowiązki królewskiego gubernatora. Wraz
z nim jechał jego syn, Temple. Jedyną kwestią, jaką Benjamin i William
uzgodnili w Trevose było to, że chłopiec spędzi lato w New Jersey, potem
zaś powróci do Filadelfii, gdzie miał podjąć naukę w założonej tam przez
jego dziadka uczelni. William miał nadzieję posłać go do nowojorskiego
King’s College (obecnie Uniwersytet Columbia), Benjamin jednak
storpedował ten plan, jako że uczelnia ta stała się wylęgarnią angielskiego
lojalizmu. Temple wkrótce miał stać się jednym z obiektów konfliktu
pomiędzy najbliższymi walczącymi o jego lojalność. Młodzieniec gorąco
pragnął zadowolić ich obu, jednak los sprawił, że było to niemożliwe.
BUNTOWNIK FRANKLIN

Trudno wskazać dokładny moment, w którym Ameryka podjęła ostateczną


decyzję, że niezbędna i pożądana jest całkowita niepodległość od Wielkiej
Brytanii. Trudno nawet określić, jaki moment zadecydował o tym
u poszczególnych osób. Franklin, który przez dziesięć lat żywił desperacką
nadzieję, że rozłamu można będzie uniknąć, opowiedział się prywatnie za
niepodległością podczas rodzinnego spotkania w Trevose. W początku lipca
1775 roku, dokładnie rok przed tym, jak inni amerykańscy patrioci
oficjalnie ogłosili swoje stanowisko, Franklin był gotów ujawnić swe
przekonania.
Do przekroczenia granicy buntu pchnęło Franklina wiele pojedynczych
wydarzeń: osobiste zniewagi, pogrzebane nadzieje, zdrady oraz kolejne
wrogie działania brytyjskie. Należy jednak zapamiętać główne przyczyny
ewolucji poglądów Franklina oraz, szerzej, ludzi, których stał się typowym
przykładem.
Gdy Anglicy tacy jak jego ojciec emigrowali do Nowego Świata,
stworzyli nowy typ ludzki. Jak Franklin wielokrotnie podkreślał w listach
do swego syna, Ameryka nie powinna powielać sztywnej hierarchii Starego
Świata, arystokracji i feudalnego porządku społecznego opartego nie na
zasługach, ale na pochodzeniu. Jej siłą powinno być stworzenie dumnej
klasy średniej, klasy oszczędnych i przedsiębiorczych kupców
i rzemieślników, którzy znali swoje prawa i byli dumni ze swego statusu.
Jak wielu z tych nowych Amerykanów, Franklin źle znosił podległość;
dlatego właśnie uciekł z bostońskiej drukarni brata. Tradycyjne elity nie
onieśmielały go, czy to Matherowie, czy Pennowie, czy też parowie
zasiadający w Izbie Lordów. Był zuchwały w piśmie i buntowniczy
w zachowaniu. Przyswoił sobie filozofię nowych myślicieli oświecenia,
którzy uważali, że wolność i tolerancja stanowiły filary społeczeństwa.
Przez długi czas pielęgnował wizję imperialnej harmonii, w ramach
której Wielka Brytania i Ameryka mogły rozkwitać w jednym, coraz
większym imperium. Czuł jednak, że mogło to się stać jedynie wówczas,
gdy Wielka Brytania zaprzestanie podporządkowywania sobie
Amerykanów poprzez merkantylistyczne reguły handlu i narzucane z dala
podatki. Gdy stało się jasne, że Korona zamierzała trzymać swe kolonie
w ścisłej podległości, jedynym wyborem pozostawała niepodległość.
W czerwcu 1775 roku krwawa bitwa pod Bunker Hill i spalenie
Charlestonu jeszcze bardziej roznieciły wrogość, jaką Franklin i inni
patrioci odczuwali wobec Brytyjczyków. Mimo to większość członków
Kongresu Kontynentalnego nie była jeszcze tak daleko na drodze rewolucji.
Wiele legislatur kolonialnych, w tym legislatura Pensylwanii, poleciła
swym delegatom sprzeciwiać się wszelkim wezwaniom do niepodległości.
Przywódcą obozu umiarkowanego był wieloletni adwersarz Franklina John
Dickinson, który nadal nie zamontował na swym domu piorunochronu.
Dnia 5 lipca Dickinson przeprowadził przez Kongres jeszcze jeden,
ostatni apel do króla, który stał się znany jako „petycja gałązki oliwnej”.
Obwiniając o kryzys „niemiłych” i „ślepych” ministrów, „błagano” w niej
króla o przyjście Ameryce z pomocą. Kongres przegłosował też
Declaration of the Causes and Necessity for Taking Up Arms [Deklarację
przyczyn i konieczności sięgnięcia po broń], w której oświadczał: „nie
chcemy rozwiązywać unii, która tak długo i tak szczęśliwie istniała między
nami, i której przywrócenia szczerze pragniemy”.
Jak inni delegaci, Franklin dla utrzymania konsensusu zgodził się
podpisać tę petycję. Tego samego dnia jednakże wyraził publicznie swe
buntownicze przekonania. Wybrana forma była dość dziwna: list do swego
wieloletniego londyńskiego przyjaciela i kolegi po fachu drukarza Williama
Strahana. Nie nazywając go już „drogim Straneyem”, pisał z zimną
i wykalkulowaną furią:

Panie Strahan,
Jest Pan deputowanym w Parlamencie, tym samym, którego
większość skazała mój kraj na zniszczenie. Zaczęliście palić nasze
miasta i mordować naszych ludzi. Spójrzcie na swoje dłonie! Są
one splamione krwią waszych krewniaków! Pan i ja byliśmy długo
przyjaciółmi. Teraz jest Pan moim wrogiem, jak i ja [Pana], Pański,
B. Franklin

Ten słynny list był tym bardziej dziwaczny, że Franklin pozwolił na jego
rozpowszechnianie i publikowanie – nigdy go jednak nie wysłał. Był on
jedynie sposobem na zaprezentowanie jego przekonań publicznie innym
Amerykanom.
W rzeczywistości dwa dni później Franklin napisał Strahanowi znacznie
łagodniejszy list, który tym razem wysłał. „Słowa i argumenty nie mają już
znaczenia”, pisał bardziej w smutku niż w gniewie. „Wszystko zmierza ku
separacji”. Ostrego listu nie wysłał, tak samo też nie zachował w swych
dokumentach kopii łagodniejszego z nich 7.
(Franklin pozostał w bliskiej przyjaźni ze Strahanem, który cztery lata
wcześniej oświadczył „choć się różnimy, wciąż się zgadzamy). Tego
samego dnia, gdy Franklin napisał swój niewysłany list, Strahan napisał
swój list z Londynu, w którym rozpaczał, iż nadchodząca wojna
doprowadzi „do ostatecznej i całkowitej ruiny najwspanialszej struktury
rządu publicznego i religijnego, jaka kiedykolwiek istniała”. Wymieniali
listy przez cały 1775 rok; Strahan błagał Franklina, by ten powrócił do
Anglii „z propozycjami porozumienia”. Franklin odpowiedział
w październiku sugestią, by Strahan „przesłał nam uczciwe propozycje
pokoju, jeśli zechce, a nikt nie będzie bardziej gotów ode mnie działać na
rzecz ich przyjęcia: czynię bowiem sobie zasadą nie mieszać osobistych
niechęci ze sprawami publicznymi”. Swój list podpisał tak samo jak
Strahan swój: „Pański oddany i pokorny sługa”. Rok później, gdy Franklin
przybył do Paryża jako amerykański poseł, miał otrzymać w prezencie ser
Stilton, przesłany mu przez Strahana z Londynu) 8.
Franklin 7 lipca napisał też do dwóch innych bliskich przyjaciół
z Wielkiej Brytanii. W liście do biskupa Shipleya grzmiał przeciwko
angielskiemu podburzaniu niewolników i Indian przeciw kolonistom, po
czym przepraszał za gniewny ton swego listu. „Jeśli temperament z natury
swej chłodny i flegmatyczny może, na stare lata, które często ochładzają
i najgorętszy, rozgrzać się w ten sposób, Pan ocenić może poprzez to
ogólny nastrój tutaj, który obecnie niemalże graniczy z szaleństwem” 9.
Josephowi Priestleyowi skarżył się, że „petycję gałązki oliwnej” czeka
odrzucenie. „Zanieśliśmy kolejną pokorną petycję do Korony, by dać
Wielkiej Brytanii jeszcze jedną szansę, jeszcze jedną okazję do odzyskania
przyjaźni kolonii; jednakże sądzę, że nie ma ona dość rozumu, by ją
przyjąć, a zatem dochodzę do wniosku, że utraciła je na zawsze”. List do
Priestleya pozwala też wejrzeć w dzień powszedni Franklina i względnie
spartańskie zwyczaje, jakie nastały w koloniach:

Mój czas nigdy nie był bardziej zajęty. Rankiem o szóstej


zasiadam w komitecie bezpieczeństwa, wyznaczonym przez
Zgromadzenie celem przygotowania kolonii do obrony, który to
komitet obraduje do około dziewiątej, gdy idę do kongresu, co trwa
do godziny czwartej po południu (…). Wielka oszczędność i wielka
przedsiębiorczość stały się tu obecnie modne: Panowie, którzy
zwykli podawać dwa lub trzy dania, obecnie szczycą się,
podejmując prostą wołowiną i puddingiem. W ten sposób i dzięki
zaprzestaniu konsumpcyjnego handlu z Wielką Brytanią, będziemy
w stanie lepiej płacić nasze dobrowolne podatki na wsparcie dla
naszych oddziałów 10.

Oswobodzony dzięki prywatnemu zerwaniu z synem i publicznemu


zerwaniu ze Strahanem, Franklin stał się jednym z najbardziej zagorzałych
przeciwników Wielkiej Brytanii w Kongresie Kontynentalnym. Zasiadał
w komitecie przygotowującym deklarację, jaką wydać miał generał
Washington; projekt był utrzymany w tonie tak ostrym, że Kongres
wzdragał się ją uchwalić lub opublikować. Dokument wyraźnie wyszedł
spod ręki Franklina. Zawierał zwroty użyte przezeń wcześniej celem
odrzucenia brytyjskich twierdzeń o finansowaniu obrony kolonii
(„bezpodstawne stwierdzenia i złośliwe kalumnie”), a nawet kończył się
poważnym porównaniem relacji amerykańsko-brytyjskich do relacji
Wielkiej Brytanii z Saksonią („jej metropolia”), porównaniem, które
wcześniej uczynił w żartach w swym Edykcie króla Prus. W jeszcze ostrzej
sformułowanej preambule do rezolucji Kongresu o korsarstwie, którą
przygotował, lecz nigdy nie przedłożył, Franklin oskarżył Wielką Brytanię
o „praktykowanie wszelkiej niesprawiedliwości, jaką zawiść może zrodzić
lub gwałtowność zrealizować” oraz o „jawny rabunek, oświadczenie
uroczystą ustawą Parlamentu, że cały nasz majątek należy do nich” 11.
Nie było już więcej wątpliwości co do stanowiska Franklina, nawet
wśród osób mu niechętnych. Spragniony nieustannie, jak wielu
Wirgińczyków, wieści o Franklinie, Madison napisał do Bradforda
z pytaniem, czy nadal krążą plotki o jego wahaniach. „Czy cokolwiek
więcej szeptano na temat zachowania dr. Franklina?”. Bradford przyznał, że
opinie się zmieniły. „Podejrzenia przeciwko dr. Franklinowi zanikły.
Jakiekolwiek miał zamiary, przybywając tutaj, sądzę, że wybrał stronę
i obecnie sprzyja naszej sprawie”.
Podobnie John Adams pisał swej żonie Abigail, że Franklin był obecnie
zdecydowanym zwolennikiem obozu rewolucyjnego. „Nie waha się co do
naszych najzuchwalszych poczynań, ale wręcz zdaje się uważać nas za
nazbyt niezdecydowanych”. Zazdrosny mówca nie potrafił ukryć lekkiej
niechęci z powodu przekonania Brytyjczyków, że amerykański opór mogli
„całkowicie zawdzięczać” Franklinowi, „i sądzę, że ich gryzipiórki nadal
będą przypisywać jemu nastrój i poczynania tego Kongresu” 12.

PIERWSZY PROJEKT ARTYKUŁÓW


KONFEDERACJI

Żeby kolonie mogły przekroczyć granice dzielącą je od buntu, musiały


zacząć myśleć o sobie jako o nowym państwie. Aby zdobyć niepodległość
od Wielkiej Brytanii, musiały stać się mniej niezależne od siebie nawzajem.
Jako jeden z najbardziej obeznanych ze wszystkimi koloniami przywódców,
Franklin od dawna sugerował jakąś formę konfederacji, począwszy od
swego planu z Albany z 1754 roku.
Plan ten, który nigdy nie został wcielony w życie, zakładał utworzenie
pankolonialnego Kongresu podległego królowi. W roku 1775 Franklin
przedłożył ten pomysł ponownie, choć z jedną ogromną różnicą: chociaż
jego plan uwzględniał możliwość, że nowa konfederacja pozostanie częścią
imperium króla, miała ona działać nawet wówczas, gdyby doszło do
całkowitego rozłamu.
Artykuły Konfederacji i Wiecznej Unii, przedstawione przezeń
Kongresowi 21 lipca, tak jak jego plan z Albany, zawierały zalążki
ogromnego koncepcyjnego przełomu, który miał w przyszłości kształtować
amerykański system federalny: podział władzy pomiędzy rząd centralny
a władze stanowe. Franklin jednakże wyprzedzał swe czasy. Proponowany
przezeń rząd centralny miał mieć wielką władzę, większą niż rząd
utworzony na mocy Artykułów Konfederacji, które Kongres zaczął
przygotowywać w roku następnym.
Wiele sformułowań w propozycji Franklina pochodziło z planów
utworzenia konfederacji Nowej Anglii, której korzenie sięgały związków
między osadami w Massachusetts i Connecticut w roku 1643. Jednak zakres
i uprawnienia rządu wybiegały dalej niż w którejkolwiek
z dotychczasowych propozycji. „Nazwa Konfederacji będzie odtąd
brzmiała »Zjednoczone Kolonie Ameryki Północnej«”, głosił pierwszy z 13
szczegółowych artykułów Franklina. „Rzeczone Zjednoczone Kolonie będą
odtąd każda z osobna wstępować w trwałą Ligę Przyjaźni ze sobą,
zobowiązując siebie i potomnych do wspólnej obrony przed wrogami, do
zabezpieczenia ich swobód i majątków, bezpieczeństwa ich osób i rodzin
oraz dla wspólnego i powszechnego dobrobytu” 13.
Zgodnie z propozycją Franklina, Kongres miał składać się z jednej izby,
w której poszczególne kolonie otrzymałyby reprezentację proporcjonalną
do liczby mieszkańców. Miałby prawo nakładania podatków, wypowiadania
wojny, kierowania wojskiem, zawierania sojuszy, rozstrzygania sporów
pomiędzy koloniami, zakładania nowych kolonii, emisji wspólnego
pieniądza, utworzenia systemu poczt, regulowania handlu i uchwalania
praw „niezbędnych dla powszechnego dobrobytu”. Franklin proponował
też, by zamiast jednego prezydenta, Kongres wyznaczył dwunastoosobową
„radę wykonawczą”, której członkowie mieliby pełnić trzyletnią kadencję
rozłożoną w czasie.
Franklin zawarł w dokumencie klauzulę bezpieczeństwa: w wypadku,
gdyby Wielka Brytania przyjęła wszystkie amerykańskie żądania
i wypłaciła rekompensatę za wszystkie wyrządzone szkody, unię można
byłoby rozwiązać. W przeciwnym wypadku „konfederacja ta ma być
wieczysta”.
Jak doskonale rozumiał Franklin, oznaczało to w praktyce deklarację
niepodległości od Wielkiej Brytanii i deklarację zależności kolonii od siebie
nawzajem; żadne z tych rozwiązań nie miało jeszcze zbyt szerokiego
poparcia. Dlatego odczytał swą propozycję, by została zaprotokołowana,
jednak nie parł do poddania jej pod głosowanie. Zadowalał się czekaniem,
aż historia i reszta członków Kongresu Kontynentalnego dogoni jego tok
myślenia.
W końcu sierpnia, gdy nadszedł czas na powrót Temple’a z New Jersey
do Filadelfii, William ostrożnie zaproponował, że będzie towarzyszył
chłopcu. Franklin, rozumiejąc dyskomfort swego położenia, gdyby do
miasta przybył jego syn lojalista, postanowił sam pojechać po wnuka 14.
Temple był szczupły, wesoły i, jak większość piętnastolatków,
niezorganizowany. Wiele napisano w listach na temat dostarczenia mu
przedmiotów osobistych, które pozostawił w niewłaściwym miejscu. Jak
pisała jego macocha: „Wybitnie nieszczęśliwie dobierasz stroje”. William
bardzo starał się utrzymać pozory rodzinnej harmonii, i we wszystkich
listach do Temple’a wyrażał się pozytywnie o Franklinie. Usiłował też
spełniać częste prośby syna o więcej pieniędzy; w walce o jego uczucia
chłopak otrzymał mniej wykładów o oszczędności niż inni członkowie jego
rodziny.
Po raz kolejny Franklin otoczył się pewnego rodzaju domową menażerią,
w której czuł się wygodnie: swą córką i jej mężem, ich dwoma synkami
(sześcioletnim Bennym i dwuletnim Williamem), Temple’em oraz, później,
Jane Mecom, jedyną pozostałą z jego rodzeństwa. W żadnym z listów
z tego okresu nie wspomniał o Deborah; życie przy Market Street zdawało
się toczyć bez niej.
Chwilowo Franklin mógł wyrównać rachunki ze swą zastępczą rodziną
w Londynie. Pani Stevenson posłał tysiąc funtów zaległego czynszu,
i surowo przestrzegł ją, by zainwestowała pieniądze w ziemię, a nie
w akcje. „Wielka Brytania rozpoczęła z nami wojnę, która wedle mych
przewidywań nie skończy się szybko”, pisał. „Istnieje wysokie
prawdopodobieństwo, że akcje spadną na łeb, na szyję”.
Pani Stevenson popadła natomiast w „osłabienie duchowe”, bardzo
tęskniąc do jego powrotu. „Bez ożywczej nadziei na spędzenie z Panem
reszty życia, pisała Franklinowi jej przyjaciółka, będzie w rzeczywiście
opłakanym stanie”. Na swój jowialny sposób Franklin po raz kolejny
zaproponował skojarzenie małżeństwa, tym razem pomiędzy swym
wnukiem Bennym a Elizabeth Hewson, córką Polly Stevenson 15.

WYCIECZKA DO CAMBRIDGE

Franklin służył swemu zmierzającemu ku rewolucji krajowi w rolach


odpowiadających osobie w jego wieku: był dyplomatą, mężem stanu,
mędrcem i podrzemującym na obradach deputowanym. Wciąż jednak miał
skłonność i talent do bezpośredniego zarządzania, organizowania
i praktycznego wcielania pomysłów w życie.
Był oczywistym wyborem na przewodniczącego komitetu mającego
określić, w jaki sposób zastąpić brytyjski system pocztowy, a następnie na
nowego pocztmistrza generalnego Ameryki, którym został w lipcu.
Stanowisko to oznaczało pensję w wysokości tysiąca funtów rocznie,
jednak patriotyzm Franklina przezwyciężył jego oszczędność: całą pensję
przekazywał na rzecz opieki nad rannymi żołnierzami. „Ludzie mogą być
równie chętni z nami z zapału dla dobra publicznego, jak z wami za tysiące
rocznie”, pisał Priestleyowi. „Taka jest różnica między
nieskorumpowanymi nowymi państwami a skorumpowanymi starymi”.
Jego skłonność do nepotyzmu jednak nie uległa zmianie. Kontrolę
finansową nad nową organizacją pocztową sprawować miał Richard Bache.
Franklinowi powierzono także utworzenie nowego systemu papierowego
pieniądza, co marzyło mu się od dawna. Jak zwykle pogrążył się w szeregu
szczegółów. Wykorzystując swą wiedzę botaniczną o strukturach liści wielu
gatunków, osobiście wyrysował liściaste motywy dla różnych banknotów,
co miało utrudnić ich podrabianie. Po raz kolejny skorzystał na tym Bache:
był jedną z osób wyznaczonych przez Franklina do nadzorowania druku.
Inne zadania Franklina obejmowały przewodniczenie programowi
gromadzenia ołowiu do wytopu kul, opracowanie sposobów na produkcję
prochu strzelniczego i zasiadanie w komisjach do spraw stosunków
z Indianami i promowania handlu z wrogami Wielkiej Brytanii. Ponadto
uczyniono go prezesem komitetu obrony Pensylwanii. W ramach tych
obowiązków nadzorował budowę tajnego systemu podwodnych przeszkód
celem uniemożliwienia okrętom żeglugi po rzece Delaware i napisał
szczegółowe propozycje opatrzone precedensami historycznymi dla użycia
pik, a nawet łuków i strzał (przypominające jego sugestie z 1755 roku
o używaniu psów), by zrównoważyć braki prochu w koloniach. Pomysł
używania strzał może wydawać się dziwaczny, jednak uzasadnił go w liście
do generała Charlesa Lee w Nowym Jorku. Wśród przedstawionych
argumentów znalazło się: „żołnierz może strzelać równie celnie z łuku, co
ze zwykłego karabinu; (…) może wystrzelić cztery strzały w czasie
potrzebnym na wypalenie i ponowne naładowanie; (…) masa strzał lecąca
na wrogów przeraża ich i utrudnia im robienie swego (…). Strzała, która
ugodzi człowieka w którąkolwiek część ciała, wytrąca go z walki, póki nie
zostanie wyjęta” 16.
Zważywszy na jego wiek i fizyczne ułomności, można byłoby
oczekiwać, że Franklin będzie służył swoją wiedzą i doświadczeniem
z wygodnej Filadelfii. Jednak wśród jego zalet znajdowała się gotowość,
a nawet zapał do działań praktycznych, nie zaś teoretyzowania z oddali.
Ponadto, i przed dwudziestką, i po siedemdziesiątce, podróż podnosiła go
na duchu. Dlatego też wypełniał misje dla Kongresu w październiku
1775 roku i w marcu roku następnego.
Październikowa podróż była efektem apelu generała Washingtona, który
przejął dowodzenie nad zbieraniną milicji i usilnie starał się uczynić z niej,
jak i z gromady niezdyscyplinowanych ochotników przybyłych z innych
kolonii, zalążek armii kontynentalnej. Mając niewiele wyposażenia
i mierząc się z coraz gorszym morale, było wątpliwe, czy zdoła utrzymać
swoich żołnierzy w karności przez zimę. Dlatego też Kongres wyznaczył
komisję celem zajęcia się tą sprawą − na czym właściwie kończyły się jego
możliwości. Jej przewodniczącym zgodził się zostać Franklin.
W przeddzień wyjazdu Franklin napisał do dwóch swych brytyjskich
przyjaciół, by podkreślić, że Ameryka jest zdeterminowana zwyciężyć.
„Jeśli schlebiacie sobie myślą o zmuszeniu nas siłą do posłuchu, nie znacie
ani tutejszych ludzi, ani tego kraju”, pisał Davidowi Hartleyowi. Josephowi
Priestleyowi zaś przesłał nieco obliczeń matematycznych: „Wielka
Brytania, kosztem trzech milionów, zabiła w ciągu tegorocznej kampanii
150 jankesów, czyli 20 tysięcy funtów za głowę (…). W tym samym czasie
w Ameryce narodziło się 60 tysięcy dzieci. Na podstawie tych danych
umysł matematyczny z łatwością wyliczy czas i wydatki niezbędne do tego,
by zabić nas wszystkich” 17.
Franklin i dwaj inni członkowie komisji spędzili tydzień w Cambridge
z generałem Washingtonem. Dyscyplina stanowiła poważny problem
i Franklin zajął się nią w swój zwykły, skrupulatny sposób, tworząc (tak jak
dwie dekady wcześniej dla milicji pensylwańskiej) niewiarygodnie
szczegółowy zestaw metod i procedur. Jego lista kar na przykład
obejmowała 20–39 batów za zaśnięcie na warcie, przepadek miesięcznej
gaży dla oficerów samowolnie oddalających się z jednostki, siedem dni
aresztu o chlebie i wodzie dla szeregowych samowolnie oddalających się
z jednostki oraz karę śmierci za bunt. Podobnie szczegółowo opisane
zostały racje żywnościowe: funt wołowiny lub solonej ryby dziennie, funt
chleba, pinta mleka, kwarta piwa lub cydru i tak dalej, aż po przydział
mydła i świec 18.
Gdy komisja szykowała się do odjazdu, Washington poprosił jej
członków o zasygnalizowanie Kongresowi „konieczności stałego
i regularnego dosyłania pieniędzy”. Było to największe wyzwanie dla
kolonii i Franklin w typowy dla siebie sposób zasugerował możliwość
ściągnięcia 1,2 miliona funtów rocznie jedynie dzięki oszczędności. „Jeśli
500 tysięcy rodzin wyda tygodniowo mniej tylko jednego szylinga”,
wyjaśniał Bache’owi, „mogliby opłacić całą tę sumę, nie doświadczając jej
w żaden inny sposób. Rezygnacja z picia herbaty oszczędza trzy czwarte
pieniędzy, a 500 tysięcy kobiet tygodniowo przędących lub dziergających
za trzy funty tygodniowo zapewni resztę”. Sam Franklin przekazał część
swej pensji pocztmistrza oraz sto funtów, jakie pani Stevenson pomogła
zebrać w Londynie na pomoc dla amerykańskich rannych. Franklin odebrał
też od Zgromadzenia Massachusetts wynagrodzenie, jakie było mu dłużne
za jego usługi jako agenta w Londynie; te pieniądze zatrzymał 19.
Podczas jednej z kolacji Franklin poznał żonę Johna Adamsa, Abigail,
która później miała negatywnie się wyrażać o Franklinie, tego wieczoru
jednak była oczarowana. Jej opis zawarty w liście do męża dowodzi, że
przenikliwie oceniła jego zachowanie, choć nie jego przekonania religijne:

Jest on moim zdaniem towarzyski, lecz nie gadatliwy, a gdy już


mówi, w jego słowach jest coś przydatnego. Był poważny, ale też
miły i przyjacielski. Wiesz, że uważam się za trochę obeznaną
w fizjonomii, i sądzę, że potrafiłam odczytać cnoty jego serca,
wypisane na jego obliczu; wśród tychże cnót wspaniale jaśniał
patriotyzm, z nim zaś przeplatały się wszystkie przymioty
chrześcijanina: bo prawdziwy patriota musi być człowiekiem
religijnym 20.

W drodze powrotnej do Filadelfii Franklin zatrzymał się w Rhode Island


z wizytą u swej siostry Jane Mecom. Uciekła ona z zajętego przez
Brytyjczyków Bostonu i schroniła się u starej przyjaciółki Franklina,
Catherine Ray Greene i jej męża. W domu Caty pomieszkiwały teraz
dziesiątki zbiegłych krewnych i przyjaciół i Franklin lękał się, że Jane
„musi być poważnym ciężarem dla tego gościnnego domu”. Jak zauważa
Claude-Anne Lopez, „Jane i Caty, różniące się wiekiem o pokolenie, żyjące
w innych światach i mające odmienne temperamenty, żyły ze sobą
znakomicie”. Tak jak Franklin miał zwyczaj wynajdywania sobie
przybranych córek, tak samo Jane zaczęła traktować Caty. („Dałby Bóg,
gdybym miała taką!”, pisała do Caty, mimo że miała własną córkę, z którą
nie utrzymywała kontaktów) 21.
Franklin odwdzięczył się. Gdy zabierał ze sobą Jane, przekonał
dziesięcioletniego syna Caty, Raya, by udał się z nim do Filadelfii i zapisał
się tam do szkoły. Podróż powozem przez Connecticut i New Jersey
zachwyciła Jane. „Rozmowa z moim drogim bratem dorównywała
z nawiązką najcudowniejszej pogodzie, jaką można było sobie wyobrazić”,
pisała do Caty. Dobry nastrój był tak silny, że zdołali przezwyciężyć
wszelkie napięcia polityczne, gdy zatrzymali się w posiadłości gubernatora
w Perth Amboy, by złożyć wizytę Williamowi.
Jak się miało okazać, było to ostatnie spotkanie z Franklinem, nie licząc
jeszcze jednego, pełnego napięcia spotkania dziesięć lat później w Anglii.
Żaden z nich wówczas tego jednak nie wiedział, a wizyta była celowo
krótka. „Chętnie zatrzymalibyśmy ich na dłużej, pisała żona Williama
Temple’owi, ale Papie spieszno było jechać do domu” 22.
Tymczasem w Filadelfii grupa oddziałów piechoty morskiej
organizowała się do przejęcia brytyjskich transportów uzbrojenia. Franklin
zauważył, że jeden z doboszy wymalował na swym werblu grzechotnika ze
słowami: „Nie depcz mnie”. W anonimowym artykule, pełnym zuchwałego
humoru z nutą jadu, Franklin zasugerował, że właśnie tak winien wyglądać
symbol i motto amerykańskiej walki. Grzechotnik, jak zauważył Franklin,
nie posiada powiek i „może zatem być uznawany za symbol czujności”.
Wąż ten nigdy też nie atakował pierwszy ani nie poddawał się w walce,
„jest zatem też symbolem szlachetnej i prawdziwej odwagi”. Jeśli chodzi
o grzechotkę, wąż wymalowany na werblu miał ich 13, „dokładnie tyle, ile
wynosi liczba kolonii zjednoczonych w Ameryce; wspomniałem też, że to
jedyne części ciała węża, których liczba przyrasta”. Christopher Gadsen,
delegat do Kongresu z Karoliny Południowej, podchwycił zawartą
w tekście Franklina sugestię i zaprojektował później żółtą flagę
z grzechotnikiem i hasłem „Nie depcz mnie”. W początkach 1776 roku flagi
tej używały pierwsze amerykańskie oddziały piechoty morskiej, później zaś
wiele innych jednostek milicji 23.
Podjęcie się misji wyjazdu do okolic Bostonu jesienią było zrozumiałe:
była to nietrudna podróż do jego rodzinnego miasta. Mniej wytłumaczalna
była jego gotowość do przyjęcia drugiej misji od Kongresu. W marcu
1776 roku siedemdziesięcioletni Franklin wyruszył w pełną trudów drogę
do Quebecu.
Zgrupowanie amerykańskie, którego jednym z dowódców był wciąż
popierający patriotów Benedict Arnold, wkroczyło do Kanady z zadaniem
uniemożliwienia Brytyjczykom przeprowadzenia wyprawy w dół rzeki
Hudson i rozcięcia kolonii. Oddziały amerykańskie jednak nie zdołały
zdobyć Quebecu z marszu, a ich sytuacja w czasie oblężenia pogarszała się
coraz bardziej; błagano Kongres o posiłki. Po raz kolejny Kongres
zareagował wysłaniem komisji, na czele której ponownie stanął Franklin.
Pierwszego dnia podróży Franklin i inni komisarze przejechali tuż koło
Perth Amboy, gdzie William wciąż podtrzymywał pozory rządzenia, mimo
że miejscowi buntownicy ograniczyli mu możliwość poruszania się.
Franklin nie złożył wizyty. Jego syn był obecnie wrogiem. William pokazał,
wobec kogo jest lojalny: posłał do Londynu wszystkie informacje, jakie
zdołał zgromadzić na temat misji swego ojca. „Dr Franklin”, pisał, planuje
„przekonać Kanadyjczyków do wstąpienia w Konfederację z innymi
koloniami”. Mimo to w listach do Temple’a William pisał o smutkach
i lękach. Czy staruszek był dość zdrów, by przetrwać podróż? Czy był
sposób, by odwieść go od wyjazdu? „Nic nie sprawiło mi nigdy takiego
bólu niż wieść, że wyruszył w tę podróż”.
Gdy komisja dotarła do Saratogi i musiała czekać na rozmarznięcie
jezior, Franklin zrozumiał, że rzeczywiście może tego nie przeżyć.
„Podjąłem się trudu, który w moim momencie życia może okazać się dla
mnie nazbyt wielki”, pisał Josiahowi Quincy. „Dlatego usiadłem, by
napisać do kilku przyjaciół słowa pożegnania”. Nie zawrócił jednak i po
miesiącu wyczerpującej podróży, w trakcie której sypiano niekiedy na
podłogach w porzuconych domach, dotarł nareszcie do Montrealu. Po
drodze zdobył czapkę z miękkiego futra kuny, którą miał później rozsławić,
gdy jako poseł w Paryżu nosił ją, udając prostego mędrca z pogranicza 24.
Mimo nieładu w swych szeregach, Benedict Arnold podjął Franklina
i innych komisarzy wspaniałą kolacją, którą zaszczyciły licznie zebrane
młode francuskie damy. Niestety Franklin nie był w stanie się tym cieszyć.
„Cierpiałem bardzo z powodu licznych, dużych wrzodów”, pisał później.
„W Kanadzie nabrzmiały mi nogi, i lękałem się puchliny”.
Sytuacja militarna była równie zła. Amerykańska armia oczekiwała, że
komisja dostarczy niezbędne fundusze; odkrycie, że pieniędzy nie ma,
przyniosło wielkie rozczarowanie. Delegacja Franklina miała natomiast
nadzieję, że zdoła pozyskać pieniądze od okolicznych Kanadyjczyków, to
jednak okazało się niemożliwe. Franklin osobiście wręczył Arnoldowi
353 funty w złocie z własnej kieszeni, co było miłym gestem przynoszącym
mu nieco popularności, jednak nie zdołało poprawić położenia wojska.
Franklin miał podjąć próbę nakłonienia mieszkańców Quebecu do
przyłączenia się do amerykańskiego buntu, postanowił jednak nawet nie
próbować. „Do czasu przybycia pieniędzy wydaje się mi niewłaściwym
proponować unię federalną tej prowincji z pozostałymi”, informował, „jako
że nieliczni przyjaciele, jakich tu mamy, nie będą starali się jej promować,
póki nie ujrzą, że mamy pieniądze i skierowaliśmy tu wystarczające siły”.
Gdy nadeszły doniesienia o zbliżaniu się floty z brytyjskimi posiłkami,
Kanadyjczycy stali się jeszcze mniej gościnni. Komisja doszła więc do
jedynego możliwego wniosku: „Skoro nie można zdobyć pieniędzy na
utrzymanie naszej armii tutaj z honorem, tak by była szanowana, a nie
znienawidzona przez lud, powtarzamy jako naszą zdecydowaną
i jednogłośną opinię, iż lepiej jest wycofać się natychmiast”.
Wyczerpany i pokonany Franklin spędził cały maj, usiłując przedostać
się z powrotem do Filadelfii. „Czuję, że z każdym dniem robię się coraz
słabszy”, pisał. Gdy dotarł do domu, jego artretyzm stał tak dotkliwy, że
przez szereg dni nie mógł opuścić mieszkania. Wydawało się, że była to
ostatnia podróż, jaką wykonał dla swojego kraju.
Stopniowo jednak wrócił do sił, podniesiony na duchu dzięki wizycie
generała Washingtona i doniesieniom o nadchodzącym wielkim
wydarzeniu. Stan zdrowia, pisał Washingtonowi 21 czerwca, „trzymał mnie
poza Kongresem i towarzystwem niemal nieustannie od czasu Pańskiej
wizyty, wiem zatem niewiele o tym, co się wydarzyło, poza tym, że
przygotowywana jest Deklaracja niepodległości” 25.

DROGA DO DEKLARACJI

Do roku 1776 większość przywódców kolonialnych sądziła – lub uprzejmie


udawała, że sądzi – iż Ameryka prowadzi spór z brytyjskim rządem, nie zaś
z samym królem czy z koncepcją Korony. Aby ogłosić niepodległość,
musieli przekonać swych rodaków i samych siebie do dokonania
ryzykownego kroku i rezygnacji z tego rozróżnienia. Jedną z rzeczy, która
pomogła im to uczynić, było opublikowanie w styczniu tego roku
anonimowej, liczącej 47 stron broszury zatytułowanej Common Sense
[Zdrowy rozum].
W tekście, którego siła, jak często w dziełach Franklina, pochodziła
z prostoty stylu, autor argumentował, że nie było żadnego „naturalnego ani
religijnego powodu dla rozróżniania ludzi na królów i poddanych”. Rządy
dziedziczne były historyczną zaszłością. „Więcej wart dla społeczeństwa
i Boga jest jeden uczciwy człowiek niż wszyscy koronowani zbóje, jacy
kiedykolwiek rządzili”. Dlatego Amerykanie mieli tylko jeden wybór:
„Wszystko, co słuszne lub normalne wzywa nas ku separacji”.
W ciągu kilku tygodni od publikacji w Filadelfii, broszura sprzedała się
w oszołamiającej liczbie 120 tysięcy egzemplarzy. Wielu uważało, że jej
autorem był Franklin, jako że odzwierciedlała jego zdecydowane
przekonania co do władzy dziedzicznej. W rzeczywistości jednak Franklin
wywarł pośredni wpływ na powstanie broszury: jej prawdziwym autorem
był zuchwały młody kwakier z Londynu nazwiskiem Thomas Paine, który
próbował bez powodzenia szyć gorsety, utracił stanowisko urzędnika
podatkowego, ale udało mu się zostać przedstawionym Franklinowi, który
rzecz jasna go polubił. Gdy Paine zdecydował, że pragnie emigrować do
Ameryki i zostać pisarzem, Franklin załatwił mu bilet na statek i napisał
w roku 1774 roku do Richarda Bache’a z prośbą, by ten pomógł Paine’owi
zdobyć pracę. Wkrótce młodzieniec pracował dla jednego z filadelfijskich
drukarzy i szlifował swój talent eseisty. Gdy Paine pokazał Franklinowi
rękopis Zdrowego rozumu, ten zaoferował mu swe pełne poparcie i kilka
sugestii poprawek 26.
Broszura utwierdziła siły zmierzające do rewolucji. Ostrożne dotąd
legislatury kolonialne porzuciły obawy i rewidowały instrukcje dla swych
delegatów, pozwalając im rozważyć kwestię niepodległości. Dnia
7 czerwca, gdy Franklin dochodził do zdrowia, Richard Henry Lee
z Wirginii, brat Arthura Lee, niegdysiejszego i przyszłego rywala Franklina,
przedłożył wniosek o treści: „Te oto Zjednoczone Kolonie są, i wedle prawa
być powinny, wolnymi i niepodległymi stanami”.
Choć Kongres odłożył głosowanie nad wnioskiem na kilka tygodni,
podjął jeden natychmiastowy krok ku niepodległości, który wpłynął
osobiście na Franklina: nakazał usunięcie z kolonii wszystkich władz
królewskich. Władzę objęły nowe, patriotyczne kongresy prowincjonalne;
kongres z New Jersey 15 czerwca 1776 roku ogłosił, że gubernator William
Franklin jest „wrogiem wolności tego kraju”. Ze względu na fakt, że był
synem Benjamina Franklina, rozkaz o aresztowaniu Williama zawierał
klauzulę, że ma być on traktowany „ze wszelką delikatnością i łagodnością,
na jakie pozwolić może charakter tej czynności”.
William nie był w nastroju na delikatność ani na łagodność.
Przemówienie, jakie wygłosił podczas swego procesu 21 czerwca było tak
zuchwałe, że jeden z sędziów określił je jako „pod każdym względem
godne jego wysokiego urodzenia”, mając na myśli pochodzenie
z nieprawego łoża, a nie jego sławnego ojca. Starszy Franklin nie
zachowywał się nazbyt po ojcowsku. Jego list do Washingtona, w którym
wspomniał o przygotowaniu Deklaracji niepodległości, został napisany tego
samego dnia, gdy jego syn stawał przed sądem, Franklin jednak o tym nie
wspominał. Nie powiedział też ani nie uczynił nic, by pomóc synowi, gdy
trzy dni później Kongres Kontynentalny uchwalił uwięzienie Williama na
terenie Connecticut.
Tak oto słowa napisane przez Williama w przeddzień swego uwięzienia
własnemu synowi, obecnie znajdującemu się pod wyłączną opieką dziadka,
są tak boleśnie pochlebne: „Niech Cię Bóg błogosławi, mój drogi chłopcze;
bądź posłuszny i uważny wobec swego dziadka, wobec którego masz
wielkie zobowiązanie”. Kończył z pewną dozą wymuszonego optymizmu:
„Jeśli przetrwamy tę burzę, będziemy mogli wszyscy spotkać się i cieszyć
smakiem pokoju z tym większą radością” 27.
Mieli rzeczywiście wszyscy przetrwać burzę, i mieli się spotkać
ponownie, nigdy jednak nie mieli cieszyć się wspólnie smakiem pokoju.
Rany roku 1776 były zbyt głębokie.

REDAGOWANIE JEFFERSONA

Gdy Kongres szykował się do głosowania nad kwestią niepodległości,


wyznaczył komisję obarczoną, patrząc z perspektywy czasu, brzemiennym
w skutki zadaniem, jakiego wówczas jednak nikt nie uznawał za nazbyt
ważne: spisania deklaracji, wyjaśniającej podjętą decyzję. W komisji
znaleźli się, rzecz jasna, Franklin, oraz Thomas Jefferson i John Adams, jak
również kupiec z Connecticut Roger Sherman i nowojorski prawnik Robert
Livingston 28.
Jak to się stało, że ledwie trzydziestotrzyletniego Jeffersona spotkał
zaszczyt napisania dokumentu? Jego nazwisko znalazło się na pierwszym
miejscu na liście członków komisji, co przypominało, że był jej
przewodniczącym, ponieważ otrzymał najwięcej głosów i ponieważ był
z Wirginii, kolonii, która zaproponowała jej stworzenie. Jego czterej
koledzy mieli inne zadania, które uważali za ważniejsze; żaden z nich nie
zdawał sobie sprawy, że dokument ten będzie w przyszłości postrzegany
jako tekst o randze podobnej do Pisma Świętego.
Adams błędnie uważał, że już zapisał się w historii, pisząc preambułę do
uchwały z 10 maja, która wzywała do likwidacji królewskiej władzy
w koloniach; niesłusznie sądził, że historycy uznają ten tekst za
„najważniejszą rezolucję podjętą kiedykolwiek w Ameryce”. Wiele lat
później w typowy dla siebie, pompatyczny sposób miał twierdzić, że
Jefferson pragnął, by to on napisał tekst deklaracji, jednakże Adams
przekonał młodszego kolegę do wzięcia na siebie tego zadania: „Po
pierwsze, jest pan Wirgińczykiem, i to Wirgińczyk powinien kierować tym
przedsięwzięciem. Po drugie, jestem nieznośny, podejrzany i niepopularny.
Pan zupełnie przeciwnie. Po trzecie, potrafi pan pisać dziesięciokrotnie
lepiej niż ja”. Jefferson wspominał to zupełnie inaczej: „komisja
jednogłośnie uchwaliła, że mam sporządzić projekt samodzielnie”, pisał
później 29.
Jeśli chodzi o Franklina, w dniu pierwszego posiedzenia komisji wciąż
musiał tkwić w domu, złożony artretyzmem i wrzodami. Poza tym, jak
powiedział później Jeffersonowi: „Uczyniłem sobie zasadą, kiedy tylko
mogę unikać bycia autorem dokumentów przedkładanych do oceny ciałom
publicznym”.
Tak oto Jefferson miał zasłynąć jako ten, kto na zaprojektowanym przez
siebie, niewielkim podróżnym pulpicie, spisał jedne z najsłynniejszych
słów w historii. Uczynił to samotnie, w pokoju na piętrze w jednym
z domów przy Market Street, ledwie przecznicę od domu Franklina.
„Ilekroć wskutek biegu wypadków…”, rozpoczął słynnie. Co znaczące,
w tekście nie atakował brytyjskiego rządu (czyli ministrów), ale samo
wcielenie brytyjskiego państwa (tj. króla). „Zaatakowanie króla było jedną
z form działania”, pisze historyk Paulne Maier, „W ten sposób Anglicy
ogłaszali rewolucję” 30.
Sporządzony przez Jeffersona dokument był w pewnej mierze podobny
do tego, co napisałby Franklin. Zawierał wysoce szczegółową listę skarg
wobec Brytyjczyków, i powtarzał, tak jak często czynił to Franklin,
szczegółowo amerykańskie próby działań pojednawczych, prowadzone
pomimo upartego sprzeciwu Brytyjczyków. Słowa Jeffersona przypominają
nieco to, co Franklin napisał wcześniej w tym samym roku w projekcie
deklaracji, której jednak nigdy nie opublikował:

Jako że gdy królowie, miast chronić życie i własność swych


poddanych, jak każe im obowiązek, próbują dążyć do zniszczenia
ich obu, wówczas przestają być królami, stają się tyranami,
i rozwiązują wszelkie więzy wierności pomiędzy sobą a swym
ludem; dlatego też deklarujemy uroczyście, że gdy tylko stanie się
dla nas jasnym, że żołnierze i okręty króla znajdujące się obecnie
w Ameryce lub sprowadzone tu później, na rozkaz Jego Wysokości
zniszczą jakiekolwiek miasto lub skrzywdzą mieszkańców
jakiegokolwiek miasta czy miejsca w Ameryce, albo jeśli dzicy na
mocy tych samych rozkazów zostaną wynajęci celem zabicia
naszych nieszczęsnych osadników i ich rodzin, od tego momentu
wyrzekniemy się wszelkiej wierności Wielkiej Brytanii, tak długo,
jak królestwo to będzie kłaniało się jemu lub któremukolwiek
z jego potomków jako swemu władcy 31.

Styl Jeffersona jednakże różnił się od stylu Franklina. Jefferson pisał


eleganckie i melodyjne frazy, górnolotne oraz silne, pomimo ich
wygładzenia. Ponadto Jefferson czerpał z filozofii nieobecnej u Franklina.
Inspirował się językiem i wielkimi teoriami angielskich i szkockich
oświeceniowych myślicieli, w tym między innymi koncepcją praw
naturalnych zaproponowaną przez Johna Locke’a, którego Dwa traktaty
o rządzie czytał co najmniej trzykrotnie. Swą argumentację budował
w sposób bardziej wyrafinowany, niż uczyniłby to Franklin, na umowie
pomiędzy rządem a rządzonymi, która opierała się na zgodzie ludu.
Jefferson, co należy odnotować, dokonywał szerokich zapożyczeń,
w tym z głośnej Deklaracji Praw w nowej konstytucji Wirginii, którą
dopiero co spisał inny plantator George Mason. Obecnie takie zapożyczenia
prowadziłyby do oskarżeń o plagiat, wówczas jednak uznawano je nie tylko
za właściwe, ale za dowód mądrości. Gdy marudny John Adams, zazdrosny
o sławę, jaką zyskał Jefferson, wiele lat później oświadczył, że Deklaracja
nie zawierała żadnych nowych pomysłów i że wiele sfomułowań zostało
wziętych od innych, Jefferson odpowiedział: „Nie uważałem w żadnej
mierze za swój obowiązek wymyślać zupełnie nowych idei ani też
prezentować nastrojów, które nie byłyby wyrażone wcześniej” 32.
Gdy ukończył projekt i uwzględnił niektóre poprawki Adamsa, rankiem
w piątek 21 czerwca Jefferson posłał projekt Franklinowi. „Czy dr Franklin
zechce go przeczytać”, pisał w załączonym liściku, „i zaproponować
zmiany, jakie podyktować może jego szersze spojrzenie na temat?” 33.
Ludzie byli wówczas o wiele bardziej uprzejmi wobec redaktorów.
Franklin dokonał tylko kilku zmian; niektóre z nich widnieją na
dokumencie, który Jefferson określał jako „brudnopis” Deklaracji. (Ten
niezwykły dokument przechowywany jest w Bibliotece Kongresu, znajduje
się też na jej stronie internetowej). Najważniejsze z jego poprawek były
niewielkie, ale znaczące. Wykreślił, przy pomocy często używanych przez
siebie grubych ukośników, stwierdzenie „Te właśnie prawdy uznajemy za
święte i niezaprzeczalne” i zmienił je w obecnie historyczne słowa: „Te
właśnie prawdy uznajemy za oczywiste” 34.
Idea „oczywistych” prawd czerpała mniej z Johna Locke’a, który był
ulubionym filozofem Jeffersona, bardziej zaś z determinizmu naukowego,
wyznawanego przez Isaaca Newtona oraz empiryzmu analitycznego
bliskiego przyjaciela Franklina, Davida Hume’a. Wielki szkocki filozof
wraz z Leibnizem i innymi opracował teorię, nazwaną później
„rozwidleniem Hume’a”, czyniącą rozróżnienie pomiędzy syntetycznymi
prawdami opisującymi fakty (na przykład „Londyn jest większy od
Filadelfii”) oraz prawdami analitycznymi, które są oczywiste z definicji
(„suma kątów w trójkącie wynosi 180 stopni”, „wszyscy kawalerzy są
bezżenni”). Używając słowa „święte”, Jefferson stwierdził, świadomie lub
nie, że opisywana przezeń zasada – równość ludzi i obdarzenie ich przez
Stwórcę niezbywalnymi prawami – była stwierdzeniem religijnym.
Poprawka Franklina zmieniała ją w stwierdzenie racjonalne.
Inne poprawki Franklina były mniej szczęśliwe. Zmienił Jeffersonowskie
„ustanowienie arbitralnej władzy” na „ustanowienie absolutnej tyranii”,
zmienił też literacki ozdobnik „najechać i utopić nas we krwi” na „najechać
i nas zniszczyć”. Niektóre z jego zmian wydają się też nadmiernie
pedantyczne. „wysokość ich pensji” na „wysokość ich pensji i ich
wypłatę” 35.
Dnia 2 lipca Kongres Kontynentalny dokonał nareszcie brzemiennego
w skutki kroku i zagłosował za niepodległością. Pensylwania była jednym
z ostatnich stanów, który się wstrzymywał; do czerwca jej legislatura
wydawała swym delegatom instrukcje „zdecydowanego odrzucania”
wszelkich działań, „które mogą spowodować lub doprowadzić do separacji
z krajem macierzystym”. Jednak pod naciskiem bardziej radykalnej
kadłubowej legislatury instrukcje zostały zmienione. Delegacja
Pensylwanii, pod wodzą Franklina, przy wstrzymującym się głosie
konserwatywnego Johna Dickinsona, dołączyła do pozostałych kolonii,
głosując za niepodległością.
Gdy tylko głosowanie się zakończyło, Kongres sformował się w komisję
całościową, celem omówienia projektu Deklaracji Jeffersona. Poprawki
wprowadzone przez deputowanych nie były tak nieznaczne, jak poprawki
Franklina. Wiele fragmentów zostało zmasakrowanych, szczególnie ten
krytykujący króla za utrzymywanie handlu niewolnikami. Kongres też,
szczęśliwie, ściął niemal o połowę pięć ostatnich akapitów projektu,
w których Jefferson zaczął snuć rozważania osłabiające wymowę
dokumentu 36.
Jefferson był zaniepokojony. „Siedziałem obok dr. Franklina”,
wspominał, „który dostrzegł, że nie pozostawałem obojętny na te
amputacje”. Jednak proces ten (poza udoskonaleniem wielkiego
dokumentu) skłonił też na szczęście Franklina do wygłoszenia jednej
z najsłynniejszych opowieści. Pragnąc pocieszyć Jeffersona, Franklin
przypomniał historię ze swej młodości, gdy jego przyjaciel potrzebował
szyldu dla swego sklepu z kapeluszami. Jak wspominał Franklin:

Proponował następujący napis: „John Thompson, kapelusznik,


wyrób i sprzedaż kapeluszy za gotowe pieniądze” z dodanym
rysunkiem kapelusza. Uznał jednak, że pokaże go przyjaciołom
z prośbą o poprawki. Pierwszy, któremu pokazał projekt, uznał
słowo „kapelusznik” za tautologię, ponieważ potem padały słowa
„wyrób kapeluszy”, co znaczyło, że jest kapelusznikiem.
Wykreślono je. Kolejny zauważył, że słowo „wyrób” można równie
dobrze pominąć, ponieważ jego klientów nie będzie obchodziło, kto
zrobił kapelusze (…) Wykreślił je więc. Trzeci uznał słowa „za
gotowe pieniądze” za bezużyteczne, jako że nie było zwyczaju
sprzedawania na kredyt. Od wszystkich kupujących wymagano
zapłaty. Wykreślono je więc, a napis brzmiał „John Thompson,
sprzedaż kapeluszy”. „Sprzedaż!”, mówi kolejny przyjaciel, „ależ
nikt nie oczekuje, że będziesz je rozdawać. Po co więc to słowo?”.
Wykreślono je, a potem i „kapeluszy”, jako że na szyldzie widniał
już wymalowany kapelusz. Tak oto planowany szyld zmniejszył się
do napisu „John Thompson” z dodanym wyobrażeniem
kapelusza 37.

Podczas oficjalnego podpisania egzemplarza na pergaminie 2 sierpnia,


przewodniczący Kongresu skreślił swój podpis z charakterystycznym
zapałem. „Nie może być rozbieżności”, oświadczył. „Musimy trzymać się
razem”. Według badacza wczesnych dziejów Ameryki Jareda Sparksa,
Franklin odpowiedział: „Musimy, oczywiście, trzymać się razem, albo na
XIII
pewno zawiśniemy osobno” . Oto rzucali właśnie na szalę swoje życie
i swój honor 38.

POMYSŁY USTROJOWE
Ogłosiwszy połączone kolonie nowym państwem, Drugi Kongres
Kontynentalny musiał teraz stworzyć od podstaw nowy system rządów.
Rozpoczął więc prace nad dokumentem nazwanym później „Artykułami
Konfederacji”. Dokument został ukończony dopiero w końcu 1777 roku,
a jego ratyfikacja przez kolonie miała zająć kolejne cztery lata, jednakże
podstawowe zawarte w nim zasady zostały ustalone w ciągu tygodni po
podpisaniu Deklaracji niepodległości.
W planie Artykułów Konfederacji, jaki Franklin przedłożył rok
wcześniej, proponował utworzenie silnego rządu centralnego wyłanianego
przez Kongres wybrany w wyborach powszechnych i oparty na
reprezentacji proporcjonalnej. Z temperamentu i wychowania Franklin był
najbardziej demokratyczny spośród przywódców kolonialnych. Większość
jego pomysłów nie ostała się w nowych artykułach, jednak argumenty
przedstawione przez niego podczas debaty – i w jednoczesnych
spotkaniach, w czasie których Zgromadzenie Pensylwanii stworzyło nową
konstytucję dla swego stanu – miały ostatecznie okazać się istotne.
Jedną z podstawowych kwestii, wówczas i w ciągu całej historii
Ameryki, było to, czy tworzono konfederację niepodległych stanów, czy
jedno scentralizowane państwo. A dokładniej, czy każdy ze stanów
powinien dysponować jednym głosem w Kongresie, czy też reprezentacja
powinna był proporcjonalna do liczby ludności? Franklin rzecz jasna
opowiadał się za drugą możliwością, nie tylko dlatego, że pochodził
z dużego stanu, ale także ze względu na przeświadczenie, że władza
Kongresu narodowego powinna pochodzić od ludu, a nie od stanów.
Ponadto, udzielenie niedużym stanom takiej samej reprezentacji, co stanom
dużym byłoby nieuczciwe. „Konfederacja oparta na tak nierównych
pryncypiach nie przetrwa długo”, słusznie przewidywał.
Gdy debata stała się gorąca, Franklin starał się rozładować napięcie
humorem. Mniejsze stany argumentowały, że jeśli reprezentacja będzie
proporcjonalna, zostaną zdominowane przez większe stany. Franklin na to
wspomniał o Szkotach, którzy w czasie zawierania unii z Anglią
wspominali, że czeka ich los Jonasza, czyli połknięcie przez wieloryba.
W rzeczywistości jednakże tak wielu Szkotów weszło w skład rządu, „że
okazało się, że to Jonasz połknął wieloryba”. Jefferson zanotował, że
Kongres wybuchł śmiechem i napięcie opadło. Mimo to przegłosowano
zasadę jednego głosu na każdy ze stanów. Franklin początkowo groził
przekonaniem Pensylwanii, by nie wstępowała do konfederacji, ostatecznie
jednak wycofał się.
Innym problemem było to, czy niewolnicy winni być liczeni jako część
ludności danego stanu dla celów określenia jego powinności podatkowych.
Jeden z delegatów z Karoliny Południowej oponował; niewolnicy nie byli
ludnością, ale własnością, bardziej podobni owcom niż ludziom. To
wzbudziło replikę Franklina: „Istnieje pewna różnica między nimi
a owcami: owce nigdy nie wzniecą powstania” 39.
W czasie gdy Kongres debatował nad nowymi artykułami, Pensylwania
odbywała własną konwencję konstytucyjną; szczęśliwie w tym samym
budynku. Franklin został jednogłośnie obrany przewodniczącym, a jego
głównym wkładem było doprowadzenie do powstania legislatury złożonej
z jednej tylko izby. Pomysł zrównoważenia władzy bezpośrednio
wybieranej legislatury wybieraną pośrednio izbą „wyższą”, stwierdził
Franklin, był pozostałością arystokratycznego i elitarnego systemu, przeciw
któremu Ameryka się buntowała. Franklin porównał legislaturę dwuizbową
z „sławną” żmiją z dwiema głowami: „pełzła do strumienia, by się napić,
po drodze musząc przejść przez żywopłot. Jedna z odrośli stanęła jej na
drodze. Jedna głowa postanowiła minąć odrośl z prawej, druga z lewej; na
sporze spędzono tyle czasu, że, nim zapadła decyzja, nieszczęsna żmija
padła z pragnienia”. Jego rękę znać też w liście kwalifikacji, jakie musieli
spełniać pensylwańscy urzędnicy: w odróżnieniu od innych stanów, nie
musieli posiadać majątku, musieli jednak cechować się „silnym
przywiązaniem do sprawiedliwości, umiarem, spokojem,
przedsiębiorczością i oszczędnością”.
Jednoizbową legislaturę ostatecznie odrzucono w Pensylwanii
i w Stanach Zjednoczonych, pomysł ten jednak podchwycono z wielkim
uznaniem we Francji, gdzie go wprowadzono (z wątpliwym skutkiem) po
rewolucji. Kolejną ultrademokratyczną propozycją złożoną przez Franklina
podczas pensylwańskiej konwencji było to, by w Deklaracji praw
stanowych zniechęcano do posiadania dużej własności ziemskiej i do
koncentracji bogactwa jako „niebezpiecznych dla szczęścia ludzkości”.
Także i ta propozycja okazała się nazbyt radykalna dla uczestników
konwencji.
W wolnym czasie Franklin zasiadał w wielu komisjach kongresowych.
Pomagał na przykład zaprojektować Wielką Pieczęć nowego kraju,
ponownie we współpracy z Jeffersonem i Adamsem. Jefferson
zaproponował umieszczenie na niej sceny przedstawiającej Lud Izraela
wiedziony przez pustynię, Adams zaś zasugerował postać Herkulesa.
Propozycją Franklina było umieszczenie na awersie motta E Pluribus
Unum, na rewersie zaś ozdobnej sceny klęski faraona pochłanianego przez
Morze Czerwone ze zdaniem „Bunt przeciw tyranom jest posłuszeństwem
wobec Boga”. Jefferson przyjął plan Franklina i znaczna część ich
propozycji została przyjęta przez Kongres 40.

DRUGIE SPOTKANIE Z LORDEM HOWE

Londyńskie rozmowy Franklina z lordem Richardem Howe – rozpoczęte


pod pretekstem gry w szachy w domu siostry admirała w końcu 1774 roku
– zakończyły się niepowodzeniem, jednak nie oznaczało to, że obaj utracili
dla siebie szacunek. Lord Howe czuł się szczególnie sfrustrowany faktem,
że impas oznaczał pogrzebanie jego nadziei na przeprowadzenie misji
pokojowej względem kolonii. W lipcu 1776 roku admirał był dowódcą
wszystkich sił brytyjskich w Ameryce, jego brat zaś, generał William
Howe, dowodził oddziałami lądowymi. Ponadto spełniło się jego życzenie
i otrzymał zadanie podjęcia próby wynegocjowania pojednania. Przywoził
ze sobą szczegółowe propozycje zawarcia rozejmu, amnestii dla
przywódców buntu (w tajemnicy wyłączono spod niej Johna Adamsa)
i obietnice nagród dla każdego Amerykanina, który przysłuży się
przywróceniu pokoju.
Ponieważ Brytyjczycy nie uznawali Kongresu Kontynentalnego za
legalny, lord Howe nie był pewien, do kogo skierować swe propozycje.
Gdy więc dotarł do Sandy Hook w stanie New Jersey, wysłał list do
Franklina, w którym nazywał go „mój cenny przyjacielu”. Miał „nadzieję
okazania się użytecznym w dążeniach do zaprowadzenia trwałego pokoju
i unii z koloniami”, pisał 41.
Franklin kazał odczytać list w Kongresie i otrzymał zgodę na udzielenie
odpowiedzi, co uczynił 30 lipca. Była to sprytna i elokwentna odpowiedź,
która jasno deklarowała amerykańską determinację do utrzymania
niepodległości, jednak zawierała też fascynującą, ostatnią próbę uniknięcia
totalnej rewolucji.
„Otrzymałem bezpiecznie listy, jakie Wasza Lordowska Mość zechciała
mi przesłać, i proszę o przyjęcie mych wyrazów wdzięczności”,
rozpoczynał Franklin z niezbędną uprzejmością. Jednak list ten szybko stał
się ostry, przywołał w nim nawet zwrot „utopić we krwi”, który usunął
w czasie redagowania pierwszego projektu Deklaracji niepodległości
Jeffersona.

Udzielanie amnestii koloniom, które są stroną skrzywdzoną, jest


istotnie wyrazem tej ignorancji, złośliwości i niewrażliwości, jaką
Pański ignorancki i pyszny kraj tak długo raczył żywić wobec nas;
nie może on jednak wywrzeć innego skutku poza zwiększeniem
naszej niechęci. Nie jest dla nas możliwym myśleć
o podporządkowaniu się rządowi, który z największym
barbarzyństwem i okrucieństwem palił nasze bezbronne miasta
w środku zimy, podjudzał dzikich do mordowania naszych
niewinnych farmerów, naszych niewolników zaś do mordowania
swych panów, i który właśnie teraz sprowadza obcych najemników
celem utopienia naszych osad we krwi.

Franklin jednakże umiejętnie wplótł w swój list więcej niż tylko furię.
Z wielkim żalem i smutkiem przypominał sobie, jak działali na rzecz
uniknięcia ostatecznego rozłamu. „Długo starałem się, ze szczerym
i niezłomnym zapałem, uchronić przed rozbiciem tę piękną i wspaniałą
wazę, imperium brytyjskie, jako że wiedziałem, iż rozbite na kawałki nie
zachowa tej samej siły i wartości, jakie istniały, gdy jeszcze była
nietknięta”, pisał. „Wasza Lordowska Mość być może pamięta łzy radości
na mych policzkach, gdy w domu Pańskiej dobrej siostry w Londynie dał
mi Pan nadzieję na to, że wkrótce może dojść do pojednania”.
Franklin sugerował więc, że być może rozmowy pokojowe przyniosłyby
skutek. Było to mało prawdopodobne. Wymagałoby od Howe’a gotowości
do potraktowania Wielkiej Brytanii i Ameryki jako „oddzielnych państw”.
Franklin wyraził wątpliwość, by Howe posiadał takie uprawnienia. Jeśli
jednak Wielka Brytania pragnęła zawrzeć pokój z niepodległą Ameryką,
pisał Franklin, „sądzę, że zawarcie takiego traktatu nie jest jeszcze
całkowicie niewykonalne”. Kończył elegancką notą personalną, deklarując
„uzasadnioną estymę i, za pozwoleniem, oddanie, jakie zawsze żywił będę
wobec Waszej Lordowskiej Mości” 42.
Howe był rzecz jasna zaskoczony uwagami zawartymi w odpowiedzi
Franklina. Posłaniec, który ją dostarczył, odnotował wypisane na twarzy
lorda „zaskoczenie” faktem, że „jego stary przyjaciel wyraził się tak
ciepło”. Gdy posłaniec zapytał, czy lord pragnie wysłać odpowiedź,
„odmówił, mówiąc, że doktor wyraził się aż nazbyt ciepło, i gdyby dał
wyraz wszystkim swoim uczuciom, mógłby mu sprawić jedynie ból, a tego
pragnął uniknąć”.
Howe czekał dwa tygodnie, gdy wojska brytyjskie starały się
wymanewrować oddziały generała Washingtona na Long Island, po czym
posłał umiejętnie sformułowaną i aż nazbyt uprzejmą odpowiedź do
„drogiego przyjaciela”. Admirał przyznawał w niej, iż nie ma upoważnienia
do „wynegocjowania pojednania z Ameryką w charakterze jakimkolwiek
innym niż podległa Koronie Wielkiej Brytanii”. Mimo to, pisał, pokój był
możliwy zgodnie z warunkami zawartymi przez Kongres w „petycji gałązki
oliwnej” wysłanej królowi rok wcześniej, w ramach której spełnione byłyby
wszystkie żądania autonomii z zachowaniem pewnej formy unii pod
zwierzchnością króla. Choć w swych „publicznych deklaracjach” nie
wyrażał się wprost, teraz jasno oświadczył, że wyobrażany przez niego
pokój byłby „w interesie obydwu krajów”. Innymi słowy, Ameryka miała
być traktowana jako oddzielny kraj w ramach imperium 43.
Tego właśnie przez lata wyglądał Franklin. Jednak, po 4 lipca, było już
na to najpewniej za późno. Franklin też tak uważał. Uważali tak, jeszcze
bardziej zdecydowanie, John Adams i inni członkowie frakcji radykalnej.
Doszło więc do długich debat i sporów w Kongresie co do tego, czy
Franklin powinien w ogóle podtrzymywać korespondencję. Howe
rozstrzygnął te spory, zwalniając pojmanego amerykańskiego generała
i posyłając go do Filadelfii z propozycją, by Kongres posłał na rozmowy
nieoficjalną delegację, „nim spadnie decydujący cios”.
Na spotkanie z Howe’em i wysłuchanie jego propozycji wyznaczono
trzech deputowanych – Franklina, Adamsa i Edwarda
Rutledge’a z Karoliny Południowej. Włączenie Adamsa (który ostrzegł
Kongres, że, jak pisał jego biograf David McCullough, posłanie
Howe’a było „wabikiem posłanym celem nakłonienia Kongresu do
wyrzeczenia się niepodległości”) miało być gwarancją, że Franklin nie
powróci do swych niegdysiejszych starań o utrzymanie pokoju.
Zapewne ze szczyptą ironii Franklin zaproponował, by spotkanie mogło
odbyć się w posiadłości gubernatora w Perth Amboy, niedawno
opuszczonej przez jego aresztowanego syna, albo też na Staten Island.
Admirał wybrał to drugie miejsce. W drodze na spotkanie delegacja
spędziła noc w New Brunswick, gdzie zajazd był tak zatłoczony, że
Franklin i Adams musieli dzielić łóżko. Noc była więc dość komiczna, co
Adams odnotował w swym dzienniku, dając wspaniały wgląd w osobowość
Franklina oraz dziwaczną relację, jaka wytworzyła się z biegiem lat między
nimi.
Adams miał katar, więc kładąc się spać, zamknął niewielkie okienko
w ich pokoju. „Oj!”, rzekł Franklin, „proszę nie zamykać okna. Podusimy
się”.
Adams odpowiedział, że boi się wieczornego powietrza.
„Powietrze w tym pomieszczeniu wkrótce stanie się, a nawet już się
stało, gorsze niż na zewnątrz”, odparł Franklin. „Proszę otworzyć okno
i kłaść się, a ja Pana przekonam. Sądzę, że nie zna Pan mojej teorii na temat
kataru”.
Adams otworzył okno i „skoczył do łóżka”, co musiało być widokiem
prawdziwie wartym zobaczenia. Tak, powiedział, czytał listy Franklina
(zob. s. 298) głoszące, że nikt nie może dostać kataru od zimnego
powietrza, jednak jego teoria była niezgodna z jego własnym
doświadczeniem. Czy Franklin nie zechciałby tego wyjaśnić?
Adams, ze zwykłą dla siebie dozą ironii, zapisał: „Doktor rozpoczął
następnie tyradę na temat powietrza, przeziębienia, oddychania i pocenia,
która mnie tak bardzo zaciekawiła, że wkrótce zasnąłem, pozostawiając go
z jego filozofią”. Poza zwycięstwem w sporze o otwieranie okna należy
dodać, że Franklin – być może dzięki temu – nie zaraził się od Adamsa
katarem 44.
Gdy Howe posłał łódź celem przewiezienia amerykańskiej delegacji na
Staten Island, polecił swemu oficerowi pozostać na miejscu w roli
zakładnika. Franklin i jego komisja zabrali jednak oficera ze sobą na znak
swej pewności co do honoru Howe’a. Choć admirał kazał przeprowadzić
swoich gości wzdłuż szpaleru złowrogich heskich najemników,
trzygodzinne spotkanie 11 września odbyło się w serdecznej atmosferze.
Amerykanów poczęstowano dobrym bordeaux, szynką, ozorami i baraniną.
Howe obiecał, że kolonie mogą uzyskać to, czego żądały w „petycji
gałązki oliwnej”: kontrolę nad własną legislacją i podatkami oraz
„zrewidowanie wszelkich praw kolonialnych, które irytowałyby
kolonistów”. Brytyjczycy, powiedział, nadal są przychylnie usposobieni
wobec Amerykanów: „Gdy ginie Amerykanin, Anglia cierpi”. On czuł to
samo, jeszcze silniej. Gdyby padła Ameryka, powiedział: „Odczuję to
i będę rozpaczał jak po śmierci brata”.
Adams odnotował odpowiedź Franklina: „Dr Franklin, ze swobodą
i spokojnym wyrazem twarzy, ukłonem, uśmiechem, i całą tą naiwnością,
jaka niekiedy ujawniała się w jego konwersacji i którą często widuje się
w jego pismach, odpowiedział: »Milordzie, zrobimy, co w naszej mocy, by
uchronić Waszą Lordowską Mość przed takim zmartwieniem«”.
Spór, który doprowadził do tej strasznej wojny, utrzymywał Howe,
dotyczył jedynie sposobu, jakiego Wielka Brytania powinna używać do
ściągania podatków z Ameryki. Franklin odpowiedział: „Tego nigdy nie
odmawialiśmy, gdy nas proszono”.
Ameryka wzmacniała też imperium na inne sposoby, kontynuował
Howe, także poprzez „jej ludzi”. Franklin, którego pisma na temat
przyrostu liczby ludności Howe dobrze znał, zgodził się. „Dysponujemy
całkiem poważną wytwórnią ludzi”.
Dlaczego więc, pytał Howe, nie było możliwe „położenie kresu tym
katastrofalnym skrajnościom?”.
Ponieważ, odpowiedział Franklin, było już za późno na jakikolwiek
pokój, który wymagałby powrotu pod władzę króla. „Wysłano wojska
i spalono miasta”, powiedział. „Nie możemy obecnie spodziewać się
szczęścia pod dominacją Wielkiej Brytanii. Wszystkie byłe więzy zostały
zerwane”. Adams podobnie „wspomniał gorąco o swej determinacji
w obstawaniu przy idei niepodległości”.
Amerykanie zasugerowali, by Howe posłał po pełnomocnictwa do
negocjowania z nimi jako z niepodległym państwem. To była „próżna”
nadzieja, odparł Howe.
„Cóż, milordzie”, rzekł Franklin, „jako że Ameryka nie może oczekiwać
niczego poza bezwarunkowym poddaniem się…”.
Howe przerwał. Nie chciał poddania. Było jednak jasne, przyznał, że
żadne porozumienie nie jest możliwe, przynajmniej na razie, i przeprosił, że
„panowie musieli trudzić się tak daleko z tak mizernym skutkiem” 45.
DO FRANCJI, Z TEMPLE’eM I BENNYM

W ciągu dwóch tygodni od powrotu ze spotkania z lordem Howe, komisja


Kongresu, działająca w ścisłej tajemnicy, wybrała Franklina do wykonania
najbardziej niebezpiecznej, najbardziej skomplikowanej i najbardziej
fascynującej ze wszystkich jego misji publicznych. Miał jeszcze raz
przekroczyć Atlantyk i zostać posłem w Paryżu, z zadaniem wyproszenia
od Francji, która obecnie cieszyła się nieczęstym okresem pokoju z Wielką
Brytanią, pomocy i sojuszu, bez których przetrwanie Ameryki byłoby mało
prawdopodobne.
Było to dziwaczne zadanie. Stary i słabujący Franklin obecnie przebywał
w bezpiecznej, rodzinnej atmosferze, tym razem wśród swych prawdziwych
krewnych. Jednak z perspektywy Kongresu za nominacją tą kryła się pewna
logika. Choć Franklin odwiedził Francję tylko dwukrotnie, był tam
najbardziej znanym i najbardziej szanowanym Amerykaninem. Ponadto,
jako członek Komisji do spraw Tajnej Korespondencji Kongresu, w ciągu
poprzedniego roku Franklin prowadził liczne poufne rozmowy z różnymi
francuskimi pośrednikami. Wśród nich był Julien de Bonvouloir, agent
zatwierdzony osobiście przez nowego króla, Ludwika XVI. Franklin
spotkał się z nim trzykrotnie w grudniu 1775 roku i nabrał wrażenia, choć
Bonvouloir pieczołowicie unikał wiążących stwierdzeń, że Francja będzie
skłonna do udzielenia co najmniej tajnego wsparcia dla amerykańskiego
buntu 46.
Do prowadzenia misji we Francji wybrano także dwóch innych
komisarzy. Byli nimi Silas Deane, kupiec i deputowany do Kongresu
z Connecticut, którego wysłano do Paryża już w marcu 1776 roku, oraz
Thomas Jefferson. Gdy ten ostatni poprosił, z przyczyn rodzinnych,
o zwolnienie z tego obowiązku, jego miejsce przypadło kłótliwemu
Wirgińczykowi Arthurowi Lee, który przejął obowiązki Franklina jako
agenta kolonialnego w Londynie.
Franklin udawał, że zadanie to przyjmuje z ociąganiem. „Jestem stary
i nie nadaję się do niczego”, pisał swemu przyjacielowi Benjaminowi
Rushowi, który siedział obok niego w Kongresie. „Jak jednak mówią
sprzedawcy o pozostałościach tkaniny, to marny skrawek, oddam za tyle, ile
zechce pani dać” 47.
Jednakże, znając Franklina – z jego zamiłowaniem do podróży, do
poszukiwania nowych wrażeń i do Europy, a (być może) także z jego
skłonnością do uciekania z niewygodnych sytuacji – wydaje się
prawdopodobne, że przyjął nowe zadanie z radością. Istnieją też pewne
poszlaki wskazujące, że się o nie starał. W czasie obrad tajnej komisji
w poprzednim miesiącu, napisał „szkic propozycji zawarcia pokoju”
z Anglią, którego ostatecznie nie użyto. W swym projekcie Franklin
zasygnalizował swą skłonność do powrotu do Anglii:

Posiadanie takich propozycji do złożenia lub jakichkolwiek


pełnomocnictw do pertraktacji pokojowych, dostarczy B.F.
pretekstu do wyjazdu do Anglii, gdzie posiada wielu przyjaciół
i znajomych, szczególnie pośród najlepszych pisarzy
i najzdolniejszych mówców w obu Izbach Parlamentu; sądzi, że
przebywając tam, będzie w stanie, gdyby warunki nie zostały
przyjęte, doprowadzić do takiego podziału opinii w tym kraju, że
doprowadzi to do znacznego osłabienia jego wysiłków
skierowanych przeciwko Stanom Zjednoczonym 48.

Jego spotkanie z lordem Howe, które nastąpiło po sporządzeniu tej notatki,


czyniło misję do Anglii mniej kuszącą, zwłaszcza w porównaniu do
możliwości kryjących się w Paryżu. Dzięki poprzednim wizytom wiedział,
że Paryż mu się spodoba, i z pewnością było to bezpieczniejsze od
pozostawania w Ameryce, jako że wynik wojny był bardzo niejasny (Howe
wówczas zbliżał się z wolna do Filadelfii). Niektórzy wrogowie Franklina,
w tym brytyjski ambasador w Paryżu i niektórzy amerykańscy lojaliści
uważali, że szukał pretekstu do wydostania się z niebezpieczeństwa. Sądził
tak nawet jego przyjaciel Edmund Burke, nastawiony proamerykańsko
filozof i deputowany w Parlamencie. „Nigdy nie uwierzę”, powiedział, „że
zamierza zakończyć długie życie, które rozjaśniało każdą godzinę swego
trwania, tak nikczemną i niehonorową ucieczką” 49.
Takie podejrzenia były zapewne zbyt surowe. Gdyby jego główną troską
było osobiste bezpieczeństwo, wybranie się podczas wojny w rejs przez
ocean kontrolowany przez wrogą marynarkę w wieku 70 lat, cierpiąc na
artretyzm i kamienie nerkowe, nie było najlogiczniejszym wyborem. Tak
jak w przypadku każdego postanowienia Franklina o wyprawieniu się przez
Atlantyk, także i to wiązało się z wieloma sprzecznymi uczuciami
i pragnieniami. Jednak z pewnością wystarczająco prostym
wytłumaczeniem jego decyzji była możliwość służenia swemu krajowi
w zadaniu, do którego żaden Amerykanin nie był przygotowany lepiej, jak
i perspektywa zamieszkania i bycia honorowanym w Paryżu.
Przygotowując się do wyjazdu, podjął ponad trzy tysiące funtów ze swego
konta bankowego i pożyczył je Kongresowi na poczet kosztów
prowadzenia wojny.
Jego wnuk Temple spędził lato w New Jersey, opiekując się swą
osamotnioną macochą. Aresztowanie męża całkowicie rozbiło Elizabeth
Franklin, słabowitą i w najlepszych czasach. „Nie potrafię robić niczego,
tylko wzdycham i płaczę”, pisała swej szwagierce Sally Bache w lipcu.
„Ręce trzęsą mi się tak, że ledwie mogę utrzymać w nich pióro”. Prosząc
Temple’a, by przybył i z nią zamieszkał, skarżyła się na „niesfornych
żołnierzy” otaczających jej posiadłość. „Są skrajnie nieuprzejmi, bezczelni
i wulgarni wobec mnie; przerazili mnie tak, że niemal odchodzę od
zmysłów”. Próbowali nawet, dodała, ukraść ulubionego pieska Temple’a 50.
Temple dotarł do domu macochy w końcu lipca, tradycyjnie zapominając
po drodze niektórych ubrań („Jak się zdaje”, pisał jego dziadek, „istnieje
pewne fatum ciążące nad przesyłaniem Twoich rzeczy między Amboy
a Filadelfią”). Starszy Franklin przesłał nieco pieniędzy dla Elizabeth, ona
jednak błagała o trochę więcej. Czy teść nie mógł „podpisać parolu”, by
Williamowi pozwolono powrócić do rodziny? „Proszę, mój Drogi
i Czcigodny Panie, a obecnie błagam w sprawie Pańskiego syna i mego
ukochanego męża”. Franklin odmówił i odrzucił jej żałosne skargi co do jej
sytuacji, pisząc, iż inni cierpią o wiele więcej z rąk Brytyjczyków. Nie
starał się też jej odwiedzić, gdy przejeżdżał przez Amboy w drodze na
spotkanie z lordem Howe. Od czasu jej ślubu z jego synem nie starał się
z nią zaprzyjaźnić, odwiedzać jej ani z nią korespondować, nie
wspominając nawet o pochlebstwach, jakimi zwykł obsypywać młodsze
kobiety 51.
Temple wykazał więcej współczucia. W początkach września planował
udać się do Connecticut, by odwiedzić ojca i przywieźć mu list od
Elizabeth. Franklin jednak zakazał mu jechać, mówiąc, że powinien szybko
wznowić swoje studia w Filadelfii. Temple naciskał. Nie przekazywał
żadnych tajnych informacji, pragnął jedynie przekazać list. Jego dziadek
pozostał nieporuszony. „Mylisz się, sądząc, że lękam się przekazania przez
Ciebie niebezpiecznych informacji Twemu ojcu”, stwierdził. „Byłbyś
bliższy prawdy, gdybyś podejrzewał mnie o nieco czułej troski o Twój
dobrostan”. Jeśli Elizabeth pragnęła napisać do swego męża, dodał, mogła
to uczynić za wiedzą gubernatora Connecticut. Załączył nawet w tym celu
papeterię i znaczki.
Franklin jednakże rozumiał, że jego wnukiem kierują inne motywy –
jeden zły, drugi honorowy. „Sądzę, że pomysł ten zawdzięcza swe
powstanie Twojej skłonności do włóczęgi i niechęci do powrotu do szkoły,
połączony z pragnieniem, którego nie potępiam, zobaczenia się z ojcem,
którego z wielu powodów możesz kochać”. Nie winił więc chłopaka za
chęć zobaczenia ojca? Pisał, że ma wiele powodów, by go kochać? Dla
Franklina takie uczucia wobec Williama wydają się cokolwiek zaskakujące,
a nawet wzruszające. Umieścił je jednakże w liście, w którym odmawiał
synowi Williama prawa do zobaczenia się z ojcem 52.
Tydzień później cały spór stał się bezprzedmiotowy. Starając się
utrzymać wieść o swej misji poselskiej do Francji w tajemnicy, Franklin
wyrażał się tajemniczo. „Mam nadzieję, że powrócisz tu natychmiast,
a Twoja matka nie wyrazi sprzeciwu”, pisał. „Jest tu pewna sprawa, która
będzie dla Ciebie bardzo korzystna”.
Postanawiając zabrać Temple’a ze sobą do Francji, Franklin nie
konsultował się z Elizabeth, która miała umrzeć rok później, nigdy więcej
nie ujrzawszy swego męża ani swego pasierba. Nie poinformował też
Williama, który dopiero później miał dowiedzieć się o wyjeździe swego
jedynego syna, którego znał jedynie przez rok. Fakt, że William pokornie
zaakceptował tę sytuację, świadczy, jak wielką wagę miało zdanie
Benjamina Franklina, człowieka tak często twardego wobec własnej
rodziny. „Jeśli starszy pan zabrał ze sobą chłopca”, pisał do swej
osamotnionej żony, „mam nadzieję, że tylko celem umieszczenia go na
jakimś zagranicznym uniwersytecie” 53.
Franklin postanowił zabrać także innego wnuka, Benny’ego Bache’a.
Dnia 27 października 1776 roku na pokładzie ciasnego, ale szybkiego
XIV
amerykańskiego okrętu, trafnie nazwanego „Reprisal” , w drogę
wyruszyła dziwaczna trójka pasażerów: niespokojny, słabujący na zdrowiu,
lecz nadal ambitny awanturniczy, wkrótce siedemdziesięciojednoletni
starszy pan, zmierzający do obcego kraju, z którego, jak sądził, nigdy miał
nie powrócić, niesforny, około siedemnastoletni młodzieniec, i zamyślony,
przymilny siedmioletni chłopiec. Franklin miał nadzieję, że pobyt
w Europie okaże się korzystny dla jego wnuków, a ich obecność stanowić
będzie dla niego pociechę. Dwa lata później, pisząc o Temple’u, ale
używając słów pasujących do obu chłopców, Franklin zdradził jeden
z powodów, dla których pragnął zabrać ich ze sobą: „Jeśli umrę, jest przy
mnie dziecko, by zamknęło mi oczy” 54.

XI Oryg. „minutemen”, byli to ochotnicy gotowi do walki „w ciągu minuty”, stąd


określenie – przyp. tłum.
XII Mowa o fragmencie poematu Henry’ego Wadswortha Longfellowa Opowieści
z przydrożnej gospody [przekład polski: Juliusz Żuławski], poświęconym Paulowi
Revere’owi, znanym jako Paul Revere’s Ride – przyp. red.
XIII Trudno przetłumaczalna gra słów; „hang together” (trzymać się razem); „hang
separately” (zawisnąć osobno) – przyp. tłum.
XIV Ang. „odwet” – przyp. tłum.
Rozdział 13 – Bawidamek
Paryż, 1776–1778

NAJSŁAWNIEJSZY AMERYKANIN ŚWIATA

Zimowy rejs na pokładzie „Reprisal”, choć zajął tylko 30 dni, był ciężki.
„Niemal mnie zniszczył”, wspominał potem Franklin. Dieta złożona
z solonej wołowiny sprawiła, że wróciły mu wrzody i wysypka, inne
potrawy były zbyt twarde dla jego starych zębów, a małą fregatą fale
miotały tak, że niemal nie sypiał. Dlatego, gdy ujrzano brzegi Bretanii,
wyczerpany Franklin nie chciał czekać na sprzyjający wiatr, by dotrzeć
bliżej do Paryża, lecz na pokładzie rybackiej łodzi ze swymi wnukami
dotarł do maleńkiej wioski Auray. Jak pisał Johnowi Hancockowi, zamierza
unikać „publicznej obecności” i zachowywać się dyskretnie, póki nie uda
mu się dotrzeć do Paryża; „uważam za rozważne najpierw dowiedzieć się,
czy dwór jest gotów i skłonny oficjalnie przyjmować wysłanników
Kongresu”, pisał 1.
Francja jednak nie była miejscem, gdzie najsłynniejszy Amerykanin
mógł zachować anonimowość – nawet gdyby naprawdę się o to starał. Gdy
jego powóz dotarł do Nantes, miasto uczciło jego przybycie spiesznie
zorganizowanym wielkim balem, na którym Franklin królował jako sławny
filozof i mąż stanu, Temple zaś podziwiał wyrafinowanie zdobionych
damskich fryzur. Ujrzawszy futrzaną czapkę Franklina, nantejskie damy
zaczęły nosić przypominające je peruki, który to styl stał się znany jako
coiffure à la Franklin.
Dla Francuzów ten nielękający się piorunów naukowiec i trybun
wolności, który nieoczekiwanie pojawił się w ich kraju, symbolizował
jednocześnie romantyczną wolność pogranicza, której piewcą był
Rousseau, oraz oświeceniową potęgę rozumu sławioną przez Woltera. Przez
ponad osiem lat miał odgrywać swe role doskonale. W sprytny, dokładnie
przemyślany sposób, dzięki bystrości i uwielbianej przez Francuzów joie de
vivre, miał zaprezentować sprawę amerykańską i uosabiać ją jako zmagania
stanu naturalnego przeciw stanowi skorumpowanemu, walkę państwa
oświeconego przeciw nieracjonalnemu staremu porządkowi.
Los amerykańskiej rewolucji znalazł się w jego rękach w równym
stopniu, jak w rękach Washingtona i innych. Gdyby nie udało mu się
uzyskać wsparcia Francji – jej wsparcia, uznania dyplomatycznego, jej floty
wojennej – Ameryce trudno byłoby zwyciężyć. Będąc już największym
amerykańskim naukowcem i pisarzem swoich czasów, miał wykazać się
zręcznością, która uczyniła go największym dyplomatą w dziejach Stanów
Zjednoczonych. Posługiwał się odniesieniami do romantyzmu i rozumu, co
otwierało mu drzwi do francuskich filozofów; posługiwał się odniesieniami
do amerykańskiej wolności, co fascynowało francuską opinię publiczną;
i posługiwał się zimną kalkulacją i narodowym interesem, co trafiało do
francuskich ministrów.
Po 440 latach tradycyjnych wojen z Anglią, Francja świetnie nadawała
się na sojusznika, zwłaszcza ze względu na chęć pomszczenia strat
poniesionych w Ameryce podczas ostatniej z tych wojen – wojny
siedmioletniej. Tuż przed wyjazdem Franklin dowiedział się o francuskiej
decyzji przesłania w tajemnicy pomocy amerykańskim buntownikom za
pomocą podstawionej spółki handlowej.
Jednak przekonanie Francji do szerzej zakrojonego wsparcia nie miało
być łatwe. Kraj był w trudnej sytuacji finansowej, oficjalnie nie prowadził
wojny z Wielką Brytanią, i oczywiście ostrożnie traktował możliwość
postawienia na stronę, która po spiesznym odwrocie oddziałów
Washingtona z Long Island wyglądała na przegrywającą. Ponadto ani
Ludwik XVI, ani jego ministrowie nie byli w naturalny sposób skłonni do
wsparcia amerykańskiego pragnienia pozbycia się dziedzicznego władcy,
gdyż mogło to okazać się zaraźliwe.
Do atutów Franklina zaliczała się jego sława. Należał też do długiego
szeregu mężów stanu, od Richelieu, przez Metternicha, po Kissingera,
którzy rozumieli, iż ze sławą przychodzi szacunek, a z szacunkiem wpływy.
Jego teorie na temat błyskawic zostały potwierdzone we Francji w roku
1752, jego prace zebrane opublikowano tam w roku 1773, a nowe wydanie
The Way to Wealth [Droga do bogactwa] Biednego Richarda ukazało się tuż
po jego przyjeździe pod tytułem La Science du Bonhomme Richard;
wydanie to wznawiano trzykrotnie w ciągu dwóch lat. Jego sława była tak
wielka, że gdy 21 grudnia 1776 roku wjeżdżał do Paryża, na ulice wyległ
tłum, w nadziei na ujrzenie słynnego człowieka.
W ciągu kilku tygodni całe paryskie towarzystwo zdawało się pragnąć
ujrzeć jego łagodne oblicze. Bito medale w różnych rozmiarach, w domach
wieszano ryciny i portrety, a jego podobizna zdobiła tabakierki i sygnety.
„Sprzedają się niesamowicie”, pisał swej córce Sally. „Te przedmioty oraz
obrazy, popiersia i ryciny (które kopiuje się i kopiuje wszędzie), uczyniły
oblicze Twojego ojca równie sławnym, co oblicze księżyca”. Szał był tak
wielki, że lekko zirytował, choć także rozbawił, samego króla. Podarował
hrabinie Diane de Polignac, która znudziła go częstym wychwalaniem
Franklina, nocnik z sewrskiej porcelany z jego podobizną wytłoczoną
w środku 2.
„Jego reputacja jest tutaj większa niż Leibniza, Fryderyka Wielkiego czy
Woltera, i jest postacią bardziej kochaną i szanowaną”, wspominał wiele lat
później John Adams, gdy jego zazdrość o sławę Franklina nieco zmalała.
„Trudno tu znaleźć chłopa czy mieszczanina, kamerdynera, stangreta czy
lokaja, pokojówkę czy pomywaczkę, która nie słyszałaby nazwiska
Franklin” 3.
Francuzi usiłowali nawet twierdzić, że jest jednym z nich. Franklin
zawsze zakładał, jak wspomniano na początku tej książki, że jego nazwisko
pochodzi od klasy wolnych chłopów posiadających ziemię zwanych
„franklins”, i niemal na pewno miał rację. Jednakże „Gazette” z Amiens
donosiła, że nazwisko Franquelin było powszechne w Pikardii, skąd wiele
rodzin emigrowało do Anglii.
Intelektualne prawo do Franklina rościły też sobie różne grupy
francuskich filozofów, poza uczniami Woltera i Rousseau. Najbardziej
znani byli fizjokraci, którzy byli pionierami ekonomii i opracowali
doktrynę leseferyzmu. Grupa ta stała się dla niego nową Junto; pisywał
eseje do ich miesięcznika.
Jeden z najsłynniejszych fizjokratów, Pierre-Samuel Du Pont de
Nemours (który w roku 1799 emigrował, a którego syn założył firmę
chemiczną Du Pont), opisał swego przyjaciela Franklina, używając określeń
wręcz mitycznych. „Jego oczy zdradzają doskonałą równowagę”, pisał,
„a jego uśmiech niezmącony spokój”. Inni byli pod wrażeniem faktu, że
ubierał się prosto i nie nosił peruki. „Wszystko w nim głosi prostotę
i niewinność prymitywnej moralności”, dziwił się pewien paryżanin,
dodając doskonały francuski komplement na temat jego zamiłowania do
milczenia: „Wiedział, jak być nieuprzejmym, nie będąc niekulturalnym”.
Jego małomówność i prosty strój sprawiły, że wielu uważało go za
kwakra. Pewien francuski duchowny pisał krótko po przybyciu Franklina:
„Ten kwakier nosi się wedle mody swego wyznania. Ma przystojne oblicze,
zawsze w okularach, bardzo mało włosów i futrzaną czapkę, którą zawsze
ma na głowie”. Franklin nie starał się korygować tego wrażenia, gdyż
wiedział, że fascynacja kwakrami była we Francji modna. Wolter sławił ich
spokojną prostotę w czterech ze swych Listów z Anglii i, jak zauważył Carl
Van Doren: „Paryż podziwiał to wyznanie za jego łagodne i zdecydowane
poglądy” 4.
Franklin był doskonale świadomy i nieco rozbawiony wizerunkiem, jaki
dla siebie stworzył. Proszę sobie wyobrazić mnie, pisał przyjaciółce,
„ubranego bardzo prosto, z mymi rzadkimi, siwymi włosami wystającymi
spod mego jedynego przybrania głowy – czapki z dobrego futra – która
zsunięta jest na moje czoło i sięga niemal okularów. Proszę pomyśleć, jak
musi to wyglądać wśród paryskich upudrowanych głów”. Wizerunek ten
był zupełnie inny od tego, który przyjął i o którym pisał Polly podczas swej
pierwszej wizyty w 1767 roku, gdy kupił „niedużą peruczkę” i kazał swemu
krawcowi „przemienić mnie we Francuza” 5.
Nowy rustykalny wygląd był częściowo pozą, sprytną kreacją
pierwszego amerykańskiego twórcy image i mistrza public relations. Nosił
swoją miękką czapkę z kuniego futra, którą nabył podczas podróży do
Kanady, podczas większości publicznych okazji, także wówczas, gdy
niedługo po swym przybyciu był goszczony w salonie literackim madame
du Deffand; widniała ona też na jego portretach i na przedstawiających go
medalionach. Czapka, tak jak nakrycie głowy Rousseau, stanowiła jego
odznakę prowincjonalnej czystości i cnót Nowego Świata, tak samo jak
jego równie nieodłączne okulary (także widniejące na portretach) stanowiły
oznakę mądrości. Pomogły mu one odgrywać rolę, jaką wyznaczył mu
Paryż: szlachetnego filozofa z pogranicza i prostego prowincjonalnego
mędrca – mimo że większość życia spędził przy Market Street i Craven
Street.
Franklin odwzajemniał zachwyt Francji. „Uważam ich za najmilszą nację
do życia”, pisał Josiahowi Quincy. „Hiszpanie są powszechnie uznawani za
okrutnych, Anglicy za pysznych, Szkoci za bezczelnych, Holendrzy za
chciwych itd., sądzę natomiast, że Francuzom nie przypisuje się żadnej
narodowej wady. Mają pewne słabostki, ale są one nieszkodliwe”. Jak ujął
to w liście do bostońskiej krewnej: „To najkulturalniejsza nacja pod
słońcem” 6.

DWÓR FRANKLINA W PASSY

W Anglii Franklin urządził sobie przytulny dom z zastępczą rodziną. We


Francji szybko zgromadził wokół siebie nie tyle domowników, co
miniaturowy dwór. Znajdował się on, zarówno w przenośni, jak i fizycznie,
pomiędzy salonami Paryża a pałacem w Wersalu, i miał objąć nie tylko
niezbędną nową rodzinę, ale też gromadę rezydentów w postaci inny
posłów, deputowanych, szpiegów, intelektualistów, dworaków, i młodych,
kokieteryjnych miłośniczek.
Wioska Passy, gdzie Franklin władał nad swą koterią, była grupą willi
i dworków położoną około pięciu kilometrów od centrum Paryża, na skraju
Lasku Bulońskiego. Jedna z najwspanialszych znajdujących się tam
posiadłości należała do Jacques’a-Donatiena Leraya de Chaumont, kupca
nuworysza, który zbił fortunę na handlu z Indiami Wschodnimi i obecnie
pragnął – ze szczerej sympatii, jak i z perspektywy zysku – związać się ze
sprawą Ameryki. Zaoferował, początkowo bez czynszu, pomieszczenie
i wyżywienie Franklinowi i jego świcie; dworek w Passy stał się pierwszą
zagraniczną ambasadą Stanów Zjednoczonych.
Były to dla Franklina idylliczne warunki. Miał „piękny dom” oraz „duży
ogród do spacerów”, jak również „pod dostatkiem znajomych”, pisał pani
Stevenson. Jedynym, czego brakowało, był „ten porządek i gospodarność
w mej rodzinie, które panowały, gdy Pani tym kierowała”, dodał, delikatnie
sugerując, że pragnąłby jej przybycia i ponownego zamieszkania razem.
Nie naciskał jednakże w tej kwestii, ponieważ było mu zupełnie wygodnie
z nowym gronem domowników i kobiet. „Nie pamiętam, bym widział
mojego dziadka w lepszym zdrowiu”, pisał Temple do Sally. „Powietrze
w Passy i ciepła kąpiel trzy razy w tygodniu zrobiły zeń całkiem młodego
człowieka. Jego radosne usposobienie zjednuje mu każdego, zwłaszcza
damy, które zawsze pozwalają mu się całować”.
Główny dom Chaumonta (na którym Franklin zamontował piorunochron)
znajdował się pośród szeregu pawilonów, geometrycznych ogrodów,
eleganckich tarasów i ośmiobocznego stawu, znad którego cieszył widok na
Sekwanę. Obiady, serwowane o 14.00, był siedmiodaniowymi
ekstrawagancjami, Franklin zaś stworzył kolekcję win obejmującą ponad
tysiąc butelek bordeaux, szampana i sherry. Błyskotliwa madame
Chaumont pełniła funkcję gospodyni, a jej najstarsza córka została „ma
femme” Franklina. Polubił też nastoletnią córkę mera wioski, którą nazywał
z nadzieją swą „panią”. (Gdy poślubiła markiza de Tonnere, madame
Chaumont żartowała: „Wszystkie druty pana Franklina nie zdołały uchronić
panienki przed uderzeniem pioruna” [po francusku tonnerre, znaczy
„piorun”]).
Poprzez swe spółki handlowe Chaumont pozyskiwał zaopatrzenie dla
Ameryki, w tym saletrę i mundury. Ponieważ naśladował maksymę
Biednego Richarda, by żyć dobrze dzięki dobrym czynom, wielu
kwestionowało jego motywy. „Przejąłby, gdyby mógł, cały handel trzynastu
kolonii dla siebie”, pisała jedna z gazet 7.
Chaumont odgrywał też rolę promotora Franklina. U wielkiego
włoskiego rzeźbiarza Giovanniego Battisty Niniego zamówił serię
medalionów z Franklinem, a u królewskiego portrecisty Josepha-Siffrèda
Duplessisa majestatyczny portret olejny. Portret ten, ulubiony przez
Franklina, wisi obecnie na szczycie wielkiej klatki schodowej
nowojorskiego Metropolitan Museum (inne portrety Duplessisa znajdują się
w waszyngtońskiej Narodowej Galerii Portretu i w innych galeriach).
Benny’ego umieszczono w pobliskiej szkole z internatem, gdzie szybko
opanował język francuski; w każdą niedzielę przychodził na obiad
z dziadkiem, niekiedy z amerykańskimi kolegami z klasy. Przybyły z Anglii
prabratanek Jonathan Williams przez pewien czas miał za zadanie
nadzorować wszelkie transakcje komercyjne. Temple służył Franklinowi
jako bardzo wierny pomocnik, choć nie najskuteczniej; stał się w pewnej
mierze playboyem, który musiał dopiero opanować 13 cnót z listy swego
dziadka.
Franklin, który zajmował się skomplikowanymi szczegółami transportów
broni i innymi transakcjami, potrzebował wszelkiej lojalnej pomocy
rodzinnej, jaką mógł znaleźć, jako że miał pracować z jednym komisarzem,
który był skorumpowany, drugim, który nienawidził wszystkich,
sekretarzem będącym szpiegiem, kucharzem winnym defraudacji, a dom
wynajmował od człowieka żądnego zysków.
Z całej tej zbieraniny skorumpowany komisarz, który był w praktyce
całkiem miły i wcale niezupełnie nieuczciwy, był ulubieńcem Franklina.
Silas Deane z Connecticut dotarł do Francji w lipcu 1776 roku, pięć
miesięcy przed Franklinem, i pomógł organizować pierwszy tajny transport
francuskiej pomocy. W tym przedsięwzięciu korzystał z usług niezwykłego
pośrednika. Był nim Pierre-Augustin Caron de Beaumarchais, niedoszły
dyplomata, dorobkiewicz i sławny dramatopisarz, który dopiero co napisał
Cyrulika sewilskiego, wkrótce zaś napisać miał Wesele Figara. Tak jak
Beaumarchais, Deane zdawał się mieć lepkie palce i mętne sposoby
księgowania. W ciągu roku miał zostać odwołany i poddany audytowi
Kongresu, który zakończył się dla niego negatywnie. Franklin jednak cały
czas zachowywał się wobec niego przyjaźnie.
Wielkim antagonistą wśród tej menażerii, wpierw wobec Deane’a,
a potem wobec Franklina, był trzeci z amerykańskich komisarzy, Arthur
Lee z Wirginii. Wszystkich wokół siebie traktował z podejrzliwością
graniczącą z paranoją, co tylko częściowo równoważył fakt, że w wielu
przypadkach miał rację. Zazdrościł Franklinowi od czasu, gdy byli
agentami kolonialnymi w Londynie (i brali udział w konkurujących ze sobą
planach uzyskania nadziałów ziemi). Wraz ze swymi braćmi, Williamem
Lee i Richardem Henrym Lee, stał za wieloma plotkami podającymi
w wątpliwość lojalność i charakter Franklina.
Gdy tylko zdołał ujawnić i z pewną dozą słuszności napiętnować
wątpliwe transakcje Deana, Lee rozpoczął (bezzasadną) kampanię mającą
zakwestionować uczciwość Franklina. „Jestem coraz bardziej pewny, że
stary doktor zajmuje się rabunkiem”, pisał swemu bratu. Później zauważył,
nie bez racji, że Franklin „oddawał się przyjemnościom bardziej niż
wypadało nawet młodzieńcowi na jego stanowisku” 8.
Lee niegdyś uważał, że Franklin jest zbyt miękki wobec Anglii. Teraz zaś
sądził, że jest zbyt miękki wobec Francji. Był także przekonany, że niemal
każdy domownik w Passy był szpiegiem lub oszustem, i martwił się
o wszystkie detale aż po kolory mundurów słanych do Ameryki i to, że
pokoje Deana były bliżej Franklina niż jego.
Lee i Franklin z rzadka odkładali na bok swe animozje i dyskutowali nad
wspólną sprawą. Pewnego wieczoru w Passy Franklin zabawił go długą
opowieścią o wydarzeniach lipca 1776 roku, którą Lee, przebywający
wtedy w Londynie, zanotował z rewerencją w swym dzienniku. Było to
„cudowne wydarzenie w dziejach ludzkich”, wspominał Franklin, które
miało przynieść „największą rewolucję, jaką widział świat”.
W początkach 1778 roku jednakże Lee i Franklin już prawie ze sobą nie
rozmawiali. „Mam prawo znać powody Pańskiego zachowania wobec
mnie”, pisał Lee, gdy seria jego pełnych niechęci listów pozostała bez
odpowiedzi. Franklin na to użył najbardziej gniewnych słów, jakie
zachowały się spisane jego ręką:

Drogi Panie, to prawda, że zaniedbałem odpowiedzi na niektóre


z Pańskich listów. Nie lubię odpowiadać na gniewne listy.
Nienawidzę sporów. Jestem stary, nie pożyję już długo, mam wiele
do zrobienia i brak mi czasu na zadrażnienia. Jeśli często
przyjmowałem i znosiłem Pańskie pouczenia i przytyki bez
odpowiedzi, przypisuję ten fakt słusznym powodom, mojej trosce
o honor i powodzenie naszej misji, której zaszkodziłyby nasze
kłótnie, mojemu zamiłowaniu do spokoju, mojemu szacunkowi do
Pańskich cech pozytywnych, i memu współczuciu dla Pańskiego
choregu umysłu, który nieustannie dręczy sam siebie zazdrością,
podejrzliwością i rojeniami, że wszyscy inni życzą Panu źle,
wyrządzają Panu krzywdy lub nie traktują Pana z szacunkiem.
Jeżeli nie wyleczy Pan się z tego zwyczaju, skończy się on
obłędem, którego jest to symptomatyczną zapowiedzią, czego
świadkiem byłem kilkukrotnie. Niech Bóg chroni Pana przed tak
strasznym losem: i dla Niego proszę pozwolić mi żyć w spokoju.

Tak jak w przypadku innego gniewnego listu, tego, w którym nazwał swego
przyjaciela Strahana wrogiem, Franklin nie wysłał tej odpowiedzi. Choć
każde słowo było szczere, był on ogólnie niechętny prowadzeniu sporów,
a teraz, jak napisał, był już na nie za stary. Zamiast tego w dniu następnym
napisał do Lee nieco łagodniejszą odpowiedź. W poprawionej wersji
ponownie przyznawał, że nie odpowiadał na niektóre z listów Lee,
„zwłaszcza na te gniewne, w których z wielkim poczuciem wyższości
pouczał mnie Pan i oceniał, jakbym był jednym z Pańskich służących”.
Zamiast tego spalił te listy, ponieważ „postrzegam za niebywale istotne
nasze pozostawanie w znośnych stosunkach”. Deanowi zaś skarżył się:
„Znoszę wszystkie jego przytyki cierpliwie dla dobra służby, ale trochę za
bardzo mi one doskwierają” 9.
Lee przyciągał podobnie myślących gości, którzy okazywali się równie
irytujący. Jego brat William został posłany jako poseł do Austrii, ponieważ
jednak go nie przyjęto, ostatecznie trafił do Paryża. Podobnie Ralph Izard,
zamożny i zazdrosny plantator z Karoliny Południowej, którego z kolei
uznano za nieproszonego gościa w Toskanii. Gdy Izard stanął po stronie
braci Lee, Franklin odpowiedział anonimową satyrą: The Petition of the
Letter Z, Commonly called Ezzard, Zed, or Izard [Petycja litery „z”, zwykle
nazywanej ezzard, zet lub izard]. W utworze tym litera „z” skarży się na
„umieszczenie na samym końcu alfabetu” i na „całkowite wyłączenie ze
słowa »mądry«” 10.

SZPIEG BANCROFT

Arthur Lee był szczególnie źle nastawiony do Edwarda Bancrofta,


sekretarza delegacji amerykańskiej. Bancroft był intrygującym typem
w każdym znaczeniu tych dwóch słów. Urodzony w Massachusetts w roku
1744, w młodych latach uczył się od Silasa Deana, w wieku 19 lat zaś udał
się do pracy na plantacji w Gujanie, gdzie pisał o roślinach tropikalnych
i opatentował barwnik do tekstyliów, uzyskiwany z kory miejscowego
czarnego dębu. W roku 1767 w wieku 23 lat przeniósł się do Londynu,
gdzie został lekarzem i spekulantem giełdowym. Tam zaprzyjaźnił się
z Franklinem, który poparł jego wybór do Royal Society i płacił mu za
zbieranie informacji na temat brytyjskich przywódców. Gdy w marcu 1776
Deane szykował się do wyjazdu do Francji, Franklin polecił mu
„zorganizować spotkanie z panem Bancroftem poprzez napisanie do niego
listu poprzez pana Griffithsa z Turnham Green koło Londynu, i wyrażenie
życzenia jego przybycia do Pana”. Bancroft dotarł do Paryża w lipcu, tak
jak Deane, i zaczął pracować dla swego dawnego nauczyciela 11.
Gdy później w tym samym roku do Paryża przybył Franklin, uczynił
Bancrofta sekretarzem delegacji. Nie wiedział jednak (historycy mieli to
odkryć dopiero wiek później w tajnych dokumentach przechowywanych
w londyńskich archiwach), że Bancroft niedługo wcześniej rozpoczął
działalność jako bardzo aktywny brytyjski agent.
Brytyjska Secret Service, która w roku 1777 wydawała blisko
200 tysięcy funtów rocznie na gromadzenie informacji wywiadowczych,
kierowana była przez bystrego człowieka nazwiskiem William Eden,
późniejszego lorda Auckland. Jej działania na terenie Francji nadzorował
pochodzący z New Hampshire Paul Wentworth, który po roku 1760
przeniósł się do Londynu i zbił majątek na spekulacjach giełdowych oraz na
handlu ziemią w Indiach Zachodnich i Ameryce Południowej; nabył także
plantację, na której Bancroft niegdyś pracował jako młody badacz
właściwości leczniczych roślin.
To Wentworth rekrutował Bancrofta jako jednego ze swych licznych
szpiegów w Paryżu. W grudniu 1776 roku zawarli formalne porozumienie,
używając dla Bancrofta mało wyszukanego kryptonimu „dr Edward
Edwards”. Jak pisano w porozumieniu, „Dr Edwards zobowiązuje się
korespondować z P. Wentworthem celem komunikowania mu wszystkiego,
czego dowie się w następujących tematach”. Następnie spisano 10
paragrafów, wyszczególniających rodzaj informacji, jakich dostarczać miał
Bancroft. Wśród nich:
Postępy w pracach nad traktatem z Francją i oczekiwana pomoc
(…). Tak samo z Hiszpanią i każdym innym europejskim dworem
(…). Sposoby pozyskiwania kredytu, dóbr i pieniędzy oraz kanały
używane przez agentów; (…) tajna korespondencja Franklina
i Deana z Kongresem (…). Opisy statków i ładunków, czas wyjścia
w morze i porty przeznaczenia (…). Wszelkie cenne informacje
z Ameryki.

Każdego tygodnia miły i kulturalny Bancroft miał dostarczać swe tajne


raporty, pisząc niewidzialnym atramentem między wierszami fałszywych
listów miłosnych. Brytyjscy agenci mieli specjalny chemiczny środek,
który czynił pismo widocznym. Bancroft umieszczał listy w butelce
z przywiązanym do niej sznurkiem, i w każdy wtorek wieczorem o 21.30
umieszczał je w wydrążonym pniu drzewa koło południowego tarasu
ogrodów Tuileries, skąd odbierali je posłańcy z brytyjskiej ambasady.
Instrukcje korzystania ze skrytki były dokładne: „Butelka ma zostać
zamknięta i obwiązana za szyjkę zwykłą dratwą, długości około pół jarda,
której drugi koniec ma zostać przymocowany do drewnianego kołka; (…)
kołek zaś wetknięty w ziemię od zachodniej strony”. Za te usługi Bancroft
początkowo otrzymywał 500 funtów rocznie, jednak sprawiał się tak
dobrze, że jego pobory zwiększono do tysiąca funtów, do czego dochodził
drugi tysiąc rocznie, który zarabiał jako sekretarz delegacji amerykańskiej
Franklina. Bancroft zarabiał też wiele na boku, wykorzystując posiadane
poufne informacje do prowadzenia spekulacji giełdowych 12.
Bancroft posłał Brytyjczykom setki raportów wypełnionych poufnymi
informacjami o działalności Amerykanów w Passy, ich dyskusjach
z francuskimi ministrami, terminarzach transportów broni do Ameryki
i innych kwestiach wojskowych. Informował na przykład o wyjeździe
Lafayette’a do Ameryki w kwietniu 1777 roku, wyliczył towarzyszących
mu francuskich oficerów i poinformował, że będzie on płynął
z hiszpańskiego portu San Sebastian „bezpośrednio do Port Royal
w Karolinie Południowej”. Ostrzegał też, że Francuzi „kierowali od ośmiu
do dziesięciu okrętów wojennych do obrony żeglugi handlowej kolonii
XV
w pobliżu wybrzeży Francji i usunięcia brytyjskich krążowników ”, we
wrześniu 1777 roku zaś dodał, że „cztery okręty wojenne wyszły z Tulonu
celem dołączenia do floty w Breście”. W kwietniu następnego roku
poinformował, że francuski admirał hrabia d’Estaing wychodzi z Tulonu
celem udzielenia wsparcia Amerykanom i „dowodzi flotą 17 okrętów
liniowych i fregat z zadaniem zniszczenia lub zneutralizowania floty
angielskiej”. W liście z kolejnego tygodnia ujawnił, że „flota z Brestu jest
XVI
niemal gotowa” i zaznaczył możliwość, że „hrabia Broglio [znany
francuski marszałek] ma przeprowadzić inwazję na Anglię” 13.
Franklin i Deane ufali Bancroftowi tak bardzo, że często nakazywali mu
poufne podróże do Londynu celem gromadzenia tam informacji. Bancroft
wykorzystywał te eskapady dla przekazywania Brytyjczykom rzeczy
najbardziej wrażliwych, po czym powracał z informacjami wyglądającymi
na cenne, lecz w rzeczywistości podrzuconymi przez jego mocodawców.
Brytyjczycy tak bardzo pragnęli utrzymać wiarygodność Bancrofta, że
podczas jednej z tych podróży do Londynu w marcu 1777 roku aresztowali
go na krótko pod podejrzeniem szpiegowania dla Amerykanów. „Dr
Bancroft został aresztowany w Londynie za korespondowanie i wspieranie
nas”, poinformował Kongres zaniepokojony Deane, dodając „współczuję
dr. Bancroftowi bardziej, niż potrafię wyrazić”. Jednak, jak się zdawało,
cudownym zbiegiem okoliczności, Bancroft w ciągu kilku tygodni został
zwolniony i pozwolono mu powrócić do Passy 14.
Arthur Lee wkrótce zaczął podawać w wątpliwość lojalność Bancrofta.
„Wątpliwy charakter dr. Bancrofta jako spekulanta akcjami jest Panom
doskonale znany”, pisał Franklinowi i Adamsowi, dowiedziawszy się
w lutym 1779 roku, że wysyłano go na kolejną tajną misję do Londynu.
„Jego jawne zaprzeczanie przyzwoitości i religii nie jest Panom nieznane,
ani też jego wrogość wobec mnie”. Co ważniejsze, Lee powoływał się na
informacje, że Bancroft jest szpiegiem: „Jestem w posiadaniu dowodów,
które każą mi uznawać, że dr Bancroft jest przestępcą przeciwko Stanom
Zjednoczonym”.
Jako że Lee traktował paranoicznie niemal każdego, jego podejrzenia
zostały zignorowane. Jednakże nie był wystarczającym paranoikiem, by
zrozumieć, że jego prywatny sekretarz także był szpiegiem. Wśród
papierów odnalezionych w British Library znajdują się kopie kilkunastu
najtajniejszych listów Lee oraz notatka informująca szefa szpiegów, że ich
agent „ukradł dziennik Lee i skopiował zeń informacje” 15.
Przez cały ten czas Franklin pozostawał raczej spokojny wobec
ewentualności, że w jego otoczeniu mogą znajdować się szpiedzy, mimo że
krótko po przybyciu został ostrzeżony przez mieszkającą w Paryżu damę
pochodzącą z Filadelfii. „Jest Pan otoczony szpiegami, którzy śledzą każdy
Pana krok”, pisała. Franklin, zawsze bardziej skłonny sławić swe cnoty, niż
radzić sobie z problemami, udzielił później słynnej odpowiedzi:

Od dawna przestrzegam jednej zasady, która zapobiega wszelkim


nieprzyjemnościom z powodu takich praktyk. Brzmi ona po prostu:
nie brać udziału w żadnych sprawach, których upublicznienie by
mnie zawstydzało, i nie robić niczego oprócz tego, co szpiedzy
mogą zobaczyć i rozpowszechnić. Gdy czyny człowieka są
sprawiedliwe i honorowe, im bardziej są znane, tym bardziej rośnie
i utwierdza się jego reputacja. Gdybym zatem był pewien, że mój
kamerdyner jest szpiegiem, którym zapewne jest, sądzę, że pewnie
bym go za to nie zwolnił, gdybym lubił go z innych względów 16.
Na pierwszy rzut oka odpowiedź Franklina była naiwna, jako że zdrada
Bancrofta narażała na niebezpieczeństwo statki (jak się okazuje, nie ma
bezpośrednich powodów na to, że którykolwiek z nich został stracony:
Lafayette dotarł bezpiecznie do celu, Brytyjczycy nie byli w stanie
odpowiednio szybko zareagować, by uniemożliwić d’Estaingowi przejście
przez Gibraltar, a de Broglie nie najechał Anglii). Z drugiej strony jednak
Franklin był przebiegły, jako że ostatecznie miał wykorzystać swoje
przekonanie o obecności szpiegów w swym otoczeniu, by po rozpoczęciu
poważnych negocjacji rozegrać Anglików przeciwko Francuzom.

REALIZM I IDEALIZM

Minister spraw zagranicznych Francji hrabia de Vergennes był trochę


niechlujnym, tłustawym i prostolinijnym zawodowym dyplomatą. Jak
pisała Susan Mary Alsop, której książka Yankees at the Court [Jankesi na
dworze] jest uroczym portretem epoki, „był on ludzkim i wrażliwym
człowiekiem oraz wnikliwym znawcą charakterów”. Miał istotnie być
i wrażliwy, i wnikliwy w swych stosunkach z Franklinem. Nigdy nie został
w pełni zaakceptowany na dworze Ludwika XVI, ponieważ jego żona
pochodziła z burżuazji. On jednak podziwiał jej rozsądne wartości klasy
średniej i zapewne odpowiadały mu one również u Franklina 17.
Vergennes realistycznie postrzegał stosunki międzynarodowe, co
podsumował zwięźle w 1774 roku, gdy to oświadczył, że „wpływ każdego
mocarstwa mierzony jest opinią na temat jego wewnętrznej siły”. Był też
zaciekle antybrytyjski, co pomogło mu w przychylnym podejściu do
sprawy amerykańskiej.
Wiosną 1776 roku, tuż przed przyjazdem Franklina, Vergennes
sporządził dla króla listę propozycji, które bez ogródek wyjaśniały
pożądaną politykę Francji. „Anglia jest naturalnym wrogiem Francji; a jest
ona wrogiem zawziętym, ambitnym, niesprawiedliwym, przepełnionym złą
wiarą; stałym i cenionym celem jej polityki jest poniżenie i ruina Francji”.
Ameryka, pisał, potrzebuje dla przetrwania francuskiego wsparcia.
W interesie Francji, tak gospodarczym, jak i politycznym, było zadanie
ciosu Anglii poprzez uznanie nowego kraju. Propozycje te przedłożył
Ludwikowi XVI i jego gabinetowi – w którym zasiadał generalny kontroler
finansów Anne-Robert-Jacques Turgot, przyszły przyjaciel i fan Franklina –
w kapiącej od złota Sali Rady w Wersalu.
Turgot i inni ministrowie obawiali się o stan finansów Francji i brak
przygotowania, zalecali więc ostrożność. Król przystał na kompromis:
Francja miała udzielić Ameryce pewnego wsparcia, jednak w tajemnicy.
Ustalono, że listy Vergennesa w tej sprawie będą dyktowane jego
piętnastoletniemu synowi, którego charakteru pisma nie będzie można
z niczym porównać, gdyby wpadły w niepowołane ręce 18.
Franklin spotkał się po raz pierwszy z Vergennesem pod koniec tego
samego roku, 28 grudnia 1776 roku, podczas tajnego spotkania ledwie kilka
dni po przyjeździe. Z Deanem i Lee Franklin silnie i może nieco
przedwcześnie naciskał na sojusz z Francją. Minister spraw zagranicznych
skomplementował wiedzę i błyskotliwość Franklina, jednak nie poczynił
żadnych zobowiązań poza oświadczeniem, że weźmie pod uwagę
memorandum na ten temat, jeśli Franklin zechce takie napisać. W swych
notatkach z wieczoru opisał Franklina jako „inteligentnego, lecz
niekonkretnego”, w liście zaś do swego ambasadora w Londynie dodał:
„W rozmowie jest łagodny i uczciwy, wydaje się człowiekiem wielkich
talentów” 19.
Franklin przyjął sugestię Vergennesa, by napisać memorandum.
Uwypuklił w nim realistyczne wyliczenie stosunku sił, wiedząc, że
francuski minister to doceni. Gdyby Francja i sprzymierzona z nią
Hiszpania stanęły po stronie Ameryki, Wielka Brytania utraciłaby swe
kolonie, swe posiadłości w Indiach Zachodnich, oraz „handel, który uczynił
ją tak bogatą”. Ameryka była gotowa „zagwarantować w najbardziej
zdecydowany sposób”, że Francja i Hiszpania będą mogły zatrzymać
wszelkie odebrane Brytyjczykom wyspy Indii Zachodnich. Jeśli jednak
Francja zawaha się, Ameryka może zostać „zmuszona koniecznością do
zakończenia wojny w drodze porozumienia” z Wielką Brytanią. „Zwłoka
może wiązać się z fatalnymi konsekwencjami” 20.
Franklin jednak rozumiał, że apelowanie do chłodnej kalkulacji
interesów stanowiło jedynie część równania. Lepiej niż większość
dyplomatów w amerykańskiej historii rozumiał, że siła Ameryki
w sprawach światowych wywodzi się z jedynej w swym rodzaju mieszanki
zawierającej zarówno idealizm, jak i realizm. Splecione razem miały
stanowić kanwę trwałej polityki zagranicznej od doktryny Monroe po plan
Marshalla. „Wielkie momenty w dziejach Ameryki następowały”, pisze
historyk Bernard Bailyn, „gdy łączono idealizm z realizmem, i nikt nie
wiedział tego lepiej od Franklina” 21.
Jak miał udowodnić we Francji, Franklin nie tylko wiedział, jak grać
w grę opierającą się na kalkulacji stosunku sił niczym wytrawny znawca
realpolitk, ale potrafił też jednocześnie rozgrywać porywające hasła
amerykańskiej wyjątkowości, twierdzenia, że Ameryka wyróżnia się od
reszty świata ze względu na swą szlachetną naturę. Rozumiał, że zarówno
twarda siła płynąca ze strategicznej potęgi, jak i soft power płynąca
z atrakcyjności jej ideałów i kultury były równie istotnym czynnikiem
zapewniającym jej wpływy. Uprawiając dyplomację, tak samo jak
prowadząc niegdyś interesy, Franklin „wierzył w potęgę rozumu
i rzeczywistość cnoty”, stwierdził pisarz i matematyk Condorcet, który stał
się jednym z jego najlepszych francuskich przyjaciół.
Dlatego też po napisaniu dla Vergennesa memorandum nasyconego
klasycznym realizmem dyplomatycznym, Franklin zabrał się w Passy do
czerpania siły z amerykańskiego idealizmu. Zorganizował tłumaczenie
i publikowanie we Francji inspirujących dokumentów napływających
z Ameryki – w tym napisanej przez siebie konstytucji Pensylwanii. Chciał
w ten sposób zdobywać serca i umysły we Francji i w innych krajach. „Cała
Europa jest dla nas”, pisał Komitetowi do spraw Tajnej Korespondencji
w liście, który wyjaśniał powody opublikowania tych dokumentów.
Następnie sformułował klasyczne ujęcie siły przyciągania amerykańskich
ideałów: „Tyrania jest tak trwała w innych częściach świata, że
perspektywa azylu w Ameryce dla wszystkich, którzy kochają wolność daje
powszechną radość i powoduje, że nasza sprawa jest uważana za sprawę
całej ludzkości”. Zakończył przywołaniem metafory „miasta jaśniejącego
na górze”, używanej przez wielkich piewców amerykańskiej wyjątkowości
od Johna Winthropa po Ronalda Reagana. „Walczymy za godność
i szczęście rasy ludzkiej”, oświadczył. „Zaszczytne dla Amerykanów jest
zostać wezwanymi przez Opatrzność na tę chwalebną pozycję”. Kilka
tygodni później pisał w podobnym duchu do jednego z bostońskich
przyjaciół, konkludując: „Powszechnie się tu uważa, że nasza sprawa jest
sprawą całej ludzkości, i broniąc naszej wolności, walczymy także i za ich
wolność” 22.
Publiczna strategia dyplomatyczna Franklina zaskoczyła Vergennesa.
„Naprawdę nie wiem, co Franklin zamierza tutaj robić”, pisał. „Na
początku sądziliśmy, że ma cały szereg projektów, niespodziewanie jednak
zamknął się w kryjówce z filozofami”. Francuski minister odrzucił
amerykańską propozycję natychmiastowego zawarcia sojuszu, wymijająco
odpowiedział na propozycję kolejnych spotkań, i przez kilka miesięcy
trzymał Franklina na dystans, czekając na rozwój wydarzeń wojennych.
Jednak dyskretnie przekazał pewną pomoc: Francja miała udzielić Ameryce
kolejnej tajnej pożyczki i umożliwić amerykańskim statkom handlowym
korzystanie ze swoich portów.
Franklin prowadził też swą kampanię propagandową, tak jak czynił to
w Anglii, przy pomocy anonimowych artykułów zamieszczanych w prasie.
Najsilniejszym z nich była brutalna parodia, podobna do Edyktu króla Prus,
napisana wkrótce po pierwszym spotkaniu z Vergennesem. Miał być to list
do dowódcy heskich oddziałów w Ameryce napisany przez niemieckiego
hrabiego, który otrzymywał odszkodowanie za każdego z wysyłanych
przezeń żołnierzy, który został zabity. Ponieważ Wielka Brytania
postanowiła nie płacić nic za rannych, a tylko za zmarłych, hrabia zachęcał
swego oficera do poczynienia wszelkich starań, by umierało ich możliwie
wielu.

Nie mam przy tym na myśli, by ich Pan zabijał, Drogi Baronie −
powinniśmy być ludzcy. Może Pan jednak zasugerować z całą
stanowczością chirurgom, że kaleki człowiek czyni hańbę swej
profesji, i najrozważniejszym postępowaniem jest pozwalać im
umierać, gdy tracą zdolność do walki (…). Proszę więc obiecać
awanse wszystkim, którzy będą się narażać; będzie Pan wzywał ich
do szukania chwały wśród największych niebezpieczeństw.

Użył też swego sprytu do odparcia doniesień propagandowych,


rozpowszechnianych przez brytyjskiego ambasadora lorda Stormont.
Zapytany o jedno z nich Franklin odpowiedział: „To nieprawda, to
stormontowanie”. Potem on i modny Paryż używali nazwiska ambasadora
w roli czasownika stormonter, co było niezgrabną grą słów z francuskim
słowem mentir, oznaczającym „kłamać” 23.
Krążyły najdziksze plotki o różnych planach i strategiach przyjętych
przez Franklina we Francji. Pewien brytyjski szpieg (nie Bancroft)
raportował, że Franklin szykuje „wielką liczbę luster” celem zamontowania
ich w Calais i skierowania żaru Słońca na brytyjską flotę i zniszczenie jej.
Potem zamierzał skierować przy pomocy przerzuconego przez kanał La
Manche łańcucha elektrycznego impuls, który miał zrujnować całą Wielką
Brytanię. „Gazette” z New Jersey posunęła się nawet dalej: Franklin miał
obmyślać elektryczne urządzenie zdolne przemieszczać całe lądy i używać
oliwy celem uspokojenia fal w jednym miejscu i wzniecania nawałnic
w innym 24.
Niestety, to co robił rzeczywiście było o wiele bardziej żmudne;
przykładowo, musiał przyjmować europejskich ochotników pragnących
służyć jako oficerowie w armii amerykańskiej. Jego listy pełne są próśb −
jest ich ponad czterysta − niektórych odważnych, innych próżnych. „Jeden
dzień nie mija, bym nie miał szeregu wizyt z prośbami, nie wspominając
o listach”, skarżył się. „Nikt nie ma pojęcia, jak jestem oblegany”. Prosiła
matka oferująca trzech z licznego grona swych synów, holenderski lekarz
pragnący badać ciała rozerwane na kawałki i benedyktyn obiecujący modlić
się za Amerykę, jeśli ta zechce spłacić jego karciane długi. Jednakże
ulubiony list Franklina pochodził od pewnej matki, która pisała: „Szanowny
Panie, jeśli w Pańskiej Ameryce ktoś zna może sekret spowodowania
poprawy u nieznośnego osobnika, który był krzyżem Pańskim dla swej
rodziny…”.
Przypadek jednego z takich suplikantów pokazuje, jak łatwym celem był
Franklin ze względu na swą niechęć do odmawiania. Mieszkający w Paryżu
Irlandczyk nazwiskiem William Parsons napisał do niego żałosny list,
w którym przedstawił swój nieszczęsny los i prosił o rekomendacje dla
wstąpienia do amerykańskiej armii. Franklin nie udzielił mu rekomendacji,
pożyczył mu jednak piętnaście gwinei, z którymi Parsons niezwłocznie
zbiegł do Anglii, pozostawiając za sobą żonę bez środków do życia. Gdy ta
napisała do Franklina, oskarżając go o doprowadzenie do wyjazdu jej męża,
Franklin zaprzeczył, by go do tego namawiał, uznał pożyczoną sumę za
straconą, jej jednak posłał gwineę na zakup żywności. Przez kolejne trzy
miesiące zasypywała go prośbami o dalsze wsparcie.
Nie wszyscy suplikanci byli jednak wyrzutkami. Franklin zdołał znaleźć
wśród nich kilku znakomitych oficerów: markiza de Lafayette, barona von
Steuben (którego stopień wojskowy z armii pruskiej Franklin nieco
podniósł, pragnąc, by generał Washington go zaakceptował), i hrabiego
XVII
Pułaskiego , sławnego polskiego żołnierza, który został w Ameryce
bohaterskim generałem brygady. Mimo to Washington szybko odczuł
zniecierpliwienie liczbą wysyłanych mu szukających zajęcia oficerów.
„Nasz korpus jest już uformowany, a wszystkie stanowiska oficerskie
obsadzone”, pisał. „Każdy nowo przybyły powoduje jedynie ambaras dla
Kongresu i mnie oraz rozczarowanie i żal przybywających dżentelmenów”.
Tak więc Franklin starał się jak mógł odrzucać większość kandydatów,
lub dawać im jedynie listy zawierające słowa takie jak „jedzie na własny
koszt, wbrew mym sugestiom”. By poradzić sobie z nieustanną nawałą
próśb, a może by je wykpić, Franklin stworzył nawet gotowy formularz
listu, który kazał wydrukować. „Posiadacz tego pisma, udający się do
Ameryki, naciska na wydanie mu przeze mnie rekomendacji, choć nic
o nim nie wiem, nie znam nawet jego nazwiska”, głosił formularz, „dlatego
pytania o jego charakter i jego zalety należy kierować do niego samego,
jako że z pewnością zna je o wiele lepiej ode mnie” 25.
We wrześniu 1777 roku Franklin i inni komisarze zaczęli ponownie
naciskać na Vergennesa o francuskie uznanie dyplomatyczne oraz, jakby
pragnąc ukryć słabość swej pozycji, prosić o siedmiokrotnie większą
pomoc, niż otrzymali dotychczas. Spotkanie nie wróżyło dobrze z dwóch
przyczyn. Nim do niego w ogóle doszło, Bancroft przekazał szczegóły
planowanej prośby ambasadorowi Stormontowi, który zaprotestował
u Vergennesa, ten zaś zbeształ Amerykanów za taką niedyskrecję. Ponadto,
wkrótce po spotkaniu, nadeszła wieść, że generał Howe zdobył Filadelfię.
Sukces Howe’a był dla Franklina osobistym ciosem. Jego dom przy
Market Street został zarekwirowany przez brytyjskiego kapitana
nazwiskiem John André. Gdy Bache’owie schronili się na prowincji, André
ukradł z domu urządzenia elektryczne, książki, instrumenty muzyczne oraz
elegancki portret Franklina, namalowany przez Benjamina Wilsona w roku
1759 roku (obraz został zwrócony w roku 1906 i obecnie wisi na piętrze
Białego Domu).
Dla Ameryki cios ten wydawał się jeszcze gorszy. Howe znajdował się
w Filadelfii, a generał Burgoyne posuwał się w dół rzeki Hudson. Gdyby
obu brytyjskim armiom udało się połączyć, Nowa Anglia zostałaby odcięta
od pozostałych kolonii.
Mimo to Franklin zachował równowagę. Usłyszawszy o sukcesie
Howe’a, powiedział: „Mylicie się. Howe nie zdobył Filadelfii. To Filadelfia
zdobyła Howe’a”. Na pierwszy rzut oka wydawało się to być próżnym bon
motem. Z drugiej strony jednak była to mądra ocena. Gdyby udało się
zahamować postępy Burgoyne’a w dół Hundson, i gdyby Howe nie ruszył
mu z pomocą, obie armie brytyjskie mogłyby zostać izolowane.
Arthur Lee pragnął użyć niebezpiecznego położenia Ameryki jako
podstawy do wystosowania ultimatum wobec Francji: albo natychmiast
zawrą z Ameryką sojusz wojskowy, albo Ameryka będzie zmuszona
pojednać się z Wielką Brytanią. „Dr Franklin był innego zdania”, zapisał
Lee w swym dzienniku. „Na skutek takiej deklaracji”, argumentował
Franklin, „mogliby nas porzucić z rozpaczy lub z urazy”. Uważał, że
Ameryka w końcu osiągnie pozycję, w której zawarcie sojuszu leżałoby
w interesie Francji.
Miał rację. Wkrótce przed południem 4 grudnia na dziedziniec Passy
wpadł na spienionym koniu posłaniec z Ameryki z wieściami z pola walki.
Franklin zapytał, czy prawdą są doniesienia o upadku Filadelfii”. „Tak
jest”, odparł posłaniec. Franklin odwrócił się.
„Ależ sir, mam ważniejsze wieści”, powiedział posłaniec. „Generał
Burgoyne i cała jego armia są w niewoli!” Burgoyne został pokonany
w bitwie pod Saratogą, i oto Howe rzeczywiście był izolowany 26.
Bardzo dramatyczny dramaturg Beaumarchais, który akurat przebywał
wówczas w Passy, pragnął wykorzystać wiadomość celem spekulacji
giełdowych; pognał do Paryża w takim tempie, że jego kabriolet przewrócił
się, a on złamał rękę. Bancroft także pospieszył do Londynu, aby naradzić
się ze swymi mocodawcami (też pragnął pospekulować, ale wieści
wyprzedziły go w drodze do Londynu).
Franklin, spokojniejszy od swych przyjaciół, napisał nowy komunikat
wypełniony garścią szczegółów i znaczną dozą przesady: „Po 34 dniach do
domu dr. Franklina w Passy dotarła poczta z Filadelfii. Dnia
14 października generał Burgoyne został zmuszony do złożenia broni, 9200
żołnierzy zginęło lub dostało się do niewoli (…). Generał Howe znajduje
się w Filadelfii, gdzie jest uwięziony. Wszelka łączność z jego flotą
odcięta”.
Howe nie znajdował się w pułapce, a Ameryka nie stała u progu
zwycięstwa. Mimo to brytyjska kapitulacja pod Saratogą była wielkim
punktem zwrotnym w wojnie – a ponieważ Franklin wiedział, że sukces na
polu walki przekłada się na sukcesy przy stole negocjacji – był to wielki
punkt zwrotny w jego działaniach dyplomatycznych. Nota napisana tego
popołudnia do Vergennesa była bardziej umiarkowana od jego komunikatu.
„Mam zaszczyt zapoznać Waszą Ekscelencję”, pisał, „z wiadomością
o całkowitej likwidacji sił dowodzonych przez generała Burgoyne”.
Dwa dni później Ludwik XVI w swej sali w Wersalu złożył królewski
podpis na przygotowanym dlań przez Vergennesa, zdobionym złotem
dokumencie, który zapraszał Amerykanów do ponownego złożenia prośby
o zawarcie wojskowego sojuszu. Dostarczając wiadomość, sekretarz
Vergennesa dodał, że „należy uczynić to niezwłocznie” 27.

TRAKTATY O PRZYJAŹNI I SOJUSZU

Po roku wymijających odpowiedzi na propozycje sojuszu, Francuzi


w końcu 1777 roku nagle zaczęli się niecierpliwić. Do pośpiechu skłaniał
ich nie tylko amerykański sukces pod Saratogą oraz ukończenie zbrojeń
morskich, ale też nowe posunięcie Franklina. Rozpoczął on rozgrywać
Brytyjczyków i Francuzów przeciwko sobie, i pozwolił obu stronom odkryć
– i to właśnie w tym celu musiał polegać na szpiegach ze swego otoczenia,
o których obecności wiedział – jak bardzo druga strona pragnęła
porozumienia.
Franklin 7 grudnia napisał nową propozycję zawarcia amerykańsko-
francuskiego sojuszu, Temple dostarczył ją następnego dnia, a w ciągu
tygodnia trzech amerykańskich komisarzy spotkało się z Vergennesem.
Francuzi szybko zgodzili się na dyplomatyczne uznanie Ameryki oraz na
traktaty handlowy i sojuszniczy. Istniało jedno zastrzeżenie: Francja
potrzebowała zgody Hiszpanii, jako że oba kraje związane były
tzw. „traktatem familijnym” z 1761 roku do działania w porozumieniu.
Vergennes posłał do Madrytu swego posłańca i obiecał Amerykanom, że
będzie miał odpowiedź w ciągu trzech tygodni.
Tymczasem Brytyjczycy skierowali do Paryża najbardziej zaufanego
posłańca, jakiego mieli, czyli swego zdolnego szefa szpiegów Paula
Wentwortha. W tym czasie był on zagniewany na swego agenta Bancrofta
za posyłanie tajnych informacji wpierw swemu partnerowi w giełdowych
spekulacjach, dopiero potem zaś Wentworthowi, który też parał się
spekulacjami. Król Jerzy III, rozgniewany złymi wiadomościami
napływającymi od szpiegów, potępił ich wszystkich jako nic niewartych
giełdowych graczy, jednak z niechęcią zaakceptował wysłanie Wentwortha
z tajną misją pokojową.
Szef szpiegów przybył do Paryża w połowie grudnia, gdy Amerykanie
spotykali się z Vergennesem, i posłał Silasowi Deane wiadomość godną
brytyjskiego szpiega: pragnący zobaczyć się z nim dżentelmen będzie
nazajutrz rano czekał w powozie w pewnym miejscu na drodze do Passy,
nieco później na wystawie w Galerii Luksemburskiej, i potem
w publicznych łaźniach nad Sekwaną, gdzie na Deane’a czekać miał liścik
z podanym numerem pokoju. Deane posłał odpowiedź godną Amerykanina:
będzie czekał w swoim biurze, gdzie z radością przyjmie każdego, kto
zechce go odwiedzić 28.
Na kolacji z Deanem Wentworth zaproponował plan pojednania
pomiędzy Wielką Brytanią a jej koloniami. Ameryka miała mieć własny
Kongres, miała podlegać Parlamentowi jedynie w kwestiach polityki
zagranicznej i handlu, a wszystkie kontrowersyjne ustawy uchwalone od
roku 1763 miały zostać uchylone. Oferował też osobiste korzyści –
szlachectwa, parostwa, posady i pieniądze – Deanowi lub każdemu
Amerykaninowi, który pomógłby w doprowadzeniu do takiego pokoju.
Franklin początkowo odmówił spotkania z Wentworthem. Potem jednak
nadeszła wieść o hiszpańskiej odpowiedzi na francuską propozycję sojuszu
z Ameryką. Dość zaskakująca – hiszpański król odmówił, stwierdzając, że
nie widzi żadnej potrzeby uznawania Ameryki przez Hiszpanię. Francja
musiałaby więc działać samodzielnie, gdyby się na to zdecydowała.
Dlatego w ciągu pierwszego tygodnia 1778 roku Franklin zaczął
naciskać. Doprowadził do przecieku do prasy, że w mieście przebywają
brytyjscy emisariusze, i że mogą oni osiągnąć porozumienie
z Amerykanami, jeśli nie uczynią tego niezwłocznie Francuzi. Takie
porozumienie, głosiły przecieki, mogło nawet obejmować amerykańską
pomoc w brytyjskich działaniach celem zdobycia francuskich wysp
w Indiach Zachodnich. Zgodził się też spotkać z Wentworthem 6 stycznia,
choć zmusił go do obietnicy, że nie będzie próbował żadnego przekupstwa.
Raport Wentwortha do Londynu został napisany niezgrabnym kodem,
którego można by oczekiwać od agenta usiłującego zorganizować tajne
spotkanie w łaźni: „Złożyłem wczoraj wizytę 72 [Franklinowi] i zastałem
go bardzo zajętego ze swym bratankiem [albo Jonathanem Williamsem,
albo, co bardziej prawdopodobne, Temple’em], któremu nakazano opuścić
pokój, i pozostaliśmy razem przez dwie godziny, po których dołączył do
nas 51 [Deane], gdy to rozmowa się skończyła”. Wentworth dodał, że
zaoferował Franklinowi niepodpisany list, mówiący o możliwości
„bezwarunkowego 107”, co było kodem oznaczającym niepodległość.
„[Franklin] powiedział, że był to bardzo interesujący, rozsądny list”,
raportował Wentworth, „i pochwalił szczerość, rozwagę i dobroczynnego
ducha listu”. A potem dodał: „Szkoda, że nie nadszedł nieco wcześniej”.
Nie będąc pewny, kto kogo szpieguje, Franklin przyjął sprytnie postawę
naiwności, którą opisał rok wcześniej. W jego interesie leżało, by
Brytyjczycy dowiedzieli się (jak również się stało dzięki Bancroftowi), jak
bliscy byli Amerykanie porozumienia z Francją. W jego interesie leżało też,
by Francuzi odkryli (jak też się stało dzięki nieustannej obserwacji
Wentwortha), że Amerykanie prowadzili rozmowy z brytyjskim
emisariuszem. Z radością pozwoliłby Francuzom podsłuchiwać wszystko,
co mówił Wentworthowi. Jak zauważył historyk z Yale Jonathan Dull:
„Niekompetencja brytyjskiego rządu dała Franklinowi szansę odegrania
jednej ze swych najlepszych dyplomatycznych ról: niewiniątka, które nie
było tak niewinne, jak udawało” 29.
Spotkanie Franklina z Wentworthem rzeczywiście zmobilizowało
Francuzów. Dwa dni później Amerykanów odwiedził sekretarz Vergennesa.
Miał tylko jedno pytanie: „Co trzeba uczynić, żeby skłonić amerykańskich
przedstawicieli, by nie słuchali jakichkolwiek angielskich propozycji
obejmujących ponownie połączenie z tym krajem?”. Dzięki manewrom
Franklina oraz zwycięstwu pod Saratogą, Francuzi pragnęli teraz sojuszu
równie mocno, co Amerykanie.
Franklin osobiście napisał odpowiedź: „Komisarze od dawna
proponowali traktat o przyjaźni i handlu, który nie został dotąd zawarty.
Natychmiastowe zawarcie tegoż traktatu pozwoli usunąć niepewność, jaką
żywimy co do sytuacji, i pozwoli im tak polegać na przyjaźni Francji, by
odrzucić zdecydowanie wszelkie składane im propozycje pokoju z Anglią,
które nie będą opierały się na całkowitej wolności i niepodległości
Ameryki”.
To właśnie Francuzi pragnęli usłyszeć. Franklina poinformowano, że król
udzieli zgody na traktaty – jeden o przyjaźni i handlu, drugi zaś
ustanawiający sojusz wojskowy – nawet bez udziału Hiszpanii. Francja
postawiła jeden warunek: Ameryka nie mogła zawrzeć pokoju z Wielką
Brytanią bez zgody Francji. I tak doprowadzono do zawarcia traktatów.
Miały one istotny aspekt: nie oznaczały naruszenia idealistycznego
poglądu, żywionego przez Franklina i innych, że Ameryka w swej
dziewiczej czystości nie powinna wiązać się sojuszami ani mieszać
w europejskie strefy wpływów. Prawa handlowe przyznawane przez
Amerykę były wzajemne, nie wyłączne, i pozwalały na utworzenie systemu
wolnego handlu z innymi krajami. „Nie przyznano monopolu na nasz
handel”, pisał Franklin w liście do Kongresu. „Nie dano Francji niczego,
czego nie mamy swobody dać jakiemukolwiek innemu krajowi” 30.
Amerykańscy komisarze spotkali się w Paryżu 5 lutego 1778 roku na
uroczyste podpisanie traktatu. Ponieważ sekretarz Vergennesa przeziębił
się, ceremonię przełożono na dzień następny. Na obu spotkaniach Franklin
pojawił się bez swego zwykłego brązowego płaszcza. Zamiast tego miał na
sobie nieco wyblakły frak z manchesterskiego aksamitu. Silas Deane
zapytał, co oznacza ten strój. „To mała zemsta”, odparł Franklin. „Miałem
ten frak na sobie w dniu, w którym Wedderburn lżył mnie w Whitehall”.
Minęły cztery lata od jego pohańbienia w Kogucim Dole, a Franklin
zachował ówczesny strój na taką okazję 31.
Obok Franklina stał gotów do pomocy rzekomo wierny sekretarz,
Edward Bancroft. Brytyjski szpieg wziął dokument, skopiował go, wynajął
specjalnego posłańca, który dostarczył go rządowi w Londynie w ciągu 42
godzin. Już dwa tygodnie wcześniej pisał niewidzialnym atramentem zarys
treści traktatów oraz informacje, że francuski konwój złożony z trzech
statków i dwóch fregat szykuje się do wyjścia z Quiberon, aby dostarczyć
dokument wyglądającemu go amerykańskiemu Kongresowi. Posłał też
wieść, że „dopiero co otrzymaliśmy list z pruskiego poselstwa informujący,
iż król Prus natychmiast pójdzie w ślady Francji i uzna niepodległość
Ameryki”.
Wiele lat później, podczas targowania się z Brytyjczykami o zaległą
zapłatę, Bancroft napisał tajną notatkę informującą sekretarza spraw
zagranicznych, że była to „informacja, za którą wiele osób tu dla celów
spekulacyjnych dałoby mi więcej niż wszystko, co otrzymałem od rządu”.
W rzeczywistości Bancroft faktycznie użył tej informacji do spekulacji
rynkowych. Posłał 420 funtów do swego wspólnika w Anglii, urodzonego
w Filadelfii Samuela Whartona, i dostarczył mu informacje o zawartości
traktatów wyprzedaży akcji. „Byki w alejce najpewniej zostaną na lodzie”,
pisał kodem do Whartona, używając niewidzialnego atramentu. List został
przechwycony przez brytyjskie służby, inne jednak dotarły do Whartona
i do innego wspólnika, brytyjskiego bankiera Thomasa Walpole’a. Bancroft
zarobił na wykonanych transakcjach tysiąc funtów 32.
Ludwik XVI uczynił oba traktaty amerykańsko-francuskie oficjalnymi,
przyjmując 20 marca trzech amerykańskich komisarzy w Wersalu. U bram
pałacu zebrały się tłumy, spragnione ujrzeć słynnego Amerykanina.
Krzyczano „Vive Franklin!”, gdy jego powóz przejeżdżał przez zdobione
złotem bramy.
Wśród obecnych na dziedzińcu znajdowali się, według Susan Mary
Alsop, „poważni odźwierni”, którzy wypożyczali gościom ceremonialne
szpady wymagane od osób podejmowanych oficjalnie w pałacu. Dwaj
amerykańscy komisarze przypasali po szpadzie, wraz z innymi elementami
oficjalnego stroju dworskiego. Jednak nie Franklin. Nie widząc powodu
porzucać prostego stylu, który mu się tak przysłużył, założył prosty
brązowy frak i swe słynne okulary jako jedyną ozdobę. Nie przypasał
szpady, a gdy odkrył, że zakupiona specjalnie na tę okazję peruka nie leży
dobrze na jego głowie, postanowił zdjąć i ją. „Mogłabym uznać go za
bogatego chłopa”, pisała pewna obserwatorka, „tak bardzo wyróżniał się
spośród innych dyplomatów, upudrowanych, wyelegantowanych, kapiących
od złota i wstęg”.
Jedynym jego ustępstwem na rzecz mody tego dnia był brak futrzanej
czapki, zamiast której niósł pod pachą kapelusz w kolorze białym. „Czy ten
biały kapelusz to symbol wolności?”, zapytała madame du Deffand, stara
arystokratka, w której salonie Franklin pojawił się w czapce. Czy tak było,
czy nie, białe kapelusze wkrótce stały się modne wśród paryskich
mężczyzn, jak wszystko, co Franklin zwykł nosić.
Gdy w południe Franklina zaproszono do królewskiej sypialni, Ludwik
XVI po oficjalnej toalecie był w pozie modlitewnej. „Mam nadzieję, że
okaże się to dobre dla obu krajów”, rzekł, udzielając królewskiego
imprimatur dla amerykańskiego statusu niepodległego państwa. Dodał też
osobiście: „Jestem bardzo zadowolony z Pańskiego zachowania od czasu
Pańskiego przybycia do mojego królestwa”.
Po obiedzie, na którym gospodarzem był Vergennes, Franklin miał
zaszczyt, jeśli nie przyjemność, stanąć obok królowej, słynącej
z wyniosłości Marii Antoniny, gdy ta grała w gry hazardowe. Jako jedyna
wśród tłumów zebranych w Wersalu zdawała się mieć niewiele uznania dla
człowieka, który, jak jej powiedziano, był niegdyś „majstrem w drukarni”.
Jak zauważyła z wyższością, człowiek o takim pochodzeniu nigdy nie
zaszedłby wysoko w Europie. Franklin zapewne by się z dumą zgodził
z tym twierdzeniem 33.
Tryumf dyplomatyczny Franklina miał pomóc przypieczętować sukces
rewolucji. Miał też zmienić stosunek sił na świecie, nie tylko pomiędzy
Francją a Anglią, ale także – czego Francja z pewnością nie planowała –
pomiędzy republikanizmem a monarchią.
„Franklin zwyciężył”, pisze Carl Van Doren, „w kampanii
dyplomatycznej, której rezultaty dorównują rezultatom Saratogi”. Historyk
Yale Edmund Morgan posuwa się nawet dalej, nazywając to „największym
zwycięstwem dyplomatycznym osiągniętym kiedykolwiek przez Stany
Zjednoczone”. Ocena ta może być słuszna, może z wyjątkiem utworzenia
sojuszu NATO, choć po części dowodzi ona rzadkości amerykańskich
sukcesów przy negocjacyjnych stołach, czy to w Paryżu po I wojnie
światowej, czy w tymże Paryżu przy końcu wojny wietnamskiej. Trzeba co
najmniej powiedzieć, że sukces Franklina otworzył przed Ameryką
możliwość osiągnięcia całkowitego zwycięstwa w wojnie o niepodległość
bez konieczności zaciągania trwałych zobowiązań, które mogłyby
ograniczać nowe państwo.
Nim wieść o traktacie dotarła do Filadelfii, Kongres debatował nad tym,
czy wziąć pod uwagę nowe brytyjskie propozycje pokojowe. Obecnie, po
ledwie dwóch dniach debat, postanowiono ratyfikować sojusz z Francją.
„Nie może Pan sobie wyobrazić, jak wielką radość traktaty z Francją
wzbudziły wśród wszystkich prawdziwych Amerykanów”, pisał
Franklinowi z Massachusetts jego przyjaciel Samuel Cooper 34.

XV „Krążowników” nie w znaczeniu klasy okrętu, ale rodzaju prowadzonych przez nie
działań bojowych – przyp. tłum.
XVI Marsz. Victor-François de Broglie (1718–1804) – przyp. tłum.

XVII Franklin wyolbrzymił także w swych listach tytuł Kazimierza Pułaskiego, nie był on
nigdy hrabią − przyp. tłum.
Rozdział 14 – Bon vivant
Paryż, 1778–1785

JOHN ADAMS

W kwietniu 1778 roku, krótko po podpisaniu traktatów z Francją, do Paryża


przybył John Adams, który zastąpił odwołanego Silasa Deane’a, jednego
z trzech amerykańskich komisarzy. Francuzi nie cieszyli się na tę zmianę.
„Pan Deane – raportował Edward Bancroft swym mocodawcom
w Londynie – jest tu wysoce szanowany, jego zaś następcę J. Adamsa
otacza nieufność”. Bancroft pisał też, że Adams nie był zadowolony.
„Adams jest dogłębnie rozczarowany, że wszystko już uczyniono, i mówi
o powrocie”.
Gdy zasiadali razem w Kongresie, Adams początkowo traktował
Franklina nieufnie. Potem czekał go prawdziwy kłębek emocji: zdziwienie,
niechęć, podziw i zazdrość. W drodze na negocjacje z lordem Howe na
Staten Island (gdy dzielili łóżko i otwarte okno), uznał Franklina za
jednocześnie zabawnego i irytującego. Gdy więc przybył do Paryża, było
zapewne nieuniknione, że on i Franklin mieli znosić się z mieszanką
pogardy i niechętnego podziwu dla siebie nawzajem.
Niektórzy uznawali ich stosunki za zagadkowe: czy Adams nie cierpiał,
czy szanował Franklina? Czy Franklin uznawał Adamsa za denerwującego,
czy solidnego? Czy lubili się, czy się nie lubili? Odpowiedź nie jest
bynajmniej zagadkowa, ponieważ – jak to często bywa w relacjach
pomiędzy dwiema wielkimi i silnymi osobami – odczuwali oni wobec
siebie wszystkie te sprzeczne emocje, i jeszcze więcej.
Obaj byli bardzo inteligentni, jednak poza tym ich osobowości były
zupełnie różne. Adams był nieustępliwy, elokwentny i swarliwy, Franklin
czarujący, opanowany i kokieteryjny. Adams miał surowe zasady moralne
i styl życia, Franklin słynął z zamiłowania do rozrywek. Adams nauczył się
francuskiego, ślęcząc nad podręcznikami do gramatyki i zapamiętując zbiór
mów pogrzebowych; Franklin (który nie dbał zbytnio o gramatykę),
nauczył się języka, wylegując się na poduszkach swych przyjaciółek
i pisząc im zabawne opowiadanka. Adams czuł się dobrze w konfrontacjach
z ludźmi, podczas gdy Franklin wolał ich uwodzić. To samo dotyczyło ich
stosunku do państw.
Adams, który w chwili przyjazdu miał 42 lata, był 30 lat młodszy od
Franklina i około 5 lat młodszy od syna Franklina, Williama. Bardzo czuły
na zniewagi, rzeczywiste i wyobrażone, Adams miał silniejsze odczucia
wobec Franklina niż odwrotnie. Czasami niemalże nie mógł znieść
beztroski i zamiłowania do przyjemności Franklina. „Zazdrościł –
i traktował je podejrzliwie – osobom, które pozbawione szorstkości,
poruszały się z łatwością w wyższych sferach”, pisze o Adamsie historyk
z Berkeley Robert Middlekauff w swym dogłębnym studium Benjamin
Franklin and His Enemies [Benjamin Franklin i jego wrogowie]. Był on
„niezdolny do prostych gestów i niezdolny do drobnych aktów hipokryzji,
które niosą innych przez życie”. David McCullough w swej mistrzowskiej
biografii Adamsa traktuje go bardziej przychylniej i bardziej
zniuansowanie, ale także on ukazuje jego niezwykle skomplikowany
stosunek do Franklina 1.
Większość niechęci Adamsa wynikało ze słabo skrywanej zazdrości
z powodu pozostawania w cieniu. Franklin cieszył się „monopolem na
reputację i brakowało mu przyzwoitości w okazywaniu tego”, skarżył się
Adams w liście do przyjaciela napisanym po kilku miesiącach pobytu
w Paryżu. Jednak czytając niektóre z jego nieprzychylnych wypowiedzi na
temat Franklina, warto pamiętać, że Adamsowi zdarzało się raz po raz
wypowiadać negatywnie niemal na temat każdego, z kim się spotykał.
(Przykładowo, pewnego napisał o George’u Washingtonie „barani łeb”).
Mimo pewnych osobistych tarć, Franklina i Adamsa łączył szczery
patriotyzm i zapał na rzecz amerykańskiej niepodległości.
Franklin wziął Adamsa pod swoje skrzydła w Passy. Dziesięcioletniego
Johna Quincy Adamsa umieścił w szkole razem z Bennym Bache’em,
a swego nowego kolegę zabierał ze sobą na wszystkie spotkania
towarzyskie i kulturalne, w tym na spotkanie z Wolterem w Akademii
Francuskiej. Pierwszego dnia pobytu Adamsa w Passy Franklin zabrał go
na kolację do domu Jacques’a Turgota, byłego ministra finansów,
a w kolejne dni do salonów różnych dam, których uwodzicielska natura
wabiła Franklina i odstręczała Adamsa.
Jeszcze bardziej szokujący dla purytańskiego Adamsa był styl życia
i pracy Franklina. Przerażała go wyobrażana przezeń wysokość kosztów
luksusowego domu w Passy. Był jeszcze bardziej przerażony,
dowiedziawszy się, że ambitny Chaumont nie pobierał czynszu. Wkrótce po
swym przybyciu Adams wyładował w swym dzienniku frustrację z powodu
kłopotów ze zmuszeniem Franklina do skupienia się na pracy:

Odkryłem, że praca naszej komisji nigdy nie zostanie wykonana,


o ile nie wykonam jej ja. (…) Życie dr. Franklina było jednym
nieustającym rozproszeniem. (…) Późno jadał śniadanie, a gdy
tylko śniadanie dobiegało końca, zjawiało się stado powozów
z gośćmi (…) trochę filozofów, uczonych i ekonomistów; nieco
jego współplemieńców literackich, których zatrudniał do
tłumaczenia niektórych swych najbardziej wiekowych utworów,
takich jak Bonhomme Richard i, z tego co wiem, jego Polly Baker
itd., jednak zdecydowanie największą grupę stanowiły kobiety
i dzieci, które przybywały, by mieć zaszczyt ujrzenia wielkiego
Franklina, by móc rozpowiadać na temat jego prostoty, jego łysej
głowy (…).
Codziennie zapraszano go na kolacje, a on nigdy nie odmawiał,
chyba że zapraszaliśmy na kolację do nas. Zawsze byłem
zapraszany razem z nim, aż uznałem za konieczne przesyłać
odmowę, by mieć trochę czasu na studiowanie języka francuskiego
i wykonywać prace misji. Pan Franklin trzymał zawsze w kieszeni
kajecik, w którym wynotowywał wszystkie swe zaproszenia na
kolacje, a pan Lee powiedział, że to jedyna rzecz, w której był
punktualny (…). Na tych miłych i ważnych zajęciach i rozrywkach
spędzane były popołudnia i wieczory, i wracał do domu o każdej
porze między dziewiątą wieczorem a północą 2.

Jeden z francuskich przyjaciół Franklina przedstawił jego nawyki


w bardziej pozytywnym świetle: „Jadał, sypiał i pracował, gdy tylko
uznawał za stosowne, wedle swych potrzeb, tak więc nigdy nie było
człowieka bardziej beztroskiego, choć z pewnością zajmował się ogromną
ilością spraw”. Te dwa opisy stylu Franklina zdradzają nie tylko odmienne
postrzeganie, ale i odmienną ocenę jego pracy. Franklin zawsze był
przedsiębiorczy, a w Ameryce wierzył też w konieczność stwarzania
pozorów pracowitości. Jednak we Francji, gdzie bardziej cenione były
pozory rozrywki, Franklin potrafił przyjąć odpowiedni styl. Jak pisze
Claude-Anne Lopez: „W kolonialnej Ameryce czymś grzesznym było
wyglądać na bezczynnego, we Francji czymś wulgarnym było wyglądać na
zapracowanego” 3.
Pewnego dnia jeden z Francuzów zapytał Adamsa, czy dziwi się, że
Franklin nigdy nie pojawia się na żadnych nabożeństwach. „Nie”, zaśmiał
się, „ponieważ pan Franklin nie ma żadnej…” – Adams urwał w pół słowa,
lękając się wypowiedzenia bluźnierstwa.
„Pan Franklin kocha jedynie wielką naturę – powiedział Francuz – co
zainteresowało nim pozytywnie wiele osób obojga płci”.
„Tak – odparł Adams – wszyscy ateiści, deiści i libertyni, jak i wszyscy
filozofowie i wszystkie damy, są w jego świcie”.
„Tak”, kontynuował Francuz. „Jest sławiony jako wielki filozof i wielki
legislator Ameryki”.
Adams nie był w stanie opanować swej niechęci. „Jest wielkim
filozofem, ale jako legislator dokonał w Ameryce bardzo niewiele”,
powiedział Francuzowi. „We Francji, Anglii i całej Europie powszechnie
się wierzy, że to jego elektryczna różdżka dokonała całej tej rewolucji, nic
jednak nie jest bardziej bezpodstawnego. (…) Nie napisał nawet konstytucji
Pensylwanii, tej marnej”. (Adams, który nie był tak skrajnym demokratą jak
Franklin, i wierzył w ograniczenia władzy ludu, zdecydowanie sprzeciwiał
się jednoizbowym legislaturom) 4.
Po kilku latach Franklin miał się zmęczyć Adamsem i oświadczyć, że był
on „niekiedy i w niektórych rzeczach całkowicie szalony”. Jednak na razie
tolerował go, a czasami nawet podziwiał. Z radością włączył go też do
swego grona towarzyskiego, mimo braku entuzjazmu Adamsa dla takich
błahostek 5.

WOLTER

Francuscy filozofowie byli, jak Franklin, pełni zapału, by działać


w rzeczywistym świecie zamiast pogrążać się w abstrakcyjnej metafizyce.
Ich świecką wersją Biblii była Encyklopedia napisana przez Diderota, która
zawierała artykuły Turgota o ekonomii, Monteskiusza o polityce, Rousseau
o sztukach, Condorceta o naukach i Helvétiusa o człowieku. Jako ich
władca i bóg – albo żaden z nich, jako że wobec obu był sceptyczny – jawił
się Wolter, człowiek, który do Encyklopedii pisał anonimowo, lecz stanowił
jedną z czołowych postaci intelektualnego życia Francji.
Wolter i Franklin byli, przynajmniej w oczach francuskiej opinii
publicznej, bratnimi duszami. Obaj byli starzejącymi się wcieleniami
bystrości i rozumu oświecenia, zabawnymi, lecz prostymi parodystami,
obnażali ortodoksje i pozory, wyznawali deizm, głosili tolerancję
i zapowiadali rewolucję. Było więc nieuniknione, że obaj mędrcy się
spotkają, i że ich spotkania zafascynują wyobraźnię ludzi jeszcze bardziej
niż spotkania Franklina z samym królem 6.
W początkach 1778 roku Wolter miał 84 lata i chorował; krążyły też
plotki, że zmarł. (Jego odpowiedź, jeszcze lepsza niż podobna Marka
Twaina, brzmiała, że te doniesienia były prawdziwe, jedynie
przedwczesne). W lutym Franklin złożył w jego domu ceremonialną wizytę
i poprosił go o pobłogosławienie siedmioletniego Benny’ego Bache’a. Na
oczach 20 zafascynowanych uczniów, roniących „łzy czułości”, Wolter
położył dłonie na głowie chłopca i oświadczył po angielsku: „Bóg
i Wolność”. Według Condorceta, świadka tej sceny, dodał: „To jedyne
odpowiednie błogosławieństwo dla wnuka monsieur Franklina”.
Niektórzy potępiali ten dość teatralny pokaz. Jedna z bardziej złośliwych
paryskich gazet oskarżyła ich o „odgrywanie sceny” i „chłopięce
uwielbienie”, a gdy były gubernator Massachusetts Hutchinson
usłyszawszy o błogosławieństwie „God and Liberty”, stwierdził, że „trudno
powiedzieć, które z tych słów zostało częściej użyte do złych celów”.
Jednakże najczęściej spotkanie to opisywano w całej Europie w tonie
szacunku 7.
Franklin i Wolter zorganizowali jeszcze bardziej dramatyczne spotkanie
w Akademii Królewskiej 29 kwietnia tegoż roku. Franklin ubrany był jak
zwykle prosto: zwykły frak, bez peruki, i żadnych dodatków poza
okularami. Wolter, wychudzony i słaby; miał umrzeć w ciągu miesiąca.
Tłum domagał się, by obaj po francusku objęli się. Gdy to uczynili,
wywołali – jak pisał Condorcet – „tak głośny aplauz, że można by
pomyśleć, że to Solon objął się z Sofoklesem”. Porównanie do greckich
filozofów, jednego słynącego z tworzenia prawa, drugiego z pisania, zostało
rozsławione w całej Europie, jak pisał naoczny świadek John Adams
z typową dla siebie mieszaniną podziwu i niechęci:

Ogólnie uważano, że p. Wolter i p. Franklin powinni zostać sobie


przedstawieni. Nie wystarczyło, trzeba było czegoś więcej. Żaden
z naszych filozofów zdawał się nie wiedzieć, czego oczekiwano;
uścisnęli jednak sobie dłonie. Nie wystarczyło. Pomruki trwały, aż
pojawiło się wyjaśnienie: il faut s’embrasser à la française. Obaj
wiekowi aktorzy tego wielkiego teatru filozofii i błahostki objęli
się, tuląc w ramionach i całując w policzki; wówczas tumult ucichł.
Po królestwie, a może i całej Europie natychmiast przetoczył się
okrzyk: Qu’il est charmant de voir embrasser Solon et Sophocles 8.

Akademia była jednym z przyczółków Franklina wśród intelektualnej elity


Paryża. Inną była niezwykła loża masońska, nazywana na cześć muz Lożą
Dziewięciu Sióstr. Wolnomularstwo francuskie zmieniało się wówczas
z klubów dla ludzi interesu, jakim było głównie w Ameryce, w część ruchu
kierowanego przez filozofów i innych wolnomyślicieli, którzy
kwestionowali ortodoksję kościelną i monarchiczną. Claude-Adrien
Helvétius, bardzo wolnomyślicielski filozof, początkowo wyobraził sobie
superlożę w Paryżu, w skład której wchodzić mieli najwięksi pisarze
i artyści. Gdy zmarł, owdowiała madame Helvétius (o której wkrótce
dowiemy się znacznie więcej), pomogła ufundować jej utworzenie w roku
1776.
Franklin i Wolter wstąpili do Loży Dziewięciu Sióstr w kwietniu
1778 roku, w miesiącu ich publicznego spotkania w Akademii. Loża
zapewniła Franklinowi wpływowych zwolenników i miłe rozrywki na
wieczór. Było to jednak ryzykowne. Zarówno król, jak i duchowni lękali się
buntowniczej loży – i członkostwa Franklina.
Kontrowersje otaczające lożę nasiliły się, gdy w listopadzie 1778 roku
zorganizowano w niej uroczystość po śmierci Woltera; ten ostatni kilka
miesięcy wcześniej na łożu śmierci odpędził księży usiłujących udzielić mu
ostatniego namaszczenia. Niektórzy przyjaciele, jak Condorcet i Diderot,
uznali za rozważne nie pojawić się na spotkaniu. Franklin jednak nie tylko
przyszedł, ale wziął czynny udział.
Salę udrapowano na czarno; w mroku pobłyskiwało światło nielicznych
świec. Były pieśni, przemówienia i wiersze atakujące duchowieństwo
i wszelki absolutyzm. Siostrzenica Woltera podarowała popiersie wuja dłuta
Houdona (Houdon, członek loży, wykonał dla niej także popiersie
Franklina; obecnie znajduje się ono w Filadelfijskim Muzeum Sztuki).
Następnie nowe światło ujawniło wielki obraz przedstawiający apoteozę
Woltera wychodzącego z grobu, by zostać zaprowadzonym do nieba przez
boginie Prawdę i Dobro. Franklin zdjął z głowy masoński wieniec
i uroczyście złożył go u stóp obrazu. Wszyscy następnie przeszli do sali
bankietowej, gdzie pierwszy toast wzniesiono na cześć Franklina –
„okiełznany grom padł u jego stóp” – oraz Ameryki.
Ludwik XVI, choć sam był masonem, zirytował się tym pokazem
i poprzez inne loże masońskie działał na rzecz usunięcia Dziewięciu Sióstr
z wolnomularstwa. Po wielu miesiącach sporów konflikt zażegnano, gdy
Dziewięć Sióstr przeformowała się, a tytuł „Czcigodnego” lub wielkiego
mistrza przejął Franklin. W następnych latach Franklin miał wprowadzić do
loży wielu Amerykanów, w tym swego wnuka Temple’a, szpiega Edwarda
Bancrofta oraz sławnego dowódcę morskiego Johna Paula Jonesa. Pomógł
też stworzyć w ramach loży grupę nieco przypominającą jego
Amerykańskie Towarzystwo Filozoficzne, znane jako Société
Apollonienne 9.

MADAME BRILLON

Choć masoni i filozofowie byli fascynujący, to nie dzięki przyjaciołom płci


męskiej Franklin słynął we Francji. Wśród krążących o nim opinii była też
legenda starego lubieżnika, który miał wiele kochanek pośród paryskich
dam. Rzeczywistość jednakże była cokolwiek mniej pikantna. Jego sławne
przyjaciółki były kochankami jedynie w sensie umysłu i duszy. Jednakże
nie czyniło to bynajmniej jego relacji z nimi mniej interesującymi.
Pierwszą z nich była zdolna i nerwowa sąsiadka z Passy, madame Brillon
de Jouy, utalentowana muzyczka znana z występów na klawesynie
i nowych fortepianach, które właśnie stawały się modne we Francji. Gdy
poznała Franklina wiosną 1777 roku, lękała się, że zachowała się zbyt
nieśmiało, by zrobić dobre wrażenie. Dlatego nazajutrz poprosiła znajomą
osobę o przesłanie Franklinowi partytur szkockich melodii, które, jak
wiedziała, uwielbiał. „Spróbuję je zagrać, a potem skomponować inne
w tym samym stylu!”, pisała. „Pragnę zapewnić wielkiemu człowiekowi
kilka chwil ulgi od jego zajęć, a także mieć przyjemność się z nim
zobaczyć”.
Tak rozpoczęła się ich intensywna znajomość, która wkrótce nabrała
seksualnych podtekstów i stała się pożywką dla wielu plotek. Adams i inni
byli zszokowani tym, co madame Brillon nazywała swym „słodkim
nawykiem siadania Panu na kolanach” oraz opowieściami o spędzanych
wspólnie długich wieczorach. „Jestem pewien, że całował Pan moją żonę”,
napisał Franklinowi niegdyś jej mąż.
Jednak monsieur Brillon dodał w swym liście: „Mój Drogi Doktorze,
całuję Pana również w podziękowaniu”. Relacja Franklina z madame
Brillon, tak jak wiele jego innych relacji ze sławnymi damami, była
skomplikowana i nigdy nieskonsumowana. Jak pisze trafnie Claude-Anne
Lopez, to amitié amoureuse, gdzie Franklin musiał pogodzić się
z odgrywaniem roli „Cher Papa”, czyli flirtującego ojca 10.
Madame Brillon, która w chwili poznania Franklina miała 33 lata, była
nękana sprzecznymi emocjami i zmiennością nastrojów. Jej mąż, starszy od
niej o 24 lata (lecz 14 lat młodszy od Franklina) był bogaty, troskliwy
i niewierny. Miała dwie córki o pięknych głosach i mieszkała w jednej
z najbardziej eleganckich posiadłości w Passy, mimo to zwykła popadać
w okresy depresji i użalania się nad sobą. Choć nie mówiła po angielsku,
wymieniła z Franklinem w ciągu ośmioletniej znajomości ponad 130 listów,
i potrafiła nie tylko go oczarować, ale także nim manipulować.
Czyniła to, komponując i grając dla niego, tworząc wokół niego salon
i pisząc mu pochlebne listy po francusku i w trzeciej osobie. Jak pisała:
„Jest to dla niej źródło prawdziwej radości myśleć, że może czasami
zabawić Pana Franklina, którego kocha i szanuje tak, jak na to zasługuje”.
Gdy Amerykanie wygrali bitwę pod Saratogą, skomponowała tryumfalną
uwerturę zatytułowaną Marche des Insurgents (do dzisiaj niekiedy
wykonywaną) i zagrała ją dla niego na prywatnym koncercie. Flirtowali też
nad szachownicą. „Jest wciąż nieco zmieszana”, pisała o sobie
kokieteryjnie madame Brillon, „z powodu sześciu partii szachów, które tak
bezlitośnie wygrał, i ostrzega go, że nie cofnie się przed niczym w dążeniu
do zemsty” 11.
W marcu 1778 roku, po kilku miesiącach muzyki i szachów, Franklin
gotów był na coś więcej. Zszokował więc ją swą libertyńską teologią
i wyzwał ją, by uratowała jego duszę. „Był Pan uprzejmy”, pisała, teraz już
w pierwszej osobie, „powierzyć mi Pańskie nawrócenie”. Jej propozycje
były obiecujące, a nawet sugestywne. „Znam słaby punkt mego penitenta,
i będę go tolerować! O ile kocha Boga, Amerykę, a przede wszystkim mnie,
odpuszczam mu wszystkie jego grzechy, obecne, przeszłe i przyszłe”.
Madame Brillon opisała następnie siedem grzechów głównych, radośnie
pisząc, że pokonała pierwszych sześć, od pychy po lenistwo. Gdy doszła do
siódmego – nieczystości – stała się nieco nieśmiałą. „Siódmy – nie nazwę
go. Wszyscy wielcy ludzie są nim naznaczeni. (…) Kochałeś, mój drogi
bracie; byłeś miły i kochany; byłeś także kochany! Cóż w tym tak godnego
potępienia?”.
„Obiecuje poprowadzić mnie do nieba po drodze tak smakowitej”,
radował się Franklin w odpowiedzi. „Jestem rozradowany myślą
o odpuszczeniu przyszłych grzechów”. Przechodząc do Dziesięciu
Przykazań, argumentował, że powinno dodać się jeszcze dwa: „bądźcie
płodni i zaludniajcie ziemię” oraz „miłujcie się”. Zawsze przestrzegał tych
dwóch bardzo sumiennie, pisał, i czyż to nie „rekompensowało mojego tak
częstego zaniedbywania jednego z dziesięciu? Mam na myśli to, które
zakazuje nam pożądania żony bliźniego, przykazania, które (przyznaję)
nieustannie łamałem” 12.
Niestety, madame Brillon na tę sugestię otrąbiła spiesznie odwrót. „Nie
śmiem odpowiadać na pytanie bez konsultacji z bliźnim, którego żony Pan
pożąda”, pisała, mając na myśli swego męża. „Jest Pan mężczyzną, ja
jestem kobietą, i choć może myślimy w podobny sposób, musimy mówić
i czynić odmiennie. Zapewne nie wyrządza wielkiej szkody mężczyzna
mający pragnienia i ulegający im; kobieta może mieć pragnienia, lecz
ulegać nie może”.
Nie miała pojęcia, że jej własny mąż miał podwójne standardy. Po raz
kolejny to John Adams opisał tę sytuację szokująco szczegółowo, gdy
Franklin zabrał go na kolację z „licznym towarzystwem obojga płci”
u Brillonów. Madame Brillon uderzyła go jako „jedna z najpiękniejszych
kobiet Francji”, jej mąż jako „z rodzaju krzepkich ziemian”. Wśród gości
była „bardzo prosta i niezdarna kobieta”. „Później dowiedziałem się od dr.
Franklina i od jego wnuka – pisał Adams – że kobieta ta była kochanką
pana Brillona”. Przypuszczał też, tym razem nietrafnie, że madame Brillon
miała romans z innym sąsiadem. „Byłem zaskoczony, że ludzie ci potrafią
żyć razem tak zdawałoby się przyjaźnie i bez podrzynania sobie nawzajem
gardeł. Ale nie znałem świata”.
Rok później madame Brillon odkryła romans męża z „niezdarną” młodą
kobietą, mademoiselle Jupin, która była guwernantką córek Brillonów.
Wypędziła dziewczynę z domu, a potem zaczęła obawiać się, że może ona
otrzymać pracę gospodyni Franklina. Gdy Franklin zapewnił ją,
w rozmowie w cztery oczy w swym gabinecie, że nie ma zamiaru
zatrudniać tej kobiety, madame Brillon napisała mu pełen ulgi list. „Moja
dusza jest spokojna, mój drogi Papo, jako że przekazała swój ciężar
Pańskiej, jako że nie boi się już, że panna J---- może osiedlić się z Panem
i Pana dręczyć” 13.
Jeszcze przed tym napadem zazdrości, madame Brillon rozpoczęła
krucjatę celem powstrzymania Franklina od interesowania się innymi
kobietami, mimo że nie była skłonna zaspokoić jego zapędów. „Choć
rozprasza Pan swoją przyjaźń, moja przyjaźń nie osłabnie, lecz odtąd będę
starała się być trochę surowsza wobec Pańskich win”, groziła.
W mocnej, lecz uwodzicielskiej odpowiedzi Franklin argumentował, że
nie miała prawa być tak zaborcza. „Odrzuca i całkowicie wyłącza Pani
z naszego uczucia wszystko, co związane z ciałem, pozwalając mi jedynie
na rzadkie pocałunki, przyzwoite i niewinne, takie, jakimi mogłaby Pani
obdarzać swoich kuzynów”, skarżył się. „Cóż tak szczególnego otrzymuję,
by uniemożliwiać mi dawanie tego samego innym?”.
W liście umieścił propozycję liczącego dziewięć paragrafów traktatu
„o pokoju, przyjaźni i miłości” pomiędzy nimi. Rozpoczynał się od
artykułów, które by przyjęła, by następnie przejść do wyliczenia
kompletnych przeciwieństw tego, co mógłby przyjąć on. Do tych
pierwszych należał artykuł głoszący: „Pan F. będzie przybywał, gdy tylko
ona go wezwie” oraz inny mówiący, że „pozostanie przy niej tak długo, jak
będzie sobie życzyła”. Jego warunki natomiast obejmowały na przykład
„oddali się od madame B., gdy tylko będzie sobie życzył” oraz „pozostanie
z dala od niej, jak długo będzie sobie życzył”. Ostatni artykuł traktatu był
korzystny dla niego: „Będzie kochał każdą kobietę, o ile ta mu się
spodoba”. Dodał jednakże, że „nie ma wielkiej nadziei”, iż ona zgodzi się
na ten ostatni warunek, i że w każdym razie „desperacko pragnie poznać
jakąkolwiek inną kobietę, którą mógłbym kochać z równą czułością” 14.
Opisując swe pragnienia seksualne, Franklin potrafił być całkiem
bezpośredni. „Mój biedny mały chłopiec, o którego winna się Pani
troszczyć, zamiast być tłusty i radosny jak na Pani eleganckich rysunkach,
jest szczupły i wygłodzony z braku pokarmu, którego odmawia mu Pani
w nieludzki sposób”. Madame Brillon kontynuowała ten dialog nazywając
go epikurejczykiem, który „pragnie tłustej, pulchnej miłości”, siebie zaś
platonistką, która „pragnie stępić jego małe strzały”. W innym
sugestywnym liście opowiedział przypowieść o człowieku, który odmówił
pożyczenia koni przyjacielowi. On nie był taki. „Wie Pani, że jestem gotów
poświęcić moje piękne wielkie konie”.
Po dziesiątkach takich zmysłowych cięć i parad na papierze, madame
Brillon ostatecznie odrzuciła raz na zawsze wszelkie jego pragnienia
o bardziej cielesnej miłości. W zamian porzuciła jednak starania
o zakazanie mu szukania jej gdzie indziej. „Platonizm zapewne nie jest
najradośniejszym z wyznań, ale jest wygodną obroną dla mej pięknej płci”,
pisała. „Dlatego też dama, która uważa je za odpowiednie, radzi
dżentelmenowi, by nasycał swój niedosyt przy innym niż jej stole, ten
bowiem zawsze proponował będzie dietę zbyt skromną dla jego
zachłannych apetytów” 15.
List, który kończył się zaproszeniem następnego dnia na herbatę, nie
zakończył ich relacji. Zamiast tego przybrała ona inną formę: madame
Brillon oświadczyła, że odtąd będzie odgrywać rolę kochającej córki,
i przydzieliła mu rolę kochającego ojca.

To więc do swego ojca mówi ta czuła i kochająca córka; miałam


kiedyś ojca, najlepszego z ludzi, był on mym pierwszym
i najbliższym przyjacielem. Zbyt wcześnie go straciłam! Często
pytał mnie Pan: „Czy nie mógłbym zająć miejsca tych, których Pani
żałuje?”. I opowiedział mi Pan o ludzkim zwyczaju niektórych
dzikich, którzy adoptują swych jeńców wojennych i czynią z nich
zastępców swych zmarłych krewnych. W moim sercu zajął Pan
miejsce ojca.

Franklin, czy to z pragnienia, czy z konieczności, formalnie się zgodził.


„Przyjmuję z nieskończoną radością, moja droga Przyjaciółko, składaną
przez Panią z taką dobrocią propozycję adoptowania mnie jako swego
ojca”, pisał. Następnie zaczął filozofować. Było dla niego ważne, tak jak
w przypadku Benny’ego i Temple’a, skoro był rozdzielony z własną
„kochającą córką” pozostałą w Filadelfii, mieć przy sobie zawsze któreś
z dzieci, „by zajęło się mną w życiu i czule zamknęło mi powieki, gdy będę
musiał udać się na ostatni spoczynek”. Obiecywał ciężko pracować, by
odpowiednio wypełnić tę rolę. „Kocham Panią jak ojciec, całym moim
sercem. Prawdą jest, że niekiedy podejrzewam to serce o chęć pójścia dalej,
próbuję jednak ukryć to przed sobą” 16.
Przekształcenie ich związku skłoniło Franklina do napisania do niej
jednej ze swych najbardziej tęsknych i wiele mówiących opowieści,
Efemera, która powstała po przechadzce w ogrodzie. (Temat pochodził
z artykułu wydrukowanego przezeń w „Pennsylvania Gazette” 50 lat
wcześniej). Jak pisał, usłyszał skargę jednej z maleńkich, krótko żyjących
muszek, która zrozumiała, że jej siedem godzin życia na planecie zbliża się
do końca.

Widziałem pokolenia rodzące się, rozkwitające i gasnące. Moi


obecni przyjaciele to dzieci i wnuki przyjaciół z mej młodości,
których teraz już niestety z nami nie ma! I wkrótce muszę i ja
podążyć za nimi; jako że zgodnie z biegiem natury, choć wciąż
jestem zdrowy, nie mogę spodziewać się żyć jeszcze więcej niż
siedem czy osiem minut. Jakaż teraz korzyść z całej mojej pracy
i trudu w gromadzeniu nektaru na tym liściu, którym się nie
nacieszę! (…)
Przyjaciele pocieszają mnie, że pozostawię po sobie imię;
i mówią mi, że żyłem dość długo, dla natury i dla chwały. Jednak
jakąż sławę ma samiec Efemera, który już nie istnieje? (…)
Dla mnie, po wszystkich mych zajęciach, nie pozostają już żadne
przyjemności, tylko wspomnienia o długim życiu spędzonym wśród
dobrych chęci, o uroczych konwersacjach z kilkoma dobrymi
samiczkami Efemerami, które od czasu do czasu obdarzą mnie
uśmiechem, i o melodiach od zawsze kochanej Brylanty. [We
francuskim oryginale ostatnie słowa wprost odnoszą się do
odbiorczyni: „toujours amiable Brillon”] 17.

Przez wszystkie swe pozostałe lata we Francji, a nawet w listach słanych


po powrocie do Ameryki, Franklin miał pozostawać emocjonalnie związany
z madame Brillon. Ich nowe porozumienie pozwalało mu nadal na takie
swobody jak granie w szachy ze wspólnym znajomym w jej łaźni, gdy ona
przyglądała się z kąpieli. Jednak, jak to bywało z graniem w szachy w łaźni,
było to dość niewinne; wanna była przykryta drewnianą zasłoną. „Lękam
się, że sprawiliśmy Pani wielką niewygodę, trzymając ją tak długo
w wannie”, przepraszał nazajutrz, dodając drobną obietnicę: „Nigdy więcej
nie zgodzę się na rozpoczynanie partii szachów z sąsiadem w Pani pokoju
kąpielowym. Czy może mi Pani wybaczyć tę drobną niedyskrecję?”.
Z pewnością mogła: „Nie, mój drogi Papo, nie sprawił mi Pan żadnego
kłopotu wczoraj”, odpisała. „Odczuwam tak wielką przyjemność
z patrzenia na Pana, że wynagrodziło to niewielki trud w postaci wyjścia
z wanny trochę zbyt późno”.
Porzuciwszy możliwość ziemskiego romansu, zabawiali się, obiecując
romans w niebie. „Daję Panu słowo – droczyła się – że zostanę Pańską żoną
w raju pod warunkiem, że oczekując na mnie, nie poczyni Pan zbyt wielu
podbojów wśród panien niebieskich. Pragnę męża wiernego, gdy wezmę go
sobie na wieczność”.
Potrafiła bardziej niż większość innych wyrazić to, co czyniło go tak
czarującym dla kobiet. „Ta radość i ta galanteria sprawia, że wszystkie
kobiety Pana kochają, ponieważ kocha Pan je wszystkie”. Wnikliwie
i z czułością „łączy Pan najlepsze serce z najrozsądniejszą nauką moralną,
żywą wyobraźnią, i tą wesołą urwisowatością, która pokazuje, że
najmądrzejszy z mężczyzn pozwala swej mądrości nieustannie rozbijać się
o skały kobiecości” 18.
W następnych latach Franklin miał pomagać madame Brillon przetrwać
nawroty depresji, i miał próbować, jak zobaczymy, skojarzyć małżeństwo
Temple’a z jedną z jej córek. Jednakże w roku 1779 miał zwracać uwagę
coraz bardziej ku innym kobietom, jedną z jeszcze bardziej fascynującym
otoczeniem, zamieszkującą w pobliskiej wiosce Auteuil.

MADAME HELVÉTIUS

Anne-Catherine de Ligniville d’Autricourt pochodziła z jednego z wielkich


rodów arystokratycznych Lotaryngii, jednak była dziesiątą
z dwadzieściorga dzieci, i wskutek tego nie miała posagu. Gdy więc miała
15 lat i osiągnęła wiek umożliwiający zamążpójście, posłano ją do
klasztoru. Jak się okazało, jej temperament nie odpowiadał zakonnemu
życiu – ani też jej fundusze. Gdy miała 30 lat, jej pensja się wyczerpała, ona
zaś uciekła do Paryża, gdzie przygarnęła ją miła ciotka, która sama odeszła
od męża, została pisarką, i stworzyła salon wypełniony błyskotliwymi
i nieco ekstrawaganckimi intelektualistami.
Tam żywość i piękno Anne-Catherine przyciągały adoratorów, w tym
osiem lat młodszego od niej ekonomistę Turgota, który miał później zostać
kontrolerem finansów Francji i przyjacielem Franklina. Turgot był
interesujący, lecz nie dość bogaty, dlatego wyszła za kogoś lepiej
sytuowanego, Claude’a-Adriena Helvétiusa.
Helvétius należał do około 50 francuskich poborców generalnych, czyli
wyznaczonych przez króla osób z bardzo lukratywnym zadaniem zbierania
podatków i czynszów. Gdy zbił już na tym fortunę, Helvétius zabrał się do
zaspokojenia swych aspiracji społecznych i intelektualnych. Tak więc
zamożny finansista poślubił biedną arystokratkę i stał się, jak wspomniano
wcześniej, znanym filozofem, który pomógł zaplanować utworzenie loży
masońskiej Dziewięciu Sióstr. Jego wielka praca, De l‘Espirit [O umyśle]
z 1758 roku, była kontrowersyjnym traktatem o bezbożnym hedonizmie,
w którym argumentował, że ludzką działalnością kierowała chęć
doświadczania przyjemności. Zgromadził wokół siebie gwiazdy
oświecenia, w tym Diderota, Condorceta, Hume’a w czasie jego rzadkich
przyjazdów z Edynburga, oraz Turgota, który wciąż był lubiany, choć nie
zdobył ręki Anne-Catherine.
Gdy Helvétius zmarł w roku 1771, pięć lat przed przybyciem Franklina,
owdowiała Anne-Catherine, teraz madame Helvétius, wydała swe córki za
mężczyzn, które same wybrały, każdej z nich podarowała jeden
z rodzinnych pałaców, sama zaś nabyła rozległą farmę w Auteuil koło
Passy. Była aktywna, otwarta i, jak wypadało szlachetnie urodzonej, lecz
zubożałej damie, nieco ekstrawagancka, uwielbiając roztaczać wokół siebie
aurę prostoty. Wielu przypisywano często powtarzaną uwagę, którą
najpewniej jako pierwszy wypowiedział pisarz Fontenelle, który bywał
w jej salonie, gdy był już starcem zbliżającym się do setki. Gdy ujrzał
madame Helvétius w jednym z bardziej skąpych strojów, wykrzyknął:
„Ach, gdyby znów mieć 70 lat!”.
W Auteuil uprawiała swobodny ogród, całkowicie pozbawiony wszelkiej
francuskiej geometryczności, miała stado kaczek i psów tworzących
hałaśliwą i niesforną menażerię, i salon, który wykazywał do nich wiele
podobieństw. Przyjaciele przywozili jej rzadkie rośliny, niezwykłe
maskotki, i wywrotowe idee, ona zaś dbała o nich wszystkich w tym, co
zaczęto żartobliwie nazywać „Akademią Auteuil” 19.
Z madame Helvétius mieszkało dwóch księży i jeden akolita:

• Ksiądz André Morellet, znany autor prac o ekonomii politycznej


i współautor Encyklopedii, zbliżający się do pięćdziesiątki, który
zaprzyjaźnił się z Franklinem w roku 1772 na angielskim przyjęciu, na
którym Franklin zrobił sztuczkę, uspokajając fale swą magiczną laską;
Morellet dzielił z Franklinem zamiłowanie do wina, pieśni, teorii
ekonomicznych i praktycznych wynalazków.
• Ksiądz Martin Lefebvre de la Roche, pod czterdziestkę, były
benedyktyn, który (wedle słów Morelleta) „Helvétius w pewien sposób
zsekularyzował”.
• Pierre-Jean-Georges Cabanis, poeta tuż po dwudziestce, kawaler, który
tłumaczył Homera, studiował medycynę, napisał książkę o szpitalach
i uwielbiał Franklina, którego opowieści i anegdotki skrupulatnie
zapisywał.

„Dyskutowaliśmy o moralności, o polityce i o filozofii”, wspominał la


Roche. „Notre Dame d’Auteuil inspirowała do kokieterii, natomiast ksiądz
Morellet spierał się o śmietanę i przy użyciu swej argumentacji starał się
udowodnić rzeczy, w które nie wierzyliśmy” 20.
To Turgot, nadal zadurzony w madame Helvétius, przyprowadził do niej
po raz pierwszy Franklina w 1778 roku, gdy miała prawie 60 lat, wciąż
jednak była aktywna i piękna. Jej domowa menażeria, tryskająca wesołą
rozmową i intelektualną zuchwałością, doskonale trafiała w gusta
Franklina, i wkrótce potem napisał jej list, w którym opisał jej
elektromagnetyzm:

Na swój sposób starałem się sformułować jakąś hipotezę


wyjaśniającą fakt posiadania przez Panią tak wielu przyjaciół i to
tak różnych. Widzę, że mężowie stanu, filozofowie, historycy, poeci
i ludzie wszelkich nauk garną się ku Pani niczym słomki do
kawałka pięknego bursztynu (…). W Pani słodkim towarzystwie
znajdujemy tę czarującą dobroć, tę uroczą usłużność, tę skłonność
do zadowalania i bycia zadowolonym, jakie nie zawsze znajdujemy
w towarzystwie innych (…). W Pani towarzystwie nie tylko
cieszymy się towarzystwem Pani, ale też bardziej cieszymy się
z siebie nawzajem i z siebie samych 21.

John Adams rzecz jasna był zszokowany madame Helvétius, jak i jej
domownikami, gdy Franklin przyprowadził ich z wizytą. Obaj duchowni,
stwierdził, „zapewne mają równie wiele władzy wybaczania grzechów, jak
ich popełniania”. Co do moralnych „absurdów” panujących w jej domu
stwierdził: „Żaden rząd republikański nie może istnieć z takimi manierami
narodowymi”. Jego żona Abigail była jeszcze bardziej przerażona po swej
późniejszej wizycie, i opisała madame Helvétius w sposób uroczo złośliwy:

Jej włosy były zwichrzone, na nich nosiła nieduży słomkowy


kapelusz, z tyłu zaś wiązała na głowię chustę z brudnej gazy (…).
Kierowała rozmową przy stole, często łapiąc się za rękę
z Doktorem, a niekiedy obejmując ramionami oparcia krzeseł
panów, po czym zarzucając niedbale ramię na szyję Doktora (…).
Byłam wielce zdegustowana, i nie życzę sobie znajomości
z damami tego rodzaju. Po kolacji rzuciła się na szezlong,
pokazując więcej niż tylko stopy. Miała małego pieska, który był –
poza Doktorem – jej ulubieńcem. Całowała go, a jeśli zmoczył
podłogę, wycierała ją swą koszulą 22.

Franklin więcej niż tylko flirtował z madame Helvétius; we wrześniu


1779 roku proponował małżeństwo w sposób bardziej niż żartobliwy, lecz
z wystarczającą dozą ironicznego dystansu, by zachować godność obojga.
„Jeśli Dama ta pragnie spędzić z nim dni, on z kolei pragnąłby spędzać
z nią noce”. Pisał poprzez Cabanisa, w trzeciej osobie. „Ponieważ zaś oddał
jej już wiele dni, choć tak niewiele mu ich pozostało, ona wygląda na
niewdzięczną, nie oddawszy mu nawet jednej ze swych nocy, które kolejne
mijają jako czysta strata, nie przynosząc szczęścia nikomu poza Pouponem
[jej pieskiem]” 23.
Ona trochę go wabiła. „Miałam nadzieję, że po przelaniu tak ładnych
rzeczy na papier – pisała – „przyjdzie Pan i trochę mi ich też powie”. On
kontynuował podchody, w sprytny, lecz pełen ironicznego dystansu sposób,
pisząc dla niej dwa małe opowiadania. Pierwsze z nich to opowieść much
żyjących w jego mieszkaniu. Skarżą się na zagrożenie ze strony pająków
i dziękują jej za to, że oczyściła go z pajęczyn. „Brak nam już tylko jednej
rzeczy”, konkludują. „Czyli by was oboje wreszcie stworzyło jeden tylko
dom” 24.
Turgot, który teraz był bardziej zazdrosny o Franklina, poradził jej, by
odrzuciła jego matrymonialne propozycje; tak się też stało. Franklin mimo
to ponowił próbę przy pomocy jednej ze swych słynnych opowieści, Pola
Elizejskie, w której wspominał sen o pójściu do nieba i omówieniu kwestii
z jej zmarłym mężem i swoją zmarłą żoną, którzy wzięli ślub. Chwaląc
urodę madame Helvétius nad wdzięk zmarłej żony, sugerował, by się
zemścili:

Strapiony Pani barbarzyńskim postanowieniem, tak dobitnie


oznajmionym wczoraj wieczorem, by pozostać wolną do końca
życia z szacunku dla zmarłego męża, udałem się do domu, padłem
na łóżko i, uważając się za zmarłego, znalazłem się na Polach
Elizejskich. (…) [Pan Helvétius] przyjął mnie z wielką
uprzejmością, znając mnie od pewnego czasu, jak powiedział,
z mojej reputacji tamże. Zadał mi tysiące pytań o wojnę, o obecny
stan religii, wolności i rządów we Francji. „Nie pyta Pan więc nic
o moją drogą przyjaciółkę Madame H-----; ona jednak nadal kocha
Pana ogromnie; byłem u niej ledwie godzinę temu”.
„Ach!”, odpowiedział, „przypomina mi Pan moje dawne
szczęście. Ale tu trzeba o nim zapominać, by być szczęśliwym.
Przez kilka pierwszych lat myślałem tylko o niej. Wreszcie
znalazłem ukojenie. Pojąłem kolejną żonę. Najbardziej podobną do
niej, jaką udało mi się znaleźć. Nie jest, to prawda, tak absolutnie
piękna, posiada jednak równie wiele rozsądku, nieco więcej ducha,
i kocha mnie bezgranicznie. Jej stałym zajęciem jest zadowalanie
mnie, właśnie udała się po najlepszy nektar i najlepszą ambrozję, by
raczyć mnie nimi dziś wieczorem; proszę pozostać ze mną, i ją Pan
ujrzy”.
(…) Na te słowa weszła nowa Madame H------ z nektarem;
natychmiast rozpoznałem w niej Madame F-----, moją starą
amerykańską przyjaciółkę. Poskarżyłem się jej. Ona jednak
odpowiedziała mi chłodno, „Byłam Twoją dobrą żoną 49 lat
i cztery miesiące, niemal pół wieku; ciesz się tym. Tu stworzyłam
nowy związek, który przetrwa na wieczność”.
Urażony tą odmową mojej Eurydyki, nagle postanowiłem
opuścić te niewdzięczne duchy, powrócić na dobrą ziemię, by
ujrzeć znów słońce i Panią. Oto jestem! Pomścijmy się 25.

Za frywolnością kryło się szczere pragnienie – jego przyjaciele tak uważali,


podobnie jak jego przyjaciel i rywal Turgot – jednak wyrażone zostało
z talentem czyniącym je bezpiecznym i sprytnym. Jak zawsze
niekomfortowo traktując głębokie więzi emocjonalne, Franklin dokonał
doskonałej sztuczki celem nabrania dystansu. Zamiast złożyć swą
propozycję w tajemnicy, co nadawałoby jej niebezpiecznej powagi,
skierował je publicznie, drukując opowiadanie kilka miesięcy później na
swej prywatnej prasie drukarskiej. Czyniąc to, pokazał wszystkim swoje
serce, dzięki czemu mógł bezpiecznie lawirować w przestrzeni między
powagą a samokrytycznym żartem. „Franklin w jakiś sposób nigdy się
całkowicie nie zaangażował w miłość”, pisze Claude-Anne Lopez. „Po
części zawsze cofał się i przyglądał się wydarzeniom z ironią”.
Dla madame Hevélius było to zbyt wiele powagi i publicznej ironii.
W czerwcu 1780 roku uciekła na lato do Tours, w nadziei, według listu
napisanego przez Turgota do wspólnego przyjaciela, „że zdoła, jeśli
możliwe, zapomnieć o całym zamieszaniu, które ją nękało”. Dodała, że
wakacje były najlepsze „nie tylko dla jej własnego spokoju, ale też dla
przywrócenia tegoż w tej drugiej głowie [tj. Franklina], która tak
nierozważnie się podekscytowała” 26.
Jeśli chodzi o Franklina, umiejętne lawirowanie pośród półpoważnych
flirtów, choć nie przyniosło spełnienia, wywarło ożywczy wpływ na jego
ciało i ducha. „Nie czuję, bym się starzał”, pisał przyjacielowi tej zimy.
„Osiągnąwszy 70 lat i uznawszy, że podążanie dalej tą drogą zapewne
zaprowadzi mnie do grobu, zatrzymałem się, zawróciłem, i poszedłem
w przeciwną stronę. Jako że szedłem cztery lata, może Pan teraz mówić, że
mam 66 lat” 27.

BAGATELE

Jednym z produktów flirtów Franklina w Passy i Auteuil był zbiór


przypowieści i opowiadań, takich jak wspomniane już Efemera, Muchy
i Pola Elizejskie – które pisał dla rozrywki przyjaciół. Mówił o nich, że to
bagatele, używając francuskiego określenia dla krótkiego i pogodnego
utworu muzycznego; wiele z nich wydrukował na prywatnej prasie
zainstalowanej w Passy. Były podobne do krótkich opowiadań
publikowanych przezeń w przeszłości, takich jak Proces Polly Baker, ale
kilkanaście napisanych w Passy ma też w sobie lekkie akcenty francuskie.
Stały się one tematami wielu zachwytów. „Bagatele Franklina łączą
przyjemność z prawdami moralnymi”, oświadczył Alfred Owen Aldridge.
„Należą one do największych dzieł literatury lekkiej”. Niezupełnie. Ich
wartość kryje się głównie w możliwości wejrzenia dzięki nim w osobowość
Franklina, a nie w ich znaczeniu literackim, które nie jest wielkie. Są to
zwykłe jeux d’esprit, słowne pięciopalcówki. Większość okazuje zwykłą
ironiczną samoświadomość Franklina, choć niektóre są cokolwiek
niezdarnymi próbami przekazania nauki moralnej 28.
Najzabawniejszą jest Dialogue between the Gout and Mr. Franklin
[Rozmowa między artretyzmem a dr. Franklinem], prekursorka starej
reklamy Alka-Seltzeru, w której człowiek jest besztany przez swój żołądek.
Gdy w październiku 1780 roku zachorował, madame Brillon napisała mu
wiersz pt. Le Sage et la Goutte [Mędrzec i artretyzm], który sugerował, że
jego choroba została wywołana miłością do „jednej pięknej pani, a czasami
dwóch, trzech czy czterech”. Jedna ze zwrotek brzmiała:

„Umiar znaj”, rzekł artretyzm z ochotą


„Widać nie jest on drogą ci cnotą,
Jadło lubisz, i dam słodkie słowa,
W szachy grasz, gdyś winien spacerować”.

Franklin odpowiedział pewnej nocy długim i zabawnym dialogiem,


w którym artretyzm beształ go za nieumiarkowanie, a ponieważ Franklin
lubił instruować, artretyzm zalecał ćwiczenia i świeże powietrze:

Pan F.: Ał! Oł! Uch! Cóż uczyniłem, by zasłużyć na te okrutne


cierpienia?
Artretyzm: Wiele rzeczy; jadłeś i piłeś zbyt obficie, i nazbyt
pozwalałeś swym nogą na bezczynność.
Pan F.: Kto to mnie oskarża?
Artretyzm: To ja, nawet ja, artretyzm.
Pan F.: Co! Mój wróg we własnej osobie?
Artretyzm: Nie, nie twój wróg.
Pan F.: Powtarzam, mój wróg; bo nie tylko zadręczasz na śmierć
moje ciało, ale niszczysz moje dobre imię. Potępiasz mnie jako
obżartucha i opoja; a przecież cały świat, który mnie zna, zaręczy,
że nie jestem ani jednym, ani drugim.
Artretyzm: Świat może sobie myśleć, co chce; jest zawsze bardzo
wyrozumiały dla siebie, a niekiedy i dla swych przyjaciół. Jednak ja
doskonale wiem, że ilość mięsa i napitków właściwa dla kogoś, kto
uprawia rozsądną ilość ćwiczeń, byłaby za wielka dla innego, kto
nie ćwiczy nigdy. (…)
Jeśli toczysz życie na siedząco, twoje rozrywki, twój odpoczynek
przynajmniej winien być czynny. Powinieneś chodzić lub jeździć
konno, albo też, jeśli pogoda to uniemożliwi, grać w bilard.
Zajmijmy się jednak twoim życiem. Choć poranki są długie i masz
czas na wyjścia, co ty robisz? Dlaczego, zamiast zyskać apetyt na
śniadanie dzięki zbawiennym ćwiczeniom, zajmujesz się książkami,
broszurami lub gazetami, które zwykle nie są warte lektury? Mimo
to jesz ogromne śniadanie, cztery kubki herbaty ze śmietaną, jeden
lub dwa tosty z masłem i wołowiną, które najpewniej nie są łatwe
do strawienia.
Natychmiast potem siadasz do pisania przy swym biurku lub
rozmawiasz z ludźmi przybywającymi w interesach. Tak mija czas
do pierwszej, bez żadnych ćwiczeń fizycznych. Wszystko to jednak
mógłbym wybaczyć ze względu na twą, jak mówisz, siedzącą
pracę. Ale co robisz po obiedzie? Spacer po pięknych ogrodach
przyjaciół, z którymi jadłeś, byłby wyborem człowieka rozsądnego;
ty jednak zasiadasz do szachów, i grasz dwie do trzech godzin! (…)
Znasz ogrody p. Brillon, i ich wspaniałe ścieżki; znasz piękną
setkę schodów, wiodącą z tarasu na trawnik poniżej. Masz zwyczaj
odwiedzać tę uroczą rodzinę dwa razy w tygodniu po obiedzie,
a twoja własna maksyma głosi, że „można zażyć tyle samo
ćwiczenia, chodząc milę po schodach w górę i w dół, co idąc
dziesięć mil po płaskim terenie”. Jakaż okazja do takich ćwiczeń
czeka tam na ciebie! Skorzystałeś z niej? Ile razy?
Pan F.: Nie mogę z pamięci odpowiedzieć na to pytanie.
Artretyzm: Odpowiem za ciebie: ani razu 29.

Bagatelę tę wysłał madame Brillon wraz z listem, który w zawadiacki


sposób odrzucał stwierdzenie z jej wiersza, że „ta pani miała swój udział
w powstaniu tej bolesnej przypadłości”. Jak stwierdzał: „Gdy byłem
młodym człowiekiem i cieszyłem się większymi względami płci pięknej niż
obecnie, nie miałem artretyzmu. Dlatego, gdyby damy z Passy okazały
więcej chrześcijańskiego miłosierdzia, jakie tak często i na próżno im
zalecałem, nie cierpiałbym obecnie na artretyzm”. Seks stał się zatem dla
nich już tematem przekomarzań, a nie źródłem napięć. „Zrobię, co tylko
mogę dla Pana, w duchu chrześcijańskiego miłosierdzia”, odpisała, „choć
nie posunę się do Pańskiej jego odmiany”.
Franklin używał bagateli do udoskonalenia swych umiejętności
językowych; tłumaczył je, pokazywał przyjaciołom takim jak ksiądz de la
Roche, po czym wprowadzał poprawki. Napisał na przykład swoją słynną
opowieść o zapłaceniu w dzieciństwie zbyt wiele za gwizdek w dwóch
kolumnach – w lewej po francusku, w prawej po angielsku, pozostawiając
na marginesach miejsce na poprawki. Ponieważ madame Brillon nie znała
angielskiego, Franklin posłał jej wersję francuską swych pism, często
pokazując jej wprowadzone przez innych poprawki.
Madame Brillon była bardziej swobodna w gramatyce niż w moralności.
„Ten, co poprawiał Pańską francuszczyznę, popsuł Pańskie dzieło”, pisała
o poprawkach wprowadzonych przez de la Roche’a do dialogu
z artretyzmem. „Proszę pozostawiać swe dzieła takimi, jakie są, i śmiać się
z gramatyków, którzy przez swój purytanizm osłabiają wszystkie Pańskie
zdania”. Przykładowo, Franklin często tworzył nowe słowa francuskie, jak
„indulger” (z angielskiego „to indulge” – „pofolgować”), co jego
przyjaciele poprawiali. Madame Brillon jednakże uważała jego neologizmy
za czarujące. „Paru purystów mogłoby się z nami spierać, bo ważą oni
słowa na szalach zimnej erudycji”, pisała. Ponieważ „wydaje się Pan
wyrażać bardziej przekonująco niż gramatyk, opowiadam się po Pana
stronie” 30.
Franklinowi szczególnie trudno było opanować francuskie rodzajniki
męskie i żeńskie i często żartobliwie umieszczał słowo „męskie” w rodzaju
żeńskim, „żeńskie” zaś w męskim, skarżąc się na konieczność
wyszukiwania takich rzeczy w słowniku. „Od 60 lat [odkąd ukończył
16 lat] rzeczy męskie i kobiece – i nie mam tu na myśli rodzajów i czasów
– sprawiały mi wiele kłopotów”, pisał ironicznie. „Tym szczęśliwszy będę,
trafiwszy do raju, gdzie, jak mówią, wszystkie takie rozróżnienia zostaną
zniesione”.
Jak dobra była więc francuszczyzna Franklina? W roku 1780 mówił
i pisał kwieciście i elegancko, choć nie zawsze z właściwą pisownią
i gramatyką. Podejście to trafiało do większości jego przyjaciół, zwłaszcza
kobiet, ale – rzecz jasna – raziło Johna Adamsa. „Mówi się, że dr Franklin
bardzo dobrze mówi po francusku, jednak przysłuchawszy się mu
krytycznie, odkryłem, że jego zdania nie są gramatyczne”, drwił Adams.
„Przyznał mi, że na gramatykę zupełnie nie zwraca uwagi. Także jego
wymowa, za którą francuscy panowie i damy bardzo go komplementują,
i którą zdaje się uznawać za całkiem dobrą, moim zdaniem była bardzo
niewłaściwa” 31.
Bagatela, która najbardziej zachwyciła francuskich przyjaciół Franlina,
zatytułowana Conte, była przypowieścią o tolerancji religijnej. Francuski
oficer na łożu śmierci wspomina sen, w którym przybywa do bram nieba
i przygląda się, jak św. Piotr pyta ludzi o religię. Pierwszy odpowiada, że
jest katolikiem, na co św. Piotr mówi mu: „Idź, zajmij miejsce pośród
katolików”. Podobną procedurę przechodzą anglikanin i kwakier. Gdy
oficer przyznaje, że nie wyznaje żadnej religii, św. Piotr jest wyrozumiały:
„Możesz wejść i tak; po prostu znajdź sobie gdzieś miejsce” (Franklin, jak
się zdaje, poprawiał rękopis kilkukrotnie, by jasno wyrazić swe zdanie na
temat tolerancji; w jednej z wersji zdanie brzmi nawet mocniej: „Wejdź
i tak i zajmij miejsce tam, gdzie chcesz”) 32.
Opowieść ta przypomina wiele wcześniejszych tekstów Franklina
zalecających tolerancję religijną. Choć wiara Franklina w dobrotliwego
Boga stawała się z wiekiem coraz silniejsza, francuscy intelektualiści
podziwiali to, że nie opowiadał się za żadnym z wyznań. „Nasi
wolnomyśliciele wnikliwie wypytywali go o wyznanie”, pisał jeden ze
znajomych, „i utrzymują, że odkryli, że jest jednym z nich, czyli że nie ma
żadnego” 33.

SZACHY I PIERDNIĘCIA

Jednym ze sławnych zamiłowań Franklina były szachy, czego dowodem


jest partia rozgrywana późnym wieczorem w pokoju kąpielowym madame
Brillon. Grę traktował jako metaforę dyplomacji i życia, co jasno wyraził
w napisanej w 1779 roku bagateli pt. The Morals of Chess [Moralność
szachów], która opierała się na eseju spisanym przezeń w 1732 roku dla
filadelfijskiej Junto. „Gra w szachy nie jest jedynie próżną rozrywką”, pisał.
„Szereg cennych cech umysłu, użytecznych w życiu ludzkim, można
pozyskać lub wzmocnić dzięki grze. Życie bowiem to swego rodzaju
szachy, w których często mamy punkty do zdobycia i przeciwników,
z którymi musimy się mierzyć”.
Szachy, pisał, uczyły przewidywania, roztropności, ostrożności
i znaczenia wytrwałości. Wiązała się z nimi także ważna etykieta: nigdy nie
popędzać przeciwnika, nie starać się zwodzić udawaniem, że zrobiło się zły
ruch, i nigdy nie chełpić się zwycięstwem. „Miarkuj swe pragnienie
zwycięstwa nad twym adwersarzem, a będziesz zadowolony ze zwycięstw
nad sobą”. Niekiedy nawet rozważnie było pozwalać przeciwnikowi cofnąć
zły ruch: „Możesz w ten sposób przegrać partię ze swym przeciwnikiem,
jednak wygrasz coś lepszego – jego szacunek” 34.
Podczas jednej z późnowieczornych partii szachów Franklina w Passy
pojawił się posłaniec z ważną pocztą z Ameryki. Franklin kazał mu czekać,
póki nie skończy partii. Innym razem grał z równorzędną mu
przeciwniczką, diuszesą de Bourbon, która wykonała ruch i nieświadomie
odsłoniła króla. Ignorując zasady gry, Franklin spiesznie go zbił. „Ach”,
rzekła diuszesa, „nie zbija się królów”, na co Franklin wygłosił słynne
słowa: „w Ameryce tak” 35.
Pewnego wieczoru w Passy był pochłonięty grą, gdy zgasły wypalone
świece. Nie chcąc przerywać, poprosił swego przeciwnika o przyniesienie
nowych. Człowiek ten szybko powrócił zaskoczony i powiedział, że na
dworze jest już jasno. Franklin odsłonił zasłony. „Ma pan rację, już dzień”,
powiedział. „Chodźmy spać”.
Wydarzenie to stało się inspiracją dla bagateli o zaskoczeniu wschodem
słońca i jego światłem o szóstej rano. Trzeba pamiętać, że w tym etapie
życia nie podzielał już wiary Biednego Richarda we wczesne kładzenie się
i wczesne wstawanie. Oświadczył, że jego odkrycie zaskoczy czytelników,
„którzy tak jak ja nigdy nie widzieli światła słonecznego przed południem”.
To doprowadziło go do wniosku, że gdyby ludzie po prostu wstawali
znacznie wcześniej, można by oszczędzić dużo na świecach. Umieścił także
pseudonaukowe obliczenia oszczędności, jakich można byłoby dokonać
poprzez jego „projekt ekonomiczny”, gdyby paryżanie przesunęli swój czas
snu o siedem godzin do przodu: blisko 97 milionów liwrów, „ogromna
suma, jaką miasto Paryż mogłoby oszczędzić każdego roku przez
korzystanie ze słonecznego światła zamiast ze świec”.
Franklin konkludował, że obdarowuje ludzkość tym pomysłem bez
domagania się jakiegokolwiek honorarium czy nagrody. „Oczekuję jedynie
sławy”, oświadczył. Uzyskał większą sławę, niż mógłby sobie wymarzyć:
większość historii wprowadzenia zmian czasu przypisuje pomysł temu
esejowi Franklina, mimo że napisał go w żartach i nie wpadł na pomysł
przestawiania zegarów o godzinę na lato 36.
Esej, który kpił zarówno z ludzkich nawyków, jak i naukowych
traktatów, odzwierciedlał (tak jak jego pisma z młodości) wpływy
Jonathana Swifta. „Był to rodzaj satyry, jaką Swift mógłby napisać zamiast
Skromnej propozycji, gdyby spędził pięć lat w towarzystwie mesdames
Helvétius i Brillon”, pisze Alfred Owen Aldridge 37.
Podobna parodia naukowego tekstu, jeszcze zabawniejsza i sławniejsza
(a może osławiona), to satyryczna propozycja złożona Królewskiej
Akademii w Brukseli, by zbadała przyczyny i leki na pierdzenie. Zwracając
uwagę na fakt, iż przywódcy Akademii poszukujący tematów badawczych
twierdzili, że „szanują użyteczność”, zaproponował „poważne dociekania”,
które byłyby warte „naszych oświeconych czasów”:
Jest powszechnie doskonale wiadomym, że trawiąc naszą
powszednią strawę, w trzewiach istot ludzkich tworzona jest
i produkowana znaczna ilość wiatrów. Że pozwalanie temu
powietrzu na uciekanie i mieszanie się z atmosferą jest zwykle
uznawane za obraźliwe w towarzystwie ze względu na niemiły odór
temu towarzyszący. Że wszyscy dobrze wychowani ludzie, by
uniknąć czynienia takiej obrazy, z wysiłkiem starają się
powstrzymywać trudy natury celem uwolnienia tych wiatrów. Że
takie ograniczanie wbrew naturze nie tylko powoduje poważny ból,
ale może też stać się przyczyną przyszłych schorzeń. (…)
Gdyby nie odstręczająco nieprzyjemny odór towarzyszący takim
uwolnieniom, ludzie grzeczni zapewne nie byliby bardziej w nich
ograniczeni w towarzystwie niż są obecnie w przypadku plucia czy
wydmuchiwania nosa. Moja propozycja Kwestii Badawczej brzmi
zatem: odkryć specyfik, skuteczny i niewstrętny, który uczyniłby
takie uwolnienia wiatrów z naszych ciał nie tylko obojętnymi, ale
przyjemnymi niczym perfumy.

Udając naukową powagę, Franklin następnie wyjaśniał, w jaki sposób różne


potrawy i minerały zmieniają odór pierdnięć. Czy minerał taki jak wapń nie
mógłby uczynić smrodu przyjemnym? „Jest to warte eksperymentu!”. Tego,
kto dokonałby takiego odkrycia, czekałaby „nieśmiertelna sława”, jako że
byłoby to „znacznie bardziej użyteczne niż odkrycia naukowe, które
uczyniły sławnymi filozofów”. Wszystkie prace Arystotelesa czy Newtona
uczyniły niewiele, by pomóc osobom trapionym gazami. „Jakąż ulgę
przynieść mogą wiry Kartezjusza komuś, kto cierpi na wiry we
wnętrznościach?!”. Wynalezienie pachnących pierdnięć pozwoliłoby
gospodarzom puszczać wiatry swobodnie ze świadomością, że sprawiałoby
to przyjemność ich gościom. W porównaniu do tego luksusu, powiedział,
sięgając po niezgrabny żart, poprzednie odkrycia byłyby „wszystkie razem,
I
niewarte złamanego szeląga” .
Choć satyrę tę wydrukował prywatnie na swej prasie w Passy, Franklin
najwyraźniej miał wątpliwości i nigdy jej nie opublikował. Przesłał ją
jednakże przyjaciołom, i odnotował szczególnie, że mogłaby być
interesująca dla jednego z nich, sławnego chemika i specjalisty od gazów
Josepha Priestleya, „który zwykł cierpieć z powodu wiatrów” 38.
Jeszcze jeden wspaniały esej udający naukowy traktat powstał w formie
listu do księdza Morelleta. Sławił on wspaniałości wina i ludzkiego łokcia:

Słyszymy o przemienieniu wody w wino na weselu w Kanie jako


o cudzie. Jednak ta przemiana jest, dzięki łasce Boskiej,
dokonywana każdego dnia przed naszymi oczyma. Spójrzmy na
deszcz padający z nieba na nasze winnice; dostaje się on do korzeni
winorośli, by zostać zmieniony w wino. Jest to nieustanny dowód,
że Bóg nas kocha, i kocha widzieć nas radujących się. Cud ten
został dokonany jedynie po to, by przyspieszyć cały proces.

Jeśli chodzi o ludzki łokieć, wyjaśniał Franklin, był on ważny, ponieważ


znajdował się na właściwym miejscu; w przeciwnym wypadku trudno
byłoby pić wino. Gdyby Opatrzność umieściła łokieć zbyt nisko na
ramieniu, trudno byłoby sięgnąć przedramieniem do ust. Podobnie, gdyby
łokieć został umieszczony zbyt wysoko, przedramię sięgałoby powyżej ust.
„Jednak dzięki swemu faktycznemu położeniu możemy pić swobodnie;
kieliszek trafia prosto do ust. A zatem, z kieliszkiem w ręku, sławmy tę
mądrą łaskawość! Sławmy ją, i pijmy!” 39.

SPRAWY RODZINNE
A gdzie w tym nowym zastępczym kręgu rodzinnym znajdowali się
rzeczywiści krewni Franklina? W oddali. Jego córka, Sally, która go
uwielbiała, pisała o swych skrupulatnych działaniach, podjętych w celu
wyremontowania ich domu w Filadelfii po wycofaniu się Brytyjczyków
w maju 1778 roku. Jednakże podczas gdy listy od jego francuskich
przyjaciółek rozpoczynały się od słów „Kochany Papo”, większość
korespondencji jego prawdziwej córki zaczynało się bardziej sztywno, od
„Drogi i szanowny Panie”. Jego odpowiedzi, adresowane „Droga Sally”,
a niekiedy „Moje Drogie Dziecko”, często wyrażały zachwyt osiągnięciami
jego wnuków. Czasami jednak nawet jego komplementy były
poprzedzielane pouczeniami: „Gdybyś wiedziała, jak uszczęśliwiają mnie
Twoje listy”, pisał w jednym z nich, „sądzę, że pisywałabyś częściej”.
W początkach 1779 roku Sally pisała o wysokich cenach towarów
w Ameryce i o tkaniu przez nią samodzielnie obrusów. Niestety jednak
popełniła błąd, dodając, że została zaproszona na bal na cześć generała
Washingtona, i posłała do Francji po spinki, koronki i pióra, by mogła
wyglądać modnie. „Nigdy nie było tyle strojenia się i zabawy”, pisała
z radością ojcu, dodając, że miała nadzieję, że pośle jej nieco dodatków, tak
by mogła szczycić się, demonstrując jego gust.
W tym czasie Franklin pisał słodkie bagatele swoim francuskim
przyjaciółkom i obiecywał Polly Stevenson parę diamentowych kolczyków
w przypadku wygrania na loterii. Jednakże na prośbę Sally o kilka zbytków
odpowiedział ze wzgardą. „Posyłanie po długie czarne spinki, po koronki,
po pióra! Zdegustowało mnie to tak, jakbyś posoliła mi truskawki”, drwił.
„Tkanie, jak widzę, idzie na bok, a Ty stroisz się na bal! Zdajesz się nie
wiedzieć, że ze wszystkich drogich rzeczy na świecie najdroższa jest
bezczynność”. Posłał jej nieco rzeczy, o które prosiła, „które są użyteczne
i potrzebne”, dodał jednak nieco domowych rad, z lekką tylko nutą humoru,
co do frywolnych luksusów. „Jeśli będziesz nosić swe batystowe koszule
tak jak ja i nie będziesz cerować dziur, z czasem zmienią się w koronki;
pióra zaś, Moja Droga, można znaleźć w Ameryce, w ogonie każdego
koguta” 40.
Wyraźnie dotknięta, odpowiedziała szczegółowym opisem tego, jak była
pracowita i oszczędna, i starała się wkraść ponownie w jego łaski, posyłając
mu nieco utkanego w Ameryce jedwabiu w roli daru dla królowej Marii
Antoniny. Znając pragnienie ojca promowania miejscowego przemysłu
jedwabnego, dodała: „Pokaże to, co można przesyłać z Ameryki”.
Był to słodki gest, którego wszystkie elementy – przedsiębiorczość,
bezinteresowność, promowanie amerykańskich produktów, wdzięczność
wobec Francji – powinny były trafić do Franklina. Niestety, jedwabna
tkanina została poplamiona wodą morską w drodze do Francji, a co gorsza,
jej ojciec pogardził całym planem. „Zastanawiam się, w jaki sposób, mając
ledwo jedne buty, przyszło Ci do głowy dawać prezenty królowej”, pisał.
„Zobaczę, czy plamy da się usunąć farbowaniem, i zrobię z tego garnitury
letnie dla siebie, Temple’a i Benny’ego”. Dodał jednakże, życzliwiej
i łagodniej, „Wszystko, co zamawiałaś, zostanie wysłane, jako że nadal
jesteś dobrą dziewczyną – przędziesz i tkasz pończochy dla rodziny” 41.
Serce Franklina było znacznie bardziej miękkie, gdy chodziło o wieści
o jego wnukach. W końcu 1779 roku Sally urodziła czwarte dziecko.
W nadziei na udobruchanie Franklina, nadała synkowi przy chrzcie imię
Louis, na cześć francuskiego króla. Imię to było tak niezwykłe w Ameryce,
że ludzie zaczęli pytać, czy dziecko było chłopcem, czy dziewczynką. Gdy
jej syn Willy po koszmarze sennym wyrecytował Modlitwę Pańską, jednak
skierował ją do Herkulesa, Sally zapytała ojca o radę: „Czy lepiej jest uczyć
go trochę religii, czy też pozwolić mu modlić się nieco dłużej do
Herkulesa?”, Franklin odpowiedział, z nutką humoru, że powinna nauczyć
go „kierować swe modły bardziej odpowiednio, jako że bóstwo imieniem
Herkules stało się dzisiaj już zupełnie niemodne”. Sally posłuchała. Nieco
później pisała, że Willy uczył się dobrze Biblii i że ma „niezwykłą pamięć”
dla wszystkiego, co czyta. „Nauczył się mowy Antoniusza nad ciałem
Cezara, którą rzadko potrafi powtórzyć bez łez”. Jej córka, Elizabeth,
dodała, lubiła patrzeć na podobiznę dziadka „i często starała się namówić
Cię, byś wyszedł z ram obrazu i pobawił się z nią i dał jej kawałek
jabłecznika, za którym przepada nad wszystko inne” 42.
Sally znalazła też projekt, który przyniósł jej całkowitą akceptację
Franklina. Jako że w grudniu 1779 roku armia Washingtona bardzo
cierpiała z powodu braku nowych mundurów, zorganizowała kobiety
w Filadelfii do zbierania datków, kupowania tkaniny i uszycia ponad dwóch
tysięcy koszul dla obdartych żołnierzy. „Jestem bardzo zajęta wykrawaniem
i szyciem koszul (…) dla naszych dzielnych żołnierzy”, meldowała. Gdy
Washington próbował zapłacić gotówką za jeszcze więcej koszul, panie
odmówiły zapłaty i pracowały dalej, za darmo. „Mam nadzieję, że
pochwalisz to, co zrobiłyśmy”, pisała, w oczywisty sposób poszukując
pochwały. Franklin, rzecz jasna, pochwalił. W odpowiedzi dziękował jej za
jej „amor patriae” i zadbał, by o jej działalności napisano we Francji 43.
Jej syn Benny także odczuwał wahania afektu Franklina, mimo że
chłopca oderwano od rodziny Bache’ów, by był jego towarzyszem we
Francji. Po dwóch latach w szkole z internatem nieopodal Passy, co
pozwalało mu raz w tygodniu widywać się z dziadkiem, cichy
dziewięciolatek został zawieziony do akademii w Genewie, gdzie nie miał
go widzieć przez ponad cztery lata. Mimo miłości do Francji, Franklin
uważał, że katolickie królestwo nie było najlepszym miejscem na
kształcenie wnuka, jak pisał Sally, „jako że pragnę, by stał się
prezbiterianinem i republikaninem” 44.
Benny został zawieziony do Genewy przez francuskiego dyplomatę,
Philiberta Cramera, który był wydawcą Woltera. Jak zawsze spragniony
uczuć i ojcowskiej obecności, Benny przylgnął do Cramera, który jednak
kilka miesięcy później niespodziewanie zmarł. Tak więc Benny przez
pewien czas mieszkał u wdowy po Cramerze, Catherine, następnie zaś
powierzono go pieczy Gabriela Lousa de Marignac, byłego poety i oficera
armii, który kierował akademią.
Straszliwie samotny Benny błagał, by przysłano do niego jego brata
Williama albo kolegę ze szkoły w Passy, Johna Quincy Adamsa. Czy
przynajmniej nie mógłby otrzymać podobizny Franklina i nieco wieści?
Franklin, zawsze gotów rozsyłać swoje portrety, przesłał mu jeden, jak
również wieści o sukcesie Sally w posłaniu koszul dla żołnierzy
Washingtona. „Bądź pilny w swych naukach, tak byś również zyskał
kwalifikacje dla służenia swemu krajowi, i stał się godny tak dobrej matki”,
pisał. Posłał też wieści, że czterech dawnych kolegów szkolnych Benny’ego
zmarło na ospę, i powinien być wdzięczny za to, że został jako niemowlę
zaszczepiony. Jednak nawet ten wyraz uczucia zawierał coś z warunku:
„Bedę zawsze Cię bardzo kochał, jeśli nadal będziesz dobrym chłopcem”,
kończył jeden z listów 45.
Benny dobrze sobie radził na pierwszym roku, a nawet zdobył szkolną
nagrodę za przekłady z łaciny na francuski. Franklin posłał mu nieco
pieniędzy, by mógł zorganizować uroczystość, jaką zdobywca nagrody
tradycyjnie wydawał dla swych kolegów. Poprosił też Polly Stevenson,
która nadal była w Londynie, by wybrała dla Benny’ego nieco książek po
angielsku, jako że zaczął zdradzać oznaki zapominania tego języka. Polly,
dobrze wiedząca, jak schlebić swemu przyjacielowi, wybrała książkę
zawierającą wzmianki o Franklinie 46.
Benny jednak wpadł w nastrój przygnębionego nastolatka, zapewne
dlatego, że Franklin nigdy go nie odwiedził, podobnie jak Temple, oraz że
nigdy nie sprowadzono go do Passy na wakacje. Stał się zamknięty w sobie
i nieśmiały, jak pisała wciąż interesująca się jego losem madame Cramer.
„Ma znakomite serce; jest rozsądny, wrażliwy, poważny, ale brak w nim
radości i chęci życia; jest zimny, ma niewiele potrzeb, żadnych marzeń”.
Nie grał w karty, nigdy nie angażował się w bójki i nie zdradzał żadnych
oznak, że rozwinie „wielkie talenty” czy „pasje”. (W tym przewidywaniu
się myliła, ponieważ w przyszłości Benny miał stać się wojowniczym
redaktorem prasowym). Gdy przypomniała Benny’emu, że zdobył nagrodę
za łacińskie przekłady i z pewnością był dość zdolny, by się dobrze uczyć,
„odpowiedział lodowato, że po prostu miał szczęście”, pisała Franklinowi.
Gdy zaś zaproponowała, że zwróci się do jego dziadka o zwiększenie mu
kieszonkowego, Benny nie okazał zainteresowania.
Rodzice Benny’ego zaczęli się martwić, a Richard Bache nieśmiało
zasugerował, by Franklin znalazł czas na odwiedziny. „Dałaby nam wiele
radości wieść, że znalazł Pan czas na odwiedzenie go w Genewie”, pisał
Bache, dodając, że „podróż mogłaby dobrze wpłynąć na Pańskie zdrowie”.
Jednak była to nieśmiała sugestia, za którą wręcz przepraszał.
„Podejrzewam, że Pański czas można spożytkować na znacznie istotniejsze
sprawy”, dodał niezwłocznie. Madame Cramer natomiast sugerowała, że
mógłby przynajmniej częściej pisać do chłopca 47.
Franklin nie znalazł czasu na podróż do Genewy, jednak sporządził dla
wnuka jeden ze swych dydaktycznych esejów, które sławiły cnoty
kształcenia się i pilności. Ci, którzy nie zaniedbują nauki, pisał, „żyją
wygodnie w dobrych domach”, podczas gdy obiboki zaniedbujące szkołę
„są biedni, obdarci, bosi, głupi i złośliwi, a żyją w żałosnych chatach i na
strychach”. Franklinowi nauka ta podobała się tak bardzo, że sporządził
kopię i posłał ją Sally, która zachwyciła się: „Willy nauczy się jej na
pamięć”. Benny natomiast nawet nie potwierdził jej otrzymania. Dlatego
Franklin posłał mu kolejny egzemplarz i nakazał mu przetłumaczyć go na
francuski i odesłać celem upewnienia się, że go zrozumiał” 48.
Wreszcie Benny znalazł przyjaciela, który wyprowadził go z marazmu.
Był to Samuel Johonnot, wnuk bostońskiego przyjaciela Franklina,
wielebnego Samuela Coopera. Ten „niesforny i oporny” chłopak został
wydalony ze szkoły w Passy, a Franklin zorganizował dla niego miejsce
w akademii w Genewie. Był zdolnym uczniem, zajął pierwsze miejsce
w klasie i zainspirował Benny’ego tak, że ten zajął godne trzecie miejsce.
Jeszcze bardziej istotny był wpływ Johonnota na zachowania
towarzyskie Benny’ego. Zaczął rozwijać buntowniczą żyłkę rodzinną.
W pewnym momencie kot zadusił jedną z ich świnek morskich, i chłopcy
postanowili w zemście zabić kota, co uczynili. Benny udał się na swą
pierwszą potańcówkę, która tak go zdenerwowała, że cieszył się z faktu, że
została ona niespodziewanie przerwana z powodu pożaru budynku po
drugiej stronie ulicy. Potem jednak poszedł na drugie i trzecie tańce, na
których bawił się znakomicie. Pisał dziadkowi, że teraz bawi się, że
wyprawia się na łapanie motyli i na zbiory winogron, a nawet ośmielił się
poprosić o zwiększenie kieszonkowego. No i o zegarek, „porządny i złoty”.
Byłby on praktyczny, zapewniał dziadka, i obiecywał dobrze o niego dbać.
Franklin odpowiedział tak, jak na prośbę Sally o koronki i pióra. „Nie
stać mnie na darowanie złotych zegarków dzieciom”, pisał. „Nie
powinieneś naprzykrzać się o drogie rzeczy, które Ci się prawie nie
przydadzą”. Był też przerażony, gdy młody Johonnot zapytał, czy on
i Benny mogą wrócić do Paryża. To wzbudziło kolejne surowe
napomnienie, posłane do Johonnota, ale skierowane do obu chłopców:
„Nadszedł czas, byś pomyślał o wypracowaniu sobie charakteru i męskiej
stałości” 49.
Była to uwaga, którą winien był skierować do swego drugiego wnuka,
Temple’a, który udał się do Francji celem kontynuowania edukacji, ale nie
zapisał się do szkoły ani też nie zdobył nauczyciela. Praca Temple’a na
rzecz amerykańskiego poselstwa była wykonywana kompetentnie, jednak
spędzał większość czasu na polowaniach, jeździe konnej, przyjęciach
i uganianiu się za kobietami. Mając nadzieję, że ustatkuje się dzięki
posagowi i posadzie, Franklin zaproponował małżeństwo między swym
niesfornym wnukiem a starszą córką Brillonów, Cunégonde.
Nie było to nic nowego. Franklin, niepoprawny i nieskuteczny swat,
nieustannie starał się, niekiedy z ironicznym dystansem, wydawać swe
dzieci i wnuczęta za dzieci i wnuczęta swych przyjaciół. Tym razem
jednakże był śmiertelnie poważny, a nawet szczerze o to prosił. Jego list
z formalną propozycją, napisany niezgrabną francuszczyzną niepoprawianą
przez przyjaciół, głosił, że madame Brillon była dla niego córką, i wyraził
nadzieję, że jej córka także się nią stanie. Pisał, że Temple, którego
Brillonowie nazywali „Franklinet”, zgodził się na propozycję, zwłaszcza że
Franklin obiecał „pozostać we Francji aż do końca swych dni”, jeśli dojdzie
do małżeństwa. Powtórzywszy swe pragnienie posiadania blisko siebie
dzieci, „by zamknęły mi oczy po śmierci”, sławił zalety Temple’a, który
„nie ma wad”, i „który ma wszystko, by stać się z czasem wybitnym
człowiekiem”.
Znając dobrze Temple’a, Brillonowie mogli niezupełnie zgadzać się z tą
oceną. Z pewnością jednak nie zgodzili się na propozycję małżeństwa.
Główną wymówką, jaką podali, było, że Temple nie był katolikiem. To dało
Franklinowi punkt zaczepienia, i napisał, jak często to czynił, o potrzebie
tolerancji religijnej, i że wszystkie religie wywodzą się z tych samych
podstawowych zasad. (Wśród pięciu, które wymienił w swym liście,
znajdowało się jego często powtarzane religijne credo: „Najlepszą służbą
Bogu jest czynić dobrze ludziom”).
Madame Brillon w swej odpowiedzi zgadzała się, że „istnieje tylko jedna
religia i tylko jedna moralność”. Mimo to ona i jej mąż odmówili swej
zgody na małżeństwo. „Mamy obowiązek przestrzegać zwyczajów naszego
kraju”, pisała. Monsieur Brillon zamierzał ustąpić ze swego stanowiska
jako generalnego poborcy podatkowego i pragnął, by jego zięć mógł go
zastąpić. „Posada ta jest najważniejszym elementem naszej pozycji”, pisała,
mimo że wcześniej często skarżyła się Franklinowi, że jest uwięziona
w skojarzonym małżeństwie zawartym z przyczyn finansowych. „Wymaga
ona człowieka znającego prawa i zwyczaje naszego kraju, i człowieka
naszej religii”.
Franklin zrozumiał, że obiekcje pana Brillona mogą wynikać z czegoś
więcej niż jedynie wyznania Temple’a. „Mogą być inne obiekcje, których
mi nie zakomunikował”, pisał do madame Brillon, „i nie powinienem mu
się naprzykrzać”. Sam Temple natomiast spędził cały rok na serii romansów
z kobietami wszelkich stanów, w tym francuską hrabiną i pewną Włoszką,
a potem nagle zakochał się – choć na krótko – w młodszej córce Brillonów,
która miała ledwie 15 lat. Tym razem pan Brillon zdawał się gotów zgodzić
na związek, a nawet zaproponował posag i stanowisko, jednak kapryśny
Temple już zainteresował się innymi kobietami, w tym zamężną kochanką,
która miała wkrótce sprawić, że stał się trzecim z kolei Franklinem, który
spłodził syna z nieślubnego łoża 50.

I Oryg. „Fart-hing”, „a farthing” to po angielsku ćwierćpensówka; „a fart” – pierdnięcie


– przyp. tłum.
Rozdział 15 – Negocjator
Paryż, 1778–1785

MINISTER PEŁNOMOCNY

Latem 1778 roku stało się jasne dla wszystkich trzech amerykańskich
komisarzy, że sprawami w Paryżu winna kierować jedna tylko osoba. Nie
tylko trudno było całej trójce zgodzić się w kwestiach politycznych, pisał
Franklin Kongresowi, ale obecnie trudno było im nawet pracować razem
w jednym domu. Nawet ich służba się kłóciła. Ponadto Francja nominowała
ministra pełnomocnego dla Ameryki i protokół wymagał, by nowy kraj
odpowiedział nominacją osoby w podobnej randze. Arthur Lee nominował
sam siebie i spiskował z braćmi, aby uzyskać tytuł. John Adams bardziej
bezinteresownie zasugerował przyjaciołom, że najlepszy byłby Franklin,
mimo jego nawyków i miękkości wobec Francji. Sam Franklin otwarcie nie
starał się o tę funkcję, jednak w lipcu 1778 roku zdecydowanie poprosił
Kongres o „rozdzielenie nas”.
Całe potrzebne Franklinowi lobbowanie wykonali jednakże za niego
Francuzi. Dali do zrozumienia, że to on był ich faworytem, Kongres zaś
zareagował we wrześniu, wybierając go jedynym ministrem pełnomocnym.
Za nim padło 12 głosów, przy jednym głosie sprzeciwu: oddała go
Pensylwania, gdzie wrogowie kwestionowali lojalność jego i jego wnuka
Temple’a, syna uwięzionego lojalistycznego gubernatora 1.
Wieść o jego nominacji dotarła do Francji dopiero w lutym 1779 roku,
jako że działania wojenne i zima utrudniały rejsy amerykańskim statkom.
Gdy jednak dotarła, Arthur Lee obraził się i odmówił przekazania
Franklinowi swych dokumentów. Jeśli zaś chodzi o Adamsa, jak pisze jego
biograf David McCullough: „Nowa organizacja była dokładnie tym, co
rekomendował, a wiadomość o tym wpędziła go w większe przygnębienie
niż kiedykolwiek”. Wkrótce opuścił Paryż – przynajmniej na razie – by
powrócić do Massachusetts.
Franklin cierpiał na artretyzm i nie mógł natychmiast złożyć listów
uwierzytelniających, jednak w końcu marca złożył wizytę królowi i jego
ministrom. Świadom urażonych uczuć Adamsa, Franklin starał się
utrzymywać z nim serdeczne stosunki. Napisał Adamsowi uprzejmy
i wesoły list, w którym opisał swe wizyty w Wersalu i poskarżył się, że
„trud ten był nieco zbyt wielki dla moich stóp, i unieruchomił mnie niemal
na kolejny tydzień”. We własnych listach Adams utrzymywał pozory
koleżeństwa, a nawet wyraził pewne poparcie dla głębokiego uczucia
Franklina wobec Francuzów, mimo wątpliwości co do nazbyt ścisłego się
z nimi wiązania. „Jestem bardzo zadowolony Pańskim przyjęciem na
dworze w Pańskiej nowej roli”, odpisał, „i nie mam wątpliwości, że Pańska
opinia o przychylności tutejszego dworu dla Stanów Zjednoczonych jest
usprawiedliwiona”.
Delikatna równowaga Adamsa jednak została zachwiana, gdy Franklin
i Francuzi postanowili zarekwirować statek, który miał zabrać go do domu,
i uczynić go częścią floty, jaką John Paul Jones planował wykorzystać do
działań przeciwko Brytyjczykom (o czym więcej dalej). Doskonale
świadom, że Adams niecierpliwie czeka w porcie Nantes na wyjście
w morze, Franklin go przepraszał, a nawet nakłonił wpływowego
francuskiego ministra marynarki Antoine’a de Sartine do napisania listu
z wyjaśnieniem powodów decyzji. Adams miał możliwie szybko otrzymać
inny statek, a dzięki temu miał mieć możliwość udania się do ojczyzny
wspólnie z nowym francuskim ambasadorem w Stanach Zjednoczonych.
Adams udawał zrozumienie. „Służba publiczna nie może ponosić szkody
z powodu prywatnej wygody jednostki, a zaszczyt rejsu z nowym
ambasadorem winien wynagrodzić mi utratę perspektywy tak szybkiego
powrotu do domu”. Okazując nieco uprzejmej hipokryzji, z której braku
słynął, Adams poprosił nawet Franklina, by mu „uczynił wielką
przyjemność i przekazał pozdrowienia madame Brillon i madame
Helvétius, damom, wobec których przymiotów żywię wielki szacunek”.
Jednak tkwiąc w portowym mieście, Adams stawał się coraz bardziej
rozgoryczony. Po obiedzie z Jonesem oświadczył, że słynny żeglarz jest
człowiekiem pełnym „ekscentryczności i nieładu”, i wściekał się na myśl,
że Jones i Franklin spiskują, żeby opóźnić jego powrót do kraju.
„Zarządzono, by spotykały mnie wszelkiego rodzaju przykrości”, pisał
w swym dzienniku. „Czy to dlatego, że ludzie mnie nie znoszą, czy dlatego,
że się mnie boją?”. W nieunikniony sposób zaczął przypisywać Franklinowi
mroczne intencje. Dusząc się przeświadczeniem o własnym znaczeniu,
zaczął podejrzewać, że Franklin opóźnia jego powrót do kraju z obawy
przed „niebezpiecznymi prawdami”, jakie mógłby ujawnić. „Czy Stary
Czarodziej lęka się mego głosu w Kongresie?”, pisał Adams w swym
dzienniku. „Miał jakiś powód, ponieważ często słuchał tam tego głosu,
przed którym drżeli złoczyńcy”.
Franklin był beztrosko nieświadomy mrocznych podejrzeń Adamsa
i nadal był serdeczny w swych listach. „Zadbam o przekazanie wyrazów
Pańskiego szacunku dobrym paniom, o których Pan wspomniał”, obiecał
radośnie. Zgodził się nawet, po trzech ostrych prośbach Adamsa, by nowy
statek udał się wprost do Bostonu, zamiast dla wygody francuskiego
ambasadora najpierw zawinąć do Filadelfii. Wszystko jednak na próżno.
Umysł Adamsa zainfekowały nowe widma nieufności, i miały one trapić
jego relacje z Franklinem po powrocie do Francji w roku następnym 2.
Podczas gdy Adams kipiał gniewem, Arthur Lee i jego bracia
wypowiedzieli otwartą wojnę Franklinowi w Ameryce. Lee
rozpowszechniał list oskarżający go o „snucie drobnych spisków” i „sianie
niebezpiecznej niezgody”, zadbał też, by Kongres zapoznał się z serią
oskarżycielskich listów do Franklina, kwestionujących jego honor, które on
i Ralph Izard napisali do niego wcześniej w tym samym roku.
Ostrzeżony przez swego zięcia Richarda Bache’a o tych wszystkich
intrygach, Franklin mógł zignorować niechęć braci Lee. „Moja nazbyt
dobra reputacja – pisał – drażni tych nieszczęśliwych panów, którzy nie
zaspokoili swych temperamentów i swych mrocznych, nieznośnych uczuć
zazdrości, gniewu, podejrzenia, zawiści i złośliwości”.
Znacznie bardziej uraziły go doniesienia Bache’a, że Lee i jego
zwolennicy atakowali Temple’a, ponieważ kochał swego wnuka
z niezwykłą dla siebie ślepotą. „Izard, bracia Lee i spółka – pisał Bache –
podkreślają zatrudnianie przez Pana jako prywatnego sekretarza Pańskiego
wnuka, którego uznają za niegodnego zaufania ze względu na przekonania
jego ojca”. A potem dodał złowróżbnie: „Myślą o złożeniu wniosku o jego
usunięcie”. W oddzielnym liście Sally Bache zwierzyła się, że jej mąż lęka
się informować Franklina o tej kampanii przeciwko Temple’owi, ponieważ
nie chce go denerwować.
A zdenerwował się. „Sądzę, że to raczej dobrze, że ocaliłem
wartościowego młodzieńca przed niebezpieczeństwem stania się torysem”,
pisał Richardowi. Następnie wygłosił gniewny sprzeciw wobec pomysłów
odwołania Temple’a:

Wystarczy już, że straciłem mojego syna; czy chcą mi zabrać też


wnuka! Na rozkaz Kongresu, jako siedemdziesięcioletni starzec
podjąłem się zimowej podróży bez żadnej służby, by się mną
opiekowała. Jestem tu, w obcym kraju, w którym, jeśli choruję,
jego synowska czułość podnosi mnie na duchu, a gdybym umarł,
mam przy sobie dziecko, by zamknęło mi oczy i zajęło się mymi
szczątkami.

W liście do Sally wysłanym w tym samym czasie powtórzył te stwierdzenia


i dodał, że próba pozbawienia go Temple’a byłaby okrutna, lecz próżna.
„Nie rozstanę się z dzieckiem, ale z jego zatrudnieniem”, groził. „Jestem
jednak przekonany, że niezależnie od tego, co zaproponować mogą ludzie
słabi lub złośliwi, Kongres jest zbyt mądry i zbyt dobry, by pomyśleć
o potraktowaniu mnie w taki sposób”. Kongres rzeczywiście go poparł. Nie
podjęto poważnej próby zdymisjonowania Temple’a i pozostał on
sekretarzem amerykańskiego poselstwa 3.
Temple miał wówczas około 19 lat i wciąż był niesfornym młodzieńcem,
który pracował ciężko, lecz zasłużył na większy szacunek niewielu poza
swym dziadkiem. Gdy w lecie 1779 roku rosły kontrowersje co do jego
losu, on postanowił udowodnić, ile jest wart, biorąc udział w zuchwałej
misji Lafayette’a, mającej na celu przeprowadzenie niespodziewanego
ataku na samą Wielką Brytanię.
Francuski generał, starszy od Temple’a o niecałe trzy lata, niedawno
powrócił ze służby u George’a Washingtona. W tym czasie wojna
o niepodległość osiągnęła chwiejny impas. Wojska brytyjskie generała sir
Henry’ego Clintona były zamknięte w Nowym Jorku, prowadząc jedynie
działania wypadowe. Dlatego Lafayette po powrocie do Paryża stworzył
swój śmiały plan zaatakowania Wielkiej Brytanii, i podzielił się nim
z Franklinem i francuskimi wojskowymi. „Podziwiam tak wielką
aktywność Pańskiego talentu”, pisał Franklin. „Jest pewne, że wybrzeża
Anglii i Szkocji są zupełnie otwarte i bezbronne”. Przyznał, że nie zna się
wystarczająco dobrze na strategii wojskowej, by „ważyć się na jego
poparcie”. Mógł jednak udzielić zachęty. „Wiele faktów historycznych
dowodzi, że w wojnie działania uważane za niemożliwe do
przeprowadzenia często, właśnie z tego powodu, stają się możliwe
i odnoszą powodzenie, ponieważ nikt się ich nie spodziewa”.
Lafayette bardzo chciał mieć przy sobie Temple’a. „Podczas kampanii
będziemy zawsze razem, co, zapewniam, sprawi mi wielką przyjemność”,
pisał do młodzieńca. Temple natomiast, jak zawsze dandys, lękał się o swój
stopień, swój tytuł, swe stanowisko i swój mundur. Pragnął otrzymać
nominację oficerską, zamiast być jedynie ochotnikiem, i nalegał na prawo
noszenia oficerskich epoletów, mimo że Lafayette to odradzał. Gdy
rozstrzygano te kwestie, francuscy wojskowi odwołali cały plan.
Franklin udawał rozczarowanie. „Pochlebiałem sobie – pisał-
Lafayette’owi – że może on przejąć od Pana nieco Pańskich miłych cech,
które czynią z Pana osobę tak lubianą przez wszystkich, którzy Pana znają”.
Po raz kolejny szansa Temple’a na samodzielny wyczyn została
pogrzebana 4.

JOHN PAUL JONES

Jeden z elementów planowanej inwazji na Wielką Brytanię jednak


zrealizowano, przy okazji wprowadzając do życia Franklina barwną postać.
Gdy Lafayette planował swą operację, Franklin powiedział mu, że „wiele
zależeć będzie od rozważnego i odważnego dowódcy morskiego znającego
wybrzeża”. Zgodzili się jednak na dowódcę, który – o czym Franklin już
doskonale wiedział – był bardziej odważny niż rozważny: Johna Paula
Jonesa.
Urodzony jako John Paul w rodzinie szkockiego architekta krajobrazu,
w wieku 13 lat uciekł na morze, służył jako pierwszy oficer na statku
niewolniczym i wkrótce objął dowództwo własnego statku handlowego.
Jednak zuchwały kapitan, który przez całą swą karierę zwykł prowokować
bunty załogi, wpadł w kłopoty po wychłostaniu marynarza, który potem
zmarł, a następnie – po oczyszczeniu z zarzutów – za przebicie pałaszem
jeszcze jednego marynarza grożącego mu powstaniem. Uciekł więc do
Wirginii, zmienił nazwisko na Jones i na początku wojny o niepodległość
uzyskał stanowisko w improwizowanej amerykańskiej marynarce wojennej
złożonej z byłych korsarzy i awanturników. W 1778 roku zdobył już sławę
za zuchwałe działania przeciw żegludze u wybrzeży angielskich
i szkockich.
Podczas jednego z tych wypadów Jones postanowił porwać szkockiego
hrabiego, jednak człowiek ten akurat wyjechał do wód w Bath, toteż załoga
zmusiła jego żonę do oddania rodzinnych sreber. W porywie szlachetnego
poczucia winy, Jones postanowił wykupić ten łup od załogi, by móc odesłać
srebra rodzinie. W tym celu napisał do hrabiego kwiecisty list z opisem
swych zamiarów; kopie listu rozesłał różnym przyjaciołom, w tym
Franklinowi, który wówczas otrzymał już trudne zadanie bycia mu
przełożonym i niekiedy gościł go w Passy. Franklin starał się pomóc
Jonesowi rozwiązać problem, doprowadziło to jednak do tak burzliwej
wymiany listów z oburzonym hrabią i jego przerażoną żoną, że srebra
zostały odesłane dopiero po zakończeniu wojny.
Franklin postanowił, że porywczy kapitan przyniesie więcej pożytku albo
mniej szkody, jeśli skupi swe rajdy na Wyspach Normandzkich. „Korsarze
z Jersey przynoszą nam wiele uprzykrzenia”, pisał do Jonesa w maju
1778 roku. „Wspomniano mi, że Pański nieduży okręt, dowodzony przez
tak dzielnego oficera, może przynieść wielkie usługi, ścigając ich tam,
gdzie większe jednostki nie śmią się zapuszczać”. Dodał, że propozycja ta
pochodziła „z bardzo wysoka”, mając na myśli wielkiego francuskiego
ministra marynarki Antoine’a Sartine’a 5.
Jones, którym trudno było kierować, odpisał, że jego okręt „Revenge”
był „zbyt niesterowny i powolny”, a przekonanie jego załogi do kolejnych
wypadów wymagało perspektywy wysokich nagród. Wiedział jednak, jak
schlebić Franklinowi: posłał mu kopię swych dzienników działań, które
Franklin łapczywie czytał. Dlatego też, bez zgody innych komisarzy ani
władz francuskich, Franklin zdecydował, że Jones powinien otrzymać
dowództwo okrętu, jaki dopiero co zbudowano dla Amerykanów
w Amsterdamie. Niestety, nerwowi Holendrzy, usiłujący zachować
neutralność, storpedowali plan, zwłaszcza po naciskach Brytyjczyków,
którzy dowiedzieli się o całej sprawie dzięki działalności szpiega Bancrofta.
W lutym 1779 roku Franklin zdołał w końcu zdobyć dla Jonesa stary,
uzbrojony w 40 dział francuski okręt „Duras”, który Jones spiesznie nazwał
„Bonhomme Richard” na cześć swego patrona. Jones był tak
podekscytowany, że w tym samym miesiącu złożył wizytę w Passy, by
podziękować Franklinowi i jego gospodarzowi Chaumontowi, który
pomógł Jonesowi zdobyć mundury i fundusze. Zapewne wizyta miała
jeszcze jeden powód: możliwe, że Jones skrycie romansował z madame de
Chaumont 6.
Podczas jego pobytu doszło do incydentu, który – jak wynika
z późniejszych listów – przypominał francuską farsę. Starsza pani, żona
ogrodnika Chaumontów, oskarżyła Jonesa o próbę gwałtu. Franklin
wspomniał zdawkowo o incydencie w dopisku do listu, Jones zaś uznał, że
„tajemnica, o której Pan tak delikatnie wspomina” dotyczy kontrowersji
dotyczących zabicia przez niego buntowniczego marynarza wiele lat
wcześniej. W odpowiedzi więc przesłał długą i bolesną historię tej starej
sprawy.
Zdezorientowany i trochę rozbawiony szczegółowym opisem zadźgania
buntownika, Franklin odpisał, że nigdy nie słyszał o tej sprawie,
i poinformował Jonesa, że „tajemnica” z jego listu dotyczyła oskarżenia
żony ogrodnika, że Jones „próbował ją zniewolić” w zaroślach ogrodu
„około siódmej wieczorem w przeddzień Pańskiego wyjazdu”. Kobieta
opisała wydarzenie z wieloma detalami, „z których części nie mogę tu
zapisać”, a jej trzej synowie oświadczyli, że „zamierzają Pana zabić”. Jones
jednak nie powinien się lękać: wszyscy w Passy uznali tę opowieść za
powód do żartów. „Wywołała sporo śmiechu”, pisał Franklin, jako że
„staruszka jest jedną z najbrzydszych, najprostszych, najbrudniejszych
i najszpetniejszych, jakie można znaleźć”. Madame Chaumont, której
znajomość apetytów seksualnych Jonesa nie przeszkodziła zademonstrować
francuskiej obojętności, oświadczyła, że „dobrze to świadczy o sile,
apetycie i odwadze Amerykanów”.
Wszyscy doszli do wniosku, zapewniał Franklin Jonesa, że cała sprawa
musiała wynikać z pomyłki. W ramach uroczystości końca karnawału jedna
z pokojówek przebrała się w jeden z jego mundurów, i, jak przypuszczano,
napadła na żonę ogrodnika w ramach kawału. Wydaje się zupełnie
niewiarygodne, by żona ogrodnika, nawet w półmroku wczesnego
wieczora, mogła się tak pomylić – nawet ich przyjaciel Beaumarchais nie
podjąłby próby takiej sceny przebieranego gwałtu w Weselu Figara –
jednak wyjaśnienie uznano za wystarczające, gdyż o wydarzeniu tym nie
wspomniano w późniejszych listach 7.
Wszystko do działo się, gdy Franklin pomagał planować zaskakujący
atak na Wielką Brytanię kierowany przez Jonesa i Lafayette’a, którzy obaj
przybyli do Passy i spędzali godziny na wzajemnym ocenianiu się, pod jego
zaniepokojonym okiem. Obaj oficerowie byli dumni i wkrótce zaczęli
spierać się o mniejsze i większe kwestie – od tej, kto miał dowodzić
różnymi etapami operacji po tę, czy ich ludzie będą jadali przy tym samym
stole. Franklin odniósł się do tego w sposób bardzo pośredni, by uspokoić
Jonesa. „Zauważono, że wspólne ekspedycje sił lądowych i morskich często
się nie udają z powodu zazdrości i nieufności pomiędzy oficerami różnych
służb”, stwierdził. Następnie, niemal zupełnie sprzecznie z własnymi
przekonaniami: „Znając obu Panów i Wasz rozsądek w takich sytuacjach,
jestem przekonany, że nic podobnego nie może się między Wami
wydarzyć”. Franklin jednak jasno dał do zrozumienia, że niepokoi go, co
zrozumiałe, temperament Jonesa. „Chłodne, rozważne zachowanie” było
konieczne, przestrzegał. Jones musi pamiętać, że Lafayette był wyższy
stopniem, i że „byłaby to swego rodzaju próba dla Pańskich talentów
i Pańskiej zdolności do kontrolowania temperamentu i działania
w porozumieniu z innymi”.
W formalnych instrukcjach dla Jonesa Franklin jeszcze bardziej dobitnie
nakazał mu okiełznać swe porywy, zwłaszcza w świetle wcześniejszego
zrabowania przez jego załogę sreber szkockiego hrabiego. „Choć Anglicy
spalili w Ameryce wiele bezbronnych miast, Pan ma nie iść za ich
przykładem, o ile nie odmówi się Panu rozsądnego okupu; w takim
przypadku Pańskie własne współczucie, jak i ta instrukcja, nakażą Panu
udzielić na czas ostrzeżenia przed Pańskim zamiarem, tak by osoby chore
i wiekowe, kobiety i dzieci mogły zostać wpierw zabrane”. Jones
odpowiedział: „Pańskie liberalne i szlachetne instrukcje i tchórza
napełniłyby odwagą” 8.
Gdy plan inwazji lądowej Lafayette’a został odwołany, Franklin
i Francuzi postanowili, że Jones ma przeprowadzić wyłącznie atak siłami
morskimi; stało się to we wrześniu 1779 roku. W rezultacie doszło do
słynnej bitwy morskiej pomiędzy „Bonhomme Richard” i znacznie lepiej
uzbrojonym okrętem „Serapis”. Gdy brytyjski dowódca, po ciężkim
ostrzale, zażądał od Jonesa poddania się, ten odpowiedział – przynajmniej
według legendy: „Jeszcze nawet nie zacząłem walczyć!”. Jak ujął to Jones
w przesłanym Franklinowi żywym i szczegółowym opisie bitwy:
„Odpowiedziałem mu zdecydowanie negatywnie”.
Jones zdołał sczepić się w walce na śmierć i życie z „Serapisem”, a jego
marynarze wdrapywali się na wanty, by ciskać granaty do prochowni
nieprzyjacielskiego okrętu. Po trzygodzinnej walce, w której połowa z jego
liczącej 300 marynarzy załogi zginęła lub odniosła rany, Jones zdołał
zdobyć „Serapisa”; wkrótce potem „Bonhomme Richard” zatonął.
„Okropieństwo scen przekraczało możliwości języka”, pisał Franklinowi.
„Ludzkość może jedynie pochylić się z rozpaczą nad tym, że wojna zdolna
jest przynosić tak opłakane skutki”.
Franklin był bardzo dumny z sukcesu Jonesa, a ich przyjaźń się jeszcze
umocniła. „W Paryżu i Wersalu mówiono rzadko o czymś innym niż
Pańska chłodna postawa i niezłomna odwaga podczas tego strasznego
starcia”, pisał. Pomógł wprowadzić Jonesa, desperacko pragnącego
społecznego uznania, do loży masońskiej Dziewięciu Sióstr i towarzyszył
mu w tryumfalnej audiencji u króla w Wersalu. Franklin zaangażował się
nawet w długotrwałe i gorzkie spory Jonesa z niesubordynowanym
Pierre’em Landais’m, dowódcą okrętu „Alliance”, który miał wchodzić
w skład zespołu Jonesa. Landais nie przybył z pomocą w walce
z „Serapisem”, a nawet ostrzelał „Bonhomme Richard”. Przez kolejne dwa
lata Franklin i Jones walczyli z Landais’m wspieranym przez Arthura Lee
o to, kto powinien dowodzić „Alliance”. Gdy Landais ostatecznie przejął
dowodzenie i wyszedł w morze, znękany Franklin uznał, że lepiej jest
pozostawić rozstrzygnięcie innym. Miał inne problemy we Francji 9.

PRZYJACIEL DWORU

Nieobecność Johna Adamsa w Paryżu, tak miła dla Franklina i dla


francuskiego dworu, była zbyt piękna, by mogła długo trwać. Adams
wyjechał, w nastroju jeszcze bardziej ponurym niż zazwyczaj, po
mianowaniu Franklina jedynym ambasadorem we Francji, jednak ledwie po
paru miesiąca w kraju Kongres postanowił wysłać go z powrotem do
Paryża. Jego nowym oficjalnym zadaniem było wynegocjowanie
porozumienia pokojowego z Brytyjczykami, jeśli pojawi się odpowiedni
klimat do rozmów. Jako że klimatu do rozmów póki co nie było, Adams
zadowalał się mieszaniem w obowiązki Franklina.
To niezwykle irytowało francuskiego ministra spraw zagranicznych
Vergennesa. Gdy Adams po swym przybyciu w lutym 1780 roku
zaproponował ogłoszenie jego zadania prowadzenia negocjacji
z Brytyjczykami, Vergennes powołał się na amerykańską obietnicę
działania tylko w porozumieniu z Francją. Nie powinien więc niczego
ogłaszać ani przedsiębrać. „Przede wszystkim – pouczył go surowo
Vergennes – proszę poczynić wszelkie środki bezpieczeństwa, by cel
Pańskiego przybycia pozostawał nieznany londyńskiemu dworowi” 10.
Franklin także był zirytowany. Powrót Adamsa groził zakłóceniem jego
delikatnych starań o pozyskanie francuskiego dworu oraz przypominał mu
o atakach na jego osobę prowadzonych od dawna przez stronnictwo
Adamsa i braci Lee w Kongresie. Będąc w nastroju do przemyśleń, napisał
do Washingtona list, w którym uspokajał generała co do jego reputacji,
wyraźnie jednak wyrażał zaniepokojenie własną sytuacją. „Muszę niedługo
zejść ze sceny”, pisał Franklin, w niezwykle introspektywnym liście, mając
na myśli nie swe stanowisko we Francji, ale świat. Wielka sławaa
Washingtona we Francji, pisał, była „wolna od tych drobnych cieni, które
zazdrość i zawiść rodaków i współczesnych nieustannie stara się rzucać na
cudze zasługi”. Było jasne, że pragnął uspokoić nie tylko Washingtona, ale
i samego siebie, że historia zignoruje „te słabe głosy złośliwych
namiętności” 11.
Franklin starał się też wyjaśnić, sobie i swym przyjaciołom (a także
potomności), dlaczego to Adams, a nie on, został wyznaczony do
wynegocjowania potencjalnego traktatu pokojowego z Wielką Brytanią.
W czasie przyjazdu Adamsa Franklin napisał list do swego dawnego
przyjaciela Davida Hartleya, deputowanego Izby Gmin, z którym wcześniej
omawiał kwestie wymiany jeńców i inicjatywy pokojowe. Hartley
zaproponował dziesięcioletni rozejm między Wielką Brytanią a Ameryką.
Franklin odpowiedział, że jego „prywatnym zdaniem” rozejm miałby sens,
dodał jednakże, że „ani ja, ani Pan nie mamy obecnie pełnomocnictw” do
negocjowania takich warunków. Pełnomocnictwa posiadał Adams,
a Franklin wyraził swoją opinię co do wyboru Kongresu: „Jeśli Kongres
więc powierzył negocjacje pokojowe – gdy już się one rozpoczną – innym,
a nie mi, wynika to być może z faktu, że słyszeli moją bardzo szczególną
opinię, że bardzo rzadko zdarza się coś takiego jak zły pokój czy dobra
wojna, i że z tego powodu mógłbym zostać nakłoniony do poczynienia
nadmiernych ustępstw” 12.
Franklin rzeczywiście często mówił, że nie ma czegoś takiego jak zły
pokój albo dobra wojna, i miał powtarzać to wielu innym już po
zakończeniu wojny o niepodległość. Niekiedy używa się tego zdania jako
antywojennego sloganu, w próbie uczynienia z Franklina jednego ze
szlachetnych pacyfistów historii. Jest to jednak zwodnicze. Przez całe swe
życie Franklin popierał wojny, jeśli były one usprawiedliwione; pomagał
formować milicję w Filadelfii i gromadzić zaopatrzenie na walki
z Francuzami i Indianami. Choć początkowo działał na rzecz uniknięcia
rewolucji, poparł ją zdecydowanie, gdy uznał, że niepodległość jest
jedynym wyjściem. Treść jego listu skierowana była jednocześnie do
Hartleya i do potomności. Chciał wyjaśnić, dlaczego to nie jego wybrano
do negocjowania pokoju. Bardziej intryguje możliwość, że pragnął także
pokazać swoim brytyjskim przyjaciołom, że może w przyszłości stanowić
dobry, lepszy niż Adams, kanał do prowadzenia ewentualnych rozmów 13.
Tymczasem Franklin był zdecydowanie przywiązany do sojuszu
z Francją – bardziej niż większość jego amerykańskich kolegów.
Doprowadziło to do wielkiego publicznego rozłamu z Adamsem, po
powrocie tego ostatniego w początkach 1780 roku. Najpierw napięcia
pomiędzy nimi oboma wynikały głównie z różnicy charakterów i stylu
działania, natomiast teraz brały się z fundamentalnej różnicy zdań co do
właściwej polityki: czy Ameryka powinna okazywać wdzięczność,
sojuszniczą wierność i lojalność wobec Francji.
W pierwszych dniach wojny o niepodległość obaj podzielali izolacjonizm
i przekonanie o wyjątkowości, które uwidaczniało się w ciągu całej
amerykańskiej historii: Stany Zjednoczone miały nigdy nie być stroną
proszącą o pomoc inne kraje, i powinny być nieufne i ostrożne co do
zaciągania zobowiązań sojuszniczych wobec innych krajów. Nawet po
rozpoczęciu romansu z Francją w 1777 roku, Franklin powtórzył tę zasadę.
„Nigdy nie zmieniłem zdania wyrażonego w Kongresie, że dziewicze
państwo winno ustrzec swe dziewictwo, a nie rozglądać się za związkami”,
zapewniał Arthura Lee. Negocjując sojusz z Francją, skutecznie oparł się
poczynieniu jakichkolwiek ustępstw, które dawałyby jej monopol
w amerykańskim handlu czy inne atuty.
Po podpisaniu traktatów w początkach 1778 roku Franklin stał się jednak
zdecydowanym zwolennikiem okazywania wdzięczności i lojalności. Jak
pisał historyk dyplomacji Gerald Stourzh, „sławił wspaniałomyślność
i szczodrość Francji w sposób, który niekiedy stawał się nieco absurdalny”.
Amerykańska wierność Francji zdaniem Franklina opierała się na
idealizmie, jak i realizmie, opisywał ją w kategoriach moralnych zamiast
jedynie w chłodnej kalkulacji korzyści ekonomicznych i stosunku sił
w Europie. „Jest to kraj zwykle szczodry, ceniący sławę, szczególnie sławę
obrońcy uciśnionych”, pisał o Francji w liście do Kongresu. „Mówić im, że
ich handel zyska na naszym sukcesie, i że jest w ich interesie nam
pomagać, wydaje się równe mówieniu »pomóżcie nam, a nie będziemy
wam nic dłużni«. Taki niedyskretne i niewłaściwe słowa często padały z ust
niektórych naszych tutaj, i nie wywarły pozytywnych skutków” 14.
Adams natomiast był w znacznie większym stopniu chłodnym realistą.
Uważał, że Francja poparła Amerykę z powodu własnych interesów
narodowych – osłabienia Wielkiej Brytanii, zyskania nowego partnera
handlowego – i że żadna ze stron nie miała wobec drugiej żadnych
zobowiązań moralnych. Francja, słusznie przewidywał, będzie pomagała
Ameryce tylko do pewnego momentu; pragnęła, by kraj oddzielił się od
Wielkiej Brytanii, ale też by nie stał się nigdy na tyle silny, by nie
potrzebować już francuskiej pomocy. Franklin okazywał zbyt wielką
uległość dworowi, uważał Adams, i po swym powrocie w 1780 roku
zdecydowanie przedstawił swój pogląd. „Powinniśmy być ostrożni – pisał
Kongresowi w kwietniu – by nie wyolbrzymiać naszych przekonań
i przesadnie wyrażać naszej wdzięczności wobec któregokolwiek
z mocarstw”.
Vergennes rzecz jasna pragnął mieć do czynienia jedynie z Franklinem.
Do końca lipca 1780 roku wymienił wystarczająco wiele niemiłych listów
z Adamsem – na tematy od wartości amerykańskiego pieniądza po
rozmieszczenie francuskiej marynarki – że uznał za stosowne posłać mu
ostrą notę, która była jednocześnie dyplomatyczna i niedyplomatyczna.
W imieniu dworu Ludwika XVI, oświadczał: „Król nie potrzebuje Pańskich
porad, by zwracać swą uwagę na interesy Stanów Zjednoczonych”. Innymi
słowy, Francja nie zamierzała więcej mieć do czynienia z Adamsem 15.
Vergennes poinformował Franklina o tej decyzji i posłał mu kopie
wszystkich swych listów wymienionych z Adamsem, z prośbą, by Franklin
„przedłożył całość Kongresowi”. W swej odpowiedzi Franklin był
nadmiernie, wręcz niebezpiecznie szczery z Vergennesem, zdradzając
własne frustracje z powodu współpracy z Adamsem. „To z jego
szczególnych niedyskrecji, nie zaś z powodu jakichkolwiek otrzymanych
przez niego instrukcji, dał on tak wiele powodów do słusznego
niezadowolenia”. Franklin następnie wprost zdystansował się od działań
Adamsa. „Dotychczas nie przekazał mi na temat swej działalności
w Europie więcej, niż mogę przeczytać w gazetach”, pisał Franklin
Vergennesowi. „Jestem z nim w stosunkach uprzejmych, a nie bliskich”.
Kończył list obietnicą wysłania Kongresowi listów Adamsa, przekazanych,
mu przez francuskiego ministra.
Choć Franklin mógł, a być może powinien posłać te listy bez
komentarza, skorzystał z okazji do napisania („z wahaniem”) własnego listu
do Kongresu, w którym wyszczególniał swe nieporozumienia z Adamsem.
Ich spór po części wynikał z odmienności stylu. Adams wierzył w suche
deklarowanie amerykańskich interesów, podczas gdy Franklin preferował
perswazję i dyplomatyczny wdzięk. Spór jednakże wynikał
z fundamentalnych różnic filozoficznych. Adams uważał, że amerykańska
polityka zagraniczna winna opierać się na realizmie; Franklin sądził, że
powinna także obejmować element idealizmu, zarówno jako obowiązek
moralny, jak i jako część amerykańskich interesów narodowych. Jak pisał
w swym liście:

Pan Adams (…) uważa, jak mówił mi osobiście, że Ameryka


była zbyt swobodna w wyrażaniu swojej wdzięczności wobec
Francji; że Francja jest bardziej zobowiązana wobec nas niż my
wobec niej; i że powinniśmy okazać więcej hardości w naszych
stosunkach. Lękam się, że błędnie ocenia partnera, i że tutejszy
Dwór należy traktować z godnością i delikatnością. Jestem
przekonany, że Król, młody i szlachetny władca, odczuwa
przyjemność w okazywaniu szlachetności we wspieraniu
uciśnionego ludu, i przedstawia to jako powód chwały dla swego
panowania. Sądzę, że słuszne będzie przysporzenie mu
przyjemności poprzez nasze wyrazy wdzięczności, i że taki wyraz
wdzięczności jest nie tylko naszym obowiązkiem, ale także leży
w naszym interesie 16.

Jako że Brytyjczycy jeszcze nie byli gotowi z nim rozmawiać, a Francuzi


już nie byli gotowi z nim rozmawiać, Adams ponownie wyjechał z Paryża
pełen niechęci. Franklin zaś po raz kolejny starał się, by ich spory nie
nabrały charakteru osobistego. Napisał do Adamsa do Holandii, gdzie udał
się on celem wynegocjowania pożyczki dla Ameryki, i rozwodził się nad
trudnościami ich zadania. „Od dawna poniżałem się – pisał – bieganiem od
dworu do dworu i błagania o pieniądze i przyjaźń”. W kolejnym liście
skarżył się na czas, jakiego potrzebuje Francja na odpowiadanie na jego
prośby, i napisał cierpko Adamsowi: „Mam na szczęście dwie
z chrześcijańskich cnót, wiarę i nadzieję. Moja wiara jest jednak tą, o której
mówią apostołowie, dowodem na rzeczy, których się nie widziało”. Jeśli ich
wspólne wysiłki zawiodą, pisał: „Będę gotów przerwać, uciec, lub pójść
razem z Panem do więzienia, jeśli tak zechce Bóg” 17.
W końcu 1780 roku amerykańskie zapotrzebowanie na kredyty stało się
dość desperackie. W początkach tegoż roku brytyjski dowódca sir Henry
Clinton i jego zastępca generał Cornwallis wyruszył z wyprawą morską na
Charleston w Karolinie Południowej. W maju udało się zdobyć miasto;
Cornwallis pozostał tam z garnizonem, gdy Clinton powrócił do Nowego
Jorku. W lecie tegoż roku amerykański generał Benedict Arnold przeszedł
na stronę przeciwnika, czyniąc swe nazwisko synonimem zdrady. „Nasze
obecne położenie – pisał Washington Franklinowi w październiku
1780 roku – czyni dla nas niezbędnymi dwie rzeczy: pokój, albo możliwie
wielka pomoc naszych sojuszników, zwłaszcza w postaci pieniędzy”.
Franklin rozwinął wszystkie talenty – od osobistych próśb, przez apele
do idealizmu i interesu narodowego – w swej prośbie do Vergennesa
z lutego 1781 roku. „Zestarzałem się”, pisał, dodając, że stan zdrowia
najpewniej wkrótce zmusi go do rezygnacji. „Nadeszła krytyczna chwila”.
Jeśli nie będzie pieniędzy, Kongres może utracić wpływy, nowy rząd
upadnie, a Anglia odzyska kontrolę nad Ameryką. To, ostrzegał, może
zmienić równowagę sił w sposób, który „pozwoli jej stać się Terrorem
Europy i działać zupełnie bezkarnie z bezwzględnością, jaka jest tak
naturalna dla ich narodu” 18.
II
Jego prośba była śmiała: chciał 25 milionów liwrów 19 . Ostatecznie
Francja zgodziła się na sześć milionów, co było wielkim zwycięstwem
Franklina i dawało dość pieniędzy, by podtrzymać amerykańskie nadzieje.
Franklin jednak był zniechęcony. W kraju jego wrogowie byli równie
zjadliwi co zawsze. „Polityczne zbawienie Ameryki opiera się na
odwołaniu dr. Franklina”, pisał Ralph Izard Richardowi Lee. Nawet
Vergennes wyraził pewne wątpliwości, które dotarły do Kongresu. „Choć
darzę pana Franklina wielką estymą”, pisał swemu ambasadorowi
w Filadelfii, „jestem mimo to zmuszony przyznać, że jego wiek i jego
zamiłowanie do spokoju rodzą apatię nielicującą ze sprawami, które mu
powierzono”. Izard doprowadził do głosowania nad odwołaniem
[Franklina], poparty przez stronnictwo Lee i Adamsa. Choć Franklin
przetrwał z łatwością, Kongres postanowił posłać specjalnego wysłannika
celem przejęcia obowiązków związanych z przyszłymi transakcjami
finansowymi.
Dlatego w marcu, po otrzymaniu wiadomości o nowej pożyczce
francuskiej, Franklin poinformował Kongres, że jest gotów ustąpić.
„Ukończyłem 75. rok życia”, pisał, dodając, że nęka go artretyzm i słabość.
„Nie uważam, by moje zdolności umysłowe ucierpiały; być może jednak
odkryję to jako ostatni”. Działając w życiu publicznym przez 50 lat, zdobył
„dość sławy, by zaspokoić moje rozsądne ambicje, i nie zostało mi nic poza
odpoczynkiem, którego, mam nadzieję, Kongres zechce mi udzielić”.
Zawarł jedną tylko osobistą prośbę: by deputowani znaleźli zajęcie dla
jego wnuka Temple’a, który zrezygnował z okazji do studiowania prawa, by
służyć swemu krajowi w Paryżu. „Jeśli uznają za stosowne zatrudnić go
jako sekretarza ambasadora przy którymkolwiek z europejskich dworów,
jestem przekonany, że będą mieli powody do zadowolenia z takiego
posunięcia, ja zaś będę wdzięczny za taką nominację jak za wyświadczoną
mi przysługę” 20.

DELEGAT POKOJOWY

Kongres nie udzielił Franklinowi dymisji. Zamiast tego, co było miłym


zaskoczeniem, nie tylko utrzymano go na stanowisku ambasadora we
Francji, ale dano dodatkową rolę: został jednym z pięciu komisarzy do
prowadzenia rozmów pokojowych z Wielką Brytanią, gdyby do takich
miało dojść. Pozostałymi byli John Adams (który pierwotnie miał być
jedynym negocjatorem i przebywał wówczas nadal w Holandii), Thomas
Jefferson (który ponownie z przyczyn osobistych odmówił wzięcia udziału
w misji zagranicznej), plantator i kupiec z Karoliny Południowej Henry
Laurens (który został podczas rejsu do Europy ujęty przez Brytyjczyków
i osadzony w Tower), oraz nowojorski prawnik John Jay.
Wybór Franklina był kontrowersyjny, i po części był wynikiem nacisków
Vergennesa. Mimo swych wątpliwości co do energii Franklina, francuski
minister polecił swemu posłowi w Filadelfii, by za nim lobbował
i powiadomił Kongres, że jego postawa „jest pełna patriotycznego zapału,
jak i rozwagi i ostrożności”. Vergennes poprosił też Kongres
o poinstruowanie nowej delegacji, by nie czyniła żadnych kroków bez
zgody Francji. Kongres przychylił się, udzielając swym komisarzom
ścisłych instrukcji, aby „pozostawali w najbardziej szczerej i skrytej
korespondencji we wszystkich kwestiach z ministrami naszego szczodrego
sojusznika, króla Francji; by nie podejmowali niczego w negocjacjach
o pokój i rozejm, bez ich wiedzy i zgody” 21.
Adams był przerażony perspektywą związania z wolą Francji i nazwał
instrukcje „haniebnymi”. Jay zgadzał się, oświadczając, że „rzucając się
w ramiona króla Francji”, Ameryka nie „zrealizuje ani swych interesów, ani
nie zwiększy swej reputacji”. Franklin natomiast był zadowolony
z instrukcji działania zgodnie z radami Francji. „Mam tak wiele
doświadczenia przychylności Jego Królewskiej Mości wobec nas”, pisał
Kongresowi, „oraz o szczerości tego uczciwego i zdolnego ministra
[Vergennesa], że muszę uważać zaufanie za w pełni usprawiedliwione oraz
że przyniesie ono wyłącznie pozytywne skutki” 22.
Podniósł go na duchu także sukces osobisty. Mimo obiekcji nawet
niektórych przyjaciół takich jak Silas Deane, zdołał uzyskać nominację
Temple’a na sekretarza nowej delegacji. Zaszczytna nowa nominacja oraz
odrzucenie jego rezygnacji ożywiło Franklina. „Nazywam tę kontynuację
zaszczytem”, pisał jednemu z przyjaciół, „i faktycznie uważam go za
większy niż ma pierwsza nominacja, biorąc pod uwagę, że wszelkie wysiłki
moich nieprzyjaciół (…) nie wystarczyły, by ją utrącić”.
Napisał nawet kolejny przyjazny list do Adamsa, którego wcześniejsze
wyznaczenie do rozmów z Brytyjczykami zostało osłabione przydzieleniem
innych komisarzy. Ich nominacja, pisał Franklin Adamsowi, była wielkim
zaszczytem, jednakże trzeźwo zaznaczył, że cokolwiek osiągną, najpewniej
spotka ich krytyka. „Nigdy nie słyszałem o pokoju, nawet najbardziej
korzystnym, który nie byłby krytykowany jako niewystarczający”, pisał.
„»Błogosławieni, którzy wprowadzają pokój« zapewne ma być rozumiane
na tamtym świecie, ponieważ na tym są oni często przeklinani” 23.
Ponieważ biegle opanował relację między siłą a dyplomacją, Franklin
wiedział, że przy stole negocjacji nie można zdobyć tego, czego nie można
było zdobyć na polu walki. Zdołał wynegocjować sojusz z Francją dopiero
po tym, gdy w 1777 roku Ameryka zwyciężyła w bitwie pod Saratogą;
mógł wynegocjować akceptowalny pokój z Wielką Brytanią dopiero po
tym, gdy Amerykanie i ich francuscy sojusznicy odnieśli bardziej
decydujące zwycięstwo.
Problem ten został rozwiązany w październiku 1781 roku. Brytyjski
generał lord Cornwallis pomaszerował z Charlestonu na północ, szukając
bitwy z oddziałami generała Washingtona, i stanął obozem w Yorktown
w Wirginii. Wsparcie Francji okazało się decydujące: Lafayette zablokował
Cornwallisa od południa, a flota francuska zamknęła wejście do Zatoki
Chesapeake, uniemożliwiając ucieczkę drogą morską. Z Rhode Island
dostarczono francuską artylerię, a do 11 tysięcy żołnierzy Washingtona
dołączyło 9 tysięcy żołnierzy francuskich. Rozpoczęto bombardowanie
brytyjskich szańców, a dwie 400-osobowe kolumny, jedna francuska, druga
amerykańska, przystąpiły do kopania rowów oblężniczych. Ostrzał
sprzymierzonych był tak intensywny, że gdy 17 października Cornwallis
wysłał dobosza celem zasygnalizowania chęci kapitulacji, przez pewien
czas nikt nie zwrócił na niego uwagi. Od bitwy pod Saratogą minęły cztery
lata, sześć i pół od czasu Lexington i Concord. Dnia 19 listopada wieści
o tryumfie pod Yorktown dotarły do Vergennesa, ten posłał Franklinowi
notę, natychmiast przezeń przedrukowaną w Passy i rozpowszechnianą od
świtu następnego dnia.
Choć wojna zdawała się w praktyce zakończona, Franklin był ostrożny.
Dopóki obecny rząd pozostawał u władzy, zawsze istniała możliwość, że
Brytyjczycy wznowią działania wojenne. „Pamiętam, że gdy jako chłopak
boksowałem się, wolno było – nawet gdy przeciwnik powiedział, że ma
dość – jeszcze dać mu sierpowego”, pisał amerykańskiemu ministrowi
finansów Robertowi Morrisowi. „Niech nasz będzie nokautem” 24.
Rząd lorda Northa upadł wreszcie w marcu 1782 roku, zastąpiony przez
rząd lorda Rockinghama. Rozmowy pokojowe między Ameryką a Wielką
Brytanią mogły się nareszcie rozpocząć. Franklin przypadkowo był
jedynym z pięciu amerykańskich komisarzy, którzy znajdowali się wówczas
w Paryżu. Dlatego przez kolejnych kilka miesięcy, do czasu przybycia Jaya,
a następnie Adamsa, miał prowadzić negocjacje samodzielnie. Musiał przy
tym mierzyć się z dwoma skomplikowanymi czynnikami:

• Ameryka zobowiązała się koordynować swe działania dyplomatyczne


z Francją i jej sojusznikami, zamiast negocjować z Londynem
samodzielnie. Brytyjczycy jednakże pragnęli bezpośrednich rozmów
prowadzących do separatystycznego pokoju z Ameryką. Franklin oficjalnie
miał początkowo naciskać na działanie w porozumieniu z Francją. Jednak
za kulisami miał organizować prywatne i bezpośrednie negocjacje
z Brytyjczykami.
• Rząd Rockinghama miał w swym składzie dwóch rywalizujących
ministrów – ministra spraw zagranicznych Charlesa Foxa i ministra do
spraw kolonii lorda Shelburne, z których każdy wysłał do Paryża własnych
negocjatorów. Manewry Franklina miały sprawić, że wysłannik
Shelburne’a, którego lubił bardziej i uznał za bardziej ugodowego, otrzymał
pełnomocnictwa do negocjowania z Amerykanami.

POCZĄTEK NEGOCJACJI

„Wielkie sprawy czasami rodzą się z niewielkich okoliczności”, pisał


Franklin w dzienniku, który założył na czas negocjacji pokojowych w roku
1782. W tym przypadku było to przypadkowe spotkanie pomiędzy jego
dawną flamą madame Brillon i Anglikiem nazwiskiem lord Cholmondeley,
który był przyjacielem Shelburne’a. Madame Brillon posłała
Cholmondeleya na spotkanie z Franklinem do Passy, poprzez niego zaś
Franklin posłał pozdrowienia nowemu ministrowi kolonii. Franklin znał
i lubił Shelburne’a od co najmniej 1766 roku, gdy lobbował u niego na
rzecz otrzymania nadania ziemskiego na zachodzie, i niekiedy odwiedzał
go w jego wielkiej posiadłości w Wiltshire. Madame Helvétius także
odegrała tu niewielką rolę; Shelburne dopiero co posłał jej nieco sadzonek
agrestu, Franklin zaś napisał uprzejmie, że dotarły one „w doskonałym
stanie” 25.
Shelburne odpowiedział posłaniem Richarda Oswalda, emerytowanego
jednookiego kupca i byłego handlarza niewolnikami, który niegdyś
mieszkał w Ameryce, z zadaniem rozpoczęcia negocjacji z Franklinem.
Oswald przybył 15 kwietnia i natychmiast zaczął przekonywać Franklina,
że Ameryka może uzyskać szybciej lepsze warunki, gdyby negocjowała
niezależnie od Francji. Franklin nie był jeszcze do tego skłonny. „Dałem
mu do zrozumienia, że Ameryka będzie paktować jedynie razem
z Francją”, pisał. Zabrał jednak nazajutrz Oswalda do Wersalu na spotkanie
z Vergennesem, który zaproponował zwołanie do Paryża konferencji
przedstawicieli wszystkich stron wojujących 26.
W drodze powrotnej z Wersalu Oswald ponownie mówił
o separatystycznym pokoju. Gdy kwestia amerykańskiej niepodległości
zostanie rozstrzygnięta w drodze negocjacji, mówił, nie powinna być
wstrzymywana przez dalsze dyskusje nad kwestiami dotyczącymi jedynie
Francji i Hiszpanii (w tym praw do Gibraltaru). Dodał też zawoalowaną
groźbę: jeśli Francja zaangażuje się i wysunie zbyt wiele żądań, Anglia
może kontynuować wojnę, finansując ją poprzez zaprzestanie spłat odsetek
od długu publicznego.
Kwestia niepodległości, zauważył Franklin, została już rozstrzygnięta
w roku 1776. Wielka Brytania powinna po prostu to zaakceptować, zamiast
proponować negocjacje w tej sprawie. Jeśli chodzi o zaprzestanie spłat
celem finansowania wojny, Franklin nie udzielił odpowiedzi. „Nie
pragnąłem zniechęcać ich do zaprzestania spłat, co uważałem za
poderżnięcie gardła ich publicznej wiarygodności”, pisał w dzienniku.
„Takie groźby były dla mnie także źródłem pociechy, gdyż, jak mówi stare
powiedzenie, ci, którzy grożą, boją się”.
Zamiast tego Franklin zasugerował, by Wielka Brytania wzięła pod
uwagę wypłatę reparacji wojennych dla Ameryki, zwłaszcza dla „tych,
którzy ucierpieli od napadów band skalpujących ludzi i palących domy”,
czyli Indian, sprowokowanych przez Anglików. „Nic nie zrodzi większej
skłonności do pojednania”, mówił, i mogłoby to doprowadzić do
wznowienia handlu, którego Wielka Brytania potrzebowała i pragnęła.
Zasugerował nawet możliwą propozycję odszkodowania: Wielka
Brytania winna zaoferować scedowanie kontroli nad Kanadą. Pieniądze,
jakie Wielka Brytania mogła zarobić na kanadyjskim handlu futrami, były
ostatecznie niewielkie w porównaniu z tym, co mogła zaoszczędzić na
obronie Kanady. Było to znacznie mniej, niż Wielka Brytania mogła
zarobić dzięki wznowieniu handlu z Ameryką, który napływałby
z przyjaznego traktatu. Ponadto pieniądze zarobione przez Amerykę na
sprzedaży wolnej ziemi w Kanadzie mogłyby zostać wykorzystane na
odszkodowania dla patriotów, których domy zostały zniszczone przez
żołnierzy brytyjskich, a także dla brytyjskich lojalistów, których majątki
zostały skonfiskowane przez Amerykanów.
Franklin prowadził za plecami Francji umiejętną grę polityczną.
Wiedział, że Francja, mimo swej wrogości wobec Wielkiej Brytanii, nie
chciała scedowania przez nią kontroli nad Kanadą na rzecz Ameryki.
Zabezpieczyłoby to granice amerykańskie, zmniejszyło napięcia z Wielką
Brytanią, i zmniejszyło uzależnienie nowego kraju od przyjaźni z Francją.
Gdyby Anglia nadal trzymała Kanadę, wyjaśniał Franklin Oswaldowi,
„zmusiłaby nas do kultywowania i umacniania naszych związków
z Francją”. W raporcie dla Vergennesa o rozmowie z Oswaldem, Franklin
nie wspomniał o sugestii przekazania Kanady. Była to pierwsza mała
oznaka, że Franklin, mimo podkreślania, że będzie pracował ręka w rękę
z Francuzami, był gotów w uzasadnionych przypadkach działać
jednostronnie.
Jak zwykle Franklin mówił na podstawie przygotowanych przez siebie
notatek, Oswald zaś „błagał” o powierzenie mu ich, celem pokazania ich
Shelburne’owi. Po pewnych wahaniach Franklin zgodził się. Oswald był
oczarowany zaufaniem Franklina, Franklin zaś uznał Oswalda za
rozumnego i pozbawionego przebiegłości. „Pożegnaliśmy się jako bardzo
dobrzy przyjaciele”, pisał.
Franklin żałował jednego, co znalazło się w papierach powierzonych
Oswaldowi: wzmianki, że brytyjskim lojalistom pozbawionym majątków
może należeć się rekompensata. Na swej prasie w Passy wydrukował więc
i rozesłał Adamsowi i innym fałszywy numer bostońskiej gazety, opisujący
rzekomo w najdrobniejszych szczegółach zbrodnie popełnione przez
Brytyjczyków na niewinnych Amerykanach. Jego celem było podkreślenie,
że brytyjskim lojalistom nie należy się współczucie, i że odszkodowania
powinni dostać jedynie Amerykanie. Fałszywa gazeta była zrobiona
sprytnie i przekonująco. Zawierała opis wysyłki amerykańskich skalpów,
wysłanych rzekomo przez Indian Seneków do Anglii oraz fałszywego listu
od Johna Paula Jonesa. By uczynić całość bardziej przekonującą, znalazły
się w niej nawet fałszywe ogłoszenia drobne o wystawieniu na sprzedaż
nowego domu z cegły w południowym Bostonie oraz o zaginionej gniadej
klaczy w Salem 27.
Wielka Brytania zgodziła się na propozycję Vergennesa zwołania
konferencji, oznaczało to jednakże przysłanie nowego posła,
reprezentującego ministra spraw zagranicznych Charlesa Foxa, nie zaś
ministra do spraw kolonii Shelburne’a. Nazwisko nowego posłańca nie
rokowało dobrze: to Thomas Grenville, syn znienawidzonego
George’a Grenville, który w roku 1765 narzucił ustawę stemplową.
Jednakże Fox, który od dłuższego czasu sympatyzował ze stroną
amerykańską, zapewnił Franklina, że młody, ledwie dwudziestosiedmioletni
Grenville jest godny zaufania. „Znam nazbyt dobrze Pański liberalny
umysł, by lękać się, że jakiekolwiek uprzedzenia co do nazwiska pana
Grenville mogą uniemożliwić Panu cenienie tych znakomitych zalet serca
i umysłu, którymi się szczyci, czy też pokładanie wiary w szczerość jego
pragnienia pokoju” 28.
Gdy Grenville przybył w początku maja, Franklin natychmiast zabrał go
do Wersalu, gdzie młody Anglik popełnił błąd, sugerując Vergennesowi, że
„jeśli Anglia da Ameryce niepodległość”, Francja winna oddać niektóre
z opanowanych wysp na Karaibach, co umożliwi szybkie zawarcie pokoju.
Ze zdawkowym uśmiechem Vergennes odpowiedział
niedoświadczonemu brytyjskiemu dyplomacie, umniejszając znaczenie jego
oferty niepodległości. „Ameryka”, powiedział, „nie prosi was o to. Jest tu
pan Franklin. On odpowie panu w tej kwestii”.
„Rzecz jasna”, rzekł Franklin, „nie uważamy się w jakikolwiek sposób
zmuszeni do negocjowania czegoś, co należy do nas, i o co walczyliśmy
kosztem tak wielkiej ilości krwi i pieniędzy”.
Tak jak Oswald, Grenville miał nadzieję przekonać Franklina do
wynegocjowania separatystycznego pokoju z Wielką Brytanią, zamiast
wiązania się także z żądaniami francuskimi. W tym celu kilka dni później
odwiedził Passy i ostrzegł, że Francja „może naciskać” na warunki
niepowiązane z traktatem zawartym przez nią z Ameryką. Gdyby do tego
doszło, Ameryka nie powinna czuć się związana tym traktatem „celem
kontynuowania wojny, aby uzyskać dla Francji takie korzyści”.
Tak jak uczynił to z Oswaldem, Franklin odmówił poczynienia takiego
ustępstwa. „Wyjawiłem moje zdanie na temat ogólnej kwestii korzyści,
zobowiązań i wdzięczności”, pisał Franklin. Ludzie, którzy pragnęli
uniknąć zobowiązań, często „stawali się pomysłowi w wyszukiwaniu
powodów i argumentów”, by to uczynić, jednak Ameryka nie będzie
kroczyć tą drogą. Jeśli ktoś pożycza od kogoś pieniądze, a potem je zwraca,
nadal winien jest wdzięczność. „Spłacił dług pieniężny, jednak
zobowiązanie pozostaje”.
Było to dość duże nagięcie idei wdzięczności, odparł Grenville,
ponieważ to Francja korzystała na oddzieleniu Ameryki od Wielkiej
Brytanii. Franklin jednak podkreślał, że był pod takim wrażeniem
„szczodrej i szlachetnej” pomocy Francji dla Ameryki, że nie może „zmusić
się do przyjęcia rozumowania prowadzącego do umniejszenia tych
zobowiązań” 29.
Grenville zirytował też Franklina próbą ukrycia faktu, że jego
pełnomocnictwa uprawniały go do negocjowania jedynie z Francją, a nie
bezpośrednio ze Stanami Zjednoczonymi, których Wielka Brytania nadal
nie uznawała za niepodległy kraj. Franklin na początku czerwca
bezpośrednio zapytał go o to. Dlaczego jego pełnomocnictwa nie
uprawniały go wprost do rozmawiania bezpośrednio ze Stanami
Zjednoczonymi? Jak Franklin informował nazajutrz Adamsa: „Nie potrafił
tego przekonująco wyjaśnić, powiedział jedynie, że brak ten wynikał ze
skopiowania treści pełnomocnictw ze starego dokumentu”. To rzecz jasna
nie przekonało Franklina. Nalegał, by Grenville zdobył nowe
pełnomocnictwa, nim rozpoczną się jakiekolwiek negocjacje. Nie chodziło
tu jedynie o kwestie protokolarne. Nalegał, by Brytyjczycy milcząco uznali
niepodległość Ameryki jako warunek wstępny rozpoczęcia rozmów.
„Wyobrażam sobie, że ich król przejawia niechęć do poczynienia tego
pierwszego kroku”, pisał Adamsowi, „jako że udzielenie takich
pełnomocnictw samo w sobie oznaczać będzie swego rodzaju uznanie
naszej niepodległości” 30.
Franklin był skłonny działać w porozumieniu z Francją, jednak nie miał
zamiaru pozwolić Wielkiej Brytanii na domaganie się, by Francja
negocjowała w imieniu Ameryki. Vergennes zgodził się. „Pragną traktować
z nami za was. Ale na to król [Francji] się nie zgodzi. Uważa, że nie
odpowiada to godności Pańskiego kraju. Będziecie negocjować za siebie”.
Wszystko, co było konieczne, dodał Vergennes, to „by traktaty były
uzgodnione i podpisane tego samego dnia”.
Świadomie czy nie, Vergennes dał Franklinowi milczącą zgodę na
rozpoczęcie oddzielnych rozmów z Brytyjczykami. Jako że Brytyjczycy
bardzo pragnęli takich rozmów, i ponieważ było dwóch brytyjskich
negocjatorów pragnących je prowadzić, Franklin miał wiele punktów
zaczepienia. Gdy Grenville powrócił na początku czerwca do Passy, by
jeszcze raz nalegać na bezpośrednie rozmowy, tym razem Franklin
postanowił „uniknąć odpowiedzi”, zamiast odrzucić tę możliwość.
„Gdyby Hiszpania i Holandia, a nawet gdyby Francja naciskały na
nierozsądne warunki – pytał Grenville – czy byłoby słuszne, jeśli Ameryka
zostałaby wciągnięta w wojnę tylko dla ich interesów?”.
Franklin odparł, że: „nie jest konieczne obecnie wchodzenie
w rozważania tego rodzaju. Jeśli którekolwiek z innych państw wysunie
ekstrawaganckie żądania – kontynuował znacząco – wówczas będzie czas
zastanowić się, jakie były nasze zobowiązania”.
Ponieważ Grenville tak bardzo chciał rozpoczęcia bezpośrednich
rozmów, był gotów powiedzieć Franklinowi w zaufaniu, że został
„poinstruowany do uznania niepodległości Ameryki przed rozpoczęciem
rozmów”. Oswald także pragnął rozpoczęcia negocjacji, i przybył do Passy
dwa dni później, żeby zasugerować, że jest gotów przyjąć rolę brytyjskiego
negocjatora, o ile Franklin by go wolał. Był pokorny. Nie starał się
wypchnąć Grenville’a, ponieważ był stary i nie potrzebował więcej sławy.
Jednak dla Franklina było jasne, że znajdował się obecnie w wygodnej
pozycji osoby mającej dokonać wyboru pomiędzy dwoma bardzo chętnymi
kandydatami.
Oswald był bardziej wyrafinowany niż Grenville, i potrafił sprawić, że
wyglądał na bardziej skłonnego do rozmów i bardziej niebezpiecznego.
Pokój był „absolutnie niezbędny” Wielkiej Brytanii, zwierzył się. „Nasi
wrogowie mogą teraz zrobić z nami, co sobie życzą; są przy piłce”.
Z drugiej strony w Londynie były osoby „nazbyt rozradowane” niedawnym
brytyjskim zwycięstwem nad francuską marynarką w wielkiej bitwie
w Indiach Zachodnich. Jeśli on i Franklin nie zaczną szybko działać,
osobom tym może udać się doprowadzenie do przedłużenia wojny. Oswald
ostrzegał też, że trwały poważne rozmowy na temat sfinansowania dalszych
działań wojennych poprzez anulowanie spłaty obligacji o nominałach
ponad tysiąca funtów, co nie wiodłoby do oburzenia większości ludności.
Franklin zauważył, że postrzega słowa Oswalda „jako rodzaj
zastraszania”. Jednak Oswaldowi udało się zmiękczyć Franklina dzięki
pochlebstwom. „Wielokrotnie powtarzał o wielkiej estymie, jaką darzą
mnie brytyjscy ministrowie”, pisał Franklin. „Polegali na mnie jako kimś,
kto pomoże wydobyć kraj z jego obecnego desperackiego położenia; być
może nikt nigdy nie miał nigdy okazji zrobić tak wiele dobra, jak ja
obecnie”.
Oswald przypodobał się Franklinowi jeszcze bardziej, udając prywatną
zgodę na zawartość przyszłego traktatu. Gdy Franklin sprzeciwił się
pomysłowi wypłaty odszkodowań dla lojalistów, którym skonfiskowano
majątki, mówiąc, że taki warunek spowoduje wysunięcie przez Amerykę
żądania reparacji za wszystkie miejscowości spalone przez Brytyjczyków,
Oswald zwierzył się, że osobiście jest tego samego zdania. Powiedział też,
że zgadza się z propozycją Franklina, by Wielka Brytania scedowała
Ameryce Kanadę. Wyglądało to tak, jakby rywalizował z młodym
Grenville’em o posadę brytyjskiego negocjatora i starał się uzyskać
rekomendację Franklina.
Tak zresztą było. Pokazał Franklinowi notatkę napisaną przez
Shelburne’a, która oferowała Oswaldowi – gdyby Franklin sobie tego
życzył – pełnomocnictwa specjalnego negocjatora z Ameryką. Shelburne
pisał, że gotów jest udzielić Oswaldowi wszelkich uprawnień, „jakie dr
Franklin i on uznają za przydatne dla osiągnięcia ostatecznego
rozstrzygnięcia sporów pomiędzy Wielką Brytanią a Ameryką”. W ten
sposób, dodawał Shelburne, Wielka Brytania będzie mogła zawrzeć pokój
z Ameryką „w sposób zupełnie odmienny od pokoju między Wielką
Brytanią a Francją, które zawsze były wobec siebie wrogie”.
Oswald pokornie zauważył, że Grenville był „bardzo rozsądnym,
młodym dżentelmenem”, i był całkowicie gotów pozostawić jemu
prowadzenie negocjacji w porozumieniu z Francją. Gdyby jednak Franklin
uznał, że byłoby „użytecznym”, gdyby to Oswald rozmawiał bezpośrednio
z Amerykanami, był on „gotów użyczyć swego czasu i usług”.
Franklin z radością się zgodził. „Znajomość Ameryki” Oswalda
oznaczała, pisał, że lepiej niż Grenville nadawał się będzie „do przekonania
rządu do rzeczy rozsądnych”. Franklin zapytał Oswalda, czy chciałby
negocjować ze wszystkimi krajami, w tym z Francją, czy też rozmawiać
tylko z Ameryką. Odpowiedź Oswalda, rzecz jasna, mówiła, że tylko
z Ameryką. „Jak powiedział, nie obchodzą go zbytnio inne kraje”, pisał
Franklin. „Gdyby przyjął pełnomocnictwa, obejmować miały one rozmowy
z Ameryką”. Franklin zgodził się napisać Shelburnowi poufną notę
zalecającą takie rozwiązanie 31.
Franklin był po części motywowany swą sympatią do Oswalda, który był
w podobnym wieku, i brakiem sympatii dla młodszego Grenville’a, który
go zirytował przekazaniem londyńskiej „Evening Post” niedokładnej relacji
z jednego z ich spotkań. „Pan Oswald, człowiek stary, wydaje się obecnie
nie mieć innych ambicji poza pragnieniem czynienia dobra”, pisał Franklin.
„Pan Grenville, człowiek młody, w naturalny sposób żądny zdobycia dla
siebie reputacji, zdaje się pragnąć wykazania się jako zdolny negocjator”.
Franklin, choć w wieku 76 lat nadal był ambitny, obecnie wierzył
w umiarkowanie płynące z zaawansowanego wieku.
Choć Franklin na pokaz podkreślał, że pragnie udziału Francuzów we
wszystkich negocjacjach, doszedł do przekonania, że obecnie w interesie
Ameryki było posiadanie własnego i poufnego kanału porozumienia
z Wielką Brytanią. Dlatego, gdy w połowie czerwca, tydzień po swym
decydującym spotkaniu z Oswaldem, udał się do Wersalu, nie był tak
szczery jak dotychczas wobec Vergennesa. „Rozmawialiśmy o wszystkich
[brytyjskich] próbach rozdzielenia nas, i o rozwadze nakazującej trzymać
się razem i działać w porozumieniu”, pisał. Tym razem jednak zachował
niektóre informacje dla siebie. Nie opisał dokładnie propozycji Oswalda
utworzenia poufnego kanału informacyjnego ani swej propozycji
przekazania Kanady Ameryce.
Franklin nie był też zupełnie szczery wobec Kongresu, który
poinstruował swych negocjatorów, z aprobatą Franklina, by nie robili
niczego bez pełnej wiedzy i poparcia Francji. W liście z końca czerwca do
Roberta Livingstona, nowego amerykańskiego sekretarza spraw
zagranicznych, Franklin raportował, że Wielka Brytania przysłała dwóch
posłów, Oswalda i Grenville’a, i twierdził, że odrzucił ich próby
rozdzielenia Francji i Ameryki. „Początkowo żywili pewne nadzieje na
skłonienie stron wojujących do osobnych negocjacji, jednak stwierdziwszy,
że to nieosiągalne, po wymianie szeregu wiadomości doszli do wniosku,
że będą rozmawiać ze wszystkimi na temat powszechnego pokoju”. Jednak
już następnego dnia powtórzył swe pragnienie posiadania oddzielnego
kanału porozumienia w liście, jaki napisał dla Shelburna i przekazał
Oswaldowi: „Mogę tylko mieć nadzieję, że wciąż planuje się powierzenie
Panu [uprawnień do wynegocjowania] traktatu z Ameryką”.
Wielka Brytania także prowadziła zakulisową intrygę. Poza
prowadzeniem nieformalnych rozmów z Francuzami, skierowała
emisariuszy bezpośrednio do Kongresu celem przekonania jego członków
do akceptacji jakiegoś rodzaju statusu brytyjskiego dominium,
z oddzielnymi parlamentami lojalnymi wobec wspólnego króla. Gdy
Franklin dowiedział się o tych zabiegach, napisał do Livingstona kolejny
list z przestrogą, że powinni się temu zdecydowanie przeciwstawić. „Król
nienawidzi nas z całego serca”, oświadczył. Gdyby pozwolono mu „na
jakąkolwiek władzę czy zarząd” nad Ameryką, „wkrótce zostałyby one
rozszerzone na drodze korupcji, oszustwa i siły, aż znaleźlibyśmy się pod
absolutną władzą” 32.

PLAN POKOJOWY FRANKLINA

Na początku lipca sytuację negocjacyjną ułatwiła śmierć lorda


Rockingham. Stanowisko premiera przejął po nim Shelburne, Fox
zrezygnował z kierowania sprawami zagranicznymi, Grenville zaś został
odwołany. Nadszedł czas na złożenie przez Franklina nieformalnej, lecz
szczegółowej propozycji pokojowej poprzez Oswalda, co uczynił 10 lipca.
Jego propozycje zostały podzielone na dwie części: warunki „konieczne”
i warunki „pożądane”. Pod pierwszą kategorię podchodziły cztery:
niepodległość dla Ameryki, „całkowita i kompletna pod każdym
względem”, usunięcie wszystkich brytyjskich wojsk, zabezpieczenie granic
i praw połowowych u wybrzeży Kanady. W kategorii warunków
pożądanych znajdowały się cztery: zapłata reparacji za zniszczenia
w Ameryce, przyznanie się Wielkiej Brytanii do winy, umowa o wolnym
handlu, i scedowanie Kanady Stanom Zjednoczonym.
Oswald natychmiast wysłał wszystkie szczegóły Shelburne’owi, Franklin
jednak trzymał je w tajemnicy, nigdy ich nawet nie zapisał. Nie
skonsultował też z Vergennesem złożonej Oswaldowi propozycji ani nawet
go o niej nie poinformował 33.
Tak więc, przy pomocy otwartego spojrzenia i pewnej dozy intryg,
Franklin przygotował grunt pod ostateczne negocjacje kończące
amerykańską wojnę o niepodległość. Shelburne niezwłocznie poinformował
Oswalda, że propozycje były „jednoznacznymi dowodami na szczerość dr.
Franklina”. Wielka Brytania była skłonna, pisał, uznać amerykańską
niepodległość jako warunek do rozpoczęcia rozmów, co powinno zostać
dokonane „w sposób ostateczny celem uniknięcia przyszłych źródeł
wrogości”. Gdyby Ameryka zrezygnowała z „pożądanych” warunków, pisał
Shelburne, a „te uznane za niezbędne zostały zachowane jako podstawa
rozmów”, wówczas był przekonany o możliwości „szybkiego zawarcia”
traktatu. Choć miało to zająć jeszcze kilka miesięcy, w praktyce tak właśnie
się stało 34.
Ostateczne negocjacje jednakże uległy opóźnieniu, gdy Franklin zapadł
na „okrutny artretyzm” i kamienie nerkowe, co przykuło go do łóżka na
większość sierpnia i września. Rolę głównego negocjatora przejął przybyły
nareszcie do Paryża John Jay. Uparty nowojorczyk sprzeciwił się
sformułowaniom zawartym w pełnomocnictwach Oswalda, które
upoważniały go do negocjowania „ze wspomnianymi koloniami
i osiedlami”. Jak stwierdził, nie były one lepsze od pełnomocnictw
Grenville’a, i przed dalszymi rozmowami domagał się przedłożenia przez
Oswalda jasnego oświadczenia, że ma do czynienia z niepodległym
państwem.
Gdy Jay i Franklin złożyli wizytę Vergennesowi, francuski minister
stwierdził, że nie wydaje mu się niezbędne, by pełnomocnictwa Oswalda
zawierały jasną deklarację o amerykańskiej niepodległości. Franklin, który
także uważał, że pełnomocnictwa Oswalda „ujdą”, był zachwycony
milczącą zgodą Vergennesa na prowadzenie brytyjsko-amerykańskich
negocjacji, co uznał za wspaniałomyślny i przyjacielski gest, okazujący
„łaskawą, dobrą wolę” Francji.
Interpretacja Jaya, bardziej złowroga, lecz bliższa prawdzie, brzmiała, że
Vergennes nie chciał uznania przez Wielką Brytanię niepodległości
Ameryki w sposób inny niż w ramach rozstrzygnięcia pokojowego
obejmującego Francję i Hiszpanię. „Tutejszy dwór woli odłożenie uznania
naszej niepodległości przez Wielką Brytanię”, raportował Jay Kongresowi,
„by utrzymać nas pod swym zwierzchnictwem” do czasu spełnienia
wszystkich żądań Francji i Hiszpanii. „Muszę dodać, że dr. Franklin nie
postrzega działań tutejszego dworu w takim świetle jak ja” 35.
Sceptycyzm Jaya co do motywacji Francji doprowadził do ostrego sporu
z Franklinem tego wieczoru, po powrocie Jaya do Passy. Jak powiedział
Franklinowi, szczególnie irytowało go wysunięcie przez Vergennesa
hiszpańskich roszczeń do terenów pomiędzy Alleghenami a rzeką Missisipi.
Franklin całkowicie zgadzał się, że Hiszpanii nie można było pozwolić na
„zamknięcie nas”, udzielił jednak Jayowi jednego ze swych delikatnych
pouczeń na temat rozsądku – radząc założyć, że przyjaciel taki jak Francja
działał w dobrej wierze, dopóki nie zdobędzie się wiarygodnych dowodów
na coś przeciwnego. Francja nie próbowała wstrzymywać negocjacji, co
nieustannie podnosił Jay. Zamiast tego, mówił Franklin, Vergennes okazał
gotowość do ich przyspieszenia, nie sprzeciwiając się sformułowaniom
zawartym w pełnomocnictwach Oswalda.
Jednak podejrzenia Jaya pogłębiły się, gdy dowiedział się o wysłaniu
przez Vergennesa jednego z podwładnych z tajną misją do Londynu. Nie
ufając ani Francuzom, ani Franklinowi, Jay włączył się w zakulisowe
działania, posyłając własnego tajnego wysłannika do Londynu. Szczególnie
intryguje fakt, że posłańcem tym był Benjamin Vaughan, długoletni
przyjaciel i wydawca Franklina, który przybył do Paryża z wizytą do
Franklina i pragnieniem przyczynienia się do zawarcia pokoju.
Jay poprosił Vaughana o przekazanie lordowi Shelburne, że
pełnomocnictwa Oswalda muszą jednoznacznie stwierdzać, że będzie on
negocjował ze „Stanami Zjednoczonymi”. Takie wyraźne uznanie
amerykańskiej niepodległości przed rozpoczęciem negocjacji, obiecywał
Jay, pomoże „przeciąć więzy” łączące Amerykę z Francją. Shelburne,
pragnąc zawrzeć pokój, nim upadnie jego rząd, gotów był posunąć się
daleko dla zadowolenia Jaya. W połowie września jego gabinet udzielił
Oswaldowi nowych pełnomocnictw „do rozmów z komisarzami
mianowanymi przez kolonie pod nazwą 13 stanów zjednoczonych”,
i potwierdzał, że niepodległość Ameryki może zostać uznana jako warunek
wstępny do dalszych rozmów.
Tak więc 5 października, gdy Jay i Franklin byli zadowoleni i znów
pogodzeni, rozpoczęły się oficjalne negocjacje. Oswald przedłożył
formalnie swe nowe pełnomocnictwa, Jay zaś propozycję traktatu, bardzo
podobną do nieformalnej propozycji, złożonej przez Franklina w lipcu.
Jedynym dodatkiem do czterech „koniecznych” warunków Franklina był
taki, który musiał zadowolić Wielką Brytanię, choć nie Francję czy
Hiszpanię: że Wielka Brytania i Ameryka będą posiadały swobodę żeglugi
po Missisipi.
Tempo rozmów jednakże zmalało na kilka tygodni, gdy Brytyjczykom
powiodło się odparcie francusko-hiszpańskiego ataku na Gibraltar, co
ośmieliło brytyjskich ministrów. Aby usztywnić stanowisko Oswalda,
Shelburne posłał Henry’ego Stracheya, urzędnika rządowego, który niegdyś
służył jako sekretarz admirała Howe’a. Tuż po jego przybyciu zjawił się
ponownie John Adams, by objąć obowiązki członka amerykańskiej
delegacji.
Adams był bezpośredni jak zawsze, pełen podejrzeń i wątpliwości co do
motywów każdego poza swymi własnymi. Nawet Lafayette, który został
bliskim powiernikiem Franklina, został natychmiast skrytykowany przez
Adamsa jako „kundelek” o „nieograniczonych ambicjach”, który „dyszał do
chwały”. Adams okazał też, publicznie i niedyplomatycznie, swą nieufność
wobec Vergennesa, nie składając mu wizyty przez niemal trzy tygodnie, aż
minister „spowodował przypomnienie mu” o obowiązku uczynienia tego.
(Vergennes, który był równie gładki, jak tamten szorstki, zadziwił
nieufnego Adamsa, podejmując go wspaniałą kolacją i pojąc doskonałymi
winami i maderą) 36.
Adams podobnie początkowo zwlekał ze złożeniem grzecznościowej
wizyty Franklinowi – właściwie zamkniętemu w Passy z powodu
artretyzmu i kamieni nerkowych – chociaż wymieniali wcześniej uprzejme
listy, gdy przebywał z misją w Holandii. „Nie mógł znieść bycia blisko
niego”, zapisał w swym dzienniku Matthew Ridley, amerykański kupiec
mieszkający w Paryżu. Ridley, który przyjaźnił się z obydwoma, przekonał
wreszcie Adamsa, że taka wizyta jest konieczna.
Adams był w szczególnie złym nastroju, ponieważ dowiedział się
niedawno o liście napisanym przez Franklina do Kongresu, na życzenie
Vergennesa, który doprowadził do jego wcześniejszego odwołania. Franklin
kierował się „zwykłą zazdrością” i „przyziemną zawiścią”, pisał Adams
przyjacielowi. Było to całkowite niezrozumienie intencji Franklina, który
działał bardziej z powodu irytacji i którego nieliczne wady nie obejmowały
nadmiernej zazdrości.
Niezależnie od przyczyn, Adams powracał do Paryża przepełniony
gniewem. „To, że nie darzę Franklina przyjaźnią, przyznaję”, pisał. „To, że
nie jestem zdolny darzyć nią kogokolwiek o jego zasadach moralnych,
przyznaję”. W swym dzienniku Adams powiedział jeszcze więcej:
„Przebiegłość Franklina każe mu nas dzielić. W tym celu będzie
prowokował, będzie insynuował, będzie intrygował, będzie
manewrował” 37.
Wiele więc mówi o uroku Franklina, że gdy już zasiedli do pracy, ich
stosunki układały się raczej dobrze. Gdy Adams powiedział mu bez
ogródek, gdy wreszcie przybył do Passy, że zgadza się z twardszym
stanowiskiem Jaya wobec Francji: „Doktor wysłuchał mnie cierpliwie, lecz
nie powiedział nic”. Nazajutrz na spotkaniu trzech komisarzy Franklin
zdawał się zgadzać z Adamsem i Jayem, że spotykanie się z brytyjskimi
negocjatorami bez porozumienia z Francuzami miało sens. Zwracając się
do Jaya, powiedział: „Jestem podobnego zdania i zajmę się rozmowami
z tymi panami bez konsultowania się z [francuskim] dworem”.
Gotowość Franklina do negocjowania bez porozumienia z Francją nie
była czymś nowym; rozpoczął rozmowy jeszcze przed przybyciem Jaya
i Adamsa do Paryża. Sprawił jednak, że tym razem wyglądało to tak, jakby
podjął je z szacunku dla poglądów dwóch pozostałych komisarzy, a to
pozwoliło zmiękczyć postawę Adamsa. Franklin „działał z nami
w całkowitej harmonii i jednomyślności”, pisał radośnie Adams w swym
dzienniku, „okazał się, dzięki swej mądrości i reputacji, zdolny i użyteczny
w ciągu całych negocjacji”.
Ze swej strony Franklin nadal odczuwał swoją dawną mieszaninę
podziwu i irytacji wobec Adamsa. Jak ujął to kilka miesięcy później, po
zakończeniu negocjacji, w liście do Livingstona: „On chce dobrze dla
swego kraju, jest zawsze uczciwy, często mądry, czasem jednak
i w niektórych rzeczach całkowicie szalony” 38.
Dnia 30 października, w 47. urodziny Adamsa, amerykańscy
negocjatorzy i ich brytyjscy odpowiednicy rozpoczęli tydzień intensywnych
rozmów, rozpoczynających się każdego dnia o 11 i trwających aż do
późnych kolacji. Brytyjczycy chętnie zgodzili się na cztery „konieczne”
warunki, zaproponowane przez Franklina jeszcze w lipcu, jednak nie na
warunki „pożądane”, takie jak cesja Kanady. Głównymi punktami spornymi
w tym tygodniu były:

• Prawa połowowe u wybrzeży Nowej Fundlandii. Była to poważna


kwestia dla Adamsa, który, jak stwierdza David McCullough, wygłaszał
bardzo elokwentnie kazania o „starożytnych prawach Nowej Anglii do
świętego dorsza”. Franklin był podobnie stanowczy wobec tego punktu,
podając argument ekonomiczny: pieniądze zarobione przez Amerykanów
na łowieniu ryb, zostaną wydane na brytyjskie produkty fabryczne po
przywróceniu przyjaznych stosunków. „Czy boicie się, że ryb jest za mało,
czy że złowimy zbyt wiele?”, pytał. Brytyjczycy zgodzili się na to, ku
rozczarowaniu Francji, która miała nadzieje na uzyskanie dla siebie
specjalnych praw połowowych. (Gdy wrogowie w Ameryce oskarżyli
Franklina o faworyzowanie stanowiska Francji i sprzeciwianie się
amerykańskim żądaniom połowowym, napisał do Jaya i Adamsa z prośbą
o zaświadczenie o jego stanowczości; Jay chętnie się zgodził, Adams
uczynił to z większą niechęcią) 39.
• Przedwojenne długi Amerykanów u brytyjskich kupców. Franklin i Jay
uważali, że powinny one zostać zniesione, ponieważ Wielka Brytania
zabrała lub zniszczyła tak wiele amerykańskiego majątku. Adams jednak
naciskał na to, że długi powinny zostać spłacone, i jego pogląd przeważył.
• Granica zachodnia. Jako że całe życie wyobrażał sobie amerykańską
ekspansję, Franklin nalegał, by żaden inny kraj nie otrzymał praw do
terenów pomiędzy Alleghenami a Missisipi. „Niezmiennie deklarował, że
powinniśmy naciskać, by naszą zachodnią granicą była Missisipi”.
Ponownie nie było to coś, co Francja czy Hiszpania popierałyby na
powszechnej konferencji pokojowej. Wielka Brytania jednak chętnie
przystała na granicę na rzece, wraz z prawem do swobodnej żeglugi dla obu
krajów.
• Rekompensata za majątki lojalistów skonfiskowane w Ameryce.
Kwestia ta budziła największe spory, a Franklin jeszcze je pogłębił.
Usprawiedliwiał swą niewzruszoną postawę względami moralnymi.
Lojaliści pomogli wywołać wojnę, a ich straty były o wiele mniejsze od
poniesionych przez amerykańskich patriotów, których majątki zostały
zniszczone przez Brytyjczyków. Jednak jego upór miał też element
osobisty. Wśród najbardziej znanych lojalistów byli jego były przyjaciel
Joseph Galloway, i, co ważniejsze, jego syn William. Gniew Franklina
wobec syna i pragnienie udowodnienia go publicznie, poważnie wpłynęły
na jego postawę wobec roszczeń lojalistów, i nacechowały ostatnie
tygodnie rozmów bolesną, osobistą nutą.

William, który został zwolniony z Connecticut podczas wymiany jeńców


we wrześniu 1778 roku, mieszkał w okupowanym przez Brytyjczyków
Nowym Jorku, gdzie był prezesem Rady Stowarzyszonych Lojalistów.
W tej roli zainspirował szereg niedużych, lecz brutalnych wypadów na
amerykańskie pozycje. W czasie jednego z nich doszło do zlinczowania
amerykańskiego kapitana, na co generał Washington zagroził powieszeniem
jednego z brytyjskich jeńców, młodego i bardzo dobrze ustosunkowanego
oficera nazwiskiem Charles Asgill, jeśli sprawcy nie zostaną pociągnięci do
odpowiedzialności.
Przyjaciele i rodzina Asgilla użyli wszelkich swoich wpływów, by ocalić
jego życie, Shelburne zaś posłał do Franklina osobistą prośbę o interwencję.
Franklin zdecydowanie odmówił. Celem Washingtona było „uzyskanie kary
za celowe morderstwo”, odpisał. „Jeśli Anglicy odmawiają wydania lub
ukarania mordercy, oznacza to, że wolą ocalić jego niż kapitana Asgilla.
Sądzę więc, że prośbę tę należałoby skierować do brytyjskiego rządu” 40.
Sprawa ta zyskała dla Franklina bardziej osobisty wymiar, gdy brytyjski
sąd wojenny uniewinnił oskarżonego brytyjskiego żołnierza ze względu na
to, że wykonywał on jedynie rozkazy. To skłoniło oburzonych
Amerykanów do domagania się aresztowania osoby, która te rozkazy
wydała: Williama Franklina. Tak więc w sierpniu 1782 roku, 20 lat po
swym przybyciu do Ameryki w roli gubernatora New Jersey, William
rozważnie uciekł do Londynu, gdzie dotarł w końcu września, w chwili,
gdy jego ojciec rozpoczynał ostatnią rundę negocjacji z Oswaldem.
Kłopotliwy Vaughan skomplikował sprawy, prosząc
Shelburne’a o okazanie względów Williamowi. Poinformował premiera, że
Temple Franklin podczas rozmowy z Passy „wyraził nadzieję, że zostanie
coś uczynione dla jego ojca”, Vaughan zaś dodał własne przekonanie,
bardzo błędne, że takie działanie może wywrzeć „pozytywny wpływ” na
postawę Benjamina Franklina wobec Wielkiej Brytanii. Dlatego Shelburne
spotkał się z Williamem i obiecał uczynić co tylko możliwe, by pomóc
jemu i innym lojalistom. Franklin był zirytowany, gdy dowiedział się o tym,
a szczególnie oburzył go fakt, że naiwna ingerencja Vaughana nastąpiła na
prośbę młodego Temple’a, który interweniował na rzecz ojca, nie mówiąc
o tym dziadkowi 41.
Franklin wyraził swą opinię, jak często to czynił, w postaci krótkiego
opowiadania. Był kiedyś, pisał, wielki lew, król lasu, który „miał wśród
poddanych stado wiernych psów”. Pewnego dnia jednak lew, podkuszony
przez złych doradców, zaczął z nimi wojnę. „Kilka z nich, bardziej
skundlonych, pochodzących od krzyżówek wilków i lisów, skuszonych
królewskimi obietnicami wielkich nagród, porzuciło uczciwe psy i stanęło
po stronie ich wrogów”. Gdy psy wywalczyły sobie wolność, wilki i lisy
z królewskiej rady zebrały się celem omówienia rekompensaty dla kundli,
które pozostały lojalne. Głos zabrał jednak koń, „z zuchwałością i swobodą
świadczącymi o szlachetności jego natury” i argumentował, że jakakolwiek
nagroda za bratobójstwo byłaby niesprawiedliwa i prowadziłaby jedynie do
kolejnych wojen. „Rada miała dość rozsądku, by postanowić o odrzuceniu
żądania”, konkludował Franklin 42.
W ostatnich dniach negocjacji Franklin stał się jeszcze bardziej uparty
w kwestii jakiejkolwiek rekompensaty dla lojalistów, choć Adams i Jay
okazali pewną skłonność do kompromisu w tej sprawie. W przeszłości
Adams twierdził, że Franklin jest niegodny zaufania ze względu na jego
rzekomą sympatię do syna lojalisty. Teraz dziwił go fakt, że Franklin tak
zaciekle opowiada się za czymś przeciwnym. „Dr. Franklin jest bardzo
twardy wobec torysów”, pisał w swym dzienniku, „bardziej zdecydowany
w tej kwestii niż pan Jay czy ja”.
Zważywszy na wpływy lojalistycznych emigrantów, którzy znaleźli się
w Wielkiej Brytanii, Shelburne zdawał sobie sprawę, że jeśli nie uczyni nic
dla zaspokojenia ich roszczeń, jego rząd może upaść. Jego negocjatorzy
naciskali do ostatniego dnia, Franklin jednakże zagroził zerwaniem
negocjacji. Wyjął z kieszeni dokument zawierający ponownie jego
wcześniejsze żądanie, że jeśli Wielka Brytania pragnie jakiejkolwiek
rekompensaty za majątki lojalistów, musi zapłacić za wszystkie zniszczone
amerykańskie miasta, zabrane towary, przejęte ładunki, spalone wioski,
a nawet za jego własną obrabowaną bibliotekę w Filadelfii.
Brytyjczycy zostali zmuszeni do ustąpienia. Usłyszawszy diatrybę
Franklina, wyszli się naradzić do sąsiedniego pomieszczenia, a po powrocie
stwierdzili, że zaakceptują niewiele znaczącą obietnicę, że Kongres
„szczerze zaleci” poszczególnym stanom, by dokonały wedle swego
uznania restytucji dla majątków skonfiskowanych na ich terenie.
Amerykanie zdawali sobie sprawę, że stany uczynią niewiele, zgodzili się
więc, choć Franklin nadal naciskał na jedno zastrzeżenie, wymierzone
w Williama. Zalecenie to nie będzie obejmowało tych lojalistów, którzy
„chwycili za broń przeciwko tymże Stanom Zjednoczonym”.
Nazajutrz, 30 listopada 1782 roku, amerykańscy negocjatorzy i ich
sekretarz Temple Franklin spotkali się w apartamencie Oswalda w Grand
Hotel Muscovite celem podpisania wstępnego traktatu, który w praktyce
kończył wojnę o niepodległość. W uznaniu dla zobowiązań wobec Francji,
traktat miał nie mieć formalnej mocy, „dopóki nie zostaną uzgodnione
warunki pokojowe pomiędzy Wielką Brytanią a Francją”. To miało zająć
jeszcze dziewięć miesięcy. Jednak traktat zawierał jeden natychmiastowy
i nieodwołalny skutek, zapisany w jego pierwszej linijce, która głosiła, że
Stany Zjednoczone „są wolne, suwerenne i niepodległe”.
Tego popołudnia amerykańscy negocjatorzy udali się do Passy, gdzie
Franklin wydał uroczystą kolację. Nawet John Adams był łagodniejszy,
przynajmniej chwilowo. Przyznał swemu przyjacielowi Matthew
Ridleyowi, że Franklin „zachował się dobrze i szlachetnie” 43.

UGŁASKIWANIE FRANCUZÓW

Franklinowi przypadł trudny obowiązek wyjaśnienia Vergennesowi,


dlaczego Amerykanie złamali swe zobowiązania wobec Francji i swe
instrukcje od Kongresu, zgadzając się na traktat bez konsultacji z nim. Po
posłaniu Vergennesowi kopii podpisanej ugody, która, jak podkreślał, była
prowizoryczna, Franklin złożył mu w następnym tygodniu wizytę
w Wersalu. Francuski minister stwierdził, chłodno, acz uprzejmie, że „tak
spieszne podpisanie artykułów (…) nie podobało się [francuskiemu]
królowi”, i że Amerykanie „nie zachowali się nazbyt kulturalnie”. Mimo to
Vergennes przyznał, że Amerykanie poradzili sobie dobrze sami i dodał, że
„nasza rozmowa była przyjazna”.
Dopiero gdy Franklin ośmielił się poprosić o kolejną pożyczkę od Francji
oraz poinformował o przesłaniu porozumienia pokojowego Kongresowi,
Vergennes postanowił oficjalnie zaprotestować. Było niewłaściwe, pisał
Franklinowi, „przekazywać Ameryce tak wielką nadzieję na pokój bez
choćby skonsultowania się co do stanu naszych negocjacji”. Ameryka była
zobowiązana nie rozważać ratyfikowania jakiegokolwiek pokoju, dopóki
Francja nie uzgodni swoich warunków z Wielką Brytanią. „Przez całe życie
wykonywał Pan swoje obowiązki”, kontynuował Vergennes. „Proszę
rozważyć, w jaki sposób zamierza Pan wykonać te, które winien jest Pan
królowi” 44.
Odpowiedź Franklina, którą nazywano „majstersztykiem dyplomacji”
i „jedną z najsłynniejszych not dyplomatycznych”, zawierała kilka
eleganckich wyrazów żalu, który apelował do interesu narodowego Francji.
„W warunkach wstępnych nie ustalono niczego, co byłoby sprzeczne
z interesami Francji”, pisał, niezupełnie dokładnie, „i nie nastanie pokój
między nami a Anglią, dopóki wy nie zawrzecie swojego”. Wykorzystując
francuskie słowo, które można przetłumaczyć jako „przyzwoitość”,
Franklin starał się zminimalizować amerykańskie odstępstwo:

Nie konsultując się z Panem przed ich podpisaniem, byliśmy


winni zaniedbania wymogów bienséance. Jednakże, ponieważ nie
wynikało to z braku szacunku dla Króla, którego wszyscy kochamy
i sławimy, mamy nadzieję, że zostanie nam to wybaczone, i że
wielka praca, która została tak szczęśliwie wykonana, jest tak bliska
ukończenia, i przynosi tak wielką chwałę dla jego panowania, nie
zostanie obrócona w niwecz przez jedną naszą przewinę.

W dalszej części pisma ponownie prosił o kolejną pożyczkę. „Z pewnością


cała budowla natychmiast runie, jeśli odmówicie z tego powodu udzielenia
nam dalszej pomocy”. Za prośbą szła też sugerowana groźba: uczynienie
z amerykańskiego odstępstwa sprawy publicznej może zaszkodzić
wspólnym interesom obu krajów. „Anglicy, jak właśnie się dowiedziałem,
już sobie schlebiają, że zdołali nas podzielić. Mam nadzieję, że to małe
nieporozumienie będzie zatem utrzymywane w tajemnicy, tak że będą
musieli uznać swój błąd” 45.
Vergennes był wstrząśnięty listem Franklina; kopię posłał swemu
ambasadorowi w Filadelfii. „Może Pan sobie wyobrazić moje zadziwienie”,
pisał. „Uważam za właściwe, by najbardziej wpływowi członkowie
Kongresu zostali poinformowani o bardzo dziwacznym zachowaniu ich
komisarzy względem nas”. Nie winił Franklina osobiście, poza wzmianką:
„zbyt łatwo uległ opinii swych kolegów”. Następnie Vergennes skarżył się,
trafnie, że nowy kraj nie należał do tych, które będą wchodzić w trwałe
sojusze. „Zostaniemy skromnie tylko wynagrodzeni za wszystko, czego
dokonaliśmy dla Stanów Zjednoczonych – skarżył się – i za umożliwienie
im samodzielnego istnienia”.
Niewiele mógł jednak uczynić. Doprowadzenie do konfrontacji, jak to
subtelnie ostrzegał Franklin, popchnęłoby Amerykanów jeszcze szybciej do
jeszcze ściślejszego sojuszu z Wielką Brytanią. Dlatego też, choć
niechętnie, przeszedł nad sprawą do porządku dziennego, polecił swemu
ambasadorowi nie składać w Kongresie oficjalnego protestu, a nawet
zgodził się na udzielenie przez Francję jeszcze jednej pożyczki 46.
„Dwóch wielkich dyplomatycznych szermierzy skrzyżowało szpady”,
pisał Carl Van Doren, „a filozof zdołał umiejętnie rozbroić ministra”. To
prawda, jednak zapewne lepszą analogią byłaby ulubiona gra Franklina –
szachy. Od gambitu otwarcia, który przyniósł amerykański traktat
sojuszniczy z Francją, po końcówkę prowadzącą do pokoju z Anglią przy
zachowaniu francuskiej przyjaźni, Franklin po mistrzowsku prowadził
partię przeciwko dwóm agresywnym graczom, wykazując się wielką
cierpliwością, gdy figury były źle ustawione i umiejętnie wykorzystując
pojawiające się okazje 47.
Franklin odegrał kluczową rolę w powstaniu trzech wielkich
dokumentów tej wojny: Deklaracji niepodległości, traktatu sojuszniczego
z Francją oraz traktatu pokojowego z Anglią. Teraz zaczął myśleć o pokoju.
„Wszystkie wojny są głupotami, bardzo drogimi, i bardzo zdradzieckimi”,
pisał Polly Stevenson. „Kiedy ludzkość to zrozumie i zgodzi się rozstrzygać
swe spory poprzez arbitraż? Gdyby to czyniły choćby rzucając kostkami,
byłoby to lepsze niż walka i niszczenie się wzajemnie”. Josephowi
Banksowi, jednemu z wielu starych przyjaciół z Anglii, do których napisał
z radością, jeszcze raz powtórzył swe słynne, choć często źle rozumiane
zdanie: „Nigdy nie było dobrej wojny ani złego pokoju” 48.

BENNY I TEMPLE

Zamiast natychmiast wracać do domu, Franklin postanowił rozkoszować się


osiągniętym pokojem i bezczynnością, radując się przyjaciółmi, krewnymi
i zajęciami intelektualnymi, jakie były dlań dostępne w idyllicznej scenerii
Passy. Jego wnuk Benny wciąż tkwił w szkole w Genewie, gdzie ostatnio
zapanował polityczny zamęt z powodu planów przyznania wszystkim
mieszkańcom pełnych praw wyborczych. Jako że jego obowiązki
dyplomatyczne zmalały, Franklin postanowił pozwolić Benny’emu
powrócić do Passy na wakacje letnie 1783 roku, pierwszy raz od czasu
wyjazdu chłopca cztery lata wcześniej 49.
Powróciwszy nareszcie do dziadka, na którym tak pragnął robić
wrażenie, Benny był zupełnie oczarowany. Franklin był „zupełnie inny od
innych ludzi starych”, powiedział jednemu z gości, „jako że są oni
nerwowi, zrzędliwi i niezadowoleni, a mój dziadek śmieje się i jest wesoły
jak osoba młoda”. Powrót chłopca ucieszył też Franklina. Benny „tak ładnie
wyrósł”, pisał rodzicom chłopca, „i niezwykle poprawił się w nauce
i sprawowaniu”. Do Polly Stevenson pisał: „Każdego dnia zyskuje więcej
w moich oczach”.
Tego lata, w czasie którego Benny ukończył 14 lat, jego dziadek zabrał
go nad Sekwanę na naukę pływania, a jego kuzyn Temple uczył go
fechtunku i tańca. Temple zrobił też na nim wrażenie, udając, że zabija
mysz przy pomocy helu, po czym ocuca ją, by zabić naprawdę
wyładowaniem elektrycznym z jednej z baterii Franklina. „Jestem pewien,
że mój kuzyn uszedłby w Ameryce za czarownika”, pisał Benny swym
rodzicom 50.
Franklin dowiedział się, że Benny w szkole był chorowity
i przygnębiony, a sytuacja polityczna w Genewie pozostawała niepewna.
Postanowił więc, że chłopiec nie musi wracać, mimo że zostawił tam swe
ubrania i książki. Wcześniej Franklin myślał o posłaniu Benny’ego do
szkoły w Anglii i pod opiekę Polly Stevenson, która była zachwycona tym
pomysłem. Teraz jednak, lękając się, że Benny tracił swą znajomość
angielskiego, poważniej zwrócił się do Polly w tej sprawie. „Czy nadal
będzie to dla Ciebie wygodne?”, pytał. „Jest posłuszny i ma dobre maniery,
gotów słuchać i podążać za dobrymi radami, i nie da złego przykładu
Twoim innym dzieciom”. Polly była ostrożna, lecz skłonna na to przystać.
„Lękam się, że uzna nas za tak nieokrzesanych, że trudno będzie mu nas
znieść”, odpowiedziała. „Jeśli jednak angielska serdeczność wynagrodzi
brak francuskiego wyrafinowania, mamy pewną szansę, by uczynić go
szczęśliwym” 51.
Franklin, który coraz bardziej przywiązywał się do Benny’ego,
postanowił ostatecznie, że chłopak powinien pozostać w Passy. „Okazał
taką niechęć do opuszczenia mnie, a Temple taką skłonność do zatrzymania
go, że postanowiłem go nie posyłać”, wyjaśniał Franklin Polly w liście
napisanym pod koniec 1783 roku. „Zachowuje się bardzo dobrze, i bardzo
go wszyscy kochamy”.
Franklin miał nadzieję, że dzięki swym talentom językowym Benny
mógłby może zostać dyplomatą. To wymagałoby rzecz jasna uzyskania dla
niego publicznego stanowiska, czegoś, co trudno było uzyskać dla
Temple’a. Niegdyś powiedział Richardowi Bache’owi, jak i swemu synowi
Williamowi i wielu innym, że utrzymywanie się z publicznego stanowiska
było poniżające. Teraz wyraził ponownie to samo zdanie Richardowi, tym
razem w liście dotyczącym jego syna Benny’ego: „Postanowiłem dać mu
zawód, tak by mógł na czymś polegać, i nie musiał prosić nikogo
o przysługi ani o posady” 52.
Zawód, jaki wybrał Franklin, był oczywisty. Jego prywatna drukarnia
w Passy była zajęta drukowaniem zbioru jego bagateli, toteż był
zachwycony, gdy chłopiec zaczął w niej pracować. Zatrudniono odlewnika,
aby nauczył Benny’ego odlewania czcionek, wiosną zaś Franklin przekonał
François Didota, wielkiego i najbardziej uzdolnionego artystycznie
francuskiego drukarza, by przyjął chłopca na naukę. Benny miał podążyć
śladami Franklina, nie tylko jako drukarz, ale w przyszłości jako wydawca
gazety.
Jeśli chodzi o Temple’a, Franklinowi pozostawało jedynie proszenie
o przysługi i posady. Podczas przyjemnego lata 1783 roku napisał do
ministra spraw zagranicznych Livingstona jeszcze jedną prośbę w imieniu
biednego Temple’a:

Ma on za sobą niemal siedmioletnią praktykę w pracach


ambasadorskich, i jest bardzo zdolny do służby Stanom w takim
charakterze, jako że posiada wszelki niezbędny zapał, zdolność,
język i wymowę. (…) Nie mam jednakże w zwyczaju prosić
o zatrudnienie dla siebie ani dla członków mej rodziny, i nie
uczynię tego i w tym przypadku. Mam jedynie nadzieję, że gdyby
nie miał zostać zatrudniony w Pańskiej nowej organizacji, zostanę
o tym poinformowany tak szybko, jak to możliwe, abym − póki
jeszcze mam siły − udał się z nim na objazd Włoch i z powrotem
przez Niemcy, z czego może skorzystać bardziej ze mną niż sam,
i co obiecałem mu już dawno jako nagrodę za jego wierną służbę
i za jego czułe synowskie przywiązanie do mnie.

Temple nie otrzymał stanowiska w dyplomacji, a jego dziadek nie zabrał go


na wycieczkę. Zamiast tego naśladował swego dziadka (i ojca) w czymś
mniej chwalebnym niż Benny. Po nieudanych zalotach do obu panien
Brillon, Temple związał się z zamężną kobietą mieszkającą niedaleko
Passy, Blanchette Caillot, której mąż był znanym aktorem. Miał z nią syna
z nieprawego łoża imieniem Theodore. Ironią losu dziecko zmarło na ospę,
chorobę, która zabrała jedynego prawowitego syna narodzonego w trzech
pokoleniach Franklinów.
Theodore Franklin, nieprawy syn nieprawego syna nieprawego syna
Franklina, był krótko ostatnim męskim potomkiem Benjamina Franklina,
który ostatecznie miał nie pozostawić po sobie nikogo noszącego jego
nazwisko 53.

BALONOMANIA

Wśród rozrywek Benny’ego i jego dziadka latem i jesienią 1783 roku były
wielkie pokazy pierwszych lotów balonem. Epoka lotów powietrznych
rozpoczęła się w czerwcu tegoż roku koło Lyonu, gdy bracia Joseph
i Etienne Montgolfier wysłali bezzałogowy balon na gorące powietrze na
wysokość prawie dwóch kilometrów. Franklinów tam nie było, jednak
w końcu sierpnia byli świadkami pierwszego lotu bezzałogowego balonu
wypełnionego wodorem. Naukowiec nazwiskiem Jacques Charles wysłał
jedwabny balon o średnicy 3,5 metra wypełniony wodorem wytworzonym
przy pomocy wylewania kwasu siarkowego na rozpalone żelazne ścinki. Na
oczach 50 tysięcy widzów balon uniósł się w powietrze i unosił ponad
45 minut, nim opadł na ziemię we wsi leżącej ponad 25 kilometrów dalej.
„Wieśniacy, którzy ujrzeli jego upadek, byli przerażeni”, pisał Franklin sir
Josephowi Banksowi, prezesowi Royal Society, „zaatakowali go
kamieniami i nożami tak, że został mocno okaleczony”.
Rozpoczął się wyścig do pierwszego lotu z człowiekiem, który wygrali
21 listopada bracia Montgolfier ze swym balonem na rozgrzane powietrze.
Ogromny tłum wiwatował, niezliczone kobiety mdlały, gdy w powietrze
uniósł się balon wraz z dwoma braćmi trzymającymi butelki szampana;
początkowo wpadli w gałęzie drzew. „Bardzo wtedy lękałem się o nich,
sądząc, że grozi im wypadnięcie lub spalenie”, pisał Franklin. Wkrótce
jednak wyswobodzili się i popłynęli przez powietrze nad Sekwaną. Po
20 minutach wylądowali po drugiej stronie; korki wystrzeliły w tryumfie.
Franklin był wśród sławnych naukowców, którzy następnego wieczoru
podczas wizyty braci Montgolfier w Passy podpisali oficjalny certyfikat
potwierdzający historyczny lot.
Bracia uważali, że siłę nośną wytworzyło nie tylko rozgrzane powietrze,
ale także dym, instruowali swych „aeronautów”, by podsycali płomienie
słomą i wełną. Franklin jednak bardziej skłaniał się ku modelowi Charlesa
na „zapalne powietrze”, czyli wodór, i pomógł sfinansować pierwszy lot
człowieka takim balonem. Odbył się on dziesięć dni później. Na oczach
Franklina zasiadającego w swym powozie stojącym nieopodal Ogrodów
Tuileries (artretyzm uniemożliwił mu dołączenie do tłumów stojących na
wilgotnych trawnikach), Charles i jego wspólnik latali ponad dwie godziny
i wylądowali bezpiecznie ponad 40 kilometrów dalej. Po raz kolejny
Franklin posłał poprzez Banksa raport dla Royal Society: „Miałem
kieszonkową lunetę, którą śledziłem, nim zniknęli mi z oczu: najpierw
ludzi, potem kosz, na końcu zaś balon, aż stał się nie większy od orzecha”.
Od czasu swych eksperymentów elektrycznych Franklin uważał, że
naukę można zgłębiać najpierw dla czystej satysfakcji i z ciekawości,
a potem z dokonanych odkryć wyłonią się ich praktyczne zastosowania.
Początkowo nie chciał zgadywać, jakie może być praktyczne zastosowanie
balonów, był jednak przekonany, że eksperymentowanie z nimi pewnego
dnia, jak pisał Banksowi: „otworzy drogę do jakichś odkryć w filozofii
naturalnej, o jakich obecnie nie mamy pojęcia”. Mogły istnieć, pisał
w innym liście: „ważne konsekwencje, których nikt nie potrafi
przewidzieć”. Sławniejsze jest jego bardziej zwięzłe wyrażenie tego
samego przekonania, skierowane do jednego z widzów pytającego, do
czego mogą przydać się nowe balony. Franklin odpowiedział: „A do czego
przydać się może noworodek?” 54.
Ponieważ Anglicy nie widzieli żadnego zastosowania dla balonów,
i ponieważ byli zbyt dumni, by podążać w ślady Francuzów, ominęło ich
podniecenie. „Spostrzegam wśród bardziej szanowanej części Royal
Society skłonność do unikania balonomanii do czasu, gdy zaproponowany
zostanie jakiś eksperyment dowodzący ich przydatności albo dla
społeczeństwa, albo dla nauki”, pisał Banks. Franklin szydził z takiego
podejścia. „Nie wydaje mi się dobrym powodem rezygnować z wykonania
nowego eksperymentu, który w oczywisty sposób zwiększa władzę
człowieka nad materią, aż dowiemy się, do czego władzę tę można by
zastosować”, odpisał. „Gdy nauczymy się go opanować, możemy z czasem
znaleźć dla niego zastosowanie, jak to uczyniono z magnetyzmem
i elektrycznością, w których pierwsze eksperymenty urządzano jedynie dla
rozrywki”. W początkach następnego roku znalazł jedno możliwe
praktyczne zastosowanie balonów: mogły one służyć jako sposób
prowadzenia wojny, albo, jeszcze lepiej, jako sposób zachowania pokoju.
„Przekonanie władców o głupocie wojen może być jednym z efektów, jako
że nawet najpotężniejsi z nich nie będą w stanie chronić swoich dominiów”,
pisał swemu przyjacielowi Janowi Ingenhouszowi, holenderskiemu
naukowcowi i lekarzowi.
Franklin jednak przede wszystkim zadowalał się całym szaleństwem
i rozrywkami otaczającymi balony. Pokazy lotów fantazyjnych balonów,
zdobionych i malowanych we wspaniałe wzory, stały się w Paryżu hitem
sezonu. Wpłynęły one nawet na kapelusze i fryzury, mody i tańce. Temple
Franklin i Benny Bache zbudowali własne, miniaturowe modele. Franklin
zaś napisał jedną ze swych satyr, która, jak wiele z jego wczesnych dzieł,
stanowiła zapis słów anonimowej kobiety: „Jeśli chcesz wypełnić swoje
balony substancją dziesięciokrotnie lżejszą niż zapalne powietrze – pisała
do jednej z gazet – możesz znaleźć wielką ilość tej substancji,
produkowanej na bieżąco, w obietnicach kochanków i dworaków” 55.

SZARA EMINENCJA

Rozkoszując się zabawami przedrewolucyjnego Paryża, Franklin znaczną


część swych pism poświęcał swym egalitarnym, antyelitarnym ideom
budowy nowego amerykańskiego społeczeństwa, opartego na ideałach
klasy średniej. Jego córka Sally posłała mu wycinki prasowe o utworzeniu
dziedzicznej organizacji dla zasłużonych, nazwanej Towarzystwem
Cyncynatów, na czele której stał generał Washington. W jego szeregi
przyjmowano zasłużonych oficerów amerykańskiej armii, którzy mieli
przekazywać ten tytuł swym najstarszym synom. Franklin, odpisując na
początku 1784 roku, wyśmiał ten pomysł. Chińczycy mieli rację, pisał,
honorując rodziców zasłużonych osób, ponieważ ci mieli jakiś udział
w tych zasługach. Jednak honorowanie potomków zasłużonych osób, które
nie miały nic wspólnego z osiągniętą zasługą, „jest nie tylko bezpodstawne
i absurdalne, ale często szkodliwe dla ich potomności”. Jakakolwiek forma
dziedzicznej arystokracji czy szlachty była, stwierdzał: „biegunowo
przeciwna uroczyście ogłoszonym wartościom ich kraju”.
W liście tym wykpił też symbol Cyncynatów, orła bielika, który został
też wybrany godłem kraju. To spowodowało jedną z najsłynniejszych tyrad
Franklina na temat amerykańskich wartości i kwestii narodowego orła:

Chciałbym, by orła bielika nie wybrano jako reprezentacji


naszego kraju; jest on ptakiem o złym charakterze, nie zdobywa
pożywienia uczciwie; mogliście ujrzeć go siedzącego na jakimś
uschłym drzewie, niedaleko rzeki, gdzie, zbyt leniwy, by samemu
łowić, przygląda się wysiłkom rybołowa. (…) Indyk,
w porównaniu, jest ptakiem znacznie bardziej godnym szacunku,
i prawdziwym ptakiem Ameryki. (…) Jest on (choć to prawda,
trochę próżny i głupi, co jednak nie szkodzi mu jako godłu) ptakiem
odważnym, i nie zawahałby się rzucić na grenadiera brytyjskiej
gwardii 56.

Franklin tak często otrzymywał wiadomości od ludzi pragnących


emigrować do Ameryki, że w początkach 1784 roku opublikował broszurę
po francusku i po angielsku, której celem było zachęcanie osób bardziej
przedsiębiorczych, zniechęcanie zaś tych, którzy poszukiwali dostatniego
życia elit. Jego esej pt. Information to Those Who Would Remove to
America [Informacje dla tych, którzy pragną przenieść się do Ameryki] jest
jednym z najbardziej jasnych wyrazów jego przekonania, że amerykańskie
społeczeństwo winno opierać się na zaletach klasy średniej (albo
„przeciętnej”, jak ją czasem nazywał, traktując to słowo jako komplement),
za której członka nadal się uważał.
W broszurze pisał, że w Ameryce było bardzo niewielu ludzi tak ubogich
i tak bogatych, jak w Europie. „Dominuje tam raczej powszechna,
szczęśliwa przeciętność”. Zamiast bogatych właścicieli ziemskich i ledwie
wiążących koniec z końcem dzierżawców, „większość ludzi uprawia własną
ziemię” lub wykonuje jakiś zawód lub fach. Franklin był szczególnie
surowy wobec tych, którzy szukali dziedzicznych przywilejów lub którzy
nie mieli „żadnej zalety poza urodzeniem”. W Ameryce, pisał, „ludzie nie
pytają obcego, kim jest, ale co potrafi”. Odnosząc się do swej dumy
z odkrycia, że jego przodkami byli ludzie pracy, a nie arystokraci, pisał, że
prawdziwy Amerykanin: „będzie bardziej wdzięczny genealogowi
potrafiącemu mu udowodnić, że jego przodkowie i krewni od dziesięciu lat
byli oraczami, kowalami, cieślami, tokarzami, tkaczami, farbiarzami,
a nawet szewcami, a zatem byli użytecznymi członkami społeczeństwa, niż
gdyby udowodnił, że byli panami, nierobiącymi nic pożytecznego, lecz
żyjącymi w zbytku z pracy innych”.
Ameryka tworzyła społeczeństwo, pisał Franklin, gdzie „człowiek
zaledwie dobrze urodzony”, który nie chce pracować, będzie „pogardzany
i lekceważony”, podczas gdy każdy posiadający użyteczne umiejętności
będzie szanowany. Wszystko to tworzyło lepszy klimat moralny. „Niemal
powszechna przeciętność majątku, jaka dominuje w Ameryce, zmuszająca
ludzi do wykonywania jakiegoś zawodu, aby się utrzymać, pozwala
uniknąć tych wad, które rodzą się zwykle z bezczynności”, konkludował.
„Przedsiębiorczość i nieustanne zajęcie znakomicie utrwalają moralność
i cnotę”. Twierdził, że opisuje Amerykę taką, jaka wówczas była,
jednocześnie jednak opisywał ją taką, jaką chciał, by się stała. Ogólnie
biorąc, był to najlepszy hołd dla wartości klasy średniej, którą
reprezentował, i którą pomógł uczynić integralną częścią charakteru
nowego kraju 57.
Miłość Franklina do klasy średniej i jej wartości w postaci ciężkiej pracy
i oszczędności oznaczała, że jego teorie społeczne zwykle były mieszaniną
konserwatyzmu (jak widzieliśmy, wątpił w państwową dobroczynność
prowadzącą do uzależnienia od niej biednych) oraz populizmu (sprzeciwiał
się dziedzicznym przywilejom i majątkom zdobywanym jedynie z racji
posiadania dużej własności ziemskiej). W roku 1784 rozszerzył swe idee,
kwestionując moralność otaczania się nadmiernym luksusem.
„Nie myślałem nigdy – skarżył się Benjaminowi Vaughanowi – o leku na
luksus”. Z jednej strony pragnienie luksusu zachęcało ludzi do ciężkiej
pracy. Wspominał, jak jego żona niegdyś dała elegancki kapelusz wiejskiej
dziewczynie, i wkrótce wszystkie inne dziewczyny w wiosce pracowały
ciężko przy szyciu rękawiczek, by zarobić na eleganckie kapelusze. To
trafiało w jego przekonania utylitarne: „Szczęśliwsze stały się nie tylko
dziewczęta dzięki ładnym czapeczkom, ale i filadelfijczycy dzięki ciepłym
rękawiczkom”. Jednakże spędzanie zbyt wiele czasu w pogoni za luksusem
było marnotrawstwem i „złem publicznym”. Sugerował więc, by Ameryka
nałożyła wysokie podatki na importowane brytyjskie towary luksusowe 58.
Jego antypatia wobec nadmiernego bogactwa skłoniła go też do obrony
wysokich podatków, zwłaszcza na luksusy. Osoba posiada „naturalne
prawo” do wszystkiego, co wypracuje, a co było niezbędne dla utrzymania
niej i jej rodziny, pisał ministrowi finansów Robertowi Morrisowi. „Jednak
wszelka własność ponad takie potrzeby jest własnością publiczną, gdyż to
władza publiczna stworzyła ją dzięki swym prawom”. Podobnie pisał
Vaughanowi, że surowe prawa kryminalne stworzyli ci, którzy starali się
zapobiec powstawaniu nadmiernie dużych majątków. „Zbyteczna własność
jest dziełem społeczeństwa”, pisał. „Proste i łagodne prawa wystarczą dla
ochronienia własności jedynie niezbędnej” 59.
Dla niektórych jemu współczesnych, tak bogatych, jak i biednych,
filozofia społeczna Franklina wydawała się dziwną mieszaniną poglądów
konserwatywnych i radykalnych. W rzeczywistości był to jednak bardzo
spójny zestaw wartości człowieka pracy. W odróżnieniu od wielu
późniejszych rewolucji, rewolucja amerykańska nie była radykalnym
buntem uciemiężonego proletariatu. Kierowali nią głównie obywatele
posiadający ziemię lub uprawiający zawód, których raczej burżuazyjne
hasło brzmiało „nie ma opodatkowania bez reprezentacji”. Mieszanina
przekonań Franklina miała stać się wizytówką znacznej części
amerykańskiej klasy średniej: jej wiara w wartość ciężkiej pracy
i oszczędności oraz w dobrowolne stowarzyszenia pomocowe, jej
konserwatywny sprzeciw wobec datków prowadzących do lenistwa
i uzależnienia oraz nieco niejednoznaczna niechęć do nadmiernego luksusu,
dziedzicznych przywilejów i do bezczynnej klasy właścicieli ziemskich.
Koniec wojny pozwolił na wznowienie korespondencji ze starymi
przyjaciółmi w Anglii, zwłaszcza kolegą po fachu Williamem Strahanem,
tym samym, do którego dziewięć lat wcześniej napisał niewysłany list
oświadczający: „Teraz jest Pan moim wrogiem”. W roku 1780 jego gniew
zelżał na tyle, by sporządzić brudnopis listu podpisany „Pański niegdyś
oddany przyjaciel”, co następnie zmienił na „Pański długoletni oddany
pokorny sługa”. W roku 1784 podpisywał się „z wyrazami sympatii”.
Po raz kolejny omawiali teorie Franklina, że czołowi urzędnicy rządowi
powinni służyć bez pensji i że angielskie społeczeństwo i rząd były
przeżarte korupcją. Teraz jednak ton był gawędziarski, jako że Franklin
zasugerował, by Amerykanie, którzy „posiadają jakieś resztki sympatii” dla
Brytyjczyków, powinni może nimi rządzić. „Skoro nie macie dość rozumu
ani cnoty, by rządzić się sami”, pisał, „zlikwidujcie wasz stary, szalony
ustrój i wyślijcie posłów do Kongresu”. Gdyby Strahan nie zrozumiał, że
żartuje, Franklin przyznał: „Stwierdzi Pan, że moja rada pachnie maderą.
Ma Pan rację. Ten głupiutki list jest jedynie pogawędką nad drugą
butelką” 60.
Franklin spędził też wczesne lato 1784 roku, uzupełniając swe
wspomnienia. Napisał około 40 procent tego, co miało stać się jego sławną
Autobiografią u biskupa Shipleya w Twyford w roku 1771. Teraz
zareagował na prośbę Vaughana, który stwierdził, że dzieje Franklina
pozwolą wyjaśnić „zachowania ludzi aspirujących”, i napisał w Passy
kolejne 10 procent tego dzieła. Tym razem skupiał się na potrzebie
zbudowania nowego charakteru Amerykanina, i większość fragmentu
napisanego w roku 1784 poświęcona była wyjaśnieniu jego sławnego
projektu samodoskonalenia, przy pomocy którego starał się wyćwiczyć
w sobie 13 cnót, od oszczędności i przedsiębiorczości po umiarkowanie
i pokorę.
Jego przyjaciele z Passy byli szczególnie podekscytowani opowieścią
o notesie, którego Franklin używał do zapisywania swych wysiłków celem
osiągnięcia tychże cnót. Franklin, który wciąż jeszcze nie wypracował
w sobie w pełni skromności, dumnie pokazał tabelki Cabanisowi, młodemu
lekarzowi mieszkającemu u madame Helvétius. „Dotknęliśmy tej cennej
książeczki”, zachwycał się Cabanis w swym dzienniku. „Trzymaliśmy ją
w rękach. Oto, w pewien sposób, chronologiczny zapis historii duszy
Franklina!” 61.
W wolnym czasie Franklin doskonalił jeden ze swych najsłynniejszych
i najbardziej użytecznych wynalazków: dwuogniskowe okulary. Pisząc do
przyjaciela w sierpniu 1784 roku, ogłosił, że „cieszy się z wynalezienia
Podwójnych Okularów, które, służąc dla dalszych obiektów, jak również dla
bliskich, czynią me oczy tak samo użytecznymi jak niegdyś”. Kilka
miesięcy później, w odpowiedzi na prośbę o więcej informacji na temat
„Pańskiego wynalazku”, Franklin dostarczył szczegółów:

Ta sama wypukłość szkła, przez którą człowiek widzi


najwyraźniej i najlepiej na odległość odpowiednią dla czytania nie
jest najlepsza dla odległości większych. Dlatego też dotychczas
miałem dwie pary okularów, które niekiedy zmieniałem, jako że
w podróży niekiedy czytam, a często chciałem podziwiać widoki.
Uznając to zmienianie za kłopotliwe, i nie zawsze wystarczająco
prędkie, kazałem przeciąć szkła i połowę każdego z nich osadzić
w tym samym kręgu. W ten sposób noszę moje okulary cały czas,
i muszę jedynie przesunąć oczy w górę lub w dół, gdy pragnę
widzieć coś odległego lub bliskiego, a odpowiednie szkła są zawsze
na miejscu 62.

Portret pędzla Charlesa Wilsona Peale’a, namalowany w 1785 roku,


ukazuje go w tych nowych okularach.
Ze względu na swą sławę naukowca i racjonalisty, Franklin został w roku
1784 mianowany przez króla do komisji badającej teorie Friedricha Antona
Mesmera, propagatora nowej metody leczenia, z której powstało słowo
„mesmeryzować”. (Inny członek tej komisji, dr Joseph-Ignace Guillotin,
także zasłynął z pochodzącego od jego nazwiska czasownika, stworzonego
w czasie rewolucji francuskiej). Mesmer, błyskotliwy lekarz z Wiednia,
wierzył, że choroby powodowane były przez sztuczne zakłócenie
uniwersalnego fluidu tworzonego przez ciała niebieskie, i można było je
leczyć przy pomocy technik odkrytego przez niego magnetyzmu
zwierzęcego. Jego terapie obejmowały umieszczanie pacjentów między
wielkimi dębowymi kadziami pełnymi szkła i kawałków żelaza, podczas
gdy lekarz, z żelazną różdżką w ręku, magnetyzował i hipnotyzował ich.
Dowodem na to, że oświecenie zaczynało słabnąć, była wielka popularność
mesmeryzmu, który zastąpił w Paryżu fascynację balonami. Do
zwolenników mesmeryzmu zaliczali się Lafayette, Temple Franklin
i królowa Maria Antonina.
Wiele posiedzeń komisji odbyło się w Passy, gdzie sam Franklin,
w imieniu nauki, poddał się zabiegom. W swym dzienniku czternastoletni
Benny zanotował jedną z sesji, w czasie której uczniowie Mesmera
„zmagnetyzowawszy wiele chorych osób (…) udali się do ogrodu, by
magnetyzować drzewa”. Było jasne, że siła sugestii może powodować
dziwaczne rezultaty. Członkowie komisji jednakże uznali, że „naszą rolą
było zachować chłodny racjonalizm i otwarty umysł”. Dlatego zawiązali
pacjentom oczy, nie pozwalając im wiedzieć, czy są oni poddawani
zabiegom lekarzy Mesmera. „Odkryliśmy, że możemy wpłynąć sami, żeby
ich odpowiedzi były takie same niezależnie od tego, czy zostali
namagnetyzowani, czy też nie”. Doszli do wniosku, że Mesmer był
oszustem, a jego terapia opierała się, jak napisali w swym raporcie, na „sile
wyobraźni”. Niepublikowany załącznik do raportu odnotowywał, że terapia
potrafiła skutecznie stymulować seksualnie młode kobiety, gdy stosowano
III
„titillations délicieuses” .
Franklin napisał do Temple’a, który nie był już uczniem Mesmera, że
raport całkowicie obalił jego teorie. „Niektórzy sądzą, że położy on kres
mesmeryzmowi”, pisał, „jednak istnieje w świecie wielka doza
łatwowierności, i oszustwa tak absurdalne utrzymywały się od wieków” 63.

FINAŁ

Jednym z powodów rozpaczy Franklina było to, że w negocjacjach


dotyczących traktatów z innymi państwami europejskimi musiał ponownie
współpracować z Johnem Adamsem. Martwił się, pisał jednemu
z przyjaciół, „co zrodzi koalicja między moją ignorancją a jego
przekonaniem”. Krótki okres łagodności Adamsa trwał jedynie kilka
miesięcy po podpisaniu prowizorycznego pokoju z Wielką Brytanią,
obecnie zaś powrócił on do intryg za plecami Franklina. Jak pisał Adams
Robertowi Livingstonowi, Franklin był „niezrozumiałym politykiem”.
„Jeśli ten pan i marmurowy Merkury z ogrodów Wersalu mieliby być
kandydatami na ambasadora, nie wahałbym się poprzeć figury, ze względu
na to, że nie wyrządzi ona szkód”.
Franklin więc był zachwycony, gdy Thomas Jefferson, który dwukrotnie
już odrzucił propozycję Kongresu dołączenia do Franklina i Adamsa
w Paryżu, wreszcie ustąpił i dotarł do miasta w sierpniu 1784 roku.
Jefferson był wszystkim, czym nie był Adams: czarującym dyplomatą,
miłośnikiem Francji, był pozbawiony zazdrości dzięki pewności siebie,
uwielbiał kobiety i towarzyskie przyjemności bez purytańskiej
świętoszkowatości. Był też filozofem, wynalazcą i naukowcem, którego
oświeceniowa ciekawość doskonale zgrywała się z ciekawością Franklina.
Co więcej, Jefferson był doskonale świadom mroku, jaki skaził Adamsa.
James Madison napisał do niego ze skargą, iż listy Adamsa były „pokazami
jego próżności, jego uprzedzeń wobec francuskiego dworu i jego jadu
wobec dr. Franklina”. Jefferson odpisał: „On nienawidzi Franklina,
nienawidzi Jaya, nienawidzi Francuzów, nienawidzi Anglików. Do kogo
przystanie?”.
Jefferson podzielał przekonanie Franklina, że w polityce zagranicznej
rolę odgrywać winny zarówno realizm, jak i idealizm. „W najlepszym
interesie państw, tak jak ludzi, jest przestrzegać nakazów sumienia”,
oświadczył. W odróżnieniu od Adamsa, absolutnie szanował Franklina.
„Więcej szacunku i czci otaczało we Francji dr. Franklina niż jakąkolwiek
inną osobę, rodzimą czy zagraniczną”, pisał, nazywając Franklina
„największym człowiekiem i ozdobą swoich czasów”. Gdy kilka miesięcy
później rozeszła się wieść, że planuje się, by to on zastąpił Franklina,
Jefferson udzielił swej słynnej odpowiedzi: „Nikt go nie może zastąpić, sir.
Ja jestem jedynie jego następcą” 64.
Jefferson często jadał z Franklinem, grywał z nim w szachy, i słuchał
jego wykładów na temat lojalności, jaką Ameryka winna była Francji. Jego
łagodząca obecność pomogła nawet Franklinowi i Adamsowi lepiej znosić
się nawzajem, i cała trójka, która niegdyś pracowała nad Deklaracją
niepodległości, teraz wspólnie w Passy przez cały wrzesień
przygotowywała nowe traktaty polityczne i handlowe z państwami
europejskimi. Trzech patriotów mogło zgadzać się w wielu rzeczach.
Dzielili wiarę w wolny handel, jawne traktaty i potrzebę położenia kresu
merkantylistycznemu systemowi ograniczeń handlowych i wyłącznych stref
wpływów. Jak stwierdził Adams z niezwykłą dla siebie łaskawością:
„Działaliśmy we wspaniałej harmonii, dobrym humorze i jednomyślności”.
Tak dla ludzi, jak i dla krajów, był to czas pojednania. Skoro Franklinowi
udało się naprawić stosunki z Adamsem, istniała nadzieja, że będzie mógł
uczynić to samo ze stosunkami z własnym synem. „Drogi i szanowny
ojcze”, pisał William z Anglii tego lata. „Od czasu zakończenia
nieszczęsnej rywalizacji między Wielką Brytanią a Ameryką pragnąłem do
Ciebie napisać, i spróbować odtworzyć tę miłą korespondencję i kontakty,
które, do czasu rozpoczęcia niedawnych problemów, stanowiły dumę
i radość mego życia”.
Był to szlachetny, łaskawy i uniżony gest od syna, który przez cały czas
nigdy nie powiedział złego słowa o swoim ojcu ani też nie przestał go
kochać. William był jednak nadal Franklinem, i nie mógł zdobyć się do
przyznania, że się mylił, ani też do przeprosin. „Jeśli się myliłem, nie mogę
nic na to poradzić. Jest to błąd w ocenie, którego najdojrzalsza refleksja, do
jakiej jestem zdolny, nie potrafi odmienić; mocno wierzę, że gdyby jutro
ponownie nastąpiły te same okoliczności, moje zachowanie byłoby
doskonale podobne do wcześniejszego”. Proponował, że przybędzie do
Paryża, gdyby ojciec nie zechciał jechać do Anglii, tak by mogli
rozstrzygnąć swe nieporozumienia „w osobistej rozmowie” 65.
Odpowiedź Franklina zdradza jego ból, jednak dawała także pewne
nadzieje. Zaczął od stwierdzenia, że „cieszy się, że pragniesz wznowić miłą
korespondencję”, i zdobył się nawet na dodanie, „będzie to dla mnie miłe”.
Jednak natychmiast przeszedł od miłości do gniewu:

Rzeczywiście nic nie zraniło mnie mocniej ani nie przyniosło


większych cierpień niż to, że na stare lata zostałem porzucony przez
mego jedynego syna; który nie tylko mnie porzucił, ale chwycił za
broń przeciwko mnie dla sprawy, w której na szali znajdowało się
moje dobre imię, mój majątek i moje życie. Uznałeś, jak piszesz, że
wymagał tego Twój obowiązek wobec Twojego króla i uczucie dla
Twego kraju. Nie powinienem winić Cię za różnice poglądów ze
mną w sprawach publicznych. Jesteśmy ludźmi i popełniamy błędy.
Nasze opinie nie są nam poddane; są tworzone i rządzone
w znacznej mierze przez okoliczności, które są często równie
niewytłumaczalne, co nieodparte. Twoja sytuacja była taka, że
niewielu potępiłoby, gdybyś zachował neutralność, choć są
obowiązki naturalne, które mają pierwszeństwo przed politycznymi
[podkreślenie Franklina].

Potem jednak zmiarkował się. „To nieprzyjemny temat – pisał – zostawiam


go”. Nie byłoby dobrze, dodał, „byś tu obecnie przybywał”. Zamiast tego
do Londynu posłany miał zostać Temple, by służyć jako pośrednik.
„Możesz zwierzyć swemu synowi wszelkie sprawy rodzinne, jakie
pragnąłbyś omówić ze mną”. Potem, z pewną wyższością, dodał: „Ufam, że
rozważnie zaniechasz przedstawiania go w towarzystwie, w którym
pokazywanie się byłoby dla niego niewłaściwe”. Temple mógł być synem
Williama, jednak Franklin jasno oznajmił, kto go kontrolował 66.
Już dwudziestoczteroletni Temple posiadał niewiele mądrości dziadka,
a znacznie więcej normalnych uczuć spajających rodziny, nawet
poróżnione. Od dawna miał nadzieję, pisał do jednego z londyńskich
przyjaciół, powrócić tam i „uściskać ojca”. Podczas wizyty w Anglii starał
się mimo to okazywać lojalność wobec dziadka, a nawet prosić go o zgodę
przed udaniem się z ojcem z wycieczką nad morze.
Po kilku tygodniach Franklin zaczął obawiać się, że Temple może
porzucić go dla swego ojca, i zbeształ go za zbyt rzadkie pisanie listów.
„Czekałem z niecierpliwością na każdą pocztę. A tu ani słowa”. Franklin
skarżył się między innymi na to, że krępowały go pytania, czy ma wieści od
Temple’a: „Oceń sam, co czuję ja, co oni myślą, i powiedz, co ja mam
myśleć o takim zaniedbywaniu”. Ze wszystkich członków jego rodziny
tylko Temple potrafił wzbudzać taką jego zazdrość i zaborczość.
Temple tymczasem doskonale się bawił. Traktowano go jak sławnego
księcia. Fetowali go członkowie Royal Society, lord major Londynu,
a najróżniejsze damy urządzały dla niego podwieczorki. Sportretował go
Gilbert Stuart, a jeden z przyjaciół zaopatrzył go w listę najlepszych
szewców i krawców, dodając: „W razie chuci, idź do tychże bezpiecznych
dziewcząt, które, jak sądzę, są całkiem przystojne” 67.
Temple nie zdołał rozwiązać problemów dzielących jego ojca i jego
dziadka, zdołał jednak zrealizować drugą część swego zadania: nakłonić
Polly Stevenson do przyjazdu do Passy. Czterdziestopięcioletnia Polly była
od dekady wdową, a jej matka, długoletnia gospodyni i towarzyszka
Franklina, zmarła rok wcześniej. („Kochała Pana z największym
oddaniem”, pisała Polly, przekazując smutne wieści). Franklin napisał
Polly, że musi przybyć szybko z wizytą, ponieważ był obecnie jak budynek
„wymagający tak wielu napraw, że taniej byłoby go zburzyć i wznieść
nowy”. W końcu lata 1784 roku jego listy stały się jeszcze bardziej
błagalne. „Przybądź, Droga Przyjaciółko, pomieszkaj ze mną, póki tu
jestem, i udaj się ze mną, jeśli się udam, do Ameryki” 68.
W początkach grudnia 1784 roku wielu ludzi zebrało się w Passy, dając
Franklinowi podczas jego ostatniej zimy spędzonej we Francji najbardziej
zadowalającą wersję jego hybrydowych rodzin, złożonych z prawdziwych
i przybranych krewnych, których tak kochał gromadzić wokół siebie.
Opiekowali się nim Temple i Benny, Polly i jej troje dzieci, Thomas
Jefferson i inne wielkie umysły, oraz mesdames Brillon i Helvétius i ich
cudowne otoczenie. „Przez krótką chwilę”, pisze Claude-Anne Lopez
i Eugenia Herbert, „jego różne »rodziny« były niemal doskonale zgrane,
cementowane więzami dobrej woli, z nim w samym centrum” 69.
Polly rozbawił widok Temple’a, gdy ujrzała go w Londynie po dziesięciu
latach, i żartowała z Franklinem, jak wówczas starał się ukrywać
pochodzenie chłopca. „Widzimy silne podobieństwo do Pana, tak jak
widzieliśmy je wszyscy wcześniej, gdy nie sądziliśmy, że wolno nam to
wyjawić, i udawaliśmy równie nieświadomych, jak Pan przypuszczał, że
jesteśmy, lub pragnął, byśmy byli”. To dało jej okazję do lekkiego
zbesztania: „Sądzę, że może być Pan przystojniejszy od swojego wnuka,
jednak nigdy nie był Pan tak dystyngowany”.
Jednak bliska znajomość z Temple’em nie rodziła nadmiernej sympatii,
z wyjątkiem jego dziadka. Polly była nim nieco rozczarowana po przybyciu
do Passy. „On tak uwielbia stroje – pisała powinowatej – i jest tak
pochłonięty swym znaczeniem i tak zajęty szukaniem przyjemności, że nie
czyni go to miłą i szanowaną postacią”.
Benny natomiast, dzięki swemu genewskiemu wykształceniu i naturalnej
chęci przypodobania się, wydał się Polly „rozsądny i męski w zachowaniu
bez najmniejszych oznak dandysa”. Nosił fryzurę angielskiego chłopca, nie
francuskiego panicza, i „z prostotą stroju łączy ujmującą prostotę
charakteru”. Temple mógł bardziej przypominać Franklina z wyglądu, ale
Benny – który pływał w Sekwanie, namiętnie puszczał latawce, zabierał
Polly na wycieczki po Paryżu, a mimo to nie zaniedbywał swej pracy
w drukarni – przypominał go bardziej „umysłem” 70.

ADIEU

Niekiedy, a nawet często, Franklin pisał, że nie ma ochoty burzyć tego


małego raju, lecz pozostać we Francji i umrzeć pośród tych, którzy go tak
kochali i sprawiali mu tyle radości. Jego artretyzm i kamienie nerkowe
czyniły perspektywę rejsu przez Atlantyk dość przerażającą, podczas gdy
w Paryżu mógłby nadal cieszyć się swym przygasłym zapałem do
tamtejszych dam. W maju 1785 roku pisał do przyjaciela, wspominając
jedną ze swych ulubionych piosenek pijackich:

Namiętności me zawsze niechaj mam na wodzy,


Mądrości, szlachetności czas niech mi przysporzy,
I od podagry chroniąc, niech łagodnie złoży.

„Cóż jednak znaczą nasze życzenia?”, pytał. „Śpiewałem tę pieśń tysiące


razy, gdy byłem młody. Teraz, przy osiemdziesiątce, dopadły mnie
przeciwieństwa, mam podagrę, a nie opanowałem jeszcze wszystkich mych
namiętności”.
Mimo to, gdy w tymże miesiącu dotarła do niego wieść, że Kongres
nareszcie przyjął jego rezygnację, i że Temple nie otrzyma stanowiska
zagranicznego, Franklin uznał, że czas wracać do domu. Z Passy napisał do
Polly, która powróciła wcześniej do Anglii, błagając, by mu towarzyszyła.
Pozwolił sobie zarezerwować obszerną kajutę dla niej i całej jej rodziny.
„Możesz nigdy nie mieć tak dobrej okazji”. Ona jednak przynajmniej na
razie postanowiła pozostać w Anglii.
Posłał wieść o planach podróży swej siostrze Jane, wyjaśniając:
„Pracowałem bez wytchnienia do późna w noc; czas, bym wrócił do domu,
i się położył”. Do jego pism zaczęły wkradać się podobne metafory; więcej
na ten temat napisał przyjacielowi Davidowi Hartleyowi, który pomagał mu
w tak wielu negocjacjach. „Długo pracowaliśmy razem przy najlepszym
z dzieł, dziele pokoju”, pisał. „Pozostawiam Pana wciąż przy pracy, jednak
ukończywszy mą dniówkę, udaję się do domu, by położyć się! Proszę
życzyć mi dobrego spoczynku, jak ja życzę miłego wieczoru. Adieu!” 71.
Pożegnania w Passy były dramatyczne i pełne łez. „Przez wszystkie dni
mego życia pamiętać będę wielkiego człowieka, mędrca, który zechciał być
mi przyjacielem”, pisała madame Brillon po ich ostatnim spotkaniu. „Jeśli
kiedykolwiek raczy Pan przypomnieć sobie kobietę, która kochała Pana
najbardziej, proszę pomyśleć o mnie”.
Madame Helvétius nie dała się wyprzedzić. „Proszę wrócić, Drogi
Przyjacielu, proszę wrócić do nas”, pisała w liście posłanym celem
doścignięcia go, nim wsiadł na statek. Do każdego z przyjaciół posłany
został prezent, który miał stać się relikwią: Cabanis dostał wydrążoną laskę,
która pozwalała magicznie uspokajać fale. Ksiądz Morellet skrzynkę na
narzędzia i fotel, a jego gospodarz Chaumont stół, który można było
zmyślnie podnosić i opuszczać. (Wręczył też Chaumontowi rachunek za
udoskonalenia, jakie poczynił w swoich apartamentach, w tym za
zainstalowanie piorunochronu i naprawienie komina „celem uleczenia go
z nieznośnej, dymnej przypadłości”).
Aby złagodzić trudy podróży do portu w Hawrze, królowa Maria
Antonina posłała swą osobistą zamkniętą lektykę niesioną przez spokojne
hiszpańskie muły. Jej mąż, król Ludwik XVI, posłał swój miniaturowy
portret okolony 408 małymi diamentami. Franklin wymienił się też
podarkami z Vergennesem, który napisał współpracownikowi: „Stany
Zjednoczone nigdy nie będą miały bardziej oddanego i użytecznego sługi
niż monsieur Franklin” 72.
Dnia 12 lipca, w dniu wyjazdu z Passy, Benny zapisał w swym
dzienniku: „Panowała wokół niego grobowa cisza, przerywana jedynie
rzadkim płaczem”. Jefferson przybył, by go pożegnać, później zaś
wspominał: „Damy zasypały go uściskami, a gdy przedstawiał mnie jako
swego następcę, powiedziałem, że pragnąłbym przekazania i tych
przywilejów, on jednak odrzekł: »jest pan zbyt młody«” 73.
Plan Franklina zakładał przebycie kanału La Manche, aby stwierdził, czy
będzie w stanie wytrzymać trudy rejsu przez ocean. Gdyby tak się nie stało,
zamierzał wrócić do Hawru, a lektyka królowej, czekająca tam na
wiadomość, miała zanieść go z powrotem do Passy.
Jak zwykle jednak, podróż była dla niego czymś ożywczym, zamiast
wyczerpującym, i Franklin okazał się jedynym z pasażerów, który nie
chorował na burzliwych wodach kanału. Gdy dotarł do Southampton, wraz
z towarzyszami udał się do gorącej łaźni z wodą morską, gdzie, jak pisał
w dzienniku, podczas kąpieli „unosząc się na plecach, zasnąłem, i spałem
wedle mego zegarka niemal godzinę, nie tonąc ani nie obracając się!” 74.
Miała rozegrać się jeszcze ostatnia dramatyczna scena, jedna ostatnia
emocjonalna chwila, nim mógł wyruszyć w swój ósmy i ostatni rejs przez
Atlantyk. Przez cztery dni przebywał w Star Inn w Southampton, gdzie
przyjmował niektórych starych angielskich przyjaciół, by się z nimi
pożegnać. Przybył biskup Shipley wraz z córką Kitty. Podobnie Benjamin
Vaughan, któremu wybaczono jego zakulisowe wyprawy dla Jaya
i Temple’a, a który planował opublikować nowe wydanie pism swego
przyjaciela. Odbywały się uroczyste kolacje i fetowania, które opisał
w swym dzienniku jako „bardzo miłe”.
Jednak najważniejszy gość w Star Inn zasłużył jedynie na obcesową
wzmiankę w dzienniku. „Spotkałem mego syna, który przybył z Londynu
poprzedniego wieczoru”, pisał Franklin. Nie doszło do pojednania, nie
wspomniano o wylanych łzach, jedynie o chłodnych negocjacjach na temat
długów i majątku.
Franklin odzyskał do tego czasu całkowitą kontrolę nad Temple’em
i mocno się targował na korzyść wnuka. Nalegał, by William sprzedał
Temple’owi swoją farmę w New Jersey za mniej, niż za nią zapłacił, a na
poczet transakcji zaliczył długi Williama sprzed kilkudziesięciu lat, których
listę wciąż posiadał. Przejął też własność wszystkich ziem Williama na
terenie Nowego Jorku. Zabrawszy Wiliamowi syna, teraz odbierał mu
majątek i związki z Ameryką.
To ostatnie spotkanie trzech pokoleń Franklinów, tak naznaczone
napięciami między ojcem a synem, przebiegło tak chłodno, że żaden z nich
nie uznał za stosowne o nim więcej wspominać. Dziennik Franklina nie
zawiera ani jednego szczegółu, nie zachowały się też żadne wzmianki, by
kiedykolwiek o tym pisał czy mówił. Nigdy też więcej nie korespondowali
ze sobą. William napisał cztery dni później do swej przyrodniej siostry
Sally, jednak wyłącznie o jej dzieciach i o portrecie, który pragnął jej
posłać; o spotkaniu z ojcem nie wspomniał ni słowem. Najbliższy temu był
na końcu długiego listu, gdy skarżył się, że niedługo wszyscy będą razem
z Filadelfii, a „mój los rzucił mnie na drugą stronę globu”. Nawet po
kilkudziesięciu latach, gdy jego ojciec i dziadek zmarli, a on sam wydał
zbiór prac swego dziadka, Temple jedynie zdawkowo wspomniał o scenie,
jaka rozegrała się w Southampton: Franklin „miał przyjemność ujrzeć
swego syna, byłego gubernatora New Jersey” 75.
William nie został zaproszony na pożegnalne przyjęcie na pokładzie
statku ojca, które odbyło się wieczorem 27 lipca. Ożywiony podróżą,
i nieokazujący żadnego żalu po chłodnym rozstaniu z synem, Franklin
czuwał z przyjaciółmi do czwartej nad ranem. Gdy obudził się następnego
ranka, jego przyjaciele już odeszli; jego wnuki były przy nim, a jego statek
już wyszedł z portu w drodze do domu.

II To ekwiwalent około 130 milionów dolarów według siły nabywczej z 2002 r. W roku
1780 funt brytyjski wart był około 23,5 liwra, a jeden funt brytyjski w roku 1780 miał taką
samą siłę nabywczą, co 83 funty w roku 2002. Choć amerykański Kongres w roku 1780
emitował papierowe pieniądze zwane dolarami, stany nadal emitowały własne waluty,
często były to funty. Gwałtowne zmiany wartości amerykańskich walut podczas wojny
o niepodległość sprawiają, że trudno jest je porównywać z walutami europejskimi. W roku
1786 uncja złota kosztowała 19 dolarów lub 4,2 funty, co oznaczało, że jeden funt wart był
4,52 dolara; taki był półoficjalny kurs wymiany w roku 1790. Zob. informacje
o przelicznikach walut na stronie 567.
III „Titillations delicieuses” (franc.) – rozkoszne podniety – przyp. red.
Rozdział 16 – Mędrzec
Filadelfia, 1785–1790

NARESZCIE W DOMU

W ciągu tej ostatniej już podróży przez ocean Franklin nie czuł potrzeby
badania, a nawet wspominania o uspokajającym efekcie oliwy rozlanej na
wzburzoną wodę. Nie zdobył się też, mimo licznych obietnic złożonych
przyjaciołom, na pracę nad swymi wspomnieniami, które rozpoczął jako list
do „drogiego syna”, którego dopiero co się wyrzekł.
Zamiast tego pofolgował pasji, która odprężała i ożywiała jego umysł:
dociekań naukowych pełnych eksperymentalnych szczegółów
i praktycznych konsekwencji. Rezultatem był 40-stronicowy notatnik pełen
obserwacji i teorii dotyczących szerokiego zakresu tematów morskich,
razem z wykresami, rysunkami i tabelami. W pewnym momencie przerwał,
przyznał, że „opanowała mnie gadatliwość starego człowieka”, po czym
kontynuował. „Sądzę, że mogę teraz raz na zawsze wydać cały mój morski
budżet”.
Budżet ten był duży: teorie, ilustrowane rysunkami, co do kształtu
kadłuba statku minimalizującego opór wiatru i wody, opisy starych
eksperymentów wraz z propozycjami nowych co do wpływu powiewu
powietrza na przedmioty o różnych kształtach, sposób ustawiania pociętych
kart do gry celem badania wpływu wiatru, zmiana tegoż eksperymentu
w taki z użyciem żagli i bomów; sposoby wykorzystania bloczków do
zapobiegania pękaniu lin kotwicznych; analiza przebiegu zalewania
przeciekającego kadłuba statku; propozycja podziału kadłuba na przedziały
tak, jak czynili to Chińczycy; opowieści historyczne o zagrożonych
statkach, które zatonęły i tych, które przetrwały, wraz ze spekulacjami co do
przyczyn; uczone porównania eskimoskich kajaków, chińskich łodzi
wiosłowych, indiańskich kanoe, bermudzkich slupów i łodzi proa z wysp
Pacyfiku; propozycje konstruowania śrub wodnych i śmigieł powietrznych;
i znacznie, znacznie więcej, strona po stronie, rysunek po rysunku.
Ponownie zajął się też Golfsztromem, tym razem opracowując
eksperyment służący sprawdzeniu, czy rozciągał się on także na głębiny,
czy też bardziej przypominał ciepłą rzekę płynącą po powierzchni oceanu.
IV
Pusta, zakorkowana butelka została opuszczona na głębokość 35 sążni ,
kiedy to ciśnienie wody wepchnęło korek, pozwalając butelce się napełnić.
Woda zebrana na tej głębokości była o sześć stopni chłodniejsza od wody
na powierzchni. Podobny eksperyment z użyciem beczułki z dwoma
V
zaworami pozwolił odkryć, że woda na głębokości ledwie 18 sążni jest
o 12 stopni chłodniejsza niż woda na powierzchni. Sporządził tabele i mapy
temperatur, wraz z sugestią, że „termometr może być użytecznym
przyrządem dla nawigatora”, pomagając kapitanom podążać razem
z Golfsztromem w rejsie na wschód, i unikać go w rejsie na zachód, co
pozwoliłoby skrócić czas podróży o tydzień lub nawet więcej 1.
Ponadto Franklin pisał artykuły, równie długie i wypełnione wynikami
eksperymentów, na temat naprawy kopcących kominów i budowania
lepszych pieców. Z dzisiejszego punktu widzenia traktaty te wydają się
szczegółowe na granicy obsesji, należy jednak pamiętać, że dotyczyły one
jednego z najpoważniejszych ówczesnych problemów: duszącej sadzy,
która trapiła większość domów i miast. Ogólnie biorąc, był to jego
najbardziej płodny okres naukowy od czasu jego eksperymentów
elektrycznych w roku 1752. I tak jak poprzednie, teksty naukowe napisane
przez niego podczas rejsu przez ocean w roku 1785 ukazywały jego
niezwykły talent – człowieka inteligentnego, jeśli nie geniusza − do
łączenia naukowej teorii, wynalazczości technicznej, pomysłowych
eksperymentów i zastosowań praktycznych 2.
Gdy we wrześniu 1785 roku Franklin ze swymi dwoma wnukami dotarł
na nabrzeże Market Street, 62 lata po tym, gdy schodził tam ze statku
pierwszy raz jako siedemnastoletni zbieg, jak pisał: „zostaliśmy przyjęci
przez wiwatujący tłum, który towarzyszył mi entuzjastycznie niemal pod
same drzwi”. Strzelano z dział, bito w dzwony, Sally objęła go, a po
policzkach Temple’a spłynęły łzy. Franklin, który od dawna lękał się
o szkody, jakie bracia Lee i Adams wyrządzili jego reputacji, poczuł wielką
ulgę. „Radosne powitanie moich współobywateli znacznie przekroczyło
moje oczekiwania”, pisał z dumą Johnowi Jayowi 3.
Wokół niego w jego domu przy Market Street, jeszcze bardziej niż
w Passy, zgromadzić miało się to cudowne grono rodziny prawdziwej
i przybranej, jakie zawsze uwielbiał. Była tam jego jak zawsze wierna córka
Sally, która miała odgrywać rolę gospodyni, i jej mąż Richard Bache, choć
nieosiągający sukcesów, ale zawsze miły. Poza Bennym i Willym, były też
cztery nowe dzieci Bache’ów – „cztery małe gadułki trzymające się kolan
dziadka i dające mu wiele radości” – i kolejny syn w drodze. A przed
upływem roku Polly Stevenson miała spełnić swą obietnicę i przyjechać,
razem z trójką swych dzieci. „Jeśli chodzi o mą sytuację domową”, pisał
Franklin biskupowi Shipleyowi, „obecnie jest tak szczęśliwa, jak mógłbym
tylko wymarzyć. Jestem otoczony przez me potomstwo, wierną i kochającą
córkę w mym domu i sześcioro wnucząt” 4.
Benny wstąpił na akademię pensylwańską, założoną przez swego dziadka
(zmieniono już jej nazwę na Uniwersytet Stanowy Pensylwanii), a po
ukończeniu uczelni w 1787 roku został drukarzem. Franklin był
zachwycony – wręcz za mocno. Zbudował Benny’emu zakład, pomógł mu
wybierać i odlewać czcionki, i sugerował książki do wydania. Jego talent
do publikowania bestsellerów takich jak almanachy Biednego Richarda
jednakże ustąpił pragnieniu bardziej szlachetnych, edukacyjnych tomów,
i Benny w końcu zaczął trochę mieć dość jego nieustannej obecności.
Jednak lojalnie służył jako sekretarz i kopista Franklina.
Temple starał się osiąść na farmie w New Jersey, dopiero co wydartej
jego ojcu, jednak jego temperament nie pozwalał mu zajmować się
zbiorami i stadami. W nierozważnym planie stworzenia pokazowego
zameczku naciskał swych francuskich przyjaciół na przesłanie mu okazów
jeleni (amerykańską jeleninę określił jako pozbawioną smaku), psów
myśliwskich oraz kostiumów dla swych pracowników. Jako że jelenie
wciąż padały w czasie transportu, Temple powrócił do życia miejskiego
dandysa, spędzając większość czasu na zabawach w Filadelfii, podczas gdy
jego dziadek, jedyna osoba, która go rozpieszczała, kontynuował swe
bezowocne wysiłki celem uzyskania dla niego nominacji rządowej.
Choć mniej ruchliwy niż wcześniej, Franklin był równie towarzyski co
w latach młodości, i kilku żyjących jeszcze członków jego dawnych
stowarzyszeń wznowiło swe spotkania, często w jego domu. Z ochotniczej
kompanii straży ogniowej założonej przez niego w 1736 roku żyło jeszcze
tylko czterech, jednak Franklin odnalazł swe gaśnicze wiadro i zwołał
spotkanie. Amerykańskie Towarzystwo Filozoficzne, które niekiedy
organizowało posiedzenia w jego jadalni, w roku 1786 wybrało do swego
grona Temple’a oraz większość intelektualnych przyjaciół poznanych przez
Franklina w Europie: le Veillarda, la Rochefoucaulda, Condorceta,
Ingenhousza i Cabanisa. Aby zastosować tę samą ciekawość do „trudnej
i skomplikowanej nauki rządzenia”, jaką Towarzystwo Filozoficzne
stosowało do nauk przyrodniczych, Franklin zorganizował równoległe
Towarzystwo Dociekań Politycznych, którego członkami stali się
zaprzyjaźnieni z nim młodzi działacze polityczni, tacy jak Thomas Paine.
Franklin osiągnął wiek, w którym nie trapił się już marnowaniem czasu.
Niekiedy przez wiele godzin grywał z przyjaciółmi w karty, co niekiedy
powodowało, jak pisał Polly, krótkie impulsy winy. „Jednak ulgę przynosi
mi inna myśl, szepcząca: »Wiesz, że dusza jest nieśmiertelna; dlaczego
więc miałbyś tak skąpić chwili czasu, skoro przed tobą cała wieczność?«.
Tak więc dając się łatwo przekonać, jak każda rozumna istotna, niewielkim
argumentem, gdy popiera on to, co chciałbym robić, tasuję karty ponownie
i zaczynam nowe rozdanie” 5.
Jako że dobrze zaopatrzony rynek z produktami okolicznych farmerów,
który obecnie obejmował już trzy kwartały przy jego Market Street, był
wygodniejszym źródłem żywności, zmienił swój ogródek warzywny
w miniaturowy ogród z Passy, ze żwirowymi ścieżkami, krzewami,
i zapewniającym cień drzewem morwy. Jak pisał jeden z gości:
„Znaleźliśmy go w jego ogrodzie, siedzącego przy trawniku pod bardzo
rozłożystą morwą, z kilkoma innymi panami i dwiema czy trzema paniami.
(…) Pod drzewem rozstawiono stolik z herbatą, a pani Bache, mieszkająca
z nim jedyna córka Doktora, podawała zebranym. Obok niej kręciło się
troje z jej dzieci. Wydawały się niezwykle kochać swego dziadka” 6.
Był to tryb życia, który pozwalał zapobiegać napadom artretyzmu
i, przynajmniej na razie, uniknąć pogorszenia się jego kamicy. Cierpiał ból
tylko, gdy chodził lub „czynił wodę”, pisał Veillardowi. „Jako że żyję
umiarkowanie, nie pijam wina, i codziennie ćwiczę z ciężarkami, schlebiam
sobie, że kamień dzięki temu nie powiększa się tak, jak mógłby to
w przeciwnym razie uczynić, i wciąż jestem w stanie z nim wytrzymać.
Ludzie, którzy długo żyją, którzy wypijają puchar życia do samego dna,
muszą spodziewać się, że na dnie tym będzie nieco osadów”.
Przed 22 laty osobiście nadzorował każdy szczegół budowy swego
nowego domu przy Market Street, a nawet instruował z daleka Deborah
w kwestii wystroju i umeblowania. Mieszkał w nim jednak tylko przez
kilka krótkich okresów, a teraz stał się on zbyt ciasny dla jego licznego
grona domowników, spotkań stowarzyszeń i przyjmowania gości.
Zdecydował więc, że nadszedł czas na kolejną budowę.
Mimo swego wieku uznał perspektywę tę za ekscytującą. Cieszył się
z projektowania szczegółów i wykończenia, pasjonował się nowoczesnymi
urządzeniami, i radował się z postępów budowy. Jak pisał Veillardowi,
czerpał przyjemność z nadzorowania „murarzy, stolarzy, kamieniarzy,
malarzy i szklarzy”, których fach podziwiał niegdyś jako dziecko
w Bostonie. Wiedział też, że nieruchomości są dobrą inwestycją; ceny
domów szybko rosły, podobnie jak czynsze 7.
Jego plan zakładał zburzenie trzech należących do niego starych domów
przy Market Street i zastąpienie ich dwoma większymi. W jednym z nich
pozyskał względy Deborah, w innym zaś pracował jako początkujący
drukarz, jednakże nie zwykł ulegać nadmiernej nostalgii. Musiał jednak
zmienić plany ze względu na problem z rozgraniczeniem działek. „Mój
sąsiad zakwestionował granice mej działki, przez co musiałem wstrzymać
prace do czasu rozstrzygnięcia sprawy przez prawo”, pisał swej siostrze
Jane do Bostonu. „Tymczasem, jako że robotnicy i materiały były gotowe,
nakazałem budowę przybudówki do domu, w którym mieszkam, jako że
jest on zbyt mały dla naszej powiększającej się rodziny”.
Nowe, dwupiętrowe skrzydło, zaprojektowane tak, by doskonale
pasowało do istniejącego domu, miało długość 10 metrów i szerokość
niecałych 5, co powiększało powierzchnię domu o jedną trzecią. Na
parterze znajdowała się długa jadalnia na 24 osoby, na drugim piętrze zaś
nowe sypialnie. Najwspanialszym pomieszczeniem, połączonym
korytarzem z „moją najlepszą starą sypialnią”, była biblioteka, zajmująca
całe pierwsze piętro. Na półkach sięgających od podłogi do sufitu mieściło
się 4276 tomów, co czyniło ją, jak twierdził (z pewną przesadą) jeden
z gości, „największą i zdecydowanie najlepszą prywatną biblioteką
w Ameryce”. Jak przyznał Jane, „nie wiem, jak usprawiedliwić budowę
biblioteki w wieku, który wkrótce zmusi mnie do jej porzucenia, ale
zwykliśmy zapominać, że jesteśmy starzy, a budowanie jest rozrywką” 8.
Ostatecznie udało mu się zbudować także dwa nowe domy. Jeden z nich
stał się drukarnią Benny’ego, Franklin zaś zaprojektował łukowe przejście
wiodące na dziedziniec przed swym odnowionym domem, który był nieco
cofnięty od Market Street. Cała ta nowa budowa pozwoliła mu wdrożyć
wszelkie pomysły mające chronić przed pożarem, które zalecał przez lata.
Żadna z drewnianych belek stropowych w danym pomieszczeniu nie
stykała się z belkami w innych, podłogi i schody były ściśle zagipsowane,
na dach zaś prowadziło wyjście, „tak że można było wyjść i moczyć gonty
w przypadku pożaru w okolicy”. Z radością odkrył podczas renowacji swej
głównej siedziby, że podczas jego pobytu we Francji uderzenie pioruna
stopiło czubek piorunochronu, dom jednak pozostał nietknięty, „tak więc
w końcu wynalazek okazał się w czymś przydatny wynalazcy” 9.
Poza wszystkimi jego książkami, jego nowa biblioteka mieściła
najróżniejsze naukowe przyrządy, w tym jego urządzenia elektryczne
i szklaną maszynę demonstrującą przepływ krwi przez ciało. Dla wygody
czytania, Franklin zbudował wielki fotel oparty na biegunach wraz
z umocowanym nad głową wachlarzem uruchamianym przy pomocy
pedału. Wśród jego instrumentów muzycznych znajdowała się harmonika,
klawesyn, „glasikord” podobny do jego harmoniki, altówka i dzwonki.
Od Jamesa Watta, sławnego konstruktora maszyny parowej
z Birmingham, sprowadził i udoskonalił pierwszą, prymitywną kopiarkę.
Dokumenty pisano długoschnącym tuszem wykonanym z gumy arabskiej,
po czym przyciskano do płacht wilgotnej ligniny, tworząc kopie tak długo,
jak długo mokry był tusz, zwykle cały dzień. Franklin, który używał tego
urządzenia po raz pierwszy w Passy, polubił je tak bardzo, że zamówił
kolejne i podarował je Jeffersonowi 10.
Franklin szczególnie interesował się jednym wyjątkowo przydatnym
wynalazkiem, mechanicznym ramieniem, które pozwalało na wyjmowanie
i wkładanie książek na najwyższych półkach. Stworzył jego opis, pełen
rysunków, diagramów i przydatnych wskazówek, równie szczegółowy co
traktaty naukowe napisane przez niego podczas rejsu przez ocean. Było to
typowe dla Franklina. Przez całe życie uwielbiał pogrążać się
w szczegółach w sposób tak obsesyjny, że dzisiaj byłoby to określane jako
dziwaczne. Był drobiazgowy w opisywaniu każdego technicznego
szczegółu swoich wynalazków, czy to ramię biblioteczne, piec, czy
piorunochron. W swych esejach, od argumentu przeciwko dziedzicznym
zaszczytom po omówienia handlu, umieszczał mnóstwo szczegółowych
obliczeń i historycznych przypisów. Nawet w swych najzabawniejszych
satyrach, takich jak propozycja badania piedrnięć, dodawał liczne „fakty”,
ciekawostki, wyliczenia, i uczone precedensy 11.
Ta skłonność była widoczna w ujmujący sposób w długim liście, jaki
napisał do swej młodej przyjaciółki Kitty Shipley, córki biskupa, na temat
sztuki przywoływania miłych snów. Zawierał on wszystkie jego teorie,
niektóre rozsądne, inne mniej, o żywieniu, ćwiczeniach, świeżym powietrzu
i zdrowiu. Ćwiczenia winny poprzedzać posiłki, pisał, a nie następować po
nich. Sypialnia powinna mieć zapewniony stały dostęp świeżego powietrza;
jak przypomniał, Matuzalem cały czas spał pod gołym niebem.
Zaproponował szczegółową, choć z punktu widzenia nauki błędną teorię, że
powietrze w dusznym pomieszczeniu nasyca się i uniemożliwia porom
ludzkim wydalanie „gnilnych cząsteczek”. Po dokładnym opisaniu kwestii
naukowych i pseudonaukowych, podał trzy ważne sposoby na unikanie
nieprzyjemnych snów:

1. Przy jedzeniu umiarkowanym produkowane jest w danym czasie mniej


materii do wypocenia; dlatego pościel otrzymuje je dłużej, nim się nasyci,
a zatem możemy spać dłużej, zanim brak możliwości ich przyjęcia przez
pościel zacznie sprawiać nam dyskomfort.
2. Używając cieńszej i bardziej porowatej pościeli, która łatwiej
przepuści przez siebie wypacaną materię, będzie nam bardziej wygodnie,
gdyż dłużej będzie ona przyjemną.
3. Gdy się budzimy z powodu niewygody i nie możemy łatwo zasnąć,
należy wstać z łóżka, wytrzepać i odwrócić poduszkę, dobrze wstrząsnąć
kołdrą, przynajmniej 20-krotnie, po czym odkryć łóżko i pozwolić mu się
wychłodzić; tymczasem należy chodzić po sypialni bez ubrania, aż skóra
zdoła odprowadzić pot, co uczyni szybciej, jeśli powietrze będzie suche
i chłodne. Gdy zaczniemy odczuwać dyskomfort z powodu chłodu,
wówczas należy wrócić do łóżka, a sen będzie słodki i przyjemny. (…) Jeśli
jest się zbyt leniwym, by wstać z łóżka, można zamiast tego podnieść jedną
ręką kołdrę, tak by złapała dużo świeżego powietrza, po czym usunąć je,
pozwalając kołdrze opaść. Coś takiego, powtórzone 20 razy, tak oczyści ją
od materii potnej, którą się nasyciła, że pozwoli przez pewien czas dobrze
spać. Jednak ta druga metoda nie dorównuje pierwszej. Ci, którzy nie lubią
kłopotów i mogą sobie pozwolić na posiadanie dwóch łóżek, będą mieli
luksus wstawania po obudzeniu się w gorącym łóżku i położeniu się
w chłodnym.

Kończył słodko: „Istnieje przypadek, w którym najbardziej skrupulatne


przestrzeganie powyższych będzie całkowicie bezowocne. Nie muszę
wspominać tego przypadku Tobie, Droga Przyjaciółko, jednak mój opis tej
sztuki byłby bez niego niepełny. Przypadek ten ma miejsce, gdy osoba
pragnąca mieć miłe sny nie zadbała o zachowanie tego, co jest potrzebne
przede wszystkim, CZYSTEGO SUMIENIA” 12.
W Pensylwanii panował w tym czasie dobrobyt. „Zbiory są obfite − pisał
przyjacielowi − dla ludzi pracujących jest wiele zajęcia”. Jednak, jak to
zwykle bywa, politycy stanowi byli podzieleni na dwie frakcje. Po jednej
stronie znajdowali się populiści, złożeni głównie z miejscowych
sklepikarzy i farmerów, którzy popierali powstałą z pomocą Franklina
bardzo demokratyczną konstytucję stanową z jej wybieraną bezpośrednio
jednoizbową legislaturą. Z drugiej strony znajdowały się osoby lękające się
rządów tłumu, w tym średni i wielcy właściciele ziemscy. Franklin pasował
do obu obozów, oba poszukiwały jego poparcia, i obu go udzielał. Tak więc
oba obozy nominowały go do stanowej rady wykonawczej, a następnie na
jej prezesa, co stanowiło odpowiednik gubernatora; został wybrany niemal
jednogłośnie 13.
Zadowolony z faktu swej ciągłej popularności Franklin był bardzo
dumny z wyboru. „Choć jestem stary – pisał krewnemu – jeszcze nie
zobojętniałem na moją reputację”. Biskupowi Shipleyowi przyznał, że
skusiły go „resztki ambicji, od której, jak sądziłem, jestem już wolny”.
Cieszył się też z faktu, że po latach obserwowania, jak jego opinia maleje
z powodu ataków przeciwników, mógł ponownie zyskać prestiż, stając
ponad sporami. „Zniszczył partyjny gniew w naszym stanie”, stwierdził
Benjamin Rush po spożytej z nim kolacji, „albo też, by sięgnąć po jedno
z jego odkryć, jego obecność i jego rady, niczym oliwa na wzburzonych
falach, uspokoiła rywalizujące fale stronnictw”. Był to talent, który wkrótce
miał bardzo przydać się jemu i jego krajowi 14.
KONWENCJA KONSTYTUCYJNA Z 1787 ROKU

Potrzeba stworzenia nowej konstytucji federalnej stała się jasna, dla tych,
którzy chcieli to zauważyć, ledwie kilka miesięcy po ratyfikowaniu
Artykułów Konfederacji w roku 1781. Stało się to, gdy do Kongresu dotarł
posłaniec z wieścią o wspaniałym zwycięstwie pod Yorktown. W skarbcu
brakowało pieniędzy na pokrycie wydatków posłańca, toteż deputowani
musieli sięgnąć do własnych sakiewek. Zgodnie z Artykułami, Kongres nie
miał prawa nakładać podatków – i właściwie mógł mało. Jeśli natomiast
pragnął prosić o pieniądze poszczególne stany, tak jak przywódcy
kolonialni niegdyś pragnęli, by czynił to król, stany, tak jak obawiali się
niegdyś król i jego ministrowie, ignorowały te prośby.
W roku 1786 sytuacja stała się złowróżbna. Były oficer w wojnie
o niepodległość nazwiskiem Daniel Shays wzniecił bunt biednych
farmerów z zachodniego Massachusetts wymierzony w ściąganie podatków
i długów. Panowały obawy, że dojdzie do powszechnej anarchii. Kongres,
który wówczas zbierał się w Nowym Jorku, błąkał się od budynku do
budynku, często niezdolny pokryć rachunki albo wręcz zgromadzić
kworum. Trzynaście stanów cieszyło się z niepodległości nie tylko od
Wielkiej Brytanii, ale i od siebie nawzajem. Nowy Jork nakładał cła na
wszystkie statki nadchodzące z New Jersey, za co New Jersey
odpowiedziało podatkiem nałożonym na latarnię nowojorskiego portu na
Sandy Hook. Inne stany dopiero się formowały − w tym jeden nazwany
„Franklin”, późniejsze Tennessee − i starały się uporządkować swoje
stosunki z już istniejącymi. Gdy osadnicy pragnący założyć nowy stan
Franklin szukali jego rady w sprawie poradzenia sobie z rywalizującymi
roszczeniami Karoliny Północnej, powiedział im, by przedłożyli sprawę
Kongresowi, co, o czym wiedzieli wszyscy, nie zdałoby się na wiele 15.
Po tym, jak Maryland i Wirginia nie zdołały rozwiązać sporów
granicznych i nawigacyjnych, do Annapolis zwołano konferencję
przedstawicieli kilku stanów celem ich rozstrzygnięcia wraz
z poważniejszymi problemami dotyczącymi handlu i współdziałania.
Przybyli przedstawiciele jedynie pięciu stanów i osiągnięto niewiele,
jednakże James Madison i Alexander Hamilton wraz z innymi, którzy
widzieli potrzebę utworzenia silniejszego rządu centralnego, wykorzystali
to spotkanie do wezwania do konwencji federalnej, oficjalnie jedynie celem
poprawy Artykułów Konfederacji. Miała ona odbyć się w Filadelfii w maju
1787 roku.
Stawka była ogromna, co Franklin, wybrany na jednego z delegatów
Pensylwanii, jasno określił w liście wysłanym do przebywającego w Paryżu
Jeffersona: „Nasza konstytucja federalna jest powszechnie uznawana za
niedoskonałą, więc w następnym miesiącu ma tu zebrać się konwencja,
zaproponowana przez Wirginię i poparta też przez Kongres, celem
przejrzenia jej i zaproponowania poprawek. (…) Jeśli nie przyniesie
poprawy, wyrządzi szkodę, gdyż zademonstruje, że nie posiadamy
dostatecznie wielkiej mądrości, by sami się rządzić” 16.
Dlatego też zebrali się w niezwykle gorące i parne lato 1787 roku, aby
w największej tajemnicy przygotować nową amerykańską konstytucję,
która miała odnieść największy sukces ze wszystkich, jakie wyszły spod
ludzkiej ręki. Zebrani tam mężczyźni stanowili, wedle sławnej oceny
Jeffersona, „zgromadzenie półbogów”. Jeśli tak było, to byli to głównie
półbogowie młodzi. Hamilton i Charles Pinckney mieli 29 lat. (Próżny co
do swego wieku i majątku Pinckney udawał, że ma tylko 24 lata, by móc
uchodzić za najmłodszego uczestnika; był nim w rzeczywistości
dwudziestosześcioletni Jonathan Dayton z New Jersey). Osiemdziesięcio-
jednoletni Franklin był 15 lat starszy od drugiego w kolejności co do wieku
uczestnika konwencji, i miał dokładnie dwukrotnie więcej lat, niż wynosiła
średnia wieku pozostałych 17.
Gdy 13 maja do miasta dotarł generał Washington, pierwszym, co zrobił,
było złożenie wizyty Franklinowi, który otworzył dla niego swoją nową
jadalnię oraz beczułkę ciemnego piwa. Wśród wielu ról, jakie sławny
mędrzec z Filadelfii odgrywał podczas konwencji, była rola symbolicznego
jej gospodarza. Jego ogród i zapewniająca cień morwa, ledwie kilkaset
metrów od domu stanowego, pozwalały na odpoczynek pomiędzy
posiedzeniami, były miejscem, w którym delegaci mogli porozmawiać przy
herbacie, posłuchać opowieści Franklina, i zostać wprowadzeni w nastrój
pozwalający na kompromisy. Wśród 16 wielkich fresków w Wielkiej Sali
Eksperymentu amerykańskiego Kapitolu, przedstawiających ważne
historyczne sceny, od umowy Mayflowera po marsze sufrażystek, znajduje
się scena przedstawiająca Hamiltona, Madisona i Jamesa Wilsona
rozmawiających z Franklinem w cieniu jego rozłożystej morwy.
Gdyby pozwalało mu zdrowie i miał takie ambicje, Franklin mógł być
jedynym poza Washingtonem, kto mógłby zostać wybrany na
przewodniczącego. On jednak wolał być tym, który zgłosił kandydaturę
Washingtona. Niestety ulewne deszcze i atak kamieni nerkowych sprawiły,
że nie wziął udziału w otwarciu konwencji 25 maja, poprosił więc innego
członka delegacji, by nominował Washingtona. W dziennikach konwencji
Madison zapisał, że „nominacja była szczególnym ustępstwem
Pensylwanii, jako że tylko dr. Franklin mógłby był zgłosić się jako
konkurent”.
W poniedziałek 28 maja Franklin przybył celem zajęcia swego miejsca
przy jednym z 14 okrągłych stolików w Sali Wschodniej domu stanowego,
w którym spędził tak wiele lat. Według niektórych z późniejszych relacji,
miał wspaniałe wejście: by zminimalizować jego ból, miał dostać się ze
swego nieodległego domu w wielkiej lektyce, którą przywiózł z Paryża,
niesionej przez czterech osadzonych w więzieniu przy Walnut Street. Nieśli
lektykę na elastycznych prętach i szli powoli, by uniknąć bolesnych
wstrząsów 18.
Łagodna twarz Franklina i jego szacowna elegancja, gdy każdego ranka
zajmował swe miejsce, oraz preferowanie przezeń opowiadania trafnych
historyjek zamiast dyskutowania, przynosiły wiele spokoju. „Każdego
ranka demonstruje niedoścignioną życzliwość, gdy punktualnie pojawia się
na konwencji”, pisał Benjamin Rush, dodając, że Franklin nazwał
konwencję „najbardziej wzniosłym i godnym szacunku zgromadzeniem,
w jakim kiedykolwiek zasiadał”.
Franklin niekiedy trząsł się, tracił wątek, a niektóre jego propozycje były
dziwaczne. Mimo to delegaci zwykle go szanowali i zawsze mu pobłażali.
Te uczucia zapisał wymownie jeden z delegatów, William Pierce z Wirginii:

Dr. Franklin jest znany jako największy filozof obecnych


czasów; zdaje się rozumieć wszelkie działania natury, słuchają się
go same niebiosa, chmury zaś wydają swe błyskawice na pastwę
jego prętów. Jaki jednak z niego polityk, to musi określić
potomność. Jest pewne, że nie błyszczy zbytnio w zgromadzeniu
publicznym. Nie jest dobrym mówcą ani też nie zdaje się zbytnio
interesować polityką. Jest jednakże bardzo niezwykłym
człowiekiem, i opowiada historie w stylu bardziej zajmującym niż
kiedykolwiek słyszałem.

W ciągu następnych czterech miesięcy wiele propozycji Franklina –


jednoizbowa legislatura, modlitwy, rada wykonawcza zamiast prezydenta,
brak pensji dla urzędników – zostało uprzejmie wysłuchanych i, czasami
z pewnym zażenowaniem, odłożonych ad acta. Jednakże wniósł do obrad
trzy wyjątkowe i niezwykle istotne atuty, które uczyniły zeń jednego
z głównych twórców historycznego kompromisu, który ocalił nowe
państwo.
Po pierwsze, znacznie mniej obawiał się demokracji niż większość
innych delegatów, którzy uważali to słowo i koncepcję za coś
niebezpiecznego, a nie pożądanego. „Zła, których doświadczamy −
oświadczył Elbridge Gerry z Massachusetts – wynikają z nadmiaru
demokracji”. Zgadzał się z nim Roger Sherman z Connecticut, który
uważał, że lud „powinien mieć możliwie mało do powiedzenia w sprawie
naszego rządu”. Franklin był po przeciwnej stronie spektrum. Choć nie
znosił rządów tłumu, popierał bezpośrednie wybory, ufał przeciętnemu
obywatelowi i sprzeciwiał się wszystkiemu, co trąciło elitaryzmem.
Przygotowana przez niego konstytucja Pensylwanii, z wybieraną
powszechnie jednoizbową legislaturą, była najbardziej demokratyczną ze
wszystkich konstytucji stanowych.
Po drugie, spośród wszystkich delegatów to on podróżował najwięcej.
Znał nie tylko kraje europejskie, ale wszystkie 13 stanów i rozumiał, co
mają ze sobą wspólnego, a w czym się różnią. Jako pocztmistrz pomagał
zjednoczyć Amerykę. Był jednym z niewielu, którzy czuli się jednakowo
u siebie tak w obu Karolinach, jak i w Connecticut – w nich swego czasu
zakładał filie swej drukarni – i mógł dyskutować − co czynił −
z plantatorem z Wirginii o uprawie indygowców i z kupcem
z Massachusetts o handlu.
Po trzecie, co miało okazać się najważniejsze, stanowił ucieleśnienie
oświeceniowego ducha tolerancji i pragmatycznego kompromisu. „Obie
strony muszą ustąpić z części swoich żądań”, stwierdził w pewnym
momencie, które to zdanie miało stać się jego mantrą. „Zostaliśmy tu
przysłani, by się porozumieć, nie by ze sobą rywalizować”, powiedział
innym razem. „Jego rozbrajająco szczera postawa skrywała bardzo
skomplikowaną osobowość, jednak jego pojednawcza natura miała raz za
razem godzić ze sobą sprzeczne interesy”, pisał historyk ustroju Richard
Morris 19.
Te trzy atrybuty okazały się bezcenne dla rozwiązania trzech głównych
problemów, z którymi mierzyła się konwencja. Największym z nich było to,
czy Ameryka pozostanie trzynastoma oddzielnymi stanami, czy jednym
państwem, albo też − o ile półbogowie mieli okazać się tak sprawni – jakąś
magiczną kombinacją obu, jak sugerował to po raz pierwszy Franklin
w swym planie Unii z Albany z 1754 roku. Problem ten uwidaczniał się
w różnych kwestiach szczegółowych: czy Kongres miał być wybierany
bezpośrednio przez obywateli, czy też przez legislatury stanowe? Czy
reprezentacja ma zależeć od liczby ludności, czy być taka sama dla każdego
stanu? Czy suwerenny będzie rząd federalny, czy rządy stanowe?
Ameryka była w tych kwestiach mocno podzielona. Niektórzy,
początkowo także Franklin, opowiadali się za utworzeniem silnego rządu
centralnego i podporządkowaniem mu rządów stanowych. Po drugiej
stronie znajdowali się ci, którzy zaciekle sprzeciwiali się wszelkiemu
umniejszaniu suwerenności stanów, zapisanych w Artykułach Konfederacji.
Wezwanie na konwencję wprost głosiło, że jej celem będzie ich
poprawienie, a nie ich porzucenie. Najbardziej radykalni zwolennicy praw
stanów odmówili przybycia. „Czuję szwindel”, oświadczył Patrick Henry.
Adams usprawiedliwił swą nieobecność, mówiąc: „Potykam się na progu.
Spotykam się z rządem państwa, zamiast z federalną unią suwerennych
stanów” 20.
Delegacja Wirginii pod przewodnictwem Madisona i Edmunda
Randolpha przybyła do Filadelfii z wyprzedzeniem i dążyła dokładnie do
tego, czego obawiało się stronnictwo zwolenników praw stanów:
zaproponowali odrzucenie Artykułów i napisanie konstytucji od nowa,
z silnym rządem centralnym. Kierować nim miała obdarzona wielką władzą
Izba Reprezentantów, wybierana bezpośrednio w oparciu o reprezentację
proporcjonalną. Izba miała następnie wybierać członków izby wyższej,
prezydenta i sędziów.
Franklin od dawna opowiadał się za legislaturą złożoną tylko z jednej,
wybieranej powszechnie izby, nie widząc powodu dla tworzenia systemu
ograniczeń dla demokratycznej woli ludu, i taki system zaprojektował dla
Pensylwanii. Jednak w ciągu pierwszego tygodnia konwencja zdecydowała,
że było to nazbyt demokratyczne rozwiązanie. Madison zapisał: „Wniosek
»Legislatura krajowa winna składać się z dwóch izb« został uchwalony bez
dyskusji i sprzeciwu, poza Pensylwanią, zapewne z racji szacunku dla dr.
Franklina, który, jak rozumiano, opowiadał się za pojedynczą izbą
legislatury”. W planie przedłożonym przez Wirginię wprowadzono jedną
modyfikację. By dać władzom stanowym wpływ na nowy Kongres,
delegaci ustalili, że izba wyższa, nazwana na wzór starożytnego Rzymu
Senatem, miała być wybierana przez legislatury stanowe, nie przez Izbę
Reprezentantów. (Procedura ta pozostawała w mocy do roku 1913) 21.
Główny problem jednakże pozostawał nierozwiązany. Czy liczba miejsc
w izbach Kongresu będzie proporcjonalna do ludności stanów, czy też,
zgodnie z Artykułami Konfederacji, taka sama dla każdego stanu? Był to
nie tylko spór filozoficzny między zwolennikami silnego rządu centralnego
a tymi, którzy opowiadali się za ochroną praw stanów. Było to też zmaganie
o władzę: małe stany, takie jak Delaware czy New Jersey, obawiały się
zdominowania przez duże stany, jak Wirginię czy Nowy Jork.
Debata stawała się gorąca, grożąc zerwaniem konwencji. Dnia
11 czerwca Franklin postanowił, że nadszedł czas na przywrócenie ducha
kompromisu. Swe przemówienie napisał z wyprzedzeniem, a ze względu na
swój stan poprosił o jego odczytanie innego delegata. „Do momentu, gdy
stanęliśmy przed kwestią proporcji reprezentacji, nasze debaty prowadzone
były z wielkim spokojem i umiarkowaniem”, rozpoczął. Po przedstawieniu
propozycji, by delegaci porozumieli się zamiast rywalizować, wyraził
przekonanie, które głosił przez całe swoje życie, począwszy od reguł Junto
spisanych 60 lat wcześniej, o niebezpieczeństwach zbytniej asertywności
w debatach. „Deklarowanie zdecydowanej opinii i mocne postanowienie
niezmieniania jej nigdy, nie oświecają nas ani nie przekonują”, powiedział.
„Postawa pozytywna i ciepła jednej strony w naturalny sposób rodzą
podobne postawy po drugiej stronie”. Osobiście był skłonny, jak
powiedział, zmienić wiele ze swych opinii, w tym tę o jednoizbowej
legislaturze. Nadszedł czas, by uczestnicy konwencji się porozumieli.
Franklin przedstawił kilka sugestii, częściowo rozsądnych, częściowo
raczej dziwacznych. Bronił idei proporcjonalnej reprezentacji historycznym
przykładem tego, jak Szkocja, mimo mniejszej reprezentacji w parlamencie
brytyjskim, uniknęła zdominowania przez Anglię. Następnie, z całym
swym zamiłowaniem do szczegółów, przedstawił długi ciąg
matematycznych obliczeń dowodzących, jak małe stany mogą zebrać dość
głosów, by dorównać sile większych stanów. Można było rozważyć szereg
innych zabezpieczeń. Duże stany mogły na przykład przekazać część swego
terytorium mniejszym stanom. „Gdyby zatem okazało się konieczne
zmniejszenie Pensylwanii, nie sprzeciwiałbym się przekazaniu jej części
New Jersey, innej zaś Delaware”. Gdyby to jednak nie było możliwe,
zasugerował jeszcze bardziej skomplikowane rozwiązanie: z każdego stanu
ściągano by taki sam podatek, i każdy ze stanów miałby taką samą liczbę
głosów w decyzjach o rozdysponowaniu tych pieniędzy; następnie
z większych stanów ściągano by podatki uzupełniające, z proporcjonalną
liczbą głosów w decyzjach o wydatkowaniu tego funduszu 22.
Mowa Franklina była długa, skomplikowana, i niekiedy niezrozumiała.
Czy wszystkie te sugestie były poważne, czy też część z nich stanowiły
jedynie teoretyczną możliwość? Delegaci zdawali się nie wiedzieć. Franklin
nie złożył wniosku o głosowanie nad jego propozycją zmiany granic czy
tworzenia osobnych skarbów, nie uczynił też tego żaden z pozostałych
delegatów. Ważniejszy od jego konkretnych pomysłów był umiarkowany,
pojednawczy ton. Jego przemówienie, z otwarciem na nowe pomysły
i pozbawione jednostronnej argumentacji, dało czas, by emocje opadły.
Jego wezwanie do twórczych kompromisów przyniosło skutek.
Kilka minut później głos zabrał Roger Sherman z Connecticut, sugerując
inną możliwość: liczbę przedstawicieli stanów w Izbie Reprezentantów
ustalano by zgodnie z ich liczbą ludności, natomiast w Senacie każdy stan
miałby równą liczbę głosów. William Samuel Johnson z tego samego stanu
wyjaśnił rozumowanie kryjące się za tym, co miało stać się znane jako
kompromis Connecticut. Nowy kraj był w pewnym sensie
„stowarzyszeniem politycznym”, jednak w innym stanowił federację
oddzielnych stanów, jednakże te dwie koncepcje nie musiały być ze sobą
sprzeczne, jako że zostałyby połączone jako „połowy jedynej w swoim
rodzaju całości”. Kwestii tej jednak nie dyskutowano dłużej. Została
stosunkiem głosów 6 do 5 odrzucona, przynajmniej na razie, na rzecz
proporcjonalnej reprezentacji w obydwu izbach.
Dni robiły się coraz gorętsze, i podobnie działo się z debatą na temat
reprezentacji. William Paterson z New Jersey zaproponował inny plan,
oparty na poprawieniu Artykułów zamiast ich zastąpienia, zgodnie
z którym utworzyć miano jednoizbową legislaturę, w której każdy ze
stanów, niezależnie od wielkości, dysponowałby jednym głosem. Większe
stany zdołały odrzucić ten pomysł, jednak debata stała się tak zacięta, że
jeden z delegatów Delaware zasugerował, że jeżeli duże stany narzucą rząd
centralny, „mniejsze znajdą sobie jakiegoś sojusznika, bardziej honorowego
i bezinteresownego, który weźmie je za rękę i przyniesie im
sprawiedliwość”.
Po raz kolejny nadszedł czas, by Franklin próbował przywrócić
równowagę. Tym razem uczynił to w niespodziewany sposób.
W przemówieniu z 28 czerwca zasugerował, by każde posiedzenie
rozpoczynano od modlitwy. Skoro konwencja „szuka w ciemnościach
prawdy politycznej”, „jak to się stało, że dotąd ani razu nie pomyśleliśmy,
by pokornie prosić Ojca światłości, by oświecił nasze umysły?”. Potem
dodał zdanie, które miało stać się sławne: „Im dłużej żyję, tym bardziej
przekonujące dostrzegam dowody na to, że Bóg rządzi sprawami ludzi.
A skoro jaskółka nie spadnie na ziemię bez Jego wiedzy, czyż jest możliwe,
by bez Jego pomocy powstało imperium?”.
Franklin z wiekiem coraz mocniej wierzył w raczej ogólną i niekiedy
słabo określoną Opatrzność, zasadę, że Bóg bezinteresownie zajmował się
sprawami ludzi. Nigdy jednak nie okazywał głębszej wiary w Opatrzność
szczególną, zgodnie z którą Bóg interweniował bezpośrednio, wysłuchując
pojedynczych modlitw. Stąd rodzi się pytanie: czy zaproponował modlitwę
z powodu swych głębokich przekonań religijnych, czy też
z pragmatycznego politycznego przekonania, że spowoduje to uspokojenie
dyskusji?
Jak zwykle, zapewne miały tu swą rolę oba te powody, jednak może
nieco w większym stopniu ten drugi. Franklin nigdy nie modlił się
publicznie i rzadko chodził do kościoła. Jednak uznał za użyteczne, by
przypomnieć zgromadzeniu półbogów, że nad nimi był Bóg znacznie
większy od nich, i że patrzy też na nich historia. By odnieść sukces, musieli
stanąć w prawdzie wobec ogromu czekającego ich zadania i wzbudzić
w sobie pokorę, a nie arogancję. W przeciwnym razie, kończył,
„zostaniemy podzieleni przez nasze małe, partykularne, lokalne interesy,
nasze plany zostaną zniweczone, a my sami będziemy pogardzani i stawiani
jako zły przykład przez kolejne pokolenia” 23.
Hamilton ostrzegł, że nagłe sprowadzenie duchownego może przerazić
opinię publiczną, że „kompromitacje i spory w czasie konwencji
doprowadziły do tego posunięcia”. Franklin odpowiedział, że niepokój poza
salą może raczej pomóc, niż zaszkodzić prowadzonym w niej obradom.
Podniesiono inne zastrzeżenie: że nie ma pieniędzy na opłacenie
duchownego. Sugestię więc szybko odrzucono. Na dole egzemplarza swojej
mowy Franklin dopisał zaskoczony: „Konwencja z wyjątkiem trzech czy
czterech osób uznała modlitwy za zbyteczne!” 24.
Nadszedł czas, by Franklin zaproponował bardziej doczesne rozwiązania.
Dwa dni po swym przemówieniu o modlitwach – w sobotę 30 czerwca −
pomógł uruchomić proces, który miał doprowadzić do przełamania impasu
i w znacznej mierze ukształtować nowy kraj. Inni mówili o kompromisach,
nadszedł więc czas na wybranie jednego i zaproponowanie go.
Najpierw Franklin zwięźle podsumował problem: „Różnica zdań wynika
z dwóch kwestii. Jeśli wprowadzona zostanie reprezentacja proporcjonalna,
małe stany utrzymują, że ich wolność będzie zagrożona. Jeśli wprowadzona
zostanie równość głosów, duże stany mówią, że zagrożone będą ich
pieniądze”.
Potem mocno podkreślił, w przyziemnej analogii czerpiącej z jego
zamiłowania do rzemiosła i budowy, znaczenie kompromisu. „Gdy pragnie
się zrobić wielki stół, a krawędzie desek do siebie nie pasują, artysta ujmuje
trochę z każdej z nich, tworząc ścisłe połączenie. W podobny sposób tu
obie strony muszą ustąpić z niektórych swych żądań”.
Wreszcie ujął możliwy kompromis w szczegółowy wniosek.
Reprezentanci w izbie niższej mieli być wybierani w wyborach
powszechnych, a ich liczba miała być proporcjonalna do liczby ludności,
natomiast do Senatu „legislatury stanów wybierać będą i wysyłać taką samą
liczbę delegatów”. Izba Reprezentantów miała odpowiadać za podatki
i wydatki, Senat zaś za zatwierdzanie kandydatów na urzędy wykonawcze
i kwestie suwerenności państwowej 25.
Konwencja postanowiła wyznaczyć komisję, w skład której wszedł
Franklin, celem spisania szczegółów tego kompromisu, i 16 lipca został on
niewielką liczbą głosów przyjęty, w formie bardzo podobnej do pierwotnie
proponowanej przez Franklina. „Było to wielkie zwycięstwo Franklina
podczas konwencji”, pisze Van Doren, „to on był autorem kompromisu,
który zapobiegł rozłamowi wśród delegatów”.
Trochę w tym przesady. Nie [Franklin] był autorem pomysłu, nie
zaproponował go też jako pierwszy. Opierał się na propozycjach Shermana
z Connecticut i innych. Rola Franklina jednakże była kluczowa. Był on
uosobieniem ducha kompromisu, on też do kompromisu wezwał i to on
wybrał najbardziej możliwą do przyjęcia możliwość i udoskonalił ją, i to on
napisał wniosek i wybrał odpowiedni moment na jego złożenie. Jego
prestiż, jego neutralność i jego dostojność ułatwiły innym jego przyjęcie.
Rzemieślnik zheblował nieco ze wszystkich desek i połączył je
wystarczająco ściśle, by kraj przetrwał przez stulecia.
Kilka dni po zaproponowaniu kompromisu Franklin podjął niektórych
delegatów w swym ogrodzie. Wśród gości był Elbridge Gerry
z Massachusetts, jeden z czołowych przeciwników nieograniczonej
demokracji. Jednak zacieniony ogród Franklina był miejscem, w którym
spory traciły na temperaturze. Gerry zaprosił ze sobą pastora
z Massachusetts nazwiskiem Manasseh Cutler, korpulentnego
i sympatycznego człowieka, który przebywał w Filadelfii w ramach
projektów terytorialnych Kompanii Ohio, którą pomagał zakładać. W swym
dzienniku Cutler napisał, że „kolana zgięły się” mu na wieść o spotkaniu ze
sławnym mędrcem, jednak natychmiast uspokoił się dzięki swobodnemu
zachowaniu Franklina. „Byłem zachwycony niezwykłą wiedzą, jaką zdawał
się posiadać na każdy temat, jasnością jego pamięci oraz sprawnością
i żywością jego umysłu, mimo jego wieku”, pisał Cutler. „Jego zachowanie
jest całkowicie swobodne, i zdaje się pod każdym względem promieniować
nieograniczoną wolnością i zadowoleniem. Jest nieustannie skłonny do
żartów i niebywale ruchliwy, co wydaje się w nim równie naturalne
i nieświadome, co oddychanie”.
Odkrywszy, że Cutler był zapalonym botanikiem, Franklin pokazał mu
dopiero co otrzymaną ciekawostkę, dziesięciocalowego węża z dwiema
doskonale ukształtowanymi głowami, zakonserwowanego we fiolce.
Wyobraźmy sobie, co by się stało, spekulował z rozbawieniem Franklin,
gdyby jedna głowa węża próbowała minąć gałąź z jednej strony, druga
głowa z drugiej, i nie mogłyby się ze sobą zgodzić. Zamierzał to porównać
z kwestią, nad którą dopiero co debatowano podczas konwencji, jednak
niektórzy z obecnych delegatów powstrzymali go. „Zdawał się zapominać,
że wszystko, co działo się na konwencji, miało być utrzymywane w ścisłej
tajemnicy”, pisał Cutler. „Jednak przypomniano mu o tajemnicy treści
obrad, co powstrzymało go, i pozbawiło mnie historii, którą zamierzał
opowiedzieć”.
Bez wątpienia Franklin próbował powiedzieć to samo, co powiedział
podczas konwencji stanowej Pensylwanii w roku 1776, gdy argumentował
przeciwko dwuizbowej legislaturze, ponieważ obawiał się, że może ona
zginąć tak jak mityczny dwugłowy wąż, który zmarł z pragnienia, ponieważ
jego głowy nie mogły zdecydować się, z której strony minąć gałąź.
W napisanym w 1789 roku artykule sławiącym jednoizbową legislaturę
Pensylwanii ponownie wspomniał o „sławnej politycznej przypowieści
o wężu z dwiema głowami”. Zaakceptował jednakże, że tworząc
kompromis niezbędny dla utworzenia centralnego Kongresu, dwie głowy
były lepsze niż jedna 26.
Także w innych kwestiach Franklin zwykle opowiadał się za mniejszymi
ograniczeniami dla demokracji bezpośredniej. Sprzeciwiał się na przykład
dawaniu prezydentowi prawa weta wobec ustaw Kongresu, który uważał za
przedstawiciela woli ludu. Gubernatorzy kolonii, przypomniał delegatom,
wykorzystywali tę władzę do wymuszania większych wpływów i pieniędzy,
gdy tylko legislatura pragnęła zatwierdzenia swej ustawy. Gdy Hamilton
opowiedział się za uczynieniem prezydenta prawie królem dzięki
dożywotniemu wyborowi, Franklin stwierdził, że on sam stanowi żywy
dowód na to, że życie człowieka niekiedy jest dłuższe niż jego fizyczne
i mentalne przymioty. Byłoby bardziej demokratycznie uczynić
z prezydenta zwykłego obywatela po zakończeniu jego kadencji. Argument,
że „powrót do masy ludu jest poniżający – stwierdził – jest sprzeczny
z zasadami republikańskimi. W wolnych rządach władcy są sługami, a lud
ich zwierzchnikami i suwerenami. Powrót zatem tego pierwszego do grona
tych drugich nie byłby poniżeniem, ale wywyższeniem”.
Podobnie argumentował, że Kongres powinien mieć prawo usuwania
prezydenta z urzędu. W przeszłości, gdy nie było to możliwe, jedynym
sposobem, w jaki lud mógł usunąć niegodnego władcę był zamach,
„w którym pozbawiano go nie tylko życia, ale i okazji do oczyszczenia się
z zarzutów”. Franklin uważał też, że byłoby bardziej demokratycznie,
gdyby władza wykonawcza spoczywała w rękach nielicznej rady, tak jak
w Pensylwanii, nie zaś w rękach jednej osoby. Było trudno omawiać tę
kwestię w obecności Washingtona, jako że powszechnie zakładano, że to on
będzie pierwszym prezydentem. Franklin stwierdził więc dyplomatycznie,
że pierwszy człowiek obrany na ten urząd najpewniej będzie uczciwy,
jednak jego następca (może przeczuwał, że może nim być John Adams)
mógłby żywić bardziej autokratyczne skłonności. W tej kwestii Franklin
przegrał, lecz konwencja postanowiła skodyfikować zadania Gabinetu.
Sugerował też, bezskutecznie, bezpośrednie wybory sędziów
federalnych, zamiast pozwalać na ich wybór prezydentowi czy Kongresowi.
Jak zwykle swą argumentację przedstawił w formie opowiadania.
W Szkocji było w zwyczaju, by sędziów wyznaczali prawnicy, którzy
zawsze wybierali najzdolniejszego spośród siebie, by się go pozbyć
i podzielić pomiędzy siebie jego praktykę. W Ameryce w najlepszym
interesie wyborców byłoby „dokonanie najlepszego wyboru”, i dlatego tak
właśnie winno się wybierać sędziów 27.
Wielu spośród delegatów było przekonanych, że tylko posiadacze
znacznego majątku winni mieć prawo do obsadzania urzędów, tak jak było
we wszystkich stanach poza Pensylwanią. Młody Charles Pinckney
z Karoliny Południowej zaproponował nawet, by wymogiem kandydowania
na urząd prezydenta był majątek wart sto tysięcy dolarów, jednak ktoś
przypomniał, że wówczas nie spełniałby go Washington. Franklin zabrał
głos, i, jak zapisał Madison, „wyraził swą niechęć wobec wszystkiego, co
zdawało się umniejszać ducha zwykłych ludzi”. Jego demokratyczne
przekonania zostały urażone sugestią, że konstytucja „miałaby opowiadać
się bardziej po stronie bogatych”. Przeciwnie, powiedział, „niektórzy
z największych łobuzów, jakich zdarzyło mi się poznać, byli łobuzami
bogatymi”. Podobnie sprzeciwiał się wszelkim wymogom majątkowym dla
prawa głosu. „Nie powinniśmy umniejszać cnót i publicznego ducha
naszych zwykłych ludzi”. W tych sprawach odniósł sukces 28.
Tylko w jednej kwestii Franklin zajął stanowisko, które można uważać za
mniej demokratyczne, choć sam go tak nie postrzegał. Urzędnicy federalni
jego zdaniem winni służyć bez wynagrodzenia. W książce Radicalisation of
the American Revolution [Radykalizacja rewolucji amerykańskiej], historyk
Gordon Wood utrzymuje, że propozycja Franklina odzwierciedlała
„klasyczne przekonania arystokratycznego przywództwa”. Nawet John
Adams, zwykle żywiący mniej demokratyczne przekonania, pisał
z Londynu, że przez takie rozwiązanie „wszystkie urzędy zostałyby
zmonopolizowane przez bogatych, a klasy ubogie i średnie zostałyby
wyłączone, przez co natychmiast zrodziłby się arystokratyczny despotyzm”.
Franklin, jak sądzę, nie przedstawił tej propozycji w ramach elitaryzmu
czy wyłączania uboższych klas, ale widział w niej sposób na ograniczenie
potencjalnej korupcji. W swych licznych listach na ten temat nigdy nie
wziął pod uwagę, choć powinien, że jego plan może spowodować
obsadzanie urzędów jedynie przez tych, których było stać na darmową
pracę. Zdawał się całkowicie obojętny na ten argument. Jednakże swoją
propozycję opierał na swej wierze w wolontariuszy i w swe żywione od
dawna przekonanie, że pogoń za zyskiem skorumpowała rząd brytyjski.
Pogląd ten przedstawił w listach wymienianych z Williamem Strahanem
trzy lata wcześniej. Niemal tych samych słów użył, przemawiając podczas
konwencji:

Istnieją dwie namiętności, które odgrywają ogromną rolę


w sprawach ludzkich. Są to ambicja i chciwość; miłość do władzy
i miłość do pieniędzy. Osobno, każda z nich stanowi wielką siłę,
popychającą ludzi do działania; gdy jednak połączą się w tym
samym celu, wywierają bardzo niszczący wpływ na wiele umysłów.
(…) A jacy to ludzie będą starali się o te zyskowne pozycje, przez
cały ten zamęt i układy, przez zawziętość rywalizacji, przez
nieskończone wzajemne obelgi stronnictw, rozdzierających na
strzępy najlepszych? Nie będą to mądrzy i umiarkowani, nie będą
to ci, co kochają pokój i porządek, ludzie najbardziej godni
zaufania. Będą to zuchwalcy i gwałtownicy, ludzie wielkich
namiętności i niezłomnej woli w realizacji swych samolubnych
celów.

W tej kwestii nie znalazł prawie żadnego poparcia, i odłożono ją bez


debaty. „Potraktowano ją z wielkim szacunkiem”, zanotował Madison,
„jednak raczej ze względu na jej autora, niż dla jakiegokolwiek przekonania
o jej słuszności czy przydatności” 29.
Jednakże w ciągu tego długiego i upalnego lata były i okazje do śmiechu.
Gubernator Pensylwanii Morris, który zwykł pisać zwięźle i konkretnie,
czasem jednak lubił żartować, został wyzwany przez Hamiltona (stawką był
rachunek za kolację), by uderzył surowego i onieśmielającego Washingtona
w ramię i powiedział: „Drogi generale, jakże się cieszę, widząc pana
w dobrym zdrowiu!”. Morris uczynił to, jednak po spojrzeniu, jakie
skierował na niego Washington, stwierdził, że nie uczyniłby tego ponownie
nawet za tysiąc kolacji. Elbridge Gerry, argumentując przeciw tworzeniu
licznej stałej armii, porównał ją do wyprężonego penisa: „Doskonała
gwarancja domowego spokoju, ale też niebezpieczna pokusa do awantur
poza domem” 30.
Gdy konwencja dobiegła końca, zawarto wiele kompromisów, w tym
kompromis w sprawie niewolnictwa. Niektórzy delegaci byli zaniepokojeni,
ponieważ uważali, że ostateczny rezultat nazbyt uszczuplał suwerenność
stanów, inni zaś dlatego, że ich zdaniem nie utworzono odpowiednio
silnego rządu centralnego. Swarliwy Luther Martin z Marylandu stwierdził
pogardliwie, że stworzyli „doskonałą mieszaninę” i wyjechał przed
ostatecznym głosowaniem.
Miał rację, z wyjątkiem swej wzgardliwej uwagi. Mieszanina była tak
bliska ideału, jak tylko było to możliwe do osiągnięcia przez śmiertelników.
Od ważnych pierwszych słów: „My, naród”, po umiejętnie zbalansowane
kompromisy, tworzyła niezwykły system, w którym władza rządu
centralnego, jak i władza stanów wywodziła się bezpośrednio z woli
obywateli. W ten sposób wypełniła motto umieszczone na wielkiej pieczęci
kraju, zasugerowane przez Franklina w roku 1776, E Pluribus Unum – czyli
z wielu jedność.
Z mądrością cierpliwego szachisty i pragmatyzmem naukowca, Franklin
pojmował, że sukces możliwy był nie dzięki pewności siebie, ale dzięki
gotowości uznania, że mogli się mylić. „Robimy eksperymenty polityczne”,
pisał do la Rochefoucaulda. W liście zaś do Du Pont de Nemoursa przyznał:
„Nie możemy oczekiwać, że nowy rząd można utworzyć tak jak rozgrywa
się partię szachów, umiejętną grą, bez jednej pomyłki” 31.
Ostatecznym zwycięstwem Franklina było wyrażenie tych przekonań
w sposób ironiczny i ujmujący, w niezwykłej mowie kończącej konwencję.
Mowa ta była peanem na cześć intelektualnej tolerancji i krytyką
przeświadczenia o nieomylności, i rozsławiła na wieki oświeceniowe
przekonanie, które stało się centralnym elementem amerykańskiej wolności.
Były to najbardziej elokwentne słowa, jakie Franklin kiedykolwiek napisał
– a być może najlepsze, jakie kiedykolwiek napisał ktokolwiek na temat
magii amerykańskiego systemu oraz ducha kompromisu, jaki go stworzył:

Przyznam, że w tej chwili nie aprobuję tej Konstytucji


całkowicie; ale, panowie, nie jestem pewien, czy nie zaaprobuję jej
w przyszłości. Jako że żyłem długo, doświadczyłem wielokrotnie
tego, że na skutek większej wiedzy lub głębszego przemyślenia
musiałem zmieniać zdanie nawet w ważnych kwestiach, w których
wcześniej uznawałem, że mam słuszność, lecz musiałem z czasem
uznać, że było inaczej. Dlatego też, im starszy jestem, tym bardziej
jestem skłonny wątpić w mój osąd i bardziej szanować osąd innych.
Większość ludzi, tak jak i większość wyznań religijnych, uważa
się za posiadaczy całej prawdy, i że o ile ktokolwiek się od nich
różni, o tyle tkwi w błędzie. Steele, protestant, w jednej z dedykacji
pisze papieżowi, że jedyną różnicą stanowisk doktrynalnych
pomiędzy naszymi kościołami jest to, że Kościół rzymski jest
nieomylny, Kościół Anglii zaś nigdy nie tkwi w błędzie. Jednak,
choć wiele osób myśli niemal tak dobrze o nieomylności własnej,
jak i swego wyznania, niewielu wyraża to równie zdecydowanie jak
pewna francuska dama, która w trakcie drobnego sporu ze swą
siostrą powiedziała: „Nie wiem, jak to jest, siostro, ale nigdy nie
spotkałam nikogo, kto tak jak ja ma zawsze rację”.
Z takimi więc przemyśleniami zgadzam się na tę Konstytucję ze
wszystkimi jej błędami – jeśli je posiada – ponieważ uważam, że
powszechny rząd jest nam potrzebny. (…) Wątpię też, czy
jakakolwiek inna konwencja, jaką zdołamy zwołać, będzie w stanie
stworzyć lepszą Konstytucję; ponieważ, jeśli zbierze się grupę ludzi
celem skorzystania z ich wspólnej mądrości, zawsze zbierze się
razem z nimi wszystkie ich uprzedzenia, ich namiętności, ich
błędne oceny, ich partykularne interesy, ich samolubne przekonania.
Czy od takiego zgromadzenia można oczekiwać doskonałego
dzieła?
Zadziwia mnie zatem, panowie, że system ten jest tak bliski
doskonałości. Sądzę, że zadziwi on też naszych wrogów, którzy
czekają z przekonaniem na wieści, że nasze narady przyniosły
równy zamęt, co wśród budowniczych Wieży Babel, i że nasze
stany są bliskie podziału, po którym spotykać się będą jedynie
celem podrzynania sobie gardeł. Dlatego też zgadzam się, panowie,
na tę Konstytucję, ponieważ nie spodziewam się lepszej, i ponieważ
nie jestem pewien, czy nie jest ona najlepsza.
Zakończył prośbą, by „dla naszych potomków działać mężnie
i jednomyślnie”. W tym celu przedstawił wniosek, by konwencja
stwierdziła, że dokument został zaakceptowany przez wszystkie stany, co
pozwoliłoby nawet mniejszości sprzeciwiających się delegatów złożyć swe
podpisy. „Muszę wypowiedzieć życzenie, aby każdy członek tej konwencji,
który nadal żywi wobec niej obiekcje, wraz ze mną w takiej chwili zwątpił
nieco w swoją własną nieomylność i, deklarując naszą jednomyślność,
umieścił swe nazwisko pod dokumentem” 32.
Tak się więc stało, że gdy Franklin skończył mówić, większość
delegatów, nawet ci niepewni, posłuchało jego wezwania i stanęło
w ramach delegacji stanowych do złożenia historycznych podpisów. Gdy to
czynili, Franklin zwrócił ich uwagę na słońce wyrzeźbione na oparciu
krzesła Washingtona i stwierdził, że malarzom niekiedy trudno było
odróżnić słońce wschodzące od zachodzącego. Jak powiedział: „Często
podczas posiedzeń i wobec wahań mych nadziei i lęków co do ich efektu,
spoglądałem na oparcie krzesła prezydenta, nie będąc w stanie stwierdzić,
czy słońce to wschodzi, czy zachodzi. Teraz jednak wreszcie mam
pewność, że jest to słońce wschodzące, a nie zachodzące”.
Wedle historii zapisanej przez Jamesa McHenry’ego z Marylandu,
wyraził się zwięźlej damie nazwiskiem pani Powel, która zaczepiła go na
zewnątrz. „Jaki rodzaj rządu stworzyliście dla nas”, pytała. Na co
odpowiedział: „Republikę, droga pani, jeśli potrafi pani ją utrzymać” 33.
Historyk Clinton Rossiter nazwał mowę końcową Franklina
„najniezwyklejszym wystąpieniem w ciągu niezwykłego życia”, a badaczka
z Yale Barbara Oberg nazywa ją „kulminacją życia Franklina w roli
propagandysty, przekonującego i pociągającego ludzi”. Ze swym
umiejętnym i samokrytycznym użyciem podwójnego przeczenia „nie
jestem pewien, czy nie zaaprobuję jej w przyszłości”, „nie jestem pewien,
czy nie jest ona najlepsza” – podkreślał pokorę i szacunek dla ludzkiej
omylności, niezbędne dla utworzenia państwa. Przeciwnicy atakowali
kompromisowe podejście Franklina jako pozbawione zasad, jednak to
właśnie było rdzeniem jego mowy. „Opowiedzenie się za kompromisem −
stwierdza Oberg − nie jest kwestią heroizmu, cnoty, czy moralnej pewności.
Jest jednakże esencją procesu demokratycznego” 34.
Przez całe swe życie Franklin, poprzez swe przemyślenia i działania,
pomógł stworzyć podwaliny demokratycznej republiki, którą utwierdziła
Konstytucja. Jako młody człowiek zaczął uczyć innych rzemieślników
sposobów stania się szlachetnym, pilnym i odpowiedzialnym obywatelem.
Potem starał się wciągnąć ich w stowarzyszenia – Junto, biblioteki, straże
ogniowe, patrole sąsiedzkie i milicje – dla ich wspólnych korzyści i dla
dobra ich społeczności. Później stworzył sieci powiązań, od służby
pocztowej po Amerykańskie Towarzystwo Filozoficzne, których celem było
kultywowanie związków, jakie miały zintegrować powstający kraj.
Wreszcie, po 1750 roku, zaczął dążyć do zwiększenia siły kolonii poprzez
jedność, do wspólnego działania dla wspólnego celu w sposób, który
pomógł kształtować świadomość narodową.
Od tego czasu odegrał kluczową rolę w kształtowaniu każdego ważnego
dokumentu, jaki doprowadził do powstania nowej republiki. Był jedynym,
który podpisał wszystkie cztery dokumenty założycielskie: Deklarację
niepodległości, traktat z Francją, pokój z Wielką Brytanią, i wreszcie
Konstytucję. Ponadto stworzył pierwszy plan federalnej Ameryki,
niezrealizowany plan z Albany z 1754 roku, w ramach którego
poszczególne kolonie dzieliłby władzę z rządem centralnym. Natomiast
Artykuły Konfederacji zaproponowane przezeń w roku 1775 były bliższe
ostatecznej Konstytucji niż rachityczne i nieskuteczne Artykuły przyjęte
w roku 1781.
Konstytucja, pisał Henry May w swej książce The Enlightenment in
America [Oświecenie w Ameryce] odzwierciedlała „wszystkie cnoty
umiarkowanego oświecenia, a także jedną z jego wad: przekonanie, że
wszystko można było rozstrzygnąć przy pomocy kompromisu”. Dla
Franklina, który był uosobieniem oświecenia i jego ducha kompromisu, nie
była to w żadnym razie wada. Dla niego kompromis stanowił nie tylko
kwestię praktyczną, ale także moralną. Wymagały go tolerancja, pokora
i szacunek dla innych. W niemal każdej kwestii przez ponad dwa wieki ta
rzekoma wada służyła całkiem dobrze Konstytucji i powstałemu na jej
mocy narodowi. Była tylko jedna wielka kwestia, której nie sposób było
rozwiązać, ani wtedy, ani później, przy pomocy kompromisu
konstytucyjnego: niewolnictwo. I to była właśnie kwestia, wobec której
Franklin, gdy jego życie dobiegało końca, postanowił przyjąć
bezkompromisową postawę 35.

KOŃCÓWKA

Rola Franklina w filadelfijskim cudzie mogłaby stanowić odpowiednie


zwieńczenie życia spędzonego na tworzeniu możliwości powstania wolnej
i demokratycznej republiki. Dla większości ludzi, a przynajmniej dla
większości ludzi blisko osiemdziesięciodwuletnich w jego czasach,
wystarczyłoby to dla zaspokojenia każdej ambicji. Teraz, gdyby zechciał,
mógłby wycofać się z życia publicznego ze świadomością, że jest
powszechnie szanowany i że przetrwał wszystkich wrogów. Mimo to
miesiąc po osobistym przedstawieniu kopii nowej federalnej Konstytucji
Zgromadzeniu Pensylwanii, przyjął wybór na trzecią kadencję prezydenta
stanu. „Moim zamiarem było odrzucenie kolejnej kadencji, tak bym mógł
wiosną udać się z wizytą do Bostonu”, pisał swej siostrze. „Obecnie mam
za sobą ponad 50 lat pełnienia urzędów publicznych”.
Nie miał jednak już nigdy odwiedzić swej siostry. Jego kamienie
nerkowe i jej zdrowie sprawiały, że musieli zadowalać się listami zamiast
wizytami. Ponadto, jak przyznał, jego duma nadal kazała mu cenić
publiczne uznanie. „Jest dla mnie niemałą przyjemnością, i, jak sądzę,
sprawi to przyjemność także mej siostrze, że po tak wielkich próbach
zostałem wybrany po raz trzeci przez mych współobywateli”, pisał. „To
powszechne i nieograniczone zaufanie ludzi schlebia mej próżności
znacznie bardziej, niż mogłoby to uczynić parostwo”.
Listy Franklina do siostry wypełnione były takimi szczerymi uwagami,
zwłaszcza pod koniec jego życia. W pewnym momencie stwierdził, że
„Twoja poczta jest bardzo źle zarządzana”, i potępił jej skłonność
angażowania się w drobne spory. To doprowadziło do słynnej uwagi, jak to
Franklinowie „byli zawsze podatni na pewną drażliwość”. Co stało się,
pytał, z kuzynostwem Folgerów z Nantucket? „Są oni niezwykle nieśmiali.
Podziwiam jednak ich uczciwą prostotę w wypowiedziach. Około roku
temu zaprosiłem dwóch z nich na kolację. Ich odpowiedź brzmiała, że
przybędą, jeśli nie będą mieli nic lepszego do zrobienia. Sądzę, że mieli coś
lepszego do zrobienia, gdyż nigdy ich nie zobaczyłem” 36.
Noah Websterowi, sławnemu leksykografowi, który zadedykował mu
swoje Dissertations on the English Language [Rozprawy o języku
angielskim], Franklin skarżył się, że swobodne używanie nowych słów
infekuje język, co było częstą uwagą zrzędliwych autorów, jednak
nietypową dla jowialnego Franklina, który niegdyś z radością wymyślał
nowe angielskie słowa, i z jeszcze większą radością bawił paryskie damy
nowymi słówkami francuskimi. „Zauważyłem czasownik stworzony od
rzeczownika afisz: »Nie afiszował się znajomością z panem… itp.«. Także
inny czasownik od rzeczownika zalecenie: »Pan, który zaleca to
rozwiązanie lub który zaleca tamto rozwiązanie«. Inną jest forma
rzeczownika procedura, najdziwaczniejsza i najbardziej godna pożałowania
z tych trzech: »komitet procedował według planu«. Jeżeli jest Pan
podobnego zdania co ja względem tych innowacji, zechce Pan użyć swego
VI
autorytetu celem ich napiętnowania” 37 .
Wreszcie też wznowił prace nad swą autobiografią. W roku
1771 w Twyford napisał 87 stron rękopisu, po czym dodał 12 kolejnych
w 1784 roku w Passy. Pisząc nieustannie od sierpnia 1788 roku do maja
roku następnego, ukończył kolejnych 119 stron, doprowadzając swą historię
do chwili przybycia do Anglii w roli agenta kolonialnego. „Pomijam
wszystkie fakty i wydarzenia, które nie przyniosłyby pożytku młodemu
czytelnikowi”, pisał do Vaughana. Jego celem nadal było przygotowanie
poradnika samokształceniowego dla ambitnej amerykańskiej klasy średniej,
opisując swój „sukces w wydźwiganiu się z biedy” oraz „zalety pewnych
sposobów postępowania, jakich przestrzegałem” 38.
W tym czasie coraz większy ból sprawiały mu kamienie nerkowe i zaczął
sięgać po laudanum, czyli mieszaninę opium i alkoholu. „Jestem tak
trapiony przez ogromny ból, który zmusza mnie do uciekania się do opium,
że między efektami obu tych czynników pozostaje mi niewiele czasu,
w którym mógłbym cokolwiek napisać”, skarżył się Vaughanowi. Martwił
się też, że to, co napisał, nie było warte publikacji. „Proszę o Pańską
szczerą opinię, czy powinienem to opublikować, czy też ukryć”, pytał,
„ponieważ stałem się tak stary i słaby na umyśle, jak i na ciele, że nie mogę
pokładać żadnego zaufania we własnej ocenie”. Zaczął już dyktować
Benny’mu zamiast pisać własnoręcznie, jednak zdołał ukończyć jeszcze
tylko kilka stron.
Przyjaciele posyłali mu różne domowe leki na kamienie. Vaughan
zasugerował, rozbawiając Franklina, że może pomóc nieduża porcja cykuty.
Czasami potrafił żartować ze swych chorób i powtarzać własną maksymę,
że ci, co „wypijają puchar życia do dna, muszą spodziewać się na dnie
osadów”, jak to powiedział swej starej przyjaciółce Elizabeth Partridge. Jak
pisał, nadal „żartuję, śmieję się i opowiadam wesołe historyjki, jak wtedy,
gdy mnie poznałaś, gdy byłem młodzieńcem około
pięćdziesięcioletnim” 39.
Jednak Franklin godził się już z faktem, że nie pożyje już długo, a jego
listy zaczynały przybierać ton pełnego optymizmu pożegnania.
„Dotychczas me długie życie było raczej szczęśliwe”, pisał do Caty Ray
Greene, dziewczyny, która podbiła jego umysł i serce 35 lat wcześniej.
„Gdyby pozwolono mi przeżyć je jeszcze raz, nie sprzeciwiałbym się,
pragnąc jedynie zezwolenia na to, co autorzy czynią w drugich wydaniach
swoich prac, czyli poprawienie niektórych z popełnionych błędów”. Gdy
w tym samym roku Washington został prezydentem, Franklin napisał mu,
że cieszy się, że tego dożył. „Osobistą ulgę przyniosłoby mi, gdybym zmarł
dwa lata temu; choć jednak lata te minęły mi wśród nieznośnego bólu,
cieszę się, że je przeżyłem, jako że dzięki temu ujrzałem Pana na tym
stanowisku” 40.
Był też optymistyczny co do rewolucji, jaka rozwijała się w jego
ukochanej Francji. Eksplozja nastrojów demokratycznych rodziła
„problemy i zło”, pisał, zakładał jednak, że doprowadzi ona do większej
demokracji i ostatecznie do powstania dobrego ustroju. Dlatego większość
jego listów do francuskich przyjaciół była nieodpowiednio wesoła. „Czy
nadal Pan żyje?”, pisał w końcu 1789 roku swemu przyjacielowi
i sąsiadowi z Passy, Jean-Baptiste Le Royowi. „Czy też może paryski tłum
pomylił głowę posiadacza wiedzy z głową posiadacza zboża, i obnosił ją po
ulicach nadzianą na pikę?” (To właśnie w tym liście zawarł słynne słowa,
że „nic nie jest pewne poza śmiercią i podatkami”). Zapewnił Louisa-
Guillaume’a le Veillarda, swego sąsiada i najbliższego przyjaciela w Passy,
że wszystkie wydarzenia zmierzają ku większemu dobru. „Gdy zakończy
się fermentacja i osady opadną, wino będzie dobre i mocne, i rozraduje
serca pijących je” 41.
Franklin się mylił, bardzo mylił co do kierunku rozwoju rewolucji
francuskiej, choć nie miał żyć dość długo, by się tego dowiedzieć.
Le Veillard miał wkrótce trafić pod gilotynę. Podobnie chemik Lavouisier,
który pracował razem z nim w komisji do spraw Mesmera. Condorcet,
ekonomista towarzyszący Franklinowi na jego sławne spotkania
z Wolterem, miał trafić do więzienia i zażyć w celi truciznę. Z kolei la
Rochefoucauld, który tłumaczył dla Franklina konstytucje stanowe i od
jego wyjazdu prowadził z nim żywą korespondencję, miał wkrótce zostać
ukamienowany przez tłum.

NIEWOLNICTWO

W ostatnim roku swego życia Franklin miał podjąć jeszcze jedno publiczne
zadanie, krucjatę moralną, która pomogła wynagrodzić jedną z nielicznych
skaz na życiu spędzonym na walce o wolność. Przez większość
XVIII wieku niewolnictwo było instytucją kwestionowaną przez niewielu
białych. Nawet w Filadelfii liczba niewolników nieustannie rosła aż do
około roku 1760, kiedy to niemal 10 procent mieszkańców miasta stanowili
niewolnicy. Jednak poglądy zaczęły ewoluować, zwłaszcza po ogłoszeniu
Deklaracji niepodległości i niezgrabnym kompromisie Konstytucji. George
Mason z Wirginii, mimo że posiadał 200 niewolników, podczas konwencji
konstytucyjnej określił instytucję jako „szkodliwą” i oświadczył: „każdy
pan niewolników jest małym tyranem; sprowadzają oni na kraj pomstę
niebios”.
Poglądy Franklina także ewoluowały. Jak widzieliśmy wcześniej, przez
znaczną część życia posiadał jednego czy dwóch niewolnych służących,
a jako młody wydawca publikował anonse o sprzedaży niewolników.
Jednak opublikował też, w roku 1729, jeden z pierwszych w Ameryce
tekstów przeciwko niewolnictwu, i dołączył do Towarzystwa Doktora
Braya tworzącego szkoły dla czarnoskórych w Ameryce. Deborah zapisała
swą służbę do szkoły w Filadelfii, Franklin zaś, po złożeniu wizyty w tej
szkole, mówił o „lepszej opinii na temat naturalnych zdolności rasy
czarnej”. W swych Uwagach dotyczących wyniesienia ludzkości
z 1751 roku mocno skrytykował niewolnictwo, jednakże głównie z pozycji
ekonomicznych, nie zaś moralnych. Wyrażając w latach 70. sympatię
wobec filadelfijskiego abolicjonisty Anthony’ego Benezeta, zgodził się, że
import nowych niewolników winien się natychmiast skończyć, jednak swe
poparcie dla całkowitej abolicji opatrzył zastrzeżeniem, że dojdzie do tego
„z czasem”. Jako agent Georgii w Londynie bronił prawa tej kolonii do
trzymania niewolników. Natomiast w swych artykułach, takich jak The
Somerset Case and the Slave Trade [Przypadek Somerseta i handel
niewolnikami] z 1772 roku twierdził, że jednym z największych grzechów
Wielkiej Brytanii wobec Ameryki było zainstalowanie w niej niewolnictwa.
Kulminacja przemiany Franklina nastąpiła w roku 1787, gdy przyjął
prezesurę Pensylwańskiego Towarzystwa na rzecz Zniesienia
Niewolnictwa. Organizacja ta starała się przekonać go, by podczas
konwencji konstytucyjnej przedłożył petycję przeciwko niewolnictwu, on
jednak, świadom delikatności kompromisów zawieranych między Północą
a Południem, w tej sprawie zachował milczenie. Potem jednak milczeć już
nie zamierzał.
Jednym z argumentów przeciwko natychmiastowej abolicji, który
Franklin dotychczas uznawał, było to, że uwolnienie setek tysięcy
dorosłych niewolników nieprzygotowanych do życia w społeczeństwie było
niepraktyczne. (W roku 1790 wśród łącznie czterech milionów
mieszkańców Stanów Zjednoczonych było około 700 tysięcy
niewolników). Dlatego jego towarzystwo na rzecz abolicji poświęcało się
nie tylko uwolnieniu niewolników, ale także pomocy w uczynieniu z nich
dobrych obywateli. „Niewolnictwo jest tak zbrodniczym poniżeniem natury
ludzkiej, że sama jego likwidacja, jeśli nie zostanie przeprowadzona
ostrożnie, może stworzyć niekiedy źródło poważnych problemów”, pisał
Franklin w listopadzie 1789 roku w publicznym apelu towarzystwa.
„Nieszczęsny człowiek, który długo był traktowany jak bezrozumne
zwierzę, nazbyt często spada poniżej standardów osoby ludzkiej. Okrutne
okowy wiążące jego ciało krępują też jego zdolności umysłowe i osłabiają
społeczne porywy jego serca”.
W sposób dla siebie typowy Franklin stworzył dla towarzystwa
niezwykle szczegółowy kodeks oraz procedury służące „poprawie kondycji
wolnych Murzynów”. Miał powstać 24-osobowy komitet podzielony na
cztery podkomitety:

• Komitet Inspekcyjny, który miał nadzorować postawę moralną, ogólne


zachowanie, i sytuację życiową wolnych Murzynów, i udzielać im rad
i wskazówek. (…)
• Komitet Opiekunów, który miał umieszczać dzieci i młodzież
u odpowiednich osób, tak by (podczas krótkiego czasu nauki lub służby)
zdobyły jakiś fach lub zawód. (…)
• Komitet Kształcenia, który miał nadzorować naukę szkolną dzieci
wolnych Murzynów. Miał on albo dbać o ich regularne uczęszczanie do
szkół już istniejących, albo zakładać kolejne w tym celu. (…)
• Komitet Zatrudnienia, który miał starać się znajdować wciąż
zatrudnienie dla tych wolnych Murzynów, którzy są zdolni do pracy; jako
że brak zajęcia prowadzi do biedy, bezczynności i wielu niszczących
nawyków 42.

W imieniu Towarzystwa Franklin przedłożył w lutym 1790 roku


Kongresowi formalną petycję w sprawie likwidacji niewolnictwa. „Ludzie
zostali stworzeni przez tę samą Wszechmocną Istotę, są tak samo pod jej
opieką, i są równie godni, by cieszyć się szczęściem”, głosiła petycja.
Obowiązkiem Kongresu było dbanie o „błogosławieństwo wolności dla
Ludu Stanów Zjednoczonych”, a ta powinna przysługiwać „bez względu na
kolor skóry”. Dlatego Kongres winien dać „wolność tym nieszczęsnym
ludziom, którzy jedyni w tym kraju wolności są skazani na wieczną
niewolę” 43.
Franklin i jego petycja zostali gruntownie skrytykowani przez obrońców
niewolnictwa, szczególnie przez kongresmena Jamesa Jacksona z Georgii,
który oświadczył w Izbie Reprezentantów, że Biblia sankcjonowała
niewolnictwo, i że bez niej nie będzie komu wykonywać ciężkiej pracy
w upałach na plantacji. Było to doskonałe tło dla ostatniej wielkiej satyry
Franklina, napisanej przezeń mniej niż miesiąc przed śmiercią.
Swą karierę literacką rozpoczął 68 lat wcześniej, gdy jako szesnastoletni
uczeń udawał pruderyjną wdowę nazwiskiem Silence Dogood. Dalszą
karierę zrobił, edukując czytelników podobnymi parodiami, jak Proces
Polly Baker czy Edykt króla Prus. W duchu tego ostatniego opublikował
anonimowo w lokalnej gazecie rzekomą mowę członka dywanu Algierii
sprzed stu lat; mowę tę opatrzył niezbędnymi naukowymi przypisami.
Była ona wręcz bliźniaczo podobna do przemówienia kongresmena
Jacksona. „Bóg jest wielki, a Mahomet jest jego prorokiem”, rozpoczynał.
Następnie atakował petycję pewnej sekty domagającej się położenia kresu
praktyce porywania i zniewalania europejskich chrześcijan. „Jeśli
zaniechamy czynienia sobie z tego ludu niewolników, któż w naszym
gorącym klimacie zajmował się będzie uprawą naszej ziemi? Kto ma
wykonywać powszednie prace w naszym mieście i w naszych domach?”.
Koniec niewolnictwa „niewiernych” doprowadziłby do spadku wartości
ziemi i wysokości czynszów o połowę.

Któż ma zrekompensować panom poniesioną stratę? Czy uczyni


to państwo? Czy nasz skarb na to wystarczy? (…) A jeśli uwolnimy
naszych niewolników, co z nimi począć? Niewielu z nich powróci
do swych krajów; aż nazbyt dobrze znają trudy, jakimi zostaną tam
poddani; nie przyjmą naszej świętej religii; nie przyjmą naszych
zwyczajów; nasz lud nie skazi się małżeństwami z nimi. Czy
będziemy musieli utrzymywać ich jako żebraków na naszych
ulicach, a nasz majątek wydawać na ich rabunek? Przecież ludzie
od dawna nawykli do niewolnictwa nie będą bez przymusu
pracować na swe utrzymanie.
A co jest tak godnego pożałowania w ich obecnym położeniu?
(…) Oto zostali sprowadzeni do kraju, w którym słońce Islamu
świeci jasno i w pełnej chwale, i mają okazję zapoznać się
z prawdziwą doktryną, i w ten sposób ocalić swe dusze
nieśmiertelne. (…) Gdy nam służą, my dostarczamy im
wszystkiego, czego potrzebują, i są traktowani ludzko. Robotnicy
w ich własnym kraju, o czym dobrze wiem, są gorzej żywieni,
gorzej odziani i gorzej mieszkają. (…)
Jak ogromnie mylą się, sądząc, że niewolnictwo zostało zakazane
w Koranie! Czyż tylko dwa nakazy, by innych nie cytować:
„Panowie, traktujcie swych niewolników dobrze; niewolnicy,
z czcią i bojaźnią służcie swym panom”, nie są oczywistym
dowodem na coś przeciwnego? (…) Nie mówmy więc już o tej
pożałowania godnej propozycji wyzwolenia chrześcijańskich
niewolników, jako że jej przyjęcie poprzez zmniejszenie wartości
naszych ziem i domów i pozbawienie wielu dobrych obywateli ich
majątku zrodzi powszechne niezadowolenie i może stać się
powodem buntów 44.

W swej satyrze Franklin napisał, że algierski dywan odrzucił petycję.


Podobnie uczynił Kongres, który uznał, że nie posiada władzy, by wcielić
w życie żądania petycji Franklina.

NA SPOCZYNEK

Nie ma nic dziwnego w tym, że pod koniec życia wielu ludzi ponownie
rozważa swe przekonania religijne. Franklin nigdy nie wstąpił do żadnego
kościoła ani nie opowiedział się za dogmatami któregoś z wyznań,
uważając za znacznie bardziej użyteczne zajmowanie się sprawami
doczesnymi niż duchowymi. Gdy w roku 1757 ledwie uniknął katastrofy
morskiej koło wybrzeży angielskich, pisał żartobliwie Deborah, że:
„Gdybym był rzymskim katolikiem, zapewne z tej okazji poprzysiągłbym
wznieść kaplicę jakiemuś świętemu; ponieważ jednak nim nie jestem,
gdybym miał poprzysięgać budowę czegokolwiek, byłaby to latarnia
morska”. Podobnie, gdy w roku 1785 pewne miasteczko w Massachusetts
przybrało nazwę „Franklin” i poproszono go o ufundowanie dzwonu
kościelnego, odpowiedział jego przedstawicielom, by zrezygnowali
z dzwonnicy i wznieśli bibliotekę, dla której wysłał „książki zamiast
dzwonu, jako że oczytanie jest cenniejsze od odgłosu” 45.
Z wiekiem amorficzna wiara Franklina w dobrotliwego Boga stawała się,
jak się zdaje, coraz silniejsza. „Gdyby nie sprawiedliwość naszej sprawy
i wynikająca z tego interwencja Opatrzności, w którą wierzyliśmy,
czekałaby nas klęska”, pisał Strahanowi po wojnie. „Gdybym wcześniej był
ateistą, teraz byłbym przekonany o istnieniu i panowaniu Bóstwa!” 46.
Jego poparcie dla religii zwykło opierać się na przekonaniu, że
nakłanianie ludzi do czynienia dobra było użyteczne i praktyczne, a nie
miłe Opatrzności. Napisał list, wysłany być może w 1786 roku do Thomasa
Paine’a, będący odpowiedzią na tekst kpiący z pobożności. Franklin prosił
odbiorcę, by nie publikował swego heretyckiego traktatu, jednak swą
prośbę popierał tym, że argumenty przeciw religii mogły mieć szkodliwe
skutki praktyczne, a nie dlatego, że były fałszywe. „Panu być może
z łatwością przychodzi szlachetność bez uciekania się do wsparcia
zapewnianego przez religię – pisał − proszę jednak pomyśleć, jak wielka
część ludzkości składa się ze słabych i nieoświeconych mężczyzn i kobiet,
oraz z niedoświadczonej i nierozważnej młodzieży obojga płci, którzy
potrzebują religijnych nakazów, by powstrzymać się od występków”.
Ponadto, dodał, osobiste konsekwencje dla autora byłyby zapewne smutne.
„Ten, kto pluje pod wiatr, pluje sobie w twarz”. Jeśli list rzeczywiście był
adresowany do Paine’a, okazał się skuteczny. Paine od dawna
przygotowywał zajadły atak na zorganizowaną religię, który później miał
zatytułować The Age of Reason [Epoka Rozumu], jednak powstrzymał się
z jego publikacją przez kolejnych siedem lat, czyniąc to dopiero pod koniec
życia 47.
Najważniejszą rolą religijną odegraną przez Franklina – niezwykle
istotną w kształtowaniu nowej, oświeconej republiki – było promowanie
przez niego tolerancji. Wspierał finansowo budowę świątyń absolutnie
wszystkich wyznań i religii w Filadelfii, w tym podarował pięć funtów
w kwietniu 1788 roku dla Towarzystwa Mikwe Israel na budowę nowej
synagogi, sprzeciwiał się też deklaracjom i przysięgom religijnym tak
w konstytucji Pensylwanii, jak i konstytucji federalnej. Podczas obchodów
rocznicy 4 lipca w 1788 roku Franklin był zbyt chory, by wyjść z łóżka,
jednak uroczysta parada przemaszerowała pod jego oknami. Po raz
pierwszy, zgodnie z wytycznymi opracowanymi przez Franklina,
„duchowni różnych wyznań chrześcijańskich oraz żydowski rabin
maszerowali ramię w ramię” 48.
Jego ostatnie podsumowanie przemyśleń religijnych nastąpiło miesiąc
przed śmiercią, w odpowiedzi na pytania wielebnego Ezry Stilesa, rektora
Yale. Franklin rozpoczął od powtórzenia swego podstawowego wyznania
wiary: „Wierzę w Boga, Stworzyciela Wszechświata. Że rządzi przez swą
Opatrzność. Że należy oddawać Mu cześć. Że najbardziej miłą służbą Jemu
jest czynić dobro Jego innym dzieciom”. Przekonania te stanowiły
fundament każdej religii; wszystko inne było tylko zwykłymi ozdobnikami.
Potem odpowiedział na pytanie Stilesa, czy wierzy w Jezusa. Jak
stwierdził, po raz pierwszy ktoś go o to zapytał wprost. System moralny
utworzony przez Jezusa, odpowiedział Franklin, był „najlepszym, jaki
widział świat i jaki świat najpewniej kiedykolwiek ujrzy”. Jednak w kwestii
tego, czy Jezus był boski, udzielił zaskakująco szczerej i ironicznej
odpowiedzi: „W pewnej mierze powątpiewam w Jego boskość, choć jest to
kwestia, w której nie mam zdecydowanej opinii, gdyż nigdy jej nie
zgłębiałem, i uważam za niepotrzebne zajmowanie się nią teraz, gdy
spodziewam się niedługo mieć okazję poznać prawdę przy mniejszym
wysiłku” 49.
Ostatni list, jaki Franklin kiedykolwiek napisał, zaadresowany został do
Thomasa Jeffersona, jego duchowego dziedzica jako czołowego
orędownika oświeceniowej wiary w rozum, doświadczenie i tolerancję.
Jefferson przybył do Franklina z wiadomościami o losie wspólnych
przyjaciół we Francji. „Pytał o wszystkich po kolei – zapisał Jefferson –
z ciekawością i ożywieniem niemal zbyt wielkimi dla jego sił”. Jefferson
chwalił go za napisanie tak dużej części wspomnień, które, jak
przewidywał, będą niezwykle pouczające. „Nie mogę wiele o tym rzec –
odparł Franklin – ale dam Panu próbkę”. Potem wyjął stronę opisującą
ostatnie tygodnie jego negocjacji w Londynie, gdy starał się zapobiec
wojnie, i nalegał, by Jefferson zatrzymał ją jako memento.
Jefferson zadał następnie pytanie o szczegółową kwestię wymagającą
rozstrzygnięcia: jakich map używano do nakreślenia zachodnich granic
Ameryki podczas rozmów pokojowych w Paryżu? Gdy Jefferson pożegnał
się, Franklin zbadał sprawę, a następnie napisał swój ostatni list. Jego
umysł był wystarczająco jasny, by precyzyjnie opisać podjęte wówczas
decyzje i użyte mapy zawierające różne rzeki wpadające do Zatoki
Passamaquoddy 50.
Wkrótce po napisaniu listu Franklin dostał wysokiej gorączki i bólu
w piersi. Przez dziesięć dni nie wstawał z łóżka, trapiony ciężkim kaszlem
i trudnościami oddechowymi. Opiekowali się nim Sally i Richard Bache
oraz Temple i Benny. Była tam też Polly Stevenson, naciskając, by jasno
zadeklarował swe wyznanie i ciesząc się, że miał przy łóżku obraz
przedstawiający Sąd Ostateczny. W tym czasie tylko raz zdołał się na
krótko podnieść; poprosił wówczas, by zmieniono mu pościel tak, by mógł
„umrzeć w sposób godny”. Sally wyraziła nadzieję, że jego stan się
poprawia i że pożyje jeszcze wiele lat. „Mam nadzieję, że nie”, odparł
spokojnie 51.
Potem pękł mu ropień w płucach, przez co nie mógł już mówić. Benny
podszedł do jego łóżka, dziadek zaś wyciągnął rękę i długo ściskał mu dłoń.
Tegoż wieczoru, 17 kwietnia 1790 roku o godzinie 23.00 Franklin zmarł
w wieku 84 lat.
Jeszcze w 1728 roku, gdy był początkującym drukarzem pełnym dumy
ze swego fachu, jaką jego zdaniem uczciwy człowiek powinien posiadać,
Franklin ułożył dla siebie, albo przynajmniej dla rozrywki, dowcipne
epitafium, oddające jego ironiczne spojrzenie na postępy pielgrzyma na
naszym świecie:

Ciało
B. Franklina, drukarza;
(Niczym okładka starej książki,
Sfatygowane i pozbawione wymowy i zdobień)
Leży tu, by żywić robactwo.
Jednak dzieło nie zginie:
Albowiem (w co wierzył) ukaże się znowu,
W nowym i bardziej eleganckim wydaniu,
Zredagowane i poprawione
Przez Autora 52.

Na krótko przed śmiercią jednak stworzył prostszą wersję do umieszczenia


na swej mogile, którą miał dzielić z żoną. Nagrobek winien być, jak pisał,
marmurową płytą „długości sześciu stóp i szerokości czterech, gładką,
z tylko z niewielkim zaokrągleniem na górnych krawędziach,
i z następującą inskrypcją: Benjamin i Deborah Franklin” 53.
Gdy kondukt żałobny z trumną Franklina postępował do położonego
kilka przecznic od jego domu cmentarza Christ Church, na ulicach
Filadelfii zgromadziło się niemal 20 tysięcy żałobników, więcej niż
kiedykolwiek przedtem. Na czele konduktu kroczyli duchowni z miasta,
wszyscy, reprezentujący wszystkie religie.

IV 64 m – przyp. tłum.
V 32,92 m – przyp. tłum.
VI Oryginalne rzeczowniki i czasowniki to „notice – to notice”, „advocate – to advocate”

i „progress – to progress” – przyp. tłum.


Rozdział 17 – Epilog

W illiam Franklin: W swym testamencie Franklin pozostawił swemu


jedynemu żyjącemu synowi tylko prawa do bezwartościowej ziemi
w Kanadzie i darowanie wszelkich pozostałych długów. „Rola odegrana
przezeń w ostatniej wojnie, która jest znana publicznie, wyjaśni fakt
pozostawienia mu przeze mnie nie więcej niż majątku, którego próbował
mnie pozbawić”. William, który uważał, że już spłacił swe długi,
przekazując swe ziemie w New Jersey, skarżył się na „haniebną
niesprawiedliwość” testamentu, i przez pozostałych mu jeszcze 25 lat życia
nigdy nie powrócił do Ameryki. Czcił jednak pamięć o ojcu i nie pozwolił
sobie publicznie na ani jedno złe słowo na jego temat. Gdy jego własny syn,
Temple, zwlekał z publikacją wydania biografii i dokumentów Franklina,
William zaczął przygotowywać własną, która, jak miał nadzieję, uhonoruje
jego ojca, pokazując „bieg jego myśli i różnorodność jego wiedzy”. Jednak
tak się nie stało. Poślubił właścicielkę domu, w którym mieszkał, Irlandkę
Mary D’Evelyn, jednak po jej śmierci w 1811 stał się załamanym
i samotnym człowiekiem. Zmarł trzy lata po niej, z dala od swego syna,
cierpiący z powodu, jak pisał, „samotnego stanu całkowicie przeciwnego
mej naturze” 1.
Temple Franklin: Odziedziczywszy sporą część majątku dziadka
i wszystkie jego ważne papiery, Temple powrócił do Anglii w roku
1792 i na pewien czas związał ponownie z ojcem. Będąc wciąż czarującym
próżniakiem, opierał się naciskom ojca, by się ożenił i pracował nad
wydaniem papierów Franklina, osiągając nowy poziom rodzinnej
dysfunkcyjności. Spłodził kolejne nieślubne dziecko, córkę imieniem Ellen,
której matka była młodszą siostrą drugiej żony jego ojca. Następnie zerwał
z nimi wszystkimi i uciekł do Paryża, pozostawiając małą Ellen na
wychowaniu Williama, który był jednocześnie jej wujem i dziadkiem. Przez
14 lat Temple nie kontaktował się z ojcem ani nie opublikował
dokumentów dziadka, mimo że fragmenty Żywota własnego ukazały się we
Francji. Wreszcie, w roku 1812 napisał do ojca, że zamierza opublikować
dokumenty i pragnął przybyć do Londynu, by się z nim naradzić. William,
pamiętając chłodną odpowiedź po tym, jak sam napisał podobny list swemu
ojcu 20 lat wcześniej, nie posiadał się z radości. „Będę szczęśliwy, mogąc
Cię ujrzeć – pisał – gdyż nie mogę znieść myśli o śmierci w poróżnieniu
z kimś tak blisko związanym”. Temple jednak nigdy nie przyjechał do
Anglii. Zamiast tego, w roku 1817 opublikował Autobiografię (bez
ostatniego fragmentu) oraz chaotyczny zbiór papierów dziadka. Kolejne
sześć lat mieszkał w Paryżu z jeszcze jedną kochanką, Angielką
nazwiskiem Hannah Collyer, którą poślubił kilka lat przed swą śmiercią
w 1823 roku. Wdowa przywiozła wiele cennych papierów Franklina do
Londynu, gdzie odnaleziono je ponownie w roku 1840 w zakładzie krawca,
który używał ich jako materiału na wykroje. Dokumenty porzucone przez
Temple’a w Filadelfii zostały rozproszone pośród licznych łowców
pamiątek, aż w latach 60. XIX wieku Amerykańskie Towarzystwo
Filozoficzne rozpoczęło proces ich gromadzenia 2.
Sally i Richard Bache: Wierna córka Franklina i jej mąż otrzymali
większość majątku, w tym domy przy Market Street, pod warunkiem, że
Richard „uwolni swojego Murzyna Boba”. (Uczynił to, ale Bob zaczął pić,
nie potrafił się utrzymać, i poprosił, by znów uczynić go niewolnikiem;
Bache’owie odmówili, pozwolili mu jednak żyć pod swym dachem do
końca życia). Sally otrzymała też miniaturę Ludwika XVI otoczoną
diamentami, z zastrzeżeniem, że nie wolno jej „zmienić któregokolwiek
z tych diamentów w ozdoby ani dla siebie, ani dla swych córek, i w ten
sposób wprowadzić w tym kraju kosztowny, próżny i bezużyteczny obyczaj
noszenia klejnotów”. Sally sprzedała diamenty, by spełnić swe wielkie
marzenie i ujrzeć Anglię. Wraz z mężem zatrzymali się u Williama,
z którym zawsze była blisko. Po powrocie oboje osiedli na farmie
w Delaware.
Benjamin Bache: Odziedziczywszy urządzenia drukarskie Franklina
i wiele jego książek, Benny poszedł w ślady dziadka i założył − 70 lat po
ukazaniu się pierwszego numeru „New England Courant” – wojowniczą
gazetę popierającą Jeffersona, „The American Aurora”. Gazeta zawzięcie
popierała, mocniej niż sam Franklin, politykę profrancuską
i demokratyczną, i atakowała Washingtona i po nim Adamsa za władczą
prezydenturę. Przez pewien czas była najpopularniejszym tytułem
w Ameryce, a na jej temat niedawno powstały dwie książki. Jego poglądy
polityczne doprowadziły go do rozłamu z rodzicami, podobnie jak jego
decyzja o poślubieniu wbrew ich woli porywczej kobiety nazwiskiem
Margaret Markoe. W roku 1798 został aresztowany za podburzanie
i znieważanie Adamsa, nim jednak stanął przed sądem, zmarł na żółtą febrę
w wieku 29 lat. W tym czasie był tak poróżniony z rodzicami, że jego
siostry musiały wymykać się z domu, by go odwiedzić w chorobie.
Margaret niezwłocznie wyszła za drukarza męża, swarliwego Irlandczyka
nazwiskiem William Duane, i razem dalej wydawali „Aurorę”. Jedna
z sióstr Benny’ego, Deborah Bache, wyszła następnie za jednego z synów
Duane’a z pierwszego małżeństwa 3.
Polly Stevenson: Człowiek, którego wielbiła przez 33 lata, zostawił jej
jedynie srebrny kufel. Wkrótce rozczarowała się wszystkimi członkami
jego rodziny i wszystkim, co amerykańskie. Gdy jej drugi syn, Tom, wrócił
do Anglii (razem z Williem Bache’em, który jechał studiować medycynę),
pisała mu tęskne listy o swym pragnieniu powrotu do domu. Zmarła jednak
w roku 1795, nim miała szansę wrócić. Tom tymczasem wrócił do
Filadelfii, gdzie zrobił karierę jako lekarz; jego brat William i siostra Eliza
także zostali w Ameryce, i założyli szczęśliwe rodziny.
Aspirujący rzemieślnicy Bostonu i Filadelfii: Najbardziej niezwykłym
zapisem w kodycylu do testamentu Franklina był założony przezeń
fundusz. Zapisał, że w odróżnieniu od innych założycieli kraju, urodził się
w nędzy, z której wydźwignąć pomogli mu się ci, którzy wsparli go, gdy
rozwijał swój biznes. „Pragnę być prawdziwie użyteczny nawet po mej
śmierci, przyczyniając się do wspierania innych młodych ludzi, którzy
mogą przydać się swojemu krajowi”. Przeznaczył więc dwa tysiące funtów,
które zarobił jako prezydent Pensylwanii − powołując się na swe często
wyrażane przekonanie, że urzędnicy powinni pracować bez zapłaty − na
podzielenie je pomiędzy miasta Boston i Filadelfia dla zapewniania
pożyczki „na pięć procent rocznie tym młodym żonatym rzemieślnikom”,
którzy ukończyli nauki i starali się założyć własne warsztaty. Ze swą
zwykłą obsesją co do szczegółów, opisał dokładnie sposób udzielania i spłat
pożyczek i wyliczył, że po stu latach roczne odsetki powinny wynosić
131 tysięcy funtów. Wówczas miasta mogłyby wydać 100 tysięcy funtów
na projekty publiczne, pozostawiając resztę w funduszu, który po kolejnych
stu latach pożyczek i odsetek powinien być wart, wedle jego wyliczeń,
4 061 000 funtów. Wówczas pieniądze miały trafić do budżetu publicznego.
Czy projekt ten udało się zrealizować zgodnie z założeniami?
W Bostonie trzeba było go zmodyfikować, ponieważ oddawanie uczniów
do terminu wyszło z mody, jednak pożyczek udzielano w duchu jego
zapisu, i po stu latach wartość funduszu wynosiła około 400 tysięcy
dolarów, nieco mniej, niż obliczał. Wówczas założono szkołę zawodową
Franklin Union (obecnie Benjamin Franklin Institute of Technology),
w trzech czwartych z funduszu, w jednej czwartej z podobnego zapisu
Andrew Carnegiego, który uważał Franklina za bohatera; reszta pozostała
w funduszu. Wiek później kwota urosła do niemal pięciu milionów
dolarów, czyli nie czterech milionów funtów, lecz nadal sporo. Zgodnie
z wolą Franklina, fundusz został wówczas zlikwidowany. Po batalii
prawniczej, którą rozstrzygnęła ustawa legislatury, całość pieniędzy
przekazano Benjamin Franklin Institute of Technology.
W Filadelfii fundusz nie funkcjonował tak dobrze. Sto lat po śmierci
Franklina jego wartość wynosiła 172 tysiące dolarów, czyli około jednej
czwartej przewidywanej przez niego sumy. Trzy czwarte przeznaczono na
utworzenie Filadelfijskiego Instytutu Franklina, które do dziś jest dobrze
prosperującym muzeum techniki, resztę zaś nadal przeznaczano na
pożyczki dla młodych rzemieślników, w znacznej mierze w postaci
kredytów mieszkaniowych. Sto lat później, w 1990 roku, wartość tego
funduszu osiągnęła 2,3 miliona. Dlaczego kwota była o połowę mniejsza od
wartości funduszu bostońskiego? Jeden zwolennik Filadelfii zarzucił
Bostonowi, że zmienił swój fundusz w „towarzystwo oszczędnościowe dla
bogatych”. Skupiając się na udzielaniu pożyczek osobom biednym, zgodnie
z zamierzeniem Franklina, Filadelfia nie odniosła tak wielkiego sukcesu
w ściąganiu spłat.
Wówczas burmistrz Filadelfii Wilson Goode zasugerował, jak można
sądzić, żartem, by pieniędzy Bena Franklina użyto na sfinansowanie
imprezy z udziałem Bena Vereena i Arethy Franklin. Inni, poważniej,
sugerowali zużycie ich na promowanie turystyki, co wywołało oburzenie
społeczeństwa. Burmistrz powołał w końcu zespół historyków, po czym
władze stanowe podzieliły pieniądze według ich ogólnych zaleceń. Wśród
obdarowanych znalazły się Instytut Franklina, szereg bibliotek lokalnych
i straży pożarnych, oraz grupa nazwana Akademie Filadelfii fundująca
stypendia na kursy zawodowe w miejskich szkołach. Gdy ogłoszono
stypendia na rok 2001, jeden z felietonistów „Philadelphia Inquirer”
stwierdził, że różnorodność widniejąca wśród 34 stypendystów – wśród
nich byli Abimael Acaedevo, Muhammed Hogue, Zrakpa Karpoleh, David
Kusiak i Rany Ly – zachwyciłaby fundatora. Z pewnością uśmiechnąłby się
z powodu niewielkich, ale odpowiednich przykładów pamięci o nim, jakie
pojawiły się w tamtym roku na Tour de Sol, czyli wyścigu samochodów
eksperymentalnych. Niektórzy ze stypendystów z biednej szkoły średniej
w zachodniej Filadelfii wykorzystali grant w wysokości 4300 dolarów,
ufundowany przez ojca elektryczności, by zbudować elektryczny samochód
i zdobyć „Power of Dreams”, jedną z nagród wyścigu 4.
Rozdział 18 – Wnioski

REFLEKSJA HISTORYCZNA

„Ludzkość dzieli się na dwie klasy”, pisał magazyn „Nation” w roku 1868:
„urodzonych miłośników” i „urodzonych krytyków” Benjamina Franklina.
Jednym z powodów tego podziału jest fakt, że mimo twierdzeń niektórych
komentatorów, nie jest on ucieleśnieniem amerykańskiego charakteru.
Ucieleśnia on natomiast jeden z jego aspektów. Reprezentuje jedną ze stron
narodowej dychotomii, która istniała od czasu, gdy on i Jonathan Edwards
byli uznawani za kontrastujące wzorce kulturowe 1.
Po jednej stronie znajdowali się ci, którzy jak Edwards i rodzina
Matherów, wierzyli w namaszczonych wybrańców i zbawienie jedynie
dzięki łasce Boga. Zwykli cechować się religijnym zapałem, wiarą w klasy
społeczne i hierarchie oraz przedkładać wartości wzniosłe nad doczesne.
Z drugiej strony byli Franklinowie, którzy wierzyli w zbawienie dzięki
dobrym uczynkom, których religia była dobroczynna i tolerancyjna,
i którzy nie wstydzili się ambicji i awansu społecznego.
Z tego wyrosło wiele powiązanych podziałów amerykańskiego
charakteru, i Franklin reprezentuje jeden z nich: pragmatyczny, a nie
romantyczny, przedkładający praktyczną dobroczynność nad moralne
krucjaty. Znajdował się po stronie religijnej tolerancji, a nie ewangelikalnej
wiary. Po stronie mobilności społecznej, a nie ustalonych elit. Po stronie
wartości klasy średniej, a nie bardziej ulotnych aspiracji arystokracji.
W ciągu trzech stuleci od jego urodzin zmieniające się oceny Franklina
zwykły mówić mniej o nim, więcej zaś o wartościach ludzi oceniających go
i ich stosunku do aspirującej klasy średniej. Z wzniosłej sceny historycznej
wypełnionej znacznie mniej dostępnymi ojcami założycielami zwracał się
do każdego nowego pokolenia z uśmieszkiem i mówił bezpośrednio
aktualnie modnym językiem, rozwścieczając jednych i oczarowując
drugich. Jego reputacja zwykła więc odzwierciedlać postawy każdej
kolejnej epoki.
W latach tuż po jego śmierci, gdy osobiste animozje zanikły, rósł
szacunek wobec niego. Nawet William Smith, który ścierał się z nim
w legislaturze i w Akademii, wygłosił pełną szacunku mowę na
uroczystości żałobnej w 1791 roku, w trakcie której umniejszał ich
„nieszczęśliwe spory i podziały” i skupiał się na filozofii i osiągnięciach
naukowych Franklina. Gdy jego córka stwierdziła potem, że wątpi, by
wierzył „w dziesiątą część tego”, co powiedział o „starym Benie
piorunochronie”, on tylko serdecznie się zaśmiał 2.
Inny antagonista Franklina, John Adams, także złagodniał. „Nic w mym
życiu nie przerażało mnie i nie smuciło bardziej niż konieczność
sprzeciwiania się mu tak często, jak to czyniłem”, pisał w niezwykle
bolesnym wspomnieniu w roku 1811. Jego wcześniejsza ostra krytyka,
wyjaśniał, była w pewnej mierze świadectwem wielkości Franklina:
„Gdyby był zwykłym człowiekiem, nigdy nie trudziłbym się ujawnianiem
jego złośliwych intryg”. Wypowiedział się nawet nieco pozytywniej na
temat braku zaangażowania religijnego Franklina, który niegdyś potępiał
jako graniczący z ateizmem: „Wszystkie wyznania uznawały go, uważam,
że słusznie, za przyjaciela nieograniczonej tolerancji”. Czasami, pisał
Adams, Franklin był hipokrytą, złym negocjatorem i błądzącym politykiem.
Jednak jego esej zawierał też jedną z najbardziej zniuansowanych pochwał,
jakie kiedykolwiek napisała osoba mu współczesna:

Franklin miał wiele geniuszu, oryginalnego, wnikliwego


i twórczego, zdolnego do odkryć w nauce, jak i do udoskonalania
sztuk pięknych i sztuki mechanicznej. Miał rozległą wyobraźnię
(…) i dowcip na zawołanie. Jego poczucie humoru, gdy starał się
być miły, było delikatne i zachwycające. Jego żarty były
dobroduszne lub jadowite; gdy chciał, umiał przypominać
Horacego lub Juwenalisa, Swifta czy Rabelais’go. Miał talent do
ironii, alegorii i przypowieści, których potrafił z wielkim
wyczuciem używać do promowania prawd moralnych lub
politycznych. Był mistrzem tej dziecinnej prostoty, którą Francuzi
nazywają naiwnością, a która zawsze oczarowuje 3.

Do tego czasu pogląd Franklina o centralnej roli klasy średniej w życiu


Ameryki zatryumfował mimo zastrzeżeń tych, dla których oznaczało to pęd
ku wulgaryzacji. „Przyswajając elegancję arystokracji i pracę klasy
pracującej, ludzie średni zyskali moralną hegemonię nad całym
społeczeństwem”, pisał historyk Gordon Wood. Opisywał Amerykę
w początkach XIX wieku, jednak mógł tymi słowami opisać samego
Franklina.
Jego reputacja wzrosła jeszcze bardziej, gdy w roku 1817 jego wnuk
Temple wreszcie opublikował część jego dokumentów. Adams napisał do
Temple’a, że jego zbiór „sprawiał, jakbym znów przeżywał moje życie
w Passy”, co osoby świadome ich zaciętych wówczas sporów mogły
odczytywać różnie; dodał jednak: „Trudno o jakikolwiek ślad jego pióra,
którego nie warto zachować”. Francis, lord Jeffrey, założyciel „Edinburgh
Review”, sławił pisma Franklina za ich „swojską żartobliwość”, próbę
„przekonania mas do cnoty”, a przede wszystkim za podkreślanie przezeń
wartości humanistycznych, które definiowały oświecenie. „Ten
amerykański samouk jest zapewne najbardziej racjonalnym ze wszystkich
filozofów. We wszystkich swych spekulacjach nigdy nie traci z oczu
zdrowego rozsądku” 4.
Jednak w początkach XIX wieku epoka oświecenia ustępowała już epoce
bardziej ceniącej romantyzm niż racjonalizm. Wraz ze zmianą nadeszło
wielkie przekształcenie stosunku do Franklina, nawet wśród osób
zdawałoby się bardziej przenikliwych. Romantycy nie cenili rozumu
i intelektu, ale głębię uczuć, subiektywną wrażliwość oraz wyobraźnię.
Sławili heroizm i mistykę, a nie tolerancję i racjonalność. Ich ostra krytyka
zrujnowała reputację Franklina, Woltera, Swifta i innych oświeceniowych
myślicieli 5.
Wielki poeta romantyzmu John Keats był jednym z wielu, którzy
atakowali Franklina za jego przyziemną wrażliwość. Był on, jak pisał bratu
w 1818 roku, „pełen złośliwych i dusigroszowskich maksym” i nie był
„człowiekiem wysublimowanym”. Przyjaciel Keatsa i wydawca jego
pierwszych prac, poeta Leigh Hunt, lał pogardę na „bandyckie maksymy”
Franklina i zarzucał mu stanie „na czele tych, którzy sądzą, że człowiek
żyje tylko o chlebie”. Miał on „niewiele namiętności i żadnej wyobraźni”,
kontynuował Hunt, i zachęcał ludzkość do „kochania bogactwa”
pozbawionego „wyższych idei” oraz „serca i duszy”. W podobny sposób
Thomas Carlyle, szkocki krytyk tak zakochany w romantycznym
heroizmie, gardził Franklinem jako „ojcem wszystkich Jankesów”, co
zapewne nie było taką obelgą, jaką chciał widzieć ją Carlyle 6.
Amerykańscy transcendentaliści tacy jak Thoreau i Emerson, którzy
podzielali alergię romantycznych poetów na racjonalizm i materializm,
także uznali Franklina za nazbyt przyziemnego dla ich wyrafinowanych
gustów. Prostsi i aspirujący do klasy średniej ludzie pogranicza nadal
szanowali autobiografię Frnaklina – była to jedyna książka, jaką Davy
Crockett zabrał na swą ostatnią kampanię do Alamo – jednak człowiek lasu,
taki jak Thoreau, nie miał dla niej miejsca, gdy wybierał się nad staw
Walden. Pierwszy rozdział jego dziennika, dotyczący ekonomii, posiada
tabele i wykresy subtelnie drwiące z podobnych stosowanych przez
Franklina. Edgar Allen Poe, w swym opowiadaniu Biznesmen podobnie kpił
z Franklina i innych ludzi „metodycznych”, opisując karierę i metody
VII
stosowane przez jego bohatera, odpowiednio nazwanego „Peter Proffit” .
Franklin zostaje wymieniony z nazwiska w półhistorycznej noweli
Hermana Melville’a z 1855 zatytułowanej Israel Potter. W książce bohater
napotyka płytkiego opowiadacza maksym. Melville jednak, zwracając się
bezpośrednio do czytelnika, przeprasza i dodaje, że Franklin nie był tak
jednowymiarowy, jak został przedstawiony w książce. „Starając się
zaprezentować go tu w mniej wzniosły sposób, narrator uważa bardziej,
jakby bawił się jedną ze skarpet mędrca, zamiast z szacunkiem oglądać
sławny kapelusz, który przed laty zdobił jego głowę”. Sam Melville uważał,
że Franklin był bardzo wszechstronny. „Dokładnie oceniwszy świat,
Franklin potrafił odgrywać na nim każdą rolę”. Wymienia dziesiątki zajęć,
w których Franklin się sprawdzał, po czym dodaje, w ramach kwintesencji
romantycznej krytyki, że „Franklin był wszystkim, tylko nie poetą”
(Franklin by się z nim zgodził. Napisał, że „chwali zajmowanie się od czasu
do czasu poezją, celem udoskonalania własnego języka, ale nie bardziej”) 7.
Podobnie ambiwalentnie oceniał Franklina Emerson. „Franklin był
jednym z najbardziej rozsądnych ludzi, jacy kiedykolwiek żyli”, pisał swej
ciotce. Był on „bardziej użyteczny, bardziej moralny i bardziej czysty” od
Sokratesa. Jednakże, jak się żalił, „Franklin jest oszczędnym, spokojnym,
zmyślnym obywatelem, jednak nie ma w nim krzty heroizmu”. Nathaniel
Hawthorne każe jednej ze swych młodych postaci skarżyć się, że maksymy
Franklina mówią „tylko o zarabianiu lub oszczędzaniu pieniędzy”,
w odpowiedzi na co sam Hawthorne zauważa, że powiedzonka te mają
pewną wartość, ale „uczą ludzi tylko o niewielkiej części ich
obowiązków” 8.
Wraz z nastaniem romantyzmu nadeszła rosnąca pogarda wśród tych, dla
których słowo „burżuazyjny” stało się obraźliwe, dla ukochanej klasy
średniej Franklina i jej sklepikarskich wartości. Było to snobstwo, które
wkrótce podzielać miały grupy bardzo różne: proletariusze i arystokraci,
radykalni robotnicy i bezczynni właściciele ziemscy, marksiści i elitaryści,
intelektualiści i antyintelektualiści. Flaubert oświadczył, że nienawiść
wobec burżuazji jest „źródłem wszelkiej cnoty”, co było dokładnym
przeciwieństwem tego, co głosił Franklin 9.
Jednak wraz z wydaniem pełniejszych edycji jego pism, sława Franklina
zaczęła się odradzać. Po wojnie secesyjnej rozwój przemysłu i nadejście
„ery pozłacanej” stworzyły klimat dla gloryfikacji jego idei, i przez kolejne
trzy dekady był najpopularniejszym tematem amerykańskich biografii.
130 powieści Horatio Algera, które miały sprzedać się łącznie
w 20 milionach egzemplarzy, uczyniło historie szlachetnych chłopców
robiących kariery od pucybuta do milionera znów popularnymi. Reputację
Franklina powiększało też pojawienie się tej szczególnej amerykańskiej
filozofii znanej jako pragmatyzm, która uważa, tak jak Franklin, że prawda
jakiegokolwiek twierdzenia, czy to naukowego, czy moralnego,
teologicznego czy społecznego, zależy od tego, jak dobrze współgra ona
z wynikami eksperymentów i jaki przynosi praktyczny rezultat.
Mark Twain, literacki następca, który swą satyrę odziewał w takie same
swojskie szaty, radował się z przyjacielskich kpin z Franklina, który
„prostytuował swe talenty dla wymyślania maksym i aforyzmów
obliczonych na zadawanie cierpienia dorastającym ludziom we wszystkich
kolejnych pokoleniach, (…) a tylu chłopców mogłoby być szczęśliwych”.
Twain jednak był w rzeczywistości niechętnym miłośnikiem, a tym bardziej
byli nimi wielcy kapitaliści, którzy traktowali maksymy Franklina
poważnie 10.
Przemysłowiec Thomas Mellon, który wzniósł pomnik Franklina
w siedzibie swego banku, oświadczył, że to Franklin zainspirował go do
porzucenia rodzinnej farmy koło Pittsburgha i zajęcia się interesami.
„Uważam przeczytanie »Autobiografii« Franklina za punkt zwrotny
w moim życiu”, pisał. „Oto był Franklin, biedniejszy ode mnie, który dzięki
przedsiębiorczości, oszczędności i pracowitości stał się uczony i mądry
oraz zdobył majątek i sławę. (…) Maksymy »Biednego Richarda«
dokładnie odpowiadały moim przekonaniom. Czytałem książkę raz za
razem, i zastanawiałem się, czy nie mogę osiągnąć tego samego podobnymi
środkami”. Podobnie inspirował się Andrew Carnegie. Nie tylko opowieść
o sukcesie Franklina dawała mu wskazówki w interesach, ale zachęcała go
do filantropii, a zwłaszcza zapału w zakładaniu publicznych bibliotek 11.
Franklin został okrzyknięty „pierwszym wielkim Amerykaninem” przez
czołowego badacza tego okresu, Fredericka Jacksona Turnera. „Jego życie
to historia amerykańskiego zdrowego rozsądku w najwyższym wydaniu”,
pisał w 1887 roku, „stosowanego w interesach, w polityce, w nauce,
w dyplomacji, w religii i w filantropii”. Sławił go także czołowy wydawca
tego okresu, William Dean Howells z „Harper’s Magazine”. „Był on bardzo
wielkim człowiekiem”, pisał Howells w 1888 roku. „Kwestie, którym
poświęcał się nieodmiennie dotyczyły natychmiastowej poprawy życia
ludzi i krzewienia wiedzy”. Mimo faktu, że był „cynicznym niedowiarkiem,
jeśli chodzi o idee i wierzenia dla większości z nas święte”, odegrał
„kluczową rolę w powiększaniu moralnego i materialnego dobrobytu
rasy” 12.
Wahadło odchyliło się ponownie przeciw Franklinowi w latach 20.
XX wieku, gdy indywidualizm „epoki pozłacanej” wypadł z łask
intelektualnych. Max Weber przeprowadził słynną analizę etyki pracy
amerykańskiej klasy średniej z quasi-marksistowskich pozycji w pracy
Etyka protestancka a duch kapitalizmu, w której cytował obszernie
Franklina (i Biednego Richarda) jako czołowy przykład „filozofii zawiści”.
„Wszystkie postawy moralne Franklina są nacechowane utylitaryzmem”,
pisał Weber, oskarżając Franklina o to, że wierzył jedynie w „zarabianie
więcej i więcej pieniędzy w połączeniu ze ścisłym unikaniem wszelkich
spontanicznych zajęć”.
Krytyk literacki Van Wyck Brooks wyróżniał amerykańską kulturę
wysoką i niską, Franklina uznając za założyciela tej drugiej. Był
przykładem, pisał Brooks, „oportunizmu dusigrosza” i „dwuwymiarowej
mądrości”. Poeta William Carlos Williams dodał, że był on „naszym
mądrym prorokiem sofizmatów”. W swej powieści Babbitt Sinclair Lewis
krytykował wartości burżuazyjne i społecznictwo. W kpinie wymierzonej
w często powtarzane przekonanie Franklina, Lewis pisał: „Gdyby zapytać
Babbitta o religię, odpowiedziałby dźwięcznym głosem członka Klubu
Społeczników: »Moją religią jest służyć moim bliźnim, czcić brata swego
jak siebie samego, i starać się uczynić życie szczęśliwszym dla każdego
i dla wszystkich«” 13.
Najbardziej złośliwy i najzabawniejszy – i w większości chybiony – atak
na Franklina nastąpił w roku 1923, przypuszczony przez angielskiego
krytyka i powieściopisarza D.H. Lawrence’a. Jego esej niekiedy
przypomina strumień świadomości, który atakuje Franklina za
nieromantyczną i burżuazyjną naturę wartości zaprezentowanych w jego
Żywocie własnym:

Doktor Franklin. Mały człowieczek o barwie tabaki!


Nieśmiertelna dusza i tak dalej! Ta nieśmiertelna dusza była czymś
w rodzaju taniej polisy ubezpieczeniowej. Benjamin nie troszczył
się naprawdę o nieśmiertelną duszę. Był zbyt zajęty człowiekiem
społecznym. (…) Nie lubię go.
Pamiętam, że gdy byłem małym chłopcem, mój ojciec zwykł
kupować co roku marny almanach, ze słońcem, księżycem
i gwiazdami na okładce. Zwykle przepowiadał on rozlew krwi
i głód. Jednak upchane po marginesach znajdowały się anegdotki
i żarciki, każda z przesłaniem moralnym. I zwykłem się szyderczo
śmiać z kobiety, która chwaliła dzień przed zachodem słońca i tak
dalej, i byłem przekonany, że najlepszą polityką jest uczciwość, też
trochę zarozumiale. Autorem tych tekścików był Biedny Richard,
a Biedny Richard to Benjamin Franklin, który pisał w Filadelfii
dobrze ponad sto lat wcześniej. Zapewne nie wyzbyłem się tych
nauk Biednego Richarda. Wciąż z nimi się szamoczę. Są niczym
ciernie w młodym ciele.
Choć nadal uważam uczciwość za najlepszą politykę, generalnie
polityki nie lubię; choć dobrze i sprawiedliwie jest nie chwalić dnia
przed zachodem słońca, jeszcze gorzej jest chełpić się nim, gdy
słońce już zajdzie. Zajęło mi wiele lat i wiele przemyśleń, by
wydostać się z tej moralnej zagrody, jaką zbudował dla mnie
Biedny Richard. (…)
Co prowadzi nas prosto do naszego pytania, co jest nie tak
z Benjaminem? Dlaczego nie możemy go znieść? (…) Jestem
zwierzęciem moralnym. I takim zamierzam pozostać. Nie
zamierzam dać się zmienić w cnotliwy mały automat, jakim
chciałby mnie widzieć Benjamin. (…) I teraz przynajmniej wiem,
dlaczego nie jestem w stanie znieść Benjamina. On próbuje odebrać
mi moją kompletność i mój mroczny las, moją wolność.

W ramach eseju Lawrence przepisał na nowo trzynaście cnót Franklina, by


uczynić je lepiej pasującymi do jego romantycznych gustów. Zamiast
franklinowskiej definicji pracowitości („zawsze zajmuj się czymś
użytecznym”, Lawrence napisał „Służ Duchowi Świętemu, nigdy nie służ
ludzkości”. Zamiast franklinowskiej definicji sprawiedliwości („Nikogo nie
krzywdź złymi czynami”), Lawrence głosił, że „Jedyną sprawiedliwością
jest podążać za szczerą intuicją duszy, wzburzonej czy łagodnej”.
Jest to esej orzeźwiający, jednak należy dodać, że Lawrence, poza
posiadaniem dziwacznej i samolubnej definicji sprawiedliwości, kierował
swój atak nie na prawdziwego Franklina, ale na postać stworzoną przezeń
w Biednym Richardzie i w Żywocie własnym. Ponadto Lawrence pomylił
się w kilku kwestiach, między innymi przypisując Franklinowi maksymę
„uczciwość jest najlepszą polityką”, co pasuje do niego, ale
w rzeczywistości pochodzi od Cervantesa, tak samo jak przysłowie
VIII
o liczeniu kurcząt, póki się nie wyhodują pochodzi od Ezopa 14 .
Podobne podejście co Lawrence’a znalazło się w poważniejszym, choć
mniej dramatycznym ataku na burżuazyjny babbityzm Franklina, jaki
przeprowadził Charles Angoff w swej Literary History of the American
People [Literacka historia Amerykanów], opublikowanej w 1931 roku.
Stwierdzenie Carlyle’a, iż Franklin był ojcem wszystkich Jankesów, było
zdaniem Angoffa „obelgą dla plemienia”, które wydało wspaniałych
pisarzy takich jak Hawthorne i Thoreau. „Bardziej trafnym byłoby nazwać
Franklina ojcem wszystkich Kiwijczyków”, drwił Angoff; brutalnie też
potraktował to, co uznał za „przyziemność” myślenia Franklina:

Franklin reprezentował mniej godne pochwały cechy


mieszkańców Nowego Świata: skąpstwo, fanatyczną praktyczność
i brak zainteresowania tym, co zwykle uznaje się za sprawy
duchowe. Babbityzm nie był rzeczą nową w Ameryce, on jednak
uczynił z niej religię, a na skutek swych ogromnych sukcesów
wpoił ją Amerykanom tak silnie, że duch narodu wciąż na nią
cierpi. (…) Ani słowa o szlachetności, ani słowa o honorze, ani
słowa o wielkości duszy, ani słowa o miłosiernym umyśle! (…)
Miał skąpą i marną duszę, a wyższe rejestry umysłu były daleko
poza jego zasięgiem 15.

Wielki kryzys z lat 30. XX wieku przypomniał ludziom, że cnoty


przedsiębiorczości i oszczędności, pomagania innym i dbania o swą
społeczność, nie zasługują na to, by odrzucać je jako trywialne
i przyziemne. Popularność Franklina ponownie wzrosła. Pragmatyczny
filozof Herbert Schneider w swej książce The Puritan Mind [Purytański
umysł] stwierdził, że poprzednie ataki kierowano głównie na nauki
Biednego Richarda, nie zaś na to, jak Franklin przeżył swoje życie, które
nie skupiało się na dążeniu do bogactwa dla niego samego.
Carl Van Doren, kolega Schneidera z Uniwersytetu Columbia, w roku
1938 ujął powyższe stwierdzenie w swej wspaniałej biografii literackiej
Franklina. „Szedł przez ten świat z ironicznym mistrzostwem”, stwierdzał.
Natomiast wielki historyk nauki I. Bernard Cohen rozpoczął swe dzieło
życia, dowodząc, że osiągnięcia naukowe Franklina dają mu miejsce
w panteonie na równi z Newtonem. Eksperymenty Franklina, pisał
w 1941 roku: „stworzyły podstawę dla wyjaśnienia wszystkich znanych
zjawisk elektrycznych” 16.
Franklin stał się też patronem ruchu samopomocowego. Dale Carnegie
studiował Autobiografię podczas pisania Jak zdobyć przyjaciół i zjednać
sobie ludzi, która ukazała się w 1937 roku i uruchomiła trwający po dziś
dzień zalew książek głoszących proste zasady i tajemnice, które pozwalały
odnieść sukces w interesach i w życiu. Jak stwierdził E. Digby Batzell,
socjolog badający amerykańskie elity, Autobiografia Franklina był
„pierwszym i największym podręcznikiem zawodowego babbityzmu, jaki
kiedykolwiek napisano” 17.
Stephen Covey, guru tego gatunku, odnosił się do systemu Franklina,
pisząc bestseller 7 nawyków skutecznego działania, a amerykańskie sieci
sklepów sprzedają obecnie Organizatory Franklina Coveya i inne gadżety
nawiązujące do idei Franklina. Na początku XXI wieku działy poradników
księgarń pełne były książek takich jak: Ben’s Book of Virtues: Ben
Franklin’s Simple Weekly Plan for Success and Happines [Księga cnót
Bena: Prosty plan tygodnia Benjamina Franklina, by osiągnąć sukces
i szczęście]; Ben Franklin’s 12 Rules of Managment: The Founding Father
of American Business Solves Your Toughest Problems [12 zasad zarządzania
Bena Franklina: Ojciec założyciel amerykańskiego biznesu rozwiąże Twoje
największe problemy]; Benjamin Franklin’s the Art of Virtue: His Formula
for Successful Living [Sztuka szlachetności Benjamina Franklina: Jego
przepis na udane życie]; The Ben Franklin Factor: Selling One to One
[Czynnik Bena Franklina: sprzedaż jeden za jeden] oraz Healthy, Wealthy
and Wise: Principals for Successful Living from the Life of Benjamin
Franklin [»Temu Pan Bóg daje«: Reguły sukcesu z życia Benjamina
Franklina] 18.
W świecie akademickim przed trzechsetną rocznicą swych urodzin
Franklin był tematem zwykle przychylnych publikacji. W książce The First
American, H.W. Brands z Uniwersytetu Texas A&M życzliwie opisał
kształtowanie się charakteru Franklina w dobrze udokumentowanej
i zniuansowanej biografii. „Do geniuszu dołączył pasję dla cnoty”, pisał
w podsumowaniu. W roku 2002 Edmund S. Morgan, szanowany
emerytowany profesor historii Yale, napisał wspaniale wnikliwą analizę
charakteru Franklina, opartą na gruntownej lekturze jego pism. „Możemy
odkryć człowieka posiadającego wiedzę o sobie samym, która zrodzić się
może jedynie u ludzi wielkiego serca”, pisał Morgan 19.
W wyobraźni popularnej Franklin zwykł być postrzegany jako postać
zabawna, nie zaś jako poważny myśliciel podziwiany przez Hume’a, czy
jako manipulator polityczny znienawidzony przez Adamsa. Franklin
pasował do ducha czasów niekiedy trywialnych i beztroskich, pełnych
seksualnych aluzji i nieograniczonej przedsiębiorczości. Stał się jowialnym
lubieżnikiem bawiącym się w politykę w sztukach takich jak 1776 czy Ben
Franklin in Paris [Ben Franklin w Paryżu], rześkim starym rzecznikiem
wszystkiego, od ciastek po fundusze wzajemnościowe, i miłym mędrcem,
którego powiedzonka miały na celu raczej rozbawić, niż onieśmielić
młodych pracowników.
„Dzisiaj znamy Benjamina Franklina głównie ze starego motywu
reklamowego: starszego pana w pantalonach, długim fraku i w okularach,
z łysym ciemieniem i długimi włosami – zapaleńca pragnącego z uporem
puszczać latawiec w czasie burzy”, pisze historyk Alan Taylor. „Nie budzi
już ani kontrowersji, ani uwielbienia – jedynie śmiech. Słabo tylko
rozumiemy jego znaczenie w XIX i początkach XX wieku jako propagatora
i wzorca wartości amerykańskiej klasy średniej” 20.
Dla publicysty Davida Brooksa ta złagodzona wersja Franklina uosabia
tak przedsiębiorczy, jak i moralny ton Ameryki na początku XXI wieku. Jak
pisał Brooks, był on jedyną postacią historyczną z amerykańskiego
panteonu, „która czułaby się jak u siebie w biurowcu”.

Dołączyłby zapewne do chóru wszystkich entuzjastów techniki,


którzy twierdzą, że Internet i przełomy w biotechnologii
doprowadzą do przemiany życia na lepsze; dzielił tę pasję postępu.
Jednocześnie doskonale odpowiadałaby mu ironia i łagodny
cynizm, jaki dominuje w rozmowach prowadzonych w tych
budynkach. (…)
Franklin czułby się jednak jak u siebie w znacznej części
współczesnej Ameryki. Dzieliłby wartości ustalonej klasy średniej;
był wesołym, miłym optymistą, a jego największą wadą było
zadowolenie z siebie. Można łatwo wyobrazić go sobie
przechadzającego się po galerii handlowej, zauroczonego radosnym
nadmiarem i umiejętnym marketingiem. Jednocześnie podziwiałby
działalność społeczną młodych Amerykanów, oraz to, jak starsi
Amerykanie używają religii do dobrych uczynków poprzez różne
wyznaniowe stowarzyszenia.

Jak pisał Brooks, Franklin był przez lata niesprawiedliwie atakowany przez
romantyków, których prawdziwymi celami były kapitalizm i moralność
klasy średniej. „Teraz jednak głównym problemem jest nadmierny
franklinizm, i musimy dziś znaleźć sposób, by zaszczepić dzisiejszej
Ameryce wrażliwość na tragedię i powagę moralną, której tak brakowało
jej „yuppie założycielowi” 21.

KSIĘGA RACHUNKÓW

To wrażenie braku powagi moralnej i duchowej głębi jest


najpoważniejszym zarzutem wysuwanym wobec Franklina. Tak w swym
życiu, jak i w swoich pismach niekiedy wykazywał brak zaangażowania,
rozterek, poetyczności czy też duszy. Zdanie napisane przezeń siostrze Jane
w 1771 roku ukazuje jego samozadowolenie i brak pasji: „Ogólnie biorąc,
jestem raczej skłonny być zadowolonym ze świata takiego, jakim go widzę,
i wątpić w mój osąd co do tego, co można by w nim naprawić” 22.
Jego przekonania religijne, zwłaszcza we wczesnych latach, w znacznej
mierze stanowiły kalkulację, która wiara w jakie credo okaże się najbardziej
praktyczna dla ludności, zamiast być wyrazem szczerego przekonania.
Kuszący był deizm, jednak Franklin odkrył, że nie okazywał się on
pomocny, nadał mu więc wymiar moralny i rzadko niepokoił się pytaniami
o łaskę, zbawienie, boskość Chrystusa czy inne poważne kwestie, które nie
podlegały praktycznej weryfikacji. Stanowił przeciwieństwo bolesnych
introspekcji purytanizmu. Jako że nie miał żadnych namacalnych dowodów
na to, co miało boską inspirację, wybrał sobie zamiast tego prostą prawdę
wiary, że najlepszym sposobem służenia Bogu było czynienie dobra innym.
Jego przekonania moralne były podobnie proste i przyziemne, skupione
na praktycznych sposobach dobroczynności. Przyjął wartości sklepikarskie,
i nie interesowało go zbytnio głoszenie wyższych prawd etycznych.
Bardziej zmagał się z tym, co nazywał „błędami”, niż z grzechem.
Jako naukowiec miał wyczucie mechanizmów rządzących światem,
jednak niewiele interesowały go abstrakcyjne czy wzniosłe teorie. Był
znakomitym eksperymentatorem i zmyślnym wynalazcą, z nastawieniem na
tworzenie rzeczy użytecznych. Nie miał jednak temperamentu ani
wykształcenia, by stać się wielkim teoretykiem.
W większości dążeń jego duszy i umysłu inspiracją była bardziej
praktyczność niż poezja. W nauce był bardziej Edisonem niż Newtonem,
w piśmie bardziej Twainem niż Szekspirem, w filozofii miał więcej z dr.
Johnsona niż z biskupa Berkeleya, w polityce zaś więcej z Burke’a niż
Locke’a.
Także w życiu osobistym brakowało u niego głębokich namiętności czy
pokrewieństwa dusz. Odwiedzał wiele przedpokojów, rzadko jednak trafiał
do pomieszczeń prywatnych. Jego zamiłowanie do podróży oddawało
ducha młodego uciekiniera, kogoś, kto uciekł od swej rodziny w Bostonie,
od Deborah przy pierwszej myśli o ślubie i od Williama tuż przed jego
weselem. Przez całe życie stworzył niewiele związków emocjonalnych
trzymających go w jednym miejscu, i zdawał się mknąć przez świat
w sposób, jaki mknął przez związki.
Jego przyjaźnie z mężczyznami często kończyły się źle. Tak było z jego
bratem Jamesem, jego przyjaciółmi Johnem Collinsem i Jamesem Ralphem,
jego wspólnikami Samuelem Keimerem i Hugh Meredithem. Był
człowiekiem towarzyskim, lubiącym kluby pozwalające na oświecone
konwersacje i zajęcia, jednak nawiązywane przezeń przyjaźnie
z mężczyznami były bardziej uprzejme niż głębokie. Był szczerze
przywiązany do żony, ale nie na tyle, by nie spędzić 15 z ostatnich 17 lat jej
życia po drugiej stronie oceanu. Jego związek z nią miał charakter
praktyczny, podobnie jak z jego londyńską gospodynią, panią Stevenson.
Co do jego licznych wielbicielek, wolał z nimi flirtować, niż angażować się
na serio, a na pierwsze oznaki niebezpieczeństwa żartobliwie się
wycofywał. Najbardziej uczuciowy związek stworzył ze swym synem
Williamem, jednak ten ogień zmienił się w lód. Tylko wnukowi Temple’owi
okazywał jednoznaczny afekt.
Potrafił też, mimo deklarowanej wiary w cnotę szczerości, wykazać się
przebiegłością. Swą pierwszą mistyfikację napisał w wieku 16 lat, ostatnią
zaś na łożu śmierci; zwiódł swego pracodawcę Samuela Keimera, gdy
pierwszy raz planował założyć gazetę; z mówienia oględnie uczynił sztukę;
wykorzystywał też pozory cnotliwości równie dobrze co cnotę rzeczywistą.
„W czasie i miejscu, które sławiło szczerość, praktykując nieszczerość,
Franklin zdawał się nazbyt uzdolniony w tej drugiej”, pisze Taylor. „Ze
względu na jego gładkie zachowanie i umiejętną zmianę taktyki Franklin
był podejrzewany o przebiegłość znacznie większą, niż faktycznie
stosował” 23.
Wszystko to skłaniało niektórych krytyków do lekceważenia społecznych
osiągnięć Franklina jako przyziemnych aspiracji płytkiej duszy. Szczytem
tego kierunku krytyki są słowa Vernona Parringtona w słynnej pracy Main
Currents in American Thought [Główne prądy amerykańskiej myśli]:

Człowiek, który jest mniej zainteresowany złotymi ulicami


Bożego Miasta niż równym i solidnym położeniem bruku na
filadelfijskiej Chestnut Street, który mniej kłopocze się ratowaniem
swej duszy przed piekielnym ogniem niż zabezpieczeniem domów
sąsiadów przez stworzenie skutecznej straży ogniowej, który mniej
IX
szanuje światło, którego nie było na lądach i morzu niż nowy
model latarni oświetlającej drogę spóźnionemu przechodniowi –
taki człowiek oczywiście nie zdradza pełnej natury ludzkich
aspiracji 24.

To właśnie butne użycie przez Parringtona słowa „oczywiście” daje nam


dobry punkt wyjścia do obrony Franklina. „Oczywiście”, może dla
Parringtona i innych posiadaczy wyrafinowanej wrażliwości, którzy dają
społeczeństwu rzeczy bardziej wzniosłe niż biblioteka, uniwersytet, straż
pożarna, dwuogniskowe szkła, piec, piorunochron czy też demokratyczne
konstytucje. Ich pogarda jest po części pragnieniem mniej przyziemnych
ideałów, których dusza Franklina zdawała się niekiedy pozbawiona. Po
części wynika jednak ze snobistycznego wynoszenia się nad zwykłe troski
i wartości klasy średniej, które szanował.
Jak więc możemy dokonać uczciwego rozrachunku w sposób, którego
pragnąłby Franklin księgowy? Tak jak uczynił to on we własnej wersji
swego rachunku moralnego, możemy wymienić z jednej strony wszystkie
„za” i określić czy, jak sądzę, przeważają one nad „przeciw”.
Przede wszystkim musimy uratować Franklina od szkolnej karykatury
wesołego staruszka puszczającego latawce w deszczu i opowiadającego
przyziemne maksymy o groszach i kokoszy. Musimy też uratować go przed
krytykami, którzy mylą go z postacią, jako umiejętnie zbudował w swoim
Żywocie własnym 25.
Gdy Max Weber pisze, że etyka Franklina opiera się jedynie na
zarabianiu coraz więcej pieniędzy, i gdy D.H. Lawrence czyni zeń
człowieka, który wyliczał monety i zasady moralne, obaj dowodzą braku
choćby pobieżnej znajomości człowieka, który w wieku 42 lat wycofał się
z interesów, poświęcił się działaniom społecznym i naukowym,
zrezygnował ze znacznej części pensji publicznych, nie opatentował swoich
wynalazków, i nieustannie głosił, że gromadzenie nadmiernego majątku
i bezczynne otaczanie się luksusem nie powinno być akceptowane
społecznie. Franklin nie widział w oszczędności celu samego w sobie, ale
drogę pozwalającą młodym rzemieślnikom okazywać swe talenty,
społecznego ducha i obywatelskość. „Trudno postawić prosto próżny
worek” – mawiali Franklin i Biedny Richard 26. Aby właściwie ocenić
Franklina, musimy postrzegać go we wszystkich jego skomplikowanych
aspektach. Nie był człowiekiem frywolnym ani płytkim. Był osobowością
o wielu warstwach, które umiejętnie skrywał przed historią i przed sobą
samym pod pozą zwykłego człowieka, nienoszącego peruk ani innych
ozdobników.
Rozpocznijmy od wierzchniej warstwy, Franklina piorunochronu,
ściągającego gromy pogardzających wartościami klasy średniej. Trzeba
bowiem chwalić, tak jak często i umiejętnie czynił to Franklin, osobiste
przymioty pilności, uczciwości, pracowitości i umiarkowania, zwłaszcza
gdy są one traktowane jako środek do szlachetnego i dobroczynnego celu.
To samo tyczy się cnót społecznych praktykowanych i głoszonych przez
Franklina. Jego stowarzyszenia i inne dzieła publiczne pomogły stworzyć
porządek społeczny promujący dobro wspólne. Niewielu pracowało równie
ciężko i dokonało równie wiele, by zaszczepić cnotę i charakter w sobie
i w swych społecznościach 27.
Czy takie wysiłki były przyziemne, jak zarzucają Parrington i inni? Być
może po części tak, jednak w swej autobiografii, po opisaniu swych działań
na rzecz wybrukowania ulic Filadelfii, Franklin zawarł elokwentną obronę
przed takimi zarzutami:

Niektórzy mogą uważać te trywialne sprawy za niewarte uwagi


czy komentarza; gdy jednak wezmą pod uwagę, że choć pył
wpadający w oko jednego człowieka czy do jednego sklepu
w wietrzny dzień ma niewielkie znaczenie, to wielka liczba takich
przypadków w ludnym mieście i częste ich występowanie dodają
im wagi i konsekwencji. Dlatego może nie będą bardzo surowo
oceniać tych, którzy zwracają nieco uwagi na takie sprawy
zdawałoby się niskie. Ludzkie szczęście powstaje nie tyle
z przypadków wielkiej radości, które zdarzają się rzadko, ile
z niewielkich postępów zdarzających się każdego dnia 28.

Podobnie, choć wiara religijna oparta na zapale może inspirować, jest też
coś godnego podziwu w postawie religijnej opartej na skromności
i otwartości. Charles Angoff zarzucił, że „jego głównym wkładem
w kwestie religijne była praktycznie tylko dobroduszna tolerancja”. Być
może tak było, jednak koncepcja dobrodusznej tolerancji religijnej nie
stanowiła niewielkiego postępu dla cywilizacji XVIII wieku. Był to jeden
z największych wkładów oświecenia w życie ludzi, o wiele ważniejszy od
dzieł największych teologów tamtych czasów.
Tak w życiu, jak i w swych pismach, Franklin stał się czołowym
propagatorem zasady tolerancji. Rozwijał ją z wielkim humorem w swych
opowiadaniach i z głęboką szczerością w życiu i listach. W świecie, który
wówczas (jak i niestety teraz) spływał krwią w wyniku działań
zwolenników teokracji, pomógł stworzyć nowy rodzaj państwa, który mógł
czerpać siłę z religijnego pluralizmu. Jak pisał Garry Wills w swej książce
Under God [W Bogu], to „bardziej niż cokolwiek innego uczyniło Stany
Zjednoczone bytem zupełnie nowym” 29.
Franklin dokonał też bardziej subtelnego postępu religijnego: oddzielił
purytańskiego ducha przedsiębiorczości od surowej doktryny tego
wyznania. Weber, gardzący wartościami klasy średniej, gardził też
protestancką etyką, Lawrence zaś uważał, że pozbawiona mistycyzmu
wersja Franklina nie może zaspokoić mroków duszy. Etyka ta jednakże
odegrała decydującą rolę w zaszczepieniu cnót i cech charakteru, które
stworzyły naród. „Przemienił swego wewnętrznego purytanina w pełnego
zapału mieszczanina”, pisze John Updike, którego powieści dotyczą tych
samych motywów. „Z pewnością to jest jego główny wkład w amerykańską
psychikę: uwolnienie dla oświecenia energii tłamszonych przez
purytanizm”. Jak oświadczył Henry Steele Commager w The American
Mind [Amerykański umysł]: „We Franklinie możliwe stało się połączenie
cnót purytanizmu bez jego wad i światła oświecenia bez jego żaru” 30.
Czy zatem Franklin zasługuje na przyznane mu przez wielkiego
współczesnego Davida Hume’a miano „pierwszego filozofa” Ameryki?
W pewnej mierze tak. Wyswobodzenie moralności z teologii było ważnym
osiągnięciem oświecenia, a Franklin był w Ameryce jego symbolem.
Ponadto, wiążąc moralność z codziennymi sprawami ludzkimi, położył
podwaliny pod najbardziej wpływowy nurt amerykańskiej filozofii –
pragmatyzm. Jak pisze James Campbell, jego przemyślenia moralne
i religijne, oceniane przez pryzmat jego działania, „stają się przekonującą
filozoficzną obroną służby na rzecz dobra wspólnego”. Wszelkie braki
duchowej wzniosłości były wynagradzane sowicie praktycznością i siłą 31.
A co z zarzutem, że Franklin był w zbyt wielkiej mierze człowiekiem
kompromisu, zamiast heroicznie bronić zasad? Tak, przez kilka lat po
1770 roku grał na dwie strony, próbując mediacji między Anglią
a Ameryką. Tak, był cokolwiek śliski w swych działaniach wobec ustawy
stemplowej. Jako młody rzemieślnik nauczył się unikać kontrowersyjnych
stwierdzeń, a jego zwyczaj przysłuchiwania się z życzliwym uśmiechem
wszelkiego rodzaju wypowiedziom sprawiał, że niekiedy uważano go za
dwulicowego czy przebiegłego.
Po raz kolejny jednak trzeba wziąć w obronę poglądy Franklina, jego
pragmatyzm i okazywaną niekiedy gotowość do kompromisu. Wierzył
w pokorę i otwarcie na różne punkty widzenia. Dla niego nie była to
jedynie cnota praktyczna, ale też moralna. Oparta była na zasadzie, tak
fundamentalnej w systemach moralnych, że każdemu należy się szacunek.
Podczas konwencji konstytucyjnej na przykład gotów był ustąpić
z niektórych swoich przekonań i odegrać kluczową rolę w porozumieniu,
które zrodziło niemal idealny dokument. Nie można byłoby tego osiągnąć,
gdyby w sali zasiedli wyłącznie niezłomni wojownicy nieustępliwie
broniący swych zasad. Autorzy kompromisów może nie są wspaniałymi
bohaterami, ale tworzą wspaniałe demokracje.
Co ważniejsze, Franklin w rzeczywistości wyznawał bezkompromisowo
kilka wzniosłych zasad – bardzo istotnych dla kształtowania nowego kraju
– i trzymał się ich przez całe życie. Nauczywszy się od brata oporu wobec
establishmentu, zawsze nieustępliwie sprzeciwiał się arbitralnej władzy. To
doprowadziło go do twardego sprzeciwu wobec niesprawiedliwej polityki
podatkowej, jaką usiłowali narzucić Pennowie, mimo że pogodzenie się
z nią przyniosłoby mu korzyści osobiste. Oznaczało to jednak, że mimo
jego pragnienia znalezienia kompromisu z Wielką Brytanią w latach 70.
XVIII wieku, zdecydowanie trzymał się zasady, że amerykańscy obywatele
i ich legislatury nie mogą być traktowane jako podległe.
Podobnie pomógł stworzyć i stał się symbolem nowego porządku
politycznego, w którym prawa i władza wynikały nie z pochodzenia, ale
z zasług, cnót i ciężkiej pracy. Wspiął się po drabinie społecznej od
zbiegłego ucznia po osobę podejmowaną przez królów w sposób, który
miał stać się wybitnie amerykański. Czyniąc to, jednak zdecydowanie
opierał się, dla zasady, zaliczaniu siebie do elit, nawet jeśli wiązało się to
z koniecznością noszenia futrzanej czapki.
Przekonanie Franklina, że najlepiej będzie służyć Bogu, służąc swoim
bliźnim, może niektórym wydawać się przyziemne, w rzeczywistości
jednak było szlachetną zasadą, w którą głęboko wierzył i której wiernie
przestrzegał. W jej celebrowaniu był niebywale wszechstronny. Projektował
legislatury i piorunochrony, loterie i wypożyczalnie biblioteczne. Szukał
praktycznych sposobów na zmniejszenie kopcenia pieców i ograniczenie
korupcji urzędników. Organizował sąsiedzkie straże i intelektualne sojusze.
Połączył dwa rodzaje soczewek dla stworzenia dwuogniskowych okularów
i dwie koncepcje reprezentacji dla stworzenia federalnego kompromisu. Jak
powiedział jego przyjaciel, francuski mąż stanu Turgot w swym słynnym
epigramie, Eripuit coelo fulmen sceptrumque tyrranis, czyli zabrał grom
niebiosom i berło tyranom.
Wszystko to czyniło z niego najbardziej spełnionego Amerykanina
swych czasów i postać, która wywarła największy wpływ na powstanie
przyszłego amerykańskiego społeczeństwa. We Franklinie można znaleźć
korzenie wielu cech, które wyróżniają naród: swojski humor i mądrość,
pomysłowość techniczną, pluralistyczną tolerancję, zdolność splatania
indywidualizmu i społecznego współdziałania; filozoficzny pragmatyzm,
pochwałę merytokratycznej mobilności społecznej, idealistycznego nurtu
w polityce zagranicznej oraz sklepikarskich cnót, stanowiących podstawę
wartości społecznych. Był egalitarny w znaczeniu, które miało stać się
amerykańskie: pochwalał osoby osiągające bogactwo dzięki pracowitości
i talentom, sprzeciwiał się jednak dawaniu specjalnych przywilejów na
podstawie urodzenia.
Skupiał się na tym, jak zwykłe problemy wpływają na codzienne życie,
i jak zwykli ludzie mogli zbudować lepsze społeczeństwo. To jednak nie
czyniło z niego zwykłego człowieka. Nie dowodziło też jego płytkości.
Wręcz przeciwnie, jego wizja budowy nowego rodzaju państwa była
jednocześnie rewolucyjna i przenikliwa. Chociaż nie był uosobieniem
wszelkich wzniosłych poetyckich ideałów, uosabiał te najbardziej
praktyczne i użyteczne. To było jego celem, i był to cel godny.
Przez całe życie ufał sercom i umysłom osób ze swojej klasy bardziej niż
przedstawicielom jakiejkolwiek dobrze urodzonej elity. Wartości klasy
średniej uznawał za źródło siły społeczeństwa, a nie coś godnego pogardy.
Jego najważniejszą zasadą było „traktować z niechęcią wszystko, co
zdawało się umniejszać ducha zwykłych ludzi”. Niewielu innych ojców
założycieli czuło się tak całkowicie komfortowo z demokracją, żaden zaś
nie czuł jej tak intuicyjnie.
Od 21. roku życia, gdy pierwszy raz zgromadził swe Junto, trzymał się
jednego podstawowego ideału, z niezachwianym i czasem heroicznym
zdecydowaniem: wiary w mądrość zwykłego człowieka, która przejawiała
się w jego szacunku dla demokracji i sprzeciwie wobec wszelkich form
tyranii. Był to ideał szlachetny, i na swój sposób wzniosły i poetycki.
Jak się okazało, historia dowiodła, że był to też ideał praktyczny
i użyteczny.
VII To imię można przetłumaczyć na polski jako „Piotr Zyssk” – przyp. tłum.
VIII Przysłowie „Nie licz kurcząt, póki się nie wyhodują” pochodzi właściwie z bajki
Dzban z mlekiem autorstwa Jeana de La Fontaine’a (przekład polski: Franciszek Dionizy
Kniaźnin, Wieśniaczka z mlekiem, 1776 oraz Władysław Noskowski, 1876), to przysłowie
jest także notowane w Nowej księdze przysłów polskich; zob. „kurczę”, poz. 5 jako znane
od 1850 r. – przyp. red.
IX Oryg. „light that never was on sea or land”, to cytat z wiersza romantycznego poety
Williama Wordswortha Elegiac Stanzas − przyp. tłum.
Spis postaci
JOHN ADAMS (1735–1826). Patriota z Massachusetts, drugi prezydent USA. Pracował
z Franklinem nad redakcją napisanego przez Jeffersona projektu Deklaracji
niepodległości, razem z nim też negocjował z lordem Howe w 1776 r. W kwietniu
1778 r. dotarł do Paryża, by wraz z Franklinem pełnić funkcję komisarza, wyjechał
w marcu 1779 r., powrócił w lutym 1780, w sierpniu tegoż roku wyjechał do Holandii,
powrócił w październiku 1782 r. na rozmowy pokojowe z Wielką Brytanią.
WILLIAM ALLEN (1704–1780). Kupiec z Pensylwanii i główny sędzia, początkowo
przyjaciel Franklina, zerwał z nim jednak z racji poparcia dla właścicieli.
BENJAMIN „BENNY” FRANKLIN BACHE (1769–1798). Syn Sally i Richarda
Bache’ów, udał się do Paryża ze swoim dziadkiem Franklinem i kuzynem Temple’em
w roku 1776, posłany do szkoły w Genewie, w Passy nauczył się drukarstwa, dzięki
Franklinowi otworzył drukarnię w Filadelfii, publikował antyfederalistyczną gazetę
„The American Aurora”, aresztowany za znieważenie prezydenta Johna Adamsa.
Zmarł na żółtą febrę w wieku 29 lat.
RICHARD BACHE (1737–1811). Nie najlepszy kupiec, który w roku 1767 poślubił
córkę Franklina, Sally. Mieli siedmioro dzieci, które przeżyły niemowlęctwo:
Benjamina, Williama, Louisa, Elizabeth, Deborah, Sarah i Richarda.
EDWARD BANCROFT (1745–1821). Urodzony w Massachusetts lekarz i spekulant
giełdowy, który poznał Franklina w Londynie, został sekretarzem amerykańskiej
delegacji we Francji podczas wojny o niepodległość, a po latach okazał się brytyjskim
szpiegiem.
PIERRE-AUGUSTIN CARON DE BEAUMARCHAIS (1732– –1799). Dramatyczny
dramaturg, spekulant giełdowy i handlarz bronią. Pomógł organizować francuską
pomoc dla Ameryki podczas wojny o niepodległość i zaprzyjaźnił się z Franklinem
w Passy. Napisał w roku 1775 r. Cyrulika sewilskiego, w roku 1784 zaś Wesele Figara.
ANDREW BRADFORD (1686–1742). Filadelfijski drukarz i wydawca „American
Weekly Mercury”, został konkurentem Franklina i wspierał elity związane
z właścicielami.
WILLIAM BRADFORD (1663–1752). Pierwszy drukarz w Nowym Jorku, którego
Franklin poznał po ucieczce z Bostonu i który przedstawił go swemu synowi Andrew
w Filadelfii.
ANNE-LOUISE BOIVIN D’HARDANCOURT BRILLON DE JOUY (1744–1824).
Sąsiadka Franklina w Passy, utalentowana klawesynistka, która stała się jedną
z ulubionych przyjaciółek Franklina. Napisała Marsz powstańców na cześć
amerykańskiego zwycięstwa pod Saratogą.
WILLIAM PITT STARSZY, HRABIA CHATHAM (1708–1778). Jako „Wielki
Plebejusz”, był brytyjskim premierem podczas wojny siedmioletniej (1756–1763).
W roku 1766 przyjął tytuł para. Sprzeciwiał się represyjnej polityce torysów.
Negocjował z Franklinem w początkach 1776 r., zatrzymując swój powóz koło
kamienicy pani Stevenson.
JACQUES-DONATIEN LERAY DE CHAUMONT (1725–1803). Kupiec szukający
korzyści z wojny, były handlarz niewolnikami. Gospodarz Franklina w Passy.
CADWALLADER COLDEN (1688–1776). Nowojorski polityk i przyrodnik. Często
korespondował z Franklinem na temat eksperymentów i nauki.
PETER COLLINSON (1694–1768). Londyński kupiec i naukowiec, który pomógł
Franklinowi założyć bibliotekę oraz przesyłał mu traktaty o elektryczności i przyrządy.
MARIE-JEAN-ANTOINE-NICOLAS CARITAT, MARKIZ DE CONDORCET
(1743–1794). Matematyk i biograf, jeden z autorów Encyklopedii Diderota. Bliski
przyjaciel Franklina w Paryżu. Otruł się podczas rewolucji francuskiej.
SAMUEL COOPER (1725–1783). Bostoński polityk i duchowny. Zwolennik
niepodległości i bliski powiernik Franklina.
THOMAS CUSHING (1725–1788). Polityk z Massachusetss i spiker legislatury w latach
1766–1774. Często korespondował z Franklinem. To do niego były adresowane listy
Hutchinsona.
SILAS DEANE (1737–1789). Dyplomata i kupiec z Connecticut. W lipcu 1776 r.,
niedługo przed Franklinem, udał się do Francji, by starać się o wsparcie. Został
sojusznikiem Franklina, jednak znalazł przeciwnika w postaci Arthura Lee, który
oskarżył go o korupcję i pomógł doprowadzić do jego odwołania.
WILLIAM DENNY (1709–1765). Oficer armii brytyjskiej, mianowany przez Pennów
gubernatorem w latach 1756–1759.
FRANCIS DASHWOOD, BARON LE DESPENCER (1708–1781). Brytyjski polityk,
a w latach 1766–1781 pocztmistrz, który chronił, potem jednak musiał zwolnić swego
przyjaciela Franklina ze stanowiska pocztmistrza w Ameryce. W jego wiejskiej
posiadłości Franklin miał przyjemność słuchać, jak jego satyryczny Edykt króla Prus
mylnie uznawany jest za prawdziwy.
JOHN DICKINSON (1732–1808). Filadelfijski polityk, który sprzeciwiał się Franklinowi
w jego zmaganiach z właścicielami i był bardziej ostrożny względem niepodległości.
Pisał Listy od pensylwańskiego farmera, które Franklin (nie znając tożsamości autora)
pomagał publikować w Londynie.
JOHN FOTHERGILL (1712–1780). Kwakier, lekarz w Londynie. W roku
1751 opublikował artykuły Franklina o elektryczności i pełnił w Londynie funkcję jego
lekarza. „Nie potrafię sobie przypomnieć lepszego człowieka”, powiedział niegdyś
Franklin.
ABIAH FOLGER FRANKLIN (1667–1752). Poślubiła Josiaha Franklina w roku 1689,
i miała z nim dziesięcioro dzieci, w tym Benjamina.
BENJAMIN FRANKLIN „STARSZY” (1650–1727). Stryj Franklina. Zachęcił swego
bratanka (nieskutecznie) do zajęcia się poezją i kaznodziejstwem. W roku 1715 osiadł
w Bostonie jako emeryt i wdowiec.
DEBORAH READ FRANKLIN (1705?–1774). Wierna żona Franklina. Mogła urodzić
się w Birmingham, wychowała się jednak przy Market Street w Filadelfii i do końca
życia nie opuściła jej okolicy. Franklin ujrzał Deborah w roku 1723, gdy zszedł na ląd
w Filadelfii. Poślubiła Johna Rogersa, który ją porzucił. Zawarła związek z Franklinem
na mocy prawa powszechnego w roku 1730. Była księgową i kierowniczą drukarni.
Broniła domu podczas zamieszek związanych z ustawą stemplową. Urodziła dwoje
dzieci: Francisa „Franky’ego”, który zmarł w wieku czterech lat, i Sarah „Sally”, która
pod wieloma względami była do niej podobna.
JAMES FRANKLIN (1697–1735). Brat Franklina i pierwszy mistrz. W roku
1721 założył „New England Courant” i był pionierem amerykańskiego
prowokacyjnego dziennikarstwa.
JANE FRANKLIN (MECOM) (1712–1794). Najmłodsza siostra Franklina i ulubiona
z rodzeństwa.
JOHN FRANKLIN (1690–1756). Brat Franklina. Został wytwórcą mydła i świec
w Rhode Island, potem zaś (z pomocą Franklina) pocztmistrzem w Bostonie. Franklin
zrobił dla niego elastyczny cewnik.
JOSIAH FRANKLIN (1657–1745). Farbiarz urodzony w Ecton w Anglii. W roku
1683 emigrował do Ameryki, gdzie zajął się wyrobem świec. Miał siedmioro dzieci
z pierwszą żoną Anne Child i dziesięcioro (w tym Benjamina Franklina) z drugą, Abiah
Folger Franklin.
SARAH „SALLY” FRANKLIN BACHE (1743–1808). Lojalna córka. W roku
1767 poślubiła Richarda Bache’a. Była gospodynią domu Franklina po jego powrocie
do Filadelfii w roku 1776 i 1785. Jak jej matka, nigdy nie udała się z ojcem do Europy,
jednak w roku 1763 odwiedziła z nim Boston.
[WILLIAM] TEMPLE FRANKLIN (ok. 1760–1823). Nieślubny syn Williama
Franklina. Dziadek pomógł go wychowywać i kształcić, w roku 1775 zabrał go ze sobą
do Ameryki, rok później do Paryża, i wywalczył jego lojalność kosztem ojca chłopca.
Miał własne nieślubne dzieci. Opublikował nieuporządkowany zbiór pism dziadka.
WILLIAM FRANKLIN (ok. 1730–1813). Nieślubny syn wychowywany przez Franklina.
Towarzyszył mu w podróży do Anglii, został sympatykiem torysów i mianowany
królewskim gubernatorem New Jersey. Pozostał wierny Koronie, co doprowadziło do
rozłamu z ojcem.
JOSEPH GALLOWAY (ok. 1731–1803). Filadelfijski polityk i długoletni sojusznik
Franklina w zmaganiach przeciwko właścicielom. Jego dom, „Trevose”, był miejscem
pełnego napięcia spotkania między Franklinem a jego synem. Podczas wojny
o niepodległość pozostał wierny Koronie i zerwał z Franklinem.
DAVID HALL (1714–1772). Zarekomendowany przez Williama Strahana, w roku
1744 przeniósł się z Londynu, by zostać kierownikiem drukarni Franklina, a w roku
1748 przejął rządy nad interesem jako wspólnik zarządzający.
ANDREW HAMILTON (ok. 1676–1741). Spiker Zgromadzenia Pensylwanii przez
większość lat 30. XVIII w. Bronił Johna Petera Zengera w procesie o zniesławienie
i zwykle popierał Franklina.
JAMES HAMILTON (1710–1783). Syn Andrew. Gubernator Pensylwanii w latach 1748–
1754 i 1759–1763. Jako mason, członek rady powierniczej Towarzystwa
Bibliotecznego i Akademii, był przyjacielem Franklina, w polityce jednak często
zajmowali przeciwne stanowiska.
ANNE-CATHERINE DE LIGNIVILLE HELVÉTIUS (1719– –1800). Bliska
przyjaciółka Franklina w Auteuil nieopodal Passy. Franklin proponował jej
małżeństwo, bardziej niż żartobliwie, w roku 1780. Wdowa po zmarłym w 1771 r.
znanym filozofie i zamożnym urzędniku Claude-Adrienie Helvétiusie.
LORD RICHARD HOWE (1726–1799). Brytyjski admirał. W wieku 14 lat wstąpił do
Royal Navy i został dowódcą w Ameryce. Negocjował z Franklinem poufnie pod
pozorem gry w szachy u swojej siostry w końcu 1775 r. Spotkał się z Franklinem
i Adamsem na Staten Island we wrześniu 1776 r.
WILLIAM HOWE (1729–1814). Młodszy brat admirała lorda Richarda Howe’a. Walczył
w wojnie z Francuzami i Indianami, potem zaś pod Bunker Hill. W roku 1775 zastąpił
generała Thomasa Gage’a jako dowódca brytyjskich sił lądowych w koloniach, służąc
pod rozkazami swego brata. W roku 1799 został wicehrabią Howe.
DAVID HUME (1711–1780). Szkocki historyk i filozof. Wraz z Lockiem i Berkeleyem
jeden z największych empirycznych analityków brytyjskich. Franklin zaprzyjaźnił się
z nim w Londynie i odwiedził go w Edynburgu w roku 1759 i 1771.
THOMAS HUTCHINSON (1711–1780). Początkowo przyjaciel Franklina i sojusznik
podczas konferencji w Albany w roku 1754. W roku 1771 został królewskim
gubernatorem Massachusetts. Jego dom spalono podczas zamieszek związanych
z ustawą stemplową, i Franklin napisał mu list pełen współczucia. W roku 1773 jednak
Franklin wszedł w posiadanie niektórych jego listów i przesłał je swym sojusznikom
w Massachusetts, co spowodowało ostre przepytywanie go przez brytyjskich ministrów
w Kogucim Dole.
HENRY HOME, LORD KAMES (1696–1782). Szkocki sędzia i filozof moralny,
interesujący się rolnictwem, nauką i historią, którego Franklin poznał podczas swej
wycieczki do Szkocji w roku 1759.
SAMUEL KEIMER (ok. 1688–1742). Londyński drukarz. W roku 1722 przeniósł się do
Filadelfii i w następnym roku stał się pierwszym pracodawcą Franklina. Ich stosunki
były burzliwe, i ostatecznie zostali konkurentami. Keimer w roku 1730 wyjechał na
Barbados.
SIR WILLIAM KEITH (1680–1749). Gubernator Pensylwanii w latach 1717–1726.
Został w roku 1724 niepewnym patronem Franklina, którego posłał do Londynu bez
obiecanego listu kredytowego. Keith został usunięty, gdy sprzeciwił się właścicielom.
Ostatecznie uwięziono go za długi w Old Bailey, gdzie zmarł.
ARTHUR LEE (1740–1792). Polityk i dyplomata z Wirginii. Jego spory z Franklinem
zaczęły się w Londynie w latach 60. XVIII w. i nasiliły się, gdy obaj zostali w roku
1777 komisarzami w Paryżu. Pozostał wrogiem Franklina wraz ze swymi
wpływowymi braćmi: Williamem, Richardem Henrym i Francisem.
JEAN-BAPTISTE LE ROY (1720–1800). Francuski naukowiec. Dzielił zainteresowania
Franklina elektrycznością; w Paryżu został jego bliskim przyjacielem.
ROBERT LIVINGSTON (1746–1813). Nowojorski mąż stanu, sekretarz spraw
zagranicznych USA w latach 1781–1783.
JAMES LOGAN (1674–1751). Jeden z czołowych filadelfijskich kwakrów, z którym
Franklin zaprzyjaźnił się jako doradcą biblioteki.
COTTON MATHER (1663–1728). Znany purytański duchowny i sławny łowca
czarownic. Zastąpił swego ojca, Increase’a Mathera, jako pastor bostońskiego Old
North Church. Jego pisma były inspiracją projektów społecznych Franklina.
HUGH MEREDITH (ok. 1697 – ok. 1749). Drukarz w zakładzie Keimera. Został
członkiem Junto Franklina, a w roku 1728 jego pierwszym wspólnikiem. Gdy wrócił
do nałogu pijaństwa, Franklin w roku 1730 wykupił jego udziały; Meredith wyjechał
do Karoliny Północnej.
KSIĄDZ ANDRÉ MORRELET (1727–1819). Ekonomista, jeden z autorów
Encyklopedii, i miłośnik wina. Poznał Franklina w 1772 r. na przyjęciu u lorda
Shelburne, na którym Franklin wykonał swą sztuczkę, uspokajając wodę oliwą.
Członek kręgu madame Helvétius.
ROBERT HUNTER MORRIS (ok. 1700–1764). Gubernator Pensylwanii w latach 1754–
1756. Walczył z Franklinem w sprawie opodatkowania majątku właścicieli. Syn
gubernatora New Jersey Lewisa Morrisa.
JEAN-ANTOINE NOLLET (1700–1770). Francuski naukowiec zajmujący się
elektrycznością. Zazdrosny przeciwnik teorii Franklina.
ISAAC NORRIS (1701–1766). Filadelfijski kupiec, spiker Zgromadzenia w latach 1750–
1764; sprzymierzeniec Franklina w starciach z właścicielami.
THOMAS PAINE (1737–1809). Nieudany wytwórca gorsetów i urzędnik podatkowy
w Anglii. Oczarował Franklina, który napisał mu list polecający do Richarda Bache’a,
co w efekcie przyniosło mu zatrudnienie jako dziennikarza i drukarza w Filadelfii.
W roku 1776 napisał Zdrowy rozsądek, co otwarło drogę do Deklaracji niepodległości.
Napisał Wiek rozumu, jednak odłożył jego publikację do roku 1794, być może po
ostrzeżeniu Franklina, że ludzie mogą uznać książkę za heretycką.
JAMES PARKER (ok. 1714–1770). Nowojorski drukarz, który uciekł z terminu
u Williama Bradforda; Franklin uczynił go swym wspólnikiem w Nowym Jorku,
miejscowym pocztmistrzem, a następnie kontrolerem systemu pocztowego. Przed
konferencją w Albany Franklin korespondował z nim w sprawie planu unii.
JOHN PENN (1729–1785). Wnuk założyciela Pensylwanii Williama Penna. Przez
większość lat 1763–1776 sprawował funkcję gubernatora kolonii. Wraz z Franklinem
udał się w 1754 r. na konferencję w Albany, uzyskał pomoc Franklina podczas
zamieszek „chłopców z Paxton”, wkrótce jednak stał się jego przeciwnikiem w kwestii
podatków i praw właścicieli.
THOMAS PENN (1702–1775). Syn Williama i stryj Johna Penna. W roku 1746 został
głównym właścicielem Pensylwanii, mieszkając w Londynie z bratem Richardem.
Jeden z czołowych przeciwników politycznych Franklina.
RICHARD PETERS (ok. 1704–1776). Anglikański duchowny. Przybył do Pensylwanii
w roku 1734 jako prawa ręka rodziny Pennów. Został jednym z adwersarzy Franklina,
mimo że wspólnie zakładali Akademię.
JOSEPH PRIESTLEY (1733–1804). Teolog, który zajął się nauką. Poznał Franklina
w roku 1765. Napisał historię elektryczności (1767), w której podkreślał zasługi
Franklina. Wyizolował tlen i inne gazy.
SIR JOHN PRINGLE (1707–1782). Lekarz, który został bliskim angielskim
przyjacielem Franklina i towarzyszył mu w wyjazdach.
CATHERINE „CATY” RAY (1731–1794). Poznała Franklina w 1754 r. podczas
wycieczki po Nowej Anglii, i stała się pierwszą ważną przyjaciółką Franklina. W roku
1758 wyszła za Williama Greene’a, który został gubernatorem Rhode Island, pozostała
jednak zaprzyjaźniona z Franklinem i jego rodziną (Podpisywała się „Caty”, Franklin
jednak zwykł zwracać się do niej „Katy” lub „Katie”).
LOUIS-ALEXANDRE, DIUK DE LA ROCHEFOUCAULD (1743–1792). Naukowiec
i arystokrata. Przetłumaczył na prośbę Franklina na francuski amerykańskie
konstytucje stanowe celem publikacji. Ukamienowany podczas rewolucji francuskiej.
HRABIA SHELBURNE (1737–1805). Angielski przyjaciel, na którego przyjęciu
Franklin wykonał swoją sztuczkę z uspokojeniem wody oliwą. Później sekretarz do
spraw kolonii i premier podczas amerykańsko- -brytyjskich rozmów pokojowych
w 1782 r.
JONATHAN SHIPLEY, BISKUP ST. ASAPH (1714–1788). Anglikański biskup,
w którego posiadłości w Twyford koło Winchester Franklin rozpoczął pisanie swojej
autobiografii.
WILLIAM SHIRLEY (1694–1771). Londyński prawnik. W latach 1741– –1757 mieszkał
w Bostonie jako gubernator Massachusetts i przez krótki czas jako dowódca wojsk
brytyjskich. Korespondował z Franklinem po konferencji w Albany w 1754 r. na temat
kształtu, jaki winna przybrać amerykańska unia.
WILLIAM SMITH (1727–1803). Angielski duchowny i pisarz. Po roku 1750 pozyskany
przez Franklina do nowej Akademii Filadelfijskiej, gdzie został rektorem. Został
zagorzałym zwolennikiem właścicieli, co doprowadziło do ostrego konfliktu
z Franklinem.
MARGARET STEVENSON (1706–1783). Gospodyni Franklina przy Craven Street
niedaleko Strandu, niekiedy towarzyszka w Londynie.
MARY „POLLY” STEVENSON [HEWSON] (1739–1795). Córka pani Stevenson.
Długoletnia przyjaciółka i intelektualna towarzyszka Franklina. W roku 1770 wyszła za
antropologa Williama Hewsona. Owdowiała w roku 1774. Odwiedziła Franklina
w Passy w roku 1785. W następnym roku przeniosła się do Filadelfii, by towarzyszyć
mu przy łożu śmierci.
WILLIAM STRAHAN (1715–1785). Londyński przyjaciel, który został bliskim
przyjacielem korespondencyjnym Franklina, nim poznał go osobiście. Posłał Davida
Halla jako jego partnera. Franklin napisał, lecz nie wysłał sławnego listu „jest Pan
mym wrogiem” podczas wojny o niepodległość, pozostali jednak przyjaciółmi.
CHARLES THOMSON (1729–1824). Urodzony w Irlandii nauczyciel. Franklin zatrudnił
go w Akademii Filadelfijskiej i zaangażował w politykę Pensylwanii. Podczas pobytu
Franklina w Londynie był jego oczyma i uszami w Filadelfii. W latach 1774–
1789 pełnił funkcję sekretarza Kongresu.
ANNE-ROBERT-JACQUES TURGOT (1727–1781). Ekonomista, minister finansów
Ludwika XVI, przyjaciel Franklina i niekiedy rywal o względy madame Helvétius.
Napisał sławny epigram Eripuit coelo fulmen sceptrumque tyrranis – „Zabrał grom
niebiosom i berło tyranom”.
BENJAMIN VAUGHAN (1751–1835). Dyplomata i współpracownik lorda Shelburne.
W roku 1779 wydał wiele papierów Franklina i pomagał w końcowej fazie rozmów
amerykańsko-brytyjskich.
LOUIS-GUILLAUME LE VEILLARD (1733–1794). Właściciel słynnego uzdrowiska
wodnego. Sąsiad Franklina w Passy. Zgilotynowany podczas rewolucji francuskiej.
CHARLES GRAVIER HRABIA DE VERGENNES (1717–1787). Minister spraw
zagranicznych Francji (1774–1787), z którym Franklin wynegocjował sojusz.
THOMAS WALPOLE (1727–1803). Brytyjski bankier i deputowany Izby Gmin,
bratanek premiera Roberta Walpole’a. Wraz z Franklinem zakładał Wielką Kompanię
Ohio dla uzyskania nadania ziemskiego, później zaś spekulował na giełdzie,
wykorzystując poufne informacje przekazywane przez Edwarda Bancrofta.
PAUL WENTWORTH (ok. 1740–1793). Szef brytyjskich szpiegów we Francji, który
zrekrutował Edwarda Bancrofta. Urodzony w New Hampshire, po roku 1760 przeniósł
się do Londynu, wzbogacił na giełdzie i handlu ziemią w Gujanie, w grudniu 1777 r.
zaś spotkał się z Franklinem, próbując zapobiec zawarciu traktatu z Francją.
SAMUEL WHARTON (1732–1800). Urodzony w Filadelfii kupiec. W roku
1769 przeniósł się do Londynu, gdzie zajmował się handlem ziemią i spekulacjami
giełdowymi z Thomasem Walpolem.
GEORGE WHITEFIELD (1714–1770). Ewangelik. Będąc w Pembroke College
w Oksfordzie, przyłączył się do ruchu Wesleya. Odbył siedem podróży do Ameryki
jako jeden z czołowych kaznodziei wielkiego przebudzenia, w roku 1739 był
wspierany przez Franklina w Filadelfii.
Kalendarium
1706 – urodzony w Bostonie 17 stycznia (6 stycznia 1705 starego stylu).
1714 – uczęszcza do Boston Latin School.
1715 – uczęszcza do szkoły Brownella.
1716 – zaczyna pracę w ojcowskim warsztacie wyrobu świec.
1718 – rozpoczyna termin u brata Jamesa.
1722 – pisze eseje Silence Dogood.
1723 – ucieka do Filadelfii, pracuje u Keimera.
1724 – przenosi się do Londynu.
1725 – Rozprawa o wolności i konieczności, przyjemności i cierpieniu.
1726 – wraca do Filadelfii, pracuje z Denhamem.
1727 – wraca do drukarni Keimera.
1728 – wraz z Hugh Meredithem otwiera własną drukarnię.
1729 – pisze eseje Busy-Body.
1730 – zawiązuje małżeństwo według prawa powszechnego z Deborah Read. Narodzenie
Williama?
1731 – wstępuje do wolnomularstwa. Zakłada bibliotekę.
1732 – narodzenie Francisa. Rozpoczyna wydawanie „Almanachu Biednego Richarda”.
1733 – projekt doskonalenia moralnego.
1735 – kontrowersje co do kaznodziei Hemphilla.
1736 – pisarz Zgromadzenia Pensylwanii. Śmierć Francisa. Zakłada straż ogniową.
1737 – mianowany pocztmistrzem Filadelfii.
1739 – zaprzyjaźnia się z ewangelikiem Whitefieldem.
1741 – zakłada „General Magazine”, który upada. Projektuje piec.
1743 – Narodziny Sarah „Sally”. Zakłada Amerykańskie Towarzystwo Filozoficzne.
1745 – Collinson przesyła broszury o elektryczności i szklaną rurkę.
1746 – lato eksperymentów elektrycznych.
1747 – pisze Czystą prawdę. Organizuje milicję.
1748 – odchodzi z drukarstwa.
1749 – pisze propozycję założenia Akademii (dziś Uniwersytet Pensylwanii).
1751 – publikacja tekstów o elektryczności w Londynie. Wybrany do Zgromadzenia
Pensylwanii.
1752 – eksperymenty z latawcem i piorunami.
1753 – zostaje jednym z poczmistrzów Ameryki. Spotkanie z Indianami w Carlisle.
1754 – wybuch wojny z Francuzami i Indianami. Plan unii z Albany.
1755 – zaopatruje generała Braddocka. Uchwalenie ustawy o milicji. Konflikt
z właścicielami.
1756 – uchwalenie ustaw o straży nocnej i o oświetleniu ulic.
1757 – wyjeżdża do Londynu jako agent. Pisze Drogę do bogactwa i ostatni „Almanach
Biednego Richarda”. Wprowadza się do domu pani Stevenson przy Craven Street.
1758 – odwiedza z Williamem Ecton celem zbadania swego pocho- dzenia.
1759 – wyjazd do północnej Anglii i Szkocji. Angielskie i amerykańskie oddziały
zdobywają Quebec.
1760 – zachęca Wielką Brytanię do zatrzymania Kanady. Rada Przyboczna pozwala na
częściowe zwycięstwo w konflikcie z Pennami. Podróżuje po Anglii z Williamem.
1761 – wyjazd z Williamem do Flandrii i Holandii.
1762 – powrót do Filadelfii. William żeni się i zostaje mianowany królewskim
gubernatorem New Jersey.
1763 – rozpoczyna budowę nowego domu przy Market Street. Podróż inspekcyjna po
placówkach pocztowych od Wirginii po Nową Anglię. Koniec wojny z Francuzami
i Indianami.
1764 – zamieszki „chłopców z Paxton”. Przegrywa wybory do Zgromadzenia. Wraca do
Londynu jako agent.
1765 – uchwalenie ustawy stemplowej.
1766 – zeznaje przeciw ustawie stemplowej w Parlamencie. Uchylenie ustawy. Koniec
umowy z Davidem Hallem.
1767 – narzucenie ceł Townshenda. Wyjazd do Francji.
1768 – prowadzi w Londynie kampanię prasową w imieniu kolonii.
1769 – druga wizyta we Francji.
1770 – cła Townshenda zniesione poza cłem na herbatę. Mianowany agentem
Massachusetts.
1771 – starcie z Hillsboroughem. Rozpoczyna pisanie Autobiografii. Wizyta w Irlandii
i Szkocji. Poznaje swego zięcia, Bache’a.
1772 – wysyła do Bostonu w tajemnicy listy Hutchinsona.
1773 – pisze satyry Sposoby, w jakie wielkie imperium małym stać się może i Edykt króla
Prus. Herbatka bostońska.
1774 – starcie w Kogucim Dole w sprawie listów Hutchinsona. Zwolniony ze stanowiska
pocztmistrza. Przegłosowanie ustaw o represjach. Rozpoczyna rozmowy pokojowe
z lordem Chatham i lordem Howe. Śmierć Deborah.
1775 – powrót do Filadelfii. Bitwy pod Lexington i Concord. Wybrany do Drugiego
Kongresu Kontynentalnego. Proponuje pierwsze Artykuły Konfederacji.
1776 – usunięcie Williama ze stanowiska gubernatora i uwięzienie w Connecticut. Misja
do Kanady. Deklaracja niepodległości. Spotkanie z lordem Howe na Staten Island.
Wyjazd do Francji z Temple’em i Bennym.
1777 – osiedla się w Passy, sławiony w całym Paryżu.
1778 – podpisanie traktów sojuszniczych i handlowych z Francją. William zwolniony
z więzienia, przenosi się do lojalistycznego Nowego Jorku.
1779 – zostaje jedynym posłem we Francji. Salony mesdames Brillon i Helvétius. John
Paul Jones na „Bonhomme Richard” pokonuje „Serapisa”.
1780 – powrót Adamsa, Franklin następnie uzyskuje jego dymisję z funkcji komisarza.
Zdobycie przez Brytyjczyków Charlestonu.
1781 – Adams powraca do Paryża ponownie jako poseł, by negocjować z Wielką Brytanią.
Franklin zostaje mianowany (wraz z Jayem i innymi) do tej samej komisji. Kapitulacja
Cornwallisa w Yorktown.
1782 – wraz z Adamsem i Jayem negocjuje traktat pokojowy z Wielką Brytanią. William
wraca do Londynu.
1783 – loty balonem.
1784 – komisja do sprawy Mesmera. Wizyta Polly Stevenson w Passy.
1785 – ostatnie spotkanie z Williamem. Powrót do Filadelfii.
1786 – buduje nowe skrzydło domu przy Market Street.
1787 – konwencja konstytucyjna. Wybrany prezesem Pensylwańskiego Towarzystwa na
rzecz Zniesienia Niewolnictwa.
1790 – umiera 17 kwietnia w wieku 84 lat.
Przeliczniki walut
Szacunkowe odpowiedniki XVIII-wiecznych walut w dzisiejszej wartości
według koszyka produktów konsumenckich:
1706
Standardową walutą w Ameryce był funt brytyjski.
1 funt w roku 1706 posiadał siłę nabywczą taką jak 104 funty (lub 161 dolarów) w roku
2002.
Uncja czystego złota kosztuje 4,35 funta.
1750
Funt brytyjski nadal jest standardową walutą w Ameryce, lecz niektóre kolonie (w tym
Pensylwania dzięki działaniom Franklina) emitują pieniądze papierowe – funty,
których wartość jest zróżnicowana.
1 funt w roku 1750 posiadał siłę nabywczą taką jak 103 funty (lub 160 dolarów) w 2002 r.
Uncja czystego złota kosztuje 4,25 funta.
1790
Dolar staje się standardową walutą w Stanach Zjednoczonych, ustalono oficjalny kurs
wymiany. Cena funta w złocie zostaje zamrożona, jednak jego siła nabywcza spadła.
Kurs wymiany 1 funta wynosił 4,55 dolara i 23,5 francuskiego liwra.
Uncja czystego złota kosztuje 4,25 funta lub 19,50 dolara.
1 funt w roku 1790 posiadał siłę nabywczą taką jak 70 funtów w 2002 r.
1 dolar w 1790 r. posiadał siłę nabywczą taką jak 19,26 dolara w 2002 r.
Zmiany siły nabywczej funta i dolara po roku 1790 są nieporównywalne.
Źródła: Economic History Services, eh.net/hmint; John McCusker, How Much Is That in
Real Money? (New Castle, Delaware: Oak Knoll Press, 2001).
Podziękowania

A lice Mayhew z Simon & Schuster była skrupulatną redaktorką i miłą


przyjaciółką przez 20 lat i, teraz, przez trzy książki. Jej szczegółowe
komentarze i cenne poprawki wszystkich moich rękopisów stanowią cenne
pamiątki. Zawsze traktowała rygorystycznie między innymi kwestię
logicznego kształtowania wywodu, a jej energia w pracach nad tą książką
nie słabła, za co jestem ogromnie wdzięczny. Amanda Urban z ICM także
była cenną przyjaciółką i mą agentką przez wszystkie te lata. Czytała moje
pierwsze próby, udzielając cennych rad i nie szczędząc serdecznych zachęt,
jak i niekiedy użyczając pokoju do pracy.
Aby zadbać o możliwie dokładną faktografię i odnotowanie wszystkich
cytatów, zatrudniłem Carole Le Faivre-Rochester, która sprawdziła rękopis,
źródła i podziękowania. Carole pracowała przez 24 lata w Amerykańskim
Towarzystwie Filozoficznym, założonym przez Franklina, które wykonało
ogromną pracę na rzecz zachowania jego dokumentów; w roku
2001 ustąpiła ze stanowiska redaktora tamże. Pracowicie wyszukiwała
materiały i dawała użyteczne sugestie.
Jedną z radości pracy nad Benjaminem Franklinem było poznanie
życzliwej i wesołej Claude-Anne Lopez, która przez długi czas redagowała
jego pisma w Yale i jest autorką wielu wspaniałych książek i artykułów na
jego temat. Życzliwie zgodziła się przeczytać fragmenty rękopisu
i zredagować trzy rozdziały na temat jego lat we Francji, co do których jest
ekspertką i miłośniczką.
Pani Lopez zasugerowała, bym próbował wyszukać informacje na temat
działalności szpiegowskiej Edwarda Bancrofta. Aby to uczynić,
zatrudniłem Susan Ann Bennet, badaczkę z Londynu, która między innymi
napisała Benjamin Franklin z Craven Street, gdy była kuratorką w RSA
(dawnym Royal Society of Arts). Jestem bardzo wdzięczny za jej pilną
pracę, transkrypcje i inteligentne badania w British Library, gdzie
przechowywane są niektóre raporty Bancrofta napisane kodem
i niewidzialnym atramentem.
Jestem także wdzięczny redaktorom z Yale, którzy kontynuują zadanie
wydawania moim zdaniem największego zbioru czyichkolwiek pism
w dziejach. Ich 37. tom, który obejmuje czas do sierpnia 1782 r., ma ukazać
się jednocześnie z tą książką i powinien zostać nabyty przez każdego, kto
interesuje się Franklinem. Życzliwie użyczyli mi projektowanych tomów
38, 39 i 40. Szczególnie miło wspominam pewien emocjonujący lunch
w New Haven z panią Lopez i kilkoma głównymi członkami obecnego
zespołu, w tym Ellen Cohen, Judith Adkins, Jonathanem Dullem, Karen
Duval i Kate Ohno.
Na tym samym lunchu obecny był też słusznie szanowany Edmund
Morgan, emerytowany Sterling Profesor historii w Yale, który napisał swoją
wspaniałą książkę analizującą Franklina i jego pisma. Profesor Morgan był
uprzejmy, szczodry i niebywale pomocny w badaniach tradycji naszego
bohatera. Łaskawie zgodził się przeczytać fragmenty mego rękopisu,
udzielając sugestii i zachęty w pisaniu, i rad co do ostatniego rozdziału.
Próbowałem przyjąć inne podejście niż on, pisząc chronologiczną biografię,
jednak nie śmiem twierdzić, że dorównałem jego wnioskom. Ci, którzy
uznają moją książkę za interesującą, a jeszcze bardziej ci, którzy uważają
inaczej, powinni nabyć i przeczytać biografię profesora Morgana, jeżeli
jeszcze tego nie uczynili.
Márcia Baliscano jest dyrektorką Domu Franklina przy Craven Street
w Londynie, który wkrótce (mamy nadzieję) stanie się odpowiednim
muzeum. Z ogromnym talentem i rygorem intelektualnym, wraz ze
skrupulatnością, która zadziwiłaby nawet samego Franklina, pieczołowicie
rozłożyła mój tekst na czynniki pierwsze i udzieliła bardzo wielu
bezcennych sugestii. Ponadto bardzo pomogła mi, goszcząc mnie przy
Craven Street, i energicznie zyskując poparcie moje i innych dla swej
sprawy. Jedną z członkiń rady jej instytucji jest lady Joan Reid, prawdziwa
skarbnica informacji o Franklinie. Jestem głęboko wdzięczny za jej
gotowość do czytania mojego rękopisu oraz za pieczołowite i nieustępliwe
oddzielanie faktów od mitów. Czyniąc to, poświęciła nie tylko ogromną
ilość czasu i energii intelektualnej, ale też ogromną stertę kolorowych
przyklejanych kartek wypełnionych sugestiami. Mam nadzieję, że pewnego
X
dnia napisze książkę o londyńskim kręgu przyjaciół Franklina .
Jedną z przyjemności pisania o Franklinie jest poznawanie jego
miłośników. Najważniejszym ich gronem jest grupa „Przyjaciele Franklina”
z siedzibą w Filadelfii, która organizuje przyjęcia, seminaria i publikuje
wspaniałą „Franklin Gazette” (chętni do wstąpienia powinni zajrzeć na
stronę www.benfranklin2006.org). Dziękuję sekretarz wykonawczej
Kathleen DeLuca za jej gościnność. Grupa współpracuje z Instytutem
Franklina, Amerykańskim Towarzystwem Filozoficznym, Towarzystwem
Bibliotecznym Filadelfii, Filadelfijskim Muzeum Sztuki, Uniwersytetem
Pensylwanii oraz Pew Charitable Trust celem zorganizowania uroczystości
i wystawy pod kierownictwem Connovera Hunta, których kulminacją będą
obchody trzechsetlecia urodzin Franklina w styczniu 2006 roku.
Jestem wielkim dłużnikiem Strobe Talbotta, który od lat był mi
przyjacielem i inspirował. Pomógł w powstaniu i redakcji książki The Wise
Men z 1996 roku, której byłem współautorem, jak i biografii Henry’ego
Kissingera, którą opublikowałem w roku 1992. Tym razem ponownie
zaoferował się przeczytać rękopis i udzielił ogromnej liczby pomocnych
uwag i komentarzy. Stephen Smith, jeden z najzdolniejszych znanych mi
redaktorów, także przeczytał cały rękopis i podzielił się użytecznymi
spostrzeżeniami i komentarzami. Evan Thomas, współautor The Wise Men,
dostrzegł pewne błędy popełnione przeze mnie odnośnie do Johna Paula
Jonesa, o którym napisał wspaniałą książkę. Steven Weisman przeczytał
wczesną wersję i dostarczył bardzo wnikliwych sugestii. Wielu innych
przyjaciół udzieliło mi mądrych rad, wśród nich: James Kelly, Richard
Stengel, Priscilla Painton i Tim Smith, Elisabeth Bumiller, Andrew i Betsy
Lack, David i Sherrie Westin.
Elliot Ravetz, mój były asystent w „Time”, pomógł mi zacząć,
przekazując mi pierwszy zbiór pism Franklina, później zainspirował
podarowanym popiersiem Franklina, udzielił komentarzy do rękopisu, i był
szczerym patriotą. Jestem też wdzięczny Tosce Laboy i Ashley Van Buren
z CNN, które są prawdziwie wspaniałymi ludźmi.
Mój ojciec i macocha, Irwin i Julanne Isaacson, także czytali
i redagowali mój manuskrypt. Oni, wraz z mą zmarłą matką Betsy Isaacson,
są najmądrzejszymi ludźmi, jakich kiedykolwiek znałem.
Przede wszystkim jestem wdzięczny mojej żonie Cathy i córce Betsy.
Cathy przeczytała to, co napisałem z ogromną uwagą i była bezcenna przy
wyostrzeniu niektórych motywów i spostrzeżeniu niektórych problemów.
Jest to jednak jedynie maleńka część tego, co uczyniła jako moja partnerka
w pisaniu tej książki i w życiu. Jeśli chodzi o Betsy, po pewnych naciskach,
wiernie przebrnęła przez część rękopisu. Część, co przyznała, była
interesująca (jak to dwunastolatce, spodobała jej się część o balonach), inne
zaś (jak ta o konwencji konstytucyjnej) uznała za nudne, co, jak sądzę,
okazało się pomocne, zwłaszcza dla czytelników, którzy dzięki temu mogli
się zapoznać ze skróconą wersją niektórych fragmentów. Obie czynią
wszystko nie tylko możliwym, ale także nadają temu wartość.
Żadna z wymienionych osób, rzecz jasna, nie odpowiada za jakiekolwiek
błędy czy pomyłki, jakie bez wątpienia musiałem popełnić. W liście
z 23 maja 1785 roku do George’a Whatleya, Franklin napisał o swoim
życiu: „Nie będę sprzeciwiał się nowemu wydaniu mnie, mając nadzieję, że
błędy popełnione w poprzednim będą mogły zostać poprawione”. Tak samo
sądzę o tej książce.

X Lady Reid, choć nadal wspierała londyńskie muzeum i pamięć o Franklinie, nie
napisała książki, zmarła w 2017 r. – przyp. tłum.
Źródła i skróty
Jeśli nie wspomniano inaczej, cytowane pisma Franklina pochodzą
z wydania Yale (zob. niżej) oraz płyt CD wydanych przez Packard
Humanities Institute.
Używając adresów internetowych, należy pamiętać, że przecinki,
średniki, myślniki i dwukropki użyte do oddzielania wpisów nie powinny
być uważane za fragment adresu URL.
SKRÓTY WYKORZYSTYWANE W PRZYPISACH ŹRÓDŁOWYCH

Osoby
BF – Benjamin Franklin
DF – Deborah Franklin, żona
JM – Jane Franklin Mecom, siostra
MS – Margaret Stevenson, londyńska gospodyni
PS – Mary „Polly” Stevenson [Hewson], córka gospodyni
RB – Richard Bache, zięć
SF – Sarah „Sally” Franklin [Bache], córka
TF – [William] Temple Franklin, wnuk
WF – Wiliam Franklin, syn

Pisma Franklina
Autobiografia – Autobiografia Benjamina Franklina
Dla wygody czytelnika, podane numery stron odnoszą się do najpowszechniejszego
wydania, Signet Classic Paperback (New York, Penguin Putnam, 2001), które zostało
oparte na wersji przygotowanej przez Maxa Farranda (Berkeley, University of
California Press, 1949).
Istnieje ponad 150 wydań tego klasyka. Dokonane w nim zmiany najlepiej ukazuje
„Genetic Text” pod redakcją J.A. Leo Lemaya i P.M. Zalla (Knoxville: University of
Tennessee Press, 1981), można je także znaleźć w Norton Critical Edition, pod
redakcją Lemaya i Zalla (New York: Norton, 1986), które w przypisach oznaczone jest
jako Autobiografia w edycji Lemaya i Zalla lub Norton Autobiography. Autorytatywne
wydanie przygotowane przez Leonarda Labaree i innych wydawców pism Franklina
z Yale (New Haven: Yale University Press, 1964) nazywane jest w tekście
Autobiografia Yale, i zostało oparte bezpośrednio na rękopisie Franklina; zawiera ono
użyteczne przypisy oraz historię poszczególnych wersji.
Wersje elektroniczne autobiografii z możliwością wyszukiwania można znaleźć
w Internecie pod adresami: ushistory.org/franklin/autobiography/index.htm;
cedarcottage.com/eBooks/benfrank.rtf; ealry-america.com/lives/franklin/index.html;
odur.let.rug.nl/~usa/B/bfranklin/frank.htm;
etext.lib.virginia.edu/toc/modenng/public/Fra2Aut.html; eserver.org/books/franklin.
Lib. of Am. – Benjamin Franklin Writings
Z przypisami J.A. Leo Lemaya (New York: Library of America, 1987). Ten liczący
1560 stron tom zawiera autorytatywny zbiór najważniejszych pism Franklina wraz
z przypisami źródłowymi i komentarzami. Uwzględnia ważne poprawki kanonu
Franklina dokonane przez Lemaya, które aktualizują prace redaktorów dzieł Franklina
z Yale. Wersja elektroniczna znacznej części tekstu z możliwością przeszukania
znajduje się w Internecie pod adresem:
www.historycarper.com/resources/twobf1/contents.htm.
„Pennsylvania Gazette”
Wersje elektroniczne z możliwością przeszukania znajdują się w Internecie pod adresem
www.accessible.com/about.htm; etext.lib.virginia.edu/pengazet.html;
www.historycarper.com/resources/twobf2/pg29–30.htm.
Papers – The Papers of Benjamin Franklin
(New Haven, Yale, 1959–). Ta kompletna i niezwykła seria opatrzonych przypisami
tomów, wydawana przez Yale we współpracy z Amerykańskim Towarzystwem
Filozoficznym, została zapoczątkowana pod kierunkiem Leonarda Labaree. Ostatnimi
członkami znakomitego grona redaktorów są Ellen Cohn, Judith Adkins, Jonathan
Dull, Karen Duval, Leslie Lindenauer, Claude-Anne Lopez, Barbara Oberg, Kate Ohno
i Michael Sletcher. Do 2003 r. zespół doszedł do tomu 37, który obejmuje okres do
sierpnia 1782 r. Cała korespondencja i pisma cytowane w książce, jeśli nie zaznaczono
inaczej, dotyczą wydania Papers. Zob. www.yale.edu/franklinpapers.
Papers CD – płyty CD z Papers of Benjamin Franklin
Przygotowane przez Packard Humanities Institute we współpracy z redaktorami Yale.
Zawierają one wszystkie znane pisma Franklina, w tym materiały z lat 1783–1790,
których dotąd nie opublikowano. Istnieje możliwość przeszukiwania wedle fraz,
korespondenta i chronologii, jednak brak w nim cennych przypisów redaktorów z Yale.
Jestem wdzięczny Davidowi Packardowi i jego zespołowi za podarowanie mi jednej
z wersji płytek przed ich publikacją.
Poor Richard’s – Poor Richard’s: An Almanack
Pisany przez Benjamina Franklina. Dostępnych jest wiele wersji, cytaty opatrzono datą.
Wersje elektroniczne z możliwością przeszukiwania znajdują się w Internecie pod
adresami: www.sage-advice.com/Benjamin_Franklin.htm;
www.ku.edu/carrie/stacks/authors.franklin.html;
itech.fgcu.edu/faculty/wohlpart/alra/franklin.htm;
i www.swarthmore.edu/SocSci/bdorsey1/41docs/52-fra.html.
Silence Dogood – eseje Silence Dogood
Kompletne wydania „New England Courant”, w tym eseje, dostępne są pod adresem
ushistory.org/franklin/courant.
Smyth Writings = The Writings of Benjamin Franklin
Pod redakcją Alberta Henry’ego Smitha, opublikowane po raz pierwszy w roku 1907 (New
York: Macmillan, 1905–1907; reprint New York: Haskell House, 1970). Do czasu
ukazania się wydań Yale, to dziesięciotomowe dzieło stanowiło największy zbiór
opublikowanych pism Franklina.
Sparks – The Works of Benjamin Franklin and the Life of Benjamin Franklin
Pod redakcją Jareda Sparksa (Boston: Tappan, Whittemore and Mason, 1840). Sparks był
profesorem Harwardu, który w latach 1836–1840 opublikował dziesięciotomowy
wybór pism Franklina oraz biografię; www.ushistory.org/franklin/biography/index.htm.
Temple Writings – Memoirs of Life and Writings of Benjamin Franklin
Wydane przez [Williama] Temple Franklina, vol. 1–3 (London: Henry Colburn, 1818).

Inne często cytowane źródła


Dziennik Adamsa – The Diary and Autobiography of John Adams, red. L.H. Butterfield
(Cambridge: Harvard University Press, 1961).
Listy Adamsa – Adams Family Correspondence, red. L.H. Butterfield (Cambridge:
Harvard University Press, 1963–1973).
Aldridge, French – Alfred Owen Aldridge, Franklin and His French Contemporaries
(New York: NYU Press, 1957).
Aldridge, Nature – Alfred Owen Aldridge, Benjamin Franklin and Nature’s God (Durham,
North Carolina: Duke University Press, 1967).
Alsop – Susan Mary Alsop, Yankees at the Court (Garden City, New York: Doubleday,
1982).
Bowen – Catherine Drinker Bowen, The Most Dangerous Man in America (Boston: Little,
Brown, 1974).
Brands – H.W. Brands, The First American (New York: Doubleday, 2000).
Buxbaum – Melvin Buxbaum, Benjamin Franklin and the Zealous Presbyterians
(University Park: Pennsylvania State University Press, 1975).
Campbell – James Campbell, Recovering Benjamin Franklin (Chicago: Open Court, 1999).
Clark – Ronald W. Clark, Benjamin Franklin (New York: Random House, 1983).
Cohen – I. Bernard Cohen, Benjamin Franklin’s Science (Cambridge: Harvard University
Press, 1990).
Faÿ – Bernard Faÿ, The Apostle of Modern Man (Boston: Little, Brown, 1929).
Fleming – Thomas Fleming, The Man Who Dared the Lightning (New York: Morrow,
1971).
Hawke – David Freeman Hawke, Franklin (New York: Harper & Row, 1976).
Jefferson Papers – Papers of Thomas Jefferson, red. Julian Boyd (Princeton: Princeton
University Press, 1950–).
Lemay Internet Doc – J.A. Leo Lemay, Benjamin Franklin: A Documentary History,
University of Delaware, www.english.udel.edu/lemay/franklin.
Lemay, Reappraising – Reappraising Benjamin Franklin, red. J.A. Leo Lemay (Newark:
University of Delaware Press, 1993).
Lopez, Cher – Claude-Anne Lopez, Mon Cher Papa (New Haven: Yale University Press,
1966).
Lopez, Life – Claude-Anne Lopez, My Life with Benjamin Franklin (New Haven: Yale
University Press, 2002).
Lopez, Private – Claude-Anne Lopez, Eugenia Herbert, The Private Franklin (New York:
Norton, 1975).
McCullough – David McCullough, John Adams (New York: Simon & Schuster, 2001).
Middlekauff – Robert Middlekauff, Benjamin Franklin and His Enemies, (Berkeley:
University of California Press, 1996).
Morgan, Devious – David Morgan, The Devious Dr. Franklin: Benjamin Franklin’s Years
in London (Macon, Georgia: Mercer University Press, 1996).
Parton – James Parton, The Life and Times of Benjamin Franklin, vol. 1–2 (New York:
Mason Brothers, 1865).
PMHB – „Pennsylvania Magazine of History and Biography”.
Randall – Willard Sterne Randall, A Little Revenge (New York: William Morrow, 1984).
Sanford – Benjamin Franklin and the American Character, red. Charles Sanford (Boston:
Heath, 1955).
Sappenfield – James Sappenfield, A Sweet Instruction: Franklin’s Journalism as a Literary
Apprenticeship (Carbondale: Southern Illinous University Press, 1973).
Schoenbrun – David Schoenbrun, Triumph in Paris (New York: Harper & Row, 1976).
Skemp, William – Sheila Skemp, William Franklin (New York: Oxford University Press,
1990).
Skemp, Benjamin – Sheila Skemp, Benjamin and William Franklin (New York: St.
Martin’s, 1994).
Smith – Jeffery A. Smith, Franklin and Bache: Envisioning the Enlightened Republic
(New York: Oxford University Press, 1990).
Stourzh – Gerald Stourzh, Benjamin Franklin and American Foreign Policy (Chicago:
University of Chicago Press, 1954).
Tourtellot – Arthur Tourtellot, Benjamin Franklin: The Shaping of Genius, the Boston
Years (Garden City, New York: Doubleday, 1977).
Van Doren – Carl Van Doren, Benjamin Franklin (New York: Viking, 1938). Numery stron
są te same w wydaniu Penguin USA, 1991, oraz późniejszych wznowieniach.
Walters – Kelly S. Walters, Benjamin Franklin and His Gods (Urbana: University of
Illinois Press, 1998).
Wright – Esmond Wright, Franklin of Philadelphia (Cambridge: Harvard University Press,
1986).
Przypisy

Rozdział 1
1 Historię napisania przez Franklina swojej autobiografii zob. s. 254–257 oraz przypis 5
w rozdziale 11. [Autobiografia Benjamina Franklina ukazywała się po polsku w różnych
przekładach – poczynając od tłumaczenia Karola A. Hoffmana z 1827 roku. Została
wydana jako Żywot własny w przekładzie Juliana Stawińskiego (1960) i Autobiografia
w tłum. Marcina Osińskiego (2016) – przyp. red.].
2 David Brooks, Our Founding Yuppie, „Weekly Standard”, 23 października 2000, s. 31.

Słowo „merytokracja” jest dyskusyjne, używam go w tej książce oszczędnie. Często


stosowane jest celem nazwania wizji mobilności społecznej opartej na zasługach
i pracowitości, tak jak w przypadku Franklina. Słowo to stworzył brytyjski socjolog
Michael Young (który później został, ironią losu, Lordem Youngiem z Darlington) w swej
wydanej w 1958 r. książce pt. The Rise of Meritocracy (New York: Viking Press) dla
kpienia ze społeczeństwa, które omyłkowo stworzyło sobie nową elitę opartą na „wąskim
zakresie wartości” w postaci ilorazu inteligencji oraz dyplomach odpowiednich szkół.
Harwardzki filozof John Rawls w książce A Theory of Justice (Cambridge: Harvard
University Press, 1971, s. 160) używa tego go szerzej jako określenia „porządku
społecznego opartego na zasadzie swobody robienia kariery przez utalentowane jednostki”.
Najlepszy opis tego zjawiska zawarł Nicholas Lemann w książce The Big Test: The Secret
History of the American Meritocracy (New York: Farrar, Straus & Giroux, 1999), historii
testów kompetencji w edukacji oraz ich wpływu na amerykańskie społeczeństwo.
W czasach Franklina myśliciele oświecenia (tacy jak Jefferson, proponujący utworzenie
Uniwersytetu Wirginii) zalecali zastąpienie dziedzicznej arystokracji „arystokracją
naturalną”, której członkowie byliby wybierani spośród mas w młodym wieku w oparciu
o „cnoty i talenty” i kształceni na przywódców. Idea Franklina była szersza. Wierzył
w tworzenie i zachęcanie do korzystania z możliwości dla wszystkich, by osiągali to, co
byli w stanie dzięki swojej wytrwałości, ciężkiej pracy, cnotom i talentom. Jak zobaczymy,
jego propozycje utworzenia tego, co stało się Uniwersytetem Pensylwanii (w odróżnieniu
od jeffersonowskiego Uniwersytetu Wirginii) miały na celu nie wyselekcjonowanie
członków nowej elity, ale zachęcanie i kształcenie wszystkich „aspirujących” młodych
ludzi. Franklin miał podejście bardziej egalitarne i demokratyczne niż Jefferson,
proponując system, który – jak pisał później Rawls (s. 107) – miał zapewnić, iż „środki
przeznaczane na edukację nie będą przydzielane wyłącznie lub głównie według zysków
szacowanych poprzez wpojone produktywne umiejętności, lecz także według ich wartości
dla wzbogacenia osobistego i społecznego życia obywateli” (Wyjaśnienie: chodziło mu nie
tylko o uczynienie całego społeczeństwa bardziej produktywnym, ale także o wzbogacenie
się wszystkich jego członków).

Rozdział 2
1 Autobiografia, s. 18; Josiah Franklin do BF, 26 maja 1739; nota wydawcy w Papers,
vol. 2, s. 229; Tourtellot, s. 12. Franklin w swej autobiografii zawarł przypis dowodzący, że
rzeczownik i nazwisko „Franklin” były używane w XV-wiecznej Anglii. Niektórzy
badacze, jak i jego francuscy entuzjaści, wskazywali na fakt, że nazwisko „Franquelin”
było pospolitym nazwiskiem w XV-wiecznej Pikardii, a zatem jego przodkowie mogli
pochodzić z Francji. Jego ojciec Josiah Franklin pisał: „Niektórzy uważają, że jesteśmy
pochodzenia francuskiego z ludu niegdyś nazywanego Frankami; inni, że jesteśmy
z wolnej linii, linii wolnej od podległości wasalnej zwykłej w dawnych czasach dla
poddanych; inni zaś, że nazwano nas od ptaka o długich, czerwonych nogach”. Zdanie
samego Franklina, że nazwisko to pochodzi od klasy wolnych Anglików nazywanych
„franklinami”, jest niemal na pewno prawdziwe, a co równie ważne, on sam w to wierzył.
Oxford English Dictionary definiuje słowo „franklin” jako: „Klasa właścicieli ziemskich,
urodzonych wolno, lecz nie w stanie rycerskim, w hierarchii stanowej ulokowana poniżej
szlachty”. Pochodzi od średnioangielskiego słowa frankeleyn, oznaczającego wolnego
ziemianina. Zob. Franklin’s Tale albo The Frankeleyn’s Tale Chaucera.
www.librarius.com/cantales.htm.
2 Autobiografia, s. 20; Josiah Franklin do BF, 26 maja 1739. Historia o Biblii i stołku
pochodzi z listu Josiaha Franklina, jednak BF pisze, że usłyszał ją od swego stryja
Benjamina. Pełne drzewo genealogiczne zob. Papers, vol. 1, s. XLIX. Autobiografia z serii
Signet Classics, oparta na redakcji Maxa Farranda (Berkeley: University of California
Press, 1949) zawiera cokolwiek inne stwierdzenie: „Nasza skromna rodzina wcześnie
przystąpiła do reformacji”.
3 Jak czyni to David McCullough w książce Truman (New York: Simon & Schuster, 1992)

i Robert Caro w The Path to Power (New York: Knopf, 1982).


4 Autobiografia, s. 20; A short account of the Family of Thomas Franklin of Ecton, by

Benjamin Franklin the elder (stryj BF), Yale University Library; Benjamin Franklin the
Elder’s commonplace book, cyt. za: Papers, vol. 1; Tourtellot, s. 18.
5 BF do Davida Hume’a, 19 maja 1762.
6 Tourtellot, s. 42.
7 John Winthrop, A Model of Christian Charity (1630),
www.winthropsociety.org/charity.htm; Perry Miller, Errand into the Wilderness
(Cambridge: Harvard University Press, 1956). Zob. też Andrew Delbanco, The Puritan
Ordeal (Cambridge: Harvard University Press, 1989); Edmund Morgan, Visible Saints: The
History of a Puritan Idea (New York: NYU Press, 1963); Herbert Schneider, The Puritan
Mind (Ann Arbor: University of Michigan Press, 1958).
8 Perry Miller, Benjamin Franklin and Jonathan Edwards w: Major Writers of America

(New York: Harcourt Brace, 1962), s. 84; Tourtellot, s. 41; Cotton Mather, A Christian at
His Calling, 1701, personal.pitnet.net/primary-sources/mather.html; Poor Richard’s, 1736
(m.in. za bajką Ezopa Herakles i woźnica, ok. 550 p.n.e., a także Sidney, Discourses on
Government, 1698).
9 Tourtellot, s. 47–52; Nian Sheng Huang, Franklin’s Father Josiah: Life of a Colonial
Boston Tallow Chandler, 1657–1745 (Philadelphia: Transactions of the American
Philosophical Society, 2000), vol. 90, pt. 3.
10 Lemay, Internet Doc for 1657–1705; rysunek domu znajduje się w Papers, vol. 1, s. 4.
11 Edmund Morgan, The Puritan Family (New York: Harper & Row, 1966); Mark Van

Doren, Samuel Sewall (red.), Samuel Sewall’s Diary (New York: Macy-Masius, 1927),
s. 208.
12 Autobiografia, s. 24.
13 Autobiografia, s. 25, 91.
14 Tourtellot, s. 86; Lopez, Private, s. 5–7.

15 Alexander Starbuck, The History of Nantucket (New York: Heritage, 1998), s. 53, 91.
Cyt. za: Tourtellot, s. 104.
16 Peter Folger, A Looking Glass for the Times, repr. w: Tourtellot, s. 106; Autobiografia,

s. 23.
17 Drzewo genealogiczne rodzin Franklinów i Folgerów znajduje się w Papers, vol. 1, s.

XLIX.
18 Autobiografia, s. 23; Wydanie Farranda/Signet zawiera zdanie: „to, co nie jest uczciwe,
nie może być prawdziwie użyteczne”.
19 BF do Barbeu Dubourga, kwiecień 1773.; Tourtellot, s. 161.
20 BF do Madame Brillon, 10 listopada 1778 (znane jako bagatela z gwizdkiem);

Autobiografia, s. 107; Pierre Jean Georges Cabanis w: Complete Works (Paris: Bossange
frères, 1823), vol. 5, s. 222, wspomina ją jako naukę otrzymaną od rodziny.
21 Autobiografia, s. 24; Lopez, Private, s. 7.
22 Benjamin Franklin Starszy, To My Name, 1713, Papers, vol. 1, s. 3–5; BF do JM,

17 lipca, 1771; Patron, s. 32–38; Tourtellot, s. 139–140; Autobiografia, s. 20.


23 Autobiografia, s. 22; BF do JM, 17 lipca 1771; Lopez, Private, s. 9.

24 Autobiografia, s. 24; Tourtellot, s. 156. Bostońska Szkoła Łacińska była wówczas


powszechnie nazywana Południową Szkołą Podstawową.
25 Temple, Writings, vol. 1, s. 447.
26 Autobiografia, s. 25–26.
27 Autobiografia, s. 27; „Boston Post”, 7 sierpnia 1840, cyt. w: Papers, vol. 1, s. 6–7. Nie
są znane żadne zachowane autoryzowane egzemplarze tych dwóch wierszy. The Franklin
Papers, vol. 1, s. 6–7 zawierają kilka wersów, które mógł napisać Franklin.
28 Lemay, Internet Doc za lata 1719–1720, cyt. George Emery Littlefield, Early Boston

Booksellers (Boston: Antiquarian Society, 1900), s. 150–155; Tourtellot, s. 230–232.


Franklin błędnie podaje, że „Courant” był drugą gazetą w Bostonie. Zob. Autobiografia
Yale, s. 67n.
29 Perry Miller, The New England Mind: From Colony to Province (Cambridge: Harvard
University Press, 1983), s. 344. Zob. też E. Digby Baltzell, Puritan Boston and Quaker
Philadelphia (New York: Free Press, 1979).
30 John Blake, The Inoculation Controversy in Boston: 1721–1722, „New England

Quarterly” (1952), s. 489–506; „New England Courant”, 7 sierpnia 1721, i kolejne numery:
uhistory.org/franklin/courant; Tourtellot, s. 252.
31 Lemay, Internet Doc za rok 1721; Perry Miller, The New England Mind: From Colony

to Province, s. 337.
32 Autobiografia, s. 32. Analiza lektur Franklina z dzieciństwa znajduje się w: Parton,
vol. 1, s. 44–51, 60–72; Ralph Ketcham, Benjamin Franklin (New York: Washington
Square Press, 1965), s. 8–31; Tourtellot, s. 166.
33 Autobiografia, s. 27; BF do Samuela Mathera, 7 lipca 1773; 12 maja 1784; John

Bunyan, Pilgrim’s Progress, 1678, www.ccel.org/b/bunyan/progress/; Plutarch, Parallel


Lives, ok. 100 r. n.e., ibiblio.org/gutenberg/etext96/plivs10.txt; Cotton Mather, Bonifacius,
znany także jako Essays to Do Good oraz An Essay upon the Good, 1710,
edweb.sdsu.edu/people/DKitchen/new_655/mather.htm; Tourtellot, s. 187–189.
34 Daniel Defoe, An Essay upon Projects, 1697, ibiblio.org/gutenberg/etext03/esprj10.txt;

Tourtellot, s. 185.
35 Autobiografia, s. 28.
36 „The Spectator”, 13 marca 1711, harvest.rutgers.edu/projects/spectator/markup.html;

Autobiografia, s. 29.
37 „The Spectator”, 1 marca 1711; Silence Dogood #1, 2 kwietnia 1722; Silence Dogood

#2, 16 kwietnia 1722; Silence Dogood #3, 30 kwietnia 1722; uhistory.org/franklin/courant;


Papers, vol. 1, s. 8–11. Te daty w odróżnieniu od innych zostały podane według starego
stylu, ponieważ dotyczą poszczególnych wydań „Couranta”, które były tak właśnie
datowane.
38 Silence Dogood #4, 14 maja 1722; „The Spectator”, 3 marca 1711.
39 Autobiografia, s. 34; „New England Courant”, 18 i 25 czerwca, 2 i 9 lipca 1722. Cytat

pochodzi z „The London Journal”.


40 „New England Courant”, 16 i 23 lipca 1722.

41 „New England Courant”, 14 września 1722, 11 lutego 1723; Autobiografia, s. 33.


Franklin nieco przyspiesza bieg wydarzeń, wspominając, że jego nazwisko pojawiło się na
pierwszej stronie zaraz po wypuszczeniu jego brata z więzienia, co nastąpiło w lipcu
1722 r.; w rzeczywistości pojawiło się po tym, jak James wdał się w kolejny spór
w styczniu 1723 r. Co dziwne, jego nazwisko pozostało na pierwszej stronie przynajmniej
do 1726 r., czyli trzy lata po jego ucieczce do Filadelfii. Zob. „New England Courant”,
25 czerwca 1726 oraz Autobiografia Yale, s. 70n.
42 Autobiografia, s. 34–35.

43 Claude-Anne Lopez, wydawca papierów Franklina z Yale, znalazł skrawek papieru, na


którym w roku 1783 Franklin zapisał kilka dat i miejsc stanowiących jego itinerarium
sprzed sześćdziesięciu lat. W edycji Nortona jego autobiografii J.A. Leo Lemay i P.M. Zall
zapisali, że jedynym statkiem wychodzącym w tym tygodniu z Bostonu do Nowego Jorku
był slup, który opuścił port 25 września. Wzmiankę o „niegrzecznej dziewczynie”
zamieszczono w edycji Signeta, s. 35; smutne ogłoszenie Jamesa Franklina – w „New
England Courant” z 30 września 1723.

Rozdział 3
1 The Way to Health napisał Thomas Tryon (1634–1703); ukazała się po raz pierwszy
w roku 1683; Autobiografia, s. 29.
2 Autobiografia, s. 49.

3 Autobiografia, s. 38.
4 Autobiografia, s. 79; Jonathan Yardley, recenzja książki Edmunda Morgana pt. Benjamin
Franklin w: „Washington Post Book World”, 15 września 2001, s. 2.
5 Autobiografia, s. 5.

6 Autobiografia, s. 32.
7 Autobiografia, s. 42. Franklin później poprawił te słowa na bardziej eleganckie „patrzył

zadziwiony”. Autobiografia w edycji Lemaya i Zalla podaje wersję z rękopisu i wszystkie


naniesione poprawki. Mianowani gubernatorzy Pensylwanii byli niekiedy nazywani
Lieutenant-Governors [podgubernatorami].
8 Franklin przypominał tę historię synowi Mathera dwukrotnie: BF do Samuela Mathera,

7 lipca 1773 i 12 maja 1784.


9 Autobiografia, s. 104.
10 Autobiografia, s. 48.
11 Autobiografia, s. 54.

12 Autobiografia, s. 55–58.
13 A Dissertation on Liberty and Necessity, Pleasure and Pain, 1725, Papers, vol. 1, s. 58;

Campbell, s. 101–103.
14 Autobiografia, s. 70; Campbell, s. 91–135.
15 Autobiografia, s. 92; Poor Richard Improved, 1753; Papers, vol. 4, s. 406. Zob. też
Alfred Owen Aldridge, The Alleged Puritanism of Benjamin Franklin w: Lemay,
Reappraising, s. 370; Aldridge, Nature; Campbell, s. 99. Wyczerpujący opis ewolucji
myśli religijnej Franklina zob. Walters; Buxbaum. Zob. też. rozdz. 7 tej książki.
16 Autobiografia, s. 63.

17 Plan of Conduct, 1726, Papers, vol. 1, s. 99; Autobiografia, s. 183.


18 Journal of a Voyage, July 22-Oct. 11, 1726 w: Papers, vol. 1, s. 72–99. Twierdzenie, że

kluczowymi zasadami oświecenia były „więzi społeczne” wyjaśnia dobrze Gordon Wood,
The Radicalism of the American Revolution (New York: Random House, 1991), s. 215–
216.

Rozdział 4
1 Autobiografia, s. 64. Opisy życia w Filadelfii zob. Carl Bridenbaugh, Jessica
Bridenbaugh, Rebels and Gentlemen: Philadelphia in the Age of Franklin (New York:
Oxford University Press, 1942); E. Digby Baltzell, Puritan Boston and Quaker
Philadelphia (New York: Free Press, 1979). Dobry opis pracy Franklina jako drukarza
zob. C. William Miller, Benjamin Franklin’s Philadelphia Printing 1728–1766
(Philadelphia: American Philosophical Society, 1974).
2 Chronologia z autobiografii nie jest dokładna. Denham zachorował wiosną 1727 r., zmarł
jednak dopiero w lipcu 1728 r. Autobiografia, edycja Lemaya i Zalla, s. 41.
3 Autobiografia, s. 69; Brands, s. 87–89; Van Doren, s 71–73.
4 Autobiografia, s. 71–79; Brands, s. 91; Autobiografia, edycja Lemaya i Zalla, s. 49.

Historię kwakrów napisał William Sewel. Franklin odnotował, że opublikował 40 arkuszy


in folio, czyli 160 stron, jednak w rzeczywistości wydrukował 178 stron, Keimer zaś
pozostałe 532.
5 Last Will and Codicil, June 23, 1789 w: Papers CD, u20.
6 Whitfield J. Bell, Jr., Patriot Improvers (Philadelphia: American Philosophical Society,

1999),vol. 1; Autobiografia, s. 72–73. Dale Carnegie, w swej książce Jak zdobyć przyjaciół
i zjednać sobie ludzi (1937, wydanie polskie: przeł. Paweł Cichawa, Studio Emka,
Warszawa 1995) korzysta z franklinowskich zasad prowadzenia konwersacji. Dwie z nich,
opisane w rozdziale Jak narobić sobie wrogów, to: „Jeśli masz istotnie zamiar coś
udowodnić, nie pozwól, aby rozmówca o tym wiedział” oraz „Okaż szacunek dla
poglądów rozmówcy. Nigdy nie mów mu: »Nie masz racji«”. W rozdziale Jak krytykując,
nie zostać znienawidzonym zaleca: „Wytykaj innym błędy tylko pośrednio” oraz „Zanim
skrytykujesz innych, przyznaj się do własnych błędów”. Książka Carnegiego sprzedała się
w 15 milionach egzemplarzy.
7 Autobiografia, s. 96; Rules for a Club for Mutual Improvement, 1727; Proposals and

Queries to be Asked the Junto, 1732.


8 BF do Samuela Mathera, 17 maja 1784; Van Doren, s. 75; Cotton Mather, Religious
Societies, 1724; Autobiografia Lemaya/Zalla, s. 47n; zob. też Mitchell Breitwieser, Cotton
Mather and Benjamin Franklin (Cambridge: Cambridge University Press, 1784).
9 Autobiografia, s. 74; „American Weekly Mercury”, 28 stycznia 1729 (Shortface

i Careful); Papers, vol. 1, s. 112; Brands, s. 101; Van Doren, s. 94; Sappenfield, s. 49–55.
10 Busy-Body nr 1, „American Weekly Mercury”, 4 lutego 1729; „The Universal Instructor
(…) and Pennsylvania Gazette”, 25 lutego, 13 marca 1729; Papers, vol. 1, s. 115–127.
11 Busy-Body nr 3, „American Weekly Mercury”, 18 lutego 1729; Busy-Body nr 4,

„American Weekly Mercury”, 25 lutego 1789; Busy-Body nr 8, „American Weekly


Mercury”, 28 marca 1729. Mistrzowskie przypisy Lemaya do pism Franklina w edycji
Library of America (Writings, s. 1524) opisują, które części napisał Franklin, i które
zostały usunięte z Busy-Body nr 8.
12 A Modest Enquiry into the Nature and Necessity of a Paper Currency, 3 kwietnia 1729;

Autobiografia, s. 77–78. Franklin sięga do pracy Williama Petty’ego z 1662 r. pt.


A Treatise of Taxes and Contributions,
www.socsci.mcmaster.ca/~econ/ugcm/3113/petty/taxes.txt.
13 The Printer to the Reader, „Pennsylvania Gazette”, 2 października 1729.
14 Printer’s Errors, „Pennsylvania Gazette”, 13 marca 1730.
15 „Pennsylvania Gazette”, 19 marca 1730; Autobiografia, s. 75.

16 Apology for Printers, „Pennsylvania Gazette”, 10 czerwca 1731; Clark, s. 49; Isaiah
Thomas, The History of Printing in America (1810; Albany: Munsell, 1874), vol. 1, s. 237.
17 „Pennsylvania Gazette”, 17, 24 czerwca, 19 lipca 1731, 15 lutego, 19 czerwca, 3 lipca

1732.
18 „Pennsylvania Gazette”, 24 października 1734;

19 „Pennsylvania Gazette”, 7 września 1732. Analiza dziennikarskich wypowiedzi


Franklina na temat przestępstw i skandali zob. Ronald Bosco, Franklin Working the Crim
Beat, Lemay, Reapprasing, s. 78–97.
20 „Pennsylvania Gazette”, 12 września 1732, 27 stycznia 1730.
21 Death of a Drunk, „Pennsylvania Gazette”, 7 grudnia 1732; On Drunkenness, 1 lutego

1733; A Meditation on a Quart Mugg, 19 lipca 1733; The Drinker’s Dictionary, 13 stycznia
1737. W Silence Dogood nr 12 (10 września 1722) Franklin kazał swej wdówce bronić
picia w umiarze, a potępić pijaństwo, wzorując się na esejach Richarda
Steele’a w londyńskim „Tatlerze”. Zob. Robert Arnor, Politics and Temperance w: Lemay,
Reappraising, s. 52–77.
22 „Pennsylvania Gazette”, 23 września 1731.
23 Autobiografia, s. 34, 80, 72; Anthony Afterwit, „Pennsylvania Gazette”, 10 lipca 1732.
24 Autobiografia, s. 64, 81; Faÿ, s. 135; Brands, s. 106–109; Lopez, Private, s. 23–24; BF

do Josepha Priestleya, 19 września 1772; Poor Richard’s, 1738. Pierwszy tom Papers (vol.
1, s. xii, 1959) wspomina, że Deborah urodziła się w Filadelfii w roku 1708, jednak data ta
została zweryfikowana, gdy Francis James Dallet opublikował w roku następnym tekst pt.
Dr. Franklin’s In-Laws, cyt. w: Papers, vol. 8, s. 139. Ustalenia Dalleta sugerują, że
Deborah urodziła się w roku 1705 lub 1706, być może w Filadelfii, najpewniej jednak
w Birmingham, skąd emigrowała do Filadelfii wraz z rodziną około roku 1711. Zob.
Edward James et. Al., Notable American Women 1607–1950 (Cambridge: Harvard
University Press, 1971), vol. 1, s. 663. Autorem hasła o Deborah Franklin jest Leonard
Labaree, pierwszy redaktor edycji Yale. Jeśli przebyła ocean w wieku około pięciu lat,
mogło to być przyczyną jej dozgonnej awersji do ponownej podróży przez Atlantyk
(a nawet nad Atlantyk). Trafne omówienie zob. J.A. Leo Lemay, Recent Franklin
Scholarship, PMHB 76:2 (kwiecień 2002), s. 336.
25 BF do „czcigodnej matki” Abiah Franklin, 12 kwietnia 1750; Lemay, Internet Doc,

1728; Parton, vol. 1, s. 177, 198–199; Randall, s. 43; Skemp, William, s. 4–5, 10; Brands,
s. 110, 243; „Gentleman’s Magazine” (1813) w: Papers, vol. 3, s. 474n. Redaktorzy pism
Franklina z Yale piszą w tomie 1 (opublikowanym w r. 1959), że William urodził się ok. r.
1731, jednak w tomie 3 (opublikowanym w roku 1963) wspominają o kontrowersji
(Papers, vol. 3, s. 89n) i sugerują, że być może urodził się wcześniej; jednakże w swej
edycji Autobiografii, opublikowanej w roku 1764, powtarzają rok urodzenia jako „ok.
1731”.
26 Van Doren, s. 93, 231; Brands, s. 110, 243. Zob. też. Charles Hart, Who Was the Mother
of Franklin’s Son?, PMHB (lipiec 1911), s. 308–314; Paul Leicester Ford, Who Was the
Mother of Franklin’s Son? (New York: Century, 1889).
27 Van Doren, s. 91; Lopez, Private, s. 22–23; Clark, s. 41; list Robertsa, Papers, vol. 2,

s. 370n; Bell, Patriot Improvers, vol. 1, s. 277–280.


28 Autobiografia, s. 92; BF to JM, Jan. 6, 1727; Poor Richard’s, 1733.

29 Anthony Afterwit, „Pennsylvania Gazette”, 10 lipca 1732; Celia Single, „Pensylvania


Gazette”, 24 lipca 1732.
30 Rules and Maxims for Promoting Matrimonial Happines, „Pennsylvania Gazette”,

8 października 1730, Lib. Of Am., s. 151. Tekst ten nie został ujęty w edycji Yale, ale
Lemay i inni przypisali go później Franklinowi.
31 Lopez, Private, s. 31–37; BF do Jamesa Reada, 17 sierpnia 1745; A Scolding Wife,

„Pennsylvania Gazette”, 5 lipca 1733.


32 BF do Deborah Franklin, 19 lutego 1758; I Sing My Plain Country Joan, 1742; Francis
James Dallett, Dr. Franklin’s In-Laws, cyt. w: Papers, vol. 8, s. 139; Leonard Labaree,
Deborah Franklin w: Notable American Women 1607–1950, red. Edward James et al.
(Cambridge: Harvard University Press, 1971), vol. 1, s. 663.
33 Autobiografia, s. 112; BF do JM, 13 stycznia 1772; „Pennsylvania Gazette”, 23–

30 grudnia 1736; Van Doren, s. 126; Clark, s. 43; Brands, s. 154–155. Franklin pisał
pozytywnie o szczepieniach przeciw ospie przed urodzeniem Francisa: „Pennsylvania
Gazette”, 14, 28 maja 1730, 4 marca 1731.
34 The Death of Infants, „Pennsylvania Gazette”, 20 czerwca 1734, przypisywane

Franklinowi przez Lemay, Lib. Of Am., s. 228.


35 W swojej Autobiografii (s. 92) Franklin pisze, że był „wychowany po prezbiteriańsku”,
jednakże bostońscy purytanie, w których rycie został ochrzczony, stali się tym, co dziś
nazywamy Kościołem kongregacjonalistycznym. Prezbiterianie i kongregacjonaliści,
ogólnie biorąc, przestrzegają doktryn Jana Kalwina. Zob. Autobiografia Yale, s. 145n.
Więcej o Jedediahu Andrewsie zob. Richard Webster, A History of the Presbyterian Church
in America, from Its Origin until the Year 1760 (Philadelphia: J.M. Wilson, 1857), s. 105–
112. Więcej na temat Franklina i prezbiterian zob. rozdz. 5.
36 Autobiografia, s. 92–94.
37 Deizm bywa amorficzny. Mimo swych wątpliwości co do skutków czystego deizmu,

Franklin nie wahał się użyć tego słowa w opisie swoich wierzeń. Używam tego słowa tak
jak on celem opisania filozofii z epoki oświecenia, która (1) odrzuca przekonanie, że wiara
zależy od wyuczonych lub objawionych doktryn religijnych; (2) nie podkreśla intymnej ani
duchowej więzi z Bogiem czy Chrystusem; (3) wierzy w istnienie raczej bezosobowego
Stwórcy, który stworzył świat i rządzące nim prawa; (4) uważa, że rozum i badanie natury
powie nam wszystko, czego jesteśmy w stanie dowiedzieć się na temat Stwórcy. Zob.
Walters, Franklin’s Life in Deism w: Campbell, s. 110–126; Kerry Walters, The American
Deists (Lawrence: University of Kansas Press, 1992); Buxbaum; A. Owen Aldridge,
Enlightenment and Awakening in Franklin and Edwards w: Benjamin Franklin, Jonathan
Edwards, red. Barbara Oberg, Harry Stout (New York: Oxford University Press, 1997),
s. 27–41; Aldridge, The Alleged Puritanism of Benjamin Franklin w: Lenny Lemay,
Reappraising, s. 362–371; Aldridge, Nature; Douglas Anderson, The Radical
Enligtenments of Benjamin Franklin (Baltimore: Johns Hopkins University Press, 1997);
Baltzell, Puritan Boston and Quaker Philadelphia; Larzer Ziff, Puritanism in America
(New York: Viking, 1973); Donald Meyer, Franklin’s Religion w: Critical Essays, red.
Melvin Buxbaum (Boston: Hall, 1987), s. 147–167; Perry Miller, Nature’s Nation
(Cambridge: Harvard University Press, 1967); Mark Noll, America’s God (New York:
Oxford University Press, 2002); Simon Blackburn, The Oxford Dictionary of Philosophy
(Oxford: Oxford University Press, 1994).
38 Articles of Belief and Acts of Religion, 20 listopada 1728, Papers, vol. 1, s. 101.
39 Walters, vol. 8, s. 84–86. Książka Waltersa to najbardziej bezpośredni argument
świadczący o tym, że Franklin nie przyjmował politeizmu w bezpośrednim tego słowa
znaczeniu. Przeciwny pogląd wyrażony został w obszernej pracy A. Owena Aldridge’a pt.
Benjamin Franklin and Nature’s God. Czytany w przenośni Franklin zdaje się mówić, że
różne wyznania i religie mają swoich własnych bogów: istnieje Bóg purytanów, który różni
się od Boga Franklina, czy Boga metodystów, żydów, anabaptystów, czy też bogów
hinduistów, muzułmanów czy starożytnych Greków. Ci różni bogowie powstają ze
względu na różne punkty widzenia (co Franklin nazywa „teistycznym perspektywizmem”).
Franklin uważał, że idea Boga Stwórcy i praprzyczyny jest wspólna we wszystkich
religiach, a więc można ją przyjąć za prawdziwą. Jednak różne religie i wyznania dodają
własne określenia i koncepcje, co do których nie możemy naprawdę wiedzieć, czy są
prawdziwe, czy fałszywe. Prowadzą one jednak do istnienia licznych bogów
umożliwiających bardziej osobistą więź z wyznawcami. Taka interpretacja współgra
z uwagą Franklina z eseju, iż bogowie ci niekiedy znikają wraz biegiem czas i ewolucją
kultur. „Może być tak, że po wielu wiekach są oni zmieniani, a ich miejsce zajmują inni”.
40 On the Providence of God in the Government of the World, Papers, vol. 1, s. 264.

Wydawcy edycji Yale datują go na 1732 r. A. Owen Aldridge, Leo Lemay i inni
przekonująco argumentują, opierając się na liście napisanym przez Franklina, że był to
w rzeczywistości rok 1730; BF do Benjamina Vaughana, 9 listopada 1779. Zob. Aldridge,
Nature, s. 34–40; Lemay Internet Doc, 1730. Wydanie Library of America przyjmuje datę
1730. Wilhelm Niesel, The Theology of Calvin (Philadelphia: Westminster Press, 1956),
s. 70. John Calvin, Commentaries, On Paul’s Epistle to the Romans (1539),
www.ccel.org/c/calvin/comment3/comm_vol38/htm/TOC.htm.
41 Walters, s. 98; Campbell, s. 109–111; Aldridge, Nature, s. 25–38; BF do Johna
Franklina, maj 1745.
42 A Witch Trial at Mount Holly, „Pennsylvania Gazette”, 22 października 1730.
43 BF do Josiaha i Abiah Franklinów, 13 kwietnia 1738. Gdy jego ukochana siostra Jane

także przekazała swe wątpliwości co do podkreślania znaczenia dobrych uczynków nad


modlitwę, podesłał jej podobne wyjaśnienia i łagodne zapewnienie: „Jestem tak odległy od
myśli, że Boga nie należy wielbić, że ułożyłem i napisałem cały modlitewnik dla mojego
użytku”, pisał, zalecając następnie tolerancję. „Są rzeczy w Twoich nowoangielskich
doktrynach i obrzędach, z którymi się nie zgadzam, ale nie potępiam ich z tego powodu
(…) Proszę Cię, byś wyświadczyła mi podobną przysługę”. BF do JM, 28 lipca 1743.
44 Autobiografia, s. 94–105, 49; D.H. Lawrence, Benjamin Franklin w: Studies in Classic
American Literature (New York: Viking, 1923), s. 10–16,
xroads.virginia.edu/~HYPER/LAWRENCE/dhlch02.htm.
45 Randy Cohen, Best Wishes, „New York Times Magazine”, 30 czerwca 2002; David

Brooks, Bobos in Paradise (New York: Simon & Schuster, 2000), s. 64; Morgan, Franklin,
s. 23; Autobiografia, s. 104.
46 Autobiografia, s. 94–105; Sappenfield, s. 187–188; Lopez, Private, s. 24; Lopez, Cher,

s. 277. Francuskim przyjacielem był naukowiec Pierre Georges Cabanis, Complete Works
(Paris: Bossange frères, 1825), vol. 2, s. 348.
47 Cotton Mather, Two Brief Discourses, 1701; A. Whitney Griswold, Two Puritans on
Prosperity, 1934 w: Sanford, s. 42; Campbell, s. 99, 1660174; Ziff, Puritanism in America,
s. 218; Alridge, The Alleged Puritanism of Benjamin Franklin w: Lemay, Reappraising,
s. 370; Lopez, Private, s. 104. Perry Miller zauważa: „To dziecko nowoangielskiego
purytanizmu po prostu odrzuciło wszelkie teologiczne rozważania; jednak, nie przestając
ani na jotę być purytaninem, robił swoje”; zob. Ben Franklin, Jonathan Edwards w: Major
Writers of America (New York: Harcourt Brace, 1962), s. 86. Zob. rozdz. 4, przyp. 37 na
temat źródeł dotyczących deizmu i oświecenia.
48 Zob. rozdz. 18 na temat postrzegania Franklina w epoce romantyzmu.

49 John Updike, Many Bens, „The New Yorker”, 22 lutego 1988, s. 115; Henry Steele
Commager, The American Mind (New Haven: Yale University Press, 1950), s. 26.
50 Autobiografia, s. 139; Albert Smyth, American Literature (Philadelphia: Eldredge,

1889), s. 20; BF do Benjamina Vaughana, 9 listopada 1779 r.; BF do DF, 4 czerwca 1765.
Dodatkowe słowa obrzydzenia metafizyką zob. BF do Thomasa Hopkinsona,
16 października 1746. Szersza ocena przekonań religijnych i moralnych Franklina
zob. ostatni rozdział tej książki. Zawarte tu idee pochodzą między innymi z: Campbell,
s. 25, 34–36, 137, 165, 169–172, 286; Charles Angoff, Literary History of the American
People (New York: Knopf, 1931), s. 295–310; Van Wyck Brooks, America’s Coming of
Age (Garden City, New York: Anchor, 1934), s. 3–7; Lopez, Private, s. 26; Alan Taylor,
For the Benefit of Mr. Kite, „The New Republic”, 19 marca 2001, s. 39; Vernon Parrington,
Main Currents in American Thought (New York: Harcourt, 1930), vol. 1, s. 178; David
Brooks, Our Founding Yuppie, „The Weekly Standard”, 23 października 2000, s. 31.
„W swej naiwnej prostocie nie wydaje się to warte studiowania jako filozofia”, pisze
Herbert Schneider, „jednak jako kodeks moralny oraz jako zarys sztuki bycia cnotliwym,
swą przejrzystością i siłą budzi szacunek”. Herbert Schneider, The Puritan Mind (Ann
Arbor: University of Michigan Press, 1958), s. 246.
51 Alan Taylor, For the Benefit of Mr. Kite, s. 39.

52 Poor Richard’s, 1733–1758 Franklina oraz nota wydawcy w Papers, vol. 1, s. 280; Faÿ,
s. 159–173; Sappenfield, s. 121–177; Brands, s. 124–131. Istniał też inny prawdziwy
Richard Saunders, pojawia się w księgach rachunkowych jako jeden z klientów Franklina.
Van Doren, s. 107.
53 „Pennsylvania Gazette”, 28 grudnia 1732.
54 Poor Richard’s, 1733; Autobiografia, s. 107.

55 Poor Richard’s, 1734, 1735; Titan Leeds, American Almanack, 1734; Jonathan Swift,
Predictions for the Ensuing Year by Isaac Bickerstaff, esq., 1708,
ftp://sailor.gutenberg.org/pub/gutenberg/etext97/bstaf10.txt. Tekst Swifta był parodią
almanachu Johna Partridge’a; przewidywał w nim śmierć Partidge’a, następnie zaś kpił
z niego w podobny sposób, co Franklin z Leedsa.
56 Poor Richard’s, 1734, 1735, 1740; Papers, vol. 2, s. 332n; Sappenfield, s. 143; Brands,

s. 126.
57 Poor Richard’s, 1736, 1738, 1739. Zob. też wiersze napisane w 1734 r. przez „Bridget

Saunders, mą księżniczkę” o ludziach leniwych („Bóg w swojej łasce raczy go więc


zbawić / nieszczęsna zaś ta, która czas z nim ma trawić”), który „Biedny Richard”
zamieszcza w odpowiedzi na własny wiersz z 1733 r. o leniwych kobietach.
58 Mark Twain, The Late Benjamin Franklin, „The Galaxy”, lipiec 1870,

www.twainquotes.com/Galaxy/187007e.html; Groucho Marx, Groucho and Me (New


York: Random House, 1959), s. 6.
59 Wyczerpujące studium pochodzenia franklinowskiego przysłowia zob. Wolfgang
Mieder, Early to Bed and Early to Rise w internetowym czasopiśmie „De Proverbio”,
www.utas.edu.au/docs/flonta/DP,1,1,95/FRANKLIN.html. Bartlett’s Familiar Quotations
(1882, Boston: Little, Brown, 2002) w swym trzynastym wydaniu (1955) i poprzednich
przypisuje je Franklinowi, ale także cytuje Proverbs Johna Clarke’a (1639); w wydaniach
późniejszych odniesienie do Clarke’a nie jest już umieszczone.
60 Najdokładniejsza praca na temat pochodzenia maksym to Robert Newcombe, The

Sources of Benjamin Franklin’s Sayings of Poor Richard, praca doktorska, Uniwerystet


Maryland, 1957. Zob. też Papers, vol. 1, s. 281–282; Van Doren, s. 112–113; Wright, s. 54;
Frances Barbour, A Concordance to the Sayings in Franklin’s Poor Richard (Detroit: Gale
Research, 1974). Franklin opierał się w największym stopniu na: Jonathan Swift, James
Howell, Proverbs (1659) oraz Thomas Fuller, Gnomologia (1732).
61 Philomath (BF), Talents Requisite in an Almanac Writer, „Pennsylvania Gazette”,

20 października 1737. Terminem „Filomata” określano autorów almanachów.


62 Poor Richard Improved, 1758.
63 Autobiografia, s. 107; Wright, s. 55; Van Doren, s. 197; D.H. Lawrence, Benjamin

Franklin, s. 14; BF do Williama Strahana, 2 czerwca 1750; Poor Richard’s, 1743.

Rozdział 5
1 Poor Richard’s, 1744; Appeal for the Hospital, „Pennsylvania Gazette”, 8 sierpnia 1751;
Alexis de Tocqueville, Democracy in America (1835; New York: Doubleday, 1969), s. 513;
Inside Main Street USA, „New York Times”, 27 sierpnia 1995; John Van Horne, Collective
Benevolence for the Common Good w: Lemay, Reappraising, s. 432. Książki, które
najbardziej zainspirowały Franklina do tworzenia stowarzyszeń to Daniel Defoe, An Essay
upon Projects (1697) oraz Cotton Mather, Bonifacius: Essays to do Good (1710).
2 Autobiografia, s. 90–91, 82; Faÿ, s. 149; The Library Company of Philadelphia,
www.librarycompany.org; Morgan, Franklin, s. 56. Lista pierwszych książek znajduje się
w: PMHB 300 (1906), s. 300.
3 Brave Men at Fires, „Pennsylvania Gazette”, 1 grudnia 1733.; Autobiografia, s. 115; On

Protection of Towns from Fire, „Pennsylvania Gazette”, 4 lutego 1735; anons


w „Pennsylvania Gazette”, 27 stycznia 1743; Van Doren, s. 130; Brands, s. 135–137;
Hawke, s. 53.
4 Autobiografia, s. 115; Brands, s. 214.
5 Faÿ, s. 137; „Pennsylvania Gazette”, 30 grudnia 1730; Clark, s. 44; Strona internetowa
Wielkiej Loży Pensylwanii, www.pagrandlodge.org; Julius Sachse, Benjamin Franklin’s
Account with the Lodge of Masons (Kila, Montana: Kessinger, 1997).
6 Van Doren, s. 134; Faÿ, s. 180; Brands, s. 152–154; BF do Josepha i Abiah Franklinów,

13 kwietnia 1738; „Pennsylvania Gazette”, 7 lutego (datowany 15 lutego) 1738.


7 Autobiografia, s. 111; Dialogue Between Two Presbyterians, „Pennsylvania Gazette”,
10 kwietnia 1735; Observations on the Proceedings against Mr. Hemphill, lipiec 1735,
Papers, vol. 2, s. 27; BF, A Letter to a Friend in the Country, wrzesień 1835, Papers,
vol. 2, s. 65; Jonathan Dickinson, A Vindication of the Reverend Commission of the Synod,
wrzesień 1735 oraz Remarks Upon the Defense of Rev. Hemphill’s Observations, listopad
1735; A Defense of Mr. Hemphill’s Observations, październik 1735. Teksty Franklina, wraz
z notatkami o całej sprawie oraz kwestia tego, czy autorem przypisywanych Franklinowi
tekstów nie był Dickinson, znajdują się w Papers, vol. 2, s. 27–91. Fascynująca walka
Franklina w sprawie Hemphilla była opisywana w wielu pracach historycznych, na których
oparłem ten fragment: Bryan LeBeau, Franklin and the Presbyterians, „Early American
Review” (lato 1996), earlyamerica.com/review/summer/franklin/; Merton Christensen,
Franklin on the Hemphill Trial: Deism versus Presbyterian Orthodoxy, „William and Mary
Quarterly” (lipiec 1953), s. 422–440; William Barker, The Hemphill Case, Benjamin
Franklin and Subscription to the Westminster Confession, „American Presbyterians” 69
(zima 1991); Aldridge, Nature, s. 86–98; Buxbaum, s. 93–104.
8 Campbell, s. 97; Barbara Oberg, Harry Stout (red.), Benjamin Franklin, Jonathan

Edwards (New York: Oxford University Press, 1997), s. 119; Carl Van Doren, Benjamin
Franklin and Jonathan Edwards (New York: Scribner’s, 1920), wstęp; Jonathan Edwards,
Sinners in the Hands of an Angry God, wygłoszone w Enfield w Connecticut, 8 lipca
1741 r., douglass.speech.nwu.edu/edwa_a45.htm; Jack Hitt, The Great Divide: It’s Not Left
and Right. It’s Meritocrats and Valuecrats, „New York Times Magazine”, 31 grudnia 2000,
s. 13.
9 „Pennsylvania Gazette”, 15 listopada 1739, 22 maja 1740, 12 czerwca 1740;

Autobiografia, s. 116–120; Buxbaum, s. 93–142; Brands, s. 138–148; Hawke, s. 57.


Buxbaum przedstawia wyczerpującą analizę wszystkich tekstów o Whitefieldzie,
opublikowanych przez Franklina.
10 Frank Lambert, Subscribing for Profits and Piety, „William and Mary Quarterly” (lipiec
1993), s. 529–548; Harry Stout, George Whitefield and Benjamin Franklin, „Massachusetts
Historical Society” 103 (1992), s. 9–23; David Morgan, A Most Unlikely Friendship, „The
Historian” 47 (1985), s. 208–218; Autobiografia, s. 118.
11 Obadiah Plainman, „Pennsylvania Gazette”, 15, 29 maja 1740, Lib. of Am., s. 275–283;

„American Weekly Mercury”, 22 maja 1740. Redaktorzy wydania Yale nie umieszczają
listów Abdiasza Plebejusza wśród dzieł Franklina. Jednak Leo Lemay przekonująco
argumentuje, że to on je napisał, i umieścił je w edycji Library of America. Podobnie
wydaje się możliwe, że Franklin, jak to miał w zwyczaju, podsycił spór, pisząc polemiczne
listy jako „Tom Trueman”.
12 Letter to a Friend in the Country, oraz Statement of Editorial Policy, „Pennsylvania

Gazette”, 24 lipca 1740; Autobiografia, s. 118.


13 Obituary of Andrew Hamilton, „Pennsylvania Gazette”, 6 sierpnia 1741; Half-Hour’s
Conversation with a Friend, „Pennsylvania Gazette”, 16 listopada 1733.
14 Sappenfield, s. 86–93; Autobiografia, s. 113–114.
15 C. William Miller, Benjamin Franklin’s Philadelphia Printing: A Descriptive

Bibliography (Philadelphia: American Philosophiacal Society, 1984), s. 32; James Green,


Benjamin Franklin as Publisher and Bookseller w: Lemay, Reappraising, s. 101. Green był
wieloletnim kuratorem w Towarzystwie Bibliotecznym, a jego uwagi o wystawach książek
Franklina są bardzo przydatne.
16 Walter Isaacson, Info Highwayman, „Civilization” (marzec 1995), s. 48; Autobiografia,
s. 48.
17 Sappenfield, s. 93–105; „Pennsylvania Gazette”, 13 listopada 1740, „American Weekly

Mercury”, 20, 27 listopada, 4, 18 grudnia 1740, Papers, vol. 2; Frank Mott, A History of
American Magazines (New York: Appleton, 1930), vol. 1, s. 8–27.
18 BF do Abiah Franklin, 16 października 1747, 12 kwietnia 1750; Lopez, Private, s. 70–

79; Autobiografia, s. 109; BF do Williama Strahana, 2 czerwca 1750, 31 stycznia 1757;


Clark, s. 62, 139; Mrs. E.D. Gillespie (córka Sally Franklin Bache), A Book of
Rememberance (Philadelphia: Lippincott, 1901), cyt. w: Clark, s. 17; Silence Dogood nr 5,
„New England Courant”, 28 maja 1722; DF do Margaret Strahan, 24 grudnia 1751;
A Petition of the Left Hand, 1785 w: Lib. of Am. 1115 oraz Papers CD 43:u611.
19 Lopez, Private, s. 34; Poor Richard’s, 1735. Reply to a Piece of Advice, „Pennsylvania
Gazette”, 4 marca 1735, sławi małżeństwo i dzieci. Redaktorzy edycji Yale papierów
Franklina warunkowo przypisują tekst jemu, częściowo dlatego, że podpisany został
inicjałami „A. A.”, z których często korzystał. Papers, vol 2, s. 21.
20 Advice to a Young Man on the Choice of a Mistress, znane też jako Old Mistress

Apologue, 25 czerwca 1745. Opis historii publikowania tego tekstu znajduje się w Papers,
vol. 3, s. 27–31, oraz we wstępie do: Larry Tise, Benjamin Frnaklin and Women.
21 Speech of Polly Baker, „General Advertiser”, 15 kwietnia 1747; Sappenfield, s. 64.

Franklin ujawnił swe autorstwo około 1778 r. podczas kolacji z Abbé Raynalem w Paryżu,
gdy debatowano na temat autentyczności słynnego przemówienia. Franklin powiedział
zebranym: „Poprawię was wszystkich. Gdy byłem młody i wydawałem gazetę, niekiedy
zdarzało się, gdy brakowało mi tekstów do zapełnienia łamów, że pisywałem zmyślone
historyjki; ta o Polly Baker jest jedną z nich”. Papers, vol. 3, s. 121–122.
22A Proposal for Promoting Useful Knowledge, 14 maja 1743, Papers, vol. 2, s. 378; The
Beginnings of the APS (Philadelphia: APS Proceedings, 1944), s. 277–289; Edward
C. Carter III, One Grand Pursuit (Philadelphia: American Philosophical Society, 1993);
American Philosophical Society, www.amphilsoc.org.
23 Autobiografia, s. 121–123; Plain Truth, 17 listopada 1747; Form of Association, 24

listopada 1747; Papers, vol. 3, s. 187, z przypisami. Kwestia ówczesnego wieku Williama
zob. rozdz. 4.
24 Autobiografia, s. 123; Richard Peters do Thomasa Penna, 29 listopada 1747, Papers,
vol. 3, s. 214; Penn do Petersa, 30 marca, 9 czerwca 1748, Papers, vol. 3, s. 186; The
Necessity of Self Defense, „Pennsylvania Gazette”, 29 grudnia 1747 (w wydaniu Lib. of
Am., jednak nie w wydaniu Yale); Brands, s. 179–188; Wright, s. 77–81; Hawke, s. 75–80.
25 Wright, s. 52; Van Doren, s. 122; Autobiografia, s. 120, 92; Articles of Agreement with

David Hall, 1 stycznia 1748; Brands, s. 188, 380; Clark, s. 62; BF do Abiah Franklin,
12 kwietnia 1750; BF do Cadwalladera Coldena, 29 września 1748; Poor Richard’s, 1744.
26 Gordon S. Wood, The Radicalism of the American Revolution (New York: Random

House, 1991), s. 77, 85–86, 199. Raczej nie zgadzam się z twierdzeniem Wooda
w punkcie, w którym przedstawia Franklina jako człowieka o arystokratycznych
aspiracjach, którego robotniczy image został stworzony dopiero po tym, gdy jego ambicje
społeczne się nie spełniły. Dowody na to, że Franklin był dumnym członkiem klasy
średniej w stopniu większym, niż twierdzi Wood są, jak mam nadzieję, wystarczająco
liczne na łamach tej książki. Nawet w okresie tuż po przejściu na emeryturę, który zdaniem
Wooda był najważniejszym czasem jego „arystokratycznych” aspiracji, Franklin w polityce
pozostał raczej populistą, a jego działalność społeczna skierowana była do ludu. Mimo to
Wood podaje interesujące wnioski, które zasługują na rozważenie jako kontrapunkt dla
podejścia przyjętego przez innych historyków. Ponieważ Wood utrzymuje, że
arystokratyczna postawa Franklina przejawiała się głównie w okresie od 1748 r. do końca
lat 60. XVIII w. (oraz w czasie, gdy zalecał na konwencji konstytucyjnej, że urzędnicy
powinni służyć bez pensji), jego twierdzenie można uznać za wiarygodne bez całkowitego
odrzucania poglądu, że przez większość życia Franklin był, tak jak twierdził, dumnym
członkiem klasy „nas, ludzi średnich”. Wood stosuje też szerszą niż inni definicję
arystokracji; włącza do niej nie tylko szlachtę tytularną i dziedziczną, ale także plebejskich
bogaczy uważających się za dżentelmenów. Tezy Wooda przypominają nam, słusznie, jak
sądzę, że jednym z celów Franklina, począwszy od utworzenia wypożyczalni bibliotecznej,
była pomoc klasie średniej w przyjęciu niektórych cech oświeconej szlachty. (Należy też
zauważyć, że klasyczna definicja arystokracji oznaczała system rządów najlepszych, nie
zaś dziedziczny klasowy system społecznej hierarchii i tytułów wynikających z urodzenia,
co słowo to oznaczało w czasach Franklina).
27Wayne Craven, The British and American Portraits of Benjamin Franklin w: Lemay,
Reappraising, s. 249; Charles Sellers, Benjamin Franklin in Portraiture (New Haven: Yale
University Press, 1962); Poor Richard’s, 1748.
Rozdział 6
1 Dudley Herschbach, Dr. Franklin’s Scientific Amusements, „Harvard Magazine” (listopad
1995), s. 36 i w: „Bulletin of American Academy of Arts and Sciences” (październik
1994), s. 23. Hersbach, profesor katedry Bairda na Harvardzie, jest laureatem Nagrody
Nobla z chemii za rok 1958.
2 Magic Squares, BF do Petera Collinsona, 1750; BF do PS, 20 września 1761; Cohen,
s. 159–171; Brands, s. 630. Cohen umieszcza eksperymenty Franklina i Breintalla
w okresie 1729–1737, opierając się na listach i zapiskach Junto, i wywodzi te teorie
z Newtona i Boyle’a, których pisma czytał Franklin.
3 An Account of the New Invented Pennsylvania Fire-Places, 1744, Papers, vol. 2, s. 419–

446 (z przypisami historycznymi wydawców dokumentów); Autobiografia, s. 128; Lemay,


Reappraising, s. 201–203; list do „Boston Evening Post”, 8 września 1746, odnaleziony
i wydany w: Lemay Internet Doc za rok 1746; Brands, s. 167; Samuel Edgerton Jr., The
Franklin Stove w: Cohen, s. 199–211. Edgerton, historyk sztuki z Uniwersytetu
Pensylwanii dowodzi, że piecyk nie był tak praktyczny ani tak popularny, jak przyjmowali
inni historycy.
4 BF do Johna Franklina, 8 grudnia 1752; Origin of Northeast Storms, BF do Jareda Eliota,

13 lutego 1750; BF do Jareda Eliota, 16 lipca 1747; BF do Alexandra Smalla, 12 maja


1760; John Cox, The Storm Watchers (New York: Wiley, 2002), s. 5–7.
5 Cohen, s. 40–65; BF do Collinsona, 28 marca 1747; Autobiografia, s. 164; Bowen, s. 47–
49. Cohen podaje dokładne odnośniki do dat poszczególnych wykładów dr. Spencera, ich
treści, prezentu Collinsona, i późniejszych błędów Franklina co do dat wydarzeń.
6 BF do Collinsona, 25 maja, 28 lipca 1747, 29 kwietnia 1749; Cohen, s. 22–26; I. Bernard

Cohen, Franklin and Newton, s. 303; Clark, s. 71; J.L. Heilbrun, Heinz Otto Sibum w:
Lemay, Reappraising, s. 196–242 podkreślają „buchalteryjną” naturę teorii Franklina.
7 BF do Collinsona, 29 kwietnia 1748, 4 lutego 1750; Brands, s. 199; Thomas Pynchon,

Mason & Dixon (New York: Holt, 1997), s. 294.


8 BF do Johna Lininga, 18 marca 1755; BF do Collinsona, 2 marca 1750; BF do Johna
Winthropa, 2 lipca 1768; Hawke, s. 86–88; Cohen, s. 121; Van Doren, s. 156–170; Brands,
s. 198–202. Andrew White, History of Warfare of Science with Theology in Christendom,
www.humannature.com/reason/white/chap11.html. Wśród nich, poza Newtonem, który już
wcześniej zauważył podobieństwa pomiędzy iskrami elektrycznymi a piorunami, byli:
Francis Hauksbee, Samuel Wall, John Freke, Johann Heinrich Winkler i antagonista
Franklina, opat Nollet; zob. Clark, s. 79–80. Żaden z nich jednak nie zaproponował
żadnego poważnego eksperymentu dla sprawdzenia tej hipotezy.
9 BF do Johna Mitchella, 29 kwietnia 1749.
10 BF do Collinsona, 19 lipca, 2 marca 1750.

11 „The Gentleman’s Magazine”, styczeń, maj 1750; Experiments and Observations on


Electricity, Made at Philadelphia in America, by Mr. Benjamin Franklin (London, 1750,
1756 i kolejne wydania); Opat Guillaume Mazéas do Stephena Halesa, 20 maja 1752,
Papers, vol. 4, s. 315; „Philosophical Transactions of the Royal Society” (1751–1752);
Autobiografia, s. 165–167; Clark, s. 3–5, 83; Cohen, s. 70–72.
12 The Kite Experiment, „Pennsylvania Gazette”, 19 października 1752; Papers, vol. 4,

s. 360–365 zawiera przypis z wyjaśnieniem kwestii historycznych; „Pennsylvania


Gazette”, 27 sierpnia 1752; Cohen, s. 68–77; Joseph Priestley, The History and Present
State of Electricity (1767), www.ushistory.org/franklin/kite/index.html; Hawke, s. 103–
106.
13 Cohen, s. 66–109; Van Doren, s. 164; Tom Tucker, Bolt of Fate (New York: Public
Affairs, 2003). Tucker pisze: „Jest możliwe, że (…) Franklin wymyślił swoje
doświadczenia z latawcem”, i że była to „blaga” podobna do jego tricków literackich. Jego
książka nie odnosi się do szczegółowych ustaleń I. Bernarda Cohena, w skutek czego jest,
moim zdaniem, nieprzekonująca. Opis eksperymentu z latawcem Franklina nie jest
w żaden sposób podobny do jego literackich tricków, a gdyby był nieprawdziwy, nie byłby
„blagą”, ale po prostu kłamstwem. Tucker stawia również dziwaczny zarzut, że opis
eksperymentu z budką strażniczą był śmiertelnym zagrożeniem dla prezesa londyńskiej
Royal Society. Twierdzi też, że Franklin mógł kłamać, gdy w roku 1752 publicznie
stwierdził, iż tego lata na budynkach publicznych w Filadelfii zamontowano dwa
piorunochrony (co opublikowano w dzienniku Royal Society i, jak się zdaje, byłoby
wówczas obalone, gdyby było nieprawdziwe). Szczegółowa analiza Cohena, profesora
historii nauki, który jest czołowym autorytetem w kwestii elektrycznych eksperymentów
Franklina, zajmuje się dokładnie i przekonująco niejasnościami związanymi z budką
wartowniczą Franklina, latawcem i piorunochronami. Inne artykuły rozważające kwestię,
czy Franklin rzeczywiście puścił tego lata swój latawiec to: Abbot L. Rotch, Did Franklin
Fly His Electrical Kite before He Invented the Lightning Rod?, „American Antiquarian
Society Proceedings”, 1907; Alexander McAdie, The Date of Franklin’s Kite Experiment,
„American Antuquarian Society Proceedings”, 1925.
14 Cohen, s. 66–109; Van Doren, s. 165–170. Van Doren pisze, że sfabrykowanie lub

koloryzowanie eksperymentu z latawcem byłoby „zupełnie niezgodne z jego zwykłą


postawą badawczą, we wszystkich innych przypadkach zawsze skromną i zgodną
z prawdą”.
15 BF do Collinsona, wrzesień 1753; BF do DF, 10 czerwca 1758; Dudley Herschbach,

Ben Franklin’s Scientific Amusements, „Harvard Magazine” (listopad 1995), s. 44; BF do


Cadwalladera Coldena, 12 kwietnia 1743; BF do Royal Society, 29 maja 1754.
16 BF do Collinsona, 29 lipca 1750; Van Doren, s. 171; J.J. Thompson, Recollections and
Reflections (London: Bell, 1939), s. 252; BF do Cadwalladera Coldena, 11 października
1750; epigramat Turgota, 1781: Eripuit coelo fulmen, sceptrumque tyrranis.
Rozdział 7
1 On the Need for an Academy, „Pennsylvania Gazette”, 24 sierpnia 1749; Proposals
Relating to the Education of Youth in Pennsylvania, październik 1749; BF do Cadwalladera
Coldena, listopad 1749; Constitutions of the Publick Academy, 13 listopada 1749;
Autobiografia, s. 121, 129–131; Van Doren, s. 193; University of Pennsylvania History,
www.archives.upenn.edu/histy/genlhistory/brief.html. (Uczelnia nazywała się początkowo
Akademią Filadelfijską, następnie Kolegium Filadelfijskim, w roku 1779 zaś została
przejęta przez władze stanowe jako Uniwersytet Stanu Pensylwanii, by wreszcie w roku
1791 otrzymać nazwę Uniwersytetu Pensylwanii).
2 Appeal for the Hospital, „Pennsylvania Gazette”, 8 sierpnia 1751; Autobiografia, s. 134.
3 BF do Petera Collinsona, 9 maja 1753; Stuart Sherman, Franklin and the Age of
Enlightenment w: Sanford, s. 75. Zob. też rozdział 4, przyp. 49.
4 Observations Concerning the Increase of Mankind, 1751 w: Papers, vol. 4, s. 225;

Conner, s. 69–87; Hawke, s. 95.


5 Felons and Rattlesnakes, „Pennsylvania Gazette”, 9 maja 1751.
6 Observations Concerning the Increase of Mankind, 1751; BF do Abiah Franklin,

12 kwietnia 1750; John Van Horne, Collective Benevolence w: Lemay, Reappraising,


s. 433–436; Lopez, Private, s. 291–302.
7 BF do Johna Waringa, 17 grudnia 1763.

8 BF do Petera Collinsona, 9 maja 1753.


9 Autobiografia, s. 131.
10 Autobiografia, s. 132.

11 Autobiografia, s. 132; Report of the Treaty of Carlisle, 1 listopada 1753; Minutes of the
Provincial Council of Pennsylvvania, 15 listopada, 1753.
12 Autobiografia, s. 140; BF do Collinsona, 21 maja 1751; John Franklin do BF, 26

listopada 1753; Procedures for Postmasters, 1753 w: Papers, vol. 5, s. 162–177; post office
finances, 10 sierpnia 1753 w: Papers, vol. 5, s. 18; Wright, s. 85; Hawke, s. 114; Brands,
s. 243–245; Clark, s. 100; Lopez, Private, s. 53.
13 BF do Jamesa Parkera, 20 marca 1751; „Pennsylvania Gazette”, 9 maja 1754.

14 Commission to Treat With the Indians, Pennsylvania Assembly, 13 maja 1754 w:


Papers, vol. 5, s. 275; Short Hints towards a Scheme for Uniting the Northern Colonies w:
BF do Jamesa Alexandra i Cadwalladera Coldena, 8 czerwca 1754 w: Papers, vol. 5,
s. 335.
15 BF do Petera Collinsona, 29 lipca 1754; BF do Cadwalladera Coldena, 14 lipca 1754;

Plan of Proposed Union, 10 lipca 1754; Autobiografia, s. 141–142; BF do Williama


Shirleya, 4, 22 grudnia 1754.
16 BF do Johna Franklina, 16 marca 1755; BF do Catherine Ray, 4 marca, marzec-
kwiecień, 11 września, 16 października 1755; Catherine Ray do BF, 28 czerwca 1755
(Podpisywała się „Caty”, Franklin jednak zwykł zwracać się do niej „Katy” albo „Katie”).
17 Najlepsza analiza w: Lopez, Private, s. 55–57 oraz Lopez, Life, s. 25–29. Cytat

pochodzi z tej pierwszej książki, został jednak powtórzony w podobnej formie w drugiej.
Zob. też William Roelker, Benjamin Franklin and Catherine Ray Greene (Philadelphia:
American Philosophical Society, 1949). Warta uwagi jest też wnikliwa analiza Leo Lemaya
w PMHB 126:2 (kwiecień 2002), s. 336: „Biografowie odczytujący flirty Franklina jako
poważne próby nawiązania seksualnego romansu wydają mi się albo nazbyt prości
w ocenie ludzkiej psychologii, albo świętoszkowaci, jak John Adams w Paryżu”.
18 BF do Catherine Ray, 2 marca 1789.
19 Autobiografia, s. 143–147; Hawke, s. 124–162; BF do Petersa, 17 września 1754; BF do

Collinsona, 25 sierpnia 1755.


20 Autobiografia, s. 151–152, 148–151; Advertisement for Wagons, 26 kwietnia 1755;

Papers, vol. 6, s. 19 (w autobiografii podano błędną datę).


21 BF do Petera Collinsona, 26 czerwca 1755; Autobiografia, s. 144; Robert Hunter Morris
do Thomasa Penna, 16 czerwca 1755.
22 Autobiografia, s. 154–156; Assembly reply to Governor Morris, 8, 19 sierpnia, 11

listopada 1755.
23 Autobiografia, s. 156; Brands, s. 262; „Pennsylvania Gazette”, 18 grudnia 1755; BF do

Jamesa Reada, 2 listopada 1755; BF do Rircharda Partridge’a, 27 listopada 1755.


24 BF do DF, 25 stycznia 1756; Autobiografia, s. 160–162; Brands, s. 267–269; J. Bennett
Nolan, General Benjamin Franklin (Philadelphia: University of Pennsylvania Press, 1936),
s. 62.
25 Autobiografia, s. 162–163; Brands, s. 270–271; BF do Collinsona, 5 listo- pada 1756.
26 BF do George’a Whitefielda, 2 lipca 1756; BF do DF, 25 marca 1756; Autobiografia,

s. 169; odpowiedź Zgromadzenia, BF, 29 października 1756; Nominacja Franklina,


29 stycznia, 3 lutego 1757 w: Papers, vol. 7, s. 109; Wright, s. 105; Thomas Penn do
Richarda Petersa, 14 maja 1757.

Rozdział 8
1 BF do Williama Brownrigga, 7 listopada 1773; „oliwa uspokaja wszystko”, pisał Pliniusz
Starszy (23–79 n.e.) w swej pracy „Historia naturalna”, ks. 2, 234. Poza byciem uczonym,
Pliniusz był senatorem, dowódcą cesarskiej floty rzymskiej koło Neapolu; zginął podczas
erupcji Wezuwiusza.
2 BF do DF, 17 lipca 1757; Autobiografia, s. 175–177.
3 Lopez, Private, s. 86.

4 Dom przy Craven Street, w którym Franklin spędzał większość czasu, obecnie pod
numerem 36, istnieje nadal, a w roku 2003 rozpoczęto jego adaptację na niewielkie
muzeum. Zgodnie z planami, każdy z maleńkich pokoi ma ukazywać inny aspekt pobytu
Franklina w Londynie: dyplomację, badania naukowe, życie towarzyskie i jego pisma.
Dom, który posiada XIX-wieczną ceglaną fasadę, jednak poza tym mało zmienił się od
czasów Franklina, znajduje się o kilkaset metrów od stacji Charing Cross i Trafalgar
Square. www.thersa.org/franklin/default.html;
www.rsa.org.uk/projects/project_closeup.asp?id=1001;
www.cs.mdx.ac.uk/wrt/Sireview/project.html. (Obecnie prace zostały ukończone,
i muzeum jest udostępnione do zwiedzania – https://benjaminfranklinhouse.org/ – przyp.
tłum.).
5 BF do PS, 4 maja 1759, i niedatowany z 1759, 1 maja, 13 września 1760.

6 BF do PS, 13 września 1759, 1 maja, 11 czerwca (tu fragment o „rozważnym


umiarkowaniu”), 13 września, i niedatowany z listopada 1960; PS do BF, 23 czerwca 1760,
niedatowany z sierpnia i 16 września 1760. Zob. też ich listy z lat 1761–1762.
7 BF do PS, 27 stycznia 1783; Wright, s. 110; Clark, s. 140; Lopez, Private, s. 83; Randall,

s. 123.
8 William Strahan do DF, 13 grudnia 1757.

9 BF do DF, 14 stycznia, 19 lutego, 10 czerwca 1758; Lopez, Private, s. 80; Clark, s. 142–
143, 147.
10 BF do DF, 22 listopada, 3 grudnia 1757; 10 czerwca 1758; 27 czerwca 1760; Lopez,

Private, s. 172.
11 Verner Crane, The Club of Honest Whigs, „William and Mary Quarterly” 23 (1966),

s. 210; Leonard Labaree, Benjamin Franklin’s British Friendships, „Proceedings of the


American Philosophical Society” 108 (1964), s. 423; Clark, s. 142; Brands, s. 279;
Morgan, Devious, s. 15; Hawke, s. 163.
12 Strahan do DF, 13 grudnia 1757; BF do DF, 27 listopada 1757.
13 Wright, s. 114–115; 216–217.
14 Thomas Penn do Richarda Petersa, 14 maja 1757.

15Autobiografia, s. 177–179.
16Autobiografia, s. 178.
17 Autobiografia, s. 179; Heads of Complaint, BF do Pennów, 20 sierpnia 1757;

odpowiedź Ferdinanda Johna Parisa na „Punkty niezadowolenia”, 28 listopada 1758 w:


Papers, vol. 8, s. 184; Cecil Currey, Road to Revolution (Garden City, New York: Anchor,
1968), s. 35.
18 Pennsylvania Charter of Privileges, 28 października 1701,
www.constitution.org/bcp/penncharpriv.htm; BF do Isaaca Norrisa, 14 stycznia 1758;
Clark, s. 144; Middlekauff, s. 65–66; Brands, s. 301.
19 Thomas Penn do Richarda Petersa, 5 lipca 1758; BF do Josepha Gallowaya, 17 lutego
1758; Brands, s. 302; Wright, s. 117.
20 WF do wydawcy „Citizena”, z kawiarni Pennsylvania w Londynie, 16 września 1757.

21 BF do DF, 10 czerwca 1758; Skemp, William, s. 30–31.


22 Lopez, Private, s. 61–69; Skemp, William, s. 24–26, 37; Randall, s. 102–115; WF do
Elizabeth Graeme, 26 lutego, 7 kwietnia, 9 grudnia 1757; WF do Margaret Abercombie,
24 października 1758. Książkę The True Conduct of Persons of Quality napisał Nicolas
Rémond des Cours; została ona przetłumaczona z języka francuskiego i opublikowana
w Londynie w roku 1694.
23 BF do Abiah Franklin, 12 kwietnia 1750; WF do BF, 3 września 1758.

24 BF do DF, 6 września 1758, 29 sierpnia 1759.


25 Dr Thomas Bray, Society for the Propagation of the Gospel in Foreign Parts Among the

Negroes in the Colonies, docsouth.dsi.internet2.edu/church/pierre/pierre.html; BF do Johna


Lininga, 14 kwietnia 1757, 17 czerwca 1758; BF do Cadwalladera Coldena, 25 lutego
1763.
26 BF do DF, 6 września 1758.

27 Odpowiedź Ferdinanda Johna Parisa na „Punkty niezadowolenia”, 28 listopada 1758;


Thomas i Richard Pennowie do Zgromadzenia, 28 listopada 1758; BF do Isaaca Norrisa,
19 stycznia 1759. Zob. Papers, vol. 8, s. 178–186; Middlekauff, s. 68–70; Hawke, s. 173;
Morgan, Devious, s. 38.
28 Morgan, Franklin, s. 102, 130; Gordon Wood, Wise Men, „New York Review”,

26 września 2002, s. 44. W swej recenzji książki Morgana Wood argumentuje, że działania
Franklina można łatwo wyjaśnić jego lojalnością wobec Korony, i zarzuca Morganowi, iż
oskarżając Franklina o ślepotę polityczną, sugeruje się późniejszymi wydarzeniami. „Jego
opis Franklina wydaje się niekiedy lekko nacechowany tym, co historycy nazywają
»prezentyzmem«, czyli anachronicznym skrótem perspektywicznym, który czyni
z przeszłości jedynie zapowiedź przyszłych wydarzeń”, pisze Wood. Ogólnie biorąc,
uważam jednak, że gniew Franklina na właścicieli faktycznie pozbawił go szerszego
spojrzenia w czasie, gdy inni, tak zwolennicy, jak i przeciwnicy Pennów, byli w stanie
dokładniej dostrzec, że po żadnej stronie Atlantyku nie było poparcia dla zamiany
Pensylwanii w kolonię koronną, i że fundamentem problemu było powszechne wśród
brytyjskich przywódców przekonanie, że kolonie powinny być uległe gospodarczo
i politycznie.
29 BF do Rady Przybocznej, 20 września 1758; Hawke, s. 176.

30 BF do Thomasa Leecha, 13 maja 1758; Hawke, s. 169, 177; Papers, vol. 8, s. 60.
31 Autobiografia, s. 180; Raport Rady Handlu, 24 czerwca 1760 w: Papers, vol. 9, s. 125–

173; Privy Council order, 2 września 1760; Morgan, Devious, s. 56–57; Middlekauff, s. 73.
32 Brands, s. 305–306; A Parable on Brotherly Love, 1755 w: Papers, vol. 6, s. 124; BF do

lorda Kamesa, 3 maja 1760.


33 BF do Davida Hume’a, 19 maja 1762.
34 BF do Davida Hume’a, 27 września 1760; David Hume do BF, 10 maja 1762.

35 BF do Lorda Kamesa, 3 stycznia 1760; Brands, s. 287; laudacja St. Andrews,


1 października 1759 w: Papers, vol. 8, s. 277.
36 BF do DF, 5 marca 1760.
37 Nagrobek Temple Franklina podaje datę urodzenia 22 lutego 1762 r., jednak

korespondencja rodzinna sugeruje, że urodził się w lutym 1760 r. Lopez, Private, s. 93;
Van Doren, s. 290.
38 BF do Jareda Ingersolla, 11 grudnia 1762; WF do SF, 10 października 1761.
39 Humorous Reasons for Restoring Canada, londyńska „Chronicle”, 27 grudnia 1759;

The Interest of Great Britain Considered, kwiecień 1760 w: Papers, vol. 9, s. 59–100; Jack
Greene, Pride, Prejudice and Jealousy w: Lemay, Reappraising, s. 125.
40 BF do Williama Strahana, 23 sierpnia 1762.

41 Aldridge, French, s. 169, za: Pierre Cabanis, Complete Works (Paris: Bossange frères,
1825), vol. 5, s. 222.
42 Temple Franklin, Memoirs of Benjamin Franklin, vol. 1, s. 75; Randall, s. 180; Skemp,

William, s. 38; Brands, s. 328; BF do JM, 25 listopada 1752; BF do PS, 11 sierpnia 1762.
43 BF do Johna Pringle’a, 1 grudnia 1762.

Rozdział 9
1 Skemp. William, s. 48; Thomas Penn do Jamesa Hamiltona, wrzesień 1762; Clark, s. 170.
2 BF do Benjamina Wallera, 1 sierpnia 1763.
3 BF do Lorda Bessborough, październik 1761; Lopez, Private, s. 100; BF do DF,

16 czerwca 1763.
4 BF do PS, 10 czerwca 1763; Lopez, Private, s. 100.
5 Hawke, s. 202; BF do JM, 19 czerwca 1763; BF do Catherine Ray Greene, 1 sierpnia

1763; BF do Williama Strahana, 8 sierpnia 1763.


6 Lopez, Private, s. 114; WF do Williama Strahana, 25 kwietnia 1763; BF do Williama

Strahana, 19 grudnia 1763.


7 BF do Petera Collinsona, 19 grudnia 1763; A Narrative of the Late Massacres, in
Lancaster County, of a Number of Indians, Friends of this Province, by Persons Unknown,
styczeń 1764; Van Doren, s. 307; Hawke, s. 208; Brands, s. 352.
8 BF do Johna Fothergilla, 14 marca 1764; BF do Richarda Jacksona, 11 lutego 1764;

Hawke, s. 208.
9 BF do Lorda Kamesa, 2 czerwca 1765; John Penn do Thomasa Penna, 5 maja 1764; BF

do Johna Fothergilla, 14 marca 1764; Hawke, s. 211; Brands, s. 356; Van Doren, s. 311.
10 Odpowiedź Zgromadzenia do gubernatora, 24 marca 1764.
11 Van Doren, s. 314; Buxbaum, s. 192; Cecil Currey, Road to Revolution (Garden City,

New York: Anchor, 1968), s. 58.


12 Uchwały Zgromadzenia Pensylwanii, 24 marca 1764; Cool Thoughts on the Present
Situation of Our Public Affairs, 12 kwietnia 1764; BF do Richarda Jacksona, 14, 29 marca
1764; BF do Williama Strahana, 30 marca 1764; J. Philip Gleason, A Scurrilous Election
and Franklin’s Reputation, „William and Mary Quarterly” (październik 1761); Brands,
s. 357; Van Doren, s. 313; Morgan, Devious, s. 80–83. Pamflety przeciw Franklinowi w:
Papers, vol. 11, s. 381.
13 Hawke, s. 225; Brands, s. 358; Van Doren, s. 316; Buxbaum, s. 12; Remarks on a Late

Protest, 5 listopada, 1764.


14 BF do Richarda Jacksona, 1 maja 1764; BF do SF, 8 listopada 1764; Hawke, s. 222–

226.

Rozdział 10
1 BF do PS, 12 grudnia 1764.
2 BF do DF, 27 grudnia 1764, 9, 14 lutego 1765. Dobre omówienia misji Franklina

zob. Middlekauff; Morgan, Devious; Cecil Currey, Road to Revolution (Garden City, New
York: Anchor, 1968); Theodore Draper, The Struggle for Power (New York: Times Books,
1996); Edmund Morgan, Helen Morgan, The Stamp Act Crisis (Chapel Hill: University of
North Carolina Press, 1953).
3 BF do PS, 20 lipca 1768; PS do BF, 26 września 1768; Noah Webster do BF, 24 maja

1786; BF do Webstera, 18 czerwca 1786; Van Dorenn, s. 426; Noah Webster, Dissertations
on the English Language: With Notes, Historical and Critical, to Which Is Added, by Way
of Appendix, an Essay on a Reformed Mode of Spelling, with Dr. Franklin’s Arguments on
That Subject (Boston: Isaiah Thomas, 1789),
edweb.sdsu.edu/people/DKitchen/new_655/webster_language.htm.
4 Lopez, Private, s. 152; WF do BF, 2 stycznia 1769; PS do Barbary Hewson,
4 października 1774; PS do BF, 5 września 1776.
5 Cadwalader Evans do BF, 15 marca 1765; John Penn do Thomasa Penna, 16 marca 1765;

Morgan, Devious, s. 94.


6 BF do Josepha Gallowaya, 11 października 1766; Morgan, Devious, s. 102; Morgan

i Morgan, The Stamp Act Crisis, s. 89–91; Brands, s. 360–363; Van Doren, s. 320.
7 BF do Johna Hughesa, 9 sierpnia 1765; Morgan, Devious, s. 106; Thomas Penn do
Williama Allena, 13 lipca 1765.
8 BF do Charlesa Thomsona, 11 lipca 1765; Morgan, Devious, s. 105; Charles Thomson do

BF, 24 września 1765; John Hughes do BF, 17 września 1765.


9 David Hall do BF, 6 września 1765; Morgan, Devious, s. 106; Wright, s. 188.
10 Samuel Wharton do BF, 13 października 1765; John Hughes do BF, 12 września 1765;

DF do BF, 22 września 1765; Morgan, Devious, s. 107; BF do DF, 9 listopada 1765;


Brands, s. 368.
11 Patrick Henry do Izby Delegatów Wirginii, 30 maja 1765; BF do Johna Hughesa,
9 sierpnia 1765; Thomas Hutchinson do BF, 18 listopada 1765; Brands, s. 368.
12 BF do komitetu Zgromadzenia Pensylwanii, 12 kwietnia 1766; Thomas Penn do Johna

Penna, 30 listopada 1765.


13 BF do Davida Halla, 9 listopada 1765; BF do Josepha Gallowaya, 11 października 1766;

John Fothergill do Jamesa Pembertona, 27 lutego 1766; Defense of Indian Corn and
a Reply, „The Gazetteer”, 2, 15 stycznia 1766.
14 „Public Advertiser”, 22 maja 1765, 2 stycznia 1766.
15 William Warner, Enlightened Anonymity, University of California Santa Barbara,

wykład, 8 marca 2002, dc-mrg-english-


ucsb.edu/conference/2002/documents/william_warner_anon.html.
16 BF do JM, 1 marca 1766; BF do WF, 9 listopada 1765; Brands, s. 373; Hawke, s. 235–

237.
17 BF do nieznanego adresata, 6 stycznia 1766; zob. też BF do Cadwaladera Evansa, maj
1766; Writht, s. 187; Van Doren, s. 333.
18 Zeznanie w Izbie Gmin, 13 lutego 1766 w: Papers, vol. 13, s. 129–162; Brands, s. 374–

376; Van Doren, s. 336–352.


19 William Strahan do Davida Halla, 10 maja 1766; Joseph Galloway do BF, 23 maja,

7 czerwca 1766; Charles Thomson do BF, 20 maja 1766; Van Doren, s. 353; Clark, s. 195;
Hawke, s. 242.
20 BD do DF, 6 kwietnia 1766.
21 DF do BF, 10 lutego, 8, 13 października 1765; BF do DF, 4 czerwca 1765; Lopez,

Private, s. 126.
22 David Hall do BF, 27 stycznia 1767; BF do Halla, 14 kwietnia 1767.

23 BF do DF, 22 czerwca 1767.


24 Lopez, Private, s. 134, cytuję za: E.D. Gillespie, A Book of Rememberance
(Philadelphia: Lippincott, 1901), s. 25.
25 DF do BF, 25 kwietnia 1767; BF do DF, 23 maja, 22 czerwca 1767; Brands, s. 390;

Hawke, s. 255.
26 WF do BF, maj 1767; RB do BF, 21 maja 1767; Brands, s. 391.
27 BF do RB, 5 sierpnia 1767; BF do DF, 5 sierpnia 1767.
28 MS do DF, 18 września 1767; Lopez, Private, s. 139.

29 BF do DF, 28 sierpnia 1767; BF do PS, 14 września 1767.


30BF do PS, 28 sierpnia 1767; Van Doren, s. 367–369.
31BF do DF, 2, 17 listopada 1767; BF do PS, 9 października 1767; Brands, s. 395–369;
Van Doren, s. 368; Hawke, s. 258.
32 JM do BF, 1 grudnia 1767; BF do JM, 21 grudnia 1767.
33 BF do RB, 13 sierpnia 1768; BF do DF, 9 sierpnia, 1768; Lopez, Private, s. 141.
34 BF do DF, 26 stycznia 1769; Thomas Bond do BF, 7 czerwca 1769; DF do BF, 27

listopada 1769; Van Doren, s. 404; Lopez, Private, s. 143; Brands, s. 456.
35 PS do BF, 1 września 1769; BF do PS, 2 września 1769, 31 maja 1770; Lopez, Private,
s. 154.
36 „Craven Street Gazette”, 22–25 września 1770 w: Papers, vol. 17, s. 220–226.
37 BF do Barbeu Dubourga, 28 lipca 1768; Lopez, Private, s. 27.

38 BF do MS, 3 listopada 1772, błędnie datowane 1767 w: Papers.


39 A Friend to Both Countries, londyńska „Chronicle”, 9 kwietnia 1767; Benevolus,
londyńska „Chronicle”, 11 kwietnia 1767; Brands, s. 386; Hawke, s. 252; Cecil Currey,
Road to Revolution, s. 222.
40 Causes of the American Discontents before 1768, londyńska „Chronicle”, 7 stycznia

1768. Choć esej był anonimowy, Franklin zasygnalizował swe autorstwo, używając jako
epigramu fragmentu użytego w tekście z 1760 r. The Interest of Great Britain Considered:
„Fale wznoszą się tylko wtedy, gdy wieje wiatr”. Metafora ta podobała mu się ze względu
na jego zainteresowanie falami – tak naukowe, jak i polityczne.
41 Preface to Letters from a Farmer, anonim (BF), 8 maja 1768 w: Papers, vol. 15, s. 110;
BF do WF, 13 marca 1768.
42 BF do Josepha Gallowaya, 9 stycznia 1768; BF do WF, 9 stycznia 1768; BF do

nieznanego odbiorcy, 28 listopada 1768; Lib. of Am., s. 839; Clark, s. 211.


43 BF do Josepha Gallowaya, 2 lipca, 13 grudnia 1768; BF do WF, 2 lipca 1768; Hawke,

s. 263, 268; Brands, s. 408.


44 „Francis Lynn” (BF), To Thomas Crowley, „Public Advertiser”, 21 października 1768;
N.N. (BF), On Civil War, „Public Advertiser”, 25 sierpnia 1768; „NM-CNPCH” (BF),
Queries, „Chronicle” (Londyn), 18 sierpnia 1768; „Twilight” (BF), On Absentee
Governors, „Public Advertiser”, 27 sierpnia 1768.
45 „Amerykanin” (BF), „Gazetteer”, 17 stycznia 1769; A Lion’s Whelp, „Public

Advertiser”, 2 stycznia 1770.


46 BF do Williama Strahana, 29 listopada 1769.

47 BF do Charlesa Thomsona, 18 marca 1770; BF do Samuela Coopera, 8 czerwca 1770.


48 Relacja Franklina z audiencji u lorda Hillsborough, 16 stycznia 1771 w: Papers, vol. 18,

s. 9; Hawke, s. 290; Brands, s. 431–434.


49 BF do Samuela Coopera, 5 lutego, 10 czerwca 1771; Strahan do WF, 3 kwietnia 1771;
BF do Komitetu Korespondencyjnego Massachusetts, 15 maja 1771; Hawke, s. 294–295;
Van Doren, s. 387–388.
50 BF do Thomasa Cushinga, 10 czerwca 1771; Arthur Lee do Sama Adamsa, 10 czerwca

1771 w: Richard Henry Lee, The Life of Arthur Lee (Boston: Wells and Lilly, 1829);
Samuel Cooper do BF, 25 sierpnia 1771; Brands, s. 437–438.

Rozdział 11
1 BF do Williama Brownrigga, 7 listopada 1773; Charles Tanford, Ben Franklin Stilled the
Waves (Durham, North Carolina: Duke University Press, 1989), s. 39; Van Doren, s. 419.
2 Jonathan Williams (siostrzeniec BF), Journal of a Tour Through Northern England,

28 maja 1771 w: Papers, vol. 18, s. 113; BF do Thomasa Cushinga, 10 czerwca 1771; BF
do DF, 5 czerwca 1771; Hawke, s. 295; Brands, s. 438.
3 BF do Jonathana Shipleya, 24 czerwca 1771.

4 BF do JM, 17 lipca 1771; BF do Samuela Franklina, 19 lipca 1771.


5 John Updike, Many Bens, „New Yorker”, 22 lutego 1988, s. 112; Charles Angoff,

A Literary History of the American People (New York: Knopf, 1931); Van Doren, s. 415.
6 BF do Anny Shipley, 13 sierpnia 1771; BF do Georgiany Shipley, 26 września 1772; BF

do DF, 14 sierpnia 1771; Van Doren, s. 416–417.


7 BF do Thomasa Cushinga, 13 stycznia 1772; BF do Joshui Babcocka, 13 stycznia 1772;
Brands, s. 440.
8 BF do Thomasa Cushinga, 13 stycznia 1772; BF do WF, 30 stycznia 1772.
9 J. Bennett Nolan, Benjamin Franklin in Scotland and Ireland (Philadelphia: University of

Pennsylvania Press, 1956). Ta nieduża książka jest szczegółowym i dobrze


udokumentowanym opisem przebiegu tych wizyt Franklina. Istnieją kontrowersje co do
tego, czy Adam Smith pokazał Franklinowi rozdziały Rozważań…, opublikowanych
w 1776 r., jednak jeden z krewnych Smitha twierdził, że tak było.
10 PS do BF, 31 października 1771; SF do RB, 2 grudnia 1771; RB do DF, 3 grudnia 1771;
Mary Bache do BF, 3 grudnia 1771, 5 lutego 1772; Lopez, Private, s. 143–144.
11 BF do DF, 28 stycznia 1772; BF do SF, 29 stycznia 1772; Lopez, Private, s. 146; RB do

BF, 6 kwietnia 1773; Van Doren, s. 392; Brands, s. 455.


12 BF do DF, 3 października 1770; BF do PS, 25 listopada 1771; BF do DF, 2 lutego 1773;

Brands, s. 456; Van Doren, s. 404, 411.


13 BF do Williama Brownrigga, 7 listopada 1773; Stanford, s. 78–80; C.H. Giles,
Franklin’s Teaspoon of Oil, „Chemistry & Industry” (1961), s. 1616– –1634; Stephen
Thompson, How Small Is a Molecule?, „SHiPS News”, styczeń 1994,
www.1umn.edu/ships/words/avogardo.htm; Measuring Molecules: The Pond on Clapham
Common, www.rosepetruck.chem.brown.edu/Chem10–01/Lab3/Chem10_lab3.htm.
14 BF do Benjamina Rusha, 14 lipca 1774.
15 BF do WF, 19 sierpnia 1772.

16 BF do Cadwaladera Evansa, 20 lutego 1768.


17 BF do Johna Pringle’a, 10 maja 1768.
18 BF do Petera Franklina, 7 maja 1760.

19 BF do Giambatisty Beccarii, 13 lipca 1762; www.gigmasters.com/armonica/index.asp.


20 Franklin do Collinsona, 9 maja 1753.
21 „Medius” (BF), On the Labouring Poor, „The Gentleman’s Magazine”, kwiecień 1768.

22 Campbell, s. 236.
23 A Conversation on Slavery, „Public Advertiser”, 30 stycznia 1770.
24 Lopez, Private, s. 292–298; Gary Nash, Slaves and Slaveowners in Colonial

Philadelphia, „William and Mary Quarterly” (kwiecień 1973), s. 225–256. Lopez i Herbert
twierdzą, że niewolników posiadała jedna na pięć rodzin, co jest błędem; jest jednak
prawdą, że w roku 1790 niewolnicy stanowili około jednej piątej ludności, co nie jest
dokładnie tym samym. Według spisu ludności z 1790 roku, pierwszego przeprowadzonego
w Ameryce, ludność kraju liczyła 3 892 874 osoby, w tym 694 207 niewolników. Było
410 636 rodzin, z których 47 664 posiadały niewolników. Ocenia się, że w roku 1750 w 13
koloniach mieszkało 1,2 miliona osób, w tym 236 tysięcy niewolników. Zob.
fisher.lib.virginia.edu/census/; www.eh.net/encyclopedia/wahl.slavery.us.php; Stanley
Engerman, Eugene Genovese, Race and Slavery in the Western Hemisphere: Quantitative
Studies (Princeton: Princeton University Press, 1975).
25 Anthony Benezet do BF, 27 kwietnia 1772; BF do Anthony’ego Benezeta, 22 sierpnia
1772; BF do Benjamina Rusha, 14 lipca 1773; The Somerset Case and the Slave Trade,
„Chronicle” (Londyn), 20 czerwca 1772; Lopez, Private, s. 299.
26 BF do WF, 30 stycznia, 19 sierpnia 1772.
27 BF do WF, 17 sierpnia 1772, 14 lipca 1773; BF do Josepha Gallowaya, 6 kwietnia 1773;

Van Doren, s. 394–398.


28 BF do Thomasa Cushinga, 2 grudnia 1772; BF, Tract Relative to the Affair of the
Hutchinson Letters, 1774 w: Papers, vol. 21, s. 414. Doskonały opis afery zob. Bernard
Bailyn, The Ordeal of Thomas Hutchinson (Cambridge: Harvard University Press, 1974),
s. 221–249. Zob. też Brands, s. 452; Van Doren, s. 461; Wright, s. 224.
29 BF do Thomasa Cushinga, 9 marca, 6 maja 1773.
30 Rules by Which a Great Empire May Be Reduced to a Small One, „Public Advertiser”,

11 września 1773.
31 An Edict by the King of Prussia, „Public Advertiser”, 23 września 1773.
32 Baron Le Despencer, Franklin’s Contributions to an Abridged Version of a Book of

Common Prayer, 5 sierpnia 1773, Dashwood Papers, Bodleian Library, Oxford w: Papers,
vol. 20, s. 343; A New Version of the Lord’s Prayer w: Papers, vol. 15, s. 299; BF do WF,
6 października 1773. Sir Francis Dashwood został lordem Le Despencer w 1763 r.
33 BF do Josepha Gallowaya, 3 listopada 1773; BF do Thomasa Cushinga, 2 lutego 1774.

34 BF do Thomasa Cushinga, 25 lipca 1773; BF do londyńskiej „Chronicle”, 25 grudnia


1773 w: Papers, vol. 20, s. 531; BF, Tract Relative to the Affair of the Hutchinson Letters,
1774 w: Papers, vol. 21, s. 414; Bailyn, The Ordeal of Thomas Hutchinson, s. 255.
35 BF do Thomasa Cushinga, 15 lutego 1774; BF do Thomasa Walpole’a, 12 stycznia

1774; Van Doren, s. 462–463.


36 Zapis przesłuchań i przemówienie Wedderburna z 29 stycznia 1774. w: Papers, vol. 21,

s. 37. Istnieje wiele opisów tego wydarzenia, zwł. Fleming, s. 248–250; Hawke, s. 324–
327; Brands, s. 470–474; Van Doren, s. 462–476.
37 BF do Thomasa Cushinga, 15 lutego 1774; BF do WF, 2 lutego 1774; BF do JM,
17 lutego 1774.
38 BF do Jana Ingenhousza, 18 marca 1774; A Tract Relative to the Huntchinson Letters,

1774 w: Papers, vol. 21, s. 414; Hawke, s. 327; Van Doren, s. 477.
39 Homo Trium Literarum (Człowiek listów, BF), The Reply, „Public Advertiser”,

16 lutego 1774; „Gazette” (Boston), 25 kwietnia 1774; Brands, s. 477–478.


40 „Public Advertiser”, 15 kwietnia, 21 maja 1774.
41 BF do RB, 17 lutego 1774; Hawke, s. 329; BF do JM, 26 września 1774.
42 WF do BF, 3 maja 1774; WF do lorda Dartmouth, 31 maja 1774; Lord Dartmouth do

WF, 6 lipca 1774; Randall, s. 282–284.


43 BF do WF, 30 czerwca, 7 maja 1774. List z 7 maja nosi datę 1775, i wielu autorów
przyznaje, że został napisany właśnie wtedy, kilka dni po powrocie Franklina do Ameryki.
Wydaje się jednak – jak doszli do wniosku redaktorzy wydania Yale – że data ta jest
błędna. 7 maja 1775 r., w niedzielę, Franklin nie napisał żadnych innych listów, podczas
gdy 7 maja 1774 r. zajmował się swą korespondencją. List ten jest też podobny w tonie do
innych, które wówczas napisał.
44 BF do nieznanego odbiorcy, 27 lipca 1774; BF do Thomasa Cushinga, 22 marca 1774;

WF do BF, 5 lipca 1774; BF do WF, 7 września, 12 października 1774.


45 BF do DF, 10 września 1774; WF do BF, 24 grudnia 1774.

46 Journal of the Negotiations in London, BF do WF, 22 marca 1775 w: Papers, vol. 21,
s. 540; Sparks, rozdz. 8.
47 Morgan, Devious, s. 241.
48 Fragment ten oparto na wpisie w dzienniku negocjacji Franklina z 22 marca 1775

(cytowany wyżej) i jego dopiskach w: Papers, vol. 21, s. 549; także BF do Charlesa
Thomsona, 5 lutego, 13 marca 1775; BF do Thomasa Cushinga, 28 stycznia 1775; BF do
Josepha Gallowaya, 5, 25 lutego 1775; Thomas Walpole do BF, 16 marca 1885; Van
Doren, s. 495–523.
49 BF do Charlesa Thomsona, 5 lutego 1775.
50 Van Doren, s. 521, cyt. J.T. Rutt, (red.), The Life and Correspondence of Joseph

Priestley (1817; New York: Thoemmes Press, 1999), vol. 1, s. 227.

Rozdział 12
1 Benjamin Franklin and the Gulf Stream, podaac.jpl.nasa.gov/kids/history.html.
2 BF do TF, 13 czerwca 1775; Brands, s. 499.
3 Dziennik Adamsa, vol. 2, s. 127; William Rachel (red.), Papers of James Madison

(Chicago: University of Chicago Press, 1962), vol. 1, s. 149; Lopez, Private, s. 200; Van
Doren, s. 530; Hawke, s. 351; Brands, s. 499.
4 BF do Josepha Gallowaya, 25 lutego, 8 maja 1775; Van Doren, s. 527; Peter Hutchinson
(red.), The Diary of Thomas Hutchinson (1884; Boston: Houghton Mifflin, 1991) vol. 2,
s. 237.
5 WF do Williama Strahana, 7 maja 1775. Są pewne rozbieżności co do tego, kiedy

Franklinowie się spotkali. Niektórzy zakładają, że nastąpiło to w ciągu kilku dni od


powrotu Benjamina Franklina, choć nie znalazłem na to przekonujących dowodów. Zob.
Hawke, s. 292 i Clark, s. 273. Sheila Skemp, w dwóch książkach o Williamie Franklinie,
dochodzi do wniosku, że William pozostawał w New Jersey do końca sesji legislatury
w dniach 15–16 maja, i niedługo potem pojechał do Pensylwanii. Zob. Skemp, William,
s. 167, 173; Skemp, Benjamin, s. 127. Brands, s. 524, przyjmuje tę kolejność wydarzeń.
Zob. też rozdz. 13 przyp. 43 o liście Benjamina do Williama Franklina z 7 maja, który
część autorów (np. Hawke, s. 349), choć nie redaktorzy wydania Yale, uznają za napisany
w roku 1775, tuż po przybyciu Franklina.
6 Peter Hutchinson, The Diary of Thomas Hutchinson, vol. 2, s. 237; Hawke, s. 349;

Skemp, William, s. 173–179; Fleming, s. 292; Lopez, Private, s. 199. Zob. też Bernard
Bailyn, The Ordeal of Thomas Hutchinson (Cambridge: Harvard University Press, 1974).
7 BF do Williama Strahana, niewysłany, 5 lipca 1775; BF do Strahana, 7 lipca 1775, cyt.
w: Strahan do BF, 6 września 1775.
8 William Strahan do BF, 5 lipca, 6 września, 4 października 1775; BF do Strahana,

3 października 1775; Lopez, Private, s. 198; Clark, s. 276–277.


9 BF do Jonathana Shipleya, 7 lipca 1775.

10 BF do Josepha Priestleya, 7 lipca 1775.


11 Intended Vindication and Offer from Congress to Parliament, lipiec 1775 w: Smyth,
Writings, s. 412–420 oraz Papers, vol. 22, s. 112; Proposed preamble, przed 23 marca
1776 w: Papers, vol. 22, s. 388.
12 Adams do Abigail Adams, 23 lipca 1775; Brands, s. 500; Hawke, s. 354.

13 Proposed Articles of Confederation, 21 lipca 1775 w: Papers, vol. 22, s. 120;


www.yale.edu/lawweb/avalon/contcong/07–21–75.htm; Articles of Confederation of the
United Colonies of New England, 19 maja 1643,
religiousfreedom.lib.virginia.edu/sacred/colonies_of_ne_1643.html.
14 WF do BF, 14 sierpnia, 6 września 1775; Lopez, Private, s. 202; Skemp, William,

s. 181.
15 BF do MS, 17 lipca 1775; Lopez, Private, s. 201; Dorothea Blount do BF, 19 kwietnia
1775.
16 BF do Josepha Priestleya, 7 lipca 1775; BF do Charlesa Lee, 11 lutego 1776; Van

Doren, s. 532–536.
17 BF do Davida Hartleya, 3 października 1775; BF do Josepha Pristleya, 7 lipca,

3 października 1775.
18 Minutes of Conference with General Washington, 18–24 października 1775 w: Papers,
vol. 22, s. 224.
19 BF do RB, 19 października 1775.
20 Abigail do Johna Adamsa, 5 listopada 1775, Adams Letters, vol. 1, s. 320; Van Doren,

s. 537.
21 Lopez, Private, s. 204; JM do Catherine Ray Greene, 24 listopada 1775.
22 JM do Catherine Ray Greene, 24 listopada 1775; Elizabeth Franklin do TF, 9 listopada
1775.
23 „An American Guesser” (BF), The Rattle-Snake as a Symbol of America, „Pennsylvania

Journal”, 27 grudnia 1775; www.crwflags.com/fotw/flags/us-ratt.html.


24 WF do TF, 14 marca, 3 czerwca 1776; WF do lorda Germain, 28 marca 1776; BF do
Josiaha Quincy, 15 kwietnia 1776.
25 Dziennik Franklina w: Passy, 4 października 1778; BF do Charlesa Carolla i Samuela

Chase’a, 27 maja 1776; Allan Everest (red.), The Journal of Charles Carroll (1776; New
York: Champlain – Upper Hudson Bicentennial Commission, 1976), s. 50; BF do Johna
Hancocka, 1, 8 maja 1776; BF do George’a Washingtona, 21 czerwca 1776; Brands,
s. 506–508; Van Doren, s. 542–546; Clark, s. 281–284.
26 BF do RB, 30 września 1774; Thomas Paine, Common Sense, 14 lutego 1776,

www.bartleby.com/133/.
27WF do TF, 25 czerwca 1776; Skemp, William, s. 206–215.
28 Literatura na temat powstawania tekstu Deklaracji niepodległości jest ogromna.

Niniejszy fragment oparty został na Pauline Maier, American Scripture (New York: Knopf,
1997); Garry Wills, Inventing America (Garden City, New York: Doubleday, 1978); Carl
Becker, The Declaration of Independence (New York: Random House, 1922; Vintage
Paperback, 1970). Zob. też. McCullough, s. 119–136; Dziennik Adamsa, vol. 2, s. 392,
512–515; Jefferson do Jamesa Madisona, 30 sierpnia 1823 w: Jefferson Papers, vol. 10,
s. 267–269; kolejne wersje i poprawki tekstu Deklaracji niepodległości
zob. www.walika.com/sr/drafting.htm. Zob. też przyp. 34 na dalszych stronach.
29 Dziennik Adamsa, vol. 3, s. 336, vol. 2, s. 512–515; Jefferson Papers, vol. 1, s. 299;

Maier, s. 100; Thomas Jefferson’s Recollection, www.walika.com/sr/jeff-tells.htm.


30 Maier, American Scripture, s. 38.
31 Sparks, rozdz. 9, przyp. 62; Preamble to Congressional Resolution w: Papers, vol. 22,
s. 322. Dokument w książce Sparksa jest bardziej kompletny niż zamieszczony w wydaniu
dokumentów Franklina.
32 Becker, The Declaration of Independence, s. 24–25; Dziennik Adamsa, vol. 2, s. 512;

Jefferson Papers, vol. 7, s. 304.


33 Jefferson do BF, 21 czerwca 1776.
34 Oryginał „brudnopisu” Deklaracji pokazuje ewolucję tekstu od początkowej „czystej

kopii” projektu napisanej przez Thomasa Jeffersona po ostateczną wersję przyjętą przez
Kongres. Można go zobaczyć w Bibliotece Kongresu oraz w internecie:
www.lcweb.loc.gov/exhibits/declara/declara4.html. Zob. też odur.let.rug.nl/~usa/D/1776–
1800/independence/doitj.htm oraz www.walika.com/sr/drafting.htm.
35 Zmiany wprowadzone przez Franklina odnotowane są w: Becker, The Declaration of

Independence, s. 142; Van Doren, s. 550; Maier, American Scripture, s. 136. Zob. też Wills,
Inventing America, s. 181 i passim. Wills nie omawia roli Franklina w zmianie słów
Jeffersona na „oczywiste”, omawia jednakże definicje używane przez Locke’a. Wills daje
nam też fascynującą analizę wpływów szkockich filozofów oświecenia.
36 Maier, American Scripture, załącznik C, s. 236–240, pokazuje wszystkie poprawki
wprowadzone przez Kongres. Gary Wills argumentuje, że zmiany te nie udoskonaliły
dokumentów, wbrew twierdzeniom innych badaczy; Wills, Inventing America, s. 307
i passim.
37 Thomas Jefferson do Roberta Walsha, 4 grudnia 1818, Jefferson Papers, vol. 18, s. 169.
38 Sparks, vol. 1, s. 408, rozdz. 9.

39 Przemówienie Franklina z 31 lipca 1776 w: Dziennik Adamsa, vol. 2, s. 245; Van


Doren, s. 557–558.
40 Smyth, Writings, vol. 10, s. 57; Papers CD 46:u344 zawiera przemówienie ponownie

w jego uwagach z 3 listopada 1789 na temat Konstytucji Pensylwanii. Opis projektowania


przez Franklina Wielkiej Pieczęci zob. James Hutson, Sara Day, Jaroslav Pelikan, Religion
and Founding of the American Republic (Washington, D.C.: Library of Conress, 1998),
s. 50–52; Jefferson Papers, LCMS-27748, s. 181–182.
41 Richard Howe do BF, napisany 20 czerwca, wysłany 12 lipca 1776.

42 BF do Lorda Howe, 30 lipca 1776.


43 Uwagi Howe’a w: Papers, vol. 22, s. 518; Richard Howe do BF, 16 sierpnia 1776.
44 Dziennik Adamsa, vol. 3, s. 418.
45 Spisano wiele relacji ze spotkania na Staten Island: zapiski Henry’ego Stracheya
(sekretarza Howe’a) w Bibliotece Publicznej Nowego Jorku i wielokrotnie
przedrukowywane; przedłożony Kongresowi raport komisji z rozmów z lordem Howe w:
Smyth, Writings, vol. 6, s. 465, przedrukowywany; Dziennik Adamsa, vol. 3, s. 79, 418–
422; Papers, vol. 22, s. 518–520; Raport Howe’a dla lorda Germain, 20 września 1776 w:
National Archives (Kew), przedrukowany w: Documents of the American Revolution
(Dublin: Irish Academic Press, 1981); John Adams do Abigail Adams, 14 września 1776
w: Listy Adamsa, vol. 2, s. 124. Zob. też Patron, vol. 2, s. 148; Van Doren, s. 558–562;
Clark, s. 287–291; Brands, s. 518–519; McCullough, s. 156–158.
46 Alsop, s. 30–31.

47 BF do Benjamina Rusha, 27 września 1776.


48 Sketch of Propositions for Peace, napisany między 26 września a 25 października 1776

w: Papers, vol. 22, s. 630; Smyth, Writings, s. 454; Ceci Currey, Code Number 72
(Englewood Cliffs, New Jersey: Prentice-Hall, 1972), s. 73; Van Doren, s. 553.
49 Currey, Code Number 72, s. 77–78; Edward Hale Senior, Edward Hale Junior, Franklin

in France (Boston: Roberts Brothers, 1888), vol. 1, s. 67.


50 Elizabeth Franklin do SF, 12 lipca 1776; Elizabeth Franklin do TF, 16 lipca 1776.
51 BF do TF, 19 września 1776; Elizabeth Franklin do BF, 6 sierpnia 1776; Skemp,
William, s. 217.
52 BF do TF, 19, 22 września 1776; TF do BF, 21 września 1776.

53 BF do TF, 28 września 1776; WF do Elizabeth Franklin, 25 listopada 1776.


54 BF do RB, 2 czerwca 1776.

Rozdział 13
1Dziennik Franklina z Passy, 4 października 1778; BF do SF, 10 maja 1785; BF do Johna
Hancocka, 8 grudnia 1776. Pisał do Hancocka, jako do przewodniczącego Kongresu.
2 BF do SF, 3 czerwca 1779; Aldridge, French, s. 43; Van Doren, s. 632. Opowieść
o podarowaniu nocnika hrabinie de Poligniac pochodzi ze wspomnień madame Henriette
de Campan, damy dworu Marii Antoniny. Jest na tyle dobrze znana, że opowiedział ją
francuski ambasador podczas ceremonii w Sali Benjamina Franklina w amerykańskim
Departamencie Stanu; zob. www.info-france-usa.org/news/statmnts/1998/amba0910.asp.
Jednakże Claude-Anne Lopez poinformowała mnie, iż informacja ta „pochodzi z bardzo
niewiarygodnego źródła, od ponurej snobki, i sądzę, że jest nieprawdziwa”. Mimo to
Lopez umieściła tę informację bez komentarza w swojej książce, zob. Lopez, Cher, s. 184.
3 „The Boston Patriot”, 15 maja 1811 w: Charles Francis Adams (red.), The Works of John

Adams (Boston: Little, Brown, 1856), vol. 1, s. 660; Lopez, Cher, s. 13; Wright, s. 270.
4 Aldridge, French, s. 23, 66, 115, 43, 61; Voltaire, Letters on England (1733),
www.literatureproject.com/letters-Voltaire; Van Doren, s. 570; Abbé Flamarens do
Mémoires Secret, 17 stycznia 1777.
5 BF do Emmy Thompson, 8 lutego 1777; BF do PS, 28 sierpnia 1767.

6 BF do Josiaha Quincy, 22 kwietnia 1779; BF do Elizabeth Partridge, 11 października


1776.
7 BF do MS, 25 stycznia 1779; Alsop, s. 76–79; Lopez, Cher, s. 123–136; Aldridge,

French, s. 196–199. List Temple’a z Randall, s. 455, cyt. TF do SF, 25 listopada 1777.
Cytat z madame Chaumont pochodzi z Dziennika Adamsa, vol. 4, s. 64. Dziękuję
profesorowi Thomasowi Schaeperowi z Uniwersytetu St. Bonaventure za jego pomoc oraz
za jego uroczą, choć trudną do znalezienia biografię gospodarza Franklina: France and
America in the Revolutionary Era: The Life of Jacques-Donatien Leray de Chaumont,
1725–1803 (Providence, Rhode Island: Berghahn, 1995).
8 Arthur Lee do Richarda Lee, 12 września 1778; BF do Kongresu, 7 grudnia 1780;

Charles Isham, The Silas Deane Papers (New York: New-York Historical Society, 1890).
Więcej o papierach Silasa Deana w zbiorach Towarzystwa Historycznego Connecticut
w Hartford oraz nota biograficzna
zob. www.chs.org/library/ead/htm_faids/deans1789.htm#OB1.3.
9 BF do Arthura Lee, 3 (niewysłany), 4 kwietnia 1778; Van Doren, s. 598.
10 Petition of the Letter Z, 1778 w: Papers, vol. 28, s. 517.
11 Instructions to Silas Deane, 2 marca 1776, od Komisji do spraw Tajnej Korespondencji

Kongresu, podpisane przez BF i innych, i najpewniej napisane przez BF w: Papers,


vol. 22, s. 369; Sidney Edelstein, Notes on the Wet-Processing Industry: The Dual Life of
Edward Bancroft, „American Dyestuff Reporter” (25 października 1954).
12 Engagement of Dr. Edwards to correspond with P. Wentworth and Lord Stormont, and
the means of conducting that correspondence, 13 grudnia 1776, British Library, Londyn,
Auckland Papers, additional manuscripts 34 413 (dalej cyt. Auckland Papers, Add Mss);
notatka Edwarda Bancrofta dla markiza Camarthen, 17 grudnia 1784, Foreign Office
papers, 4:3, National Archives, Kew, Londyn.
Część materiału dostępna jest w: Material Relating to the American Revolution from the
Auckland Papers (Yorkshire, Anglia: EP Microfilm, 1974) oraz w: Benjamin Stevens
(red.), Facsimiles of Manuscripts in European Archives Relating to America, 1773–1783
(25 tomów opublikowanych w 1898, kopie w kolekcji Franklina w Bibliotece Sterlinga
Uniwersytetu Yale). Dziękuję Susan Ann Bennett, która udzieliła pomocy badawczej
w Londynie i transkrybowała niektóre z dokumentów wykorzystanych do napisania tego
fragmentu.
Dziękuję też Centrum Studiów nad Wywiadem Centralnej Agencji Wywiadowczej za
udostępnienie odtajnionego artykułu Johna Vaillancourta pt. Edward Bancroft
(@Edwd.Edwards) Estimable Spy, „Studies in Intelligence” (zima 1961), A53–A67. Zob.
też Lewis Einstein, Divided Loyalists (Boston: Ayer, 1933), s. 3–48; Cecil Currey, Code
Number 72 (Englewood Cliffs, New Jersey: Prentice-Hall, 1972); Samuel Bemis, The
British Secret Service and the French-American Alliance, „American Historical Review”,
29.3 (kwiecień 1924). Jest też powieść historyczna o Bancrofcie, interesująca, choć pełna
fikcyjnych zdarzeń: Arthur Mullin, Spy: America’s First Double Agent, Dr. Edward
Bancroft (Santa Barbara, California: Capa Press, 1987).
Currey twierdzi, że lojalność Franklina (i Deana) także była podejrzana. Jego książka jest
interesująca i pełna faktów, jednakże jego analiza moim zdaniem nie przekonuje: Johathan
Dull w: Franklin the Diplomat (Philadelphia: Transactions of the American Philisophical
Society, 1982), vol. 1, s. 72, 36 i passim, przekonująco argumentuje, że Franklin był
nieświadomy działalności Bancrofta, Deane zaś był zamieszany w spekulacje giełdowe, ale
nie w szpiegostwo Bancrofta.
13 Auckland Papers, Add Mss 34413, f330, 402; 46490, f64; 34413, f405–407; Paul
Wentworth do hrabiego Suffolk (ministra kierującego departamentem północnym), cyt.
tajny list od „Dr. Edwardsa”, 19 września 1777 w: Stevens, Facsimiles, w wydaniu Yale
wspomnianym wyżej.
14 Silas Deane do Roberta Morrisa dla Kongresu, 16 marca 1777; Isham, The Silas Deane

Papers, vol. 2, s. 24.


15 Arthur Lee do BF i Johna Adamsa, 7 lutego 1779; Auckland Papers, Add Mss, 46490,

f.52 i f.57.
16 Juliana Ritchie do BF, 12 stycznia 1777; BF do Juliany Ritchie, 19 stycznia 1777.
17 Alsop, s. 20.
18 Dull, Franklin the Diplomat, vol. 1, s. 72, 9; Alsop, s. 35–40, za Henri Doniol, History

of the Participation of France in the Establishment of the United States (Paris: Imprimerie
Nationale, 1866), vol. 1, s. 244.
19 Vergennes, 28 grudnia 1776 w: Papers, vol. 23, s. 113; Vergennes do markiza de
Noailles, 10 stycznia 1777 w: Clark, s. 306.
20 BF do Vergennesa, 5 stycznia 1777; Doniol, History of the Participation of France,

vol. 1, s. 20; Stourzh, s. 137.


21 Bernard Bailyn, Realism and Idealism in American Foreign Policy (Princeton: Institute

of Advanced Studies, 1994), s. 13 repr. w: Bernard Bailyn, To Begin the World Anew (New
York: Knopf, 2003).
22 BF do Komisji do spraw Tajnej Korespondencji, 9 kwietnia 1777; BF do Samuela
Coopera, 1 maja 1777; Brands, s. 532; Stourzh, s. 3. Współczesna dyskusja o hard power
i soft power zob. Joseph Nye, The Paradox of American Power (New York: Oxford
University Press, 2002). Metafora „miasta na górze” pochodzi z Kazania na Górze Jezusa,
Ewangelia wg Św. Mateusza, 5, 14: „Wy jesteście światłem świata. Nie może się ukryć
miasto położone na górze” [za Biblią Tysiąclecia – przyp. tłum.]. Użył go John Wintrhop
w kazaniu A Model of Christian Charity [Wzór chrześcijańskiego miłosierdzia], które
wygłosił 22 marca 1630 r. na pokładzie zmierzającego do Ameryki statku „Arabella”.
Ronald Reagan używał tej metafory przez całą swą karierę polityczną; szczególnie
25 stycznia 1974 r. w przemówieniu do Conservative Political Action Conference, w swej
pierwszej debacie wyborczej z Jimmym Carterem w 1980 r., w debacie z Johnem
Andersonem w tym samym roku, w przemówieniu na Konwencji Republikanów w 1984 r.,
i w mowie pożegnalnej w roku 1989.
23 The Sale of the Hessians, 18 lutego 1777, Lib. of Am., s. 917; Papers, vol. 23, s. 480;

Van Doren, s. 577. Dziękuję Claude-Anne Lopezowi za wskazanie mi wspomnianej gry


słów.
24 Alsop, s. 77; „New Jersey Gazette”, 2 października 1777, cyt. za: Clark, s. 325.
25 William Parsons do BF, 4 sierpnia 1778; Pani Parsons do BF, 12, 17 sierpnia,

2 października, 2 listopada 1778; BF do pani Parsons, 12 sierpnia 1778; BF do


George’a Washingtona, 29 marca, 4 września 1777; Washington do BF, 17 sierpnia 1777;
BF, Morel of a Letter of Recommendation, 2 kwietnia 1777; Van Doren, s. 578; Calrk,
s. 335. W liście do Washingtona z 4 września 1777 r. Franklin określa barona von Steuben
jako „barona de Steuben” i podnosi jego stopień z kapitana do generała porucznika. Szpieg
Bancroft raportował do Londynu, że Franklin „otrzymał postanowienie Kongresu, iż
wszyscy jego posłowie” mają zniechęcać francuskich ochotników, o ile nie znali
angielskiego, dzięki czemu „moglibyśmy ograniczyć aplikacje, którymi od dłuższego
czasu byli zamęczani przez tysiące oficerów szukających zajęcia w Ameryce”; Edward
Bancroft do Paula Wentwortha, czerwiec 1777, Auckland Papers, Add Mss 46490, f64.
26 Dziennik Arthura Lee, 27 listopada 1777 w: Richard Lee, Life of Arthur Lee (Boston:

Wells and Lilly, 1829), vol. 1, s. 354; Hale i Hale, Benjamin Franklin in France, vol. 1,
s. 159; Papers, vol. 25, s. 234n.
27 Oświadczenie Franklina, 4 grudnia 1777; BF do Vergennesa, 4 grudnia 1777; Lee, Life
of Arthur Lee, vol. 1, s. 357; Alsop, s. 93–94; Doniol, History of the Participation of
France, vol. 2, s. 625. Zob. też Dull, A Diplomatic History of the American Revolution,
s. 89. Dull twierdzi, że Francuzi od wielu miesięcy planowali włączyć się do wojny
przeciwko Brytyjczykom w początkach 1778 r., gdy tylko dokończone zostanie
dozbrojenie marynarki wojennej; amerykańskie zwycięstwo pod Saratogą jego zdaniem nie
miało na to większego wpływu. Inni kwestionują ten pogląd. Zob. Claude Van Tyne,
Influences Which Determined the French Government to Make Their Treaty with America,
„American Historical Review” 21 (1915–1916), s. 528, na który powołuje się Dull.
28 Alsop, s. 103; Cecil Currey, Code Number 72 (Englewood Cliffs, New Jersey: Prentice-

Hall, 1972), s. 175–192. Currey poświęca cały rozdział spotkaniu z Wentworthem. Wydaje
się nieco przesadzać w ocenianiu Franklina jako dwulicowego, jednak jego praca jest
dokładnie udokumentowana i oparta na szerokich badaniach. Zob. też James Perkins,
France and the American Revolution (New York: Franklin, 1970), s. 203–204.
29 Paul Wentworth do Williama Edena, 25 grudnia 1777, 7 stycznia 1778; Van Doren,

s. 592; Currey, Code Number 72, s. 186; Dull, Franklin the Diplomat, s. 29.
30 BF do Thomasa Cushinga, dla Kongresu, 27 lutego 1778.
31 R.M. Bache, Franklin’s Ceremonial Coat, PMHB 23 (1899), s. 444–452, cyt. na s. 450.

32 Edward Bancroft do Paula Wentwortha, odszyfrowany, 22, 28 stycznia 1778, Auckland


Papers, Add Mss 46491, f1 i f1b; Notatka Edwarda Bancrofta do markiza Camarthen,
17 września 1784, Foreign Office Papers f:3, National Archives, Kew, Londyn; Edward
Bancroft do Thomasa Walpole’a, oficjalnie do pana White’a, niewidzialnym atramentem, 3
listopada 1777, Auckland Papers, Add Mss 34414, f.304; nota Edwarda Bancrofta,
niepodpisana i niedatowana, posłana do Samuela Whartona, dwie strony białym
atramentem, listopad 1777, Auckland Papers, Add Mss 34414, f.306; listy Samuela
Whartona do Edwarda Bancrofta, 1778, Auckland Papers, Add Mss 321, ff.6–35; Rachunki
Silasa Deana z Edwardem Bancroftem, luty 1778, sierpień 1779, Connecticut Historical
Society, Hartford, series 4, folder 9.12.
33 Lopez, Cher, s. 179–183; Alsop, s. 108–110; Van Doren, s. 595; Clark, s. 341.
34 Van Doren, s. 593; Edmund Morgan, The Birth of the Republic (Chicago: University of

Chicago Press, 1956), s. 83; Gordon Wood, Not So Poor Richard, „The New York Review
of Books”, 6 czerwca 1996; Samuel Cooper do BF, 14 maja 1778. Zob. też Samuel Cooper
do BF, 1 lipca 1778, w którym bostoński duchowny pisze, że traktaty pogrzebały brytyjskie
próby nakłonienia Kongresu do pojednania, i jak informacje przesłane przez Franklina
i Adamsa o brytyjskim konwoju złożonym z jedenastu okrętów zostaną przekazane dalej,
zapewne jako ostrzeżenie dla francuskiego admirała d’Estaing.

Rozdział 14
1 Edward Bancroft, Most secret extracts, 2, 16 kwietnia 1778, British Library, Auckland
Papers, Add Mss 34413, f405–407; Middlekauff, s. 171; McCullough, s. 197, 204, 208,
239; Rozdział o Adamsie w książce Middlekauffa, s. 171–202, to szczegółowe spojrzenie
na dziwactwa ich relacji. McCullough, s. 210–215, zawarł przekonującą ocenę uczuć, jakie
w sobie wzbudzali, z pewnym szacunkiem dla Adamsa.
2 Adams do Jamesa Lovella, 20 lutego 1779; Listy Adamsa, vol. 4, s. 118–119;

Middlekauff, s. 189.
3 Lopez, Private, s. 237; Lopez, Cher, s. 9. Cytat pochodzi z Pierre Jean Georges Cabanis,

Complete Works (Paris: Bossange frères, 1825), vol. 2, s. 267.


4 Brands, s. 547–548; Dziennik Adamsa, vol. 2, s. 391, vol. 4, s. 69.
5 BF do Roberta Livingstona, 22 lipca, 1783.
6 Diderot, (red.), Encyclopèdie, www.lib.uchicago.edu/efts/ARTFL/projects/encyc; Alsop,

s. 13; Harold Nicolson, The Age of Reason (London: Constable, 1960), s. 268.
7 Większość reakcji przekazuje, błędnie, jak sądzę, że to Temple otrzymał
błogosławieństwo. Smith, s. 60, 187, zbadał to i przekonująco stwierdził, że „chłopcem”
w rzeczywistości był młodszy z wnuków, Benny, który miał wówczas 7 lat, a nie 18-letni
Temple. Aldridge, French, s. 10 pisze, że był to Temple, jednak w swych późniejszych
pracach, w tym Voltaire and the Century of Light (Princeton: Princeton University Press,
1975), s. 399, zmienia zdanie. Claude-Anne Lopez informuje, że Temple używał woskowej
pieczęci ze zdaniem „Bóg i Wolność”, co skłania ją do przekonania, że mógł to być on.
Zob. też Wolter do opata Gaultiera, 21 lutego 1778 w: The Works of Voltaire (Paris: Didot,
1829), vol. 1, s. 290; Dziennik i listy Hutchinsona, vol. 2, s. 276. Cytowana gazeta to „Les
Mémoires Secret”, 22 lutego 1778 w: Aldridge, French, s. 10.
8 Aldridge, French, s. 12; Dziennik Adamsa, vol. 3, s. 147; Van Doren, s. 606.

9 Lopez, Life, s. 148–157; Van Doren, s. 655–656; Lemay, Reappraising, s. 145.


10 Lopez, Cher, s. 34, 29. Jako jednej z redaktorek wydania Yale, specjalnością Lopez było

analizowanie papierów Franklina z okresu jego pobytu we Francji. Jej tłumaczenia,


wnikliwe oceny i prowadzone ze mną dyskusje przyczyniły się do powstania tego
rozdziału.
11 Madame Brillon do BF, 30 lipca 1777.

12 Madame Brillon do BF, 7 marca 1778; BF do Madame Brillon, 10 marca 1778.


13 Madame Brillon do BF, 3, 8 maja 1779; Lopez, Cher, s. 40, 61–62; Listy Adamsa,
vol. 4, s. 46; Brands, s. 552.
14 BF do Madame Brillon, 27 lipca 1778. Lib. of Am. wykorzystuje wersję datowaną na

1782 r., a niektóre źródła cytują inne sformułowanie ostatniego artykułu. Użyłem wersji
z Yale Papers oraz Amerykańskiego Towarzystwa Filozoficznego; Papers, vol. 27, s. 164.
15 Madame Brillon do BF, 16, 17, 18 marca, 26 kwietnia, 9 czerwca, 27 lipca, 13,
17 września 1778; BF do Madame Brillon, 27 lipca, 1, 15 września 1778.
16 Madame Brillon do BF, 13 września 1778; BF do Madame Brillon, 15 września 1778;

Lopez, Cher, s. 29–121.


17 The Ephemera, 20 września 1778, Lib. of Am., s. 922; A. Owen Aldridge, Sources for

Franklin’s Ephemera, „New England Quarterly” 27 (1954), s. 388.


18 BF do Madame Brillon, 29 listopada 1777; Madame Brillon do BF, 30 listopada 1777
(partnerem szachowym był sąsiad, Louis-Guillaume le Veillard); Papers, vol. 25, s. 204,
218; Madame Brillon do BF, 10, 15, 20 grudnia 1778; BF do Madame Brillon, 11 (?)
grudnia 1778.
19 Lopez, Cher, s. 243–248. Lopez czerpie z Antoine Guillois, Le Salon de Madame

Helvétius (Paris: Calmann Levy, 1894). Claude-Adrien Helvétius, De l’Esprit (Paris, 1758;
przekład polski pt. O umyśle, przeł. Jadwiga Cierniak, t. 1–2, Warszawa: PWN 1959);
książkę tę publicznie spalono w Paryżu, należała jednak do najpoczytniejszych książek
w swoich czasach. Zob. gallica.bnf.fr/Fonds_textes/T0088614.htm;
www.aei.ca/~anbou/mhelv.html.
20 Aldridge, French, s. 162; Gilbert Chinard, Abbé Lefebvre de la Roche’s Recollections of

Benjamin Franklin, „Proceedings of the American Philosophical Society” (1950).


21 BF do Madame Helvétius, 31 października 1778.
22 Aldridge, French, s. 165; Papiery Adamsa, vol. 2, s. 55.

23 BF do Madame Helvétius, poprzez Cabanisa, 19 września 1779. Jest możliwe, że


Poupon był kotem, wiemy jednak, że miała pieska, więc jest to bardziej prawdopodobne.
24 The Flies, w: Papers, vol. 34, s. 220; Lib. of Am., s. 991 (data tego tekstu jest nieznana

i budzi spory); Lopez, Cher, s. 260. Zob. też Lopez, Cher, s. 371, przyp. 32, która
argumentuje, że niektórzy biografowie „przedramatyzowują” oświadczyny złożone przez
Franklina madame Helvétius, podczas gdy inni nazbyt umniejszają ich znaczenie.
25 The Elysian Fields, 7 grudnia 1778, Lib. of Am., s. 924.

26 Turgot do Pierre du Pont de Nemours, 24 czerwca 1780 w: Lopez, Cher, s. 170.


27 BF do Thomasa Bonda, 16 marca 1780.
28 Aldridge, French, s. 183. Dobra charakterystyka zob. Richard Amacher, Franklin’s Wit

and Folly: the Bagatelles (New Brunswick, New Jersey: Rutgers University Press, 1953).
29 Wiersz od Madame Brillon dla BF, październik 1780, tłumaczenie w: Lopez, Cher,
s. 78; Dialogue with the Gout, 22 października 1780.
30 Madame Brillon do BF, 18, 26 listopada 1780; Lopez, Cher, s. 79–81; Aldridge, French,

s. 166.
31 Lopez, Cher, s. 25–26.

32 Comte, datowany 1778 w: Papers, vol. 28, s. 308 oraz na początek 1779 przez Lemaya
w Lib. of Am., s. 938; Aldridge, French, s. 173; Lopez, Cher, s. 90.
33 Abbé Flamarens, 15 stycznia 1777 w: Aldridge, French, s. 61.
34 The Morals of Chess, 28 czerwca 1779; Papers, vol. 29, s. 750–756 zawiera też jego

notatki z Junto z 1732 r. Zob. też Jacques Barbeu-Dubourg do BF, 3 lipca 1779, który
wspomina o „obaleniu” punktów Franklina.
35 Aldridge, French, s. 197; Jefferson Papers, vol. 18, s. 168.
36 An Economical Project, „Journal of Paris”, 26 kwietnia 1784; Poor Richard’s, 1735.
Zob. też http://www.standardtime.com; http://energy.ca.gov/daylightsaving.html;
http://webexhibits.org/daylightsaving.
37 Aldridge, French, s. 178.

38 To the Royal Academy of ***, 19 maja 1780 lub później, Lib. of Am., s. 952. Zob. też
Carl Japsky (red.), Fart Proudly (Columbus, Ohio: Enthea Press, 1990).
39 BF do księdza Morelleta, ok. 5 lipca 1779.
40 SF do BF, 17 stycznia 1779; BF do SF, 3 czerwca 1779. Generał Howe został zastąpiony

przez sir Henry’ego Clintona, który ewakuował oddziały brytyjskie z Filadelfii w maju
1778 r., by skupić je do obrony Nowego Jorku. Generał Washington próbował bez
powodzenia powstrzymać przeciwnika w hrabstwie Monmouth w New Jersey; oddziały
Clintona zdołały bezpiecznie dotrzeć do Nowego Jorku.
41 SF do BF, 14 września 1779; BF do SF, 16 marca 1780. Zob. też poruszający rozdział
pt. No Watch for Benny, No Feathers for Sally w: Lopez, Private, s. 215–232.
42 SF do BF, 17 stycznia, 25 września 1779, 8 września, 1780; BF do SB, 3 stycznia 1779.

43 RB do BF, 28 lipca 1780; SF do BF, 9 września 1780; BF do RB i SF, 4 października


1780.
44 BF do SF, 3 czwerwca 1779.
45 BF do Benjamina Bache’a, 19 sierpnia 1779, 16 kwietnia 1781. Dogłębnie przebadana

i wnikliwa ocena ich relacji zob. Smith, zwł. s. 67–70, 77–82, a także Lopez, Private,
s. 221–230.
46 BF do Benjamina Bache’a, 25 stycznia 1782. Zob. też 3, 30 maja, 19 sierpnia 1779,
18 lipca 1780. Gabriel Louis de Marignac do BF, 20 listopada 1781.
47 Catherine Cramer do BF, 15 maja 1781; RB do BF, 22 lipca 1780.
48 BF do Benjamina Bache’a, 25 września 1780; SF do BF, 14 stycznia 1781.

49 Benjamin Bache do BF, 30 stycznia 1783; BF do Benjamina Bache’a, 2 maja 1783; BF


do Johonnota, 26 stycznia 1782.
50 BF do państwa Brillon, 20 kwietnia, 30 października 1781; Madame Brillon do BF,

20 kwietnia, 20 października 1781; Lopez, Cher, s. 91–101.

Rozdział 15
1 BF do Jamesa Lovella (dla Kongresu), 22 lipca 1778; Richard Bache do BF,
22 października 1778; Van Doren, s. 609.
2 BF do Johna Adamsa, 3, 24 kwietnia, 10 maja, 5 czerwca 1779; John Adams do BF, 13,
29 kwietnia, 14, 17 maja 1779; Middlekauff, s. 190–192; McCullough, s. 210–214;
Shoenbrun, s. 229.
3 RB do BF, 8, 22 października 1778; BF do RB, 2 czerwca 1779; BF do SF, 3 czerwca

1779.
4 BF do Lafayette’a, 22 marca, 1 października 1779; Lafayette do BF, 12 lipca 1779;

Lafayette do TF, 7 września 1779. Zob. też Harlowe Giles Unger, Lafayette (New York:
Wiley, 2002).
5 BF do Lafayette’a, 22 marca 1779; BF do Johna Paula Jonesa, 27 maja, 1, 10 czerwca
1778. Zob. też Evan Thomas, John Paul Jones (New York: Simon & Schuster, 2003). Evan
Thomas uprzejmie udostępnił mi jedną z pierwszych wersji książki, co pomogło napisać
ten podrozdział; przeczytał go też i pomógł wprowadzać poprawki.
6 Samuel Eliot Morison, John Paul Jones (Annapolis, Maryland: Naval Institute Press,

1959), s. 159 i passim. Alsop, s. 176 także pisze, iż „cały świat wiedział o romansie
zuchwałego oficera z madame de Chaumont”. Jednak Evan Thomas w swej biografii
stwierdza, że nie ma na to wiarygodnych dowodów.
7 John Paul Jones do BF, 6 marca 1779; BF do Jonesa, 14 marca 1779.
8 BF do Johna Paula Jonesa, 27 kwietnia 1779; Jones do BF, 1 maja 1779.

9 John Paul Jones do BF, 26 maja, 3 października 1779; BF do Jonesa, 15 października


1779. Jak stwierdza Evan Thomas, jest bardzo niejasne, czy Jones rzeczywiście
wypowiedział słynne zdanie: „Jeszcze nawet nie zacząłem walczyć”.
10 Vergennes do Adamsa, 15 lutego 1780; McCullough, s. 232.
11 BF do George’a Washingtona, 5 marca 1780.

12 BF do Davida Hartleya, 2 lutego 1780.


13 O używaniu przez Franklina zdania „nie ma złego pokoju ani dobrej wojny” zob. BF do

Jonathana Shipleya, 10 czerwca 1782; BF do Josepha Banksa, 27 lipca 1783; BF do


Josiaha Quincy, 11 września 1783; BF do Rodolphe-Ferdinanda Granda, 5 marca 1786.
14 BF do Arthura Lee, 21 marca 1777; Stourzh, s. 160; BF do Roberta Livingstona,

4 marca 1782.
15 John Adams do Kongresu, 18 kwietnia 1780, Listy Adamsa, vol. 3, s. 151; Vergennes do
Johna Adamsa, 29 lipca 1780, Listy Adamsa, vol. 3, s. 243; McCullough, s. 241.
16 Vergennes do BF, 31 lipca 1780; BF do Vergennesa, 3 sierpnia 1780; BF do Samuel

Huntingtona (dla Kongresu), 9 sierpnia 1780. Wiele lat później Adams wciąż roztrząsał te
spory w artykule dla „Boston Patriot”, 15 marca 1811; zob. Stourzh, s. 159.
17 BF do Johna Adamsa, 2 października 1780, 22 lutego 1781. Adams odpowiedział

ponuro, że zaakceptował pewne rachunki, „opierając się na Pańskich cnotach i łaskach


Wiary i Nadziei”. John Adams do BF, 10 kwietnia 1781.
18 Washington do BF, 9 października 1780; BF do Vergennesa, 13 lutego 1781.
19 Informacje o przelicznikach walut zob. s. 567. Zob. też Thomas Schaeper, France and

America in the Revolutionary Era (Providence: Bergham Books, 1995), s. 348; John
McCusker, How Much Is That in Real Money? (New Castle, Delaware: Oak Knoll Press,
2001); Economic History Services, http://eh.net/hmit/; Inflation Conversion Factors,
www.orst.edu/Dept/pol_sci/fac/sahr/cf166502.pdf.
20 Ralph Izard do Richarda Lee, 15 października 1780; Vergennes do la Luzerne’a,

19 lutego 1781; Stourzh, s. 153; BF do Samuela Huntingtona (dla Kongresu), 12 marca


1781.
21 Vergennes do la Luzerne’a, 4 grudnia 1780; Stourzh, s. 167.
22 Stourzh, s. 168; BF do Samuela Huntingtona (dla Kongresu), 13 września 1781.
23 BF do Williama Carmichaela, 24 sierpnia 1781; BF do Johna Adamsa, 12 października

1781.
24 BF do Roberta Morrisa, 7 marca 1782.
25 Madame Brillon do BF, 20 stycznia, 1 lutego 1782; BF do Shelburne’a, 22 marca,

18 kwietnia 1782; BF do Vergennesa, 15 kwietnia 1782. Zob. tez BF do WF, 12,


27 września, 11 października 1766, 13 czerwca, 28 sierpnia 1767, gdzie mowa
o pierwszych spotkaniach Franklina z Shelburnem.
26 Journal of Peace Negotiations, 9 maja – 1 lipca 1782, Papers CD, vol. 37, s. 191. Ten

czterdziestostronicowy dziennik to szczegółowy opis wszystkich rozmów i spotkań, jakie


Franklin odbył aż do ataku artretyzmu, który zmusił go od 1 lipca do zaprzestania
prowadzenia notatek. Niniejszy fragment oparty jest na tym dzienniku, jak i na zawartych
w nim listach.
27 Supplement to the Boston Independent Chronicle, fałszywka BF, 12 marca 1782.
Redaktorzy wydania Yale umieścili szczegółową ocenę tego dokumentu dla ukazującego
się niedługo tomu 37 Papers. Wśród osób, którym go posłał, był James Hutton, angielski
przyjaciel, który odpisał: „Ten artykuł z bostońskiej gazety musi być powieścią, wszystko
w nim zmyśleniem, okrutnym fałszerstwem. Bele skalpów!!! Ani król, ani jego poprzedni
ministrowie (…) nie są zdolni do takich okrucieństw”. Mimo to przynajmniej jedno
londyńskie czasopismo („Public Advertiser”, 27 września 1782) przedrukowało fragmenty
jako prawdziwe. BF do Jamesa Huttona, 7 lipca 1782; James Hutton do BF, 23 lipca 1782,
Papers, vol. 37, s. 443, 503.
28 Journal of Peace Negotiations; Shelburne do BF, 28 kwietnia 1782; Charles Fox do BF,

1 maja 1782.
29 Richard Morris, The Peacemakers (New York: Harper & Row, 1965), s. 274 stwierdza,

że Grenville ani Oswald nie raportowali o zdecydowanym odrzuceniu przez Franklina


możliwości separatystycznego pokoju, lecz sugerowali, że mógłby być na nią otwarty.
30 BF do Johna Adamsa, 2 czerwca 1782.
31 Journal of Peace Negotiations; BF do Shelburne’a, 18 kwietnia, 10, 13 maja 1782;

Shelburne do BF, 28 kwietnia 1782; BF do Charlesa Jamesa Foxa, 10 maja 1782; BF do


Johna Adamsa, 20 kwietnia, 2, 8 maja 1782; BF do Henry’ego Laurensa, 20 kwietnia 1782.
32 BF do Roberta Livingstona, 25, 29 czerwca 1782; BF do Richarda Oswalda, 25 czerwca

1782. Dziennik Franklina urywa się 1 lipca.


33 Richard Oswald do lorda Shelburne, 10 lipca 1782; BF do Richarda Oswalda, 12 lipca
1782; BF do Vergennesa, 24 lipca 1782.
34 Lord Shelburne do Richarda Oswalda, 27 lipca 1782; Wright, s. 314.
35 John Jay do Roberta Livingstona, 18 września, 17 listopada 1782; Stourzh, s. 178; BF

do Lafayette’a, 17 września 1782.


36 Vergennes do la Luzerne’a, 19 grudnia 1782; McCullough, s. 280.
37 Middlekauff, s. 197; Herbert Klinghoffer, Matthew Ridley’s Diary during the Peace

Negotiations of 1782, „William and Mary Quarterly”, 20.1 (styczeń 1963), s. 123; John
Adams do Edmunda Jenningsa, 20 lipca 1782 w: McCullough, s. 276; Listy Adamsa,
vol. 3, s. 38; Wright, s. 315.
38 John Adams do BF, 13 września 1783; McCullough, s. 277; Wright, s. 316; Stourzh,

s. 177; BF do Roberta Livingstona, 22 lipca 1783.


39 BF do Johna Jaya, 10 września 1783; John Adams do BF, 13 września 1783;
McCullough, s. 282.
40 Samuel Cooper do BF, 15 lipca 1782; Robert Livingston do BF, 23 czerwca 1782; BF

do Richarda Oswalda, 28 lipca 1782; Fleming, s. 455.


41 Benjamin Vaughan do lorda Shelburne, 31 lipca, 10 grudnia 1782.
42 Apologue, listopad 1782, Lib. of Am., s. 967; Smyth, Writings, vol. 8, s. 650.
43 Dzienniki Adamsa, vol. 3, s. 37; Middlekauff, s. 198; Klinghofer, Matthew Ridley’s

Diary, s. 132.
44 Vergennes do la Luzerne’a, 19 grudnia 1782; Vergennes do BF, 15 grudnia 1782.
45 BF do Vergennesa, 17 grudnia 1782; Stourzh, s. 178. Spór, jak to bywa, nie pozostał

tajemnicą: wciąż szpiegujący Edward Bancroft niezwłocznie posłał kopię listu


brytyjskiemu rządowi.
46 Vergennes do la Luzerne’a, 19 grudnia 1782. Kilka miesięcy później, gdy minister

spraw zagranicznych Robert Livingston zapytał Franklina o francuskie obiekcje, ten


odpowiedział: „Nie uważam jednakże, by mieli wiele powodów do skarg na to
porozumienie. Nie ustalono niczego szkodliwego dla nich, a żadne z ustaleń nie miało
wejść w życie bez ich późniejszego traktatu. (…) Od dawna upewniłem w tej kwestii
hrabiego de Vergennes. Zrobiliśmy to, co wówczas wydawało się nam wszystkim
najlepsze, a jeśli uczyniliśmy źle, Kongres powinien, po wysłuchaniu nas, wymierzyć nam
karę”. Franklin pisał Livingstonowi, że jego zdaniem francuskie rady co do praw
połowowych miały jedynie na celu zapewnienie porozumienia. Adams uważał, że Francuzi
doradzali, ponieważ nie chcieli, by Ameryka zyskała prawa połowowe. To właśnie w tym
liście Franklin krytykuje Adamsa za niewdzięczność wobec Francji i mówi, że jest on
„w niektórych rzeczach całkowicie szalony”. BF do Roberta Livingstona, 22 lipca 1783.
47 Van Doren, s. 696–697.
48 BF do PS, 27 stycznia 1783; BF do Josepha Banksa, 27 lipca 1783.
49 BF do Benjamina Bache’a, 23 czerwca 1783; Robert Pigott do BF, 27 czerwca 1783;

Smith, s. 79.
50 Dorcas Montgomery do SB, 23 lipca 1783; BF do PS, 7 września 1783; BF do SF,
27 lipca 1783; Benjamin Bache do RB i SF, 30 października 1783; Smith, s. 80–82.
51 BF do PS, 1782, 8 stycznia, 7 września 1783; PS do BF, 28 września 1783.
52 BF do PS, 26 grudnia 1783; BF do RB, 11 listopada 1783; Van Doren, s. 709.

53 BF do Roberta Livingstona, 22 lipca 1783; Lopez, Cher, s. 314.


54 BF do Josepha Banksa, 30 sierpnia, 21 listopada, 1 grudnia 1783. Obrazowy opis

wyścigu o pierwszeństwo w locie balonem zob. Lopez, Cher, s. 215–222, gdzie cytowany
jest Gaston Tissandier, Histoire des ballons et des aéronautes célèbres, 1783–1800 (Paris:
Launette, 1887). Zob. też Lopez, Private, s. 267;
www.ballooning.org/ballooning/timeline.html; www.baloonzone. com/history.html.
55 Joseph Banks do BF, 7 listopada 1783; BF do Josepha Banksa, 21 listopada 1783; BF do
Jana Ingenhousza, 16 stycznia 1784; Lopez, Cher, s. 222, gdzie umieszczono satyryczny
list Franklina.
56 BF do SF, 26 stycznia 1784.

57 Information to Those Who Would Remove to America, luty 1784; Lib. of Am., s. 975;
Morgan, Franklin, s. 297. W liście zawierającym uwagi do wczesnych wersji tej książki,
Edmund Morgan zauważył: „opis [Franklina] jest ogólnie biorąc trafny, lecz jednocześnie
stanowi deklarację tego, co cenił w kraju, i co pragnąłby widzieć utrwalone lub
powiększone” (2 grudnia 2002).
58 BF do Benjamina Vaughana, 26 lipca 1784.
59 BF do Roberta Morrisa, 25 grudnia 1783; BF do Benjamina Vaughana, 14 marca 1785.

60 BF do Strahana, 24 stycznia 1780, 16 lutego, 19 sierpnia 1784.


61 Lopez, Cher, s. 277–279; Pierre Cabanis, Complete Works (Paris: Bossange frères,

1825), vol. 2, s. 348.


62 BF do George’a Whatleya, 21 sierpnia 1784, 23 maja 1785.

63 BF do TF, 25 sierpnia 1784. Istnieje wiele książek i artykułów na temat Mesmera.


Najlepsza, jeśli chodzi o wątek Franklina, to rozdział w: Lopez, Life, s. 114–126. Zob. też
Robert Darnton, Mesmerism and the End of the Enlightenment in France (Cambridge:
Harvard University Press, 1968); Lopez, Cher, s. 163–173; Van Doren, s. 713–714.
64 Willard Sterne Randall, Thomas Jefferson (New York: Henry Holt, 1993), s. 370–400;

John Adams do Roberta Livingstona, 25 maja 1783; James Madison do Thomasa


Jeffersona, 11 lutego 1783; Jefferson do Madisona, 14 lutego 1783, wszystkie cyt. za
Middlekauff, s. 200–201.
65 WF do BF, 22 lipca 1784.

66 BF do WF, 16 sierpnia 1784.


67 BF do TF, 2 października 1784; Lopez, Private, s. 258.
68 BF do PS, 19 marca, 15 sierpnia 1784.

69 Lopez, Private, s. 272.


70 PS do BF, 25 października 1784; PS do Barbary Hewson, 25 stycznia 1785; Lopez,
Private, s. 269.
71 BF do PS, 4 lipca 1785; BF do JM, 13 lipca 1785; BF do Davida Hartleya, 5 lipca 1785.

72 Vergennes do François Barbé de Marbous, 10 maja 1785; BF do Johna Jaya,


21 września 1785.
73 Lopez, Cher, s. 137–139; Lopez, Private, s. 275; Fawn Brodie, Thomas Jefferson (New

York: Norton, 1974), s. 425.


74 Dziennik z podróży Franklina, 13–28 lipca 1785, Papers CD, vol. 43, s. 310.

75 WF do SF, 1 sierpnia 1785; Temple, Writings, vol. 2, s. 165. W liście do Johna Jaya
z 21 września 1785 r. opisuje wizytę Shipleya i innych w Southampton, Wiliama jednak
nie wspomina.

Rozdział 16
1 Maritime Observations, BF do Davida Le Roy, sierpień 1785, Papers CD, vol. 41, s. 384.
2 Causes and Cure of Smoky Chimneys, BF do Jana Ingenhousza, 28 sierpnia 1785; BF,
Description of a New Stove, sierpień 1785; Papers CD, vol. 43, s. 380.
3 Dziennik BF, 14 września 1785, niepublikowany, Papers CD, vol. 43, s. 310; BF do

Johna Jaya, 21 września 1785.


4 BF do Johnatana Shipleya, 24 lutego 1786.

5 BF do Polly Stevenson, 6 maja 1786.


6 Manasseh Cutler, fragment wpisu w dzienniku z 13 lipca 1787 w: Smith, Writings,

vol. 10, s. 478.


7 BF do Louisa-Guillaume’a le Veillarda, 15 kwietnia 1787; BF do Ferdinanda Granda,

22 kwietnia 1787.
8 BF do JM, 21 września 1786; Mannaseh Cutler, fragment wpisu w dzienniku z 13 lipca
1787 w: Smith, Writings, vol. 10, s. 478. Gdy Franklin zmarł, 4276 tomów z jego biblioteki
wyceniano na 184 funty. Zob. Inventory and appraisement of the goods and chattels of the
estate of Benjamin Franklin, Bache Papers, Castle Collection, American Philosophical
Society, Filadelfia.
9 BF do JM, 20 września 1787; BF do profesora Landrianiego, 14 października 1787.
10 BF do Jamesa Woodmasona, 25 lipca 1780. W liście tym omawia z londyńskim

papiernikiem „nowo wynalezioną sztukę kopiowania” i zamawia od niego trzy proste


maszyny, każąc dostarczyć je do Passy. Urządzenia Wood- masona pochodziły z wytwórni
Watta, a papiernik nalegał, by Franklin zapłacił z góry. W liście z 1 listopada 1780 r. pisze
Franklinowi o posłaniu trzech nowych maszyn i załącza instrukcje o sposobach
wykorzystania tuszu; Papers CD, vol. 33, s. 579. Zob. też historia kopiarek,
http://www.inc/com/articles/it/computers_networks/peripherals/2000.html.
11 Description of An Instrument for Taking Down Books from High Shelves, styczeń 1786,
Papers CD, vol. 43, s. 873; Lib. of Am., s. 1116.
12 BF do Catherine (Kitty) Shipley, 2 maja 1786; Lib. of Am., s. 1118.
13 BF do Davida Hartleya, 27 października 1785.

14 BF do Jonathana Williamsa, 16 lutego 1786; BF do Jonathana Shipleya, 24 lutego 1786;


Brands, s. 661.
15 BF do Williama Cocke’a, 12 sierpnia 1786.
16 BF do Thomasa Jeffersona, 19 kwietnia 1787.

17 www.nara.gov/exhall/charters/constitution/confath.html.
18 Często powtarzana historia o Franklinie przynoszonym na konwencję w lektyce została
opisana najbardziej obrazowo w Catherine Drinker Bowen, Miracle at Philadelphia, s. 34.
Zob. też Smyth, Writings, vol. 10, s. 447; Brands, s. 674; Van Doren, s. 741. Skrupulatny
badacz J.A. Leo Lemay pisze, że brak dowodów na to, by Franklina noszono w lektyce na
którekolwiek z posiedzeń podczas konwencji. Zob. Lemay, Recent Franklin Scholarship,
with a Note on Franklin’s Sedan Chair, PMHB 76:2 (kwiecień 2002), s. 339–340.
W rzeczywistości jest jednak niepublikowany list napisany podczas konwencji przez jego
córkę Sally do jego wnuka Temple’a, w którym pisze: „Twój Dziadek właśnie wsiadał do
swej lektyki, by udać się na konwencję, gdy powiedziałam mu o otrzymaniu Twego listu”
(SB do TF, niedatowany z 1787 r., w: Papers CD, vol. 45, s. 350). Wiemy, że Franklin na
początku konwencji czuł się źle, a także że posiadał lektykę. Lista przedmiotów w jego
posiadaniu (An inventory and appraisement of the goods and chattels of the estate of
Benjamin Franklin, Bache papers, Castle Collection, American Philosophical Society,
Filadelfia) zawiera „lektykę” wycenioną na 20 funtów, jest ona też wymieniona na liście
przedmiotów należących do Franklina, sprzedanych 25 maja 1792 r., dwa lata po jego
śmierci („Dunlap’s American Daily Advertiser”, 21 maja 1792, kopia w zbiorach
Amerykańskiego Towarzystwa Filozoficznego, przedrukowana też w PMHB 23 [1989],
s. 123). Wiemy też, że w roku 1788 przyjaciółka prosiła go o pożyczenie „jego lektyki”
(Pani Powel do BF, niepublikowany, 16 czerwca 1788, Papers CD, vol. 45, s. 558).
Dlatego jestem skłonny wierzyć relacjom, że został 28 maja zaniesiony na obrady
konwencji w lektyce. Jednakże Lemay wysuwa przekonujący argument, że jest mało
prawdopodobne, by regularnie korzystał z lektyki celem dostania się na obrady. Jak pisał
Franklin swej siostrze we wrześniu: „Codzienny spacer do i z domu stanowego dobrze mi
zrobił” (BF do JM, 20 września 1787, Papers CD, vol. 45:u167). Jeden z przyjaciół pisał
w końcu 1786 r. „Poza kamieniami, które uniemożliwiają mu zażywanie ruchu poza
chodzeniem w domu po schodach i czasami do domu stanowego, wciąż pozostaje
w dobrym zdrowiu, nastroju i pamięci” (Samuel Vaughan do Richarda Price’a, 4 listopada
1786, „Massachusetts Historical Society Proceedings” 12.17 (maj 1903), s. 355).
19 Benjamin Rush do Richarda Price’a, 2 czerwca 1787, „Massachusetts Historical Society

Proceedings”, 21.17 (maj 1903), s. 361. O przemówieniu Pierce’a zob. Farrand’s Records
of the Convention, vol. 3, s. 91; przemówienia Franklina, 30 czerwca, 11 czerwca,
dzienniki Madisona; Morris, The Forging of the Union, s. 272.
20 Bowen, s. 18.
21 Dzienniki Madisona, 31 maja 1787.
22 Dziennik Madisona, 11 czerwca 1787.

23 Dzienniki Madisona, 28 czerwca 1787.


24 BF, Motion For Prayers, 28 czerwca 1787; Dzienniki Madisona, Farrand, vol. 1, s. 452;

Papers CD, vol. 45:u77; Smyth, Writings, vol. 9, s. 600.


25 Dzienniki Madisona, 30 czerwca 1787.
26 Dziennik Manasseh Cutlera, 13 lipca 1787 w: Smyth, Writings, vol. 10, s. 478; Queries
and Remarks Respecting Alterations in the Constitution of Pensylvania, 3 listopada 1789
w: Smyth, Writings, vol. 10, s. 57.
27 Dzienniki Madisona, 26, 20 lipca, 5 czerwca 1787.

28 Dzienniki Madisona, 7, 10 sierpnia 1787.


29 Dzienniki Madisona, 2 czerwca 1787; BF do Benjamina Strahana, 16 lutego, 19 sierpnia
1784; Gordon S. Wood, The Radicalism of the American Revolution (New York: Random
House, 1991), s. 199. Zob. też rozdz. 5 przyp. 25; McCullough, s. 400.
30 Farrand’s Records of Convention, vol. 3, s. 85; Samuel Eliot Morison, Oxford History of

the American People (New York: Oxford University Press, 1965), vol. 1, s. 398.
31 BF do la Rochefoucaulda, 22 października 1788; BF do Pierre Du Pont de Nemoursa,
9 czerwca 1788.
32 Mowa końcowa Franklina, 17 września 1787, Papers CD, vol. 45:ul61. Istnieje kilka

wersji tej mowy, w tym brudnopis, kopia, wersja zanotowana przez Madisona, które różnią
się drobnymi szczegółami. Cytowana tu pochodzi z wydania Yale dokumentów Franklina.
33 Farrand’s Records of Convention, vol. 3, s. 85;
zob. memory.loc.gov/ammem/amlaw/lwfr.html.
34 Barbara Oberg, Plain, Insinuationg, Persuasive w: Lemay, Reappraising, s. 176, 189;
Rossiter, 1787: The Grand Convention, s. 234.
35 Roger Rosenblatt, Where We Stand (New York: Harcourt, 2002), s. 70, cyt. Henry May,

The Enlightenment in America (New York: Oxford University Press, 1976). Jedynym
ważnym dokumentem założycielskim, którego Franklin nie podpisał, były Artykuły
Konfederacji, ponieważ w chwili ich podpisania przebywał we Francji. Roger Sherman
podpisał Deklarację niepodległości, Artykuły Konfederacji i Konstytucję, jak i Deklarację
z 1774 r., jednak nie podpisywał żadnego z traktatów.
36 BF do JM, 4 listopada 1787, 3 sierpnia 1789.

37 BF do Noah Webstera, 26 grudnia 1789.


38 BF do Benjamina Vaughana, 24 października 1788; zob. też BF do Louis-
Guillaume’a Le Veillarda, 24 października 1788.
39 BF do Benjamina Vaughana, 3 czerwca, 2 listopada 1789; BF do Elizabeth Partridge, 25

listopada 1788.
40 BF do Catherine Ray Greene, 2 marca 1789; BF do George’a Washingtona, 18 września
1789.
41 BF do Jean Baptiste’a Le Roya, 13 listopada 1789; BF do Louis-Guillaume’a le

Veillarda, 24 października 1788.


42 An Address to the Public, 9 listopada 1789 w: Smyth, Writings, vol. 10, s. 66. Cytat

z Masona w: Farrand’s Records of the Convention, vol. 2, s. 370.


43 Pennsylvania Society for the Abolition of Slavery, Petition to Congress (pióra BF),
12 lutego 1790.
44 Sidi Mehmet Ibrahim on the Slave Trade, BF do „Federal Gazette”, 23 marca 1790.

45 Zob. rozdz. 11; BF do Richarda Price’a, 18 marca 1785.


46 BF do Williama Strahana, 19 sierpnia 1784.
47 BF do nieznanego adresata, 4 lipca 1786 w: Smyth, Writings, vol. 9, s. 520; ten sam list,

datowany 13 grudnia 1757 w: Papers, vol. 7, s. 293; Thomas Paine, The Age of Reason,
opublikowane po raz pierwszy w 1794 r., www.ushistory.org/paine;
libertyonline.hypermall.com/Paine/AOR-Frame. html.
48 Archives of Congregation Mikveh Israel, 30 kwietnia 1788 (datek Franklina należy do
trzech najwyższych spośród wszystkich 44, on sam zaś jest pierwszy na liście
darczyńców), www.mikvehisrael.org/gifts/frank2.jpg; BF do Johna Caldera, 21 sierpnia
1784.
49 BF do Ezry Stilesa, 9 marca 1790.
50 BF do Thomasa Jeffersona, 8 kwietnia 1790.

51 Reports of Dr. John Jones and Benjamin Rush w: m.in. Sparks; „Pennsylvania Gazette”,
21 kwietnia 1790; Benjamin Bache do Margaret Markoe, 2 maja 1790.
52 Epitafium, 1728; tę wersję opublikował Temple Franklin. Zob. Papers CD,

vol. 41:u539. Franklin napisał też nieco poprawione wersje, w tym kończącą się słowami
„Poprawione i uzupełnione/przez autora” (Papers, vol. 1, s. 109a).
53 Last will and testament, plus codicil, 23 czerwca 1789 w: Papers CD, vol. 46:u20.

Rozdział 17
1 Last will and testament, plus codicil, 23 czerwca 1789 w: Papers CD, vol. 46: u20;
Skemp, William, s. 275. Testament i kodycyl znajdują się na
www.sln.fi.edu/franklin/family/lastwill.html.
2 WF do TF, 3 lipca 1789; Skemp, William, s. 275; Lopez, Private, s. 309. Pełne i legalne

angielskie wydanie autobiografii Franklina zostało opublikowane po raz pierwszy dopiero


w 1868 r.
3 Dwie świetne książki na temat Benjamina Bache’a i jego gazety to: Jeffery A. Smith,

Franklin and Bache: Envisioning the Enlightened Republic (New York: Oxford University
Press, 1990) i Richard Rosenveld, American Aurora (New York: St. Martin’s, 1997). Zob.
też Bernard Faÿ, The Two Franklins (Boston: Little, Brown, 1933).
4 Patricia Nealon, Ben Frnaklin Trust to Go to State, City, „Boston Globe”, 7 grudnia
1933, A22; Clark DeLeon, Divvying Up Ben, „Philadelphia Inquirer”, 7 lutego 1993, B2;
Tom Ferrick Jr., Ben Franklin’s Gift Keeps Giving, „Philadelphia Inquirer”, 27 stycznia
2002, B1; strona internetowa Tour de Sol, www.nesea.org/transportation/tour; „The
Franklin Gazette”, drukowana przez Friends of Franklin, Inc., www.benfranklin2006.org
(wiosna 2002); Raport roczny Ohiladelphia Academies za rok 2001 i strona internetowa,
www.academiesinc.org. Strony internetowe o zapisie Franklina
zob. www.philanthropyroundtabel.org/magazines/2000–01/lastpage.html;
www.cs.appstate.edu/~sjg/class/1010/wc/finance/benfranklin.html;
www.lehighvalleyfoundation.org/support.html#BenFranklin.

Rozdział 18
1 „The Nation”, 9 lipca 1968, reprint w Norton Autobiography, s. 270. Zob. też Nian-
Sheng Huang, Benjamin Franklin in American Thought and Culture, 1790–1990
(Philadelphia: American Philosophical Society, 1994).
2 The Provost Smith papers, „Pennsylvania Gazette”, kwiecień 1997,
www.upenn.edu/gazette/0497.
3 John Adams, „Boston Patriot”, 15 maja 1811.
4 Gordon Wood, The Radicalism of the American Revolution (New York: Vintage, 1991),

s. 347; John Adams do TF, 5 maja 1817; Francis, lord Jeffrey, „Edinburgh Review” 8
(1806) w: Norton Autobiography, s. 253. Jefferey recenzował wcześniejsze,
nieautoryzowane wydania jego pism i autobiografii.
5 Robert Spiller, Franklin and the Art of Being Human, „Proceedings of the American
Philosophical Society” 100.4 (sierpień 1956), s. 304.
6 John Keats do George’a i Georgiany Keats, 31 października 1818; Leigh Hunt,

Autobiography (New York: Harper, 1850), vol. 1, s. 130–132; oba cyt. za Norton
Autobiography, s. 257, 266.
7 Herman Melville, Israel Potter (1855; New York: Library of America, 1985), rozdz. 8,

http://www.melville.org/hmisrael.htm; autobiografia, s. 45.


8 Dzienniki Emersona, vol. 1, s. 375, cyt. za: Campbell, s. 35; Nathaniel Hawthorne,
Works, vol. 12, s. 189, cyt. za: Autobiografia Yale, s. 13.
9 David Brooks, Among the Burgeoisophobes, „The Weekly Standard”, 15 kwietnia 2002.
10 Mark Twain, The Late Benjamin Franklin, „The Galaxy”, lipiec 1870.

11 Jim Powell, How Benjamin Franklin’s Autobiography inspired all kinds of people to
help themselves, www.libertystory.net/LSCONNFRAN.htm.
12 Frederick Jackson Turner, esej w: „The Dial”, maj 1887; William Dean Howells,

Editor’s Study, „Harper’s”, kwiecień 1888, repr. w: Norton Autobiography.


13 Max Weber, The Protestant Ethic and the Spirit of Capitalism, opublikowane po raz

pierwszy (w języku niemieckim) w 1904 r., i w wydaniu poprawionym w 1920 r. (New


York: Harper Collins, 1930), s. 52–53; Van Wyck Brooks, America’s Coming of Age,
opublikowany po raz pierwszy w roku 1915 jako esej (Garden City, New York: Doubleday,
1934); William Carlos Williams, In the Grain (New York: New Directions, 1925), s. 153;
Sinclair Lewis, Babitt, pierwsze wydanie w 1922 r., rozdz. 3, sekcja 3,
zob. www.bartleby.com/ 162/16.html.
14 D.H. Lawrence, Benjamin Franklin, „Studies in Classic American Literature” (New

York: Viking, 1923), s. 10–16, xroads.virginia.edu/~HYPER/LAWRENCE/dhlch02.htm;


Cervantes, Don Quixote, cz. 2, rozdz. 33; Aesop, The Milkmaid and the Pail. Franklin
cytował maksymę „uczciwość jest najlepszą polityką” w liście do Edwarda Bridgena,
2 października 1779, jednak była to część listy maksym, które można by umieszczać na
monetach, i nie uważał jej za własną.
15 Charles Angoff, A Literary History of the American People (New York: Knopf, 1931),
s. 296–308.
16 Herbert Schneider, The Puritan Mind (New York: Henry Holt, 1930); Van Doren, s. 782;

I. Bernard Cohen, Benjamin Franklin’s Experiments (Cambridge: Harvard University


Press, 1941), s. 73.
17 Więcej na temat książki Dale Carnegiego (How to Win Friends and Influence People

(1937; New York: Pocket Books, 1994) zob. wyżej, rozdz. 4 przyp. 6; E. Digby Baltzell,
Puritan Boston and Quaker Philadelphia (New York: Free Press, 1979), s. 55.
18 Strona internetowa FranklinCovey www.franklincovey.com; Grady McAllister, An
Unhurried Look at Time Management, vasthead.com/Time/tm_papl.html. Peter Jennings,
Todd Brewster, In Search of America (New York: Hyperion, 2002), rozdz. 3, pisze
o interesującej dyskusji na zajęciach profesora Blaine’a McCormicka z Uniwersytetu
Baylor o Franklinie jako ojcu założycielu poradników biznesowych.
19 Brands, s. 715; Morgan, Franklin, s. 314.
20 Alan Taylor, For the Benefit of Mr. Kite, „The New Republic”, 19 marca 2001, s. 39;

Sztuka 1776 Shermana Edwardsa i Petera Stone’a została wystawiona w Teatrze 76 Ulicy
na Broadwayu 16 marca 1969 r. Odbyło się 1217 spektakli, w roku 1972 zaś została
zekranizowana; Howard Da Silva grał rolę Franklina i na scenie, i przed kamerą. Ben
Franklin in Paris Marka Sandricha Juniora i Sidneya Michaelsa miała premierę
27 października 1964 r. w Lunt- -Fontaine Theater i miała 215 spektakli; rolę Franklina
grał Robert Preston.
21 David Brooks, Our Founding Yuppie, „The Weekly Standard”, 23 października 2000,
s. 32, 35.
22 BF do JM, 17 lipca 1771.
23 Taylor, For the Benefit of Mr. Kite, s. 39.

24 Vernon Parrington, Main Currents in American Thought (New York: Harcourt, 1930),
vol. 1, s. 178.
25 Taylor, For the Benefit of Mr. Kite, s. 39.
26 Poor Richard’s, 1750; BF do Louisa Le Veillarda, 6 marca 1786; Autobiografia, s. 107

(we wszystkich trzech mowa o „próżnym worku”).


27 Brooks, Our Founding Yuppie, s. 35.
28 Autobiografia, s. 139.

29 Angoff, A Literary History of the American People, s. 306; Garry Wills, Under God
(New York: Simon & Schuster, 1990), s. 380.
30 Henry Steele Commager, The American Mind (New Haven: Yale University Press,

1950), s. 26; John Updike, Many Bens, „New Yorker”, 22 lutego 1988, s. 115.
31 David Hume do BF, 10 maja 1762; Campbell, s. 356.
Miejsce urodzenia Franklina przy Milk Street w Bostonie, naprzeciw Old South
Church
The Bostonian Society/Old State House

Deborah Franklin, ok. 1759, obraz Benjamina Wilsona


American Philosophical Society
William Franklin, ok. 1790, obraz Mathera Browna
kolekcja prywatna
Sarah „Sally” Franklin Bache, 1793, obraz Johna Hoppnera
The Metropolitan Museum of Art
Sławne popiersie Franklina dłuta Jeana-Antoine’a Houdona
© Réunion des Musées Nationaux/Art Resource, Nowy Jork
Francis Folger Franklin, ok. 1736; chłopiec zmarł na ospę w wieku czterech lat
kolekcja prywatna
Pierwsze wydanie „Almanachu Biednego Richarda”
Rosenbach Museum & Library, Filadelfia
Benjamin West, Benjamin Franklin czerpie elektryczność z nieba
Philadelphia Museum of Art

Projekt pieca Franklina, 1744


Chapin Library of Rare Books, Williams College
Szklana harmonika, instrument wynaleziony przez Franklina
Franklin Collection, Yale University Library
Mapa Golfsztromu powstała w oparciu o notatki Franklina
American Philosophical Society

Bateria butelek lejdejskich Franklina


American Philosophical Society

Zaprojektowane przez Franklina urządzenie do gromadzenia statycznego ładunku


elektrycznego
© Bettmann/Corbis
Pierwszy portret Franklina, przedstawiający go jako prostego dżentelmena,
namalowany przez Roberta Feke’a w 1748 r.
Harvard University Portrait Collection
Przeciwnik Franklina, Thomas Penn, właściciel Pensylwanii
The Historical Society of Pennsylvania Collection, Atwater Kent Museum of
Philadelphia
Dom stanowy Pensylwanii, 1778
© Bettmann/Corbis
Dom Franklina przy Craven Street, Londyn
American Philosophical Society
Przyjaciel Franklina William Strahan, obraz Joshui Reynoldsa
National Portrait Gallery, Londyn

Pierwszy rysunek polityczny Ameryki, wykonany przez Franklina


© Bettmann/Corbis
Franklin w Londynie, zgłębia naukę pod okiem Newtona (David Martin, 1766)
Pennsylvania Academy of Fine Arts, Filadelfia
Charles Wilson Peale wykonał ten szkic po tym, jak natknął się w domu przy
Craven Street na Franklina całującego dziewczynę, być może Polly Stevenson
American Philosophical Society

Franklin w milczeniu przysłuchuje się obelgom w Kogucim Dole, Londyn, 1774


© Huntington Library/SuperStock
Wprowadzone przez Franklina i Adamsa poprawki na projekcie Deklaracji
niepodległości, napisanym przez Jeffersona. Mocne przekreślenia Franklina
zmieniają „święte i niepodważalne” na „oczywiste”
Library of Congress
Kongres debatuje nad Deklaracją; w środku widać drzemiącego Franklina
The Historical Society of Pennsylvania Collection, Atwater Kent Museum of
Philadelphia
Sławny portret pędzla Siffrèda Duplessisa, 1778
The Metropolitan Museum of Art
Rycina oparta na portrecie, ok. 1778, wykonana przez Rosalie Filleul, jedną
z paryskich przyjaciółek Franklina, która napisała, że „czeka na okazję
pocałowania go”; miała zostać zgilotynowana podczas rewolucji francuskiej
American Philosophical Society
Franklin i paryskie damy
Réunion des Musées Nationaux/Art Resource, Nowy Jork
Widok na Passy
Leonard Labaree et al., eds., The Papers of Benjamin Franklin (36 vols. to date, New
Haven and London: Yale University Press, 1959–), vol. XXIII
Franklin w swej słynnej czapce z futra kuny
American Philosophical Society
Rycina przedstawiająca madame Helvétius
Franklin Collection, Yale University Library
Amerykańscy negocjatorzy rozmów pokojowych z Wielką Brytanią w Paryżu,
niedokończony obraz Benjamina Westa z 1783 r.: Temple Franklin, Henry
Laurens, Benjamin Franklin, John Adams, John Jay
Winterthur Museum
Fresk z amerykańskiego Kapitolu przedstawiający Franklina pod swą morwą
podczas obrad konwencji konstytucyjnej, razem z Alexandrem Hamiltonem,
Jamesem Wilsonem i Jamesem Madisonem
The Architect of the Capitol

You might also like