Henry Emily - Ludzie, Ktorych Spotykamy Na Wakacjach

You might also like

Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 493

RECENZJE

„Emily Henry to kolejna autorka, której książki kupuję w ciemno,

a powieść Ludzie, których spotykamy na wakacjach okazała się idealną

ucieczką od codzienności – to ciepła, zabawna, czuła historia, którą aż

szkoda kończyć”.

– Jodi Picoult, autorka Księgi dwóch dróg, numeru jeden na liście bestsellerów „New York Timesa”

„Ludzie, których spotykamy na wakacjach to uroczy, rozwijający się powoli

romans pełen napięcia seksualnego i kuszących możliwości. Zakochałam

się bez pamięci w Aleksie i Poppy i z przyjemnością zjeździłam z nimi cały

świat”.

– Beth O’Leary, autorka Współlokatorów, bestsellera „Sunday Timesa”

„Książka jak marzenie, skrząca się humorem, olśniewająca stylem

i urzekająca historią miłosną, która chwyciła mnie za serce i nie chciała

puścić”.

– Abby Jimenez, autorka książki Życie jest zbyt krótkie, bestsellera „USA Today”

„Emily Henry jest prawdziwą GWIAZDĄ! Ludzie, których spotykamy na

wakacjach to głęboko poruszająca, a zarazem niezwykle zabawna książka,

która utwierdza autorkę na pozycji królowej dialogu. Fanki komedii

romantycznych zachwycą się tą historią, w której między przyjaciółmi

rozwija się powoli miłość. Poppy i Alex są prawdziwi, nieidealni

i przeuroczy, a opisy ich Wakacyjnych Wyjazdów potrafią zaspokoić głód

podróży. Idealna lektura wakacyjna!”


– Alexis Daria, autorka bestsellera You Had Me at Hola

„Absolutnie cudowna książka – chwytająca za serce, autentycznie

poruszająca i pełna dowcipnych dialogów, które sprawiają, że Alex i Poppy

niemal wyskakują ze stron. Już czekamy z niecierpliwością na kolejną

książkę Emily”.

– Heather Cocks i Jessica Morgan, autorki bestsellerów „USA Today” The Royal We oraz The Heir

Affair

RECENZJE KSIĄŻKI
Beach Read
„Proza Henry objawia swoją prawdziwą moc w napięciu między

bohaterami – w przypadkowych dotknięciach, które się przeciągają,

w dłoniach stykających się pod stolikiem restauracyjnym. Niewielu

autorów potrafi uchwycić ten rodzaj udawania, że nic się nie wydarzyło,

przy jednoczesnym pragnieniu, by wydarzyło się ponownie. I jest to nie

tylko przekonujące, ale też zaraźliwe”.

– „The New York Times Book Review”

„Zaczęłam czytać Beach Read i dosłownie nie mogłam przestać”.

– „Betches”
„To, że Henry potrafi pomieścić w jednej książce prawdziwe tornado

emocji i znakomite kreacje bohaterów, świadczy o jej niezrównanych

umiejętnościach”.

– „Entertainment Weekly”
Poprzednią książkę napisałam głównie dla siebie.

Ta jest dla Ciebie.


Prolog

Wakacje pięć lat temu


Na wakacjach możesz być, kim chcesz.

Wakacje, tak jak dobra książka albo wspaniały strój, wydobywają

z ciebie inną osobę.

Być może w codziennym życiu nie potrafisz nawet kiwać głową do

muzyki płynącej z radia, tak żeby nie odczuwać przy tym skrępowania, ale

gdy trafisz do właściwego ogródka kawiarnianego oświetlonego girlandami

migotliwych lampek, z właściwym zespołem grającym na blaszanych

bębnach, zaczniesz skakać i pląsać w najlepsze.

Na wakacjach zmieniają ci się włosy. Woda jest inna, szampon pewnie

też. A może w ogóle przestajesz się przejmować myciem włosów albo ich

czesaniem, bo sól z oceanu nadaje im skręt, który bardzo ci się podoba.

Myślisz sobie: Może w domu też mogłabym tak robić. Może mogłabym

stać się osobą, która nie czesze włosów, której nie przeszkadza, że jest cała

spocona albo że wszędzie włazi jej piasek.

Na wakacjach zagadujesz do nieznajomych i zapominasz

o jakimkolwiek ryzyku. Nawet jeśli rozmowa okaże się niemożliwie

krępująca – co z tego? Już nigdy więcej nie spotkasz tej osoby!

Jesteś, kim chcesz. Możesz robić, co chcesz.

No dobra, może nie do końca. Czasem pogoda stawia cię w określonej

sytuacji – na przykład takiej, w jakiej znalazłam się teraz – i zmusza do


wynajdowania drugorzędnych rozrywek w oczekiwaniu, aż przestanie

padać.

Wychodząc z łazienki, zatrzymuję się na moment. Po części dlatego, że

nadal opracowuję plan działania. Głównie jednak ponieważ na lepkiej

podłodze gubię jeden sandał i muszę doskakać do niego z powrotem.

W teorii darzę to miejsce absolutnym uwielbieniem, ale w praktyce

dotknięcie bosą stopą anonimowego paskudztwa na laminowanej podłodze

może się okazać świetnym sposobem na złapanie jednego z tych rzadkich

zarazków, które przechowuje się w schłodzonych probówkach tajnego

magazynu Centrum Kontroli Chorób Zakaźnych.

Wykonuję parę tanecznych podskoków, wsuwam palce stopy w cienkie

pomarańczowe paski i obracam się, żeby przyjrzeć się lepiej lokalowi:

natłok spoconych ciał, leniwe obroty słomianych wentylatorów pod

sufitem, otwarte na oścież drzwi, podparte tak, żeby co jakiś czas wdarł się

przez nie deszcz przywiany z ciemnej nocy i schłodził spoconą ciżbę.

W kącie szafa grająca otoczona neonowym blaskiem, z której leci I Only

Have Eyes for You zespołu Flamingos.

To miejscowość wypoczynkowa, ale bar dla tubylców jest wolny od

letnich sukienek w kwiaty i hawajskich koszul, choć niestety brakuje też

drinków ozdobionych słupkami owoców tropikalnych.

Gdyby nie burza, wybrałabym jakiś inny lokal na swój ostatni wieczór

w tym mieście. Przez cały tydzień deszcz padał tak rzęsiście, a grzmoty

rozlegały się tak często, że moje marzenia o białych piaszczystych plażach

i lśniących motorówkach zostały przekreślone, a ja razem z resztą

zawiedzionych urlopowiczów całymi dniami żłopałam kolejne piña colady

w każdej zatłoczonej pułapce na turystów, jaką tylko mogłam znaleźć.

Tego wieczoru miałam już jednak dość tłoku, długiego czasu

oczekiwania i szpakowatych mężczyzn z obrączkami mrugających do mnie


po pijanemu znad ramienia żon. Właśnie dlatego trafiłam tutaj.

Do baru o lepkiej podłodze, który nazywa się po prostu Bar, i teraz

przepatruję skromny tłumek w poszukiwaniu swojego celu.

Siedzi na końcu baru w Barze. Mężczyzna mniej więcej w moim wieku,

dwudziestu pięciu lat, o piaskowych włosach, słusznym wzroście

i szerokich ramionach, choć tak przygarbiony, że na pierwszy rzut oka

trudno zauważyć te dwie ostatnie cechy. Głowę pochylił nad telefonem

z wyrazem cichego skupienia, które da się odczytać z jego profilu. Zębami

podskubuje swoją pełną dolną wargę, a palcem przesuwa powoli po

ekranie.

Choć lokal nie jest nabity jak Disney World, mimo wszystko panuje tu

hałas. Pomiędzy szafą grającą, która zawodzi dziwaczne melodie z końca

lat pięćdziesiątych, a zainstalowanym naprzeciwko telewizorem

z prezenterem wykrzykującym rewelacje na temat rekordowych opadów

deszczu, słychać rechot mężczyzn o identycznym charczącym śmiechu,

którym wybuchają wszyscy jednocześnie. Na odległym krańcu kontuaru

barmanka co chwilę tłucze dłonią w ladę dla podkreślenia tego, co

opowiada jakiejś kobiecie o żółtych włosach.

Burza sprowadziła na całą wyspę nerwowość, a tanie piwo rozbudza we

wszystkich skłonności do awantur.

Jednak mężczyzna o piaskowych włosach, siedzący na stołku w rogu,

ma w sobie spokój, który wyróżnia go spośród innych. Właściwie to całym

swoim wyglądem krzyczy, że nie jest stąd. Pomimo prawie trzydziestu

stopni ciepła i wilgotności na poziomie miliona procent ma na sobie

wymiętą koszulę z długim rękawem i granatowe spodnie. Jest też

podejrzanie pozbawiony opalenizny, a także jakichkolwiek oznak

wesołości, radości czy beztroski.

Bingo!
Odgarniam z twarzy pukiel jasnych, pofalowanych włosów i ruszam

w jego stronę. Nawet gdy podchodzę, mężczyzna nie odrywa wzroku od

telefonu, a palcem dalej przesuwa tekst, który czyta na ekranie. Kątem oka

zauważam wytłuszczone słowa: „ROZDZIAŁ DWUDZIESTY

PIERWSZY”.

Facet naprawdę czyta książkę w knajpie.

Opieram się biodrem o bar i przesuwam łokieć po ladzie, by spojrzeć

mu w twarz.

– Heja, tygrysie.

Mężczyzna powoli podnosi na mnie swoje orzechowe oczy i mruga.

– Cześć?

– Często tu przychodzisz?

Przygląda mi się przez minutę, najwyraźniej ważąc w myślach

potencjalne odpowiedzi.

– Nie – odpowiada wreszcie. – Nie mieszkam tu.

– O! – Udaję zdziwienie, ale zanim zdążę powiedzieć coś więcej, on

ciągnie dalej:

– Ale nawet gdybym mieszkał, mam kotkę z licznymi problemami

zdrowotnymi, która wymaga specjalistycznej opieki. W takiej sytuacji

trudno gdziekolwiek wychodzić.

Właściwie każda część tego zdania wzbudza we mnie sprzeciw.

– Tak mi przykro. – Odzyskuję wenę. – Na pewno ciężko sobie z tym

poradzić, kiedy przeżywa się jednocześnie żałobę.

Mężczyzna marszczy brwi.

– Żałobę?

Zataczam dłonią nieduże koło, wskazując na jego strój.

– Nie przyjechałeś do miasta na pogrzeb?


Zaciska mocno wargi.

– Nie.

– W takim razie co cię tu sprowadza?

– Przyjaciółka. – Spuszcza wzrok na telefon.

– Mieszka tu? – zgaduję.

– Zaciągnęła mnie tutaj – precyzuje on. – Na wakacje. – To ostatnie

słowo wypowiada z niejaką wzgardą.

Przewracam oczami.

– Nie może być! Odciągnęła cię od twojej kotki? Wyłącznie pod

pretekstem hulanek i swawoli? Jesteś pewien, że osobę tego pokroju nadal

można nazywać przyjaciółką?

– Z każdą chwilą coraz bardziej tracę tę pewność – odpowiada, nie

podnosząc wzroku.

Nie podsuwa mi zbyt dużo materiału, na którym mogłabym pracować,

ale się nie poddaję.

– To co – brnę dalej – jaka jest ta twoja przyjaciółka? Ostra? Bystra?

Nadziana?

– Niska – rzuca mężczyzna, nie przerywając czytania. – Hałaśliwa. Bez

przerwy gada. Potrafi zachlapać każdy ciuch, jaki ma na sobie którekolwiek

z nas, ma koszmarny gust, jeśli chodzi o facetów, szlocha na klipach

reklamujących szkoły policealne, wiesz, na tych, gdzie samotna matka

siedzi po nocach przed komputerem, a potem, kiedy zasypia, jej syn

przykrywa ją kocem i uśmiecha się, bo jest z niej taki dumny. Co jeszcze?

Ma fioła na punkcie zapchlonych spelun, które cuchną salmonellą. Boję się

tu wypić nawet piwo butelkowane. Widziałaś, jakie opinie ma to miejsce na

Yelpie?

– Żarty sobie ze mnie stroisz? – pytam, krzyżując ramiona na piersi.


– No dobra – ustępuje. – Salmonella nie ma zapachu, ale tak, Poppy,

jesteś niska.

– Alex! – Uderzam go w biceps, wychodząc z roli. – Próbuję ci pomóc!

Alex rozmasowuje ramię.

– Niby w jaki sposób?

– Wiem, że Sara złamała ci serce, ale musisz przejść nad tym do

porządku dziennego. A kiedy w barze podchodzi do ciebie gorąca laska,

pierwszą rzeczą, o której nie powinieneś wspominać, jest twoja

współzależna relacja z tą pojebaną kotką.

– Po pierwsze, Flannery O’Connor nie jest pojebana – mówi. – Jest

nieśmiała.

– Jest podła.

– Po prostu za tobą nie przepada – upiera się. – Epatujesz psią energią.

– Ja tylko próbowałam ją pogłaskać – bronię się. – Po co mieć

zwierzaka, który nie lubi głaskania?

– Ona lubi głaskanie – odpowiada Alex. – Chodzi tylko o to, że ty

zawsze podchodzisz do niej z takim wilczym błyskiem w oku.

– Wcale nie.

– Poppy, ty do wszystkiego podchodzisz z wilczym błyskiem w oku.

W tym momencie zbliża się do nas barmanka z drinkiem, który

zamówiłam przed pójściem do łazienki.

– Proszę – odzywa się. – Margarita dla pani.

Puszcza do mnie po ladzie oszroniony kieliszek, a ja, gdy tylko go łapię,

czuję w gardle ukłucie ekscytującego pragnienia. Podnoszę napój tak

szybko, że spora ilość tequili wychlapuje się przez krawędź, a Alex

z nadnaturalną i doskonale wyćwiczoną prędkością zrzuca moją drugą rękę

z lady, zanim pryśnie na nią alkohol.


– Widzisz? Wilczy błysk – rzuca cicho i poważnie, tak jak praktycznie

wszystkie słowa, które do mnie wypowiada. No, może z wyłączeniem tych

rzadkich, uświęconych chwil, kiedy wychodzi z niego Szurnięty Alex, a ja

mogę popatrzeć, jak – powiedzmy – rzuca się na podłogę w barze karaoke

i udaje, że szlocha do mikrofonu, podczas gdy jego piaskowe włosy sterczą

na wszystkie strony, a pognieciona koszula wyłazi ze spodni. Taki

hipotetyczny przykład. Sytuacji, która naprawdę się kiedyś wydarzyła.

Alex Nilsen jest ucieleśnieniem samokontroli. W jego wysokim,

szerokim, wiecznie zgarbionym i/lub zwiniętym w precel ciele mieści się

nadmiar stoicyzmu (skutek bycia najstarszym dzieckiem wdowca

o najwyższym poziomie lęku przed wydawaniem z siebie głosu, z jakim się

kiedykolwiek spotkałam) i mnóstwo wyparcia (skutek surowego

wychowania religijnego stojącego w opozycji do większości jego pasji,

czyli głównie do nauki), a oprócz tego najdziwaczniejszy, skrycie

głupkowaty i niezwykle wrażliwy pajac, jakiego miałam przyjemność

poznać.

Upijam łyk margarity, po którym wydobywa się ze mnie pomruk

zadowolenia.

– Pies w ludzkim ciele – mamrocze pod nosem Alex, a potem wraca do

przewijania tekstu na telefonie.

Prycham z dezaprobatą na jego komentarz i biorę kolejny łyk.

– Tak na marginesie, w tej margaricie jest z dziewięćdziesiąt procent

tequili. Mam nadzieję, że właśnie piszesz tym niewyżytym komentatorom

z Yelpa, żeby spadali na drzewo. Poza tym ta knajpa nie pachnie ani trochę

salmonellą. – Chłepczę jeszcze trochę drinka, po czym siadam na stołku

obok Aleksa i obracam się tak, żebyśmy zetknęli się kolanami. Uwielbiam

to, jak Alex siada, zawsze gdy wychodzimy gdzieś razem: tułowiem

zwrócony do baru, a swoimi długimi nogami w moją stronę, tak jakby


zostawiał jakąś tajną furtkę do siebie otwartą tylko dla mnie. Furtkę

prowadzącą nie tylko do tego powściągliwego, nigdy nie do końca

uśmiechniętego Aleksa Nilsena, którego widzi reszta świata, ale wiodącą

wprost do świra. Do Aleksa, który rok w rok wybiera się ze mną na te

wyjazdy, mimo że nie znosi latania, zmian i spania na jakiejkolwiek innej

poduszce niż ta, której używa w domu.

Uwielbiam to, że kiedy wchodzimy do knajpy, on zawsze kieruje się

prosto do baru, bo wie, jak bardzo ja lubię tam siadać, choć przyznał się

kiedyś, że za każdym razem się stresuje, czy nie nawiązuje za dużo albo za

mało kontaktu wzrokowego z barmanem.

W zasadzie to lubię i/lub uwielbiam prawie wszystko, co dotyczy

mojego najlepszego przyjaciela Aleksa Nilsena, i chcę, żeby był szczęśliwy,

więc nawet jeśli nigdy nie przepadałam za jego sympatiami – a zwłaszcza

za jego byłą dziewczyną Sarą – wiem, że to ja muszę zadbać o to, by

niedawne rozstanie z nią nie wpędziło go na stałe w mniszy tryb życia.

W końcu on zrobiłby (i już kiedyś zrobił) to samo dla mnie.

– To co – odzywam się – zaczynamy od początku? Teraz ja będę

seksowną nieznajomą przy barze, a ty pozostaniesz czarującym sobą, tylko

bez tych kocich problemów. Zobaczysz, w mgnieniu oka wrócisz do obiegu

randkowego.

Spogląda na mnie znad telefonu z miną zbliżoną do kpiącego

uśmieszku. No dobra, nazwę ją po prostu kpiącym uśmieszkiem, bo

u Aleksa raczej nie można liczyć na nic więcej.

– Masz na myśli nieznajomą, która rozpoczyna pogawędkę od rzucenia

w odpowiednim momencie „Heja, tygrysie”? Wydaje mi się, że nieco

inaczej interpretujemy słowo „seksowne”.

Przekręcam się na stołku, tak że nasze kolana obijają się o siebie w tę

i z powrotem, kiedy najpierw odwracam się od niego, a potem do niego,


i układam usta w zalotny uśmiech.

– Powiedz, bardzo bolało… – zaczynam – …kiedy spadałeś z nieba?

Alex kręci głową.

– Poppy, chciałbym, żebyś wiedziała – mówi powoli – że jeśli jeszcze

kiedykolwiek uda mi się pójść na randkę, nie będzie to miało absolutnie nic

wspólnego z twoją tak zwaną pomocą.

Wstaję, dopijam teatralnie resztkę drinka i gwałtownie odstawiam

kieliszek na ladę.

– Co ty na to, żebyśmy poszli gdzie indziej?

– Jakim cudem ty chodzisz na randki częściej niż ja? – pyta, nie mogąc

pojąć tej zagadki.

– To proste. Nie mam takich wysokich standardów jak ty. I żadnej

Flannery O’Connor, która stałaby mi na drodze. A jak idę do baru, to nie

łypię przez cały czas na opinie z Yelpa i nie wysyłam całym swoim ciałem

przekazu: „LEPIEJ ZE MNĄ NIE ROZMAWIAJ”. Poza tym podobno pod

pewnymi kątami wyglądam ładnie.

Alex wstaje i kładzie dwudziestkę na barze, po czym chowa portfel do

kieszeni. On zawsze ma przy sobie gotówkę. Nie wiem dlaczego. Pytałam

go o to już ze trzy razy. I nawet mi odpowiedział. Jednak ja nadal nie wiem

dlaczego, bo jego odpowiedź była albo zbyt nudna, albo zbyt złożona, żeby

mój umysł był w stanie ją zapamiętać.

– Nie zmienia to faktu, że jesteś kompletną wariatką – oświadcza.

– Ale mnie przecież i tak kochasz – wytykam mu odrobinę

defensywnie.

Otacza mnie ramieniem i spogląda na mnie z góry z kolejnym

nieznacznym, powściągliwym uśmiechem na swoich pełnych wargach.

Jego twarz to sito, przez które przedostają się tylko maleńkie drobinki

emocji.
– Wiem – odpowiada.

Uśmiecham się do niego szeroko.

– Ja ciebie też.

Alex walczy z powiększającym się uśmiechem, tak by pozostał ledwo

zauważalny.

– O tym też wiem.

Przez tę całą tequilę zrobiłam się senna i leniwa, więc zawisam na nim,

kiedy ruszamy w stronę otwartych drzwi.

– To był dobry wyjazd – stwierdzam.

– Jak dotąd najlepszy – przyznaje, podczas gdy chłodny deszcz

wpadający do lokalu wiruje wokół nas jak konfetti wystrzeliwane z armatki.

Alex obejmuje moje barki ciaśniej, cały ciepły i ciężki, a jego czysty

cedrowy zapach otula mnie niczym peleryna.

– Nawet ten deszcz za bardzo mi nie przeszkadzał – mówię, kiedy

wychodzimy w noc. Jest gęsta i mokra, brzęcząca od komarów, a palmy

drgają od dalekich grzmotów.

– Mnie nawet odpowiadał. – Alex zabiera rękę z mojego ramienia

i przytrzymuje ją zgiętą nad moją głową, żeby zmienić się w prowizoryczny

ludzki parasol, kiedy pędzimy przez zalaną ulicę w stronę naszego małego

czerwonego samochodu z wypożyczalni. Gdy do niego dopadamy, Alex

otwiera najpierw moje drzwi – załapaliśmy się na zniżkę dzięki temu, że

wzięliśmy samochód bez automatycznego otwierania drzwi i okien –

a potem przebiega dookoła maski i wskakuje za kierownicę.

Uruchamia silnik, a rozkręcona klimatyzacja uderza arktycznym

powietrzem w nasze mokre ubrania, gdy wyjeżdżamy z miejsca

parkingowego i skręcamy w stronę wynajętego domku.

– Właśnie sobie przypomniałem – mówi – że nie zrobiliśmy w barze

żadnych zdjęć na twojego bloga.


Wybucham śmiechem, ale zaraz uświadamiam sobie, że nie żartował.

– Alex, żaden z moich czytelników nie miałby ochoty oglądać zdjęć

z Baru. Nie chcieliby nawet o nim czytać.

Alex wzrusza ramionami.

– Według mnie Bar wcale nie był taki zły.

– Mówiłeś, że cuchnie salmonellą.

– Poza tą jedną rzeczą nie był zły. – Włącza kierunkowskaz

i wyprowadza samochód na wąską uliczkę, wzdłuż której rośnie szpaler

palm.

– W sumie nie mam z tego tygodnia żadnych zdjęć, które mogłyby mi

się przydać.

Zwalniając przed żwirowym podjazdem, Alex marszczy i pociera brwi.

– Poza tymi, które ty mi zrobiłeś – dodaję pospiesznie. Alex sam

zaproponował, że zrobi mi zdjęcia do mediów społecznościowych, ale

wyszły naprawdę koszmarne. Było to jednak tak urocze z jego strony, że

wybrałam jedną, najmniej paskudną fotografię, i wrzuciłam ją na swój

profil. Mam na niej okropną minę, zastygłą w pół słowa, bo akurat

krzyczałam coś do niego ze śmiechem, a on próbował – nieudolnie – dać mi

jakąś wskazówkę, podczas gdy nad moją głową wyraźnie widać kłębiące

się chmury, tak jakbym to ja przyzywała apokalipsę na wyspę Sanibel. Ale

przynajmniej widać, że jestem szczęśliwa.

Kiedy patrzę na to zdjęcie, nie mogę sobie przypomnieć, co Alex

powiedział, że wywołał u mnie taką minę, ani co mu odkrzyknęłam. Ale

czuję ten sam przypływ ciepła, jak kiedy myślę o wszystkich naszych

wcześniejszych Wakacyjnych Wyjazdach.

Tę samą falę szczęścia, to uczucie, że właśnie o to w życiu chodzi: żeby

być w jakimś pięknym miejscu z kimś, kogo się kocha.


Próbowałam coś o tym napisać pod zdjęciem, ale trudno mi było to

wyjaśnić.

Zazwyczaj moje posty dotyczą tego, jak podróżować tanio

i doświadczyć jak najwięcej, wydając jak najmniej, ale kiedy sto tysięcy

osób śledzi moje wakacje na plaży, idealnie byłoby pokazać im… wakacje

na plaży.

W minionym tygodniu spędziliśmy na wybrzeżu wyspy Sanibel

w sumie około czterdziestu minut. Na resztę czasu zaszywaliśmy się

w barach i restauracjach, księgarniach i sklepach z ciuchami vintage,

a oprócz tego przesiadywaliśmy w podniszczonym domku, który

wynajęliśmy, zajadając się popcornem i licząc błyskawice. Nie nabraliśmy

opalenizny ani nie oglądaliśmy tropikalnych ryb, nie snurkowaliśmy ani nie

wylegiwaliśmy się na katamaranach, nie robiliśmy właściwie niczego poza

przysypianiem na gąbczastej sofie, podczas gdy kolejne odcinki Strefy

mroku wkradały się cichym pomrukiem w nasze sny.

Są takie miejsca, które można podziwiać w pełnej okazałości,

niezależnie od tego, czy świeci słońce, ale to nie jest jedno z nich.

– Hej – odzywa się Alex, przestawiając drążek w tryb parkowania.

– Co?

– Zróbmy sobie zdjęcie – proponuje. – Razem.

– Przecież nie znosisz, jak ci się robi zdjęcia – przypominam mu.

Zawsze mnie to dziwiło, bo technicznie rzecz biorąc, Alex jest

niesamowicie przystojny.

– Wiem – odpowiada. – Ale jest ciemno, a ja chcę zapamiętać tę chwilę.

– Dobra – zgadzam się. – Tak. Zróbmy sobie zdjęcie.

Sięgam po telefon, ale on już wyciągnął swój. Tylko zamiast trzymać go

ekranem w naszą stronę, tak żebyśmy się widzieli, odwrócił go i celuje

w nas zwykłym aparatem, a nie tym z przodu.


– Co ty wyprawiasz? – wołam, sięgając do jego telefonu. – Nie po to

ludzie wymyśli tryb selfie, dziadku.

– Zostaw! – Alex się śmieje i odsuwa telefon poza zasięg mojej ręki. –

To nie na twojego bloga, nie musimy dobrze wyglądać. Chodzi o to,

żebyśmy wyglądali naturalnie. Jeśli mamy przełączyć na tryb selfie, to

w ogóle nie warto robić tego zdjęcia.

– Powinieneś się leczyć na zaburzenia dysmorficzne – oznajmiam.

– Powiedz mi, Poppy, ile tysięcy zdjęć już dla ciebie napstrykałem, co?

– pyta. – Zróbmy to jedno tak, jak ja chcę.

– Okej, zgoda. – Przechylam się nad drążkiem i opieram o jego

wilgotną pierś, a on przekrzywia trochę głowę, żeby zniwelować różnicę

wzrostu między nami.

– Raz… dwa… – Lampa błyska, jeszcze zanim zdąży powiedzieć

„trzy”.

– Ty potworze! – wykrzykuję.

Alex obraca telefon, żeby zobaczyć zdjęcie, i wydaje z siebie jęk.

– O nieeee… Rzeczywiście wyglądam jak potwór.

Krztuszę się ze śmiechu, kiedy pokazuje mi nasze upiornie rozmazane

twarze: jego mokre włosy sterczą posklejane jak kolce, moje przylepiły się

wiotkimi kosmykami do policzków, wszystko mamy błyszczące i czerwone

z gorąca, ja całkiem zamknęłam oczy, a jego powieki wyglądają na

zmrużone i opuchnięte.

– Jak to możliwe, że oboje jesteśmy tak słabo widoczni, a jednocześnie

tak okropnie wyglądamy?

Alex ze śmiechem odchyla głowę na zagłówek.

– No dobra, skasuję to.


– Nie! – Szarpię się z nim, żeby zabrać mu telefon. On ściska go

mocno, ale ja też nie puszczam, więc po prostu trzymamy go sobie nad

drążkiem. – Właśnie o to chodziło, Alex. Żeby zapamiętać ten wyjazd

takim, jaki naprawdę był. I żebyśmy wyglądali naturalnie.

Jego uśmiech jest słaby i nieznaczny, jak zawsze.

– Poppy, ty wcale nie wyglądasz tak jak na tym zdjęciu.

Kręcę głową.

– Ty też nie.

Milkniemy na chwilę, tak jakby nie było już nic więcej do powiedzenia,

skoro to jedno ustaliliśmy.

– Za rok jedźmy w jakieś zimne miejsce – mówi w końcu Alex. –

I suche.

– Dobrze – zgadzam się z szerokim uśmiechem. – Tak zrobimy.


1

Te wakacje
– Poppy – odzywa się Swapna ze szczytu matowoszarego stołu

konferencyjnego. – A ty co masz?

Jak na wielkoduszną władczynię imperium „Relaksu i Odpoczynku”,

Swapna Bakshi-Highsmith nie mogłaby chyba w mniejszym stopniu

uosabiać dwóch wartości kluczowych dla naszego wspaniałego czasopisma.

Ostatnio odpoczywała jakieś trzy lata temu, kiedy była w połowie

dziewiątego miesiąca ciąży i lekarz kazał jej leżeć. Nawet wtedy jednak

łączyła się ciągle z biurem na wideokonferencjach, z laptopem ustawionym

na brzuchu, więc nie sądzę, żeby szczególnie się relaksowała. Wszystko jest

w niej ostre, szpiczaste i eleganckie, począwszy od zaczesanych do tyłu

włosów, ściętych krótko jak u modelek z wybiegu, a skończywszy na

nabijanych ćwiekami szpilkach od Aleksandra Wanga.

Kreska, którą rysuje sobie na powiekach, mogłaby przeciąć aluminiową

puszkę, a jej szmaragdowe spojrzenie potrafiłoby ją później zgnieść. W tym

momencie jest skierowane prosto na mnie.

– Poppy? Halo?

Mrugam parę razy, żeby otrząsnąć się z zamyślenia, i odkasłuję,

podsuwając się na krześle. Ostatnio często mi się to zdarza. Kiedy pracuje

się na stanowisku, które wymaga pojawiania się w biurze tylko raz

w tygodniu, niezbyt dobrze jest bujać w obłokach przez pół spotkania jak

dzieciak na matmie, zwłaszcza na oczach tyleż przerażającej, co

inspirującej szefowej.
Przyglądam się leżącemu przede mną notatnikowi. Kiedyś

przychodziłam na te piątkowe zebrania z dziesiątkami nagryzmolonych

w pośpiechu pomysłów. Propozycji na artykuły o nieznanych

zagranicznych festiwalach, o restauracjach słynnych tylko wśród

okolicznych mieszkańców, serwujących przaśne desery smażone

w głębokim tłuszczu, o zjawiskach przyrodniczych występujących tylko na

wybranych plażach w Ameryce Południowej, o obiecujących winnicach

z Nowej Zelandii – albo o nowych trendach wśród poszukiwaczy wrażeń

i sposobach na głęboki relaks dla miłośników SPA.

Dawniej sporządzałam te notatki w stanie jakiegoś przynaglenia, tak

jakby każde z tych doświadczeń, o których marzyłam, było żywym

stworzeniem rozwijającym się w moim ciele, wypuszczającym gałęzie

i napierającym od wewnątrz, żeby się ze mnie wydostać. Na trzy dni przed

tymi spotkaniami wpadałam w rodzaj gorączkowego transu guglowania:

przeglądałam setki zdjęć z miejsc, w których nigdy dotąd nie byłam,

i czułam w brzuchu pomruk osobliwego głodu.

Dziś jednak spędziłam tylko dziesięć minut na wypisywaniu nazw

krajów.

Krajów, nawet nie miast.

Swapna patrzy na mnie, czeka, aż przedstawię jej pomysł na swój

kolejny świetny wakacyjny materiał na przyszły rok, a ja gapię się na słowo

„Brazylia”.

Brazylia to piąty co do wielkości kraj na świecie. Stanowi pięć i sześć

dziesiątych procenta masy Ziemi. Nie da się napisać krótkiego,

chwytliwego artykułu na temat wakacji w Brazylii. Trzeba by wybrać

przynajmniej jeden konkretny region.

Przewracam stronę notatnika i udaję, że przyglądam się notatkom na

kolejnej. Jest pusta. Kiedy mój kolega Garrett przechyla się w moją stronę,
jakby chciał zerknąć mi przez ramię, zamykam z trzaskiem zeszyt.

– Petersburg – mówię.

Swapna unosi jedną brew, zaczyna chodzić wzdłuż szczytu stołu.

– O Petersburgu pisaliśmy w wydaniu wakacyjnym trzy lata temu.

O festiwalu podczas białych nocy, pamiętasz?

– Amsterdam? – rzuca obok mnie Garrett.

– Amsterdam to wiosenne miasto – oznajmia Swapna z nutą

rozdrażnienia. – Nie można pisać o Amsterdamie i nie wspomnieć

o tulipanach.

Słyszałam kiedyś, że Swapna odwiedziła ponad siedemdziesiąt pięć

krajów, w tym wiele dwukrotnie.

Teraz przystaje z telefonem w dłoni i w zastanowieniu postukuje nim

o drugą rękę.

– Poza tym Amsterdam jest taki… modny.

Swapna ma w sobie głęboko zakorzenione przekonanie, że być

w modzie oznacza tak naprawdę być już w tyle za modą. Jeśli wyczuje, że

duch epoki zaczyna spoglądać przychylnym okiem na Toruń, Toruń spada

z wokandy na następne dziesięć lat. Na ścianie przy boksach biurowych

dosłownie wisi przypięta pinezką Lista (choć akurat Torunia na niej nie ma)

miejsc, o których w „RiO” NIE WOLNO PISAĆ. Każda pozycja zostaje

tam umieszczona ręką szefowej i opatrzona datą, a wśród pracowników

krąży coś w rodzaju podziemnej puli zakładów dotyczących momentu,

w którym dane miejsce zostanie skreślone z Listy. Trudno o więcej cichej

ekscytacji w biurze, niż kiedy Swapna wkracza o poranku do redakcji,

z dizajnerską torbą na laptopa przewieszoną przez ramię, i maszeruje

wprost do Listy z wyciągniętym zawczasu długopisem, żeby wykreślić

jedno z zakazanych miast.


Wszyscy patrzą z zapartym tchem, zastanawiając się, które miasto

zostanie wydobyte z mroków „RiO”, a kiedy Swapna znika bezpiecznie za

zamkniętymi drzwiami swojego gabinetu, ten, kto siedzi najbliżej Listy,

podbiega do niej, odczytuje skreśloną pozycję i obraca się, by szeptem

obwieścić nazwę szczęśliwego miasta pozostałym pracownikom. Potem

zazwyczaj następuje cicha celebracja.

Zeszłej jesieni, kiedy Paryż został uwolniony z Listy, ktoś otworzył

szampana, a Garrett wyciągnął czerwony beret z szuflady w biurku, gdzie

schował go chyba właśnie na tę okazję. Nosił go przez cały dzień, ale

zrywał z głowy za każdym razem, gdy usłyszał szczęknięcie i przeciągły

zgrzyt drzwi gabinetu Swapny. Myślał, że ujdzie mu to na sucho, dopóki

wieczorem, kiedy Swapna wychodziła z biura, nie zatrzymała się przy jego

miejscu i nie powiedziała: „Au revoir, Garrett”.

Jego twarz przybrała ten sam odcień co beret i choć według mnie

Swapna tylko sobie zażartowała, on nigdy do końca nie odzyskał pewności

siebie.

Nazwanie Amsterdamu „modnym” sprawia, że jego policzki barwią się

teraz już nawet nie na kolor beretu, ale od razu na buraczkowy szkarłat.

Ktoś inny rzuca wyspę Cozumel. A potem głosujemy nad Las Vegas,

nad którym Swapna przez chwilę się zastanawia.

– Vegas mogłoby być dobre. – Patrzy prosto na mnie. – Poppy, nie

sądzisz, że Vegas mogłoby być dobre?

– Zdecydowanie – popieram ją.

– Santorini – wtrąca Garrett głosem myszki z filmów rysunkowych.

– Santorini jest oczywiście śliczne – zgadza się Swapna, a Garrett

wydaje słyszalne westchnienie ulgi. – Ale my potrzebujemy czegoś

z polotem.
Znowu patrzy na mnie. Znacząco. Wiem dlaczego. Chce, żebym to ja

napisała ten artykuł. Po to zostałam tu zatrudniona.

Żołądek mi się kurczy.

– Pomyślę jeszcze i w poniedziałek przyjdę do ciebie z jakąś propozycją

– obiecuję.

Swapna kiwa głową na zgodę. Garrett obsuwa się na krześle. Wiem, że

on i jego chłopak rozpaczliwie pragną darmowej wycieczki na Santorini.

Pewnie jak każdy, kto pisze o podróżach. Albo nawet jak każdy, kto żyje na

tym świecie.

Jak i ja zapewne powinnam.

Nie poddawaj się – chciałabym mu szepnąć. Jeśli Swapna chce

inspiracji, ode mnie na pewno jej nie dostanie.

Od dawna cierpię na jej niedobory.

– Myślę, że powinnaś cisnąć to Santorini – oświadcza Rachel, kręcąc

kieliszkiem z różowym winem na mozaikowym blacie stolika kawowego.

Dzięki prowadzonej przez nią stronie pijemy to idealne letnie wino za

darmo.

Rachel Krohn – blogerka modowa, entuzjastka buldogów francuskich,

nieodrodna córka Upper West Side’u (ale na szczęście nie z rodzaju tych,

które uważają, że to urocze, że ktoś może pochodzić z Ohio albo że w ogóle

istnieje takie miejsce jak Ohio – czy ktoś w ogóle wie, gdzie to jest?) oraz

profesjonalna najlepsza przyjaciółka.

Pomimo posiadania sprzętów domowych najwyższej klasy Rachel

zmywa ręcznie wszystkie naczynia, bo uznaje to za kojące, i robi to

w butach na czterocentymetrowych obcasach, ponieważ uważa, że płaskie

podeszwy nadają się do jazdy konnej oraz do kopania w ogródku, i to tylko

jeśli nie udało się znaleźć odpowiednich butów na obcasie.


Rachel była pierwszą osobą, z którą zaprzyjaźniłam się po

przeprowadzce do Nowego Jorku. Pracuje jako influencerka (czytaj: płacą

jej za to, żeby malowała się kosmetykami konkretnych marek i robiła sobie

zdjęcia przy swojej pięknej toaletce z marmuru) i choć nigdy wcześniej nie

przyjaźniłam się z inną Osobowością Internetową, okazało się, że ma to

swoje zalety (czytaj: żadna z nas nie musi się wstydzić, kiedy prosi drugą

o chwilę na ustawienie kanapek do zdjęcia). Początkowo przypuszczałam,

że nie będę miała za dużo wspólnego z Rachel, jednak podczas naszego

trzeciego spotkania (w tej samej winiarni na brooklyńskim Dumbo, w której

siedzimy teraz) przyznała mi się, że we wtorki robi sobie zdjęcia na cały

tydzień – stroje i fryzury zmienia w drodze między różnymi parkami

i restauracjami – a w pozostałe dni pisze eseje i prowadzi profile paru

schronisk dla psów w mediach społecznościowych.

Wylądowała w tym zawodzie przez to, że jest fotogeniczna, ma

fotogeniczne życie i dwa bardzo fotogeniczne (choć wymagające

nieustannej opieki medycznej) psy.

Ja tymczasem postanowiłam zbudować wokół siebie internetową

społeczność obserwatorów tylko po to, by na dłuższą metę zmienić

podróżowanie w pełnowymiarową pracę. Dwie różne ścieżki, które

zaprowadziły nas w to samo miejsce. Nie dosłownie oczywiście – ona nadal

mieszka na Upper West Sidzie, a ja na Lower East Sidzie, ale chodzi o to,

że obie żyjemy z reklam.

Biorę łyk wina musującego i obracam go w ustach, zastanawiając się

nad tym, co powiedziała. Nigdy nie byłam na Santorini, a gdzieś

w zagraconym domu moich rodziców, w pudle pełnym drobiazgów, które

nie mają ze sobą absolutnie nic wspólnego, leży lista moich wymarzonych

celów podróży, spisana jeszcze na studiach, i Santorini figuruje na niej dość

wysoko. Czyste białe linie i wielkie połacie roziskrzonego, błękitnego


morza wydawały mi się tak odległe od mojego zabałaganionego domu

rodzinnego w Ohio, jak tylko potrafiłam sobie wyobrazić.

– Nie mogę – odpowiadam jej wreszcie. – Garrett przeżyłby

spontaniczny samozapłon, gdyby Swapna klepnęła Santorini dla mnie,

skoro to on je zaproponował.

– Nie rozumiem – stwierdza Rachel. – Naprawdę tak trudno ci się

zdecydować, gdzie jechać na wakacje, Pop? Przecież nie ciułasz na nie

przez cały rok. Wybierz jakieś miejsce. Jedź. Potem wybierzesz kolejne. Na

tym polega twoja praca.

– To nie takie proste.

– Tak, tak. – Macha ręką. – Wiem, że twoja szefowa chce wakacji „z

polotem”. Ale jak tylko znajdziesz się w pięknej okolicy z kartą kredytową

„RiO” do dyspozycji, pojawi się też polot. Nie ma dosłownie nikogo na tym

świecie, kto miałby większe szanse na magiczne wakacje niż dziennikarka

podróżnicza z dostępem do konta wielkiej spółki medialnej. Jeśli ty nie

możesz się wybrać na wakacje z polotem, to jak miałoby się to udać całej

reszcie tego cholernego świata?

Wzruszam ramionami i biorę kawałek sera z deski serów i wędlin.

– Może właśnie o to chodzi.

Rachel unosi jedną ciemną brew.

– Niby o co?

– Właśnie o to! – odpowiadam, a ona spogląda na mnie z oschłym

niesmakiem.

– Nie zgrywaj mi tu słodkiej i kapryśnej – mówi ozięble.

W ustach Rachel Krohn „słodka i kapryśna” to prawie taka sama

obelga, jak w przypadku Swapny Bakshi-Highsmith powiedzenie, że coś

jest „modne”. Pomimo delikatnej, mglistej estetyki fryzur, makijażu, ubrań,

mieszkania i szaty graficznej mediów społecznościowych Rachel jest osobą


do bólu pragmatyczną. Dla niej życie na świeczniku to praca jak każda

inna, a trwa przy niej dlatego, że pozwala jej to opłacić rachunki

(przynajmniej za ser, wino, kosmetyki, ciuchy i wszystko inne, co rozmaite

firmy postanowią jej wysłać), a nie dlatego, że lubuje się w fabrykowanej

półsławie, jaka się z nią wiąże. Pod koniec każdego miesiąca Rachel

wrzuca post z najgorszymi, nieprzerobionymi zdjęciami ze swoich sesji

i podpisuje: „ZDJĘCIA NA TYM PROFILU SĄ SPECJALNIE

DOBIERANE, TAK ŻEBYŚ ZATĘSKNIŁA ZA ŻYCIEM, KTÓRE NIE

ISTNIEJE. DOSTAJĘ ZA TO PIENIĄDZE”.

Tak, Rachel chodziła do szkoły artystycznej.

I jakimś cudem ten pseudoartystyczny performance ani trochę nie

nadwyrężył jej popularności. Gdy tylko jestem w mieście ostatniego dnia

miesiąca, staram się umówić z nią na spotkanie przy winie, żeby popatrzeć,

jak sprawdza powiadomienia i przewraca oczami, kiedy spływają nowe

lajki i nowi obserwujący. Co jakiś czas wydaje stłumiony skrzek i woła:

– Posłuchaj tego! „Rachel Krohn jest taka odważna i prawdziwa.

Chciałabym, żeby była moją mamą”. Powtarzam im, że mnie nie znają,

a do nich nadal to nie dociera!

Rachel ma mało cierpliwości do osób patrzących na świat przez różowe

okulary, a jeszcze mniej do tych, które pogrążają się w melancholii.

– Nie jestem słodka – zapewniam ją. – A już na pewno nie kapryśna.

Łuk jej brwi się pogłębia.

– Jesteś pewna? Bo masz skłonności do jednego i drugiego, skarbie.

Przewracam oczami.

– Chodzi ci o to, że jestem niska i noszę jaskrawe kolory.

– Nie, jesteś drobna – poprawia mnie – i nosisz wyraziste wzory. Masz

styl jak, powiedzmy, córka paryskiego piekarza z lat sześćdziesiątych, która


pedałuje o świcie przez miasteczko i woła: „Bonjour, le monde!”, rozdając

przy tym bagietki.

– Tak czy inaczej – mówię, wracając do głównego wątku – pomyśl, jaki

to ma sens, żeby jechać na te absurdalnie drogie wakacje, a potem opisywać

je dla garstki czterdziestu dwóch osób z całego świata, które mają czas

i pieniądze, jakich potrzeba, żeby je odtworzyć?

Rachel zastanawia się przez chwilę, a jej brwi ustawiają się z powrotem

w równej linii.

– Dobra, po pierwsze, nie zakładałabym, że większość czytelników

wykorzystuje artykuły z „RiO” jako przewodnik, Pop. Ty pokazujesz im sto

miejsc, oni wybierają trzy. A po drugie, w czasopismach wakacyjnych

ludzie chcą oglądać idealne wakacje. Kupują je po to, żeby marzyć, nie

żeby planować.

Nawet gdy wychodzi z niej Pragmatyczna Rachel, z tyłu zawsze czai się

cyniczna Rachel Artystka, która wyostrza jej słowa. Rachel Artystka

przypomina trochę starucha wygrażającego niebu, ojczyma, który mówi

przy kolacji: „Może odłączycie się na chwilę, dzieciaki?”, a potem zbiera

telefony do miski.

Uwielbiam Rachel Artystkę i wyznawane przez nią zasady, ale ich nagłe

zjawienie się w ogródku winiarni wytrąca mnie trochę z równowagi. Kipią

we mnie słowa, których nigdy dotąd nie wypowiadałam na głos. Skryte,

niepewne myśli, które jeszcze nigdy nie odsłoniły się przede mną w pełni,

nawet podczas wielu godzin, które przeleżałam na wciąż prawie nowej

sofie w swoim nieprzytulnym, niezamieszkanym mieszkaniu podczas

przestojów między wyjazdami.

– Jaki to ma sens? – powtarzam sfrustrowana. – Ty się tak czasami nie

czujesz? Mam wrażenie, że tak ciężko pracowałam, wszystko zrobiłam

dobrze…
– No, nie wszystko – wtrąca. – W końcu rzuciłaś studia, skarbie.

– …żeby dostać swoją wymarzoną pracę. I rzeczywiście ją dostałam.

Pracuję w jednym z czołowych czasopism podróżniczych! Mam ładne

mieszkanie! Mogę się wozić taksówkami bez zamartwiania się, na co tak

naprawdę powinnam przeznaczyć te pieniądze, a jednak… – Biorę

roztrzęsiony oddech, niepewna słów, które zaraz z siebie wyrzucę, choć

właśnie w tej chwili cały ciężar ich znaczenia uderza we mnie jak worek

piasku. – Nie jestem szczęśliwa.

Twarz Rachel łagodnieje. Przyjaciółka kładzie rękę na mojej dłoni, ale

nie odzywa się, zostawia mi przestrzeń, żebym mogła mówić dalej.

Zebranie się w sobie zajmuje mi trochę czasu. Czuję się jak niewdzięczna

pizda, że w ogóle mogłam tak pomyśleć, a co dopiero przyznać się do tego

na głos.

– Wszystko jest mniej więcej tak, jak to sobie wyobrażałam –

podejmuję w końcu. – Imprezy, przesiadki na lotniskach

międzynarodowych, drinki w samolocie, plaże, łódki i winnice. I wszystko

wygląda tak, jak powinno, ale czuję się w tym inaczej, niż się

spodziewałam. Szczerze mówiąc, wydaje mi się, że w ogóle czuję się

inaczej niż kiedyś. Dawniej na parę tygodni przed wyjazdem zaczynałam

chodzić po ścianach, wiesz? A kiedy wreszcie dojeżdżałam na lotnisko,

czułam się tak, jakby… jakby krew we mnie śpiewała. Jakby powietrze

wokół mnie tętniło możliwościami. Nie wiem. Nie za bardzo potrafię

powiedzieć, co się zmieniło. Może ja.

Rachel zakłada ciemny, skręcony kosmyk włosów za ucho i wzrusza

ramionami.

– Wtedy tego chciałaś, Poppy. Nie miałaś tego, a chciałaś mieć. Czułaś

w sobie głód.
Od razu wiem, że ma rację. Przejrzała na wylot słowa, które mi się

ulały.

– Czy to nie żałosne? – jęczę ze śmiechem. – Moje życie potoczyło się

dokładnie tak, jak na to liczyłam, a teraz brakuje mi chcenia czegoś.

Drżenia pod ciężarem pragnień. Buzowania od potencjału.

Wpatrywania się w sufit mojego nędznego – jeszcze sprzed „RiO” –

mieszkania na piątym piętrze bez windy po podwójnej zmianie serwowania

drinków w Garden i snucia marzeń o przyszłości. O miejscach, które

odwiedzę, o ludziach, których spotkam – o osobie, którą się stanę. Czego

jeszcze można chcieć, kiedy ma się wymarzone mieszkanie, wymarzoną

szefową i wymarzoną pracę (która wyklucza zamartwianie się

nieprzyzwoicie wysokim czynszem za wymarzone mieszkanie, bo i tak

przez większość czasu jada się w restauracjach z gwiazdkami Michelina na

koszt firmy)?

Rachel dopija swoje wino i nakłada trochę brie na krakersa, kiwając

mądrze głową.

– Znudzenie milenialsów.

– Istnieje coś takiego? – powątpiewam.

– Jeszcze nie, ale jeśli powtórzysz to trzy razy, wieczorem znajdziesz na

ten temat felieton w jakimś czasopiśmie internetowym.

Rzucam za siebie szczyptę soli, jakbym chciała się ustrzec przed złem,

a Rachel parska śmiechem i nalewa nam jeszcze po kieliszku wina.

– Myślałam, że problem milenialsów polega właśnie na tym, że nie

dostajemy tego, czego chcemy. Domów, stanowisk, wolności finansowej.

Ciągle tylko się uczymy, a potem do śmierci pracujemy w barze.

– No tak – przyznaje – ale ty rzuciłaś studia i zaczęłaś gonić za

marzeniami. To teraz masz.


– Nie chcę przeżywać znudzenia milenialsów – mówię. – Czuję się

podle, jak sobie pomyślę, że nie zadowala mnie moje własne wspaniałe

życie.

– Zadowolenie z życia to kłamstwo wymyślone przez kapitalizm –

parska śmiechem Rachel Artystka, ale może ma trochę racji. Zazwyczaj ma.

– Zastanów się tylko. Pomyśl o tych wszystkich zdjęciach, które wrzucam

na swój profil. One mają za zadanie coś sprzedać. Jakiś określony styl

życia. Ludzie patrzą na nie i myślą sobie: Gdybym tylko miała te szpilki od

Sonii Rykiel, to śliczne mieszkanie z dębowym parkietem we francuską

jodełkę, wtedy na pewno byłabym szczęśliwa. Pląsałabym sobie, podlewała

rośliny doniczkowe, zapalała niekończące się zapasy świeczek Jo Malone

i czułabym, że moje życie osiągnęło idealną harmonię. Wreszcie lubiłabym

swój dom. Rozkoszowałabym się każdym dniem na tej planecie.

– Dobrze to reklamujesz, Rach – oświadczam. – Wydajesz się całkiem

szczęśliwa.

– No pewnie, że jestem – odpowiada. – Ale nie czuję zadowolenia

z życia, a wiesz dlaczego? – Podnosi telefon ze stolika, przerzuca zdjęcia

do tego jednego, o którym pomyślała, i pokazuje mi je. Na fotografii widać

Rachel na welurowej sofie, całą obłożoną buldogami z identycznymi

bliznami po identycznych, ratujących życie operacjach pyska. Jest ubrana

jak SpongeBob Kanciastoporty i nie ma na sobie ani grama makijażu.

– Bo nie ma dnia, żeby jakieś pokątne pseudohodowle nie rozmnażały

dalej tych maluchów! Zapładniają w kółko te same biedne suczki

i produkują kolejne mioty szczeniaków z mutacjami genetycznymi, które

skazują je na ciężkie, bolesne życie. Nie wspominając o tych wszystkich

pitbullach stłoczonych w schroniskach, gnijących w więzieniu dla

szczeniąt!
– Próbujesz mi powiedzieć, żebym przygarnęła psa? – pytam. – Bo

wiesz, cała ta zabawa w pisanie o podróżach jakby z góry wyklucza

posiadanie zwierząt. – Tak naprawdę nawet gdybym zajmowała się czymś

innym, nie wiem, czy zniosłabym towarzystwo zwierzęcia. Kocham psy, ale

dorastałam w domu, w którym było ich pełno. Psy wiążą się z sierścią,

szczekaniem i chaosem. W przypadku już i tak dość chaotycznej osoby robi

się to ryzykowne. Gdybym poszła do schroniska, żeby przygarnąć

porzuconego psa, nie jest wcale pewne, czy nie wróciłabym do domu

z sześcioma adoptowanymi psiakami i jednym kojotem.

– Próbuję ci tylko powiedzieć – odpowiada Rachel – że poczucie sensu

liczy się bardziej niż zadowolenie. Miałaś milion celów zawodowych, które

nadawały twojemu życiu sens. Zrealizowałaś je wszystkie po kolei. Et

voilà: straciłaś sens.

– Czyli potrzebuję kolejnych celów.

Rachel kiwa głową z emfazą.

– Czytałam jeden artykuł na ten temat. Podobno zrealizowanie

długoterminowych celów często prowadzi do depresji. Liczy się droga,

skarbie, a nie dotarcie do celu, czy co tam ludzie wypisują na poduszkach. –

Jej twarz znowu łagodnieje i Rachel upodabnia się do tej zwiewnej istoty ze

swoich najpopularniejszych zdjęć. – Wiesz, moja terapeutka twierdzi…

– Twoja mama – precyzuję.

– Kiedy to mówiła, była terapeutką – upiera się, a ja rozumiem przez to,

że Sandra Krohn była wtedy zdecydowanie Doktor Sandrą Krohn, tak samo

jak Rachel jest czasem Rachel Artystką, a nie że faktycznie odbyła z córką

sesję terapeutyczną. Jakkolwiek Rachel by ją błagała, jej matka

kategorycznie odmawia potraktowania córki jako pacjentki. Rachel jednak

odmawia spotykania się z kimkolwiek innym, więc utknęły w martwym

punkcie.
– Tak czy inaczej – ciągnie Rachel – powiedziała mi, że kiedy komuś

gubi się szczęście, najlepiej poszukać go tak samo, jak szukałoby się

czegokolwiek innego.

– Czyli mam jęczeć i rozrzucać poduszki z kanapy po całym pokoju? –

zgaduję.

– Czyli powinnaś wrócić po własnych śladach – wyjaśnia Rachel. – No

więc, Poppy, zastanów się przez chwilę i przypomnij sobie, kiedy po raz

ostatni byłaś naprawdę szczęśliwa.

Problem polega na tym, że nie muszę się wcale zastanawiać. Ani trochę.

Dokładnie wiem, kiedy po raz ostatni byłam naprawdę szczęśliwa.

Dwa lata temu w Chorwacji – z Aleksem Nilsenem.

Ale nie mogę do tego wrócić, bo od tamtej pory ze sobą nie

rozmawiamy.

– Po prostu o tym pomyśl, dobrze? – prosi Rachel. – Doktor Krohn ma

zawsze rację.

– Tak – mówię. – Pomyślę o tym.


2

Te wakacje
Myślę o tym.

Przez całą drogę metrem do domu. Przez cały spacer przez cztery

przecznice. Przez cały czas, gdy biorę gorący prysznic, nakładam maskę na

włosy i maskę na twarz, a także potem, kiedy leżę przez kilka godzin na

mojej sztywnej nowej sofie.

Nie spędzam tu wystarczająco dużo czasu, żeby przekształcić to

mieszkanie w dom, a poza tym jestem dzieckiem ojca skąpca i matki

sentymentalistki, co oznacza, że dorastałam w domu wypełnionym po

brzegi rupieciami. Mama przechowywała stłuczone filiżanki, które

dawaliśmy jej z braćmi w dzieciństwie, a tata ustawiał nasze stare

samochody na podwórku przed domem, na wypadek gdyby nauczył się je

kiedyś naprawiać. W dalszym ciągu nie mam pojęcia, jaką ilość bibelotów

można uznać za rozsądną, ale wiem, jak ludzie zazwyczaj reagują na widok

mojego domu rodzinnego, i myślę, że bezpieczniej jest stać po stronie

minimalizmu niż gromadzenia.

Poza nieprzebraną kolekcją ubrań z drugiej ręki (pierwsza zasada

rodziny Wrightów: nigdy nie kupuj niczego nowego, jeśli możesz dostać

używane za ułamek pierwotnej ceny) w moim mieszkaniu nie za bardzo jest

na czym zawiesić oko. Gapię się więc w sufit i myślę.

A im więcej myślę o wyjazdach, na które wybieraliśmy się razem

z Aleksem, tym bardziej za nimi tęsknię. Ale nie z przyjemnym

rozmarzeniem i ekscytacją, z jakimi tęskniłam za widokiem Tokio


w sezonie kwitnienia wiśni albo za obchodami Fasnachtu w Szwajcarii: za

paradami w maskach karnawałowych i błaznami uzbrojonymi w bicze

tańczącymi na ulicach przystrojonych w cukierkowe barwy.

Teraz czuję raczej coś w rodzaju bólu, jakiś smutek.

To nawet gorsze od tej mdłej apatii, gdy już właściwie niczego się nie

chce od życia. Teraz właśnie czegoś chcę, ale nie potrafię przekonać samej

siebie, że to jeszcze możliwe.

Nie po dwóch latach milczenia. No dobrze, może nie całkowitego

milczenia. On nadal wysyła mi esemesa na urodziny. A ja jemu. Oboje

odpowiadamy wtedy: „Dziękuję” albo „Co u ciebie?”, ale te słowa nigdy

nie prowadzą nas zbyt daleko.

Po tym, co wydarzyło się między nami, przekonywałam samą siebie, że

potrzeba mu tylko trochę czasu, żeby sobie z tym poradził, a potem

wszystko na pewno wróci do normy i znowu będziemy najlepszymi

przyjaciółmi. Może będziemy się nawet śmiać z tego czasu rozłąki.

Mijały jednak dni, podczas których włączałam i wyłączałam telefon, na

wypadek gdyby esemesy utknęły gdzieś po drodze, ale po upływie miesiąca

przestałam już nawet podskakiwać na dźwięk przychodzącej wiadomości.

Nasze życie toczyło się dalej, bez siebie nawzajem. To, co nowe

i dziwne, stało się znajome i pozornie niezmienne, więc teraz leżę tu sama,

w ten piątkowy wieczór, i gapię się w pustkę.

Podnoszę się na sofie i biorę laptopa ze stolika kawowego, a potem

wychodzę z nim na swój maleńki balkon. Opadam na jedyne krzesło, które

może się tu zmieścić, i opieram stopy o barierkę, nadal nagrzaną od słońca,

mimo że świat spowiła już ciężka zasłona nocy. Gdzieś pode mną

pobrzękuje dzwonek nad drzwiami do knajpy na rogu, ludzie wracają do

domów po długim wieczorze, a kilka taksówek stoi na wolnym biegu przed

barem Good Boy, moim ulubionym w okolicy (knajpą, która zawdzięcza


swój sukces nie tyle serwowanym drinkom, ile temu, że wolno do niej

przychodzić z psami, dzięki czemu moja bezzwierzęca egzystencja staje się

bardziej znośna).

Otwieram komputer i odpędzam ćmę sprzed ekranu świecącego

fluorescencyjnym blaskiem, a potem wchodzę na swojego starego bloga.

Dla „RiO” nie ma on żadnego znaczenia – oczywiście zanim dostałam tę

pracę, ocenili próbki moich tekstów, które wzięłam właśnie stamtąd, ale

teraz nie obchodzi ich, czy dalej będę go prowadzić. Chcą zarabiać na

moich zasięgach w mediach społecznościowych, a nie na skromnej, choć

wiernej społeczności obserwatorów, którą zbudowałam wokół postów na

temat podróżowania za grosze.

Czasopismo „Relaks i Odpoczynek” nie specjalizuje się

w podróżowaniu za grosze. I mimo że planowałam dalej prowadzić „Pop

przez świat” jako dodatek do swojej pracy w redakcji, zaniedbałam to

niedługo po wyjeździe do Chorwacji.

Przewijam bloga do tamtego posta i otwieram go. Pracowałam już

wtedy dla „RiO”, co oznaczało, że każda sekunda tamtej luksusowej

wycieczki była przez nich opłacona. To miał być najlepszy wyjazd

w naszym życiu – i chwilami rzeczywiście był.

Kiedy jednak czytam ponownie ten wpis – choć wymazałam z niego

wszelkie wzmianki o Aleksie i o tym, co się wydarzyło – wynika z niego

jasno, jak bardzo byłam nieszczęśliwa, kiedy wróciłam do domu.

Przewijam dalej, żeby przejrzeć wszystkie posty dotyczące Wakacyjnych

Wyjazdów. Tak je nazywaliśmy, kiedy esemesowaliśmy ze sobą w ciągu

roku, zwykle na długo zanim udało nam się ustalić, dokąd pojedziemy albo

czy nas na to stać.

Wakacyjny Wyjazd.
Któreś z nas pisało na przykład: „Mam już dość zajęć, nie mogę się

doczekać Wakacyjnego Wyjazdu” albo: „Propozycja stroju na nasz

Wakacyjny Wyjazd” – i dołączało zdjęcie T-shirta z napisem „TAK, SĄ

PRAWDZIWE” na piersiach albo szortów ogrodniczków tak krótkich, że

można by je uznać za dżinsowe stringi.

Gorący podmuch powietrza przynosi na balkon zapachy śmieci i pizzy

sprzedawanej na kawałki na ulicy, mierzwi mi włosy. Zbieram je w kok na

karku, potem zamykam komputer i wyciągam telefon tak szybko, jakbym

rzeczywiście zamierzała go użyć.

Nie możesz. To będzie dziwne, myślę.

Ale już wyszukuję numer Aleksa, który nadal widnieje na szczycie listy

ulubionych, gdzie mój optymizm zatrzymał go na tak długo, że usunięcie

go teraz miałoby dla mnie tragiczny posmak ostatecznego kroku, na który

nie potrafię się zdobyć.

Mój kciuk zawisa nad klawiaturą.

Właśnie o tobie myślałam – wstukuję. Gapię się na to przez minutę,

a potem wykasowuję wszystko od końca do początku.

Miałbyś może ochotę wyrwać się z miasta? – piszę. Brzmi nieźle. Od

razu wiadomo, o co pytam, a przy tym ton jest dość swobodny, więc łatwo

będę się mogła wycofać. Ale im dłużej przyglądam się tym słowom, tym

dziwniej mi z tą swobodą. Z tym udawaniem, że nic się nie stało, a my

nadal jesteśmy bliskimi przyjaciółmi, którzy mogą zaplanować sobie

wyjazd w tak nieformalny sposób jak wymiana esemesów po północy.

Kasuję wiadomość, biorę głęboki oddech i znowu wstukuję: Hej.

– Hej? – mówię do siebie z rozdrażnieniem. Na chodniku na dole jakiś

mężczyzna podskakuje, zaskoczony moim głosem, potem spogląda na

balkon, stwierdza, że nie mówię do niego, i oddala się pospiesznie.


Nie ma mowy, żebym wysłała do Aleksa Nilsena wiadomość, w której

napiszę tylko „hej”.

Ale potem, kiedy chcę zaznaczyć i usunąć to słowo, dzieje się coś

okropnego.

Przypadkiem naciskam „wyślij”.

Wiadomość śmiga w eter.

– Szlag, szlag, szlag! – syczę i potrząsam telefonem, tak jakbym mogła

go zmusić do wyplucia esemesa, zanim przemieli moje nędzne słówko. –

Nie, nie, ni…

Dzyń.

Zastygam. Z otwartymi ustami. Z łomoczącym sercem. Z żołądkiem

skręcającym się tak, że moje jelita upodabniają się do świderka makaronu.

Nowa wiadomość, nazwa kontaktu wypisana na górze tłustym drukiem:

ALEKSANDER NAJWIĘKSZY.

W wiadomości jedno słowo.

Hej.

Jestem tak oszołomiona, że prawie odpisuję „hej”, tak jakbym w ogóle

nie wysłała pierwszego esemesa, tak jakby to on zahejał do mnie ni

z gruchy, ni z pietruchy. Ale oczywiście, że nie – to nie w jego stylu. To

w moim stylu.

A ponieważ wysyłanie najgorszych esemesów na świecie jest w moim

stylu, teraz dostałam odpowiedź, która nie daje mi żadnej wskazówki co do

kierunku, w którym mogłabym popchnąć tę rozmowę.

Co ja mam mu napisać?

„Jak życie?” – czy to nie brzmi zbyt poważnie? Czy to nie wygląda,

jakbym oczekiwała odpowiedzi z rodzaju: „Wiesz, Poppy, tęsknię za tobą.

STRASZNIE za tobą tęsknię”.


Może coś nieszkodliwego, na przykład: „Co tam?”.

Ale znowu mam poczucie, że najdziwniejsze, co mogłabym teraz

zrobić, to celowo zignorować fakt, że naprawdę dziwnie jest pisać do niego

po tak długim czasie.

Przepraszam, że napisałam ci tylko „hej” – piszę. Wykasowuję

i próbuję bardziej dowcipnie: Pewnie się zastanawiasz, dlaczego cię

wywołałam.

Nieśmieszne, ale ja stoję na skraju mojego maleńkiego balkonu

i dosłownie trzęsę się ze zdenerwowania, a poza tym boję się za długo

zwlekać z odpowiedzią. Wysyłam wiadomość i zaczynam chodzić tam i z

powrotem. Z tym że, ponieważ balkon jest taki maleńki, a krzesło zajmuje

połowę miejsca, zasadniczo kręcę się w miejscu jak bączek, podczas gdy za

smugą światła z mojego telefonu ugania się stadko ciem.

Znowu rozlega się dzwonek, a ja rzucam się na krzesło i otwieram

wiadomość.

Chodzi o kanapki znikające z pokoju nauczycielskiego?

Chwilę później przychodzi kolejny esemes.

Bo ja ich nie zabrałem. Chyba że jest tam zainstalowana kamera.

W takim wypadku przepraszam.

Na mojej twarzy rozkwita uśmiech, a fala ciepła rozplątuje węzeł

niepokoju, który zacisnął mi się w piersi. Przez krótki czas Alex był

przekonany, że zostanie zwolniony z pracy w szkole. Któregoś dnia obudził

się za późno i nie zjadł śniadania, a w przerwie obiadowej był umówiony na

wizytę u lekarza. Potem nie miał już czasu kupić sobie nic do jedzenia,

więc wszedł do pokoju nauczycielskiego z nadzieją, że ktoś miał niedawno

urodziny i że znajdzie jeszcze jakieś pączki albo czerstwe muffinki, które

mógłby przekąsić.
Ale był akurat pierwszy poniedziałek miesiąca, a nauczycielka historii,

pani Delallo, kobieta, którą Alex uważał skrycie za swojego największego

wroga, uparcie opróżniała lodówkę i blaty w każdy ostatni piątek miesiąca,

robiąc przy tym dużo szumu, tak jakby oczekiwała, że wszyscy będą jej

dziękować, choć jej koleżanki i koledzy tracili przy tym często parę

całkowicie zdatnych do spożycia mrożonych obiadów.

Tak czy inaczej jedynym, co zostało w lodówce, była kanapka z sałatką

z tuńczyka.

– Wizytówka Delallo – zażartował Alex, kiedy opowiadał mi później tę

historię.

Zjadł kanapkę w akcie sprzeciwu (a także z głodu). Przez trzy kolejne

tygodnie był przekonany, że ktoś się o tym dowie, a on straci pracę.

Nauczanie literatury w liceum wcale nie było jego marzeniem, ale wiązały

się z tym niezłe świadczenia, przyzwoita pensja i zamieszkiwanie

w naszym rodzinnym miasteczku w Ohio, co – choć dla mnie było

zdecydowanym minusem – sprawiało, że mógł się często widywać ze

swoimi trzema młodszymi braćmi i dziećmi, które zaczynali właśnie

sprowadzać na świat.

Poza tym oferty pracy na uniwersytecie, o której Alex naprawdę

marzył, nie pojawiały się teraz zbyt często. Nie mógł sobie pozwolić na

utratę stanowiska w szkole i na szczęście go nie stracił.

KanapKI? W liczbie MNOGIEJ? – wstukuję. Och, proszę, proszę,

powiedz, że zostałeś profesjonalnym złodziejem bagietek.

Delallo nie jest fanką bagietek – odpowiada Alex. Ostatnio ma

słabość do tostów.

To ile tych tostów jej ukradłeś?

Jeśli czytają to agenci amerykańskiego wywiadu, to żadnego.


Jesteś nauczycielem angielskiego w liceum w Ohio, oczywiście, że

czytają.

Wysyła mi smutną buźkę. Twierdzisz, że nie jestem wystarczająco

ważny, żeby rząd mnie śledził?

Wiem, że żartuje, ale na tym właśnie polega kłopot z Aleksem

Nilsenem. Mimo że jest wysoki, dość szeroki w ramionach, uzależniony od

codziennych ćwiczeń, zdrowego odżywiania i ogólnej samokontroli, ma

wyraz twarzy skrzywdzonego szczeniaka. A przynajmniej potrafi go

przywołać w odpowiednim momencie. Jego oczy zawsze wyglądają na

nieco zaspane, a nieustannie widniejące pod nimi bruzdy wskazują na to, że

Alex nie jest tak wielkim fanem spania jak ja. Usta ma pełne, z mocno

zaznaczonym, odrobinę nierównym łukiem kupidyna, a wszystko to

w połączeniu z prostymi, zmierzwionymi włosami (jedyny aspekt jego

wyglądu, do którego nie przywiązuje zbytniej wagi) nadaje jego twarzy

chłopięcy urok, który – gdy zostanie odpowiednio wykorzystany – potrafi

wywołać we mnie jakąś biologiczną potrzebę chronienia go za wszelką

cenę.

Gdy widzę, jak jego zaspane oczy robią się okrągłe i wzbierają łzami,

a jego pełne usta układają się w delikatne O, czuję się, jakbym słyszała

skamlącego szczeniaka.

Kiedy ktoś inny wysyła mi smutną buźkę, odczytuję to jako delikatne

rozczarowanie.

Gdy używa jej Alex, wiem, że to cyfrowy odpowiednik robienia Miny

Smutnego Szczeniaka po to, żeby się ze mną droczyć. Dawniej, kiedy

siedzieliśmy pijani nad rundą w szachy albo scrabble, którą akurat

wygrywałam, robił tę minę, póki nie wpadałam w histerię, zakleszczona


gdzieś między śmiechem a płaczem, i spadałam z krzesła, próbując go

zmusić, żeby przestał albo przynajmniej zakrył twarz.

Oczywiście, że jesteś ważny – wstukuję. Gdyby agenci wywiadu znali

moc Miny Smutnego Szczeniaka, trzymaliby cię teraz w laboratorium

i próbowali sklonować.

Alex pisze przez minutę, przestaje, znowu pisze. Czekam jeszcze kilka

sekund.

I co, to tyle? Na tę wiadomość już nie odpowie? Czy przejdzie teraz do

konfrontacji? Chociaż na ile go znam, rzuci raczej jakieś nieszkodliwe:

„Miło się gadało, ale powinienem iść już spać. Dobranoc”.

Dzyń!

Śmiech wyrywa się ze mnie z siłą pękającej w piersi skorupki jajka,

z której rozlewa się ciepło kojące moje nerwy.

Dostałam zdjęcie. Zamazane, nieudolne selfie Aleksa stojącego pod

latarnią uliczną ze swoją sławetną miną. Jak każde zdjęcie, które

kiedykolwiek zrobił, pokazuje go trochę od dołu, przez co jego głowa

wydłuża się w szpic. Odchylam się do tyłu i znowu się śmieję, lekko

oszołomiona.

Ty łajdaku! – piszę. Jest pierwsza w nocy, a ty posyłasz mnie do

przytuliska, żebym uratowała parę istnień.

Ta, jasne – odpowiada. Ty nigdy nie weźmiesz psa.

Czuję w dole brzucha ukłucie jakiejś urazy. Mimo że Alex jest

najczystszym, najbardziej konkretnym i zorganizowanym mężczyzną,

jakiego znam, uwielbia też zwierzęta i jestem niemal pewna, że moją

niezdolność do przygarnięcia jakiegokolwiek stworzenia postrzega jako

osobistą ułomność.
Przenoszę wzrok na samotnego, odwodnionego sukulenta stojącego

w rogu balkonu. Kręcę głową i wstukuję kolejną wiadomość: Jak tam

Flannery O’Connor?

Nie żyje – odpisuje Alex.

Kotka, nie pisarka! – precyzuję.

Też nie żyje – odpowiada.

Serce staje mi na moment. Choć ja sama nie znosiłam tej kotki (z

wzajemnością), Alex ją uwielbiał. Myśl, że nie powiadomił mnie o jej

śmierci, przecina moje ciało jednym precyzyjnym ruchem, jak ostrze

gilotyny opadające z góry na dół.

Alex, tak mi przykro – piszę. Boże, jak mi przykro. Wiem, jak

bardzo ją kochałeś. Ta kotka miała wspaniałe życie.

Odpisuje mi tylko: Dzięki.

Wpatruję się w to słowo przez dłuższą chwilę, nie wiedząc, jak dalej

ciągnąć tę rozmowę. Mijają cztery minuty, potem pięć, w końcu dziesięć.

Powinienem iść już spać – pisze w końcu. Dobranoc, Poppy.

Tak – odpisuję. Dobranoc.

Siedzę na balkonie, dopóki nie uleci ze mnie całe ciepło.


3

Wakacje dwanaście lat temu


Zauważam go pierwszego wieczoru dni adaptacyjnych na Uniwersytecie

Chicagowskim. Ma na sobie luźne beżowe spodnie i koszulkę z UC, mimo

że jest na uczelni od całych dziesięciu godzin. Nie wpisuje się ani trochę

w moje wyobrażenia na temat artystycznej inteligencji, z którą miałam się

zapoznać, jeśli wybiorę uniwersytet w mieście. Ale jestem tu sama (moja

nowa współlokatorka, jak się okazuje, przyszła na uczelnię za starszą

siostrą i kilkorgiem znajomych, więc wymiksowała się z dni adaptacyjnych

tak szybko, jak tylko mogła) i on też stoi sam, więc podchodzę do niego,

wskazuję swoim napojem na jego koszulkę i mówię:

– To co, jesteś na Uniwersytecie Chicagowskim?

Patrzy na mnie zdezorientowany. Bąkam, że to był żart.

On zaczyna dukać coś o ochlapanej koszulce i zmianie stroju

w ostatniej chwili. Jego policzki różowieją i moje też – z wtórnego

zażenowania.

A potem jego wzrok prześlizguje się po mnie oceniająco i mina mu się

zmienia. Mam na sobie kwiecisty kombinezon z wczesnych lat

siedemdziesiątych w neonowych odcieniach pomarańczu i różu, a on

reaguje tak, jakbym trzymała też transparent z napisem: „JEBAĆ BEŻ”.

Pytam go, skąd pochodzi, bo nie bardzo wiem, co innego mogłabym

powiedzieć do nieznajomego, z którym nie łączy mnie nic poza kilkoma

godzinami chaotycznych wycieczek po kampusie, paroma nudnymi


panelami na temat życia w mieście i faktem, że jesteśmy nawzajem

zniesmaczeni swoimi strojami.

– Z Ohio – odpowiada. – A dokładnie z West Linfield.

– Nie gadaj! – wykrzykuję zdumiona. – Ja jestem z East Linfield.

On ożywia się trochę, tak jakby to była dobra wiadomość, a ja nie mogę

zrozumieć dlaczego, bo pochodzenie z bliźniaczych części Linfield to

trochę tak, jakby się złapało to samo przeziębienie – nie jest to może jakieś

wielkie nieszczęście, ale nie ma się też z czego cieszyć.

– Jestem Poppy – przedstawiam się.

– Alex – odpowiada i ściska moją dłoń.

Kiedy zastanawiasz się, jaki będzie twój nowy najlepszy przyjaciel,

nigdy nie dajesz mu na imię Alex. Poza tym raczej nie wyobrażasz sobie, że

będzie się ubierał jak jakiś nastoletni bibliotekarz, ledwo patrzył ci w oczy

i zawsze mówił lekko przyciszonym głosem.

Stwierdzam, że gdybym przyglądała mu się jeszcze przez pięć minut,

zanim przeszłam przez trawnik oświetlony sznurami lampek, żeby pogadać,

byłabym w stanie odgadnąć zarówno jego imię, jak i miejsce pochodzenia,

bo te dwa fakty idealnie pasują do jego beżowych spodni i koszulki z UC.

Jestem przekonana, że im dłużej będziemy rozmawiać, tym mocniej

będzie wiało od niego nudą, ale skoro już tu stoimy, sam na sam, to

dlaczego by się nie upewnić.

– To po co tu przyjechałeś? – pytam.

Alex marszczy brwi.

– Po co?

– Tak, no wiesz – mówię – ja na przykład przyjechałam, żeby poznać

bogatego barona naftowego, który szuka znacznie młodszej drugiej żony.

Znowu to nierozumiejące spojrzenie.


– Co będziesz studiował? – precyzuję.

– Aaa – mówi. – Jeszcze nie wiem. Może prawo. Albo literaturę. A ty?

– Też nie wiem. – Podnoszę swój plastikowy kubek. – Przyjechałam

głównie na poncz. I po to, żeby nie mieszkać w południowym Ohio.

W ciągu kolejnych piętnastu minut udręki dowiaduję się, że Alex ma tu

stypendium naukowe, a on, że ja mam kredyt studencki. Mówię mu, że

jestem najmłodsza z trójki rodzeństwa, z którego jako jedyna jestem

dziewczyną. On mi mówi, że jest najstarszy z czterech chłopaków. Pyta,

czy poszłam już zobaczyć siłownię, na co reaguję szczerze zdziwionym:

„Po co?”, a potem oboje wracamy do przestępowania z nogi na nogę

w pełnym skrępowania milczeniu.

On jest wysoki, cichy i chciałby zobaczyć bibliotekę.

Ja jestem niska, hałaśliwa i mam nadzieję, że zaraz podejdzie ktoś, kto

zaprosi nas na prawdziwą imprezę.

Kiedy się żegnamy, mam już niemal całkowitą pewność, że nigdy

więcej nie będziemy ze sobą rozmawiać.

On najwyraźniej czuje coś podobnego.

Zamiast „cześć”, „do zobaczenia” albo „może wymienimy się

numerami”, mówi tylko:

– Powodzenia na pierwszym roku, Poppy.


4

Te wakacje
– Myślałaś o tym? – pyta Rachel.

Pedałuje na rowerze spinningowym obok mnie, ociekając potem, mimo

że oddech ma tak wyrównany, jakbyśmy się przechadzały po Sephorze. Jak

zwykle znalazłyśmy dwa rowery na tyłach sali treningowej, gdzie możemy

prowadzić rozmowę bez narażania się na upominanie, że przeszkadzamy

innym uczestnikom zajęć.

– O czym? – dyszę.

– O tym, co cię uszczęśliwia. – Rachel się podnosi, żeby pedałować

szybciej zgodnie z poleceniem trenerki. Co do mnie, raczej garbię się nad

kierownicą i pcham stopami w dół, jakbym brnęła przez melasę. Nie znoszę

ćwiczeń. Uwielbiam za to czuć, że poćwiczyłam.

– Cisza – sapię, serce mi wali. – Mnie… usz… czę… śliwia.

– I co jeszcze? – przynagla Rachel.

– I te takie lody malinowo-waniliowe w kostce – dodaję.

– I?

– Czasami tobie się udaje! – Staram się powiedzieć to zjadliwie, ale

dyszenie psuje efekt.

– I stop! – krzyczy do mikrofonu trenerka.

Po sali rozchodzi się trzydzieści kilka westchnień ulgi. Ludzie opadają

bezwładnie na rowery albo ześlizgują się z nich w kałuże na podłodze, ale

Rachel zsiada jak gimnastyczka olimpijska kończąca ćwiczenia wolne.


Podaje mi swoją butelkę z wodą, a ja wychodzę za nią do szatni i dalej na

zewnątrz, w oślepiające światło południa.

– Nie będę tego z ciebie wyciągać – uprzedza. – Może to, co cię

uszczęśliwia, to coś prywatnego.

– To Alex – wyrywa mi się.

Rachel zatrzymuje się raptownie, łapie mnie za ramię i osadza

w miejscu, podczas gdy strumień pieszych pęcznieje wokół nas na

chodniku.

– Co takiego?

– Nie w ten sposób – tłumaczę się. – Chodzi mi o nasze Wakacyjne

Wyjazdy. Nic ich nigdy nie przebiło.

Nic.

Nawet jeśli któregoś dnia wyjdę za mąż i urodzę dziecko, podejrzewam,

że i tak nie będę się mogła zdecydować, czy najpiękniejsze chwile mojego

życia to właśnie te wydarzenia, czy dzień, w którym wybraliśmy się

z Aleksem na wycieczkę po mglistym lesie sekwojowym. Kiedy

dojeżdżaliśmy do parku, zaczęło lać i szlaki opustoszały. Mieliśmy cały las

dla siebie, więc spakowaliśmy butelkę wina do plecaka i wyruszyliśmy.

Gdy upewniliśmy się już, że jesteśmy sami, wyciągnęliśmy korek

i zaczęliśmy przekazywać sobie nawzajem butelkę, żeby z niej pić podczas

przedzierania się przez zastygły w bezruchu las.

„Szkoda, że nie możemy się tu przespać – pamiętam, że tak powiedział.

– Tak po prostu się położyć i zdrzemnąć”.

A potem napotkaliśmy przy szlaku jeden z tych wielkich wydrążonych

pni, które pękając, tworzą drzewną jaskinię, z bokami wyglądającymi jak

olbrzymie złożone dłonie. Wśliznęliśmy się do środka i zwinęliśmy na

suchej, iglastej ściółce. Nie zdrzemnęliśmy się, ale odpoczęliśmy. Tak

jakbyśmy, zamiast czerpać energię ze snu, chłonęli swoimi ciałami całe


wieki promieni słonecznych i deszczu, które wspólnymi siłami pozwoliły

wyrosnąć temu potężnemu, osłaniającemu nas drzewu.

– No to koniecznie powinnaś do niego zadzwonić – mówi Rachel, czym

skutecznie wyrywa mnie z tamtego wspomnienia. – Nigdy nie rozumiałam,

dlaczego po prostu z nim o tym wszystkim nie porozmawiałaś. Moim

zdaniem głupio tracić taką ważną przyjaźń z powodu jednej kłótni.

Kręcę głową.

– Już do niego napisałam. On nie czuje potrzeby, żeby odnowić naszą

znajomość, a już na pewno nie chce jechać ze mną na spontaniczne

wakacje. – Ruszam znowu obok niej, podciągając torbę sportową wyżej na

swoim spoconym ramieniu. – Może ty powinnaś ze mną pojechać? Byłoby

fajnie, nie sądzisz? Już od paru miesięcy nigdzie razem nie wyjeżdżałyśmy.

– Wiesz, że się stresuję, zawsze kiedy wyjeżdżam z Nowego Jorku –

mówi Rachel.

– A co powiedziałaby na ten temat twoja terapeutka? – droczę się.

– Powiedziałaby: „Skarbie, co takiego jest w Paryżu, czego nie ma na

Manhattanie?”.

– Hm, wieża Eiffla? – podpowiadam.

– Ona też się stresuje, zawsze kiedy wyjeżdżam z Nowego Jorku –

dodaje Rachel. – Nasza pępowina sięga nie dalej niż do New Jersey. A teraz

chodźmy się napić jakiegoś soku. Ta wczorajsza deska serów zatkała mi

dupę i wszystko tamuje.

W niedzielę wieczorem, o dziesiątej trzydzieści siedzę w łóżku ze swoją

miękką różową kołdrą zwiniętą wokół stóp i laptopem palącym mnie

w uda. W wyszukiwarce mam otwarte z pół tuzina różnych kart, a w

notatniku zaczęłam robić listę ewentualnych celów podróży, która liczy na

razie trzy pozycje.


1. Nowa Fundlandia

2. Austria

3. Kostaryka

Właśnie zaczęłam gromadzić notatki na temat najważniejszych miast

i obiektów naturalnych w każdym z nich, kiedy mój telefon bzyczy na

stoliku nocnym. Rachel pisała do mnie przez cały dzień, przeklinając

nabiał, ale teraz, kiedy sięgam po komórkę, w powiadomieniu pokazuje się

ALEKSANDER NAJWIĘKSZY.

Natychmiast zalewa mnie wczorajsze oszołomienie, które wzbiera tak

szybko, że czuję się, jakby moje ciało miało zaraz pęknąć.

To jakiś obrazek, a kiedy go otwieram, znajduję zdjęcie mojej zabawnie

nieudanej fotografii z albumu na zakończenie liceum, razem z podpisem,

który do niego wybrałam: „NARA”.

Oooooooo nieeeeee – wstukuję ze śmiechem. Odkładam laptopa na bok

i padam na plecy. Gdzie to znalazłeś?

W bibliotece w East Linfield – odpowiada Alex. Urządzałem salę

lekcyjną i przypomniałem sobie, że trzymają tu te albumy.

Zawiodłeś moje zaufanie – żartuję. Zaraz napiszę do twoich braci

z prośbą o zdjęcia z dzieciństwa.

Od razu przysyła mi to samo ujęcie Smutnego Szczeniaka, które

dostałam w piątek – niewyraźna, rozmazana twarz, mgliste pomarańczowe

światło latarni widoczne nad ramieniem. Wredna – dopisuje.

To jakieś zdjęcie ze stocka, które zachowałeś sobie specjalnie

na takie okazje? – pytam.

Nie – odpisuje. Zrobiłem je w piątek.


Późno wracałeś jak na Linfield – piszę. Co jest jeszcze otwarte

o tej godzinie poza Frischem?

Okazuje się, że jak masz więcej niż dwadzieścia jeden lat, to

w Linfield jest masa rzeczy do robienia po zmroku – odpowiada. Byłem

w Birdie.

Birdie, speluna z wystrojem golfowym „i grillem” znajdująca się przy

tej samej ulicy co moje liceum.

W Birdie? – piszę. Tfu, tam piją wszyscy nauczyciele!

Alex strzela kolejnym zdjęciem Smutnego Szczeniaka, ale to jest

przynajmniej nowe: siedzi w jasnoszarej koszulce, z włosami sterczącymi

na wszystkie strony na tle prostego drewnianego zagłówka.

Czyli on też jest w łóżku. I pisze do mnie. A przez weekend, kiedy

pracował nad salą lekcyjną, nie tylko myślał o mnie, ale też poświęcił czas

na znalezienie mojego starego zdjęcia w albumie.

Teraz już uśmiecham się szeroko i wszystko we mnie buzuje. To takie

surrealistyczne, że czuję się jak na samym początku naszej przyjaźni, kiedy

każdy nowy esemes wydawał się taki ekscytujący, zabawny i idealny, kiedy

każda szybka rozmowa przez telefon zmieniała się w półtorej godziny

gadania non stop, nawet jeśli widzieliśmy się parę dni wcześniej. Pamiętam,

jak podczas jednej z pierwszych takich rozmów – jeszcze zanim uznałam

go za swojego najlepszego przyjaciela – musiałam go spytać, czy mogę

oddzwonić za sekundę, bo muszę się wysikać. Kiedy znowu się

połączyliśmy, rozmawialiśmy przez kolejną godzinę, a potem on spytał

mnie o to samo.

Wtedy już wydawało mi się, że to głupie tak przerywać rozmowę tylko

po to, żeby nie słuchać, jak siki uderzają o muszlę klozetową, więc

powiedziałam mu, że jeśli chce, może się nie rozłączać. Nie skorzystał z tej
propozycji – ani wtedy, ani nigdy później – choć ja od tamtej pory często

sikałam w trakcie naszych rozmów. Za jego zgodą oczywiście.

A teraz dotykam zdjęcia jego twarzy w ten upokarzający sposób, tak

jakbym dzięki temu mogła go jakoś głębiej poczuć, jakby mogło go to

sprowadzić bliżej, niż był przez te dwa lata. Nikt nie może tego zobaczyć,

ale i tak czuję zażenowanie.

Żartowałam! – odpisuję. Następnym razem, jak będę w domu, musimy

iść się upić z panią Lautzenheiser.

Wysyłam to bez zastanowienia, ale kiedy odczytuję słowa z ekranu,

niemal od razu zasycha mi w ustach.

„Następnym razem, jak będę w domu”…

„Musimy”…

Czy nie posunęłam się za daleko? Z tą sugestią, że powinniśmy się

spotkać?

Nawet jeśli, to on nie daje tego po sobie poznać. Odpisuje tylko:

Lautzenheiser już nie pije. I przeszła na buddyzm.

Za to teraz, kiedy nie odpowiedział na moją sugestię ani „tak”, ani

„nie”, czuję silną potrzebę pociągnięcia tematu.

W takim razie chyba powinniśmy doznać z nią oświecenia –

odpowiadam.

Alex pisze zdecydowanie za długo, a ja przez cały czas trzymam kciuki

i siłą woli próbuję rozładować napięcie.

Mój Boże.

Wydawało mi się, że dobrze się trzymam, że poradziłam sobie

z zerwaniem naszej przyjaźni, ale im więcej ze sobą piszemy, tym bardziej

za nim tęsknię.

Telefon wibruje mi w dłoni. Dwa słowa: Chyba tak.


Brzmi niezobowiązująco, ale zawsze coś.

Teraz dopada mnie uniesienie. Przez to zdjęcie z albumu, przez selfie,

przez świadomość, że Alex siedzi w łóżku i ni z tego, ni z owego do mnie

pisze. Możliwe, że za bardzo naciskam albo proszę o zbyt wiele, ale nie

mogę się powstrzymać.

Przez całe dwa lata chciałam poprosić Aleksa, żeby dał naszej przyjaźni

drugą szansę, ale tak bardzo się bałam odpowiedzi, że nigdy się nie

zdobyłam na pytanie. Tylko że niezadawanie pytań też nie przyprowadziło

nas z powrotem do siebie, a ja za nim tęsknię, tęsknię za tym, jak było nam

razem, tęsknię za naszymi Wakacyjnymi Wyjazdami i w końcu czuję, że

mam w życiu coś, czego w dalszym ciągu bardzo chcę, a znam tylko jeden

sposób, żeby się dowiedzieć, czy mogę to dostać.

Masz może parę wolnych dni przed rozpoczęciem roku szkolnego? –

wstukuję, trzęsąc się przy tym tak bardzo, że zęby zaczynają mi szczękać.

Zastanawiam się nad jakimś wyjazdem.

Przyglądam się tym słowom przez chwilę potrzebną na wzięcie trzech

głębokich oddechów. A potem wciskam „wyślij”.


5

Wakacje jedenaście lat temu


Od czasu do czasu widuję Aleksa Nilsena na kampusie, ale rozmawiam

z nim po raz drugi dopiero w dzień po zakończeniu pierwszego roku.

To moja współlokatorka Bonnie nas ze sobą skontaktowała. Kiedy

powiedziała mi, że jej znajomy z południa Ohio szuka pasażerów na podróż

do domu, nie przyszło mi do głowy, że to może być ten sam chłopak

z Linfield, którego poznałam na dniach adaptacyjnych.

Głównie dlatego, że ja nie dowiedziałam się właściwie nic na temat

Bonnie w ciągu tych dziewięciu miesięcy, podczas których wpadała do

pokoju, żeby się umyć i przebrać przed powrotem do mieszkania siostry.

Szczerze mówiąc, nie miałam pojęcia, skąd ona w ogóle wie, że jestem

z Ohio.

Zaprzyjaźniłam się z innymi dziewczynami z mojego piętra – z nimi

jadałam posiłki, oglądałam filmy, chodziłam na imprezy – ale Bonnie

funkcjonowała poza naszą ekipą skazanych na siebie pierwszoroczniaczek.

Myśl, że jej znajomy może być Aleksem z Linfield, nie przeszła mi przez

głowę, nawet kiedy podała mi jego imię i numer telefonu, żebyśmy się

umówili. Ale gdy tylko schodzę na dół o umówionej godzinie i zauważam

go czekającego przy starym kombi, z jego spokojnej, choć niepocieszonej

miny odgaduję, że się mnie spodziewał.

Ma na sobie tę samą koszulkę, w którą był ubrany tamtego wieczoru,

kiedy go poznałam, no, chyba że kupił ich sobie tyle, by nosić na zmianę.

Wołam do niego z przeciwnej strony ulicy:


– To ty.

On schyla głowę, czerwieni się.

– No.

Nie mówiąc nic więcej, podchodzi do mnie, zabiera mi z rąk wiklinowe

kosze i torbę podróżną, a potem ładuje je na tylne siedzenie.

Pierwsze dwadzieścia pięć minut podróży upływa nam w krępującej

ciszy. Co gorsza, ledwo posuwamy się naprzód w ścisku, jaki panuje

w mieście.

– Masz kabel AUX? – pytam, grzebiąc w schowku.

Zerka na mnie, a usta układają mu się w grymas.

– A co?

– Chciałabym sprawdzić, czy da się skakać na skakance przy zapiętym

pasie – prycham, układając z powrotem paczki chusteczek

antybakteryjnych i żele do dezynfekcji rąk, które mi się wysypały w trakcie

poszukiwań. – A jak myślisz? Żebyśmy mogli posłuchać muzyki.

Alex unosi ramiona, jakby był żółwiem chowającym się do własnej

muszli.

– Teraz, jak stoimy w korku?

– Hm… Tak?

Ramiona podjeżdżają mu jeszcze wyżej.

– Dużo się teraz dzieje.

– Ledwo się poruszamy – zauważam.

– Wiem. – Krzywi się. – Ale ciężko mi się skupić. Wszyscy dookoła

trąbią i…

– Okej, bez muzyki. – Opadam na swoje siedzenie i wracam do

gapienia się przez okno.


Alex odchrząkuje sztucznie, z zakłopotaniem, jakby zamierzał coś

powiedzieć.

Spoglądam na niego wyczekująco.

– Tak?

– Mogłabyś… tak nie robić? – Wskazuje brodą na moje okno i wtedy

uświadamiam sobie, że bębnię palcami o szybę.

Kładę ręce na kolanach, ale zaraz łapię się na tym, że zaczynam

postukiwać stopami.

– Nie jestem przyzwyczajona do ciszy! – mówię na swoją obronę, kiedy

na mnie zerka.

To niedopowiedzenie stulecia. Dorastając, mieszkałam w jednym domu

z trzema dużymi psami, kotką o płucach śpiewaczki operowej, dwoma

braćmi, którzy grali na trąbkach, i rodzicami, którzy uważali odgłosy

lecących w tle telezakupów za kojące. Szybko się przystosowałam do ciszy

panującej w moim pokoju pozbawionym Bonnie, ale to – siedzenie

w milczeniu w korku z kimś, kogo ledwo znam – sprawia, że czuję się

nieswojo.

– Nie uważasz, że powinniśmy się trochę poznać czy coś? – pytam.

– Muszę się skupić na drodze – odpowiada Alex, kąciki ust ma spięte.

– Dobra.

Gdy przed nami ukazuje się źródło korka, Alex wzdycha: zwykła

stłuczka. Oba samochody, które brały w niej udział, zostały już

przestawione na pobocze, ale ruch nadal się tu blokuje.

– No jasne – burczy – ludzie zwalniają, żeby się pogapić. – Otwiera

skrytkę i po chwili wygrzebuje z niej kabel AUX. – Proszę – mówi. –

Wybierz coś.

Unoszę jedną brew.


– Jesteś pewien? Możesz tego żałować.

Alex marszczy brwi.

– Dlaczego miałbym żałować?

Zerkam na tylne siedzenie kombiaka wyłożonego po bokach imitacją

drewna. Rzeczy Aleksa są popakowane w porządnie opisane pudełka, moje

rozrzucone dookoła w torbach z brudnymi ciuchami. Samochód jest

wiekowy, ale nieskazitelnie czysty. Jakimś cudem pachnie dokładnie tak

samo jak jego właściciel – delikatnie, cedrowo-piżmowo.

– Sprawiasz wrażenie, jakbyś lubił… kontrolę – zauważam. – A ja nie

jestem pewna, czy mam taką muzykę, jakiej ty słuchasz. Nie zgrałam sobie

Chopina.

Zmarszczki na jego czole się pogłębiają. Wargi wyginają mu się w dół.

– Może nie jestem aż taki sztywny, jak ci się wydaje.

– Naprawdę? – dopytuję. – Czyli nie będzie ci przeszkadzało, jak

puszczę All I Want for Christmas Is You Mariah Carey?

– Jest maj – odpowiada.

– Uznam to za zgodę.

– To nie fair. Trzeba być barbarzyńcą, żeby słuchać świątecznej muzyki

w maju.

– A gdyby był dziesiąty listopada? – naciskam. – Co wtedy?

Alex zaciska wargi. Szarpie się za proste włosy na czubku głowy, a one

unoszą się dalej naelektryzowane, nawet wtedy, gdy jego dłoń opada już na

kierownicę. Zauważyłam, że on naprawdę przestrzega zasady układania rąk

na kierownicy na godzinie dziesiątej i drugiej i choć na stojąco bez przerwy

się garbi, odkąd wsiedliśmy do samochodu, siedzi sztywno, w prawidłowej

pozycji, pomimo napięcia w barkach.


– Dobrze – ustępuje. – Nie lubię świątecznej muzyki. Nie włączaj nic

takiego, to powinno być okej.

Podpinam telefon, włączam głośniki i przewijam do piosenki Young

Americans Davida Bowiego.

Po paru sekundach na twarzy Aleksa pojawia się wyraźny grymas.

– Co? – pytam.

– Nic.

– Właśnie się wzdrygnąłeś, jakby marionetka, która tobą steruje,

przysnęła.

Zerka na mnie spode łba.

– Co to niby miało znaczyć?

– Nie cierpisz tej piosenki – zarzucam mu.

– Nieprawda – odpowiada bez przekonania.

– Nie znosisz Bowiego.

– Wcale nie! – zaprzecza. – Nie chodzi o Bowiego.

– To o co chodzi? – dopytuję.

Wypuszcza oddech ze świstem.

– O saksofon.

– Saksofon – powtarzam.

– No – potwierdza. – Ja po prostu… naprawdę nie znoszę saksofonu.

Potrafi rozwalić każdą piosenkę.

– Ktoś powinien to powiedzieć Kenny’emu G – żartuję.

– Wymień choć jedną piosenkę, której saksofon dobrze zrobił – rzuca

wyzywająco Alex.

– Musiałabym zerknąć do notatnika, w którym zapisuję sobie wszystkie

piosenki z partią saksofonu.

– Nie ma ani jednej takiej – oświadcza z przekonaniem.


– Założę się, że brylujesz na każdej imprezie – mówię.

– Nieźle się bawię na każdej imprezie – odpiera.

– No, chyba że to występ szkolnej orkiestry dętej. – Nie daję za

wygraną.

– Naprawdę jesteś taką wielbicielką saksofonu?

– Nie, ale mogę trochę poudawać, jeśli chcesz dalej narzekać. Czego

jeszcze nie znosisz?

– Niczego – odpowiada. – Tylko świątecznej muzyki i saksofonu.

I jeszcze przeróbek.

– Przeróbek? – pytam zaskoczona. – Jakich przeróbek? Krawieckich?

– Przerobionych piosenek – wyjaśnia.

Wybucham śmiechem.

– Nie znosisz przerobionych piosenek?

– Nienawidzę – podkreśla.

– Alex. To tak, jakbyś powiedział, że nie lubisz warzyw. To za szeroka

kategoria. Nie ma sensu.

– Ma całkowity sens. Jeśli to dobra przeróbka, która trzyma się podstaw

aranżacji pierwotnej piosenki, powstaje pytanie: po co? A jeśli nie brzmi

ani trochę jak oryginał, to pytanie brzmi: po co, do cholery?

– O mój Boże – wzdycham. – Ale z ciebie pomstujący stary dziad.

Patrzy na mnie spode łba.

– Bo ty to pewnie wszystko lubisz?

– Z grubsza – odpowiadam. – Tak, zazwyczaj lubię różne rzeczy.

– Ja też lubię różne rzeczy – mówi urażony.

– Na przykład? Modele pociągów i biografie Abrahama Lincolna? –

zgaduję.

– Na pewno nie mam nic przeciwko nim. A co, ty akurat ich nie lubisz?
– Już ci mówiłam – przypominam. – Lubię różne rzeczy. Właściwie

wszystko mi się podoba.

– To znaczy?

– To znaczy… – zastanawiam się przez chwilę. – No dobra, jak byłam

młodsza, razem z moimi braćmi Parkerem i Prince’em jeździliśmy

rowerami do kina nawet bez sprawdzania, co grają.

– Twój brat nazywa się Prince? – Alex unosi brwi.

– Nie o to chodzi.

– To ksywka?

– Nie – daję za wygraną. – Dostał imię po piosenkarzu. Mama była

wielką fanką Purple Rain.

– A Parker po kim został nazwany?

– Po nikim. Po prostu spodobało im się to imię. Ale mówię ci, nie o to

chodzi…

– Wszystkie wasze imiona zaczynają się na P – zauważa Alex. – A jak

się nazywają wasi rodzice?

– Wanda i Jimmy.

– Czyli nie na P?

– Nie, nie na P – potwierdzam. – Po prostu najpierw pojawił się Prince,

potem Parker, a mnie nazwali z rozpędu. Ale mówię ci przecież, że nie o to

chodzi.

– Przepraszam, mów dalej – reflektuje się.

– No więc jeździliśmy do kina, kupowaliśmy bilety na jakiś film, który

zaczynał się w ciągu pół godziny, i każde z nas szło na coś innego.

Tym razem Alex marszczy brwi.

– Bo?

– To też nie jest ważne.


– Przecież nie mogę cię nie zapytać, dlaczego chodziłaś na filmy,

których nawet nie chciałaś oglądać, i to sama.

Prycham.

– To była taka gra.

– Gra?

– Przeskakiwanie rekina – wyjaśniam pospiesznie. – Coś jak dwie

prawdy, jedno kłamstwo, tylko że opisywaliśmy po kolei filmy, które

obejrzeliśmy, od początku do końca, i jeśli w którymś momencie był skok

przez rekina, czyli akcja przybierała jakiś kompletnie idiotyczny obrót,

trzeba było opowiedzieć wszystko tak, jak się wydarzyło. Ale jeśli skoku

nie było, należało skłamać. A potem pozostali zgadywali, czy ten zwrot

akcji był prawdziwy, czy zmyślony, i jeśli dobrze się zgadło, wygrywało się

pięć dolców. – To była właściwie zabawa moich braci, mnie tylko pozwalali

do niej dołączać.

Alex wpatruje się we mnie przez chwilę. Policzki mi się rozgrzewają.

Nie jestem pewna, dlaczego właściwie opowiedziałam mu

o Przeskakiwaniu rekina. To jedna z tych tradycji rodziny Wrightów,

o której zwykle nie mówię ludziom mogącym jej nie zrozumieć, ale teraz

chyba tak mało mi zależy, że nawet gdyby Alex Nilsen miał się na mnie

gapić pobłażliwie albo kpić z ulubionej zabawy moich braci, nie rusza mnie

to.

– Tak czy inaczej – ciągnę – to nie ma znaczenia. Chodzi o to, że byłam

strasznie kiepska w tej grze, bo zazwyczaj wszystko mi się podoba.

Niezależnie od tego, jak toczy się fabuła, ja w to wchodzę, nawet jeśli

oglądam tajnego agenta w dopasowanym garniturze balansującego między

dwiema motorówkami i strzelającego jednocześnie do złoczyńców.

Spojrzenie Aleksa jeszcze kilkukrotnie przeskakuje między drogą

a mną.
– Jeździliście do multipleksu w Linfield? – pyta z miną wyrażającą albo

zszokowanie, albo zniesmaczenie.

– Ojej – mówię – ty naprawdę nie ogarniasz tej historii. Tak,

jeździliśmy do multipleksu w Linfield.

– Do tego, w którym sale są zawsze z jakiegoś tajemniczego powodu

zalane? – dopytuje z osłupieniem. – Jak ostatnio tam byłem, nie doszedłem

nawet do środkowych rzędów, kiedy usłyszałem chlupot.

– Tak, ale przynajmniej jest tanio – wyjaśniam. – Poza tym mam

kalosze.

– Nie wiadomo nawet, co ich tam zalewa, Poppy – stwierdza Alex

z grymasem. – Mogliście się czymś zarazić.

Rozrzucam ręce na boki.

– Jakoś jeszcze żyję, prawda?

Mruży oczy.

– Co jeszcze?

– Co jeszcze…

– …lubisz? – dopowiada. – Poza oglądaniem jakichkolwiek filmów,

samotnie, w podmokłym kinie.

– Nie wierzysz mi?

– Nie, to nie tak. Jestem po prostu zaintrygowany. Poznawczo

zaciekawiony.

– Dobra. Niech pomyślę. – Wyglądam przez okno akurat w chwili, gdy

przejeżdżamy obok zjazdu na P.F. Chang’s. – Restauracje sieciowe. Są takie

swojskie. Wszędzie wyglądają tak samo i w większości można się najeść po

uszy paluszków chlebowych… ooo! – przerywam sama sobie, kiedy spływa

na mnie olśnienie. Przypominam sobie tę jedną rzecz, której nie cierpię. –


Bieganie! Nienawidzę biegać. W liceum tak często „zapominałam” stroju

na wuef, że miałam tróję na koniec.

Kącik ust Aleksa wygina się dyskretnie, a moje policzki czerwienieją.

– No dawaj – zachęcam. – Możesz się nabijać, że miałam tróję z wuefu.

Widać, że masz na to ochotę.

– To nie tak.

– A jak?

Jego nieśmiały uśmiech podpełza wyżej.

– To po prostu zabawne. Bo ja uwielbiam biegać.

– Poważnie?! – wykrzykuję. – Nie znosisz samej idei przerabiania

piosenek, ale uwielbiasz uczucie, kiedy twoje stopy uderzają o chodnik, tak

że wszystkie kości ci grzechoczą, podczas gdy serce wali ci w piersi jak

młot pneumatyczny, a płuca walczą o każdy oddech?

– Jeśli cię to pociesza – odpowiada cicho z uśmiechem nadal ukrytym

w kącikach ust – nie znoszę, jak ludzie mówią, że „ubierają buty”.

Wybucham zaskoczonym śmiechem.

– Wiesz co? Ja chyba też tego nie znoszę – odpowiadam.

– No to ustalone – oświadcza on.

– Ustalone. Ubieranie butów zostaje niniejszym zakazane.

– Cieszę się, że to załatwiliśmy – stwierdza Alex.

– Tak, kamień z serca. To czego jeszcze zabronimy?

– Mam parę pomysłów. Ale opowiedz mi jeszcze o tym, co lubisz.

– Czyżbym została obiektem twoich badań? – żartuję.

Uszy mu różowieją.

– No co, fascynuje mnie osoba, która jest gotowa brodzić w ściekach,

żeby obejrzeć film, o którym nigdy wcześniej nie słyszała.


Przez kolejne dwie godziny przerzucamy się swoimi upodobaniami

i awersjami jak dzieciaki wymieniające się kartami ze zdjęciami

bejsbolistów, a tymczasem w tle lecą piosenki z mojej samochodowej

playlisty, puszczone w losowej kolejności. Nawet jeśli jest wśród nich

jeszcze jakiś kawałek z saksofonem, żadne z nas tego nie zauważa.

Mówię Aleksowi, że uwielbiam oglądać filmiki o przyjaźniach między

zwierzętami różnych gatunków.

On oświadcza, że nienawidzi patrzeć, jak ludzie publicznie chodzą

w japonkach albo okazują sobie nawzajem uczucia.

– Stopy to prywatna sprawa – upiera się.

– Powinieneś się leczyć – stwierdzam, ale nie potrafię przestać się

śmiać, a on zabawia mnie dalej opowieściami o swoich osobliwie

specyficznych gustach, podczas gdy w kącikach jego ust nadal kryje się ten

sam cień uśmiechu.

Tak jakby miał świadomość, że jego upodobania są absurdalne.

Tak jakby wcale mu nie przeszkadzał mój zachwyt nad jego

dziwacznością.

Przyznaję mu się, że nie znoszę zarówno Linfield, jak i beżowych

spodni, bo w sumie czemu nie? Oboje wiemy już, na czym stoimy:

jesteśmy dwojgiem ludzi, którzy nie mają żadnego powodu, żeby spędzać

ze sobą czas, a co dopiero spędzać dużo czasu w jednym ciasnym

samochodzie. Jesteśmy dwojgiem fundamentalnie różnych ludzi, którzy nie

czują absolutnie żadnej potrzeby, żeby imponować sobie nawzajem.

Nie mam więc oporów przed tym, żeby powiedzieć:

– Beżowe spodnie sprawiają, że człowiek wygląda, jakby nie miał ani

spodni, ani osobowości.

– Są wygodne, do wszystkiego pasują – oponuje Alex.


– Wiesz, z ubraniami czasem nie chodzi o to, czy można coś włożyć,

tylko o to, czy powinno się to włożyć.

Zbywa tę refleksję machnięciem dłoni.

– A co do Linfield – podejmuje – co ci się tam nie podoba? To świetne

miejsce na dorastanie.

To już bardziej skomplikowane pytanie, a odpowiedzią nie mam ochoty

się dzielić nawet z kimś, kto wysadzi mnie za kilka godzin z samochodu

i już nigdy więcej o mnie nie pomyśli.

– Linfield to takie beżowe spodnie wśród miast środkowego wschodu –

oświadczam.

– Jest wygodne – zgadza się ze mną Alex. – Każdemu to pasuje.

– Jest nagie od talii w dół.

Alex zdradza mi, że nie znosi imprez tematycznych. Szerokich

skórzanych bransoletek i szpiczastych butów z kwadratowym noskiem. Nie

znosi, jak wchodzi na przyjęcie, a jakiś kolega albo wujek żartuje:

„Każdego by tu wpuścili!”. Jak kelnerzy zwracają się do niego per „szefie”

albo „szefuniu”. Mężczyzn, którzy chodzą tak, jakby właśnie zsiedli

z konia. Kamizelek, na kimkolwiek, w jakiejkolwiek konfiguracji. Jak

grupa robi sobie wspólne zdjęcie i ktoś nagle mówi: „To może jeszcze

jedno z głupimi minami?”.

– Uwielbiam imprezy tematyczne – przyznaję się.

– No jasne – mówi on. – Jesteś w tym dobra.

Patrzę na niego zmrużonymi oczami, kładę stopy na desce rozdzielczej,

a potem je zdejmuję, gdy dostrzegam niespokojne zmarszczki w kącikach

jego ust.

– Alex, czy ty mnie śledzisz? – pytam.

Rzuca mi przerażone spojrzenie.


– Skąd ci to przyszło do głowy?

Na widok jego miny znowu wybucham śmiechem.

– Spokojnie, żartuję. Ale skąd wiesz, że jestem dobra w imprezach

tematycznych? Widziałam cię do tej pory na jednej imprezie i ona nie była

tematyczna.

– Nie o to chodzi – mówi. – Jesteś po prostu… zawsze, tak jakby…

przebrana. – I dodaje pospiesznie: – Nie żeby to było coś złego. Tyle że

zawsze wyglądasz dość…

– Niesamowicie? – podpowiadam.

– Odważnie – kończy.

– Cóż za zdumiewający, pełen podtekstów komplement – stwierdzam.

On wzdycha.

– Czy ty celowo nie chcesz mnie zrozumieć?

– Nie. Myślę, że nie rozumiemy się z natury.

– Chodzi mi tylko o to, że wyglądasz na osobę, która mogłaby bywać na

imprezach tematycznych co wtorek. A dla mnie każde takie wyjście

oznacza, że przez co najmniej dwie godziny będę stał przed szafą

i zastanawiał się, co zrobić, żeby wyglądać jak nieżyjący sławny

piosenkarz, kiedy mam do dyspozycji dziesięć identycznych koszulek i pięć

identycznych par spodni.

– Mógłbyś spróbować nie kupować ubrań hurtem – sugeruję. – Albo

możesz po prostu włożyć swoje beżowe spodnie i mówić wszystkim, że

przebrałeś się za ekshibicjonistę.

Alex krzywi się z niesmakiem, ale poza tym ignoruje moją uwagę.

– Nie znoszę podejmowania takich decyzji – mówi, nie zważając na

mój komentarz. – A kiedy próbuję sobie kupić jakiś kostium, jest jeszcze

gorzej. Centra handlowe mnie przytłaczają. Wszystkiego jest tam za dużo.


Nie potrafię wybrać nawet odpowiedniego sklepu, nie wspominając już

o wieszaku. Wszystkie ciuchy muszę kupować przez internet, a jak już

znajdę coś, co mi się podoba, zamawiam od razu pięć sztuk.

– Wiesz, jeśli kiedykolwiek zostaniesz zaproszony na imprezę

tematyczną, na której na pewno nie będzie japonek, publicznego

okazywania uczuć ani saksofonów, tak żebyś mógł rozważyć uczestnictwo

– wyliczam – to z przyjemnością zabiorę cię na zakupy.

– Mówisz poważnie? – Jego spojrzenie przeskakuje z drogi na mnie.

Nawet nie zauważyłam, kiedy zaczęło się ściemniać, a z głośników

popłynął tęskny głos Joni Mitchell wyśpiewującej A Case of You.

– Oczywiście, że mówię poważnie – odpowiadam. Może i nie mamy ze

sobą nic wspólnego, ale zaczynam się dobrze bawić. Przez cały ostatni rok

czułam się tak, jakbym musiała pokazywać się od jak najlepszej strony,

jakbym brała udział w castingach do nowych przyjaźni, nowych

tożsamości, nowego życia. – To dziwne, ale teraz nic takiego nie czuję.

Poza tym… uwielbiam zakupy. – Byłoby super – ciągnę. – Byłbyś moim

żywym Kenem. – Pochylam się i podkręcam głośność. – A wracając do

tego, co lubię: ta piosenka.

– To jedna z moich piosenek na karaoke – mówi Alex.

Wybucham szaleńczym rechotem, ale z jego zmartwionej miny szybko

wnioskuję, że nie żartuje, i to jest jeszcze lepsze.

– Nie śmieję się z ciebie – zapewniam pospiesznie. – W sumie uważam,

że to urocze.

– Urocze? – Nie potrafię stwierdzić, czy czuje się zdziwiony, czy

urażony.

– Nie, chodzi mi tylko… – Przerywam i otwieram trochę okno, żeby

wpuścić do samochodu powietrze. Zbieram włosy ze spoconego karku

i przytrzymuję je między głową a zagłówkiem. – Jesteś po prostu… –


Szukam słów, żeby to wyjaśnić. – Chyba po prostu nie tym, za kogo cię

uważałam.

Marszczy brwi.

– A za kogo mnie uważałaś?

– Nie wiem. Za zwykłego chłopaka z Linfield.

– Jestem zwykłym chłopakiem z Linfield – oświadcza.

– Jesteś chłopakiem z Linfield, który śpiewa A Case of You na karaoke –

poprawiam go i na samą myśl znowu zanoszę się pełnym zachwytu

śmiechem.

Alex uśmiecha się znad kierownicy i kręci głową.

– A ty jesteś dziewczyną z Linfield, która śpiewa na karaoke… –

Zastanawia się przez moment. – Dancing Queen?

– Czas pokaże – odpowiadam. – Nigdy nie byłam na karaoke.

– Poważnie? – Patrzy na mnie z czystym, nieskrywanym zdumieniem.

– Czy do większości barów karaoke nie wpuszczają dopiero od

dwudziestego pierwszego roku życia?

– Nie we wszystkich sprawdzają dowód – wyjaśnia Alex. – Musimy się

kiedyś wybrać. Może w te wakacje.

– Okej – odpowiadam, równie zdziwiona samą propozycją, co tym, że

ją przyjęłam. – Może być fajnie.

– Okej. Super.

Czyli mamy zaplanowane dwa wspólne wyjścia.

To chyba oznacza, że zostaliśmy przyjaciółmi. Tak jakby?

Jakiś samochód podjeżdża nam pod sam zderzak. Alex, pozornie

niewzruszony, włącza kierunkowskaz, żeby zjechać mu z drogi. Za każdym

razem, kiedy zerkam na prędkościomierz, widzę, że Alex jedzie dokładnie


tyle, ile dopuszcza ograniczenie, i nie zamierza tego zmieniać ze względu

na jednego pirata drogowego.

Mogłam się domyślić, że będzie ostrożnym kierowcą. Chociaż czasami,

kiedy snuje się takie domysły na temat innych ludzi, można się bardzo

pomylić.

Gdy lepkie, rozmyte w poświacie resztki Chicago kurczą się za nami,

a spragnione pola Indiany rozpościerają się nagle po obu stronach

samochodu, moja playlista zaczyna przeskakiwać bez ładu i składu między

piosenkami Beyoncé, Neila Younga, Sheryl Crow i LCD Soundsystem.

– Rzeczywiście wygląda na to, że lubisz wszystko – kpi Alex.

– Poza bieganiem, Linfield i beżowymi spodniami – doprecyzowuję.

On trzyma swoje okno zamknięte, a ja otwarte, tak że włosy kręcą mi

cyklony wokół głowy, kiedy mkniemy płaskimi drogami przez prowincję.

Wiatr huczy tak głośno, że ledwo słyszę piosenkę Alone zespołu Heart

w fałszywym wykonaniu Aleksa, aż wreszcie zaczyna się wysoki refren

i wtedy już wydzieramy się razem jednakowo koszmarnymi falsetami,

rozrzucając ramiona na boki i wykrzywiając twarze przy akompaniamencie

trzeszczących głośników.

W tym momencie Alex zachowuje się tak dramatycznie, tak żarliwie

i tak absurdalnie, że czuję się, jakbym patrzyła na zupełnie inną osobę niż

ten dobrze ułożony chłopak, którego poznałam pod girlandami świetlnymi

podczas dni adaptacyjnych.

Może, myślę sobie, Cichy Alex to tylko okrycie, które on wkłada na

siebie przed wyjściem z domu.

Może tak wygląda Nagi Alex.

No dobra, wymyślę na to jakąś lepszą nazwę. Chodzi tylko o to, że tego

tutaj zaczynam lubić.

– A podróże? – pytam w przerwie między piosenkami.


– Co z nimi?

– Miłość czy nienawiść?

Jego wargi zaciskają się w równą kreskę, gdy się zastanawia.

– Trudno powiedzieć – odpowiada. – W sumie jeszcze nigdy nigdzie nie

byłem. Czytałem o wielu miejscach, ale jeszcze żadnego z nich nie

odwiedziłem.

– Ja też nie – przyznaję. – Jeszcze nie.

Alex zastanawia się przez kolejną chwilę.

– Miłość – oświadcza wreszcie. – Chyba jednak miłość.

– Tak. – Kiwam głową. – Ja tak samo.


6

Te wakacje
Następnego ranka wkraczam do gabinetu Swapny pełna werwy pomimo

esemesowania do późna z Aleksem. Stawiam jej napój – mrożone

americano – na biurku, a ona z zaskoczeniem podnosi głowę znad szczotek

jesiennego numeru, które przegląda przed puszczeniem do druku.

– Palm Springs – obwieszczam.

Zaskoczenie nie znika z jej twarzy jeszcze przez chwilę, ale potem

kąciki jej ostrych jak brzytwa warg wyginają się w uśmiech. Swapna opiera

się w fotelu i krzyżuje swoje idealnie wymodelowane ramiona na szytej na

miarę czarnej sukience, a światło z lampy pod sufitem odbija się w jej

pierścionku zaręczynowym, tak że gigantyczny rubin na środku zaczyna

fantastycznie błyskać.

– Palm Springs – powtarza. – Wiecznie zielone. – Zastanawia się przez

chwilę, po czym macha ręką. – To znaczy oczywiście, że to pustynia, ale

jeśli chodzi o „RiO”, trudno o lepsze miejsce na relaks i odpoczynek

w kontynentalnej części kraju.

– Dokładnie tak – potwierdzam, jakbym sama właśnie o tym myślała.

W rzeczywistości mój wybór nie ma nic wspólnego z tym, co mogłoby się

spodobać w „RiO”, a wiąże się wyłącznie z Davidem Nilsenem, młodszym

bratem Aleksa i człowiekiem, który za tydzień o tej porze bierze ślub

z miłością swojego życia.

W Palm Springs, w Kalifornii.


Takiego obrotu spraw się nie spodziewałam: Alex już miał zaplanowany

wyjazd na przyszły tydzień, na wesele brata. Kiedy mnie o tym

poinformował, poczułam się zdruzgotana, ale odpisałam, że rozumiem,

poprosiłam, żeby pogratulował ode mnie Davidowi, i odłożyłam telefon,

spodziewając się, że na tym nasza rozmowa się zakończy.

Tak się jednak nie stało, bo po kolejnych dwóch godzinach

esemesowania wzięłam głęboki oddech i podsunęłam mu pomysł

przedłużenia jego trzydniowego pobytu o kilka dni wspólnych wakacji na

koszt „RiO”. Alex nie tylko się zgodził, ale zaproponował też, żebym

została potem na ślubie.

Wszystko zaczynało się układać.

– Palm Springs – powtarza po raz kolejny Swapna, a gdy odpływa na

moment myślami, żeby przetestować tę propozycję, oczy zachodzą jej

mgłą. Raptem otrząsa się z zamyślenia i sięga do klawiatury. Stuka w nią

przez chwilę, a potem drapie się w podbródek, czytając coś na ekranie. –

Oczywiście, musimy z tym poczekać do zimowego numeru. W lecie mają

tam niski sezon.

– I właśnie dlatego to jest idealny moment – rzucam natychmiast, lekko

spanikowana. – W lecie dzieje się tam mnóstwo ciekawych rzeczy, a do

tego jest mniej tłoczno i taniej. To byłby dla mnie dobry sposób na powrót

do korzeni, wiesz, jak wybrać się do Palm Springs i nie wydać za dużo.

Swapna sznuruje wargi w zamyśleniu.

– Nasza marka ma aspiracje.

– A Palm Springs to szczyt aspiracji – kontruję. – Roztoczymy przed

naszymi czytelnikami wizję, a potem pokażemy im, jak mogą ją

zrealizować.

W ciemnych oczach Swapny zapalają się iskierki, a mnie żołądek unosi

się z nadzieją.
Po chwili Swapna mruga szybko i zwraca wzrok z powrotem na ekran

komputera.

– Nie.

– Co? – wyrywa mi się właściwie tylko dlatego, że mój mózg nie

potrafi przetworzyć tego, co się dzieje. To niemożliwe, że właśnie tu,

w mojej wymarzonej pracy, ten pociąg się wykolei.

Swapna wzdycha przepraszająco i nachyla się do mnie nad swoim

lśniącym biurkiem.

– Słuchaj, Poppy, doceniam inwencję, ale to po prostu nie pasuje do

„RiO”. Naruszyłoby tylko wizerunek marki.

– Wizerunek marki – powtarzam bezmyślnie, nadal zbyt oszołomiona,

żeby powiedzieć coś od siebie.

– Myślałam o tym przez cały weekend i zdecydowałam, że wysyłam cię

na Santorini. – Swapna spogląda znowu na szczotki leżące na biurku,

a wyraz jej twarzy przełącza się z Empatycznej, ale Profesjonalnej

Kierowniczki na Skoncentrowaną Wizjonerkę Medialną. Zamknęła tę

sprawę i pokazuje mi to tak wyraźnie, że stoję tylko w milczeniu, mimo że

mój mózg zaciął się na refrenie: „ale, ale, ale!”.

Ale przecież to nasza szansa na naprawienie wszystkiego.

Ale przecież nie mogę się tak łatwo poddawać.

Ale przecież to jest właśnie to, czego chcę. Nie urokliwe, bielone plaże

Santorini nad roziskrzonym morzem.

Chcę Aleksa na pustyni, w samym środku lata. Chcę wchodzenia do

knajp bez sprawdzania ich wcześniej na Tripadvisorze, chcę dni toczących

się bez planu i przesiadywania wieczorami do bardzo, bardzo późna,

marnowania wielu godzin słońca we wnętrzu zakurzonej księgarni, obok

której on nie mógł przejść obojętnie, albo w sklepie z ciuchami vintage,

gdzie ogólny rozgardiasz i potencjalne zarazki zmuszają go do stania


sztywno, ale cierpliwie przy drzwiach, podczas gdy ja przymierzam

kapelusze dawno zmarłych ludzi. Właśnie tego chcę.

Zatrzymuję się w drzwiach gabinetu z sercem tłukącym się w piersi, aż

w końcu Swapna odrywa wzrok od wydruków i unosi pytająco brwi, jakby

chciała zapytać: Tak, Poppy?

– Wyślij na Santorini Garretta – mówię.

Mruga, wyraźnie zdezorientowana.

– Chyba potrzebuję urlopu – wykrztuszam, a potem precyzuję: –

Wakacji, takich prawdziwych.

Swapna zaciska mocno wargi. Nie rozumie, ale nie zamierza na mnie

naciskać, żebym powiedziała więcej. Na szczęście, bo sama nie

potrafiłabym tego wyjaśnić.

Kiwa powoli głową.

– W takim razie przyślij mi mejla z datami.

Odwracam się i idę do swojego biurka z takim spokojem, jakiego

dawno nie czułam. Dopiero gdy siadam, dociera do mnie rzeczywistość.

Mam trochę oszczędności, ale wyjazd przystępny cenowo według

standardów „RiO” – i opłacany przez firmę – to zupełnie co innego niż

wyjazd, za który jestem w stanie zapłacić z własnych pieniędzy. A Alex

jako nauczyciel angielskiego w liceum i posiadacz doktoratu – oraz

powiązanych z nim długów – na pewno nie będzie mógł sobie pozwolić na

dołożenie się do kosztów wycieczki. Wątpię, żeby w ogóle się na nią

zdecydował, gdyby się dowiedział, że sama ją opłacam.

Ale może to dobrze. Zawsze mieliśmy taką frajdę z wyjazdów, na które

ciułaliśmy wspólnie grosz do grosza. Sprawy zaczęły się pogarszać, dopiero

kiedy „RiO” zaangażowało się w nasze Wakacyjne Wyjazdy. Uda mi się –

zaplanuję idealną wycieczkę, tak jak dawniej, i przypomnę Aleksowi, jak

dobrze może się między nami układać. Im dłużej się nad tym zastanawiam,
tym większy ma to dla mnie sens. Zaczynam się nawet cieszyć na myśl, że

wybierzemy się na taki wyjazd po taniości, jak za starych dobrych czasów.

Wtedy wszystko było o wiele prostsze i zawsze się dobrze bawiliśmy.

Wyciągam telefon i powoli układam idealną wiadomość.

Mam pomysł: zorganizujmy ten wyjazd tak jak kiedyś. Tani jak

cholera, bez profesjonalnych fotografów depczących nam po piętach,

bez pięciogwiazdkowych restauracji. Zobaczmy Palm Springs oczami

zubożałego nauczyciela i dziennikarki internetowej, którymi

jesteśmy.

Po paru sekundach przychodzi odpowiedź: „RiO” nie ma nic

przeciwko? Bez fotografa?

Bezwiednie zaczynam poruszać głową na boki, jakby aniołek i diabełek

siedzący mi na ramionach ciągnęli mnie na zmianę to w lewo, to w prawo.

Nie chcę go tak wprost okłamać.

Ale „RiO” nie ma nic przeciwko. Biorę tydzień wolnego, więc mogę

robić, co chcę.

Bez – odpisuję. Jeśli tobie pasuje, to wszystko już ustalone.

Pewnie. Brzmi dobrze.

Tak, to brzmi naprawdę dobrze. Będzie dobrze. Potrafię sprawić, że

wszystko będzie dobrze.


7

Te wakacje
Gdy tylko samolot dotyka ziemi, czworo dzieci, które darły się przez całe

sześć godzin lotu, natychmiast milknie.

Wysuwam telefon z torebki i wyłączam tryb samolotowy, a potem

przeczekuję falę nadchodzących esemesów od Rachel, Garretta, mamy,

Davida Nilsena i wreszcie od Aleksa.

Rachel pisze na trzy różne sposoby, żebym po wylądowaniu koniecznie

dała jej znać, czy samolot się nie rozbił i czy nie wessało go w Trójkąt

Bermudzki, oraz zapewnia, że modli się o bezpieczne lądowanie dla mnie,

a zarazem je sobie wizualizuje.

Jestem cała i zdrowa i już za tobą tęsknię – piszę do niej, po czym

otwieram wiadomość od Garretta.

STRASZNIE ci dziękuję, że nie wzięłaś Santorini – napisał mi,

a potem, w oddzielnej wiadomości: Oraz… To dość dziwna decyzja IMHO.

Mam nadzieję, że u ciebie wszystko gra…

Wszystko okej – zapewniam go. Po prostu w ostatniej chwili

wypadło mi wesele, poza tym Santorini to był twój pomysł. Będziesz

mi wysyłał miliony zdjęć, żebym mogła pożałować swoich życiowych

decyzji?

W następnej kolejności odczytuję wiadomość od Davida: BARDZO się

cieszę, że przyjeżdżasz z Alem! Tham nie może się doczekać, kiedy

cię pozna, i oczywiście jesteś zaproszona na WSZYSTKO.


Spośród braci Aleksa David był zawsze moim ulubieńcem. Trudno mi

jednak uwierzyć, że dorósł już na tyle, żeby mógł wziąć ślub.

Z drugiej strony, kiedy napisałam to Aleksowi, odpowiedział mi: Ma

dwadzieścia cztery lata. Nie wyobrażam sobie, żebym w tym wieku

potrafił podjąć taką decyzję, ale wszyscy moi bracia szybko biorą

śluby, a Tham jest świetny. Nawet mój tata im kibicuje. Kupił sobie

naklejkę na zderzak z napisem: „JESTEM DUMNYM WYZNAWCĄ CHRYSTUSA

I KOCHAM SWOJEGO SYNA GEJA”.

Kiedy to przeczytałam, ze śmiechu naplułam sobie w kawę. To tak

wybitnie pasowało do ojca Aleksa i wpisywało się doskonale w nasz

odwieczny żart, że David jest ulubieńcem całej rodziny. Aleksowi nie

wolno było nawet słuchać świeckiej muzyki, dopóki nie poszedł do liceum,

a kiedy postanowił aplikować na świecki uniwersytet, nie obyło się bez

lamentów.

Ostatecznie okazało się jednak, że pan Nilsen rzeczywiście kocha

swoich synów, więc w kwestiach dotyczących ich szczęścia zawsze potrafił

ustąpić.

Gdybyś ty wziął ślub w wieku dwudziestu czterech lat, byłbyś

teraz mężem Sary – napisałam Aleksowi.

A ty żoną Guillerma – odpisał.

Wysłałam mu jedno z jego własnych selfie ze Smutnym Szczeniakiem.

Tylko mi nie mów, że nadal płaczesz po tym złamasie – napisał

Alex.

Nigdy się nie dogadywali.

Jasne, że nie – odpowiedziałam. Ale to nie ja i Gui ciągle się

rozchodziliśmy i schodziliśmy, tylko ty i Sara.


Alex zaczynał i przestawał pisać tyle razy, że zastanawiałam się nawet,

czy nie robi tego tylko po to, żeby mnie zdenerwować. Na tym jednak

skończyła się tamta rozmowa. Kiedy odezwał się do mnie następnego dnia,

przysłał mi – zupełnie bez związku – zdjęcie czarnego jedwabnego

szlafroka z napisem „KRÓLOWA SPA” na plecach.

Strój na Wakacyjny Wyjazd? – zażartował i od tamtej pory unikamy

tematu Sary, więc dla mnie jest jasne jak słońce, że coś się między nimi

dzieje. Znowu.

Teraz, gdy siedzę w zaduchu tłocznego samolotu, jadącego po płycie

lotniska w Los Angeles, w ciszy, jaka nastała po dziecięcych wrzaskach,

nadal robi mi się trochę niedobrze, kiedy o tym pomyślę. Sara i ja nigdy nie

byłyśmy wielkimi przyjaciółkami. Wątpię, czy zgodziłaby się na to, by

Alex po raz kolejny ze mną wyjechał, gdyby rzeczywiście byli znowu

razem, a jeśli jeszcze niezupełnie są razem, ale już na dobrej drodze, to

może się okazać, że to będzie nasz ostatni Wakacyjny Wyjazd.

Wezmą ślub, urodzą im się dzieci, będą jeździć całą rodziną do Disney

Worldu, a ja nigdy nie zaprzyjaźnię się z Sarą na tyle, żeby naprawdę

stanowić jeszcze część życia Aleksa.

Odpycham od siebie tę myśl i odpowiadam na esemesa od Davida: TO

DLA MNIE WIELKA RADOŚĆ I ZASZCZYT, ŻE MOGĘ TAM BYĆ!

On przysyła mi w odpowiedzi gifa z tańczącym niedźwiedziem, a ja

w następnej kolejności otwieram wiadomość od mojej mamy.

Przekaż Aleksowi uściski i buziaki ode mnie :) – napisała ze

wstukaną ręcznie buźką. Mama nie potrafi zapamiętać, jak się wstawia

emotki, a kiedy próbuję ją tego nauczyć, szybko się niecierpliwi. „Przecież

mogę je wpisywać z ręki!” – upiera się.

Moi rodzice nie są fanami zmian.


Chcesz, żebym złapała go przy okazji za tyłek? – pytam teraz

w odpowiedzi.

Jeśli uważasz, że to zadziała – odpisuje. Męczy mnie już to ciągłe

czekanie na wnuki.

Przewracam oczami i zamykam wiadomość. Mama zawsze uwielbiała

Aleksa, przynajmniej po części dlatego, że wrócił po studiach do Linfield,

i ma nadzieję, że któregoś dnia obudzimy się ze świadomością, że kochamy

się nawzajem, a potem ja też wrócę do Linfield i natychmiast zajdę w ciążę.

Z kolei mój ojciec jest troskliwym, ale onieśmielającym człowiekiem, który

zawsze tak bardzo przerażał Aleksa, że ten nigdy nie pokazał ani grama

osobowości, gdy przebywał z nim w jednym pomieszczeniu.

Mój ojciec jest krzepkim mężczyzną o dudniącym głosie

i umiarkowanych zdolnościach manualnych, jak wielu panów z jego

pokolenia, a poza tym ma tendencję do zadawania wielu bezpośrednich

pytań, zakrawających wręcz na niestosowne. Nie dlatego, żeby liczył na

jakąś konkretną odpowiedź, tylko dlatego, że różne rzeczy go ciekawią,

a ma niską samoświadomość.

Jest też, podobnie jak wszyscy członkowie rodziny Wrightów, niezbyt

biegły w modulowaniu głosu. Dla kogoś nieznajomego okrzyki mojej

matki: „Jadłeś już te winogrona, które smakują jak wata cukrowa? Są

świetne! Czekaj, umyję ci trochę! Albo najpierw umyję miskę. O nie,

wszystkie miski wykorzystałam, żeby popakować resztki jedzenia do

lodówki… Masz, weź sobie do ręki!” mogą się okazać odrobinę

przytłaczające, ale kiedy mój ojciec zmarszczy brwi i huknie: „Głosowałeś

w ostatnich wyborach samorządowych?”, można się poczuć jak na sali

przesłuchań w towarzystwie agenta, któremu FBI płaci pod stołem.

Za pierwszym razem, kiedy Alex przyjechał do domu moich rodziców,

żeby mnie zabrać na karaoke, jeszcze na samym początku naszej przyjaźni,


próbowałam ochronić go przed moją rodziną i moim domem – zarówno ze

względu na niego, jak i na samą siebie.

Pod koniec naszej pierwszej wspólnej jazdy do domu wiedziałam o nim

już na tyle dużo, żeby rozumieć, że dla niego wejście do naszego ciasnego

domu wypełnionego po brzegi bibelotami, zdjęciami w zakurzonych

ramkach i psimi kłakami byłoby jak dla wegetarianina wycieczka po rzeźni.

Nie chciałam, żeby poczuł się nieswojo, to jasne, ale nie chciałam też,

by oceniał moją rodzinę. Moi rodzice, choć bywają bałaganiarscy, dziwni,

hałaśliwi i bezpośredni, są też wspaniałymi ludźmi, a ja już wcześniej

zdążyłam się brutalnie przekonać, że to nie jest to, na co inni zwracają

uwagę, kiedy przekraczają nasz próg.

Powiedziałam więc Aleksowi, że wyjdę do niego przed dom, ale

najwyraźniej nie podkreśliłam tego wystarczająco mocno, bo Alex – jako że

jest Aleksem Nilsenem – i tak podszedł do drzwi, jak porządny chłopiec

z lat pięćdziesiątych, z postanowieniem, żeby przedstawić się moim

rodzicom, tak by „nie musieli się martwić”, że odjeżdżam z nieznajomym

w stronę zachodzącego słońca.

Gdy usłyszałam dzwonek, rzuciłam się do drzwi, żeby zapobiec

kataklizmowi, ale w swoich kapciach vintage z różowymi piórkami

okazałam się nie dość szybka. Kiedy zbiegłam na dół, Alex stał

w przedpokoju między dwiema wieżami pudeł, obskakiwany przez nasze

dwa bardzo stare i bardzo źle wychowane mieszane husky, a ze wszystkich

ścian spoglądały na niego zastępy niestosownych zdjęć rodzinnych.

W chwili, w której ześliznęłam się ze schodów i wypadłam zza rogu,

tata pytał grzmiącym głosem:

– Dlaczego mielibyśmy się martwić, że z tobą wychodzi? – A po chwili:

– Czy przez „wychodzi” masz na myśli, że wy dwoje…


– Nie! – przerwałam, odciągając za obrożę Ruperta, bardziej

napalonego z naszych psów, zanim zacząłby kopulować z nogą Aleksa. –

Nie chodzimy ze sobą. Nie w ten sposób. I z całą pewnością nie macie się

czym martwić. Alex bardzo wolno jeździ.

– Właśnie to próbowałem powiedzieć – wyjąkał Alex. – To znaczy nie

o prędkości jazdy. Jeżdżę… zgodnie z ograniczeniami. Chodziło mi o to, że

nie ma potrzeby, żeby się państwo martwili.

Tata jeszcze bardziej zmarszczył brwi, z twarzy Aleksa odpłynęła cała

krew, a ja nie byłam pewna, co wytrąca go z równowagi bardziej: mój

ojciec czy warstwa kurzu widoczna wzdłuż listew przypodłogowych

w korytarzu, której szczerze mówiąc, sama wcześniej nie zauważałam.

– Tato, widziałeś samochód Aleksa? – zapytałam pospiesznie, żeby

skierować rozmowę na inne tory. – Jest bardzo stary. Jego komórka też.

Alex nie zmieniał telefonu od… ja wiem… chyba siedmiu lat.

Alex poczerwieniał na twarzy, podczas gdy mój ojciec wyraźnie się

uspokoił i spojrzał na niego z zainteresowaniem i aprobatą.

– Naprawdę?

Po tych wszystkich latach nadal żywo pamiętam, jak Alex zerknął na

mnie, szukając w mojej twarzy właściwej odpowiedzi. Kiwnęłam lekko

głową.

– Tak? – odpowiedział niepewnie, a tata, z szerokim uśmiechem,

klepnął go w ramię tak mocno, że Alex się skrzywił.

– Zawsze lepiej naprawiać niż kupować nowe!

– Co kupować nowe? – zawołała mama z kuchni. – Coś się zepsuło?

Z kim rozmawiasz? Poppy? Czy ktoś ma ochotę na precle w czekoladzie?

Rety, niech no tylko znajdę czysty talerz…

Kiedy zakończyliśmy wreszcie dwudziestominutowe pożegnania,

konieczne, by wydostać się z mojego domu, i ruszyliśmy do samochodu


Aleksa, powiedział tylko:

– Twoi rodzice wydają się mili.

Zareagowałam niezamierzoną agresją:

– Bo są mili. – Tak jakbym tylko czekała, aż wspomni o kurzu, jurnym

husky albo o dwóch milionach dziecięcych rysunków, które nadal wisiały

przypięte magnesami do lodówki i wszystkiego dookoła. Ale on oczywiście

nie wspomniał. Był przecież Aleksem, nawet jeśli ja jeszcze wtedy nie do

końca rozumiałam, co to znaczy.

W ciągu kolejnych lat naszej znajomości nigdy nie powiedział o tym

wszystkim złego słowa. A kiedy umarł Rupert, tamten husky, przysłał mi

kwiaty do pokoju w akademiku. „Od tamtego wieczoru, gdy się

poznaliśmy, miałem poczucie, że łączy nas szczególna więź – żartował

w dołączonym liściku. – Będzie go brakowało. Jeśli czegokolwiek

potrzebujesz, P, możesz na mnie liczyć. Zawsze”. Nie żebym zapamiętała

słowo w słowo to, co mi wtedy napisał.

Nie żeby akurat ten liścik znalazł się w jedynym pudełku po butach

pełnym starych pocztówek, listów i skrawków papieru, które pozwalam

sobie trzymać w mieszkaniu.

Nie żeby zdarzały się całe dnie w okresie zawieszenia naszej przyjaźni,

kiedy zadręczałam się myślą, że może powinnam wyrzucić ten liścik, skoro

jak się okazało, „zawsze” właśnie się skończyło.

Gdzieś na tyłach samolotu jedno z dzieci znowu zaczyna krzyczeć, ale

my już kołujemy do bramki. Za chwilę mnie tu nie będzie.

Za chwilę spotkam się z Aleksem.

Podekscytowanie frunie mi w górę po kręgosłupie, a potem opada

nerwowym trzepotem do żołądka.

Otwieram ostatniego nieprzeczytanego esemesa, od niego:


Właśnie wylądowałem.

Ja też – odpisuję.

I już nie wiem, co dalej. Esemesowaliśmy ze sobą przez ponad tydzień,

nie poruszając w ogóle tematu tamtego nieszczęsnego wyjazdu do

Chorwacji, i do tej pory wszystko wydawało się całkiem normalne.

A potem sobie przypominam: nie widziałam Aleksa na żywo od ponad

dwóch lat.

Nie dotykałam go, nie słyszałam jego głosu. Jest tyle powodów, dla

których ta sytuacja może się okazać krępująca. I prawie na pewno pod

pewnymi względami będzie.

Oczywiście cieszę się, że go zobaczę, ale właśnie dociera do mnie, że

jestem tym przede wszystkim przerażona.

Musimy ustalić, gdzie się spotkamy. Któreś z nas powinno

zaproponować jakieś miejsce. Wyławiam plan lotniska w Los Angeles

z mętnej zupy wspomnień wszystkich wytłumionych wykładzinami bramek

lotniskowych i ruchomych chodników, które widziałam w ciągu ostatnich

czterech lat pracy dla „RiO”.

Czy jeśli zaproponuję spotkanie w hali odbioru bagażu, nie okaże się, że

będziemy musieli iść do siebie w milczeniu kawał drogi, zanim zbliżymy

się na tyle, żeby się odezwać. Czy powinnam go przytulić?

Nilsenowie nie są wielkimi fanami przytulania, w przeciwieństwie do

Wrightów, którzy słyną z tego, że łapią, szturchają, klepią, czochrają,

ściskają i dźgają dla lepszego wyrażenia swoich odczuć podczas każdej

rozmowy, niezależnie od stopnia poufałości. Dotykanie innych ludzi jest tak

głęboko wpisane w moją naturę, że raz przez przypadek przytuliłam majstra

od zmywarki, kiedy wypuszczałam go z mieszkania, na co on

poinformował mnie uprzejmie, że jest żonaty, a ja mu pogratulowałam.


W czasach, gdy byliśmy z Aleksem blisko, ciągle się przytulaliśmy, ale

to było wtedy, kiedy go dobrze znałam. Kiedy czuł się przy mnie

komfortowo.

Wyszarpuję swoją torbę na kółkach ze schowka nad głową i zaczynam

pchać ją przed sobą, czując, jak pod cienkim swetrem w okolicach pach

i pod krótkim, nastroszonym kucykiem zgarniętym z karku zbiera mi się

pot.

Podróż samolotem dłużyła mi się niesamowicie. Za każdym razem,

kiedy patrzyłam na zegarek, zdawało mi się, że w tej jednej czy dwóch

minutach zmieściły się całe godziny. Wierciłam się w przyciasnym fotelu

i nie mogłam się doczekać, aż dotrę na miejsce, za to teraz mam wrażenie,

jakby czas nadganiał zaległości, jakich narobił sobie podczas lotu, i kurczył

się tak, że cały rękaw lotniczy pokonuję w ułamku sekundy.

Gardło mam ściśnięte. Mój mózg zdaje się chlupotać po całej czaszce.

Przechodzę przez bramkę, odsuwam się na bok, żeby przepuścić

wszystkich, którzy wychodzą z rękawa za mną, i wyciągam telefon

z kieszeni. Ręce mi się pocą, kiedy zaczynam pisać: Spotkajmy się przy

bagaż…

– Hej.

Obracam się w stronę głosu w chwili, gdy jego właściciel obchodzi

zaparkowany między nami wózek.

Uśmiecha się. Alex się uśmiecha. Oczy ma sennie opuchnięte, torbę od

laptopa przerzuconą przez jedno ramię, słuchawki zawieszone na szyi,

a włosy w całkowitym nieładzie, kontrastującym z jego ciemnoszarymi

spodniami, koszulą i nieskazitelnymi skórzanymi butami. Pokonuje

dzielący nas dystans, upuszcza torbę na podłogę i bierze mnie w objęcia.

A ja czuję się tak normalnie, tak naturalnie, kiedy wspinam się na palce

i ściskam go ramionami w talii, przytulam twarz do jego piersi i wdycham


jego zapach. Zapach cedru, piżma i limonki. Nie ma chyba nikogo bardziej

przywiązanego do własnych zwyczajów niż Alex Nilsen.

Ta sama zagadkowa fryzura, ten sam czysty, ciepły zapach, ta sama

podstawowa garderoba (choć ulepszona z czasem o lepsze kroje i buty), ten

sam sposób obejmowania mnie za plecy i przyciągania do siebie i w górę,

kiedy się przytulamy, tak jakby chciał poderwać mnie z ziemi, ale nigdy nie

ściska na tyle mocno, żebym mogła uznać ten chwyt za miażdżący.

Określiłabym go raczej jako rzeźbiący. Delikatny nacisk ze wszystkich

stron, który na krótką chwilę spaja nas w jedną żywą, oddychającą istotę

o podwójnej liczbie serc.

– Hej – odpowiadam, uśmiechając mu się promiennie w pierś, podczas

gdy jego ramiona zsuwają się niżej na moje plecy i zacieśniają uścisk.

– Hej – powtarza, a ja mam nadzieję, że usłyszał uśmiech w moim

głosie, tak jak ja usłyszałam w jego. Pomimo generalnej awersji Aleksa do

wszelkich form publicznego okazywania uczuć żadne z nas nie puszcza od

razu, a ja mam przeczucie, że myślimy sobie to samo: jeśli od dwóch lat się

kogoś nie przytulało, to wolno się obejmować przez nieprzyzwoicie długi

czas.

Zaciskam mocno powieki, żeby powstrzymać wzbierające emocje,

i przyciskam czoło do jego piersi. Jego ramiona opadają do mojej talii

i zatrzymują się tam na chwilę.

– Jak ci minął lot? – pyta Alex.

Odsuwam się na tyle, żeby spojrzeć mu w twarz.

– Mam wrażenie, że mieliśmy na pokładzie kilkoro przyszłych

śpiewaków operowych światowej klasy. A tobie?

Alex walczy o kontrolę nad wyrazem twarzy, ale jego uśmiech już się

rozszerza.
– W czasie turbulencji omal nie przyprawiłem kobiety obok o zawał –

przyznaje. – Złapałem ją niechcący za rękę.

Wstrząsa mną wysoki śmiech, a on szczerzy się jeszcze bardziej, ściska

mnie jeszcze mocniej.

Nagi Alex, myślę sobie, ale natychmiast odpycham od siebie te słowa.

Naprawdę powinnam była już dawno temu wymyślić jakieś lepsze

określenie na tę stronę jego osobowości.

A on, tak jakby czytał mi w myślach i poczuł się odpowiednio

upokorzony, zrzuca uśmiech z twarzy i wypuszcza mnie z objęć, a na

dokładkę robi krok w tył.

– Masz jeszcze jakiś bagaż do odebrania? – pyta, chwytając rączkę

zarówno swojej torby, jak i mojej.

– Mogę to wziąć – oferuję.

– Ja też – odpowiada.

Kiedy oddalam się za nim od zatłoczonej bramki, mimowolnie się na

niego gapię. Nie mogę się nadziwić, że tu jest. Że nadal wygląda tak samo.

Że to się dzieje naprawdę.

Zerka na mnie po drodze i lekko wykrzywia usta. Jedną z moich

ulubionych cech twarzy Aleksa jest to, że potrafią na niej współistnieć dwie

zupełnie różne emocje – a ja z czasem nauczyłam się je bezbłędnie

odczytywać.

Teraz to skrzywienie warg wyraża zarazem rozbawienie i subtelną

czujność.

– Co? – pyta głosem, w którym pobrzmiewają te same nuty.

– Nic, po prostu jesteś taki… wysoki – odpowiadam.

Jest też umięśniony, ale komentarze na ten temat zazwyczaj wywołują

u niego skrępowanie, tak jakby zadbane ciało stanowiło jakiś defekt

osobowości. Może z jego punktu widzenia tak jest. Został wychowany


w poczuciu, że należy unikać próżności. Za to moja mama pisała mi sucho

ścieralnym markerem na lustrze w łazience zdania typu: „Dzień dobry,

piękny uśmiechu. Witajcie, silne ramiona i nogi. Miłego dnia, śliczny

brzuchu, który karmisz moją kochaną córkę”. Czasem nadal słyszę

w głowie te słowa, kiedy wychodzę spod prysznica i staję przed lustrem,

żeby rozczesać włosy: „Dzień dobry, piękny uśmiechu. Witajcie, silne

ramiona i nogi. Miłego dnia, śliczny brzuchu, który mnie karmisz”.

– Gapisz się na mnie, bo jestem wysoki? – pyta Alex.

– Bardzo wysoki – dodaję, jakby to wszystko wyjaśniało.

To łatwiejsze, niż gdybym miała powiedzieć: Tęskniłam za tobą, piękny

uśmiechu. Jak dobrze was widzieć, silne ramiona i nogi. Dziękuję,

nieprzyzwoicie jędrny brzuchu, za to, że karmisz tego człowieka, którego

tak bardzo kocham.

Alex przytrzymuje moje spojrzenie, podczas gdy uśmiech dojrzewa mu

na twarzy i pęka.

– Ja też się cieszę, że cię widzę, Poppy.


8

Wakacje dziesięć lat temu


Rok temu, kiedy wychodziłam przed swój akademik z kilkoma torbami

brudnych ciuchów na spotkanie z Aleksem Nilsenem, nie uwierzyłabym, że

pojedziemy razem na wakacje.

Zaczęło się od esemesów, które wysyłaliśmy sobie od czasu do czasu po

naszej wspólnej podróży do domu – zamazane zdjęcie kina w Linfield,

zrobione, kiedy przejeżdżał akurat obok, z podpisem: „Nie zapomnij się

zaszczepić” albo fotka dziesięciopaku koszulek, na który trafiłam

w supermarkecie, z tekstem: „Prezent urodzinowy” – ale już trzy tygodnie

później dojrzeliśmy do rozmów telefonicznych i spotkań. Przekonałam go

nawet do wspólnego obejrzenia filmu w multipleksie, chociaż on przez cały

seans dosłownie wisiał nad fotelem i starał się niczego nie dotykać.

Pod koniec wakacji zapisaliśmy się razem na dwa wykłady otwarte:

z matematyki i nauk przyrodniczych, i potem prawie codziennie wieczorem

Alex przychodził do mojego pokoju w akademiku albo ja do jego, żeby

przedrzeć się wspólnie przez pracę domową. Moja dawna współlokatorka

Bonnie oficjalnie wprowadziła się do siostry i teraz dzieliłam pokój

z Isabel, studentką medycyny, która zaglądała nam czasem przez ramię

i poprawiała nasze zadania, chrupiąc przy tym łodygę selera, który jak

twierdziła, był jej ulubioną przekąską.

Alex nie znosił matematyki tak samo jak ja, za to uwielbiał swoje

zajęcia z literatury angielskiej i co wieczór poświęcał kilka godzin na

czytanie zadanych lektur, podczas gdy ja bezmyślnie przeglądałam blogi


podróżnicze i szmatławce z ploteczkami o celebrytach, leżąc na podłodze

obok niego. Na moich zajęciach wiało jednostajną nudą, ale w wieczory,

kiedy po kolacji szliśmy z Aleksem przez kampus z kubkami gorącej

czekolady, albo w weekendy, gdy włóczyliśmy się po mieście

w poszukiwaniu najlepszych hot dogów, filiżanki kawy albo falafeli,

czułam się szczęśliwsza niż kiedykolwiek. Do tego stopnia uwielbiałam

przebywać w mieście, otoczona sztuką, jedzeniem, hałasem i nowymi

ludźmi, że nawet studia stawały się znośne.

Któregoś późnego wieczoru, gdy śnieg zasypywał powoli mój parapet,

a my z Aleksem leżeliśmy wyciągnięci na dywanie, ucząc się do egzaminu,

zaczęliśmy wymieniać miejsca, w których wolelibyśmy się znaleźć.

– Paryż – powiedziałam.

– Pisanie pracy końcowej z literatury amerykańskiej – wymamrotał

Alex.

– Seul – rzuciłam.

– Pisanie pracy końcowej ze wstępu do literatury faktu – mruknął Alex.

– Sofia w Bułgarii – wykrzyknęłam.

– Kanada – bąknął.

Spojrzałam na niego i wybuchnęłam wariackim, przemęczonym

śmiechem, który przywołał na twarz Aleksa jego popisową smutną minę.

– Twoje trzy wymarzone miejsca na wakacje – zawyłam, przewracając

się na plecy na dywanie – to dwie różne prace pisemne i kraj położony

najbliżej nas.

– To tańsze niż Paryż – odparł poważnie.

– Bo pieniądze mają ogromne znaczenie, kiedy snujesz marzenia.

Westchnął.
– No dobra, a pamiętasz to gorące źródło, o którym czytałaś? To w lesie

deszczowym? To jest w Kanadzie.

– Na wyspie Vancouver – dodałam, kiwając głową. A w zasadzie na

jakiejś mniejszej wyspie obok.

– Tam bym pojechał – oświadczył – gdyby moja towarzyszka podróży

nie zachowywała się tak niesympatycznie.

– Alex, z radością pojadę z tobą na wyspę Vancouver –

zadeklarowałam. – Szczególnie jeśli do wyboru mam patrzeć, jak odrabiasz

kolejne prace domowe. Jedziemy w najbliższe wakacje.

Alex położył się na plecach obok mnie.

– A co z Paryżem?

– Paryż poczeka. Poza tym nie stać nas na Paryż.

Uśmiechnął się blado.

– Poppy, nas ledwo stać na hot doga raz w tygodniu.

Ale teraz, kilka miesięcy później, po całym semestrze brania każdej

możliwej zmiany na naszych kampusowych stanowiskach – Alex

w bibliotece, a ja w dziale korespondencji – oszczędziliśmy dość pieniędzy

na bardzo tani nocny lot (z dwiema przesiadkami do kompletu), i kiedy

wsiadamy wreszcie do samolotu, cała aż się trzęsę z emocji.

Jednak gdy tylko samolot odrywa się od ziemi, a światła w kabinie

przygasają, zmęczenie bierze górę, tak że po chwili zasypiam ukołysana,

z głową na ramieniu Aleksa i strużką śliny zbierającą się w kałużę na jego

koszulce, tylko po to, by obudzić się raptownie, kiedy samolot wpada

w dziurę powietrzną i gwałtownie zniża lot, a Alex niechcący daje mi

kuksańca w twarz.

– Cholera – woła półgłosem, a ja siadam wyprostowana, trzymając się

za policzek. – Cholera! – Jego pobielałe palce zaciskają się kurczowo na

podłokietnikach, a pierś faluje w płytkich oddechach.


– Boisz się latać? – pytam.

– Nie – szepcze, nawet w panice dbając o komfort śpiących

współpasażerów. – Boję się umrzeć.

– Nie umrzesz – obiecuję.

Maszyna stabilizuje lot, ale kontrolka zapinania pasów się zapala, więc

Alex nadal trzyma się podłokietników, jakby ktoś przekręcił samolot do

góry podwoziem i próbował nas z niego wytrząsnąć.

– Chyba nie jest dobrze – mówi Alex. – To brzmiało tak, jakby od

maszyny coś się oderwało.

– To był dźwięk twojego łokcia uderzającego w moją twarz.

– Co? – Spogląda na mnie. Jego mina wyraża jednocześnie zaskoczenie

i zakłopotanie.

– Walnąłeś mnie w twarz – oznajmiam.

– O nie – mówi skruszony. – Przepraszam. Mogę zobaczyć?

Zabieram rękę z pulsującej bólem kości policzkowej, a on nachyla się

nade mną i zawiesza palce tuż nad moją skórą. Jego ręka opada, nie

dotknąwszy mojego policzka.

– Wygląda dobrze. Może powinniśmy poprosić stewardesę o lód.

– Dobry pomysł – odpowiadam. – Możemy ją wezwać i powiedzieć, że

uderzyłeś mnie w twarz, ale że to na pewno był wypadek, a poza tym to nie

twoja wina, bo się przestraszyłeś i…

– Boże, Poppy – przerywa mi. – Naprawdę cię przepraszam.

– To nic. Wcale aż tak nie boli. – Szturcham go łokciem w łokieć. –

Dlaczego mi nie powiedziałeś, że boisz się latać?

– Nie wiedziałem, że się boję.

– Co masz na myśli?

Alex odchyla głowę na zagłówek.


– Nigdy wcześniej nie latałem.

– O. – Żołądek ściska mi się z poczucia winy. – Szkoda, że mi nie

powiedziałeś.

– Nie chciałem robić wokół siebie zamieszania.

– Nie zrobiłabym wokół ciebie zamieszania.

Zerka na mnie sceptycznie.

– A jak byś nazwała to, co teraz robisz?

– No dobra, tak, robię trochę zamieszania. Ale słuchaj. – Wsuwam dłoń

pod jego rękę i nieśmiało splatam palce z jego palcami. – Jestem tu z tobą,

więc jeśli chcesz się trochę zdrzemnąć, to ja nie będę spała i dopilnuję, żeby

samolot się nie rozbił. I się nie rozbije. Bo to bezpieczniejsze niż jazda

samochodem.

– Jazdy samochodem też nie znoszę – stwierdza Alex.

– Wiem. Mówię tylko, że to jest lepsze. O wiele lepsze. Poza tym

jestem tu z tobą i latałam już wcześniej, więc jeśli będą jakiekolwiek

powody do paniki, to się zorientuję. I gwarantuję ci, że wtedy będę

panikować, a ty od razu zobaczysz, że coś jest nie tak. Do tego czasu

możesz się spokojnie wyluzować.

Alex przygląda mi się przez kilka sekund w półmroku kabiny. Potem

jego dłoń się rozluźnia, a ciepłe, szorstkie palce osiadają między moimi.

Trzymanie go za rękę wywołuje we mnie zaskakujący dreszcz. Przez

dziewięćdziesiąt pięć procent czasu postrzegam Aleksa Nilsena

w kategoriach czysto platonicznych i domyślam się, że u niego ten poziom

jest nawet wyższy. Jednak przez pozostałe pięć procent czasu myślę sobie:

a gdyby tak?

Ta myśl nigdy nie zostaje ze mną długo ani nie naciska zbyt mocno. Po

prostu sobie siedzi, skulona między naszymi dłońmi, ulotna, nieobarczona

nadmiernym ciężarem. Jak by to było go pocałować? W jaki sposób by


mnie dotykał? Czy smakowałby tak samo jak pachnie? Nikt tak nie dba

o higienę jamy ustnej jak Alex, co nie jest może najbardziej seksowną

cechą na świecie, ale na pewno bardziej, niż gdyby znajdował się po

przeciwnej stronie skali.

Mniej więcej tak daleko sięga zazwyczaj ta myśl, co bardzo mi

odpowiada, bo zdecydowanie za bardzo lubię Aleksa, żeby z nim chodzić.

Poza tym jesteśmy zupełnie niekompatybilni.

Samolotem wstrząsają kolejne nieduże turbulencje, a uścisk Aleksa się

zacieśnia.

– Czy to już pora, żeby panikować? – pyta.

– Jeszcze nie – odpowiadam. – Spróbuj się zdrzemnąć.

– Bo muszę być wypoczęty, kiedy wyjdę na spotkanie śmierci?

– Bo musisz być wypoczęty, kiedy opadnę z sił w Ogrodach Butchartów

i każę ci się nosić do końca dnia.

– Wiedziałem, że jest jakiś powód, dla którego mnie ze sobą zabrałaś.

– Nie zabrałam cię, żebyś był moim mułem – protestuję. – Zabrałam

cię, żebyś był moim jeleniem. Będziesz odwracał ode mnie uwagę, kiedy ja

będę przemykać przez jadalnię hotelu Empress podczas największego ruchu

i podkradać niczego niepodejrzewającym gościom kanapeczki oraz

bezcenne bransoletki.

Alex ściska moją dłoń.

– W takim razie lepiej się prześpię.

Odpowiadam uściskiem.

– Też tak myślę.

– Obudź mnie, gdy nadejdzie pora, żeby panikować.

– Jasne.

Opiera głowę o moje ramię i udaje, że śpi.


Kiedy wylądujemy, szyja będzie go strasznie bolała, a mi wlezie coś

w ramię od siedzenia za długo w jednej pozycji, ale teraz jeszcze się tym

nie przejmuję. Mam przed sobą pięć wspaniałych dni wyjazdu z moim

najlepszym przyjacielem i gdzieś w głębi duszy wiem, że nic nam się nie

stanie – nic poważnego.

Jeszcze nie pora, żeby panikować.


9

Te wakacje
– Zarezerwowałaś samochód w wypożyczalni? – pyta Alex, gdy

wychodzimy z lotniska na upalny wiatr.

– Tak jakby. – Przygryzam wargę i wyławiam telefon, żeby zadzwonić

po taksówkę. – Zgadałam się na sharing na fejsie.

Alex mruży oczy, a podmuchy powietrza z silników samolotowych

przetaczające się przez strefę przylotów sprawiają, że włosy łopoczą mu

nad czołem.

– Nie mam pojęcia, o czym do mnie mówisz.

– Nie pamiętasz? – pytam. – Tak samo zrobiliśmy na naszym

pierwszym wyjeździe. Na wyspę Vancouver? Jak byliśmy jeszcze za

młodzi, żeby legalnie wynająć samochód?

Alex wpatruje się we mnie tępym wzrokiem.

– Pamiętasz tę grupę podróżujących kobiet, w której jestem od jakichś,

nie wiem, piętnastu lat? – wyjaśniam dalej. – Tę, na której ludzie

podnajmują swoje mieszkania i udostępniają auta? Nie pamiętasz?

Musieliśmy podjechać autobusem, żeby odebrać samochód spod miasta,

i jeszcze przejść jakieś osiem kilometrów z bagażami.

– Pamiętam – odpowiada Alex. – Tylko do tej pory nie mogę

zrozumieć, dlaczego ktokolwiek decyduje się na udostępnienie swojego

samochodu obcej osobie.

– Bo wielu ludzi z Nowego Jorku wyjeżdża na zimę, a wielu ludzi z Los

Angeles jeździ gdzieś na lato. – Wzruszam ramionami. – Samochód tej


dziewczyny stałby nieużywany przez jakiś miesiąc, więc wynajęłam go od

niej na tydzień za siedemdziesiąt dolców. Musimy tylko podjechać po niego

taksówką.

– Super – mówi Alex.

– Mhm.

W tym momencie zapada pierwsza na tym wyjeździe niezręczna cisza.

Nie ma znaczenia, że od tygodnia non stop ze sobą esemesowaliśmy –

a może to właśnie pogarsza sprawę. Mam w głowie niewybaczalną pustkę.

Jedyne, na co mnie stać, to wpatrywanie się w aplikację na komórce

i śledzenie pełznącej coraz bliżej ikonki samochodu.

– To nasz. – Wskazuję brodą zbliżającego się minivana.

– Super – mówi znowu Alex.

Kierowca odbiera od nas bagaże, a my wciskamy się do środka, gdzie

siedzą już dwie inne osoby, z którymi będziemy jechać: para w średnim

wieku, w bliźniaczych daszkach przeciwsłonecznych na głowach.

„ŻONKA” – głosi napis na wściekle różowym daszku. „MĘŻUŚ” –

informuje napis na limonkowym. Oboje mają na sobie koszulki

z nadrukiem we flamingi i są już tak opaleni, że kolorem przypominają buty

Aleksa. Mężuś ma ogoloną głowę, a Żonka włosy zafarbowane na jaskrawą

czerwień.

– Cześć i czołem! – zaciąga Żonka, kiedy sadowimy się z Aleksem na

środkowych siedzeniach.

– Hej. – Alex wykręca się w fotelu i posyła im uśmiech, który wypada

niemal przekonująco.

– Miesiąc miodowy – oznajmia Żonka, machając ręką między sobą

a Mężusiem. – A wy?

– Yy – bąka Alex. – Hm.


– My też! – Zahaczam dłoń o jego rękę i obracam się, żeby błysnąć do

nich uśmiechem.

– Ojej! – piszczy Żonka. – I co ty na to, Bob? Samochód pełny

gołąbeczków!

– Gratki, dzieciaki. – Mężuś Bob kiwa głową.

– Jak się poznaliście?

Zerkam na Aleksa. Podwójny wyraz jego twarzy wskazuje teraz na: (1)

przerażenie i (2) rozbawienie. To nasza stara zabawa i choć trzymanie go za

tę dużą rękę wydaje mi się teraz nieco bardziej krępujące niż dawniej,

znajduję też coś kojącego w porzuceniu własnej tożsamości i wejściu z nim

we wspólną grę, tak jak to zawsze robiliśmy.

– W Disneylandzie – odpowiada Alex i obraca się do pary na tylnym

siedzeniu.

Żonka robi okrągłe oczy.

– Jak magicznie!

– O tak, było magicznie. – Posyłam Aleksowi maślane spojrzenie

i trącam go wolną ręką w nos. – On pracował jako WR, czyli wymiatacz

rzygów, tak to nazywaliśmy. Miał za zadanie kręcić się wokół tych nowych

kolejek 3D i sprzątać po wymiotujących dziadkach.

– A Poppy chodziła przebrana za Mike’a Wazowskiego – dodaje Alex

oschle, podnosząc poprzeczkę.

– Mike’a Wazowskiego? – dziwi się Mężuś.

– Tego z Potworów i spółki, kotuś – wyjaśnia Żonka. – To jeden

z głównych bohaterów!

– Który?

– Ten niski – mówi Alex, po czym obraca się znowu do mnie

i przybiera najgłupszą, najbardziej przesadzoną minę uwielbienia, jaką


w życiu widziałam. – To była miłość od pierwszego wejrzenia.

– Ooooch! – rozczula się Żonka, chwytając się za serce.

Mężuś marszczy brwi.

– Jak była w tym kostiumie?

Twarz Aleksa zabarwia się na różowo pod badawczym spojrzeniem

Mężusia, ale wtedy ja wtrącam:

– Mam świetne nogi.

Kierowca wysadza nas w dzielnicy Highland Park przy ulicy, wzdłuż

której ciągną się domy o elewacjach ze stiuku, otoczone krzewami jaśminu,

a kiedy wysiadamy na gorący asfalt, Żonka i Mężuś machają nam

serdecznie na pożegnanie. W chwili gdy taksówka znika z pola widzenia,

Alex puszcza moją rękę, a ja przebiegam wzrokiem po numerach domów

i kiwam głową w stronę ogrodzenia pomalowanego na rudawy odcień.

– To ten.

Alex otwiera bramę i wchodzimy na podwórko, gdzie na podjeździe

czeka na nas biały kanciasty hatchback z plamami rdzy i odpryskami na

wszystkich możliwych krawędziach.

– Tia – mruczy Alex, przyglądając się mu. – Siedemdziesiąt dolców.

– Możliwe, że przepłaciłam. – Zaglądam za przednie koło od strony

kierowcy i macam w poszukiwaniu magnetycznej kasetki, w której

właścicielka, ceramiczka o imieniu Sasha, miała zostawić kluczyki. – To

pierwsze miejsce, w którym bym szukała, gdybyśmy chcieli ukraść ten

samochód.

– Myślę, że schylanie się tak nisko to nieopłacalny wysiłek

w przypadku kradzieży tego samochodu – stwierdza Alex, podczas gdy ja

wyciągam kluczyki i się prostuję. On przechodzi na tył auta i odczytuje

napis na klapie bagażnika: – Ford aspire.

Wybucham śmiechem i wkładam kluczyk do zamka.


– Wiesz, „RiO” to marka z aspiracjami.

– Czekaj. – Alex wyciąga telefon i cofa się o krok. – Zrobię ci z nim

zdjęcie.

Otwieram drzwi i opieram stopę o próg, przyjmując odpowiednią pozę.

Alex natychmiast przykuca.

– Alex, nie! Przecież nie od dołu!

– Przepraszam – reflektuje się. – Zapomniałem, jaka jesteś dziwna pod

tym względem.

– Jaka ja jestem dziwna? – oburzam się. – To ty robisz zdjęcia jak jakiś

dziadek z iPadem. Gdybyś miał okulary na czubku nosa i koszulkę klubu

UC Bearcats, byłbyś nie do odróżnienia.

Alex teatralnie podnosi telefon najwyżej, jak się da.

– A teraz co, ujęcie w stylu emo z wczesnych lat dwutysięcznych? –

pytam kpiąco. – Znajdź złoty środek.

Alex przewraca oczami i kręci głową, ale pstryka kilka zdjęć

z półnormalnej wysokości, a potem podchodzi, żeby mi pokazać. Kiedy

przewija do ostatniego, aż mnie zatyka z wrażenia. Chwytam go za rękę,

tak jak on musiał złapać tę nieszczęsną osiemdziesięciolatkę, obok której

podróżował samolotem.

– Co? – dziwi się.

– Masz tryb portretowy.

– No mam – przyznaje.

– I użyłeś go – zauważam.

– Tak.

– Ty wiesz, jak się używa trybu portretowego – mówię, nie mogąc się

otrząsnąć ze zdumienia.

– Ha, ha.
– Skąd wiesz, jak się używa trybu portretowego? Wnuk ci pokazał przy

okazji odwiedzin na Święto Dziękczynienia?

– Kurczę – mówi z kamienną miną. – Ale mi tego brakowało.

– Przepraszam, przepraszam. – Wycofuję się. – Jestem po prostu pod

wrażeniem. Zmieniłeś się. – I dodaję pospiesznie: – Ale na lepsze! Chodzi

mi tylko o to, że nigdy nie byłeś wielkim fanem zmian.

– Może teraz jestem – odpowiada.

Krzyżuję ręce na piersi.

– Nadal wstajesz codziennie o piątej trzydzieści, żeby poćwiczyć?

Alex wzrusza ramionami.

– To się nazywa dyscyplina, a nie lęk przed zmianą.

– Na tej samej siłowni? – Nie daję za wygraną.

– Tak.

– Tam, gdzie co pół roku podnoszą ceny? I puszczają w kółko tę samą

płytę z podkładem do medytacji New Age? Na tej siłowni, na którą

narzekałeś jakieś dwa lata temu?

– Wcale nie narzekałem – protestuje Alex. – Po prostu nie mogłem

zrozumieć, jak taka muzyka może motywować na bieżni. Zastanawiałem

się. Rozważałem.

– Przecież i tak nosisz własną muzykę. Jakie to ma znaczenie, co

puszczają z głośników?

Alex wzrusza ramionami i zabiera mi z ręki kluczyki, po czym

obchodzi aspire, żeby otworzyć tylne drzwi.

– To kwestia zasad. – Wrzuca nasze torby na siedzenie i zatrzaskuje

samochód.

Wydawało mi się, że ze sobą żartujemy, ale teraz nie jestem już taka

pewna.
– Hej. – Łapię go za łokieć, kiedy mnie mija.

Alex nieruchomieje i unosi brwi. W gardle utkwiła mi gula dumy

i tamuje słowa, które chciałyby się wydostać. Ale to właśnie duma rozdarła

naszą przyjaźń za pierwszym razem, więc teraz nie zamierzam powtórzyć

tego błędu. Nie zamierzam nie mówić mu tego, co domaga się powiedzenia,

tylko dlatego że chciałabym, żeby to on odezwał się pierwszy.

– Co? – pyta Alex.

Przełykam gulę.

– Cieszę się, że nie zmieniłeś się za bardzo.

Wpatruje się we mnie przez ułamek sekundy, a potem… Czy to moja

wyobraźnia, czy on też musi coś przełknąć?

– Nawzajem – mówi, po czym dotyka końca pasemka, które wysunęło

mi się z kucyka i opadło wzdłuż policzka. Dotyka go tak lekko, że ledwo to

czuję na skórze głowy, a delikatne poruszenie włosów rozchodzi się

mrowieniem po moim karku. – I podoba mi się ta fryzura.

Po moich policzkach rozlewa się ciepło. Po brzuchu też. Nawet nogi

rozgrzewają mi się o kilka stopni.

– Ty nauczyłeś się używać nowej funkcji w telefonie, a ja zmieniłam

fryzurę – podsumowuję. – Strzeż się, świecie, nadchodzimy.

– Radykalna przemiana – przyznaje mi rację.

– Prawdziwa metamorfoza.

– Pytanie tylko, czy nauczyłaś się lepiej prowadzić?

Unoszę jedną brew i krzyżuję ręce na piersi.

– A ty?

– Aspiruje do posiadania działającej klimatyzacji – mówi Alex.

– Aspiruje do niewydzielania zapachu dupy palącej skręta. – Odbijam

piłeczkę.
Gramy w tę grę, odkąd tylko wjechaliśmy na autostradę prowadzącą na

pustynię. Sasha ceramiczka wspominała w swoim poście, że klimatyzacja

w samochodzie działa, jak chce, ale pominęła fakt, że najwyraźniej przez

pięć lat z rzędu wykorzystywała auto jako hasz-komorę.

– Aspiruje do przeżycia na tyle długo, by ujrzeć koniec ludzkiego

cierpienia – dodaję.

– Ten samochód – wtrąca Alex – nie dożyje zakończenia franczyzy

Gwiezdnych wojen.

– A któż z nas dożyje? – rzucam filozoficznie.

Ostatecznie za kierownicą wylądował Alex, ponieważ mój styl jazdy

wywołuje u niego mdłości i przerażenie. Prawdę mówiąc, nie lubię

prowadzić, więc zazwyczaj i tak oddaję mu stery.

Ruch uliczny w Los Angeles okazał się wymagający dla tak ostrożnego

kierowcy jak on: przez jakieś dziesięć minut staliśmy przed znakiem stopu,

czekając na możliwość zjechania w prawo w ruchliwą ulicę, aż w końcu

trzy samochody za nami zaczęły trąbić.

Teraz jednak, kiedy opuściliśmy miasto, Alex radzi sobie świetnie.

Nawet brak klimatyzacji nie wydaje się wielkim problemem, bo przez

pootwierane okna wieje na nas słodki, pachnący kwiatami wiatr. Większy

kłopot stanowi brak wejścia AUX, który skazuje nas na lokalne rozgłośnie.

– Czy na falach radiowych zawsze leciało tyle Billy’ego Joela? – pyta

Alex, gdy po raz trzeci zmieniamy stację w połowie reklamy i znowu

wpadamy na piosenkę Piano Man.

– Myślę, że od zarania dziejów. Jak tylko jaskiniowcy skonstruowali

pierwsze radio, usłyszeli właśnie ten kawałek.

– Nie wiedziałem, że interesujesz się historią – mówi Alex ze

śmiertelną powagą. – Powinnaś wygłosić prelekcję na moich zajęciach.

Prycham.
– Nie zaciągnąłbyś mnie do liceum w East Linfield, nawet gdybyś

dysponował połączonymi siłami wszystkich traktorów znajdujących się

w promieniu dziesięciu kilometrów od tego budynku.

– Wiesz, twoi prześladowcy już pewnie skończyli naukę.

– Nie bądź taki pewien.

Spogląda na mnie z poważnym wyrazem twarzy i ściśniętymi wargami.

– Chcesz, żebym skopał im tyłki?

Wzdycham.

– Nie, już za późno. Teraz już pewnie wszyscy mają dzieci

w rozczulających za dużych okularach na noskach, a większość z nich

odnalazła drogę do Boga albo rozkręciła jeden z tych dziwnych piętrowych

biznesów, w których chodzi o to, żeby sprzedać błyszczyk do ust.

Patrzy na mnie z twarzą zaróżowioną od słońca.

– Daj znać, gdybyś zmieniła zdanie.

Alex oczywiście wie o moich szkolnych przejściach z Linfield, ale ja

zazwyczaj wolę do nich nie wracać. Zawsze wolałam być tą osobą, którą

wydobywa ze mnie Alex, niż tamtą, którą byłam w dzieciństwie w naszym

miasteczku. Ta Poppy czuje się na świecie bezpieczna, bo jest na nim też

Alex, a on w gruncie rzeczy, w sprawach, które liczą się najbardziej, jest

taki sam jak ja.

Mimo to doświadczenia Aleksa z liceum w West Linfield różnią się

diametralnie od tego, co ja przeżyłam w siostrzanej szkole. Na pewno

pomogło mu to, że uprawiał sport – grał w koszykówkę zarówno

w drużynie szkolnej, jak i międzyszkolnej, przy swoim rodzinnym kościele

– i był przystojny, ale jego zdaniem przeważyło to, że był na tyle cichy, by

uchodzić za tajemniczego, a nie dziwnego.

Może gdyby moi rodzice nie wspierali tak mocno wszelkich przejawów

indywidualizmu u mnie i u moich braci, miałabym więcej szczęścia. Były


przecież dzieciaki, które poradziły sobie z brakiem akceptacji przez

zaadaptowanie się, dostosowanie się do koleżanek i kolegów, tak jak zrobili

to Parker i Prince, którzy znaleźli obszar wspólny między swoją

osobowością a upodobaniami wszystkich dookoła.

Ale były też osoby takie jak ja, które męczyły się w błędnym

przekonaniu, że kiedyś wreszcie moi dziecięcy towarzysze nie tylko zaczną

mnie tolerować, ale też szanować za to, że pozostałam sobą.

Dla niektórych ludzi nie ma nic bardziej odpychającego niż widok

kogoś, kto zdaje się nie przejmować tym, czy inni go akceptują. Może

w grę wchodzi poczucie niesprawiedliwości: Ja się ugiąłem dla większego

dobra i przestrzegam zasad, więc dlaczego ty tego nie robisz? Powinno ci

zależeć.

Oczywiście w głębi duszy mi zależało. Bardzo. Pewnie byłoby lepiej,

gdybym otwarcie płakała w szkole, zamiast zbywać wyzwiska wzruszeniem

ramion, a potem ryczeć w poduszkę. Byłoby lepiej, gdybym po tym, jak

pierwszy raz wyśmiano mnie za ogrodniczki z rozszerzanymi nogawkami,

do których mama przyszyła mi haftowane łatki, nie nosiła ich dalej

z podniesioną głową, niczym ośmioletnia Joanna d’Arc skłonna oddać

życie za dżinsy.

Sęk w tym, że Alex potrafił wejść w tę grę, podczas gdy ja czułam się

często tak, jakbym przeczytała instrukcję od tyłu na moment przed tym, jak

jej strony zginęły w płomieniach.

Gdy jednak byliśmy razem, gra przestawała w ogóle istnieć. Reszta

świata nikła w cieniu, a ja zaczynałam wierzyć, że właśnie tak wygląda

rzeczywistość. Tak jakbym nigdy nie była tamtą dziewczyną, która czuła się

zupełnie samotna i niezrozumiana, a zawsze tylko tą: znaną, kochaną,

w pełni akceptowaną przez Aleksa Nilsena.


Kiedy się poznaliśmy, nie chciałam, żeby widział we mnie Poppy

z Linfield – nie bardzo wiedziałam, jak zmieni się dynamika naszego świata

dla dwojga, jeśli pozwolimy, by zakradły się do niego pewne elementy

zewnętrzne. Do tej pory pamiętam wieczór, kiedy w końcu mu o wszystkim

opowiedziałam. To był ostatni wieczór trzeciego roku studiów; kiedy

wtoczyliśmy się po imprezie do jego pokoju w akademiku, zobaczyliśmy,

że jego współlokator już wyjechał. Pożyczyłam więc od Aleksa koszulkę

i przenocowałam na wolnym łóżku w jego pokoju.

Nie miałam takiej nocowanki, odkąd skończyłam osiem lat – takiej, na

której gada się jeszcze z zamkniętymi oczami, aż w końcu odpływa się

w pół zadania.

Opowiadaliśmy sobie o wszystkim – o sprawach, o których wcześniej

nigdy nie wspominaliśmy. Alex powiedział mi o śmierci swojej mamy,

o miesiącach, podczas których jego tata chodził prawie bez przerwy

w piżamie, o kanapkach z masłem orzechowym, które Alex robił swoim

braciom, i o tym, jak nauczył się przygotowywać mieszankę dla niemowląt.

Choć przez dwa lata świetnie się razem bawiliśmy, tej nocy odniosłam

wrażenie, jakby w moim sercu otworzyła się całkiem nowa przegródka,

w miejscu, w którym dotąd nic nie było.

A potem on zapytał mnie, co się wydarzyło w Linfield, dlaczego tak

bardzo się boję wracać tam na wakacje. I choć powinno mi być wstyd

odsłaniać przed nim swoje drobne smutki po tym wszystkim, co mi właśnie

powiedział, Alex potrafił sprawić, że nigdy nie czułam się nieważna ani

małostkowa.

Zrobiło się tak późno, że już prawie świtało, nadeszły te grząskie

godziny, gdy najbezpieczniej jest wyjawiać swoje sekrety. Więc

opowiedziałam mu o wszystkim, począwszy od siódmej klasy.

O nieszczęsnym aparacie na zęby, o gumie, którą Kim Leedles wlepiła mi


we włosy, i o cięciu na grzybka, którym to wszystko musiało się skończyć.

Wydawało się, że gorzej już być nie może, ale potem Kim oznajmiła całej

mojej klasie, że ten, kto będzie ze mną rozmawiał, nie zostanie zaproszony

na jej urodziny. I choć zostało do nich jeszcze dobre pięć miesięcy,

wydawało się, że warto poczekać, bo Kim miała basen ze zjeżdżalnią i salę

kinową w piwnicy.

Potem, na początku liceum, kiedy piętno się wreszcie zatarło, a mnie

praktycznie z dnia na dzień urosły cycki, nastąpił trzymiesięczny okres,

podczas którego byłam postrzegana jako Niezły Towar. Do momentu,

w którym Jason Stanley niespodziewanie mnie pocałował, a na mój brak

zainteresowania zareagował rozpowiadaniem na prawo i lewo, że z własnej

inicjatywy zrobiłam mu loda w składziku pani woźnej.

Potem przez prawie rok cała drużyna piłkarska wołała na mnie Porno-

Poppy. Nikt nie chciał się ze mną zadawać. Ale najgorzej było w drugiej

liceum.

Zaczęło się nieźle, bo młodszy z moich braci był wtedy w ostatniej

klasie i nie miał nic przeciwko przyjęciu mnie do swojej grupy znajomych

z kółka teatralnego. Ale trwało to tylko do czasu, gdy zaprosiłam ich na

nockę z okazji moich urodzin i zorientowałam się, że uważają moich

rodziców za przygłupów. Szybko zdałam sobie sprawę, że wcale nie lubię

swoich znajomych tak bardzo, jak mi się wydawało.

Opowiedziałam też Aleksowi, jak bardzo kocham swoją rodzinę i jak

wielką mam potrzebę, żeby ją chronić, choć nawet w domu czuję się

czasem trochę samotna. Każdy oprócz mnie miał zawsze swoją ulubioną

parę. Mama miała tatę. Parker miał Prince’a. Nawet husky były dwa, a nasz

mieszany terier przez większość czasu wylegiwał się na słońcu z kotem.

Zanim poznałam Aleksa, tylko wśród rodziny czułam się jak u siebie, ale

nawet tam stanowiłam coś w rodzaju luźnej części, tej zaskakującej


dodatkowej śruby, którą IKEA dołącza do regału tylko po to, żeby napędzić

człowiekowi stracha. Wszystko, co robiłam od czasu ukończenia liceum,

było tylko po to, żeby uciec od tamtych uczuć, od tamtej osoby.

I o tym wszystkim mu opowiedziałam, pomijając tylko stwierdzenie, że

przy nim czuję się jak u siebie, bo nawet po dwóch latach przyjaźni

wydawało mi się to trochę za dużo. Kiedy skończyłam mówić, pomyślałam

sobie, że Alex w końcu zasnął. Ale po paru sekundach on przekręcił się na

bok, spojrzał na mnie w ciemności i powiedział cicho:

– Założę się, że ślicznie wyglądałaś we fryzurze na grzybka.

Nie wyglądałam ani trochę ślicznie, ale jakimś cudem te słowa

wystarczyły, żeby załagodzić piekący ból tych wszystkich wspomnień.

Alex po prostu mnie zobaczył i pokochał.

– Poppy? – odzywa się teraz, sprowadzając mnie na powrót do

rozgrzanego, cuchnącego samochodu jadącego przez pustynię. – Gdzie się

podziałaś?

Wystawiam rękę za okno, łapiąc wiatr.

– Idę korytarzem liceum w East Linfield i słucham, jak dzieciaki wołają

za mną „Porno-Poppy! Porno-Poppy!”.

– Dobra – mówi łagodnie Alex. – Nie będę cię zmuszał do wygłaszania

w mojej klasie prelekcji na temat historii radiowej Billy’ego Joela. Ale tak

tylko żebyś wiedziała… – Spogląda na mnie ze śmiertelną powagą i dodaje

kamiennym głosem: – Gdyby któryś z moich uczniów nazwał cię Porno-

Poppy, zniszczyłbym skurwysyna.

– To chyba najbardziej seksowny tekst, jaki w życiu słyszałam –

przyznaję.

Śmieje się, ale odwraca wzrok.

– Mówię poważnie. Dręczenie to ta jedna rzecz, której im nie

odpuszczam. – Przekrzywia głowę w zamyśleniu. – No, chyba że chodzi


o mnie. Mnie dręczą bez przerwy.

Wybucham śmiechem, chociaż wcale mu nie wierzę. Alex uczy

dzieciaki, które idą programem rozszerzonym i wygrywają konkursy, a do

tego jest młody, przystojny, dyskretnie dowcipny i szalenie błyskotliwy. Nie

ma mowy, żeby uczniowie go nie ubóstwiali.

– A mówią na ciebie Porno-Alex? – pytam.

Krzywi się.

– Boże, mam nadzieję, że nie.

– O, przepraszam – dodaję. – Pan Porno.

– Proszę cię. Pan Porno to mój ojciec.

– Założę się, że mnóstwo uczennic się w tobie kocha.

– Jedna dziewczyna powiedziała mi, że wyglądam jak Ryan Gosling…

– O mój Boże.

– …użądlony przez pszczołę.

– Auć.

– Wiem. Bolesne, ale prawdziwe.

– A może to Ryan Gosling wygląda tak jak ty po odwodnieniu, myślałeś

kiedyś o tym?

– No właśnie. I co ty na to, Jessico McIntosh? – rzuca Alex

wyzywająco.

– Ty suko – dopowiadam, ale od razu potrząsam głową. – Nie. Niefajnie

jest nazywać dziecko suką. Kiepski żart.

Alex znowu się krzywi.

– Jeśli poprawi ci to humor, to Jessica rzeczywiście jest… nie najmilsza.

Ale myślę, że z większości tych zachowań wyrośnie.

– Właśnie. Poza tym nie wiadomo, czy nie broni się w ten sposób przed

pogumowymi cięciami na grzybka. To miło z twojej strony, że dajesz jej


szansę.

– Ty nigdy nie byłaś taką Jessicą – stwierdza Alex z przekonaniem.

Unoszę brew.

– Skąd wiesz?

– Po prostu wiem. – Wzrok ma utkwiony w wybielonej słońcem drodze.

– Ty zawsze byłaś Poppy.

Ośrodek wypoczynkowy Róża Pustyni okazuje się budynkiem o elewacji ze

stiuku pomalowanej na cukierkowy róż z nazwą wytłoczoną powywijanymi

literami w stylu z połowy ubiegłego wieku. Dookoła rozpościera się ogród

porośnięty karłowatymi kaktusami i potężnymi sukulentami, a przez białe

sztachety płotu zauważamy mieniący się w słońcu turkusowy basen, usiany

zbrązowiałymi ciałami i otoczony palmami oraz leżakami.

Alex wyłącza silnik.

– Wygląda dobrze – mówi z wyraźną ulgą.

Wysiadam z samochodu i nawet przez podeszwy sandałów czuję gorący

asfalt.

Sądziłam, że po nowojorskich upałach, gdy tkwiłam uwięziona między

szklanymi wieżowcami, od których słońce odbijało się w nieskończoność,

oraz po tych wcześniejszych, spędzonych w naturalnie wilgotnej pułapce

doliny rzeki Ohio, dobrze wiem, co to znaczy gorąco.

Nie wiedziałam.

Skóra zaczyna mnie mrowić pod dotykiem bezlitosnego słońca pustyni,

a stopy palą od samego stania.

– Cholera – dyszy Alex, odgarniając włosy z czoła.

– Pewnie dlatego mają tu teraz niski sezon.

– Jak David i Tham mogą tu w ogóle mieszkać? – pyta z niechęcią

w głosie.
– Tak samo jak ty możesz mieszkać w Ohio – odpowiadam. – Na

smutne życie pomaga ostre picie.

To miał być żart, jednak Alex obojętnieje na twarzy i wraca do

samochodu bez komentowania moich słów.

Odchrząkuję.

– Żartowałam. Poza tym oni mieszkają głównie w Los Angeles,

prawda? Tam nie było aż tak gorąco.

– Masz. – Podaje mi pierwszą torbę, a ja biorę ją z poczuciem, że

zostałam skarcona.

Do zapamiętania: nie psioczyć więcej na Ohio.

Kiedy udaje nam się wreszcie wyciągnąć nasze bagaże – oraz dwie

papierowe torby z zakupami zrobionymi w markecie podczas postoju –

i wtaszczyć je po schodach na trzecie piętro, jesteśmy cali zlani potem.

– Mam wrażenie, jakbym się roztapiał – mówi Alex, podczas gdy ja

wbijam kod w kasetkę z kluczem obok drzwi. – Potrzebuję prysznica.

Kasetka się otwiera, a ja wkładam klucz w gałkę, po czym szarpię nim

i kręcę zgodnie z bardzo szczegółowymi instrukcjami przesłanymi mi przez

gospodarza.

– Jak tylko wyjdziemy na zewnątrz, znowu zaczniemy się topić –

zauważam. – Może zostaw sobie ten prysznic na wieczór, tuż przed

położeniem się do łóżka.

Klucz w końcu przeskakuje, a ja popycham drzwi, wsuwam się do

środka i natychmiast staję jak wryta, gdy dwie syreny alarmowe zaczynają

wyć jednocześnie w moim ciele.

Alex wpada na mnie zwartą ścianą wilgotnego od potu ciepła.

– Co jes… – Głos mu zamiera. Nie wiem nawet, który z dwóch

przerażających faktów właśnie do niego dotarł: to, że jest tu zauważalnie

cieplej, czy że… na środku tej (poza tym idealnej) kawalerki stoi tylko
jedno łóżko. – Nie – odzywa się cicho, tak jakby nie zamierzał wypowiadać

tego słowa na głos. Jestem przekonana, że nie zamierzał.

– Pisałam, że mają być dwa łóżka – wyrzucam z siebie, gorączkowo

próbując odnaleźć w telefonie potwierdzenie rezerwacji. – Na pewno

pisałam…

Bo przecież nie ma opcji, żebym aż tak to spieprzyła. Nie mogłabym.

Był taki czas, kiedy spanie w jednym łóżku nie stanowiło dla nas

wielkiego problemu, ale na tym wyjeździe nie ma takiej opcji. Nie kiedy

wszystko wydaje się takie dziwne i kruche. Mamy tylko tę jedną szansę,

żeby naprawić to, co się między nami zepsuło.

– Na pewno? – dopytuje Alex, a nuta rozdrażnienia w jego głosie

wydaje mi się nawet gorsza od towarzyszącej jej podejrzliwości. –

Widziałaś zdjęcia? Z dwoma łóżkami?

Odrywam wzrok od skrzynki mejlowej.

– No jasne!

Tylko czy rzeczywiście je widziałam? Ten apartament był śmiesznie

tani, głównie dlatego, że ktoś odwołał rezerwację w ostatniej chwili.

Wiedziałam, że to będzie jeden pokój, ale zobaczyłam zdjęcia

roziskrzonego turkusowego basenu i wesoło roztańczonych palm, a w

opiniach ludzie pisali, że jest czysto, kuchnia jest maleńka, ale z klasą i…

Czy faktycznie widziałam dwa łóżka?

– Ten koleś ma tu kilka apartamentów – mówię, czując, jak kręci mi się

w głowie. – Pewnie wysłał nam niewłaściwy numer. – Odnajduję mejla

i przeklikuję się przez zdjęcia. – O! – wykrzykuję. – Patrz!

Alex podchodzi bliżej i spogląda mi przez ramię na zdjęcia: jasny,

biało-szary apartament z parą bujnych fikusów dębolistnych w doniczkach

w rogu pokoju, szerokim białym łóżkiem na środku i trochę mniejszym

obok.
No dobrze, możliwe, że fotograf trochę zagrał perspektywą, bo na tym

ujęciu większe łóżko wygląda na szersze, niż jest w rzeczywistości, więc to

drugie pewnie jest jeszcze węższe, ale z całą pewnością powinno istnieć.

– Nie rozumiem. – Alex patrzy to na zdjęcie, to na miejsce, w którym

powinno stać drugie łóżko.

– Ach! – wyrywa nam się jednocześnie, gdy wreszcie to do nas dociera.

Alex podchodzi do szerokiego fotela bez podłokietników obitego

koralową imitacją zamszu i zrzuca ozdobne poduszki, po czym sięga do

szpary na łączeniu. Rozkłada siedzenie i opuszcza oparcie, tak że mebel

zmienia się w długą, wąską leżankę z głębokimi wcięciami między trzema

segmentami.

– Rozkładany… fotel.

– Ja go wezmę! – zgłaszam się na ochotniczkę.

Posyła mi znaczące spojrzenie.

– Nie możesz, Poppy.

– Dlaczego? Bo jestem kobietą, a tobie odebraliby odznakę męskości,

gdybyś nie rzucał się na miecz każdego stereotypu płciowego, jaki tylko

napotkasz?

– Nie – odpowiada spokojnie. – Bo jeśli będziesz na tym spała,

obudzisz się z migreną.

– Oj, raz mi się zdarzyło – protestuję. – Poza tym nie wiemy, czy to

faktycznie było od spania na dmuchanym materacu. Równie dobrze mogło

chodzić o czerwone wino. – Jednak choć jeszcze nie skończyłam mówić,

już rozglądam się w poszukiwaniu termostatu, bo jeśli cokolwiek miałoby

sprowadzić do mojej głowy ból, to z pewnością spanie w tym skwarze.

Odnajduję sterownik w maleńkiej kuchni. – O rany, ustawili temperaturę na

dwadzieścia sześć i pół stopnia!


– Poważnie? – Alex przeczesuje ręką włosy, zbierając po drodze pot,

który sperlił mu się na czole. – A myślałem, że co najmniej na sto.

Skręcam termostat do dwudziestu jeden; wentylatory zaczynają wyć, ale

nie przynoszą natychmiastowej ulgi.

– Przynajmniej mamy widok na basen – mówię, ruszając w stronę drzwi

balkonowych. Odsłaniam zasłony zaciemniające i cofam się gwałtownie,

a resztki optymizmu dogasają we mnie z sykiem.

Balkon jest znacznie większy niż u mnie w mieszkaniu i stoi na nim

śliczny czerwony stolik z dwoma krzesłami do kompletu. Problem polega

na tym, że trzy czwarte przestrzeni jest zasłonięte plastikową płachtą,

a gdzieś wyżej rozbrzmiewa potworny koncert mechanicznych pisków

i gruchotów.

Alex staje obok mnie.

– Remont?

– Czuję się, jakbym została zamknięta w plastikowym worku we

wnętrzu czyjegoś ciała.

– Trawionego gorączką – dodaje.

– I ogniem.

Alex śmieje się przez chwilę. Brzmi to żałośnie, choć pewnie chciał

wyjść na beztroskiego. Tylko że Alex nie jest beztroski. Jest Aleksem.

Łatwo się stresuje, lubi być czysty i mieć własną przestrzeń, i zawsze

pakuje na wyjazd swoją poduszkę, bo „szyja mu się do niej przyzwyczaiła”

– mimo że nie mieści mu się przez to tyle ubrań, ile chciałby zabrać –

a ostatnie, czego nam potrzeba na tym wyjeździe, to zbędne poruszanie

czułych punktów.

Nagle odnoszę wrażenie, że te sześć dni, które mamy tu spędzić, to

niemożliwie długi czas. Trzeba było się ograniczyć do trzydniowej

wycieczki. Przyjechać tylko na tyle, ile będą trwały uroczystości weselne,


kiedy będzie mnóstwo bezpieczników, darmowego alkoholu oraz zajęć typu

wieczór kawalerski i takie tam, na które Alex musi zarezerwować sobie

czas.

– Schodzimy na basen? – pytam trochę za głośno, bo serce wali mi jak

oszalałe i muszę podnieść głos, żeby je przekrzyczeć.

– Pewnie – odpowiada Alex, po czym odwraca się w stronę drzwi

i zamiera. Stoi przez chwilę z otwartymi ustami, zastanawiając się, jak to

powiedzieć. – To może ja się przebiorę w łazience, a ty krzykniesz, jak

będziesz gotowa?

No jasne. Mamy jeden pokój. Jeden otwarty pokój bez żadnych drzwi

poza łazienkowymi.

I nie byłoby w tym nic krępującego, gdyby nie to, że oboje jesteśmy tak

cholernie skrępowani.

– Mhm… – mamroczę. – Pewnie.


10

Wakacje dziesięć lat temu


Włóczymy się ulicami Victorii, póki nie zaczynają nas boleć stopy i rwać

kręgosłupy. Godziny przeznaczone na sen, których nie wykorzystaliśmy

podczas lotów, skutkują ociężałością ciał, a myśli wprowadzają w lekkość

i oszołomienie.

Wstępujemy na pierogi do maleńkiej knajpy o przyciemnionych

szybach i czerwonych ścianach misternie wymalowanych w złote

krajobrazy gór, lasów i rzek wijących się wśród niskich, łagodnych wzgórz.

Okazujemy się jedynymi gośćmi – jest trzecia po południu, czyli jeszcze

niezupełnie pora na obiad, ale klimatyzacja pracuje na wysokich obrotach,

jedzenie jest nieziemskie, a my tak wyczerpani, że nie możemy przestać się

śmiać z każdego drobiazgu.

Z łamiącego się, zachrypniętego skowytu, jaki wydał z siebie Alex tego

ranka, gdy samolot dotknął ziemi.

Z faceta w garniturze, który mija pędem restaurację, trzymając ręce

sztywno wzdłuż ciała.

Z dziewczyny pracującej w galerii w hotelu Empress, która przez

trzydzieści minut próbowała nam sprzedać piętnastocentymetrową figurkę

niedźwiedzia za dwadzieścia jeden tysięcy dolarów, podczas gdy my

wlekliśmy za sobą swoje wyświechtane walizki.

– My nie za bardzo… mamy na to… pieniądze – powiedział Alex

dyplomatycznie.

Dziewczyna pokiwała głową z entuzjazmem.


– Mało kto ma. Ale jeśli dzieło sztuki do nas przemawia, zawsze

znajdzie się jakiś sposób.

Żadne z nas nie mogło się zdobyć na to, by ją uświadomić, że

niedźwiedź za dwadzieścia jeden tysięcy do nas nie przemawia, za to do

końca dnia braliśmy do ręki różne rzeczy – album Backstreet Boys

z autografem w sklepie z używanymi płytami, egzemplarz powieści pod

tytułem Co ci powie mój punkt G w ciasnej księgarence przy jednej

z brukowanych ulic, koci strój ze sztucznej skóry w sklepie z gadżetami

erotycznymi, do którego zaprowadziłam Aleksa głównie po to, żeby go

zawstydzić – i pytaliśmy: „Czy to do ciebie przemawia?”.

„Tak, Poppy, mówi do mnie: Bye, bye, bye”.

„Nie, Alex, powiedz swojemu punktowi G, żeby mówił głośniej”.

„Tak, wezmę go za dwadzieścia jeden tysięcy dolarów i ani centa

mniej!”

I tak na zmianę pytaliśmy i odpowiadaliśmy, a teraz, półleżąc na

czarnym lakierowanym stoliku, nie możemy się powstrzymać od

podnoszenia łyżek i serwetek i gadania nimi do siebie jak w malignie.

Obsługująca nas kelnerka jest mniej więcej w naszym wieku, ma

mnóstwo kolczyków, lekką wadę wymowy i niezłe poczucie humoru.

– Jeśli ten sos powie wam coś pikantnego, to dajcie znać – mówi. –

Słynie z ostrego języka.

Alex daje jej trzydzieści procent napiwku, a ja potem przez całą drogę

na przystanek autobusowy docinam mu, że czerwienił się za każdym razem,

kiedy na niego patrzyła, on z kolei wytyka mi, że robiłam maślane oczy do

sprzedawcy w sklepie z płytami – i ma rację, bo rzeczywiście robiłam.

– Nigdy nie widziałam tak ukwieconego miasta – mówię.

– Nigdy nie widziałem tak czystego miasta – dorzuca on.

– Przeprowadzamy się do Kanady?


– Bo ja wiem. Czy Kanada do ciebie przemawia?

Przejazdy autobusami i przejścia między przystankami zajmują nam

w sumie dwie godziny, ale w końcu docieramy do samochodu, który

pożyczyłam nieformalnie przez internet za pośrednictwem KGB, Kobiecej

Grupy Backpackerskiej.

Tak mi ulżyło, że ten samochód w ogóle istnieje – oraz że kluczyki

znajdują się pod dywanikiem przy tylnym siedzeniu, jak zapowiedziała

właścicielka pojazdu, Esmeralda – że na jego widok zaczynam klaskać.

– Kurczę – mówi Alex. – Ten samochód naprawdę do ciebie

przemawia.

– Tak – odpowiadam. – Mówi mi: „Nie pozwalaj Aleksowi prowadzić”.

Usta mu się otwierają, a oczy powiększają i szklą od udawanej urazy.

– Przestań! – piszczę, po czym uciekam od niego i nurkuję na siedzenie

kierowcy, tak jakby był żywym granatem.

– Co mam przestać? – Alex się nachyla, żeby wcisnąć mi przed oczy

swoją Minę Smutnego Szczeniaka.

– Nie! – skowyczę, odpychając go i odsuwając się na fotelu, tak jakbym

próbowała uciec przed chmarą wysypujących się z niego mrówek.

Przeskakuję na siedzenie pasażera, a wtedy on spokojnie wsiada za

kierownicę.

– Nie znoszę tej miny – mówię.

– Nieprawda – stwierdza Alex.

Ma rację.

Uwielbiam tę kretyńską minę.

Oraz nie znoszę prowadzić.

– Jeśli dowiesz się kiedyś, co to jest psychologia odwrócona, będę miała

przerąbane – oświadczam.
– Hm? – Zerka na mnie pytająco, uruchamiając silnik.

– Nic takiego.

Przez dwie godziny jedziemy na północ, do znalezionego przeze mnie

motelu na wschodnim wybrzeżu. Wyspa okazuje się mglistą krainą czarów:

szerokie, opustoszałe drogi, wzdłuż których rosną lasy, gąszczem

dorównujące swojemu wiekowi. W miasteczku nie ma za dużo do roboty,

za to są: puszcze sekwojowe, szlaki prowadzące do wodospadów i bar Tim

Hortons, położony zaledwie parę kilometrów od naszego motelu – niski

budynek przypominający barak ze żwirowym parkingiem z przodu oraz

ścianą otulonej mgłą zieleni na tyłach.

– Nawet mi się tu podoba – stwierdza Alex.

– Mnie nawet też – przyznaję.

I nie ma znaczenia, że przez cały tydzień pada, więc każdą wycieczkę

kończymy przemoczeni do suchej nitki, ani że znajdujemy tylko dwie

przystępne cenowo restauracje, więc musimy jeść w każdej z nich po trzy

razy, ani że – jak powoli zaczyna do nas docierać – prawie każdy, kogo tu

spotykamy, jest w wieku sześćdziesiąt plus lub starszy, więc

prawdopodobnie zatrzymaliśmy się w wiosce dla emerytów. Ani to, że

w naszym pokoju motelowym jest ciągle wilgotno, ani że z powodu braku

rozrywek cały jeden dzień spędzamy w pobliskiej księgarni Chapters (gdzie

w milczeniu zjadamy śniadanie oraz obiad w ichniejszej kawiarence,

podczas gdy Alex czyta Murakamiego, a ja wynotowuję sobie różne rzeczy

na przyszłość ze stosu przewodników Lonely Planet).

To wszystko nie ma znaczenia. Bo przez cały tydzień myślę sobie: To

do mnie przemawia.

Właśnie to chcę robić przez resztę swojego życia. Oglądać nowe

miejsca. Poznawać nowych ludzi. Próbować nowych rzeczy. Nie czuję się

tu zagubiona ani nieprzystająca. Nie istnieje już Linfield, od którego


mogłabym uciekać albo do którego mogłabym tęsknić, nie istnieją nudne

wykłady, na które bałabym się wracać. Jestem zakotwiczona wyłącznie

w chwili obecnej.

– Nie chciałbyś już zawsze tak żyć? – pytam Aleksa.

Podnosi na mnie wzrok znad książki, a kącik ust wygina mu się w górę.

– Nie miałbym za dużo czasu na czytanie.

– A gdybym ci obiecała, że w każdym mieście będę cię zabierała do

księgarni? – dopytuję. – Czy wtedy rzuciłbyś studia i zamieszkał ze mną

w vanie?

Przekrzywia głowę na bok, zastanawiając się.

– Raczej nie – odpowiada, co nie jest dla mnie niespodzianką z wielu

powodów, łącznie z tym, że Alex uwielbia swoje studia do tego stopnia, że

już się rozgląda za programami doktorskimi z literatury angielskiej,

podczas gdy ja walczę o tróje.

– No nic, przynajmniej spróbowałam – wzdycham.

Alex odkłada książkę.

– Wiesz, co? Mogę ci oddać wakacje. Zarezerwuję je dla ciebie

i będziemy jeździć wszędzie, gdzie tylko zechcesz, o ile będzie nas na to

stać.

– Naprawdę? – pytam z powątpiewaniem.

– Obiecuję. – Wyciąga rękę i przypieczętowujemy umowę uściskiem

dłoni, a potem siedzimy jeszcze przez parę sekund i szczerzymy się do

siebie, jakbyśmy właśnie podpisali kontrakt, który zmieni nasze życie nie

do poznania.

Przedostatniego dnia wędrujemy wśród ciszy panującej w rezerwacie

Cathedral Grove w chwili, gdy słońce wstaje, by zrosić las kropelkami

złocistego światła, a potem jedziemy prosto do miasteczka zwanego

Coombs, gdzie główną atrakcją jest kilka chałup z dachami porośniętymi


trawą oraz stado kóz, które się na nich pasą. Robimy im zdjęcia,

wystawiamy głowy przez fotościanki, które doklejają nasze twarze do

zgrubnie namalowanych kozich ciał, i przez dwie wspaniałe godziny

włóczymy się po targu z mnóstwem ciastek, cukierków i dżemów do

degustacji.

Ostatniego pełnego dnia naszej wycieczki przejeżdżamy na drugą stronę

wyspy, do Tofino położonego na półwyspie, na którym byśmy się

zatrzymali, gdybyśmy nie próbowali oszczędzać, na czym się tylko da.

Zaskakuję Aleksa (pewnie niepokojąco tanimi) biletami na taksówkę

wodną, która ma nas zabrać na wyspę ze szlakiem prowadzącym przez las

deszczowy do gorącego źródła, o którym kiedyś czytałam.

Nasz taksówkarz ma na imię Buck i jest niewiele starszy od nas, a spod

bejsbolówki z siateczką wystają mu wybielone od słońca blond włosy. Jest

przystojny w uderzająco niechlujny sposób, a jego ciało wydziela

charakterystyczny, plażowy zapach pomieszany z wonią paczuli. Powinno

to być odstręczające, ale do niego jakoś przyciąga.

Sama podróż dostarcza nam gwałtownych wrażeń: silnik motorówki

ryczy tak głośno, że kiedy chcę powiedzieć Aleksowi: „Tak pewnie czuje

się kamień, którym puszcza się kaczkę”, muszę wrzeszczeć mu do ucha,

podczas gdy wiatr smaga go w twarz moimi włosami, a mój głos to się

pojawia, to zanika z każdym rytmicznym uderzeniem łódki o powierzchnię

ciemnych, wzburzonych fal.

Buck przez cały (o wiele zbyt długi) czas trwania podróży macha

rękami, jakby coś do nas mówił, ale ponieważ go nie słyszymy, po

pierwszych dwudziestu minutach tego niemego monologu oboje z Aleksem

wpadamy w półhisteryczną głupawkę.

– A co, jeśli właśnie przyznaje się do popełnienia przestępstwa? – drze

się Alex.
– Albo recytuje słownik. Od tyłu – dodaję.

– Rozwiązuje skomplikowane równania matematyczne!

– Komunikuje się z umarłymi.

– To gorsze niż…

Buck gasi silnik, a głos Aleksa rozlega się o wiele zbyt donośnie. Zniża

go do szeptu, tuż przy moim uchu:

– Gorsze niż latanie.

– Czy on się zatrzymał, żeby nas zamordować? – pytam również

szeptem.

– Może właśnie o tym mówił przez cały ten czas? Czy to już pora, żeby

panikować?

– Patrzcie tam. – Buck przekręca się w lewo na swoim siedzeniu

i wskazuje na coś ręką.

– To tam nas zamorduje? – mamrocze Alex, a ja maskuję śmiech

kaszlem.

Buck obraca się do nas z szerokim, nierównym, ale niezaprzeczalnie

pociągającym uśmiechem.

– Rodzinka wydr.

Z mojego gardła wydobywa się bardzo wysoki i stuprocentowo

autentyczny pisk podekscytowania. Podrywam się na nogi i wychylam

przez barierkę, żeby zobaczyć kosmate kłębki sierści, unoszące się na

falach i pozczepiane ze sobą zgiętymi łapkami, tak by mogły płynąć razem,

jak sieć złożona z uroczych morskich stworzeń. Alex podchodzi, żeby

stanąć za mną, delikatnie opiera ręce na moich barkach i zagląda mi przez

ramię.

– Dobra – oświadcza. – Pora panikować. To cholernie urocze.

– Możemy zabrać jedną do domu? – pytam go. – Przemawiają do mnie!


Późniejsza wędrówka wśród bujnych paproci lasu deszczowego

i gorące, ziemiste wody źródła – choć niezwykłe – nie mogą już dorównać

tej ściskającej kręgosłup przejażdżce taksówką wodną.

Gdy rozbieramy się do strojów kąpielowych i wślizgujemy do ciepłego,

parującego basenu skalnego, Alex mówi:

– Widzieliśmy wydry, które trzymały się za ręce.

– Wszechświat nam sprzyja – przyznaję. – To był idealny dzień.

– Idealny wyjazd.

– Jeszcze się nie skończył – zauważam. – Została nam jedna noc.

Tego wieczoru, gdy taksówka wodna Bucka odwozi nas bezpiecznie do

portu, wciskamy się do nadszarpniętej zębem czasu klitki, którą firma

wykorzystuje jako biuro do pobierania opłat.

– Gdzie nocujecie? – Buck bierze ode mnie wydrukowane kupony,

a potem ręcznie wstukuje kody w komputer.

– Po drugiej stronie wyspy – odpowiada Alex. – Koło Nanoose Bay.

Buck podnosi swoje błękitne oczy i mierzy wzrokiem najpierw Aleksa,

a potem mnie.

– Moi dziadkowie mieszkają w Nanoose Bay.

– Nie zdziwiłabym się, gdyby wszyscy dziadkowie z całej Kolumbii

Brytyjskiej mieszkali w Nanoose Bay – odpowiadam, a Buck parska

szczekliwym śmiechem.

– Co wy tam w ogóle robicie? – pyta. – To nie jest najlepsze miejsce dla

młodej pary.

– Och, my nie jesteśmy… – Alex w zakłopotaniu przestępuje z nogi na

nogę.

– Jesteśmy takim niebiologicznym, niesformalizowanym rodzeństwem

– oznajmiam.
– Po prostu przyjaciółmi – tłumaczy Alex, który chyba się za mnie

wstydzi, co jest całkowicie zrozumiałe, bo ja sama czuję, jak moje policzki

nabierają czerwieni homara, a żołądek fika koziołka, gdy spojrzenie Bucka

zatrzymuje się na mnie.

Buck znowu patrzy na Aleksa i się uśmiecha.

– Mamy ze współlokatorami podwórko i wolny namiot. Jeśli nie

chcecie wracać dziś do zagłębia staruszków, czujcie się zaproszeni. Zawsze

ktoś u nas nocuje.

Jestem prawie pewna, że Alex nie ma ochoty spać na ziemi, ale

spogląda na mnie i najwyraźniej widzi, jak bardzo mi się ten pomysł

spodobał (dokładnie na taki spontaniczny, nieplanowany zwrot akcji

liczyłam podczas tego wyjazdu), bo wzdycha ledwie zauważalnie i zwraca

się do Bucka z uśmiechem przylepionym do twarzy:

– Tak. Byłoby świetnie. Dzięki.

– No to git. Byliście na dzisiaj ostatni, więc tylko zamknę i możemy

spadać.

Kiedy ruszamy wzdłuż nabrzeża, Alex pyta o adres, żeby wbić go

w GPS.

– Niee, stary – odpowiada Buck. – Nie trzeba nigdzie jechać.

Okazuje się, że dom Bucka znajduje się na końcu krótkiego, stromego

podjazdu, niecałą przecznicę od przystani. To zapadający się, poszarzały

dwupoziomowy budynek z balkonem na piętrze, zagraconym suszącymi się

ręcznikami, kostiumami kąpielowymi i byle jakimi składanymi meblami.

Na podwórku przed domem pali się ognisko i choć jest dopiero szósta po

południu, zebrało się tam już kilkanaścioro grunge’owców pokroju Bucka –

w sandałach, butach trekkingowych lub z błotem zaschniętym na bosych

stopach, pijących piwo i praktykujących na trawie acro-jogę, podczas gdy

z ustawionych na ganku głośników połatanych srebrną taśmą płynie


muzyka trance. Wszędzie czuć zapach trawki, tak jakby to był jakiś

niskobudżetowy, miniaturowy Burning Man.

– Hej, ludzie! – krzyczy Buck, kiedy wprowadza nas na podwórko. – To

Poppy i Alex. Przyjechali z… – Ogląda się na mnie przez ramię i patrzy

wyczekująco.

– Chicago – rzucam w tym samym momencie, w którym Alex mówi:

– Ohio.

– Z Ohio i Chicago – powtarza Buck.

Zgromadzeni wołają coś na powitanie i podnoszą swoje piwa. Kiedy

smukła, muskularna dziewczyna w krótkim dzierganym topie przynosi nam

po butelce, Alex bardzo się stara nie patrzeć na jej brzuch, a Buck znika

w kręgu ludzi siedzących wokół ogniska i ściska się na powitanie z kilkoma

osobami, poklepując je po plecach.

– Witamy w Tofino – mówi dziewczyna. – Jestem Daisy.

– Jak stokrotka! – wykrzykuję. – Ja też mam w imieniu kwiat. Ale

z twojego przynajmniej nie robi się opium.

– Nigdy nie próbowałam opium – stwierdza w zamyśleniu Daisy. –

Trzymam się raczej LSD i grzybków. No i oczywiście trawki.

– A próbowałaś żelków nasennych? – pytam. – Są zajebiste.

Alex odkasłuje.

– Dzięki za piwo, Daisy.

Dziewczyna mruga.

– Cała przyjemność po mojej stronie. Odgrywam tu rolę komitetu

powitalnego. I przewodniczki.

– O, ty też tu mieszkasz? – pytam.

– Czasem.

– I kto jeszcze? – dopytuje Alex.


– Hm. – Daisy odwraca się i przebiega wzrokiem po zebranych,

a potem wskazuje od niechcenia. – Michael, Chip, Tara, Kabir, Lou. –

Zbiera sobie ciemne włosy z pleców i przekłada je przez jedno ramię, nie

przestając wymieniać: – Mo, czasem Quincy. Lita siedzi tu od miesiąca, ale

chyba niedługo wyjeżdża. Dostała pracę w Kolorado jako przewodniczka

raftingowa. To chyba niedaleko od Chicago? Koniecznie jej poszukajcie,

gdybyście tam kiedyś byli.

– Fajnie – mówi Alex. – Może poszukamy.

Buck zjawia się znowu między mną a Aleksem, ze skrętem w ustach,

i zarzuca nam po jednej ręce na ramiona.

– Daisy już was oprowadziła?

– Właśnie zamierzałam – odpowiada dziewczyna.

Ale ja ostatecznie nie idę na wycieczkę po zawilgoconym domu.

Trafiam na pęknięte plastikowe krzesło ogrodowe przy ognisku razem

z Buckiem i – chyba? – Chipem oraz Litą, przyszłą przewodniczką

raftingową, a potem razem z nimi oceniam filmy z Nicolasem Cage’em

według przeróżnych kryteriów, podczas gdy głębokie błękity i fiolety

zmierzchu topnieją w jeszcze głębsze granaty i czernie nocy,

a rozgwieżdżone niebo zdaje się rozpościerać nad nami jak olbrzymi,

przetykany światłem koc.

Lita łatwo się śmieje, co zawsze uważałam za skandalicznie

niedocenianą cechę, a Buck jest tak wyluzowany, że zaczynam się czuć jak

na biernym haju od samego dzielenia z nim krzesła, choć później ląduję na

pierwszym w życiu czynnym haju, kiedy dzielę z nim również skręta.

– Boski, co nie? – pyta z entuzjazmem po tym, jak zaciągam się parę

razy.

– Boski – przyznaję. Tak naprawdę uważam, że ledwo ujdzie, co więcej,

gdybym była gdziekolwiek indziej, mógłby mi nawet nie smakować, ale


tego wieczoru jest idealny, bo cały ten dzień jest idealny, cały ten wyjazd

jest idealny.

Alex po swoim „oprowadzaniu” sprawdza, co ze mną, a ja już wtedy,

przyznaję, siedzę zwinięta na kolanach Bucka, z jego bluzą zarzuconą na

moje zziębnięte ramiona.

Wszystko gra? – pyta bezgłośnie Alex z drugiej strony ogniska.

Kiwam głową. A u ciebie?

On też kiwa, a potem Daisy go o coś pyta, więc Alex się odwraca

i zaczyna z nią rozmawiać. Odchylam się i spoglądam spod nieogolonej

szczęki Bucka na gwiazdy nad nami.

Myślę, że nie obraziłabym się, gdyby ta noc trwała jeszcze trzy dni, ale

w końcu niebo znowu zmienia barwę, poranna mgła zaczyna unosić się

z sykiem ze zroszonej trawy, a gdzieś w oddali słońce wygląda zza

horyzontu. Kiedy większość towarzystwa, łącznie z Aleksem, się rozchodzi,

zaś z ogniska zostają tylko rozżarzone węgle, Buck pyta mnie, czy mam

ochotę przenieść się do środka, a ja mówię, że tak, mam ochotę.

O mało nie oznajmiam mu, że przeniesienie się do środka do mnie

przemawia, ale wtedy przypominam sobie, że to nie jest ogólnie znany

dowcip, ale jeden z tych, które rozumiemy tylko my z Aleksem, więc

ostatecznie nie mam ochoty się nim dzielić.

Z ulgą odkrywam, że Buck ma własny pokój, choć jest on wielkości

szafy, a na podłodze leży materac przykryty wyłącznie dwoma rozpiętymi

śpiworami zamiast pościeli. Kiedy zaczyna mnie całować, okazuje się

gwałtowny i szorstki, a poza tym smakuje trawką i piwem, ale ja do tej pory

całowałam się tylko z dwiema osobami, z których jedną był Jason Stanley,

więc i tak jest dobrze. Jego dłonie są zdecydowane, choć nieco ospałe, jak

cały Buck, a po chwili lądujemy na materacu, wczepiając nawzajem palce

w swoje włosy splątane morską wodą, zwarci ze sobą biodrami.


Ma ładne ciało, myślę sobie, całkiem jędrne od aktywnego stylu życia,

choć lekko zaokrąglone od ulegania licznym nałogom. Zupełnie inne niż

ciało Aleksa, rzeźbione z żelazną dyscypliną i dbałością przez wiele lat

chodzenia na siłownię. Nie żeby ciało Aleksa nie było piękne. Bo jest

piękne.

Tak naprawdę nie mam żadnego powodu, by porównywać te dwa – czy

jakiekolwiek inne dwa – ciała. To trochę dziwne, że taka myśl w ogóle

przyszła mi do głowy. Ale to dlatego, że ciało Aleksa jest jedynym męskim

ciałem, które przywykłam mieć blisko siebie i którego raczej nigdy nie

będę dotykać. Tacy ludzie jak Alex – ostrożni, skrupulatni, wysportowani,

powściągliwi – zwykle wiążą się z takimi osobami jak Sara Torval –

ostrożna, skrupulatna jogomaniaczka z biblioteki, w której zadurzył się

Alex.

Tymczasem takie osoby jak ja kończą raczej, obściskując się z takimi

typami jak Buck na rozpiętych śpiworach, na materacu rzuconym na

podłogę.

Jego dłonie i język są wszędzie, ale i tak miło jest całować się z tym

prawie obcym człowiekiem i dostać żarliwe, entuzjastyczne przyzwolenie

na to, by go dotykać. To coś jak jazda próbna. Idealna, przyjemna jazda

próbna z jakimś kolesiem, którego poznałam na wakacjach, który nie ma

wpływu na moje prawdziwe życie. Który zna tylko Obecną Poppy i nie

potrzebuje nic więcej.

Całujemy się, póki nie zaczynają mnie boleć usta, a nasze koszulki nie

lądują gdzieś obok, i dopiero wtedy siadam w półmroku świtu, żeby złapać

oddech.

– Nie chcę uprawiać seksu, okej?

– Aha, jasne – odpowiada lekko Buck i siada oparty o ścianę. – Spoko.

Bez presji.
Mam wrażenie, że nie poczuł się tym ani odrobinę skrępowany, ale nie

przyciąga mnie też z powrotem do siebie, żeby pocałować. Po prostu tak

siedzi przez minutę, jakby na coś czekał.

– Co? – pytam.

– No… – Zerka w stronę drzwi, a potem znowu na mnie. – Pomyślałem

tylko, że jeśli nie chcesz się bzykać…

Wtedy zaczynam rozumieć.

– Chcesz, żebym sobie poszła?

– Wiesz… – Z jego ust wyrywa się zakłopotany (przynajmniej jak na

niego) półśmiech, który i tak brzmi nieco szczekliwie. – Bo jeśli nie

będziemy uprawiać ze sobą seksu, to może mógłbym…

Urywa i teraz to ja zaskakuję samą siebie śmiechem.

– Bzykniesz się z kimś innym?

Wydaje się szczerze zmartwiony, gdy odpowiada mi pytaniem:

– Źle ci z tym?

Wpatruję się w niego przez trzy pełne sekundy.

– Słuchaj, bo gdybyś chciała uprawiać seks, to wiesz… ja też bym

chciał. Bez dwóch zdań. Ale skoro nie chcesz… Jesteś zła?

Znowu wybucham śmiechem.

– Nie – odpowiadam, naciągając z powrotem koszulkę. – Nie jestem ani

trochę zła. Doceniam szczerość.

I naprawdę tak jest. Bo to tylko Buck, koleś, którego spotkałam na

wakacjach, a jeśli się nad tym zastanowić, to w sumie zachował się jak

dżentelmen.

– Okej, spoko – mówi i błyska tym swoim luzackim uśmiechem, który

niemalże lśni w ciemności. – Cieszę się, że jest git.

– Jest git – potwierdzam. – Ale… wspominałeś coś o namiocie?


– A, jasne. – Klepie się ręką w czoło. – Ten czerwono-czarny z przodu

jest cały twój, dziewczyno.

– Dzięki, Buck – mówię, po czym wstaję. – Za wszystko.

– Hej, czekaj chwilę. – Przechyla się i bierze jakąś gazetę z podłogi

koło materaca, szpera w poszukiwaniu pisaka, a potem bazgrze coś na

białym kawałku jednej ze stron i go oddziera. – Gdybyś była jeszcze kiedyś

na wyspie, nie zatrzymuj się w wiosce moich dziadków, co? Po prostu

wbijaj tutaj. Zawsze mamy miejsce.

Po tych słowach wymykam się z domu, mijając po drodze pokoje,

w których już – albo jeszcze – gra muzyka, oraz drzwi, zza których

dobiegają ciche westchnienia i jęki.

Po wyjściu schodzę ostrożnie z ganku po zroszonych stopniach i ruszam

prosto do czerwono-czarnego namiotu. Jestem prawie pewna, że kilka

godzin wcześniej widziałam, jak Alex znika w domu razem z Daisy, ale gdy

rozsuwam wejście do namiotu, on już tam twardo śpi. Wczołguję się po

cichu do środka i kładę obok niego. Wtedy on ledwo rozchyla nabrzmiałe

od snu powieki i chrypi:

– Hej.

– Hej – odpowiadam. – Przepraszam, że cię obudziłam.

– Nic nie szkodzi – mamrocze. – Jak tam twój wieczór?

– W porządku. Obściskiwałam się z Buckiem.

Jego oczy na moment się rozszerzają, a potem kurczą z powrotem do

sennych szparek barwy orzecha.

– Łał – skrzeczy, usiłując przełknąć iskrę ospałego śmiechu. – I co,

wszędzie jest blondynem?

Parskam śmiechem i szturcham stopą jego nogę.

– Nie po to ci powiedziałam, żebyś się nabijał.


– Zdradził ci, o czym nam opowiadał przez całą drogę motorówką? –

pyta Alex, wstrząsany kolejnym terkoczącym śmiechem. – Ile osób było

z wami w hamaku?

Zaczynam się śmiać tak bardzo, że z oczu ciekną mi łzy.

– On mnie… wyrzucił… – Ciężko mi wydobyć słowa spomiędzy

kolejnych salw śmiechu, ale w końcu mi się udaje. – …wyrzucił mnie

z pokoju, jak mu powiedziałam, że nie chcę uprawiać seksu.

– No nie gadaj! – woła Alex i podnosi się na łokciu, tak że śpiwór

zsuwa mu się z nagiej piersi, a włosy zaczynają tańczyć naelektryzowane. –

Ale złamas.

– Wcale nie. Nic się nie stało. On po prostu chciał to dostać, a skoro ode

mnie nie mógł, to na tym skrawku zalanego wodą lasu spokojnie znajdzie

z czterysta innych dziewczyn.

Alex opada z powrotem na poduszkę.

– No, powiedzmy. I tak uważam, że to trochę słabe.

– A skoro mowa o dziewczynach – rzucam z kpiącym uśmieszkiem.

– O dziewczynach? – dziwi się Alex.

– Bzykałeś się z Daisy?

Przewraca oczami.

– A jak myślisz? Bzykałem się z Daisy?

– Dopóki nie powiedziałeś tego tym tonem, to tak, tak właśnie

myślałam.

Poprawia rękę pod poduszką.

– Daisy nie jest w moim typie.

– Racja – stwierdzam. – W niczym nie przypomina Sary Torval.

Alex znowu przewraca oczami, a potem je zamyka.

– Idź spać, wariatko.


Na co odpowiadam, ziewając:

– Tak, sen do mnie przemawia.


11

Te wakacje
Nad basenem w ośrodku wypoczynkowym Róża Pustyni jest mnóstwo

wolnych leżaków – wszyscy siedzą w wodzie – więc razem z Aleksem

zanosimy swoje ręczniki na dwa stojące w rogu.

Alex siada i się krzywi.

– Plastik się nagrzał.

– Wszystko się nagrzało. – Klapię obok niego i zdejmuję narzutkę. –

Jak myślisz, jakie jest stężenie sików w wodzie? – pytam, wskazując głową

na gromadkę bobasów w kapelusikach przeciwsłonecznych, pluskających

się na stopniach pod okiem rodziców.

Alex robi kolejny grymas.

– Nie mów tak.

– Dlaczego nie?

– Bo w tym upale tak czy inaczej wejdę do wody, a nie mam ochoty

o tym myśleć. – Odwraca wzrok, po czym zdejmuje swój biały T-shirt przez

głowę, a następnie składa go i wykręca się, żeby odłożyć go za leżakiem,

napinając przy tym wszystkie mięśnie na piersi i brzuchu.

– Czy ty się zrobiłeś jeszcze bardziej napakowany? – pytam.

– Nie zrobiłem się. – Alex wyciąga krem przeciwsłoneczny z mojej

torby plażowej i wyciska sobie trochę na rękę.

Spoglądam na własny brzuch, który wystaje znad obcisłych,

jaskrawopomarańczowych majtek od bikini. W ciągu ostatnich paru lat

opijania się drinkami w samolotach i objadania do późna wieczorem


burrito, gyrosem oraz makaronem, moje kształty zaczęły się wypełniać

i zmiękczać.

– Dobra – mówię do Aleksa. – W takim razie ty wyglądasz dokładnie

tak samo, podczas gdy reszta towarzystwa zaczyna mieć obwisłe powieki

i cycki, fałdy na karku, a do tego coraz więcej rozstępów, porów i blizn.

– Naprawdę chciałabyś wyglądać tak jak w wieku osiemnastu lat? –

pyta Alex, rozsmarowując wielkie kleksy kremu na ramionach i piersi.

– Tak. – Sięgam po butelkę Banana Boat i wyciskam trochę na ramiona.

– Chociaż wystarczyłoby dwadzieścia pięć.

Alex kręci głową, a potem ją pochyla, by wklepać kolejną porcję kremu

w kark.

– Teraz wyglądasz lepiej niż wtedy, Poppy.

– Naprawdę? Komentarze na moim Instagramie sugerowałyby coś

wprost przeciwnego.

– To wszystko bzdury. Połowa ludzi z Instagrama nie pamięta świata,

w którym każde zdjęcie nie jest poddawane obróbce. Gdyby zobaczyli cię

na żywo, padliby z wrażenia. Moi uczniowie szaleją na punkcie

„instagramowej modelki”, która wszystkie zdjęcia generuje komputerowo.

To dziewczyna animowana. Wygląda dosłownie jak postać z gry

komputerowej, a za każdym razem, kiedy na jej koncie pojawia się nowy

wpis, wszyscy świrują, bo taka jest niby piękna.

– A, tak, znam ją – przyznaję. – To znaczy jej nie znam. Ona nie

istnieje. Ale znam to konto. Czasem trafiam w różne ciemne miejsca, kiedy

zaczynam podczytywać komentarze. Rywalizuje z inną modelką CGI…

Chcesz, żebym zrobiła ci plecy?

– Co? – Patrzy na mnie zdezorientowany.

Podnoszę butelkę kremu przeciwsłonecznego.

– Plecy? Słońce ci na nie świeci.


– A, tak. Dzięki. – Odwraca się i schyla głowę, ale nadal jest na tyle

wysoki, że muszę usiąść na kolanach, by sięgnąć do miejsca między jego

łopatkami. – No, w każdym razie… – Alex odchrząkuje. – Dzieciaki się

zorientowały, że ta dolina niesamowitości mocno mnie odrzuca, więc co

rusz próbują mnie podpuścić, żebym spojrzał na zdjęcie tej sztucznej

dziewczyny, bo chcą zobaczyć, jak mnie skręca. Nawet zacząłem mieć

wyrzuty sumienia, że przez te wszystkie lata pokazywałem ci Minę

Smutnego Szczeniaka.

Moje dłonie nieruchomieją na jego ciepłych ramionach upstrzonych

słonecznymi piegami, a żołądek mi się ściska.

– Smutno by mi było, gdybyś przestał to robić.

Zerka na mnie przez ramię, a słońce oświetlające go od drugiej strony

sprawia, że jego profil ginie w chłodnym, niebieskim cieniu. Czuję mięśnie

jego ramion pod swoimi dłońmi, zapach jego wody kolońskiej miesza się

z kokosową słodyczą kremu, a jego orzechowe oczy świdrują mnie tak, że

przez jeden ulotny ułamek sekundy wszystko we mnie trzepocze.

Ten ułamek sekundy należy właśnie do tych pięciu procent – do tego „a

gdyby tak”. A gdybym tak się pochyliła i pocałowała go ponad ramieniem,

wzięła jego dolną wargę między zęby i wsunęła dłonie w jego włosy, póki

by się nie odwrócił i nie przyciągnął mnie do piersi.

Ale nie ma już między nami miejsca na „a gdyby tak” – i ja dobrze

o tym wiem. Myślę, że on też o tym wie, bo odkasłuje i odwraca wzrok.

– Chcesz, żebym ja też zrobił ci plecy?

– Mhm… – Udaje mi się wykrztusić i oboje się obracamy, tak żeby

teraz to on znalazł się przodem do moich pleców. Przez cały czas, kiedy

czuję na sobie jego ręce, usilnie staram się to ignorować. Staram się nie

czuć tego, że coś gorętszego niż słońce Palm Springs zbiera mi się pod

pępkiem, kiedy jego dłonie masują mnie delikatnie.


Nie ma znaczenia, że dookoła jest pełno piszczących dzieci, śmiejących

się dorosłych i nastolatków skaczących na bombę do stanowczo zbyt

małego zbiornika z wodą. Nad tym zatłoczonym basenem brakuje bodźców,

które mogłyby odwrócić moją uwagę, więc przechodzę do skleconego

naprędce planu B.

– Masz jeszcze kontakt z Sarą? – Wypalam głosem o oktawę wyższym

niż zazwyczaj.

– Hm. – Alex zabiera ze mnie ręce. – Czasem. Już jesteś posmarowana.

– Super, dzięki. – Odwracam się i przechodzę z powrotem na swój

leżak, dzięki czemu oddalamy się od siebie o dobre trzydzieści

centymetrów. – Nadal uczy w East Linfield? – Biorąc pod uwagę to, jak

duża konkurencja panuje obecnie na stanowiskach nauczycielskich,

wydawało się cudem, że oboje dostali pracę w tej samej szkole i mogli

przeprowadzić się razem do Ohio. Ale potem się rozstali.

– Mhm. – Alex sięga do mojej torby i wyjmuje butelki po wodzie, do

których przelaliśmy gotową mrożoną margaritę, kupioną wcześniej

w markecie. Podaje mi jedną. – Nadal.

– To pewnie często się widujecie. – Domyślam się. – Nie jest wam

z tym dziwnie?

– Niee, nie aż tak.

– Nie aż tak często się widujecie czy nie jest aż tak dziwnie?

Alex pociąga długi haust z butelki, żeby kupić sobie trochę czasu.

– Yy, chyba jedno i drugie.

– A ona… z kimś się spotyka?

– Dlaczego pytasz? – dziwi się Alex. – Wydawało mi się, że za nią nie

przepadasz.

– No tak – mamroczę, czując, jak zawstydzenie zaczyna krążyć mi

w żyłach niczym szybko działający narkotyk. – Ale ty za nią przepadałeś,


więc chciałam się dowiedzieć, jak sobie radzisz.

– Radzę sobie – odpowiada, ale wydaje się skrępowany, więc porzucam

temat.

Zakaz psioczenia na Ohio, zakaz komentowania absurdalnie

wysportowanego ciała Aleksa, zakaz patrzenia mu głęboko w oczy

z odległości mniejszej niż piętnaście centymetrów i zakaz dopytywania

o Sarę Torval.

Dam radę. Chyba.

– Idziemy do wody? – rzucam.

– Pewnie.

Ale kiedy przedzieramy się przez stado maluchów, żeby zejść po

bielonych stopniach do basenu, szybko okazuje się, że to nie jest dobry

sposób na pozbycie się niezręczności, która niebezpiecznie wdarła się

między nas. Po pierwsze, woda z licznymi stojącymi (i potencjalnie

sikającymi) w niej ciałami wydaje się niemal równie gorąca jak powietrze

i jakimś cudem nawet bardziej nieprzyjemna. Po drugie, w basenie panuje

tłok, więc musimy stać tak blisko siebie, że górne dwie trzecie naszych ciał

prawie się stykają.

Gdy przepycha się koło mnie zwalisty jegomość w kapeluszu moro,

wpadam na Aleksa, a dotyk jego gładkiego brzucha na moim przeszywa

mnie błyskawicą paniki. Alex łapie mnie za biodra, zarazem stabilizując

i odsuwając z powrotem na właściwe miejsce, pięć centymetrów od niego.

– Wszystko okej? – pyta.

– Mhm… – mruczę, bo jedyne, na czym potrafię się skupić, to sposób,

w jaki jego dłonie rozpościerają się na moich kolcach biodrowych.

Spodziewam się, że dużo tego będzie na tym wyjeździe. To znaczy tego

„mhm-owania”, nie olbrzymich dłoni Aleksa na moich biodrach.

W końcu mnie puszcza i wyciąga szyję, żeby spojrzeć na nasze leżaki.


– Może powinniśmy po prostu poczytać do czasu, aż trochę się tu

rozluźni – sugeruje.

– Dobry pomysł.

Podążam za nim slalomem z powrotem do basenowych stopni, a potem

na palący cement i do przykrótkich ręczników rozłożonych na naszych

leżakach, gdzie kładziemy się, żeby przeczekać tłok. Alex wyciąga powieść

Sary Waters, którą doczytuje do końca, a potem zaczyna książkę Augustusa

Everetta. Ja wyciągam najnowszy numer „RiO” z zamiarem przejrzenia

wszystkiego, czego sama nie napisałam. Może znajdę tu jakiś błysk

inspiracji, który będę mogła potem zanieść Swapnie, żeby się na mnie nie

gniewała.

Pocę się przez dwie godziny, udając, że czytam, ale basen ani na chwilę

nie pustoszeje.

Gdy tylko otwieramy drzwi do apartamentu, uświadamiam sobie, że będzie

jeszcze gorzej.

– Co jest, do cholery? – mówi Alex, wchodząc za mną do środka. – Czy

tu się zrobiło jeszcze goręcej?

Pędzę do termostatu i odczytuję podświetlone cyfry.

– Dwadzieścia siedem i pół?!

– Może go przeciążyliśmy? – Alex staje koło mnie. – Sprawdźmy, czy

uda się przynajmniej zejść z powrotem do dwudziestu sześciu i pół.

– Wiem, że dwadzieścia sześć i pół to, technicznie rzecz biorąc, lepiej

niż dwadzieścia siedem i pół – mówię – ale i tak pozabijamy się nawzajem,

jeśli będziemy musieli spać w takiej duchocie.

– Może powinniśmy komuś to zgłosić?

– Tak! Zdecydowanie powinniśmy komuś to zgłosić! Dobrze

kombinujesz!
Grzebię w torbie plażowej w poszukiwaniu telefonu, a potem

wyszukuję w mejlu numer gospodarza. Wciskam guzik „zadzwoń” i po

trzech sygnałach odzywa się ochrypły, gardłowy głos:

– Tak?

– Nikolai?

Dwie sekundy ciszy.

– Kto mówi?

– Tu Poppy Wright. Wynajmuję cztery B.

– Aha.

– Mamy małe kłopoty z termostatem.

Tym razem trzy sekundy ciszy.

– Próbowaliście to wyguglować?

Ignoruję jego pytanie i prę naprzód.

– Kiedy przyjechaliśmy, był ustawiony na dwadzieścia sześć i pół

stopnia. Dwie godziny temu próbowaliśmy go skręcić do dwudziestu jeden

i teraz mamy tu dwadzieścia siedem i pół.

– A, no tak – mówi Nikolai. – Przeciążyliście go.

Domyślam się, że Alex słyszy jego głos, bo kiwa głową, jakby chciał

stwierdzić: „A nie mówiłem”.

– Czyli… nie da się… obniżyć temperatury bardziej niż do dwudziestu

pięciu? – pytam. – Bo nie było o tym napisane w ogłoszeniu. Nie było też

nic o remoncie za…

– Da się obniżać temperaturę po pół stopnia naraz, kotku – wyjaśnia

Nikolai z udręczonym westchnieniem. – Nie możesz tak po prostu skręcić

termostatu do dwudziestu jeden! Poza tym kto w ogóle mieszka w takiej

temperaturze?

Wymieniamy z Aleksem spojrzenia.


– Dziewiętnaście – szepcze on.

– Osiemnaście. – Poruszam ustami, wskazując na siebie.

– No więc…

– Czekaj, czekaj, kotku. – Nikolai znowu wchodzi mi w słowo. – Skręć

go do dwudziestu siedmiu. Jak zejdzie do dwudziestu siedmiu, skręć do

dwudziestu sześciu i pół. Potem do dwudziestu sześciu, a jak zejdzie do

dwudziestu sześciu, ustaw na dwadzieścia pięć i pół. A jak będziesz miała

dwadzieścia pięć i pół…

– …to skręć sobie kark i załatwione – szepcze Alex, a ja odsuwam

telefon, zanim Nikolai zdąży usłyszeć mój śmiech.

Przykładam go z powrotem do policzka, a Nikolai dalej tłumaczy, jak

się odlicza od dwudziestu siedmiu i pół.

– Rozumiem – mówię. – Dzięki.

– Żaden problem – oświadcza z kolejnym westchnieniem. – Miłego

pobytu, kotku.

Kiedy się rozłączam, Alex idzie z powrotem do termostatu i ustawia go

na dwadzieścia siedem stopni.

– No to jedziemy.

– Jeśli to nie zadziała… – urywam, bo obraz sytuacji, w której się

znaleźliśmy, uderza we mnie gwałtownie. Zamierzałam powiedzieć, że jeśli

to nie zadziała, zarezerwuję nam po prostu pokój w hotelu na rachunek

„RiO”.

Ale oczywiście nie mogę tego zrobić.

Mogłabym to zrobić na swój własny rachunek, ale życie w Nowym

Jorku, w mieszkaniu zbyt wygodnym jak na moje możliwości, sprawia, że

w zasadzie nie mam za dużo wolnych środków. Dodatkowe korzyści

związane z pracą to dla mnie tak naprawdę największe źródło dochodów.

Mogłabym spróbować dorwać jakiś pokój w zamian za reklamę, ale


ostatnio zaniedbywałam swoje media społecznościowe i bloga, więc nie

jestem pewna, czy nadal mam wystarczające zasięgi. Poza tym wiele

obiektów nie chce wchodzić w takie układy z influencerami. Niektóre

nawet wrzucają potem do sieci screeny mejli z takimi prośbami, żeby

skompromitować nadawcę. Nie jestem przecież George’em Clooneyem.

Jestem zwykłą dziewczyną, która robi ładne zdjęcia – mogłabym wystarać

się dla nas o zniżkę, ale o wolny pokój raczej nie.

– Coś wymyślimy – stwierdza Alex. – Chcesz iść pierwsza pod prysznic

czy ja mogę?

Stoi z ramionami odsuniętymi nieznacznie od tułowia, a ja się

domyślam, jak rozpaczliwie pragnie być czysty. Poza tym jeśli on wskoczy

teraz pod prysznic, to może ja zdołam tymczasem obniżyć temperaturę

o kilka stopni.

– Możesz iść – oznajmiam, a on natychmiast czmycha do łazienki.

Przez cały czas, kiedy słyszę lejącą się wodę, chodzę w kółko po

pokoju. Od składanego pseudołóżka do balkonu zawiniętego w plastik,

a potem do termostatu. W końcu temperatura spada do dwudziestu siedmiu,

a ja przestawiam urządzenie na dwadzieścia sześć i pół i chodzę dalej.

Postanawiam udokumentować to wszystko, żeby zgłosić potem do

Airbnb i spróbować odzyskać część pieniędzy, więc robię zdjęcia łóżko-

fotela i balkonu – prace remontowe nad nami ustały już litościwie na

dzisiaj, więc jest przynajmniej cicho i tylko znad basenu płynie szmer

rozmów i chlupot wody – a potem wracam do termostatu, który pokazuje

już dwadzieścia sześć i pół stopnia, żeby jemu też pstryknąć zdjęcie.

W chwili gdy przestawiam docelową temperaturę na dwadzieścia sześć,

prysznic się wyłącza, więc wrzucam swoją walizkę na składany fotel,

rozpinam suwak i zaczynam szperać w poszukiwaniu czegoś lekkiego do

włożenia na czas kolacji.


Alex wychodzi z łazienki w kłębach pary, z zawiniętym wokół bioder

ręcznikiem, który przytrzymuje jedną ręką, podczas gdy drugą przeczesuje

mokre włosy, tak że zaczynają sterczeć na wszystkie strony.

– Twoja kolej – oznajmia, ale ja potrzebuję chwili, żeby te słowa

przebiły się do mnie przez mgłę wywołaną widokiem jego długiego,

smukłego torsu i ostrej krawędzi lewej kości biodrowej.

Dlaczego to taka różnica, czy widzi się kogoś w ręczniku, czy

w kostiumie kąpielowym? Pół godziny temu Alex był, technicznie rzecz

biorąc, bardziej nagi, ale to teraz zgrabne linie jego ciała wydają mi się

bardziej bezwstydne. Czuję się, jakby cała moja krew pchała się na

powierzchnię i napierała na skórę, tak że każdy jej skrawek wydaje się

pobudzony.

Nigdy mi się to nie zdarzało.

To wszystko przez tę Chorwację.

Zgiń, przepadnij, Chorwacjo, razem ze swoimi ślicznymi wyspami!

– Poppy? – odzywa się przynaglająco Alex.

– Mhm – mamroczę, a potem przypominam sobie, żeby dodać

przynajmniej: – Tak. – Obracam się z powrotem do swojej walizki i łapię na

chybił trafił sukienkę, biustonosz i majtki. – Dobra. Sypialnia jest cała

twoja.

Wchodzę pospiesznie do zaparowanej łazienki i zamykam za sobą

drzwi, ale gdy tylko zdejmuję górę od bikini, zastygam w bezruchu,

zaskoczona widokiem olbrzymiej kapsuły z niebieskiego szkła, która

zajmuje całą ścianę i ma nawet półleżące siedzisko po każdej stronie jak

jakaś kabina do grupowych kąpieli rodem z Jetsonów.

– O mój Boże.

Tego na sto procent nie było na zdjęciach. Właściwie to całe

pomieszczenie jest zupełnie inne niż łazienka pokazana na stronie: subtelne,


plażowe szarości z jej poprzedniego wcielenia zmieniły się w lśniący błękit

i sterylną biel hipernowoczesnego wystroju, który właśnie mam przed

oczami.

Zrywam ręcznik z wieszaka, owijam się nim i otwieram gwałtownie

drzwi.

– Alex, dlaczego nie powiedziałeś mi o…

Alex łapie swój ręcznik i okrywa się nim, a ja ze wszystkich sił staram

się dokończyć pytanie od miejsca, w którym je urwałam, i udawać, że nic

się nie wydarzyło.

– …kosmicznej łazience?

– Myślałem, że wiesz – odpowiada ochryple. – To ty zarezerwowałaś

ten pokój.

– Musieli zmienić wystrój od czasu, kiedy robili zdjęcia. Jak ci się

w ogóle udało to uruchomić?

– Szczerze mówiąc, najtrudniej mi było przejąć kontrolę nad sztuczną

inteligencją rodem z Odysei kosmicznej. Potem miałem już tylko kłopot

z kontrolkami od szóstej głowicy prysznicowej, bo myliły mi się

z pokrętłami masażera stóp.

To wystarczy, żeby rozładować napięcie. Zanoszę się śmiechem,

podobnie jak on, i już nie ma znaczenia, że stoimy naprzeciwko siebie

w samych ręcznikach.

– Trafiliśmy do jakiegoś czyśćca – stwierdzam. Wszystko jest tu na tyle

przyjemne, że każdy najdrobniejszy problem aż bije po oczach.

– Nikolai jest sadystą – przyznaje Alex.

– Tak, ale to przynajmniej sadysta z kosmiczną łazienką. – Zaglądam

tam znowu, żeby przyjrzeć się jeszcze raz wielogłowicowemu,

wielosiedzeniowemu prysznicowi.
Dostaję kolejnego napadu śmiechu i wychylam się przez drzwi, żeby

spojrzeć na Aleksa, który stoi uśmiechnięty. Naciągnął już koszulkę na

wilgotny tors, ale nie zaryzykował zdjęcia ręcznika.

Wracam do łazienki.

– Dobra, zostawię cię już, żebyś mógł w spokoju tańczyć nago po

pokoju – rzucam przez ramię. – Wykorzystaj ten czas mądrze.

– Ty tak robisz? – woła za mną. – Tańczysz nago po pokoju, kiedy tylko

jestem gdzie indziej? Właśnie tak robisz, prawda?

Obracam się do niego tuż przed zamknięciem drzwi.

– Chciałbyś wiedzieć, co, panie Porno?


12

Wakacje dziewięć lat temu


Pomimo tego, że na drugim roku studiów Alex przeznaczał każdą wolną

chwilę na pracę w bibliotece (a zatem ja spędzałam każdą wolną chwilę na

podłodze za biurkiem w recepcji, objadając się twizzlersami i docinając mu

za każdym razem, gdy Sara Torval przemykała spłoszona obok), w tym

roku nie mamy pieniędzy na wielki Wakacyjny Wyjazd.

Młodszy brat Aleksa zaczyna niedługo naukę w technikum i nie ma

zbyt dużego wsparcia finansowego, więc Alex – jako święty między

zwykłymi śmiertelnikami – przeznacza wszystkie swoje dochody na czesne

dla Bryce’a.

Kiedy mi o tym powiedział, dodał jeszcze:

– Zrozumiem, jeśli będziesz chciała polecieć do Paryża beze mnie.

Odpowiedziałam natychmiast:

– Paryż może poczekać. Tymczasem zwiedźmy Paryż Ameryki.

Uniósł jedną brew.

– Czyli?

– No wiesz – prychnęłam. – Nashville!

Aż się roześmiał z radości. Uwielbiam sprawiać mu radość, dosłownie

żyję dla tych chwil. Dostaję prawdziwego kopa, gdy widzę, jak jego stoicka

mina pęka, a ostatnio nie widywałam tego zbyt często.

Nashville leży tylko cztery godziny jazdy od Linfield, a kombi Aleksa,

o dziwo, jeszcze dycha. Tak więc postanowione.


Kiedy Alex przyjeżdża po mnie w dniu wyjazdu, kończę się jeszcze

pakować, więc tata zmusza go, żeby usiadł i udzielił mu odpowiedzi na

serię przypadkowych pytań. W tym czasie mama wślizguje się do mojego

pokoju z czymś schowanym za plecami i wyśpiewuje:

– Hee-eej, skarbie!

Podnoszę wzrok znad muppetowej eksplozji kolorowych ciuchów, którą

mam w torbie.

– Heej?

Przysiada na moim łóżku, nadal trzymając ręce za plecami.

– Co ty robisz? – pytam. – Ktoś ci założył kajdanki? Zostaliśmy

napadnięci? Mrugnij dwa razy, jeśli nie możesz nic powiedzieć.

Wtedy mama wyciąga zza siebie pudełko. A ja z piskiem wytrącam je

z jej ręki na podłogę.

– Poppy! – wykrzykuje mama.

– Poppy?! – wołam oburzona. – Nie „Poppy”, tylko „mamo”! Dlaczego

nosisz za plecami karton prezerwatyw?

Mama schyla się i podnosi pudełko. Jest zamknięte (na szczęście?),

więc nic się nie wysypało.

– Tak sobie pomyślałam, że już czas, żebyśmy o tym pogadały.

– Nie-e. – Kręcę głową. – Jest dziewiąta trzydzieści rano. To nie jest

czas na gadanie o takich sprawach.

Mama wzdycha i kładzie pakunek na mojej przepełnionej torbie

podróżnej.

– Chciałabym tylko, żebyście się zabezpieczali. Masz przed sobą

jeszcze kawał życia, kochanie. Chcemy z tatą, żebyś spełniła wszystkie

swoje najdziksze marzenia!


Serce potyka mi się na kolejnym uderzeniu. Nie z powodu podejrzeń

mamy, że uprawiamy z Aleksem seks – teraz, kiedy o tym pomyślałam,

wydaje mi się oczywiste, że właśnie tak sądzi – ale ponieważ wiem, że

głęboko wierzy w znaczenie ukończenia studiów, a ja nadal nie

powiedziałam jej, że nie planuję tego robić.

Na razie tylko Aleksowi zdradziłam, że nie wracam w przyszłym roku

na uczelnię. Z powiedzeniem tego rodzicom czekałam do końca

Wakacyjnego Wyjazdu, żeby żaden nieprzewidziany wybuch go nie

zaprzepaścił.

Moi rodzice są ultrawspierający, ale to po części dlatego, że oboje

chcieli iść na studia, a żadne z nich nie dostało odpowiedniego wsparcia.

Zawsze zakładali, że dyplom pomoże mi zrealizować wszelkie marzenia.

Jednak w ciągu roku akademickiego większość moich marzeń krążyła

wokół podróżowania i na to też przeznaczałam najwięcej energii: na

weekendowe wycieczki i krótkie wypady w dni wolne od zajęć. Zwykle

jeździłam sama, ale czasem też z Aleksem (na kemping, bo tylko na to było

nas stać) albo z moją współlokatorką Clarissą, bogatą hipiską, poznaną na

spotkaniu informacyjnym dotyczącym programów studiowania za granicą,

na które wybrałam się pod koniec poprzedniego roku (wizyty w dwóch

różnych domach na jeziorem, należących do każdego z jej rodziców).

Clarissa zaczyna swój kolejny rok studiów – już czwarty – w Wiedniu

i będzie dostawała za to punkty z historii sztuki, ale im dłużej ja sama

przyglądałam się tym wszystkim programom, tym mniej byłam nimi

zainteresowana.

Nie mam ochoty jechać do Australii tylko po to, żeby całymi dniami

przesiadywać w sali wykładowej, i nie mam ochoty zaciągać kolejnego

kilkutysięcznego długu studenckiego tylko po to, żeby zdobyć

doświadczenie akademickie w Berlinie. Dla mnie w podróżowaniu chodzi


o włóczenie się, o poznawanie ludzi, których nie spodziewałam się poznać,

i robienie rzeczy, których nigdy dotąd nie robiłam. A poza tym wszystkie te

weekendowe wycieczki zaczęły przynosić efekty. Prowadzę bloga dopiero

od ośmiu miesięcy, a w mediach społecznościowych obserwuje mnie już

kilka tysięcy osób.

Wiadomość, że oblałam wykład otwarty z nauk przyrodniczych i przez

to będę musiała poświęcić dodatkowy semestr na ukończenie studiów,

okazała się kroplą, która przelała czarę goryczy.

Któregoś dnia zamierzam powiedzieć o tym wszystkim swoim

rodzicom, zamierzam znaleźć jakiś sposób na przekonanie ich, że studia nie

są dla mnie właściwą ścieżką, nawet jeśli mogą nią być dla osób pokroju

Aleksa. Ale to jeszcze nie jest ten dzień. Dzisiaj jedziemy do Nashville,

a po ostatnim semestrze jedyne, na co mam ochotę, to sobie odpuścić.

Odpuścić, a nie puścić się, jak sugeruje moja mama.

– Mamo – zaczynam – ja nie uprawiam seksu z Aleksem.

– Nie musisz mi o niczym opowiadać – mówi, kręcąc głową ze

spokojnym opanowaniem, ale ta starannie wypracowana poza pryska, kiedy

tylko padają kolejne słowa: – Po prostu chcę mieć pewność, że

zachowujesz się odpowiedzialnie. Mój Boże, nadal nie mogę uwierzyć, że

jesteś taka dorosła! Na samą myśl mam łzy w oczach. Ale i tak musisz się

zachowywać odpowiedzialnie! Chociaż na pewno się zachowujesz. Taka

z ciebie mądra dziewczyna! I zawsze dobrze siebie znałaś. Jestem z ciebie

taka dumna, kochanie.

Zachowuję się nawet bardziej odpowiedzialnie, niż ona podejrzewa.

Choć w ciągu ostatniego roku całowałam się z kilkoma różnymi

chłopakami, a z jednym posunęłam się nawet trochę dalej, i tak trzymałam

się raczej bezpiecznych rejonów. Raz, kiedy byłam lekko wstawiona,

przyznałam się do tego Clarissie na jednym z naszych wypadów do domu


letniskowego jej mamy nad jeziorem Michigan, a ona zrobiła takie oczy,

jakby zaglądała do fontanny przeznaczenia, i zapytała tym swoim

górnolotnym tonem: „Na co ty właściwie czekasz?”. Wzruszyłam tylko

ramionami. Prawda jest taka, że sama nie wiem. Wydaje mi się po prostu,

że jak już przyjdzie czas, to będę wiedziała.

Czasem myślę sobie, że podchodzę do tego zbyt praktycznie – choć to

do mnie takie niepodobne – ale w tym przypadku mam wrażenie, jakbym

czekała na idealne okoliczności, żeby przeżyć ten Pierwszy Raz.

A czasem wydaje mi się, że to może mieć coś wspólnego z Porno

Poppy. Tak jakbym od tamtej pory była niezdolna do zatracenia się

w chwili, w drugiej osobie.

Może muszę po prostu podjąć decyzję – wybrać któregoś z chłopaków

wzbudzających we mnie lekkie zauroczenie, na których raz po raz

natykamy się z Aleksem na imprezach. Któregoś z jego kolegów z wydziału

literatury angielskiej albo z moich kolegów z wydziału komunikacji, albo

którąkolwiek inną postać przewijającą się regularnie przez nasze życie.

Na razie jednak nie tracę nadziei, czekam na ten magiczny moment,

w którym poczuję, że chcę tego z tą jedną, konkretną osobą.

Ale tą osobą nie będzie Alex.

W sumie, gdybym miała tak po prostu kogoś wybrać, pewnie

wybrałabym właśnie jego. Powiedziałabym mu o tym wprost,

wyjaśniłabym, czego chcę i dlaczego, i pewnie jeszcze bym się uparła,

żebyśmy podpisali krwią jakiś cyrograf, w którym poprzysięglibyśmy

sobie, że wydarzy się to tylko raz i nigdy więcej nie będziemy o tym

wspominać.

Ale nawet gdyby do tego doszło, w tym momencie ślubuję sobie

uroczyście w duchu, że nie wykorzystam ani jednej prezerwatywy

z olbrzymiej paczki, którą mama właśnie wsadziła mi do torby.


– Mamo, zapewniam cię, że ich nie potrzebuję, naprawdę – mówię.

Mama wstaje i poklepuje pudełko.

– Może teraz nie, ale czemu nie miałabyś ich sobie zatrzymać? Tak na

wszelki wypadek. A w ogóle to jesteś głodna? Mam ciastka w piekarniku

i… O rety, zapomniałam włączyć zmywarkę!

Wybiega z pokoju, a ja kończę się pakować, po czym wlokę swoją torbę

na dół. Mama stoi przy wyspie i kroi zbrązowiałe banany na chlebek

bananowy, podczas gdy ciastka stygną na blacie, a Alex siedzi bardzo

sztywno obok mojego ojca.

– Gotowy? – pytam, a on podrywa się ze stołka, jakby chciał

powiedzieć: Urodziłem się gotowy na to, żeby nie przesiadywać koło

twojego przerażającego ojca.

– Mhm. – Pociera rękami uda. – Tak.

Mniej więcej w tym momencie dostrzega paczkę prezerwatyw, którą

trzymam pod pachą.

– No co? – rzucam. – To tylko pięćset gumek, które mama dała mi na

wypadek, gdybyśmy zaczęli się pieprzyć.

Alex czerwienieje na twarzy.

– Poppy! – woła moja mama.

Tata ogląda się przez ramię, zupełnie osłupiały.

– Odkąd to jesteście w związku miłosnym?

– Ja nie… My nie… nie jesteśmy, proszę pana – próbuje tłumaczyć

Alex.

– Masz, zaniesiesz mi to do samochodu, tato? – Przerzucam mu pudełko

nad wyspą. – Ręka mnie już boli od trzymania. Mam nadzieję, że w naszym

hotelu będą duże wózki bagażowe.

Alex nadal unika wzrokiem mojego taty.


– My naprawdę nie…

Mama bierze się pod boki.

– Chciałam załatwić to z tobą na osobności. Zobacz, zawstydzasz go.

Nie zawstydzaj go, Poppy. Nie wstydź się, Alex.

– Tego nie dałoby się załatwić na osobności – stwierdzam. – Jeśli ta

paczka nie zmieści się do bagażnika, będziemy musieli przywiązać ją na

dachu.

Tata kładzie prezerwatywy na blacie i ze zmarszczonymi brwiami

zaczyna odczytywać napisy z boku pudełka.

– Czy one naprawdę są zrobione z jagnięcej skóry? I nadają się do

wielokrotnego użytku?

Alex wzdryga się mimowolnie.

Mama wyjaśnia skwapliwie:

– Nie wiedziałam, czy któreś z nich nie jest uczulone na lateks.

– No dobra, musimy już ruszać – oświadczam. – Chodźcie nas przytulić

na pożegnanie. Następnym razem, kiedy się zobaczymy, możecie być już

dziadk… – Gdy dostrzegam minę Aleksa, urywam i przestaję głaskać się

znacząco po brzuchu. – Żartuję! Jesteśmy tylko przyjaciółmi. Pa, mamo.

Pa, tato!

– Och, na pewno będziecie się świetnie bawić. Już się nie mogę

doczekać, aż mi o wszystkim opowiesz. – Mama wychodzi zza wyspy

i bierze mnie w objęcia. – Bądź grzeczna – przykazuje. – I nie zapomnij

zadzwonić do swoich braci, jak dojedziecie! Są strasznie ciekawi, co

u ciebie słychać!

Oglądam się przez ramię i mówię bezgłośnie do Aleksa: „straaaasznie”,

a on wreszcie się uśmiecha.

– Kocham cię, mała. – Tata zsuwa się ze stołka, żeby mnie uściskać. –

Opiekuj się moją córeczką, dobrze? – zwraca się do Aleksa, po czym


przyciąga go do siebie i klepie po plecach, czym niezmiennie wzbudza

w nim popłoch. – Nie pozwól jej się zaręczyć z jakimś piosenkarzem

country ani skręcić karku na mechanicznym byku.

– Oczywiście – obiecuje Alex.

– Zobaczymy – rzucam, a potem odprowadzają nas do drzwi (paczka

prezerwatyw zostaje bezpiecznie na wyspie) i machają do nas, kiedy

wycofujemy się samochodem po podjeździe.

Alex uśmiecha się i też do nich macha, póki nie znikamy im z pola

widzenia. Wtedy spogląda prosto na mnie i mówi grobowym głosem:

– Jestem na ciebie wściekły.

– Jak mogę ci to wynagrodzić? – Trzepoczę rzęsami jak seksowna kotka

z kreskówki.

Przewraca oczami, ale kąciki jego ust drgają w nieznacznym uśmiechu,

kiedy zwraca spojrzenie na drogę.

– Po pierwsze, na pewno przejedziesz się na mechanicznym byku.

Kładę nogi na desce rozdzielczej, dumnie eksponując kowbojki, które

znalazłam parę tygodni temu w jakimś ciucholandzie.

– Na pewno prędzej niż ty.

Jego spojrzenie prześlizguje się na mnie, a potem po moich nogach na

jasnoczerwone skórzane buty.

– I one niby mają ci pomóc utrzymać się na mechanicznym byku?

Stukam obcasami o siebie.

– Nie. One mają tylko przyciągnąć wzrok przystojnego piosenkarza

country stojącego przy barze, który pozbiera mnie z podłogi i weźmie

w ramiona godne mięśniaka z farmy.

– Mięśniaka z farmy – prycha Alex, na którym ten obraz nie zrobił

najwyraźniej wrażenia.
– Mówi mięśniak z siłowni – docinam mu.

Alex marszczy brwi.

– Ćwiczę, żeby walczyć ze swoimi lękami.

– No tak, na pewno ani trochę ci nie zależy na tym smukłym ciele. To

tylko efekt uboczny.

Jego szczęka drga, a wzrok ponownie wbija się w drogę.

– Lubię dobrze wyglądać – mówi tonem, w którym pobrzmiewa

niewypowiedziane: Czy to coś złego?

– Ja też. – Przesuwam stopy po desce rozdzielczej, tak by moje

czerwone buty znalazły się w jego polu widzenia. – Jak widać.

Spojrzenie Aleksa przeskakuje nad moją nogą na schowek między

nami, gdzie leży zwinięty w ładną pętelkę kabel AUX.

– Masz. – Podaje mi go. – Może nam coś puścisz?

Od jakiegoś czasu na zmianę puszczamy piosenki w samochodzie,

jednak Alex zawsze ustępuje mi pierwszeństwa, bo jest Aleksem i jest

najlepszy.

Przez całą drogę upieram się, żeby słuchać tylko muzyki country. Na

moją playlistę składają się: Shania Twain, Reba McEntire, Carrie

Underwood i Dolly Parton. Na jego znajdują się tylko: Patsy Cline i Willie

Nelson, Glen Campbell i Johnny Cash oraz parę utworów Tammy Wynette

i Hanka Williamsa.

Hotel znaleźliśmy na Grouponie już parę miesięcy temu – to jedna

z tych kiczowatych miejscówek, które można odwiedzić raz w życiu,

z jaskraworóżowym neonem (rysunkowy kowbojski kapelusz zawieszony

na słowach „WOLNE POKOJE”), który sprawia, że określenie

„Nashvegas” wreszcie nabiera dla mnie sensu.

Meldujemy się i wnosimy nasze rzeczy. Bohaterem każdego pokoju jest

jeden ze słynnych muzyków z Nashville. To oznacza, że wszystkie ściany


są obwieszone zdjęciami, a na łóżkach leżą identycznie paskudne kołdry

w kwiaty i gęste koce z brązowej wełny. Próbowałam wyprosić pokój

z Kitty Wells, ale najwidoczniej, jeśli rezerwuje się przez Groupona, nie

można wybierać.

Trafiamy do pokoju z Billym Rayem Cyrusem.

– Myślisz, że dostaje za to kasę? – pytam Aleksa, który ściąga pościel,

żeby sprawdzić, czy pod materacami nie ma pluskiew.

– Wątpię – odpowiada. – Może tylko rzucają mu czasem kupon na

mrożony jogurt czy coś. – Naciąga z powrotem prześcieradła i wygląda

przez okno na migający neon. – Wynajmują tu pokoje na godziny? – pyta

sceptycznie.

– To bez znaczenia, skoro zostawiłam karton z prezerwatywami

w domu – odpowiadam.

Alex się wzdryga i opada na jedno z łóżek, skoro już się upewnił, że nie

ma w nim robaków.

– Gdybym nie musiał przy tym być, mógłbym to nawet uznać za

urocze.

– Ale ja i tak musiałabym przy tym być, Alex. Czy ja już się nie liczę?

– Tak, tylko że ty jesteś jej córką. Mój tata rozmowy o seksie załatwiał

przez podrzucenie każdemu z nas na łóżko książki o czystości

przedmałżeńskiej, mniej więcej kiedy kończyliśmy trzynaście lat. Jak

miałem szesnaście, nadal byłem przekonany, że masturbacja prowadzi do

raka.

Serce mi się ściska. Czasem zapominam, jak ciężko miał w życiu Alex.

Jego mama zmarła z powodu komplikacji po urodzeniu Davida i od tamtej

pory pan Nilsen wraz z czterema synami żyją bez żony i matki. W zeszłym

roku jego ojciec zaczął się w końcu spotykać z jakąś kobietą ze wspólnoty,

ale rozstali się po trzech miesiącach i choć to pan Nilsen zakończył ten
związek, był tym tak rozbity, że Alex musiał wracać do domu w środku

tygodnia zajęć, żeby pomóc mu przez to przejść.

To do Aleksa zwracają się w potrzebie jego bracia. Jest emocjonalną

opoką.

Czasem myślę sobie, że właśnie dlatego tak bardzo nas do siebie

ciągnie. Bo on przywykł do odgrywania roli silnego starszego brata, a ja –

irytującej młodszej siostry. Znamy dynamikę tej relacji: ja czule mu

dokuczam, on sprawia, że świat wydaje mi się bezpieczniejszy.

Jednak w tym tygodniu nie potrzebuję od niego wsparcia. Moją misją

jest sprawić, by to on sobie odpuścił, wydobyć z Przepracowanego,

Hiperskoncentrowanego Aleksa jego błazeńskie wcielenie.

– Wiesz – mówię, siadając na łóżku – gdybyś kiedykolwiek miał ochotę

pożyczyć parę nadopiekuńczych rodziców, to moi szaleją na twoim

punkcie. Bo pomyśl tylko, mama najwyraźniej chce, żebyś to ty odebrał mi

dziewictwo.

Alex odchyla się do tyłu i podpiera na dłoniach, przekrzywiając głowę.

– Twoja mama myśli, że nie uprawiałaś jeszcze seksu?

– Bo nie uprawiałam – obruszam się. – Myślałam, że o tym wiesz.

Wydawałoby się, że rozmawiamy ze sobą o wszystkim, ale

najwyraźniej zostało jeszcze kilka tematów, których nie poruszyliśmy.

– Nie. – Alex odkrztusza. – To znaczy, skąd mam wiedzieć. Z paru

imprez wychodziłaś z różnymi chłopakami.

– Tak, ale nigdy nie doszło do niczego poważnego. Przecież nie

spotykałam się później z żadnym z nich.

– Myślałem, że po prostu… nie wiem… nie masz ochoty na randki.

– No bo chyba nie mam – przyznaję. A przynajmniej do tej pory nie

miałam. – Nie wiem. Chyba chciałabym po prostu, żeby to było coś


wyjątkowego. Chociaż niekoniecznie musi się to wydarzyć podczas pełni

księżyca pośrodku ogrodu różanego.

Alex się krzywi.

– Seks na świeżym powietrzu jest przereklamowany.

– Ty draniu! – wykrzykuję. – Masz przede mną sekrety.

Wzrusza ramionami, a uszy mu czerwienieją.

– Po prostu nie lubię o tym rozmawiać. Z nikim. Tak jakby samo

opowiadanie o tym powodowało u mnie wyrzuty sumienia, jakbym ją

w jakiś sposób zdradzał.

– Jeszcze nawet nie powiedziałeś, jak się nazywa. – Nachylam się

i zniżam głos. – Sara Torval?

Szturcha mnie kolanem w kolano i uśmiecha się nieznacznie.

– Masz fioła na punkcie Sary Torval.

– O nie – zaprzeczam. – To ty masz fioła na jej punkcie.

– To nie była ona – przyznaje Alex. – To była inna dziewczyna

z biblioteki. Lydia.

– O… mój… Boże – jąkam się, oszołomiona. – Ta lala z wielkimi

oczami i dokładnie taką samą fryzurą jak Sara Torval?

– Przeeeestań – jęczy, a po policzkach rozlewa mu się rumieniec.

Chwyta poduszkę i rzuca nią we mnie. – Przestań mnie zawstydzać.

– Ale to taka świetna zabawa!

Alex zmusza się do przybrania Miny Szczeniaka u Progu Łez, a ja

zaczynam piszczeć, opadam plecami na łóżko, bo całe moje ciało wiotczeje

ze śmiechu, i naciągam poduszkę na oczy. Czuję, jak materac się zapada,

gdy Alex przysiada obok mnie, a potem odciąga mi poduszkę sprzed twarzy

i nachyla się nade mną, opierając ręce po obu stronach mojej głowy, żeby

wcisnąć mi przed oczy swoją Minę Smutnego Szczeniaka.


– O mój Boże… – dyszę przez śmiech i łzy. – Dlaczego to tak dziwnie

na mnie działa?

– Nie wiem, Poppy – odpowiada, robiąc jeszcze żałośniejszą minę.

– To do mnie przemawia! – Szlocham ze śmiechu, a on zaczyna się

szczerzyć.

I właśnie wtedy. To.

To pierwszy moment, w którym mam ochotę pocałować Aleksa

Nilsena.

Czuję to całą sobą, aż po palce u stóp, przez dwie pozbawione tchu

sekundy. W następnej chwili motam te sekundy w ciasny supeł, upycham

głęboko w piersi, i obiecuję sobie, że zostaną tam ukryte na zawsze.

– Chodź – mówi miękko Alex. – Pora cię wsadzić na mechanicznego

byka.
13

Te wakacje
Udaje nam się obniżyć temperaturę do dwudziestu sześciu stopni, a potem

jeszcze skręcam termostat do dwudziestu pięciu i pół i wychodzimy na

obiad do meksykańskiej restauracji o nazwie Casa de Sam, która ma

świetne oceny na Tripadvisorze, a do tego tylko jeden symbol dolara na

oznaczenie wysokości cen. Jedzenie jest rzeczywiście pyszne, jednak

prawdziwą gwiazdą wieczoru okazuje się klimatyzacja. Alex co chwilę

odchyla się na oparcie krzesła, zamyka oczy i wzdycha z zadowoleniem.

– Myślisz, że Sam pozwoliłby nam tu przenocować? – pytam.

– Możemy spróbować zaszyć się w łazience i przeczekać do zamknięcia

– proponuje Alex.

– Boję się, że jak za dużo wypiję, to dostanę udaru cieplnego – mówię,

po czym upijam kolejny łyk margarity z jalapeño, której zamówiliśmy cały

dzbanek.

– Boję się, że jak za mało wypiję, to nie zwali mnie z nóg na całą noc.

Na samą myśl o nocy na kark występuje mi pot.

– Przepraszam za to Airbnb. W żadnej opinii nie było ani słowa

o zepsutej klimatyzacji. – Chociaż teraz zastanawiam się, ile osób

wynajmowało ten apartament w środku lata.

– To nie twoja wina – zapewnia Alex. – Według mnie za wszystko

odpowiada Nikolai.

Kiwam głową, a potem zapada między nami niezręczna cisza. W końcu

pytam:
– Jak sobie radzi twój tata?

– Tata… Nieźle. Całkiem nieźle. Opowiadałem ci o naklejce na

zderzak?

Uśmiecham się.

– Opowiadałeś.

Alex śmieje się zakłopotany i mierzwi ręką włosy.

– Boże, robię się stary i nudny. Najciekawsze, co mam do powiedzenia,

to że mój ojciec sprawił sobie nową naklejkę na zderzak.

– To naprawdę ciekawe – protestuję.

– Masz rację. – Przekrzywia głowę. – Chcesz posłuchać o mojej

zmywarce?

Otwieram usta z wrażenia i chwytam się na serce.

– Kupiłeś sobie zmywarkę? Na własne nazwisko?

– Hm… Zazwyczaj nie rejestruje się ich na konkretne nazwisko, ale tak,

kupiłem zmywarkę. Jak tylko wprowadziłem się do domu.

Moją pierś przeszywa jakieś nienazwane uczucie.

– Kupiłeś… dom?

– Nie mówiłem ci o tym?

Kręcę głową. Oczywiście, że mi nie mówił. Kiedy miałby mi

powiedzieć? Ale to i tak boli. Każda najdrobniejsza rzecz, która mnie

ominęła w ciągu tych ostatnich dwóch lat, sprawia mi ból.

– Mieszkam w domu moich dziadków – wyjaśnia. – Odkąd babcia

umarła. Zapisała go tacie, a on chciał go sprzedać, ale dom wymaga

napraw, na które nie miał czasu ani pieniędzy, więc ja w nim zamieszkałem

i remontuję po kawałku.

– Betty… – Przełykam supeł emocji, które podeszły mi do gardła.

Widziałam się z babcią Aleksa tylko kilka razy, ale uwielbiałam ją. Była
drobniejszej postury niż ja, za to nieustraszona, przepadała za kryminałami

i szydełkowaniem, pikantnym jedzeniem i sztuką współczesną. Zakochała

się w księdzu, a on porzucił sutannę, żeby się z nią ożenić („I tak

zostaliśmy protestantami!”), a potem („osiem miesięcy później”, jak

powiedziała, mrugając do mnie) na świat przyszła matka Aleksa z burzą

gęstych, ciemnych włosów i „mocnym” nosem, dokładnie takim samym jak

u dziadka Aleksa, niech spoczywa w pokoju. Mieszkała w fantazyjnym

wielobryłowym domu z początku lat sześćdziesiątych. W salonie miała

oryginalną pomarańczowo-żółtą tapetę w kwiaty, a drewniany parkiet

i kafle podłogowe musiała przykryć brzydką brązową wykładziną – nawet

w łazience – po tym jak parę lat temu się pośliznęła i złamała biodro. –

Betty nie żyje? – pytam szeptem.

– Odeszła spokojnie – mówi Alex, nie patrząc na mnie. – Wiesz, była

już naprawdę bardzo stara. – Zabiera się do starannego składania papierków

po naszych słomkach w małe kwadraciki. Nie okazuje emocji, ale ja wiem,

że Betty była w zasadzie jego ulubioną osobą w rodzinie, no, może na

równi z Davidem.

– Boże, tak mi przykro. – Walczę, by głos mi nie drżał, ale emocje

wzbierają we mnie potężną falą. – Flannery O’Connor i Betty. Szkoda, że

mi nie powiedziałeś.

Jego orzechowe oczy wędrują do moich.

– Nie wiedziałem, czy chcesz jeszcze ze mną rozmawiać.

Mrugam, żeby odpędzić łzy, odwracam wzrok i udaję, że odgarniam

włosy z twarzy, a nie wycieram oczy. Kiedy znowu spoglądam na Aleksa,

jego spojrzenie nadal jest utkwione we mnie.

– Chciałam – mówię. Cholera, jednak zaczynam się trząść.

Nawet zespół mariachi, który gra w sąsiednim pomieszczeniu, zdaje się

przycichać do szmeru, tak że zostajemy tylko my dwoje na tych


czerwonych kanapach przy kolorowym, ręcznie robionym stoliku.

– Cóż – odpowiada miękko Alex. – Teraz już wiem.

Chciałabym go zapytać, czy on przez cały ten czas miał ochotę ze mną

rozmawiać, czy kiedykolwiek pisał wiadomości, których później nie

wysyłał, albo czy myślał o tym, żeby do mnie zadzwonić, tak intensywnie,

że już zaczynał wybierać numer.

Czy on też ma poczucie, jakby stracił dwa lata dobrego życia przez to,

że ze sobą nie rozmawialiśmy, i dziwi się, dlaczego do tego dopuścił.

Chciałabym, żeby zapewnił mnie, że wszystko może być jak dawniej, kiedy

nie istniało nic, o czym nie moglibyśmy ze sobą porozmawiać,

a przebywanie razem wydawało nam się równie naturalne jak bycie

samemu, tylko bez domieszki samotności.

Ale wtedy podchodzi kelner z rachunkiem. Instynktownie sięgam po

portfel, zanim Alex zdąży to zrobić.

– To nie jest karta „RiO”? – stwierdza takim tonem, jakby to było

pytanie.

Niewiele myśląc, kłamię:

– Teraz po prostu nam zwracają. – Dłonie zaczynają mnie świerzbić,

mrowią od oszustwa, ale już jest za późno, żeby się wycofać.

Gdy wychodzimy, niebo okazuje się ciemne i rozgwieżdżone. Spiekota

dnia została przełamana i choć nadal jest dwadzieścia kilka stopni, to nic

w porównaniu z wcześniejszymi czterdziestoma. Zerwał się nawet lekki

wiatr. W milczeniu ruszamy przez parking do naszego aspire. Teraz, gdy

musnęliśmy temat wydarzeń z Chorwacji, zawisła między nami jakaś

ciężkość.

Przekonywałam samą siebie, że uda nam się nie wracać do przeszłości,

ale teraz uświadamiam sobie, że za każdym razem, gdy będę się


dowiadywać czegoś nowego, co wydarzyło się w ciągu ostatnich dwóch lat,

poczuję ten sam bolesny ucisk w sercu.

Na nim też musi to robić wrażenie, ale on zawsze był dobry

w chowaniu emocji w kieszeń, kiedy nie chciał ich pokazywać.

Przez całą drogę do domu mam ochotę powiedzieć: „Cofnęłabym to.

Gdyby to miało pomóc, chętnie bym to cofnęła”.

Kiedy docieramy do apartamentu, w środku jest już oficjalnie cieplej

niż na zewnątrz. Oboje zmierzamy prosto do termostatu.

– Dwadzieścia siedem? – Nie dowierza Alex. – Znowu podskoczyło?

Rozmasowuję nasadę nosa. Za oczami czuję narastający ból – od gorąca

albo od alkoholu, od stresu albo od wszystkiego naraz.

– Okej, spokojnie. Musimy podkręcić znowu do dwudziestu sześciu

i pół, tak? I poczekać, aż temperatura spadnie, zanim znowu skręcimy?

Alex wpatruje się w termostat takim wzrokiem, jakby urządzenie

właśnie wytrąciło mu z dłoni wafelek z lodami. Na jego twarzy pojawia się

mimowolny cień Miny Smutnego Szczeniaka.

– Po pół stopnia naraz. Tak powiedział Nikolai.

Ustawia temperaturę na dwadzieścia sześć i pół, a ja otwieram drzwi

balkonowe.

Jednak plastikowa płachta nie dopuszcza do nas świeżego powietrza.

Przeszukuję szuflady w maleńkiej kuchni, aż wreszcie trafiam na parę

nożyczek.

– Co ty robisz? – pyta Alex, wychodząc za mną na balkon.

– To, co mogę, do cholery – warczę i wbijam nożyczki w sam środek

plastiku.

– Oooooj, Nikolai będzie na ciebie wścieeeekły – droczy się Alex.


– Ja też nie darzę go najcieplejszymi uczuciami – odpowiadam

i wycinam w plastiku długą klapę, po czym zbieram ją na bok i zawiązuję

luźno, tak żeby powstała dziura, przez którą może przepływać powietrze.

– Pozwie nas – stwierdza grobowym głosem Alex.

– Dajesz, Nicky. – On śmieje się cicho, a ja po paru sekundach

milczenia dodaję: – Pomyślałam, że jutro moglibyśmy zobaczyć muzeum

sztuki, a potem przejechać się kolejką linową. Podobno są z niej świetne

widoki.

– Brzmi nieźle. – Alex kiwa głową.

Znowu osuwamy się w milczenie. Minęła dopiero dziesiąta trzydzieści,

ale sytuacja jest na tyle niezręczna, że zakończenie tego dnia wydaje mi się

najlepszym wyjściem.

– Chcesz wejść do łazienki, zanim…

– Nie – odpowiada Alex. – Możesz iść. Nadrobię w tym czasie parę

mejli.

Ja nie sprawdzałam swojej służbowej skrzynki, odkąd tu dotarliśmy,

i zostawiłam bez odpowiedzi parę esemesów od Rachel, tak samo jak

wiecznie przepełniony czat, na którym rozmawiam ze swoimi braćmi. Tak

naprawdę to głównie oni debatują tam nad różnymi sprawami, które

donikąd nie prowadzą. Ostatnio, kiedy tam zaglądałam, obmyślali grę

planszową, którą nazwali Wojna Świąteczna, i domagali się, żebym

dołożyła parę kalamburów.

Więc mam przynajmniej co robić, kiedy będę leżeć bezsennie na łóżko-

fotelu.

Przy nasilającym się bólu głowy związuję włosy w swój klasyczny,

nastroszony kucyk i ruszam przez porysowaną drewnianą podłogę do

futurystycznej łazienki. W dziwnym błękitnym świetle myję twarz, ale

później, zamiast nałożyć jeden z ekstrawaganckich kremów nawilżających


lub serum, którymi Rachel ciągle mnie obdarowuje, ochlapuję policzki

zimną wodą, a potem rozmasowuję wilgotnymi dłońmi skronie i kark.

W odbiciu w lustrze odbija się ten sam potworny stres, który odczuwam

w środku. Muszę to wszystko odwrócić i przypomnieć Aleksowi, jak to

kiedyś między nami było. A zostało mi tylko pięć dni, z których trzy

ostatnie będą wypełnione uroczystościami weselnymi.

Jutrzejszy dzień musi być wspaniały. Muszę się pokazać jako Zabawna

Poppy, a nie ta Dziwna, Zraniona. Wtedy Alex trochę się rozluźni

i wszystko pójdzie gładko. Przebieram się w jedwabne szorty od piżamy

i koszulkę bez rękawów, myję zęby, a potem wracam do pokoju. Alex

pogasił już wszystkie światła poza lampką przy łóżku i teraz leży na

rozłożonym fotelu w sportowych spodenkach oraz koszulce, z tą samą

książką co wcześniej.

Ja akurat wiem, że Alex Nilsen zawsze śpi bez koszulki, nawet kiedy

temperatura nie jest tak absurdalnie wysoka, ale to teraz bez znaczenia, bo

przecież to ja miałam spać na rozkładanym fotelu.

– Złaź z mojego łóżka! – wykrzykuję.

– Ty zapłaciłaś – odpowiada Alex. – Ty dostajesz łóżko.

– „RiO” zapłaciło. – Brnę mimochodem w kłamstwo. Nie żeby było

w jakiś sposób szkodliwe, ale to nadal kłamstwo.

– Ja chcę spać na fotelu – upiera się Alex. – Powiedz, Poppy, jak często

dorosły mężczyzna ma okazję, żeby się przespać na puszystym

rozkładanym fotelu?

Siadam obok niego i z teatralną przesadą próbuję go zepchnąć, ale jest

zbyt masywny, żebym zdołała go chociaż przesunąć. Odwracam się,

zapieram stopami o podłogę, a kolanami o brzeg tego łóżkopodobnego

mebla, kładę ręce na prawym biodrze Aleksa i zaciskając zęby, próbuję go

zrzucić.
– Przestań, świrusko – mówi.

– To nie ja tu świruję. – Przekręcam się bokiem i próbuję użyć biodra

i boku ciała, żeby go pchnąć. – To ty kradniesz mi jedyną radość, jaką mam

w życiu, czyli to dziwne łóżko.

W tym momencie, kiedy praktycznie cały ciężar ciała mam

przeniesiony na biodro, Alex przestaje się opierać i przesuwa się odrobinę,

a ja jakimś cudem ląduję w połowie na łóżko-fotelu, a w połowie na jego

piersi, wytrącając mu przy okazji książkę na podłogę. Alex zaczyna się

śmiać i ja też, ale czuję się przy tym dziwnie naelektryzowana, ociężała i –

szczerze mówiąc – nakręcona tym, że na nim leżę.

A co gorsza, nie jestem w stanie się poruszyć. Alex zarzucił mi ramię na

plecy, mniej więcej w miejscu wygięcia przy lędźwiach, a kiedy przestaje

się śmiać, zaglądam mu w oczy, opierając podbródek o jego pierś.

– Wkręciłeś mnie – mruczę. – Założę się, że tak naprawdę nie miałeś

żadnych mejli do nadrobienia.

– Powinnaś wiedzieć, że ja nawet nie mam konta mejlowego – droczy

się. – Jesteś zła.

– Wściekła.

Jego śmiech rozchodzi się po mnie drżeniem, ścigany wzdłuż

kręgosłupa przez gęsią skórkę, a gorąco panujące w apartamencie wnika

w moją skórę i zbiera się między nogami.

– Ale kiedyś ci wybaczę – dodaję pojednawczo. – Jestem bardzo

wspaniałomyślna.

– To prawda – przyznaje Alex. – Zawsze to w tobie lubiłem.

Jego dłoń ledwie muska skórę, która odsłoniła mi się między dolnym

brzegiem koszulki a gumką szortów, a ja poruszam się na nim z poczuciem,

jakbyśmy zaraz mieli się w siebie wtopić.

Co ja wyprawiam?
Siadam raptownie i rozpuszczam włosy tylko po to, żeby je zaraz

związać.

– Na pewno nie masz nic przeciwko spaniu na rozkładanym fotelu? –

Mój głos brzmi zbyt wysoko.

– Na pewno. Tak.

Wstaję i człapię kilka kroków do łóżka.

– No dobrze, okej, to… dobranoc.

Gaszę światło i włażę na łóżko. Na łóżko, a nie do łóżka, bo jest

zdecydowanie zbyt gorąco na spanie pod pościelą.


14

Te wakacje
Kiedy się budzę, na zewnątrz jest jeszcze ciemno, a ja mam silne

przeświadczenie, że ktoś nas właśnie obrabowuje.

– Szlag, szlag, szlag – mówi z jakiegoś powodu rabuś i brzmi to tak,

jakby coś go bolało.

– Policja już tu jedzie! – skowyczę, co nie jest stwierdzeniem ani

prawdziwym, ani zamierzonym, po czym gramolę się na brzeg łóżka, żeby

zapalić światło.

– Co? – syczy Alex, mrużąc oczy w nagłej jasności.

Stoi w półmroku w tych samych czarnych szortach, w których położył

się spać, ale bez koszulki. Jest lekko zgięty w pasie i trzyma się obiema

rękami za lędźwie, a kiedy senność ulatuje z mojego umysłu, uświadamiam

sobie, że mruży oczy nie tylko z powodu lampki.

Dyszy tak, jakby coś go bolało.

– Co się stało?! – wykrzykuję i zwalam się z materaca na jego stronę. –

Co ci jest?

– Skurcz pleców…

– Co?

– Złapał mnie skurcz mięśni pleców – cedzi przez zęby.

Nadal nie za bardzo wiem, o czym mówi, widzę, że czuje potworny ból,

więc nie próbuję wydobywać z niego więcej informacji, tylko pytam:

– Może powinieneś usiąść?


Kiwa głową, a ja prowadzę go w stronę łóżka. Alex zniża się powoli

z grymasem na twarzy, aż w końcu siada i w tym momencie odnoszę

wrażenie, że ból trochę ustępuje.

– Chcesz się położyć? – pytam.

Kręci głową.

– W takich przypadkach najtrudniej mi wstawać i siadać.

W takich przypadkach? – myślę, ale nie mówię tego na głos, bo moją

pierś przeszywa poczucie winy. Najwyraźniej to kolejna ze zmian, do

których doszło w ciągu tych dwóch bezkontaktowych lat.

– Czekaj – mówię. – Podłożę ci pod plecy parę poduszek.

Alex kiwa głową, a ja uznaję to za potwierdzenie, że nie pogorszę tym

jego stanu. Spulchniam poduszki i opieram je o zagłówek, a on kładzie się

powoli z twarzą wykrzywioną bólem.

– Alex, co się stało?

Zerkam na budzik na stoliku nocnym. Jest piąta trzydzieści rano.

– Wstałem, żeby pobiegać – odpowiada. – Ale chyba jakoś dziwnie

usiadłem… Albo za szybko, nie wiem, bo poczułem skurcz w plecach i… –

Przekrzywia głowę na poduszkach i zaciska powieki. – Cholera, Poppy,

przepraszam.

– Przepraszasz? Za co?

– To moja wina. Nie pomyślałem o tym, jak niska jest ta leżanka.

Powinienem był przewidzieć, że wyskakiwanie z takiego łóżka właśnie tak

się skończy.

– Skąd miałbyś to wiedzieć? – dopytuję z niedowierzaniem.

Alex pociera czoło.

– Powinienem był – powtarza. – To mi się zdarza już od jakiegoś roku.

Nie mogę się nawet schylić po buty, dopóki dobrze się nie obudzę i nie
rozruszam przynajmniej przez pół godziny. Po prostu nie przyszło mi to

wcześniej do głowy. A nie chciałem, żebyś ty dostała migreny od tego

fotela, więc…

– I właśnie dlatego nigdy nie powinieneś zgrywać bohatera – mówię

łagodnie, żartobliwie, ale jego smętna mina ani drgnie.

– Nie pomyślałem – tłumaczy się. – Nie chciałem ci psuć wyjazdu.

– Ej, Alex. – Dotykam delikatnie jego ramienia, tak by nie poruszyć

reszty jego ciała. – To nie ty zepsułeś mi wyjazd, wiesz? Tylko Nikolai.

Kąciki jego ust unoszą się w mało przekonującym uśmiechu.

– Czego potrzebujesz? – pytam. – Jak mogę ci pomóc?

Na te słowa wzdycha. Gdybym miała wymienić jedną rzecz, której Alex

Nilsen szczerze nienawidzi, byłoby to poczucie bezradności. No, może do

spółki z poczuciem, że ktoś musi na niego czekać. Na studiach, kiedy dostał

zapalenia gardła, unikał mnie przez tydzień (to był pierwszy raz, kiedy

naprawdę się na niego wściekłam). Jak tylko jego współlokator doniósł mi,

że Alex leży w gorączce, ugotowałam bardzo niesmaczny rosół

z makaronem we wspólnej kuchni w akademiku i zaniosłam mu do pokoju.

Zamknął drzwi na klucz i nie chciał mnie wpuścić, bo bał się, że mnie

zarazi, więc zaczęłam krzyczeć przez drzwi: „To ja zatrzymam to dziecko,

tak?” – i dopiero wtedy ustąpił.

Alex czuje się nieswojo, kiedy ktoś się nim zajmuje. Na samą myśl

o tym ogarnia mnie podobne, choć wydestylowane uczucie, jak na widok

niezrównanej Miny Smutnego Szczeniaka. I jest przytłaczające. Miłość

wzbiera we mnie nawet nie jak fala, ale jak wznoszony w mgnieniu oka

wieżowiec, który wystrzeliwuje w górę, roztrącając wszystko inne na boki.

– Proszę – mówię – pozwól sobie pomóc.

Alex wzdycha pokonany.


– W przedniej kieszeni mojej torby na laptopa są pigułki na rozluźnienie

mięśni.

– Już przynoszę.

Odszukuję fiolkę, idę do kuchni po szklankę wody, a potem przynoszę

mu jedno i drugie.

– Dzięki – mruczy przepraszająco, po czym łyka jedną tabletkę.

– Żaden problem – zapewniam. – Co jeszcze?

– Nie musisz nic robić. – Upiera się.

– Słuchaj. – Biorę głęboki oddech. – Im szybciej mi powiesz, jak mogę

ci pomóc, tym szybciej wydobrzejesz i tym szybciej się to skończy, tak?

Przesuwa zębami po swojej pełnej dolnej wardze, a ja patrzę na to jak

zahipnotyzowana. Aż podskakuję, gdy jego spojrzenie zwraca się znowu na

mnie.

– Gdybyś znalazła jakiś zimny kompres, mógłby mi ulżyć – przyznaje

wreszcie. – Zazwyczaj używam na zmianę zimnego kompresu i maty

rozgrzewającej, ale i tak najważniejsze jest, żeby siedzieć bez ruchu – mówi

to z wyraźną pogardą.

– Okej. – Wsuwam stopy w sandały i łapię torebkę.

– Co ty robisz? – pyta Alex.

– Jadę do apteki. W tej zamrażarce nie ma nawet tacki do lodu, a co

dopiero kompres. Wątpię też, żeby Nicky posiadał matę rozgrzewającą.

– Nie musisz tego robić. Naprawdę, wystarczy, że nie będę się ruszał.

Kładź się z powrotem spać.

– A ty będziesz tu siedział po ciemku? Zapomnij. Po pierwsze, to by

było przerażająco dziwne, a po drugie, już wstałam, więc równie dobrze

mogę się na coś przydać.

– To twoje wakacje.
Ruszam w stronę drzwi, bo Alex nie może zrobić nic, żeby mnie

powstrzymać.

– Nie. To nasz Wakacyjny Wyjazd. Nie tańcz nago po pokoju, dopóki

nie wrócę, dobrze?

Alex wzdycha ciężko.

– Dziękuję, Poppy. Naprawdę.

– Przestań mi dziękować. Już układam w głowie absurdalną listę

sposobów, na jakie będziesz mi się odwdzięczał.

Tymi słowami w końcu zasługuję sobie na nikły uśmiech.

– To dobrze. Lubię być użyteczny.

– Wiem – odpowiadam. – A ja zawsze to w tobie lubiłam.


15

Wakacje osiem lat temu


Wracamy do naszego pokoju w centrum miasta o drugiej trzydzieści nad

ranem, dość mocno wstawieni. Zazwyczaj nie pijemy tak dużo, ale cały ten

wyjazd to jedno wielkie świętowanie.

Świętujemy to, że Alex zrobił licencjat i niedługo wyjeżdża na studia

magisterskie z twórczego pisania na Uniwersytecie Indiany.

Powtarzam sobie, że to wcale nie tak daleko. W zasadzie to będziemy

mieszkać bliżej siebie, niż odkąd rzuciłam studia.

Ale prawda jest taka, że pomimo wszystkich swoich podróży aż mnie

świerzbi, żeby się wyrwać z domu moich rodziców w Linfield. Zaczęłam

już szukać mieszkań w innych miastach i pracy na stanowisku barmanki

albo kelnerki, na tyle elastycznej, żebym mogła harować do upadłego,

a potem brać kilka tygodni wolnego na podróżowanie.

Spędzanie czasu z rodzicami jest świetne, ale wszystko inne, co wiąże

się z mieszkaniem w domu, przyprawia mnie o klaustrofobię, tak jakby

rodzinne okolice oplatały mnie coraz ciaśniej siecią, z której usiłuję się

wydostać.

Spotykam swoich dawnych nauczycieli, a oni pytają mnie, czym się

zajmuję, i krzywią wargi oceniająco, gdy słyszą odpowiedź. Widuję

kolegów i koleżanki, którzy mnie kiedyś prześladowali, a czasem i takich,

którzy byli całkiem mili, i czym prędzej uciekam. Pracuję w ekskluzywnym

barze w Cincinnati, czterdzieści minut drogi na południe, a kiedy Jason

Stanley, pierwszy chłopak, który mnie pocałował, wszedł tam kiedyś


z ortodontycznie wyrównanym uśmiechem na twarzy, ubrany w strój,

jakiego wymaga pełnoetatowa praca na stanowisku biurowym,

czmychnęłam do łazienki. Szefowej powiedziałam, że zwymiotowałam.

Później przez kilka tygodni ciągle mnie pytała, jak się czuję, głosem,

który zdradzał przekonanie, że jestem w ciąży.

Nie byłam w ciąży. Zawsze jesteśmy z Julianem bardzo ostrożni.

A przynajmniej ja jestem. Bo Julian, ogólnie rzecz biorąc, z natury nie jest

ostrożny. To człowiek, który mówi światu „tak”, niezależnie od tego, o co

świat go prosi. Kiedy odwiedza mnie w pracy, dopija drinki pozostawione

na ladzie, i przynajmniej raz w życiu spróbował większości narkotyków

(poza heroiną). Zawsze jest chętny na weekendowy wyjazd do wąwozu Red

River albo do parku stanowego Hocking Hills – a także na dłuższe wyjazdy

do Nowego Jorku nocnym autobusem, który kosztuje tylko sześćdziesiąt

dolarów za bilet w obie strony, choć często nie ma w nim toalety. Julian ma

równie elastyczne godziny pracy co ja – też nie skończył studiów, z tym że

on rzucił Uniwersytet w Cincinnati zaledwie po roku.

Studiował architekturę, ale tak naprawdę chce zostać zawodowym

artystą. Wystawia swoje obrazy w małych galeryjkach na mieście,

a mieszka razem z trzema innymi malarzami w starym białym domu, który

przywodzi mi na myśl Bucka i jego przejściowych współlokatorów

z Tofino.

Czasem, kiedy wypiję o jedno piwo za dużo i siedzę z nimi na

werandzie, podczas gdy oni palą trawkę albo kretek i opowiadają o swoich

marzeniach, ogarnia mnie taka nostalgia, że mam ochotę szlochać ze

smutku pomieszanego ze szczęściem w proporcjach, których nigdy nie

potrafię do końca określić.

Julian jest chudy jak wieszak, ma zapadnięte policzki i czujne

spojrzenie, które potrafi przeniknąć człowieka jak promienie


rentgenowskie. Gdy pocałowaliśmy się po raz pierwszy przed jego

ulubionym barem – obskurną knajpą w centrum miasta, na której tyłach

znajduje się serwis rowerowy – powiedział mi, że nie chce się żenić ani

mieć dzieci.

– To nic – odparłam. – Ja też nie chcę za ciebie wychodzić.

Roześmiał się chropawo i znowu mnie pocałował. Zawsze smakuje

papierosami albo piwem, a kiedy bierze wolne w pracy (pracuje

w magazynie UPS na skraju miasta), żeby malować w domu, tak się zatraca

w swojej twórczości, że zapomina o jedzeniu i piciu. Gdy się potem

spotykamy, jest zwykle w paskudnym nastroju, ale tylko przez pierwsze

kilka minut, dopóki czegoś nie zje, bo wtedy znowu zmienia się

w uroczego, czułego chłopaka, który zawsze mnie całuje i dotyka tak

zmysłowo, że regularnie myślę sobie: Ależ pięknie by to wyglądało na

filmie.

Zastanawiam się wtedy, czy mu o tym nie powiedzieć i nie

zaproponować, żebyśmy ustawili aparat i zrobili parę zdjęć, ale chwilę

później ogarnia mnie wstyd, że w ogóle coś takiego przyszło mi do głowy.

Julian jest drugim chłopakiem, z którym się przespałam, ale on o tym

nie wie. Nie pytał. Pierwszy nadal przychodzi czasem do mojego baru, żeby

trochę poflirtować, jednak oboje widzimy, że to, co kiedyś nas do siebie

przyciągało, ulotniło się całkiem po tych dwóch szybkich razach. Było

trochę niezręcznie, ale w porządku, i ostatecznie się cieszę, że zrobiłam to

z nim, bo mam poczucie, że Julian spietrałby się i w ogóle by się do mnie

nie zbliżył, gdyby wiedział, jak małe mam doświadczenie. Bałby się, że za

bardzo się do niego przywiążę, i pewnie miałby rację, ale wydaje mi się, że

on też za bardzo się do mnie przywiązał, więc na razie nie przeszkadza

nam, że spędzamy ze sobą każdą wolną chwilę.


Julian spotkał się z Aleksem raz w „moim” barze, kiedy Alex przyjechał

do domu na Boże Narodzenie, drugi raz podczas przerwy wiosennej

w obskurnym barze rowerowym Juliana, a trzeci raz na śniadaniu w Waffle

House przed tym, jak wyruszyliśmy z Aleksem na tę wycieczkę. Domyślam

się, że nie ma o nim zbyt pochlebnej opinii, co przyjęłam z umiarkowanym

rozczarowaniem. Jestem też świadoma, że Alex gardzi Julianem, co raczej

nie powinno mnie dziwić.

Alex uważa, że Julian jest nierozważny i lekkomyślny. Nie podoba mu

się to, że Julian się ciągle spóźnia, ani to, że czasem przez kilka dni nie

mam od niego żadnych wieści, a potem potrafię spędzać z nim kilka

tygodni prawie bez przerwy, ani to, że nie poznał jeszcze moich rodziców,

chociaż mieszkają w jednym mieście.

– To nic. – Upierałam się kilka dni temu, podczas lotu do San Francisco,

kiedy Alex podzielił się ze mną tymi spostrzeżeniami. – Nam to nie

przeszkadza. – Nawet bym nie chciała, żeby poznał moją rodzinę.

– Po prostu widzę, że on tego nie łapie – stwierdził Alex.

– Czego nie łapie?

– Ciebie – wyjaśnił. – Nie ma pojęcia, jakim jest szczęściarzem.

To było urocze z jego strony, ale poczułam się też zraniona. Sposób,

w jaki Alex postrzegał mój związek, napawał mnie wstydem, choć nie

wiedziałam nawet, czy jestem skłonna przyznać mu rację.

– Ja też jestem szczęściarą – powiedziałam. – Alex, on jest naprawdę

wyjątkowy.

Alex westchnął.

– Może po prostu muszę go lepiej poznać. – Ton jego głosu nie

wskazywał na to, żeby jego zdaniem mogło to rozwiązać problem.

Wcześniej wyobrażałam sobie, że oni dwaj staną się kiedyś najlepszymi

przyjaciółmi, tak bliskimi, że poszerzenie składu naszych Wakacyjnych


Wyjazdów o Juliana nabierze sensu. Gdy jednak zobaczyłam, jak na siebie

reagują, zrozumiałam, że lepiej nawet o tym nie wspominać.

Tak więc lecimy z Aleksem do San Francisco sami. Na mojej karcie

kredytowej uzbierało się dość punktów, żebyśmy jeden z biletów na

samolot w obie strony dostali za darmo, a na drugi się złożyliśmy.

Rozpoczęliśmy od czterodniowego pobytu w regionie winiarskim, gdzie

zatrzymaliśmy się w pensjonacie, który pokrywał nam koszt dwóch

noclegów w zamian za reklamę wśród dwudziestu pięciu tysięcy osób

obserwujących mojego bloga. Alex w odruchu życzliwości zgodził się

porobić mi zdjęcia w różnych dziwnych sytuacjach:

Gdy usiadłam na jednym ze staroświeckich czerwonych rowerów, które

pensjonat udostępnia swoim gościom, w olbrzymim słomkowym kapeluszu

na głowie i z bukietem świeżych kwiatów w wiklinowym koszyku

zawieszonym na kierownicy.

Gdy spacerowałam ścieżką wiodącą przez łąki porośnięte kępami traw

i rachitycznymi drzewami.

Gdy sączyłam kawę na tarasie i przybrałam staromodną zrelaksowaną

pozę w saloniku.

Z degustacjami wina też mieliśmy szczęście. Pierwsza winiarnia, do

której poszliśmy, fundowała degustację, jeśli kupiło się u nich dowolną

butelkę, więc wyszukałam wcześniej w internecie najtańszą z oferowanych.

Alex zrobił mi zdjęcie, kiedy pozowałam między rzędami butelek

z pobłyskującym kieliszkiem różowego wina w dłoni i jedną nogą

odstawioną na bok, tak by wyeksponować mój absurdalny kombinezon

vintage w fioletowo-żółte paski.

Byłam już wtedy lekko wstawiona, więc kiedy Alex przykląkł w swoich

jasnoszarych spodniach na wysuszonej ziemi, żeby zrobić mi zdjęcie,

prawie się przewróciłam ze śmiechu, że wybrał tak dziwny kąt.


– Za dużo napiłam – wydyszałam, łykając powietrze.

– Za. Dużo. Napiłaś? – powtórzył, zarazem z zachwytem

i niedowierzaniem, a kiedy aż przysiadłam między półkami, zaśmiewając

się do łez, pstryknął mi jeszcze kilka zdjęć od dołu, zdjęć, na których

wyglądam jak krzykliwie ubrany trójkąt ze skóry.

Specjalnie zgrywał fotografa od siedmiu boleści – nie w ramach

protestu, tylko po to, żeby mnie rozśmieszyć.

To była druga strona medalu ze Smutnym Szczeniakiem, kolejne

przedstawienie odgrywane wyłącznie dla mnie.

Gdy weszliśmy do drugiej winiarni, czuliśmy się już senni od alkoholu

i słońca, a ja pozwoliłam, by moja głowa opadła na jego ramię. Formalnie

rzecz biorąc, siedzieliśmy w środku: całą tylną ścianę pomieszczenia

stanowiły przeszklone drzwi garażowe, które otwierały się do góry, tak że

można było swobodnie przechodzić między patio z pergolą porośniętą

bugenwillą a jasnym, przestrzennym barem o sufitach zawieszonych na

wysokości sześciu metrów i potężnymi wentylatorami, które obracały się

leniwie nad naszymi głowami, kołysząc nas do snu jednostajnym rytmem.

– Od jak dawna jesteście razem? – spytała urocza kobieta w średnim

wieku, prowadząca degustację, gdy wróciła do nas z kolejnym winem do

spróbowania, lekkim i orzeźwiającym chardonnay.

– Och – zmieszał się Alex.

A ja w pół ziewnięcia ścisnęłam go za biceps i oznajmiłam:

– Jesteśmy nowożeńcami.

Barmanka wyraźnie się ucieszyła.

– W takim wypadku – oświadczyła, mrugając do nas – tym razem ja

stawiam.

Miała na imię Mathilde i pochodziła z Francji, ale przeniosła się do

Stanów po tym, jak poznała w internecie swoją przyszłą żonę. Mieszkały


teraz w Sonomie, ale miesiąc miodowy spędziły niedaleko San Francisco.

– Pensjonat nazywa się Blue Heron Inn – powiedziała mi. – To

najbardziej sielankowe miejsce, jakie kiedykolwiek widziałam.

Romantyczne, przytulne, z ogniem trzaskającym w kominku i ślicznym

patiem, tylko parę minut drogi od Muir Beach. Musicie tam zajrzeć. To

idealne miejsce dla nowożeńców. Powiedzcie im, że przysłała was

Mathilde.

Przed opuszczeniem winiarni daliśmy Mathilde tyle napiwku, ile

kosztowała degustacja, którą nam postawiła, i jeszcze trochę. W ciągu

następnych kilku dni często zagrywałam kartą nowożeńców. Czasem

dostawaliśmy jakąś zniżkę albo darmowy kieliszek wina; czasem tylko

uśmiech, ale i to wydawało się szczere i znaczące.

– Trochę mi z tym źle – wyznał Alex, kiedy przechadzaliśmy się po

jednej z winnic, żeby trochę wytrzeźwieć.

– Jeśli chcesz wziąć ślub – oświadczyłam – to możemy.

– Jakoś mi się wydaje, że Julian nie przyjąłby tego zbyt dobrze.

– Nie będzie miał nic przeciwko – stwierdziłam. – Julian nie chce się

żenić.

Alex zatrzymał się i popatrzył na mnie, a wtedy ja – wyłącznie przez to,

że za dużo wypiłam – zaczęłam płakać. Ujął moją twarz w dłonie

i przechylił tak, żeby w nią spojrzeć.

– Hej – zaczął – Poppy, to nic. Przecież tak naprawdę nie chcesz

wychodzić za Juliana, prawda? Jesteś stanowczo za dobra dla tego kolesia.

On na ciebie nie zasługuje.

Wciągnęłam łzy nosem, ale przez to tylko spłynęło ich jeszcze więcej.

Kiedy się odezwałam, mój głos zabrzmiał piskliwie i żałośnie:

– Poza rodzicami nikt mnie nigdy nie pokocha. Umrę w samotności.


Wiedziałam, jak głupio i melodramatycznie to brzmi, ale przy nim

zawsze trudno mi się było hamować, nie zdradzać całej prawdy na temat

tego, jak się czuję. A najgorsze było to, że do tej chwili nawet nie

wiedziałam, że tak się czuję. Obecność Aleksa w jakiś sposób wydobywała

ze mnie prawdę i wyciągała ją od razu na wierzch.

Pokręcił głową i przyciągnął mnie do piersi, ściskając i unosząc lekko

do siebie, tak jakby zamierzał mnie wchłonąć.

– Ja cię kocham – powiedział i pocałował mnie w głowę. – I jeśli

chcesz, możemy razem umrzeć w samotności.

– Sama nawet nie wiem, czy chcę wychodzić za mąż – przyznałam,

ocierając łzy z cichym śmiechem. – Chyba zaraz zacznie mi się okres albo

coś w tym stylu.

Alex wpatrywał się we mnie jeszcze przez chwilę z nieprzeniknioną

miną. Nie czułam się prześwietlana na wylot, jak wtedy, gdy patrzył na

mnie Julian. Czułam się po prostu dostrzeżona.

– Za dużo napiłam – powiedziałam.

Na jego usta wypłynął wreszcie ułamek uśmiechu, po czym wróciliśmy

do rozchadzania szumu w głowach.

Z samego rana wymeldowaliśmy się z naszego pensjonatu, a w drodze

do San Francisco zadzwoniliśmy z samochodu do Blue Heron Inn. Był

środek tygodnia i mieli mnóstwo wolnych pokoi.

– Czy to nie ty jesteś przypadkiem tą Poppy, o której wspominała mi

Mathilde? – spytała kobieta, z którą rozmawiałam przez telefon.

Alex posłał mi znaczące spojrzenie, a ja westchnęłam ciężko.

– Tak, tylko muszę pani coś wyznać. Powiedzieliśmy Mathilde, że

jesteśmy nowożeńcami, ale to był żart. Więc nie chcielibyśmy nic za

darmo.
Kobieta po drugiej stronie słuchawki zaniosła się suchym kaszlem,

który okazał się śmiechem.

– Och, złotko. Mathilde nie urodziła się wczoraj. Ludzie bez przerwy

próbują ją na to nabrać. A was po prostu polubiła.

– My też ją polubiliśmy – odparłam, szczerząc się pełną gębą do

Aleksa. A on wyszczerzył się do mnie.

– Nie mam możliwości, żeby zaproponować komukolwiek darmowy

pobyt – ciągnęła – ale mam parę całorocznych wejściówek, z których

możecie skorzystać, gdybyście chcieli odwiedzić rezerwat Muir Woods.

– Byłoby świetnie! – ucieszyłam się.

I w ten sposób zaoszczędziliśmy trzydzieści dolców.

Pensjonat okazał się cudny: biały dom w stylu Tudorów przycupnięty

przy wąskiej drodze. Miał dach kryty gontem i krzywe okna, wzdłuż

których stały skrzynki z kwiatami, a kiedy podjechaliśmy na parking,

zobaczyliśmy światło w oknach oraz dym unoszący się romantycznie

z komina i niknący we mgle.

Przez dwa dni krążyliśmy między plażą, lasami sekwojowymi,

przytulną biblioteką w pensjonacie oraz jadalnią ze stołami z ciemnego

drewna i ogniem buchającym w kominku. Graliśmy w uno, kierki i w coś,

co nazywało się Quiddler. Piliśmy pieniste piwa i zjadaliśmy wielkie

angielskie śniadania.

Robiliśmy sobie wspólne zdjęcia, ale żadnego z nich nie wrzuciłam na

bloga. Może to samolubne, jednak nie chciałam, żeby w to miejsce zjechało

nagle dwadzieścia pięć tysięcy osób. Chciałam, żeby zostało dokładnie

takie, jak było.

Na ostatnią noc zarezerwowaliśmy pokój w nowoczesnym hotelu, który

należał do ojca jednej z moich fanek. Kiedy zamieściłam wpis na temat


planowanego wyjazdu, dziewczyna zgłosiła się do mnie bezpośrednio

i zaproponowała darmowy pokój.

„Uwielbiam twojego bloga – napisała – i uwielbiam czytać o Pewnym

Przyjacielu”. Tym mianem określam Aleksa, jeśli w ogóle o nim

wspominam. Zazwyczaj staram się go pomijać, bo akurat o nim, podobnie

jak o pensjonacie Blue Heron Inn, nie mam ochoty opowiadać tysiącom

ludzi, ale czasem jego wypowiedzi są zbyt zabawne, żeby ich nie

przytoczyć. Najwyraźniej przesączał się do moich wpisów częściej, niż

sądziłam.

Postanowiłam podjąć większy wysiłek, żeby go w to nie mieszać, ale

darmowy pokój przyjęłam z jednego prostego powodu: kasa. Poza tym ten

hotel oferuje gościom parking w cenie, co w San Francisco można by

porównać do oddawania klientowi nerki.

Gdy tylko dotarliśmy do hotelu, porzuciliśmy bagaże w pokoju, po

czym ruszyliśmy z powrotem na miasto, żeby jak najlepiej wykorzystać

nasz jedyny dzień w samym San Francisco. Samochód zostawiliśmy na

parkingu i przesiedliśmy się do taksówek.

Najpierw przespacerowaliśmy się mostem Golden Gate, na którym było

niesamowicie, ale też zimniej, niż się spodziewałam, a na dodatek tak

wietrznie, że nie słyszeliśmy się nawzajem. Przez jakieś dziesięć minut

udawaliśmy, że rozmawiamy, machając zawzięcie rękami i krzycząc do

siebie jakieś głupoty podczas szybkiego marszu zatłoczonym chodnikiem.

Przypominało mi to przejażdżkę taksówką wodną na Vancouver,

podczas której Buck gestykulował niejasno, snując jakieś opowieści, tak jak

jeden z tych ortodontów, którzy grzebiąc w ustach pacjenta, nie przestają

zadawać mu otwartych pytań.

Na szczęście pogoda postanowiła być słoneczna, w przeciwnym

wypadku pewnie dostalibyśmy na tym moście hipotermii. Zatrzymaliśmy


się na środku, a ja udawałam, że próbuję się wspiąć na barierkę. Alex zrobił

swój popisowy grymas i pokręcił głową. Chwycił mnie za ręce i odciągnął

od barierki, a potem nachylił się tak blisko, żebym usłyszała go ponad

wiatrem, i powiedział mi do ucha:

– Jak na to patrzę, czuję, że zaraz dostanę sraczki.

Wybuchnęłam śmiechem, a potem poszliśmy dalej – on od środka, ja

bliżej barierki, tak że przez całą drogę musiałam się opierać przemożnej

chęci zrobienia mu na złość. Chociaż gdybym rzeczywiście się wspięła na

tę barierkę, pewnie bym spadła i nie tylko zginęła, ale też straumatyzowała

biednego Aleksa Nilsena, a to ostatnie, czego w tamtej chwili chciałam.

Po drugiej stronie mostu znajdowała się restauracja o nazwie Round

House Café, mieszcząca się w okrągłym, przeszklonym budynku.

Schowaliśmy się do środka, żeby napić się kawy i dać uszom chwilę

przerwy od dzwoniącego w nich wiatru.

W San Francisco są dziesiątki księgarni i sklepów vintage, ale my

uznaliśmy, że po dwa lokale powinny nam wystarczyć.

Najpierw pojechaliśmy taksówką do City Lights, księgarni połączonej

z wydawnictwem, która działa mniej więcej od czasów rozkwitu ery

bitników. Żadne z nas nie jest wielkim fanem tego ruchu, ale stara, pełna

zaułków księgarnia okazała się dokładnie takim miejscem, o jakim marzył

Alex. Potem weszliśmy do sklepu o nazwie Second Chance Vintage, gdzie

znalazłam torebkę z cekinami z lat czterdziestych za osiemnaście dolarów.

Następnie planowaliśmy jechać do księgarni Booksmith w dzielnicy

Haight-Ashbury, ale do tej pory wielkie angielskie śniadanie, które

zjedliśmy w Blue Heron Inn, zdążyło z nas zejść, a kawa z Round House

wprawiła nas w lekkie rozdygotanie.

– Chyba po prostu będziemy musieli tu wrócić – oświadczyłam

Aleksowi, gdy wyszliśmy ze sklepu i zaczęliśmy szukać obiadu.


– Chyba tak – przyznał. – Może na naszą pięćdziesiątą rocznicę.

Uśmiechnął się do mnie, a moje serce urosło wtedy tak wielkie i lekkie,

jakbym miała za chwilę odlecieć.

– Tak tylko, żebyś wiedział – rzuciłam. – Z radością wyszłabym za

ciebie za mąż jeszcze raz, Aleksie Nilsenie.

Alex przechylił głowę na bok. Przybrał Minę Smutnego Szczeniaka.

– Tylko po to, żeby dostać więcej darmowego wina?

Trudno wybrać jedną restaurację w mieście, które ma tak wiele do

zaoferowania, ale byliśmy zbyt wygłodniali, żeby przeglądać uważnie

przygotowaną przeze mnie wcześniej listę, więc postawiliśmy na klasyk.

Farallon nie jest tanim lokalem, ale drugiego dnia degustacji win, kiedy

oboje byliśmy już mocno rozochoceni, Alex zamówił nam po kolejnym

kieliszku, wołając „Raz kozie śmierć!” i od tamtej pory, kiedy tylko jedno

z nas nie mogło się na coś zdecydować, drugie namawiało: „Raz kozie

śmierć!”.

Dotąd kończyło się to głównie kupowaniem olbrzymich rożków

z lodami, używanych książek w miękkiej okładce i mnóstwa wina.

Ale Farallon to zachwycająca restauracja, jedna z atrakcji San

Francisco, więc uznaliśmy, że jeśli mamy gdzieś wydać za dużo pieniędzy,

możemy to zrobić właśnie tam. Gdy tylko weszliśmy do budynku

i zobaczyliśmy okazałe, półkoliste sufity, złocone oprawy lamp i loże

o złotych krawędziach, oznajmiłam: „Nie żałujmy sobie” i zmusiłam

Aleksa do przybicia mi piątki.

– Przybijanie piątki wywołuje u mnie wysypkę – wymamrotał.

– W takim razie miejmy to już za sobą, na wypadek gdyby się okazało,

że masz jeszcze alergię na owoce morza.

Byłam tak urzeczona bajecznym wystrojem wnętrza, że po drodze do

stolika trzy razy się potknęłam. Czułam się, jakbym trafiła do zamku
z Małej syrenki, z tą różnicą, że nie był animowany i wszyscy byli w pełni

ubrani.

Kiedy kelner zostawił nas z kartami, Alex zachował się jak klasyczny

dziadek: otworzył menu, spojrzał na ceny i cofnął się, robiąc wielkie oczy,

niczym przestraszony koń.

– Naprawdę? – spytałam. – Aż tak źle?

– To zależy. Masz ochotę na coś więcej niż piętnaście gramów kawioru?

Nie było aż tak drogo, żeby wyższe warstwy klasy średniej z Linfield

nie mogły sobie pozwolić na obiad tutaj, ale dla nas – tak, było drogo.

Wzięliśmy na spółkę talerz ostryg, krabów i krewetek, a do tego

jednego drinka.

Kelner nas znienawidził.

Minęliśmy go, wychodząc z restauracji, i wydawało mi się nawet, że

usłyszałam, jak Alex rzuca półgłosem:

– Bardzo pana przepraszamy.

Ruszyliśmy prosto do budki z pizzą i wtrząchnęliśmy we dwoje całą

dużą serową.

– Ale się objadłem – stwierdził Alex, kiedy szliśmy potem ulicą. – Jak

siedzieliśmy w tej restauracji i podali nam ten malutki talerz, poczułem się,

jakby opętał mnie jakiś demon gospodarności. Słyszałem w głowie głos

mojego taty: „No to to nie jest oszczędne”.

– Ja podobnie – przyznałam. – W połowie myślałam już tylko: weźcie

mnie stąd, muszę iść do Costco i kupić worek makaronu za pięć dolarów,

zdolny wyżywić całą rodzinę przez kilka tygodni.

– Chyba kiepsko sobie radzę z wakacjami. Całe to używanie życia

wywołuje we mnie wyrzuty sumienia.


– Wcale nie radzisz sobie kiepsko – zaprotestowałam. – Poza tym

praktycznie wszystko wywołuje w tobie wyrzuty sumienia, więc nie zwalaj

tego na używanie życia.

– Touché – zgodził się Alex. – Ale mimo wszystko. Pewnie lepiej byś

się bawiła, gdybyś wybrała się na ten wyjazd z Julianem.

Nie brzmiało to jak pytanie, ale ze sposobu, w jaki zerknął na mnie,

a potem znowu na chodnik przed nami, domyśliłam się, że jednak chciał

poznać odpowiedź.

– Zastanawiałam się, czy go nie zaprosić – wyznałam.

– Tak? – Alex wyjął rękę z kieszeni i przygładził sobie włosy.

Z jakiegoś powodu przesuwające się nad nim światła latarni stojących

przy ciemnym chodniku sprawiały, że wydawał się wyższy. Nawet kiedy się

garbił, znacznie nade mną górował. Pewnie zawsze tak było, tylko nie

zawsze to zauważałam, bo często zniżał się do mojego poziomu albo

podciągał mnie do swojego.

– Tak. – Zahaczyłam rękę o jego łokieć. – Ale cieszę się, że tego nie

zrobiłam. Cieszę się, że jesteśmy tylko my.

Spojrzał na mnie znad swojego ramienia i zwolnił. Ja też zwolniłam.

– Zamierzasz z nim zerwać?

Zaskoczył mnie tym pytaniem. Zaskoczyło mnie też to, jak na mnie

patrzył: ze ściągniętymi brwiami i ściśniętymi wargami. Moje serce

przeskoczyło jedno uderzenie.

Tak, pomyślałam natychmiast, bez chwili zastanowienia.

– Nie wiem – powiedziałam. – Może.

Szliśmy dalej. Potem natrafiliśmy na bar urządzony w stylu

hemingwayowskim. Mogłoby się wydawać, że to niejednoznaczny temat,

ale właściciele wyszli z tego obronną ręką dzięki meblom z gładkiego,

ciemnego drewna, bursztynowemu światłu i sieciom rybackim (nie były to


kabaretki, tylko prawdziwe sieci na ryby) zwieszającym się z sufitu.

Wszystkie drinki miały w składzie rum i zostały nazwane od książek oraz

opowiadań Hemingwaya, a my w ciągu następnych dwóch godzin

wypiliśmy z Aleksem po trzy i jeszcze po jednym shocie. Ciągle

powtarzałam: „Daj spokój, Alex! Przecież świętujemy!”, ale tak naprawdę

czułam się, jakbym próbowała o czymś zapomnieć.

A teraz, gdy wtaczamy się do naszego pokoju hotelowego, dociera do

mnie, że nie pamiętam, o czym próbowałam zapomnieć, więc chyba

zadziałało.

Zrzucam buty i zwalam się na najbliższe łóżko, podczas gdy Alex znika

w łazience i wynurza się z niej z dwoma kubkami wody.

– Wypij to – mówi. Stękam i próbuję odpędzić jego rękę. – Poppy –

odzywa się bardziej stanowczo, a ja podnoszę się naburmuszona

i przyjmuję kubek.

Alex siada na łóżku obok mnie i czeka, aż wypiję, a potem idzie

napełnić ponownie oba naczynia.

Nie wiem nawet, ile razy to robi, bo w tym czasie dryfuję coraz bliżej

snu. Wiem tylko, że wreszcie odstawia szklanki na bok i chce wstać, ale ja

w swoim stanie półsnu i pełnego pijaństwa łapię go za rękę i proszę:

– Nie idź.

Siada z powrotem na łóżku, po czym kładzie się obok mnie. Zasypiam

wtulona w jego bok, a kiedy następnego ranka otwieram oczy na dźwięk

budzika, on jest już pod prysznicem.

Poczucie upokorzenia, że kazałam mu spać obok siebie, zalewa mnie

nagłą, palącą falą. W tym momencie już wiem, że nie mogę zerwać

z Julianem zaraz po powrocie. Muszę odczekać na tyle długo, żeby się

upewnić, że właśnie tego chcę. Na tyle długo, żeby Aleksowi nie przyszło

do głowy, że te dwa zdarzenia mogą być ze sobą powiązane.


Bo nie są, myślę. Jestem prawie przekonana, że nie są.
16

Te wakacje
Znajduję aptekę całodobową w Palm Springs i jadę do niej w pierwszych,

delikatnych promieniach wschodzącego słońca. Wracam do apartamentu,

jeszcze zanim otworzy się większość innych sklepów. Na parkingu przed

Różą Pustyni zdążyła się już zrobić patelnia, a gdy wspinam się po

schodach z torbami zakupów, chłodne godziny przedświtu kurczą się do

rozmiarów odległego wspomnienia.

– Jak tam? – pytam Aleksa, zamykając za sobą drzwi.

– Lepiej. – Zmusza się do uśmiechu. – Dzięki.

Kłamca. Na całej twarzy ma wypisany ból. Ukrywanie go wychodzi mu

gorzej niż maskowanie emocji. Wkładam dwa kupione kompresy do

zamrażarki, a potem podchodzę do łóżka i podłączam do prądu matę

rozgrzewającą.

– Pochyl się – mówię i Alex zmienia pozycję na tyle, żebym mogła

wsunąć matę między stertę poduszek a środkową część jego pleców.

Dotykam jego ramienia i pomagam mu opuścić się wolniej na poduszki.

Ma taką ciepłą skórę. Jestem pewna, że leżenie na macie nie będzie

przyjemne, ale mam nadzieję, że zadziała i rozgrzeje mięśnie jego grzbietu

na tyle, żeby się rozluźniły.

Pół godziny później zmienimy ją na zimne kompresy, żeby złagodzić

ewentualny stan zapalny.

Tak, możliwe, że poczytałam sobie o skurczach mięśni pleców, chodząc

po cichych alejkach apteki oświetlonych jarzeniówkami.


– Mam też balsam chłodząco-rozgrzewający – oznajmiam. – Myślisz,

że pomoże?

– Możliwe – odpowiada Alex.

– Wiesz, zawsze warto spróbować. Tylko pewnie powinnam była o tym

pomyśleć, zanim położyłeś się znowu w wygodnej pozycji.

– To nic – mówi on, krzywiąc się. – Kiedy mnie to dopada, żadna

pozycja nie jest tak naprawdę wygodna. Właściwie to tylko czekam, aż leki

mnie uśpią, a po obudzeniu czuję się już zwykle o wiele lepiej.

Zsuwam się z krawędzi łóżka i idę przynieść pozostałe torby.

– Ile to zwykle trwa?

– Najczęściej jeden dzień, jeśli się nie ruszam – odpowiada Alex. –

Jutro będę musiał na siebie uważać, ale będę już mógł chodzić po pokoju.

Powinnaś zwiedzić w tym czasie jakieś miejsce, które na pewno by mi się

nie spodobało. – Zmusza się do kolejnego uśmiechu.

Ignoruję tę uwagę i grzebię w torbie w poszukiwaniu balsamu.

– Pomóc ci się pochylić?

– Nie, dam radę.

Ale jego mina wskazuje na coś wprost przeciwnego, więc przysuwam

się do niego, biorę go za ramiona i pomagam mu powoli usiąść.

– Czuję się teraz, jakbyś była moją pielęgniarką – rzuca gorzko.

– Gorącą, seksowną pielęgniarką? – pytam, próbując poprawić mu

nastrój.

– Pielęgniarką opiekującą się starym, smutnym facetem, który już sam

sobie w życiu nie poradzi – odpowiada.

– Masz własny dom – mówię. – Założę się, że zerwałeś nawet

wykładzinę w łazience.

– Zerwałem – przyznaje.
– Widzisz, doskonale sobie radzisz – stwierdzam. – Ja nie potrafię

nawet utrzymać roślinki przy życiu.

– Bo nigdy cię nie ma w domu – zauważa Alex.

Odkręcam pojemniczek z balsamem i nabieram trochę na palce.

– Nie sądzę. Sprawiłam sobie te żelazne rośliny, epipremnum,

zamiokulkasa, sansewierię, wiesz, te, co potrafią rosnąć po parę miesięcy

w sklepach bez okien i mimo to nie umierają. A potem przenoszą się do

mojego mieszkania i od razu rezygnują z życia. – Jedną ręką stabilizuję

jego klatkę piersiową, żeby nie trząść nim za mocno, a drugą sięgam mu za

plecy i wmasowuję krem. – W tym miejscu? – pytam.

– Trochę wyżej i w lewo. Moje lewo.

– Tutaj? – Patrzę na niego, a on kiwa głową. Z trudem odrywam wzrok

i skupiam się na jego plecach, zataczając palcami kręgi na bolesnym

miejscu.

– Czuję się okropnie, że musisz to robić – mamrocze Alex.

Wracam spojrzeniem do jego oczu, teraz spuszczonych i poważnych

pod zmarszczonymi brwiami, i mam wrażenie, jakby serce spadło mi na

samo dno klatki piersiowej, a potem podleciało znowu w górę.

– Alex, przyszło ci kiedyś do głowy, że ja lubię się tobą opiekować? –

pytam. – To znaczy, oczywiście nie chcę, żeby coś cię bolało, i mam

wyrzuty sumienia, że pozwoliłam ci spać na tym okropnym fotelu, ale jeśli

już ktoś musi cię pielęgnować, to czuję się zaszczycona, że mogę to robić.

Zaciska wargi i przez następne kilka chwil żadne z nas się nie odzywa.

Zabieram z niego ręce i pytam:

– Głodny?

– Nie za bardzo – odpowiada.


– To niedobrze. – Idę do kuchni i spłukuję z dłoni resztki balsamu,

potem biorę dwie szklanki, napełniam je lodem i wracam z nimi do łóżka,

a następnie ustawiam pozostałe torby z zakupami w rzędzie. – Bo… –

Zamaszystym gestem wyjmuję z torby pudełko z pączkami, niczym

iluzjonistka wyciągająca królika z kapelusza.

Alex spogląda na nie z powątpiewaniem. Nie jest wielkim fanem

słodyczy. I pewnie po części dlatego tak dobrze pachnie, bo nawet

pomijając obsesję na punkcie czystości, jego oddech i ciało zawsze

wydzielają przyjemny zapach, który wynika zapewne z tego, że Alex nie

odżywia się jak dziesięciolatek. Albo jak członek rodziny Wrightów.

– A dla ciebie… – zapowiadam, po czym wystawiam kubeczki

z jogurtem, pudełko granoli i miks drobnych owoców, a do tego butelkę

cold brew. W apartamencie jest zdecydowanie za gorąco, żeby pić gorącą

kawę.

– Łał – mówi Alex z uśmiechem. – Jesteś prawdziwą bohaterką.

– Wiem. To znaczy, dziękuję.

Siadamy i zaczynamy ucztować w stylu piknikowym, czyli na łóżku. Ja

zjadam głównie pączki i parę łyżeczek jogurtu Aleksa. On zjada głównie

jogurt, ale pochłania też pół pączka z nadzieniem truskawkowym.

– Nigdy nie jem takich rzeczy – oświadcza.

– Wiem.

– Jest całkiem niezły.

– Do mnie przemawia – dodaję celowo, ale nawet jeśli Alex łapie aluzję

do naszego pierwszego wspólnego wyjazdu, ignoruje ją, a we mnie ściska

się serce.

Możliwe, że wszystkie te drobne chwile, które dla mnie znaczyły tak

wiele, dla niego liczyły się dużo mniej. Możliwe, że nie odzywał się do

mnie przez dwa lata właśnie dlatego, że kiedy przestaliśmy ze sobą


rozmawiać, wcale nie miał poczucia, że stracił coś cennego –

w przeciwieństwie do mnie.

Zostało nam jeszcze pięć dni wyjazdu, łącznie z dzisiejszym – choć

tylko dzisiaj i jutro nie mamy żadnych zobowiązań weselnych – a ja

właśnie zaczynam się bać czegoś więcej niż tylko skrępowania.

Mam na myśli złamanie serca. Pełną wersję uczucia, którego

doświadczam w tym momencie, tylko ciągnącą się całymi dniami, bez

chwili ulgi ani ucieczki. Pięć dni udawania, że jest dobrze, podczas gdy

w środku coś mi się rozdziera na coraz drobniejsze kawałki, aż wreszcie

zostają tylko strzępy.

Alex odstawia swoje cold brew na stolik nocny i spogląda na mnie.

– Naprawdę powinnaś się gdzieś wybrać.

– Nie chcę – odpowiadam.

– Jasne, że chcesz. To twój wyjazd, Poppy. Poza tym na pewno nie

masz jeszcze wszystkiego, czego potrzebujesz do swojego artykułu.

– Artykuł może poczekać.

Alex przechyla niepewnie głowę.

– Proszę, Poppy – mówi. – Będę się czuł okropnie, jeśli utkniesz tu ze

mną na cały dzień.

Chciałabym mu powiedzieć, że ja będę się czuła okropnie, jeśli stąd

wyjdę. Chciałabym powiedzieć: „Jedyne, czego oczekiwałam po tym

wyjeździe, to bycie z tobą gdziekolwiek przez cały dzień” albo: „Komu by

się chciało zwiedzać Palm Springs, kiedy jest czterdzieści stopni w cieniu”,

albo: „Kocham cię tak bardzo, że czasem to aż boli”. Zamiast tego

wszystkiego mówię tylko:

– Okej.

Potem wstaję i idę do łazienki, żeby się przygotować. Przed wyjściem

przynoszę Aleksowi zimny kompres i wyciągam matę rozgrzewającą.


– Będziesz w stanie robić to samemu? – pytam.

– Po prostu się prześpię, jak cię nie będzie – odpowiada. – Dam sobie

radę bez ciebie, Poppy.

To ostatnie słowa, jakie chciałabym w tym momencie usłyszeć.

Z całym szacunkiem dla muzeum sztuki współczesnej w Palm Springs

wystawa zupełnie do mnie nie trafia. Być może w innych okolicznościach

zrobiłaby na mnie większe wrażenie, ale w tej sytuacji zarówno dla mnie,

jak i dla wszystkich pracowników muzeum jest całkowicie jasne, że

weszłam tu tylko dla zabicia czasu. Tak naprawdę nigdy nie wiedziałam,

w jaki sposób patrzeć na dzieło sztuki, kiedy nie miałam obok siebie kogoś,

kto udzielałby mi wskazówek.

Mój pierwszy chłopak Julian mawiał: „Albo coś czujesz, albo nie

czujesz”, ale nigdy nie zabierał mnie do MoMy ani do Metu (zupełnie je

pomijaliśmy, gdy zdarzało nam się wybrać nocnym autobusem do Nowego

Jorku), ani nawet do muzeum sztuki w Cincinnati; zabierał mnie za to do

prywatnych galeryjek, w których artyści leżeli nago na podłodze z kroczem

pokrytym smołą i pierzem, podczas gdy z głośników puszczano na pełny

regulator nagranie odgłosów z knajpy azjatyckiej.

W takich sytuacjach łatwiej było „coś poczuć”. Zażenowanie, odrazę,

niepokój, rozbawienie. Coś tak wyrazistego wzbudzało skrajne uczucia,

a najdrobniejsze szczegóły potrafiły przechylić szalę na tę czy tamtą stronę.

Jednak większość dzieł sztuki wizualnej nie wzbudza we mnie aż tak

żywych reakcji, więc nigdy nie wiem, jak długo powinnam stać przed

danym obrazem ani jaką zrobić minę, ani nawet czy nie wybrałam sobie

najmniej ciekawego obrazu na sali i czy wszyscy kustosze mnie w duchu

nie oceniają.
Tutaj z pewnością nie spędzam odpowiednio dużo czasu na

wpatrywaniu się ze znawstwem w dzieła sztuki, bo kończę obchód

w niecałą godzinę. Jedyne, na co mam ochotę, to powrót do apartamentu,

ale nie jeśli Alex mnie tam nie chce.

Tak więc robię drugie okrążenie. A potem trzecie. Tym razem odczytuję

wszystkie napisy na tabliczkach. Biorę sobie parę broszurek z recepcji,

żeby mieć coś jeszcze do przestudiowania. Łysiejący kustosz o skórze

cienkiej jak papier posyła mi wrogie spojrzenie.

Pewnie uznał, że robię rekonesans przed włamaniem. W sumie

spędziłam tu tyle czasu, że mogłoby się to udać. Dwie pieczenie, jeden

ogień i tak dalej.

Wreszcie przyjmuję do wiadomości, że przestałam tu być mile

widziana, i jadę na ulicę Palm Canyon Drive, przy której można podobno

kupić świetne antyki.

I rzeczywiście. Galerie, salony wystawowe i sklepy ze starociami

ciągną się równym rzędem, wypełnione jaskrawymi rozbłyskami kolorów

z połowy ubiegłego wieku: turkusami, świetlistymi pomarańczami

i soczystymi zieleniami. Są też żywe musztardowożółte klosze, które

wyglądają jak namalowane, kanapy w sputnikowy wzór i misterne

patykowate oprawy na lampy z metalowymi prętami sterczącymi na

wszystkie strony.

Mam wrażenie, jakbym przeniosła się na wakacje do wizji przyszłości

z lat sześćdziesiątych.

Zaprząta to moją uwagę na całe dwadzieścia minut.

Wtedy decyduję się wreszcie przełknąć tę żabę i zadzwonić do Rachel.

– Czeeeeeeeeść! – wykrzykuje po drugim sygnale.

– Jesteś pijana? – pytam z zaskoczeniem.

– Nie? – odpowiada zdziwiona. – A ty?


– Niestety nie.

– O-oł. A myślałam, że mi nie odpisujesz, bo tak dobrze się bawisz!

– Nie odpisuję, bo mieszkamy w półtorametrowym pudełku na buty,

w którym temperatura sięga trzech milionów stopni, a ja nie mam ani

przestrzeni, ani kondycji psychicznej na to, żeby opisać ci ze szczegółami,

jak jest fatalnie.

– Oj, skarbie – wzdycha Rachel. – Chcesz wrócić do domu?

– Nie mogę. Pod koniec tego wszystkiego idę na wesele, pamiętasz?

– Jest jedno wyjście. Mógłby mi się zdarzyć „nagły wypadek”.

– Nie, daj spokój – ucinam.

Nie chcę wracać do domu, chcę tylko, żeby coś się zmieniło na lepsze.

– Założę się, że wolałabyś być teraz na Santorini – stwierdza ona.

– Wystarczyłoby, żeby Alex nie leżał w pokoju ze skurczem pleców.

– Co? – Rachel nie kryje zdumienia. – Młody, piękny, umięśniony

Alex?

– Ten sam. I nie chce, żebym mu w jakikolwiek sposób pomagała,

naprawdę. Wykopał mnie z apartamentu, więc byłam dzisiaj w muzeum

sztuki tak ze cztery razy.

– Cztery… razy?

– Nie no, nie tak, że wychodziłam i znowu wchodziłam – wyjaśniam. –

Po prostu czuję się, jakbym odbyła cztery pełnowymiarowe wycieczki

szkolne z rzędu. Potrafiłabym ci powiedzieć wszystko na temat Edwarda

Ruschy.

– O! – woła uradowana. – To jakiego pseudonimu używał, kiedy

pracował jako grafik dla magazynu „Artforum”?

– No dobra, może nie wszystko – przyznaję. Okazuje się, że tak

naprawdę nie przeczytałam pamfletu, na który gapiłam się przez cały ten
czas.

– Eddie Russia – wyrywa się Rachel Artystka. – Zupełnie nie pamiętam

dlaczego. To znaczy, oczywiście, to się wymawia podobnie jak jego

prawdziwe nazwisko, ale w takim razie dlaczego nie używał tamtego, co

nie?

– No jasne – zgadzam się i ruszam do samochodu. Pod pachami i w

zgięciach kolan zbiera mi się pot, a do tego mam wrażenie, że słońce pali

mnie, nawet kiedy stoję pod markizą kawiarni. – Może w takim razie ja

powinnam zacząć pisać pod pseudonimem Pop Rajt?

– Brzmi jak prawosławny duchowny – oświadcza Rachel grobowym

głosem. – Wielebny pop Rajt.

– Mniejsza z tym. A co u ciebie? Co słychać w Nowym Jorku? Jak tam

twoje psinki?

– W porządku. Gorąco i jako tako. Otis miał dzisiaj rano mały zabieg.

Usuwali mu guza, na szczęście niezłośliwego. Właśnie jadę go odebrać.

– Ucałuj go ode mnie.

– Jasne – obiecuje. – Zaraz wchodzę do weterynarza, więc muszę

kończyć. Ale daj znać, gdybym miała zrobić sobie jakąś krzywdę czy coś,

żebyś mogła wrócić wcześniej do domu.

Wzdycham.

– Dzięki. A ty daj mi znać, gdybyś potrzebowała jakichś drogich mebli

z lat sześćdziesiątych.

– Yhm, pewnie.

Rozłączamy się, a ja sprawdzam, która godzina. Udało mi się dotrwać

do szesnastej trzydzieści. Uznaję, że to wystarczająco późno, żeby wziąć

jakieś kanapki na wynos i wrócić do Róży Pustyni.

Kiedy wchodzę do apartamentu, drzwi balkonowe są zamknięte dla

ochrony przed upałem, ale w środku i tak jest paskudnie gorąco. Alex
z powrotem włożył na siebie szarą koszulkę i siedzi tam, gdzie go

zostawiłam, z jedną książką otwartą i dwiema innymi leżącymi na materacu

obok.

– Hej – wita mnie. – Dobrze się bawiłaś?

– Mhm – kłamię. Wskazuję brodą na drzwi balkonowe. – Wstałeś, żeby

pospacerować?

Jego wargi wyginają się w skruszoną minę.

– Tylko trochę. I tak musiałem iść się wysikać i wziąć kolejną tabletkę.

Wspinam się na łóżko i kładę między nami torbę z kanapkami, a potem

podwijam nogi.

– Jak się czujesz?

– Dużo lepiej – odpowiada. – Wiesz, nadal jestem tu uwięziony, ale

przynajmniej ból zelżał.

– To dobrze. Przywiozłam ci kanapkę. – Odwracam plastikową

reklamówkę, tak że wysuwa się z niej bagietka zawinięta w papier.

Alex bierze swoją i uśmiecha się lekko, kiedy ją rozpakowuje.

– Z sałatką z tuńczyka?

– Wiem, że to nie to samo, co kanapka ukradziona Delallo – przyznaję.

– Ale jeśli chcesz, włożę ją do lodówki i zamknę się w łazience na tak

długo, żebyś zdążył tam dokuśtykać i ją sobie wziąć.

– Nie trzeba – zapewnia. – Dla mnie będzie smakowała tak samo, jak

gdybyś ukradła ją Delallo, a niektórzy twierdzą, że tylko to się liczy.

– Patrz, ilu ważnych rzeczy uczymy się na tym wyjeździe – mówię. –

Tak na marginesie: w drodze do domu zostawiłam Nikolaiowi wiadomość

w sprawie klimatyzacji. Jestem prawie pewna, że odrzuca ode mnie

połączenia.
– A właśnie! – wykrzykuje Alex promiennie. – Zapomniałem ci

powiedzieć! Udało mi się obniżyć temperaturę do dwudziestu pięciu i pół.

– Poważnie? – Podrywam się z łóżka i idę sprawdzić. – Dobra robota,

Alex!

Słyszę jego śmiech.

– Co za żałosny powód do świętowania.

– Motyw przewodni tego wyjazdu to: „Ciesz się tym, co masz” –

oświadczam, siadając z powrotem obok niego.

– A myślałem, że „Aspiruj” – wtrąca Alex.

– Aspiruj do osiągnięcia dwudziestu czterech stopni.

– Aspiruj do zmieszczenia się kiedyś w basenie.

– Aspiruj do uniknięcia kary za zamordowanie Nikolaia.

– Aspiruj do wstania z łóżka.

– Oj, biedaaaaaaactwo. – Użalam się nad nim. – Uwięziony w łóżku

z książką, toż to dla ciebie piekło, podczas gdy ja wmasowuję ci w plecy

mentol i dostarczam do rąk własnych ulubione śniadanie oraz lunch.

Mina Szczeniaka.

– To nie fair! – wołam. – Przecież wiesz, że teraz nie mogę ci oddać

w obronie własnej!

– Dobrze – kwituje Alex. – Zaczekam, aż poczujesz się komfortowo ze

stosowaniem wobec mnie przemocy fizycznej.

– Kiedy zacząłeś mieć takie problemy?

– Nie wiem. Może jakieś parę miesięcy po powrocie z Chorwacji?

„Chorwacja”. To słowo ląduje z fajerwerkowym rozbłyskiem w samym

środku mojej piersi. Staram się zachować pokerową twarz, ale nie mam

pojęcia, jak mi to wychodzi. On ze swojej strony nie okazuje ani cienia

skrępowania.
– A wiesz dlaczego? – Jakoś wracam do siebie.

– Może za dużo się garbię? – Wysuwa przypuszczenie Alex. –

Szczególnie kiedy czytam albo siedzę przy komputerze. Jeden masażysta

powiedział mi, że prawdopodobnie skracają mi się mięśnie biodrowe

i ciągną za plecy. Nie wiem. Lekarz przepisał mi tylko środki na

rozluźnienie mięśni i poszedł sobie, zanim zdążyłem pomyśleć o zadaniu

jakiegokolwiek pytania.

– I często ci się to zdarza?

– Nie aż tak. To chyba czwarty czy piąty raz. Jak ćwiczę regularnie,

rzadziej mnie dopada. Teraz to pewnie przez siedzenie w samolocie,

w samochodzie i tak dalej… a potem jeszcze ten rozkładany fotel.

– To ma sens.

Po chwili Alex pyta:

– Wszystko w porządku?

– Tak, tylko… – urywam, bo nie wiem, ile właściwie chcę mu

powiedzieć. – Czuję się, jakby sporo mnie ominęło.

Alex odchyla głowę na poduszki, a jego spojrzenie przenosi się na moją

twarz.

– Ja też.

Z mojego gardła wydobywa się niezbyt wesoły śmiech.

– Nie, ciebie nic nie ominęło. Moje życie wygląda dokładnie tak samo

jak wcześniej.

– Nieprawda – protestuje. – Ścięłaś włosy.

Tym razem mój śmiech jest bardziej szczery, a wargi Aleksa układają

się w powściągliwy uśmiech.

– No tak – przyznaję, walcząc z rumieńcem, bo wyczuwam, jak jego

spojrzenie prześlizguje się po moim nagim ramieniu i wzdłuż ręki aż do


dłoni opartej o łóżko koło jego kolana. – Ale nie mam domu, nie kupiłam

sobie zmywarki ani nic takiego. I wątpię, żebym kiedykolwiek mogła to

zrobić.

Unosi brwi, a jego wzrok wędruje z powrotem na moją twarz.

– Wcale byś tego nie chciała – stwierdza cicho.

– Tak, pewnie masz rację – mówię, choć tak na dobrą sprawę nie jestem

tego pewna.

Na tym właśnie polega problem. Przestałam chcieć tego, czego kiedyś

chciałam, tego, czego chciałam, kiedy podejmowałam praktycznie

wszystkie najważniejsze decyzje w swoim życiu. Do tej pory spłacam długi

za studia, których nie skończyłam, i choć oszczędziłam sobie płacenia

czesnego za kolejne półtora roku, ostatnio zaczęłam się zastanawiać, czy to

aby na pewno była dobra decyzja.

Uciekłam z Linfield. Uciekłam z Uniwersytetu Chicagowskiego i –

szczerze mówiąc – w pewnym sensie uciekłam też od Aleksa po tym, co się

między nami wydarzyło. On też uciekł ode mnie, ale nie mogę powiedzieć,

że cała wina leży po jego stronie.

Byłam przerażona. Zrejterowałam. I zostawiłam naprawianie tego

wszystkiego na jego głowie.

– Pamiętasz, jak pojechaliśmy do San Francisco i ciągle mówiliśmy

„raz kozie śmierć”, kiedy chcieliśmy coś kupić? – pytam.

– Możliwe – odpowiada niepewnie. Domyślam się, że moja mina

wyraża coś w rodzaju zdruzgotania, bo po chwili dodaje przepraszająco: –

Nie mam aż tak dobrej pamięci.

– Tak – mówię. – To też ma sens.

Alex odkasłuje.

– Chcesz coś obejrzeć czy będziesz jeszcze gdzieś wychodziła?


– Nie będę – odpowiadam. – Obejrzyjmy coś. Jeśli wrócę do muzeum

sztuki współczesnej, to pewnie będzie tam na mnie czekało FBI.

– A co, ukradłaś coś bezcennego? – dziwi się.

– Nie dowiem się, dopóki tego nie wycenię. Mam nadzieję, że ten

Claude Monet okaże się wart trochę monet.

Alex zaczyna się śmiać i kręci głową, ale najwyraźniej nawet ten

drobny gest przypłaca atakiem bólu, bo zaraz jęczy:

– Cholera… Przestań mnie rozśmieszać.

– To ty przestań zakładać, że żartuję, kiedy mówię o kradzieży dzieł

sztuki.

Zamyka oczy i zaciska wargi w prostą kreskę, żeby powstrzymać

kolejny wybuch śmiechu. Po chwili unosi powieki.

– Dobra, idę się wysikać, mam nadzieję, po raz ostatni tego wieczoru

i wezmę jeszcze jedną tabletkę. Jak chcesz, możesz w tym czasie

wyciągnąć z mojej torby laptopa i odpalić Netfliksa. – Ostrożnie się

przekręca, stawia stopy na podłodze i wstaje.

– Tak zrobię – oświadczam. – A świerszczyki mam zostawić czy też

wyciągnąć?

– Poppy – stęka, nie oglądając się za siebie. – Bez żartów.

Podnoszę się i wciągam torbę Aleksa na fotel, a potem wygrzebuję

z niej laptopa i zanoszę go na łóżko, otwierając po drodze klapę.

Alex nie wyłączył komputera, więc kiedy przesuwam palcem po

touchpadzie, ekran się rozświetla i wyskakuje okno logowania.

– Hasło? – wołam w stronę łazienki.

– „Flannery O’Connor”! – krzyczy do mnie, a potem spuszcza wodę

i odkręca kran.
Nie pytam o spacje, wielkie litery ani interpunkcję. Alex jest purystą.

Wpisuję hasło i natychmiast pojawia się otwarte okno przeglądarki. Zanim

zdążę to sobie uświadomić, zaczynam mimowolnie czytać.

Serce mi przyspiesza.

Woda w łazience przestaje płynąć. Drzwi się otwierają. Alex wychodzi

i choć pewnie lepiej byłoby udawać, że nie zauważyłam oferty pracy, którą

miał otwartą, coś wyrywa mi z mózgu tę część, która – przynajmniej od

czasu do czasu – odfiltrowuje to, czego nie powinnam mówić.

– Starasz się o pracę w Berkeley Carroll?

Zmieszanie na jego twarzy szybko przechodzi w coś zbliżonego do

poczucia winy.

– A, o to ci chodzi.

– To w Nowym Jorku! – wykrzykuję.

– Oni też tak twierdzą.

– W Nowym Jorku mieście, nie stanie – precyzuję.

– Czekaj, w tym Nowym Jorku? – rzuca ironicznie.

– Przeprowadzasz się do Nowego Jorku? – pytam, świadoma, że mówię

za głośno, ale od uderzenia adrenaliny mam wrażenie, jakby cały świat był

wyłożony watą, która tłumi wszystkie dźwięki do głuchego szmeru.

– Raczej nie – odpowiada. – Po prostu trafiłem na to ogłoszenie.

– Ale spodobałoby ci się tam! – przekonuję. – Pomyśl tylko o tych

wszystkich księgarniach!

Teraz to on posyła mi uśmiech, który zdaje się wyrażać zarazem smutek

i rozbawienie. Podchodzi do łóżka i powoli siada obok mnie.

– Sam nie wiem – mówi. – Tak tylko przeglądałem oferty.

– Nie będę ci zawracała głowy – zapewniam. – Jeśli się boisz, że będę

cię nachodzić za każdym razem, kiedy dopadnie mnie kryzys, to obiecuję,


że tak nie będzie.

Alex unosi sceptycznie brwi.

– A jeśli się dowiesz, że złapał mnie skurcz pleców, włamiesz mi się do

mieszkania z pączkami i balsamem chłodząco-rozgrzewającym?

– Nie? – Słyszę, że mój głos unosi się nieszczerze. Jego uśmiech się

rozszerza, ale nadal jest w nim jakiś niejasny smutek. – O co chodzi, Alex?

Przez chwilę patrzy mi w oczy, tak jakbyśmy utknęli w jakiejś grze

w cykora. Potem wzdycha i przesuwa dłonią po twarzy.

– Nie wiem – mówi. – Jest jeszcze parę spraw, które muszę załatwić.

W Linfield. Zanim podejmę taką decyzję.

– Chodzi o dom? – domyślam się.

– Po części – przyznaje. – Kocham ten dom. Nie wiem, czy dałbym

radę go sprzedać.

– Mógłbyś go wynająć! – podpowiadam, ale posyła mi wymowne

spojrzenie. – No tak, masz za wysokie wymagania, żeby komukolwiek coś

wynająć.

– Chyba miałaś na myśli to, że wszyscy inni mają za niskie standardy,

żeby coś ode mnie wynająć.

– Możesz go udostępnić jednemu ze swoich braci – sugeruję. – Albo

zatrzymać dla siebie. Bo wcześniej był własnością twojej babci, tak?

Musisz coś za niego płacić?

– Tylko podatek od nieruchomości. – Alex zabiera mi komputer

i zamyka kartę z ofertą pracy. – Ale chodzi nie tylko o dom. I nie tylko

o mojego tatę oraz braci – dodaje, gdy zauważa, że otwieram usta. – To

znaczy jasne, na pewno bardzo bym tęsknił za swoimi bratanicami

i bratankiem, ale są też inne sprawy, które mnie tam trzymają. Albo mogą

trzymać. Na razie… czekam na rozwój sytuacji.

– Ach – nagle mnie olśniewa. – Czyli chodzi o… kobietę.


Znowu patrzy mi w oczy, jakby rzucał wyzwanie, żebym pociągnęła

temat. Ale udaje mi się nie mrugnąć i on łamie się pierwszy.

– Nie musimy o tym rozmawiać.

– Aha. – W tym momencie czuję się, jakby całe buzujące we mnie

podekscytowanie zamarzło i opadło na dno brzucha. – Czyli chodzi o Sarę.

Jednak się schodzicie.

Alex zwiesza głowę i pociera czoło.

– Nie wiem.

– Ona by chciała? Czy ty?

– Nie wiem – powtarza.

– Alex.

– Nie rób tego. – Podnosi wzrok. – Nie karć mnie. Tam jest naprawdę

niewesoło, jeśli chodzi o nawiązywanie znajomości, a my z Sarą mamy

długą historię.

– Taak, paskudną historię – dodaję. – Przecież mieliście konkretny

powód, dla którego ze sobą zerwaliście. I to dwa razy.

– Mieliśmy też konkretny powód, dla którego się ze sobą spotykaliśmy

– odpiera. – Nie każdy potrafi nie oglądać się za siebie, tak jak ty.

– Co to miało znaczyć? – Oburzam się.

– Nic – mówi pospiesznie. – Po prostu się różnimy.

– Wiem, że się różnimy. I wiem, że sytuacja jest niewesoła. Ja też

jestem singielką, Alex. Jestem honorową członkinią Grupy Wsparcia dla

Adresatek Chujfotek. Ale to nie znaczy, że lecę z powrotem w ramiona

jednego z moich byłych.

– To co innego – upiera się Alex.

– Dlaczego? – Naskakuję na niego.


– Bo ty chcesz czego innego niż ja! – podnosi głos niemal do krzyku.

Chyba nigdy nie słyszałam, żeby mówił głośniej. I choć w jego słowach nie

ma gniewu, na pewno przebija z nich frustracja.

Cofam się odrobinę i wtedy schodzi z niego powietrze, a pojawia się

zawstydzenie.

Podejmuje znowu cichym, opanowanym głosem:

– Ja chcę tego wszystkiego, co mają moi bracia. Chcę się ożenić, mieć

dzieci i wnuki, zestarzeć się w cholerę razem ze swoją żoną i mieszkać

z nią w jednym domu tak długo, żeby wszędzie pachniało nami. Chcę

wybierać pieprzone meble i kolory ścian i robić to wszystko, co robi się

w Linfield, a co dla ciebie jest takie nieznośne, rozumiesz? Tego właśnie

chcę. I nie mam ochoty czekać. Nie wiadomo, ile mi jeszcze zostało, a ja

nie chcę, żeby minęło kolejne dziesięć lat, aż w końcu się okaże, że mam

jebanego raka prostaty albo jeszcze coś innego i jest dla mnie za późno. To

jest to, co się dla mnie liczy.

Uchodzą z niego ostatnie resztki emocji, ale ja nadal drżę ze

zdenerwowania, poczucia zranienia i wstydu, ale przede wszystkim ze

złości na siebie samą, że nie rozumiałam, o co mu chodzi za każdym razem,

kiedy bronił naszego zabitego dechami miasteczka albo nie chciał

rozmawiać o Sarze, albo robił inne tego typu rzeczy.

– Alex – zaczynam bliska łez. Potrząsam głową, próbując rozproszyć

skłębione chmury wzbierających emocji. – Wcale nie uważam, że to

wszystko jest nieznośne. Ani trochę tak nie uważam.

Jego spojrzenie osiada na mnie ciężko, a potem znowu ucieka.

Ostrożnie, żeby go nie trącić, przysuwam się bliżej i biorę go za rękę;

splatam nasze palce.

– Alex?

Spogląda na mnie.
– Przepraszam – mamrocze. – Przepraszam, Poppy.

Kręcę głową.

– Uwielbiam dom Betty – wyznaję. – I bardzo się cieszę na myśl, że

możesz w nim mieszkać. I chociaż sama nie znosiłam swojej szkoły, cieszę

się, że tam uczysz i że te dzieciaki mają tyle szczęścia. I uważam, że jesteś

wspaniałym bratem i synem, i… – Słowa więzną mi w gardle, ale i tak brnę

łzawo przez resztę tego, co mam mu do powiedzenia: – I nie chcę, żebyś się

żenił z Sarą, bo ona uważa, że zawsze będziesz na nią czekał. Nigdy by

z tobą nie zerwała, gdyby tak nie uważała. A tak szczerze, oprócz tego

wszystkiego nie chcę, żebyś się z nią żenił, bo ona nigdy mnie nie lubiła,

więc jeśli się z nią ożenisz… – Urywam, zanim całkiem się rozszlocham.

Jeśli się z nią ożenisz, myślę, stracę cię na zawsze.

A potem: Pewnie niezależnie od tego, z kim się ożenisz, i tak stracę cię

na zawsze.

– Wiem, że to strasznie samolubne – podejmuję. – Ale nie tylko o to

chodzi. Naprawdę uważam, że stać cię na kogoś lepszego. Sara będzie

świetną żoną, ale nie dla ciebie. Alex, przecież ona nawet nie lubi karaoke.

Ostatnie zdanie wychodzi mi tak żałośnie łzawo, że Alex spogląda na

mnie, z całych sił starając się ukryć uśmiech, który ciągnie go za kąciki ust.

Uwalnia rękę z mojej dłoni i otacza mnie ramieniem, a potem przyciąga

lekko do siebie, ale ja nie wtulam się w niego tak, jak bym chciała, żeby

przypadkiem nie sprawić mu bólu.

Ten uraz, choć niefortunny dla niego, okazuje się dobrym

zabezpieczeniem, bo wszędzie, gdzie się dotykamy, z mojego ciała

zaczynają się sypać iskry, tak jakby moje nerwy domagały się więcej. Alex

składa całusa na czubku mojej głowy, a ja czuję się tak, jakby ktoś rozbił mi

tam jajko, jakby spływało na mnie stamtąd coś ciepłego i kuszącego.


Upycham głęboko w sobie mgliste wspomnienia tego wszystkiego, co

te same usta robiły w Chorwacji.

– Nie jestem taki pewien, czy stać mnie na kogoś lepszego – mówi,

wyrywając mnie ze wspomnienia godnego rumieńca. – Za każdym razem,

kiedy otwieram Tindera, czuję się, jakby pokazywał mi faka.

– Poważnie? – Siadam prosto. – Masz konto na Tinderze?

Alex przewraca oczami.

– Tak, Poppy. Dziadek założył sobie konto na Tinderze.

– Pokaż.

Uszy mu się czerwienią.

– Nie, dziękuję. Nie mam ochoty dostać wciry.

– Mogę ci pomóc, Alex. – Nie daję za wygraną. – Jestem kobietą

hetero. Wiem, jak są odbierane profile mężczyzn na Tinderze. Mogę ci

podpowiedzieć, na czym polega twój błąd.

– Mój błąd polega na tym, że próbuję znaleźć wartościową relację przez

aplikację randkową.

– To oczywiste. – Zgadzam się. – Ale zobaczmy, co jeszcze robisz nie

tak.

Wzdycha.

– Dobra. – Wyciąga telefon z kieszeni i podaje mi go. – Ale nie bądź dla

mnie zbyt surowa, Poppy. Jestem teraz bardzo wrażliwy.

Po czym strzela swoją popisową minę.


17

Wakacje siedem lat temu


Nowy Orlean.

Aleksa ciekawi architektura – wszystkie te stare, jakby pomalowane

kredkami budynki z balkonami z kutego żelaza i wiekowymi drzewami,

które wyrastają wprost z chodników, podczas gdy ich korzenie

rozczapierzają się na wszystkie strony i jak gdyby nigdy nic, kruszą cement

kilka metrów dalej. Drzewa były tu o wiele wcześniej i przetrwają o wiele

dłużej.

Ja ekscytuję się mrożonymi napojami alkoholowymi i kiczowatymi

sklepami ezoterycznymi.

Na szczęście nie brakuje tu ani jednych, ani drugich.

Z zachwytem odkrywam duży jednopokojowy apartament niedaleko

Bourbon Street. Podłoga jest pokryta ciemno barwionym parkietem, meble

wykonane z ciężkiego drewna, a na ścianach z odkrytej cegły wiszą

kolorowe portrety muzyków jazzowych. Łóżka wyglądają na tanie,

podobnie jak pościel, są za to szerokie, a poza tym mieszkanie jest czyste

i ma tak mocną klimatyzację, że musimy ją skręcać, żeby nie szczękać

zębami za każdym razem, gdy wracamy tu po całym dniu spędzonym

w upale.

Odnoszę wrażenie, że w Nowym Orleanie tylko się spaceruje, je, pije,

ogląda i słucha. My robimy to w zasadzie na każdym wyjeździe, ale tutaj

zachęcają do tego dodatkowo setki restauracji i barów stłoczonych obok

siebie przy każdej wąskiej uliczce. A także tysiące ludzi kręcących się po
mieście z oryginalnymi, wysokimi kubkami w jaskrawych kolorach

i niedopasowanymi słomkami. Co parę przecznic zmieniają się zapachy

miasta: słodka woń smażenia przechodzi w cuchnący odór zgnilizny

w miejscach, gdzie pod wpływem wilgoci ścieki się cofają i wybijają na

powierzchnię.

W porównaniu z większością amerykańskich miast wszystko wygląda

tu tak staro, że mam wrażenie, jakbyśmy wąchali nieczystości

z osiemnastego wieku, co jakimś cudem czyni ten smród bardziej znośnym.

– Czuję się, jakbyśmy spacerowali we wnętrzu czyichś ust – powtarza

co jakiś czas Alex, odnosząc się do wilgoci, i od tej pory, za każdym razem

gdy uderza w nas nieprzyjemny zapach, przychodzi mi do głowy jedzenie

uwięzione między trzonowcami.

Ale rzecz w tym, że to nigdy nie trwa długo. Podrywa się lekki wiatr,

który zabiera smród ze sobą, albo mijamy kolejną restaurację

z pootwieranymi drzwiami, albo wychodzimy za róg i natykamy się na

jakąś piękną boczną uliczkę, gdzie z każdego balkonu zwieszają się

fioletowe kwiaty.

Poza tym od pięciu miesięcy mieszkam w Nowym Jorku i odkąd

zaczęło się lato, moja stacja metra też nie pachnie różami. Widziałam trzy

różne osoby sikające na schodach wewnątrz, a jedną z tych osób

przyłapałam na tym ponownie tydzień później. Uwielbiam Nowy Jork, ale

kiedy tak włóczę się po Nowym Orleanie, zastanawiam się, czy tutaj nie

byłabym równie szczęśliwa. Albo nawet szczęśliwsza. Czy Alex nie

odwiedzałby mnie tu częściej.

Do tej pory przyjechał do Nowego Jorku tylko raz, kilka tygodni po

zakończeniu pierwszego roku studiów magisterskich. Przywiózł mi cały

samochód rzeczy, które chciałam zabrać od rodziców do swojego

mieszkania w Brooklynie, a ostatniego dnia jego wizyty zaczęliśmy


porównywać swoje kalendarze i rozmawiać o tym, kiedy następnym razem

się spotkamy.

Na Wakacyjnym Wyjeździe oczywiście. Być może (choć pewnie nie)

w Święto Dziękczynienia. Na Boże Narodzenie, jeśli uda mi się wziąć

wolne w restauracji, w której pracuję jako kelnerka. Ale na święta wszyscy

chcą brać wolne, więc zamiast tego zaczęliśmy rozważać sylwestra

i uzgodniliśmy, że jeszcze się nad tym zastanowimy.

Na wyjeździe na razie nie poruszyliśmy tego tematu. Nie mam ochoty

myśleć o tym, że tęsknię za Aleksem, kiedy mam go tuż obok. Wydaje mi

się to stratą czasu.

– W najgorszym wypadku – zażartował – zawsze zostanie nam

Wakacyjny Wyjazd.

Musiałam wykonać świadomy wysiłek umysłowy, żeby uznać to za

pocieszające.

Włóczymy się od rana do nocy. Ulicami Bourbon i Frenchmen, Canal

i Esplanade (Alex jest szczególnie oczarowany starymi, dostojnymi

kamienicami wzniesionymi przy tej alei oraz bujnymi kwietnikami

i wybielonymi słońcem palmami, które rosną obok sękatych dębów).

Jemy puszyste, posypane cukrem pączki w kawiarniach na świeżym

powietrzu i godzinami przeglądamy bibeloty sprzedawane obok targu

w dzielnicy francuskiej (breloki z głowami aligatorów i srebrne pierścionki

z kamieniem księżycowym), a także świeżo wypiekane chleby, schłodzone

lokalne przysmaki, małe, zwarte ciasteczka udekorowane kiwi

i truskawkami oraz wiśnie nasączone bourbonem i praliny (we wszelkich

możliwych odmianach) sprzedawane na stoiskach targowych.

Gdziekolwiek pójdziemy, pijemy sazeraca, hurricane’a albo daiquiri, bo

„trzeba zostać w klimacie”, jak stwierdza z oburzeniem Alex, kiedy próbuję


zamówić dżin z tonikiem, i w tym momencie zyskujemy swoją mantrę oraz

nowe wcielenia na cały ten tydzień.

Nazywamy się Gladys i Keith Vivant, którzy – jak uzgadniamy – są

parą gwiazd z Broadwayu. To prawdziwi artyści, urodzeni aktorzy, a ich

identyczne tatuaże głoszą: „Cały świat to scena!”.

Każdy dzień rozpoczynają od ćwiczeń aktorskich i przez całe siedem

dni z rzędu pracują nad jedną kwestią, która nadaje ton wszystkim ich

interakcjom, tak by mogli lepiej się wczuć w daną postać.

A najbardziej liczy się oczywiście klimat.

Czy też to, żeby w nim zostać.

– Trzeba zostać w klimacie! – krzyczymy jedno do drugiego, tupiąc

nogami, zawsze kiedy chcemy, żeby to drugie zrobiło coś, na co nie ma

zbyt dużej ochoty.

Jest tu cała masa sklepów z odzieżą używaną, które wyglądają, jakby

nikt ich nigdy nie sprzątał, i Alex nie ma ochoty przymierzać zamszowych

spodni, które wyszperałam mu w jednym z nich, podobnie jak ja nie pałam

entuzjazmem do spędzenia sześciu godzin w muzeum sztuki.

– Trzeba zostać w klimacie! – wołam, gdy odmawia wejścia do baru,

gdzie w samo południe gra (to nie żart) kwartet saksofonowy.

– Trzeba zostać w klimacie! – wykrzykuje on, kiedy oświadczam, że nie

chcę kupować T-shirtów z napisami: „Pijana szmata 1” i „Pijana szmata 2”

ani żadnych innych śmiesznych koszulek dla par, więc wychodzimy ze

sklepu z koszulkami włożonymi na ubrania.

– Uwielbiam, jak wyłazi z ciebie świr – mówię mu.

Alex zerka na mnie zmrużonymi oczami, kiedy tak idziemy, lekko

wstawieni, obok siebie.

– To ty wyciągasz ze mnie świra. Przy nikim innym się tak nie

zachowuję.
– Ty też wyciągasz ze mnie świruskę – mówię. A potem: – Może

naprawdę powinniśmy zrobić sobie tatuaże z napisem „Cały świat to

scena”?

– Gladys i Keith by zrobili – stwierdza Alex i pociąga długi łyk wody

z butelki. Potem mi ją podaje, a ja wypijam duszkiem połowę.

– Czyli się zgadzasz?

– Proszę, nie zmuszaj mnie.

– Alex! – wykrzykuję. – Przecież trzeba zos…

Zatyka mi usta butelką.

– Gwarantuję ci, że jak wytrzeźwiejesz, przestanie to być dla ciebie

takie zabawne.

– Dla mnie każdy mój dowcip będzie zawsze zabawny – protestuję. –

Ale rozumiem, co masz na myśli.

Zaliczamy happy hours w jednej knajpie za drugą, z różnym skutkiem.

Czasem drinki są słabe i kiepskie, czasem mocne i dobre, ale najczęściej

mocne i kiepskie. Idziemy do hotelu z barem urządzonym na karuzeli, gdzie

kupujemy sobie po drinku za piętnaście dolarów. Odwiedzamy rzekomo

drugi najstarszy nieprzerwanie działający bar w Luizjanie. Jest urządzony

w dawnej kuźni o lepkich podłogach i wygląda jak żywe muzeum od

siedmiu boleści, ale w kącie stoi gigantyczny automat do gier z quizem

z wiedzy ogólnej.

Sączymy wspólnie jednego drinka w oczekiwaniu na swoją kolej. Nie

bijemy może rekordu, ale lądujemy na liście z najwyższymi wynikami.

Piątego wieczoru trafiamy do studenckiego baru karaoke z wypasioną

sceną i pokazami laserów. Po dwóch shotach Fireballa Alex zgadza się

zaśpiewać ze mną na scenie I Got You Babe Sonny’ego i Cher jako

małżeństwo Vivantów.
W połowie piosenki wdajemy się przez mikrofony w sprzeczkę, bo ja

dobrze wiem, że on sypia z Shelly od makijażu.

– Przyklejanie pieprzonej sztucznej brody nie zajmuje całej godziny,

Keith! – krzyczę.

Oklaski, które otrzymujemy na koniec, wypadają blado i niezręcznie.

Wypijamy po kolejnym shocie i ruszamy do knajpy, gdzie jak mówił mi

Guillermo, podają mrożone drinki kawowe.

Połowa lokali, które odwiedzamy, jest z polecenia Guillerma

i wszystkie nam się podobają, zwłaszcza klitka z nowoorleańskimi

kanapkami po’boy. Czasem dobrze jest mieć chłopaka, który pracuje jako

szef kuchni.

Kiedy powiedziałam mu, gdzie się wybieramy z Aleksem, wziął kartkę

i zaczął wypisywać wszystkie knajpy, które zapamiętał ze swojej ostatniej

wizyty, opatrując je dodatkowo uwagami na temat cen i tego, co warto

zamówić. Ogwiazdkował miejsca, które koniecznie musimy odwiedzić, ale

nie ma szans, żebyśmy dotarli do nich wszystkich.

Guillerma poznałam kilka miesięcy po przeprowadzce do Nowego

Jorku. Moja nowa (pierwsza nowojorska) przyjaciółka Rachel dostała ofertę

darmowego posiłku w jego nowej restauracji w zamian za zamieszczenie

kilku zdjęć z lokalu na swoim profilu. Rachel często zgadza się na takie

układy, a ponieważ ja też jestem Osobowością Internetową, robimy takie

rzeczy razem.

– Wtedy to mniej krępujące – twierdzi Rachel. – No i dochodzi

wzajemna promocja.

Za każdym razem, kiedy wrzuca jakieś zdjęcie ze mną, liczba moich

subskrybentów skacze o kilkaset osób. Przez pół roku tkwiłam w okolicach

trzydziestu sześciu tysięcy, ale wystarczyło zwykłe skojarzenie z jej marką,

żeby to grono spuchło do pięćdziesięciu pięciu tysięcy.


Tak więc poszłam z nią do tej restauracji, a kiedy skończyłyśmy jeść,

szef kuchni wyszedł z nami pogadać – okazał się uroczy i przystojny, miał

łagodne brązowe oczy i ciemne włosy zaczesane do tyłu. Śmiał się

w ciepły, naturalny sposób i tego samego wieczoru napisał do mnie na

Instagramie, jeszcze zanim zdążyłam wrzucić zdjęcia na swoje konto.

Znalazł mnie przez Rachel, a mnie się spodobało, że powiedział mi

o tym wprost, bez skrępowania. Większość wieczorów Guillermo spędza

w pracy, więc na pierwszą randkę wybraliśmy się na śniadanie, a on

pocałował mnie od razu, kiedy po mnie przyjechał, zamiast czekać do

momentu, kiedy mnie odwoził.

Z początku spotykałam się jeszcze z kilkoma innymi osobami, tak samo

jak on, ale po kilku tygodniach doszliśmy do wniosku, że żadne z nas nie

chce się już umawiać z nikim innym. Roześmiał się, kiedy mi o tym

powiedział, i ja też się roześmiałam, bo przy nim nabrałam zwyczaju

śmiania się dla dodania innym otuchy.

Jest zupełnie inaczej niż z Julianem, nie aż tak przytłaczająco

i nieprzewidywalnie. Widujemy się dwa albo trzy razy w tygodniu i to jest

miłe, zostawia w moim życiu przestrzeń na inne rzeczy.

Rzeczy takie jak treningi na rowerach spinningowych z Rachel i długie

spacery po deptaku w Central Parku z kapiącymi lodami w dłoni, wernisaże

w galeriach i specjalne pokazy filmowe w pobliskich barach. Mieszkańcy

Nowego Jorku okazali się bardziej przyjaźni, niż się spodziewałam po

ostrzeżeniach całej reszty świata.

Gdy powiedziałam o tym Rachel, ona wyjaśniła:

– To nie tak, że większość nowojorczyków to gbury. Są po prostu

zajęci.

Ale kiedy powiedziałam to samo Guillermowi, on tylko ujął mnie

delikatnie za podbródek, roześmiał się i stwierdził:


– Jesteś taka urocza. Mam nadzieję, że nie zmienisz się pod wpływem

tego miasta.

To miłe, jednak trochę mnie martwi. Tak jakby to, co Gui kocha we

mnie najbardziej, nie było jakąś istotą mnie samej, tylko czymś zmiennym,

czymś, co mogę stracić po paru latach życia w określonym środowisku.

Podczas wędrówek po ulicach Nowego Orleanu wielokrotnie mam

ochotę opowiedzieć Aleksowi o reakcji Guillerma, ale za każdym razem się

powstrzymuję. Chcę, żeby Alex go polubił, a boję się, że poczułby się

urażony w moim imieniu.

Opowiadam mu więc o czymś innym. O tym, jaki spokojny jest

Guillermo, jak łatwo się śmieje, jak uwielbia swoją pracę i jedzenie

w ogóle.

– Na pewno go polubisz – stwierdzam. I naprawdę w to wierzę.

– Na pewno – potwierdza Alex. – Jeśli ty go lubisz, to ja też go polubię.

– To dobrze.

A potem on opowiada mi o Sarze, swojej nieodwzajemnionej miłości

z czasów studiów. Wpadł na nią kilka tygodni temu, kiedy pojechał

odwiedzić znajomych w Chicago. Poszli razem na drinka.

– I? – pytam.

– I nic – odpowiada. – Ona mieszka w Chicago.

– Czyli nie na Marsie – zauważam. – To nie aż tak daleko

z Uniwersytetu Indiany.

– Pisze do mnie czasem – przyznaje Alex.

– No pewnie. Jesteś niezłą partią.

Jego zawstydzony uśmiech wygląda uroczo.

– No nie wiem – bąka. – Może następnym razem, jak będę w mieście, to

znowu się spotkamy.


– Powinniście.

Ja jestem szczęśliwa z Guillermem i uważam, że Alex też zasługuje na

szczęście. Mam wrażenie, jakby wszelkie napięcia wywoływane tymi

pięcioma procentami naszej relacji – tym „a gdyby tak” – właśnie się

rozproszyły.

Choć dzielnica francuska wydawała się świetną lokalizacją, kiedy

rezerwowałam nam lokum, okazuje się, że noce bywają tu głośne. Muzyka

cichnie dopiero o trzeciej lub czwartej nad ranem i rozlega się ponownie

o zaskakująco wczesnej porze. Któregoś razu wybieramy się na basen na

dachu hotelu Ace, gdzie w tygodniu jest wstęp wolny, i drzemiemy na

leżakach rozstawionych na słońcu.

To chyba najlepsze godziny snu, jakie udało mi się złapać przez cały

tydzień, więc ostatniego dnia wyjazdu, podczas zwiedzania cmentarza,

słaniam się ze zmęczenia. Spodziewaliśmy się z Aleksem przerażających

opowieści o duchach. Zamiast tego otrzymujemy szczegółowe informacje,

w jaki sposób Kościół katolicki dba o część grobów – o te, dla których

wiele pokoleń temu wykupiono „wieczną opiekę” – podczas gdy

pozostałym pozwala rozpaść się w proch.

To przeraźliwie nudne, smażymy się na słońcu, mnie bolą plecy od

chodzenia przez cały tydzień w sandałach i jestem wycieńczona z braku

snu, więc w połowie zwiedzania, kiedy Alex zauważa, jak bardzo się

męczę, zaczyna podnosić rękę za każdym razem, kiedy zatrzymujemy się

przy kolejnym grobie na porcję nużących faktów, i zadaje pytanie:

– Czy ten grób jest nawiedzony?

Z początku nasz przewodnik zbywa to pytanie śmiechem, ale z każdym

kolejnym razem jest coraz mniej rozbawiony. W końcu Alex pyta o wielką

piramidę z białego marmuru, odcinającą się na tle reszty przysadzistych,


prostokątnych nagrobków w stylu francuskim i hiszpańskim, a przewodnik

prycha:

– Mam nadzieję, że nie! Tamten należy do Nicolasa Cage’a!

Oboje z Aleksem wybuchamy śmiechem.

Okazuje się, że to nie był żart.

To miała być wielka niespodzianka, prawdopodobnie połączona

z dowcipną puentą, ale my ją całkiem zepsuliśmy.

– Przepraszam – mamrocze Alex na odchodnym i daje mu napiwek. To

ja pracuję w barze, ale to on zawsze ma przy sobie gotówkę.

– Czy ty zajmujesz się potajemnie striptizem? – pytam go. – To dlatego

zawsze masz gotówkę?

– Tańcem egzotycznym – odpowiada.

– Tańczysz taniec egzotyczny? – pytam zdumiona.

– Nie. Po prostu uważam, że gotówka się przydaje.

Słońce zaczyna zachodzić i oboje jesteśmy wykończeni, ale to nasz

ostatni wieczór, więc postanawiamy się odświeżyć i ponownie wyjść na

miasto. Siedzę na podłodze przed wysokim lustrem i nakładam makijaż,

przeglądając jednocześnie listę od Guillerma i rzucając Aleksowi

propozycje.

– E – odpowiada na każdą z nich. Po kilku kolejnych podchodzi, żeby

stanąć za moimi plecami, i spogląda mi w lustrze w oczy. – Może się po

prostu przejdziemy?

– Świetny pomysł – przyznaję.

Wstępujemy do paru obskurnych pubów, aż wreszcie trafiamy do

Dungeon, małego, ciemnego, gotyckiego baru znajdującego się na końcu

wąskiego zaułka. Zanim ochroniarz wpuści nas do oświetlonej na czerwono

sali, zostajemy poinformowani, że obowiązuje tu ścisły zakaz robienia


zdjęć. Jest taki tłok, że gdy wchodzimy po schodach, muszę trzymać Aleksa

za łokieć. Na ścianach wiszą plastikowe szkielety, a trumna wyściełana

czerwonym aksamitem tylko czeka na zdjęcia, których nie można sobie

w niej robić.

Pomimo naszej mantry z tego wyjazdu i wszystkich darmowych porad

zakupowych, których udzieliłam Aleksowi, on nadal nie znosi wszelkich

tematycznych imprez, wydarzeń i – jak widać – również barów.

– Co za koszmarne miejsce – mówi. – Ty pewnie jesteś zachwycona,

co?

Potakuję, a on uśmiecha się szeroko. Stoimy tak blisko siebie, że muszę

odchylić głowę daleko w tył, żeby zobaczyć jego minę. Alex odgarnia mi

włosy z oczu i łapie mnie za kark, tak jakby chciał go podtrzymać.

– Przepraszam, że jestem taki wysoki! – przekrzykuje dudniącą wokół

muzykę metalową.

– Przepraszam, że jestem taka niska! – odkrzykuję.

– Podobasz mi się taka niska. Nigdy nie przepraszaj za swój wzrost.

Opieram się o niego, tak jakbym się przytulała, tylko bez użycia rąk.

– Hej – odzywam się po chwili.

– Co hej?

– Pójdziemy do tego westernowego baru country, który mijaliśmy?

Jestem przekonana, że Alex nie ma na to ochoty. Jestem przekonana, że

uważa to wszystko za uwłaczające. Ale mówi tylko:

– Nie mamy wyjścia. Trzeba zostać w klimacie, Poppy.

Tak więc w następnej kolejności idziemy właśnie tam i okazuje się, że

to całkowite przeciwieństwo klubu Dungeon: wielki, otwarty bar z siodłami

zamiast siedzeń i piosenkami Kenny’ego Chesneya ryczącymi z głośników

w pustej – poza nami – sali.


Alex wydaje się nieszczęśliwy na samą myśl o siedzeniu w siodłach, ale

ja wskakuję na jedno z nich i próbuję odtworzyć jego Minę Smutnego

Szczeniaka.

– Co jest? – pyta Alex. – Co robisz?

– Robię z siebie pajaca – odpowiadam. – A wszystko po to, żebyś

uczynił mnie najszczęśliwszą kobietą w całej Luizjanie i usiadł na jednym

z tych siodłowych siedzeń.

– Nie potrafię stwierdzić, czy masz za małe, czy za duże wymagania. –

Alex przerzuca nogę, żeby wsiąść na siodło obok mnie. – Przepraszam –

woła do krępego barmana w czarnej skórzanej kamizelce. – Poproszę coś,

po czym zapomnę, że to się w ogóle wydarzyło.

Facet się odwraca, nie przestając polerować szklanki, i łypie na niego

groźnie.

– Nie czytam w myślach, młody. Co ci podać?

Alex się czerwieni. Odkasłuje.

– Wystarczy piwo. Jakiekolwiek.

– Dwa razy – dorzucam. – Dwa alkohole poprosimy.

Kiedy barman znów się odwraca, żeby przygotować nam napoje,

nachylam się do Aleksa i prawie spadam przy tym z siodła. Łapie mnie

i wsadza z powrotem, a ja szepczę do niego:

– On to dopiero jest w klimacie.

Gdy opuszczamy lokal, dochodzi dopiero jedenasta trzydzieści, ale ja

jestem ledwo żywa i tak opita jak nigdy dotąd. Ruszamy więc środkiem

ulicy razem z innymi imprezowiczami: rodzinami w identycznych

koszulkach; dziewczynami na wysokich obcasach, ubranymi na biało

i przepasanymi szarfami z różowego jedwabiu z napisem „PANNA

MŁODA”; pijanymi mężczyznami w średnim wieku, którzy uderzają do


dziewczyn z różowymi szarfami i wciskają im banknoty za paski

u sukienek, kiedy one ich mijają.

Nad naszymi głowami, na balkonach barów i restauracji stoją rzędy

ludzi machających koralami z fioletowych, złotych i zielonych paciorków,

a kiedy jakiś facet gwiżdże na mnie i potrząsa garścią naszyjników, ja

wyciągam ręce w górę, żeby je złapać. On kręci głową i naśladuje gest

podnoszenia koszulki.

– Co za buc – mówię do Aleksa.

– Właśnie – przyznaje mi rację.

– Ale trzeba przyznać, że jest w klimacie.

Alex wybucha śmiechem i idziemy dalej, bez żadnego celu. Ruch

pieszy stopniowo zwalnia, bo zbliżamy się do zespołu instrumentów dętych

blaszanych (bez saksofonu i innych dętych drewnianych), który rozłożył się

na środku ulicy z grzmiącymi rogami i terkoczącymi bębnami. Przystajemy,

żeby popatrzeć, a kilka par zaczyna tańczyć. W niespodziewanym zwrocie

akcji Alex podaje mi rękę, a kiedy ją przyjmuję, okręca mnie w leniwym

obrocie i przyciąga do siebie, jedną dłoń kładzie mi na plecach, a drugą

zaciska na moich palcach. Kołyszemy się tam i z powrotem, śmiejąc się

sennie. Nie trzymamy się w rytmie, ale to nie ma znaczenia. Liczymy się

tylko my.

Może właśnie dlatego Aleksowi nie przeszkadza to publiczne wyrażanie

uczuć. Może kiedy jesteśmy razem, on też czuje się tak, jakby nikt inny nie

istniał, jakby dookoła były tylko widziadła stanowiące część wymyślonej

przez nas scenografii.

Myślę, że nawet gdyby Jason Stanley wraz ze wszystkimi moimi

dręczycielami z przeszłości przyszli tu i nabijali się ze mnie przez megafon,

nie przestałabym tańczyć niezdarnie z Aleksem na ulicy. Obraca mnie

najpierw od siebie, potem do siebie, następnie próbuje mnie przechylić


i prawie mnie upuszcza. Piszczę, a potem zanoszę się takim śmiechem, że

aż parskam, w chwili gdy on mnie łapie i podrzuca znowu do pionu, żeby

poobracać mnie jeszcze trochę.

Piosenka się kończy, a my puszczamy swoje ręce i dołączamy do

burzliwych oklasków. Alex schyla się na moment, a kiedy wstaje, podaje

mi sznur obtłuczonych korali z Mardi Gras.

– Leżały na ziemi – zauważam.

– Nie chcesz ich?

– Chcę. Ale leżały na ziemi.

– Tak – potwierdza.

– W brudzie – ciągnę. – W rozlanym alkoholu. Może w rzygowinach.

Alex się krzywi i zaczyna odkładać korale, a wtedy ja łapię go za

nadgarstek.

– Dziękuję – mówię. – Dziękuję za to, że dotknąłeś dla mnie tych

brudnych korali. Są piękne.

Przewraca oczami, uśmiecha się, a kiedy schylam głowę, zakłada mi

paciorki na szyję.

Gdy znowu podnoszę wzrok, patrzy na mnie promiennie, a ja myślę

sobie: Kocham cię teraz bardziej niż kiedykolwiek. Jak to możliwe, że

ciągle tak z nim mam?

– Zrobimy sobie razem zdjęcie? – pytam, ale tak naprawdę myślę:

Chciałabym zamknąć tę chwilę we flakoniku i używać jej jak perfum.

Wtedy zostałaby ze mną na zawsze. Gdziekolwiek bym poszła, Alex też by

tam był, a ja dzięki temu zawsze czułabym się sobą.

Alex wyjmuje telefon i przytulamy się do siebie, a on pstryka zdjęcie.

Potem patrzymy, jak wyszło, i Alex wydaje zduszony okrzyk. Pewnie nie

chciał wyglądać na zaspanego, więc w ostatniej chwili gwałtownie

wytrzeszczył oczy.
– Wyglądasz, jakbyś zobaczył coś przerażającego dokładnie w chwili,

w której włączyła się lampa – kwituję.

Próbuje wyrwać mi telefon, ale odwracam się i czmycham poza zasięg

jego ręki, żeby wysłać zdjęcie do siebie. Alex biegnie za mną

z powstrzymywanym śmiechem, a ja oddaję mu komórkę ze słowami:

– Proszę, teraz mam u siebie kopię, więc możesz je usunąć.

– W życiu bym go nie usunął – zapewnia Alex. – Ale będę je oglądał

tylko w samotności, zamknięty we własnym mieszkaniu, tak żeby nikt inny

nie patrzył na moją minę na tym zdjęciu.

– Ja będę na nią patrzeć – oświadczam.

– Ty się nie liczysz – stwierdza Alex.

– Wiem – przyznaję. I strasznie się cieszę, że jestem tą, która się nie

liczy. Tą, która może oglądać Aleksa w każdej sytuacji. Tą, która wyciąga

z niego świra.

Kiedy wracamy do apartamentu, pytam go, czy pozwoli mi przeczytać

opowiadania, nad którymi pracował.

On odpowiada, że nie może, bo jeśli mi się nie spodobają, będzie mu

głupio.

– Dostałeś się na świetne studia – mówię. – To oczywiste, że jesteś

dobry. Jeśli mi się nie spodobają, będzie to świadczyło tylko o tym, że się

nie znam.

On mówi, że jeśli mi się nie spodobają, będzie to świadczyło tylko

o tym, że władze uczelni się nie znają.

– Proszę – naciskam.

– Dobra – odpowiada i wyciąga komputer. – Tylko poczekaj, aż wejdę

pod prysznic, dobrze? Nie chcę patrzeć, jak to czytasz.


– Dobrze. To może daj mi jeszcze jakąś powieść, jeśli też coś napisałeś,

skoro mam czas do końca twojego prysznica.

Alex rzuca we mnie poduszką i idzie do łazienki.

Opowiadanie jest bardzo krótkie. Dziewięć stron o chłopcu, który

urodził się z parą skrzydeł. Przez całe życie ludzie mówią mu, że powinien

nauczyć się latać. Ale on się boi. Kiedy w końcu decyduje się podjąć próbę,

skacze z dachu dwupiętrowego budynku i spada. Łamie sobie nogi

i skrzydła. Nie da się ich nastawić. Kości zrastają się zniekształcone.

Wreszcie ludzie przestają mówić, że urodził się po to, by latać. Wreszcie

jest szczęśliwy.

Kiedy Alex wychodzi z łazienki, zastaje mnie całą we łzach.

Pyta, co się stało.

– Nie wiem – odpowiadam. – Po prostu to opowiadanie do mnie

przemawia.

Wydaje mu się, że żartuję, więc zaczyna się śmiać, ale ja ten jeden raz

wcale nie chciałam nawiązać do słów dziewczyny z galerii, która

próbowała nam sprzedać figurkę niedźwiedzia za dwadzieścia jeden tysięcy

dolarów.

Przypomniało mi się to, co Julian mówił o sztuce. Że albo wzbudza

w nas jakieś uczucia, albo nie.

Czytając to opowiadanie, zaczęłam płakać z powodu, którego nie

potrafię do końca wyjaśnić, nawet Aleksowi.

W dzieciństwie miewałam ataki paniki na myśl, że nigdy nie będę

mogła być nikim innym. Nie będę mogła stać się swoją mamą ani tatą

i przez całe życie będę musiała chodzić w ciele, które powstrzymuje mnie

przed dogłębnym poznaniem kogokolwiek innego.

Czułam się przez to samotna, opuszczona, niemal zrozpaczona. Kiedy

zwierzyłam się z tego rodzicom, przypuszczałam, że to uczucie będzie im


znane, jednak nie było.

– Ale to nie znaczy, że ty nie możesz się tak czuć, skarbie! – podkreśliła

mama.

– A kim innym chciałabyś być? – spytał mój tata z typowym dla siebie

obcesowym zaciekawieniem.

Lęk się zmniejszył, ale to uczucie nigdy do końca mnie nie opuściło. Co

jakiś czas wydobywam je z siebie i szturcham lekko. Zastanawiam się, czy

kiedykolwiek przestanę się czuć samotna, skoro nikt inny nie może poznać

mnie na wylot. Skoro ja nie mogę zajrzeć do niczyjego umysłu i zobaczyć

go w całości.

A teraz płaczę, bo gdy czytam to opowiadanie, po raz pierwszy mam

wrażenie, jakbym znalazła się nie w swoim ciele. Jakby mnie i Aleksa

objęła jakaś bańka, która sprawia, że jesteśmy tylko dwoma kleksami

różnych kolorów w tej samej lampie lawowej, łączącymi się swobodnie

i tańczącymi wokół siebie bez przeszkód.

Płaczę, bo doznałam ulgi. Bo już nigdy więcej nie poczuję się tak

samotna, jak podczas tych długich dziecięcych nocy. Dopóki mam jego, już

nigdy nie będę sama.


18

Te wakacje
– Alex! – skrzeczę na widok jego profilu na Tinderze. – Nie!

– No co? Co? – obrusza się. – Na pewno nie przeczytałaś jeszcze

wszystkiego!

– Ekhm, po pierwsze – mówię, machając nam przed oczami jego

telefonem – nie sądzisz, że jest z tym mały problem? Twoje bio wygląda jak

list motywacyjny. Nie wiedziałam nawet, że na Tinderze da się wpisać tak

długi opis! Nie ma jakiegoś limitu znaków? Przecież nikt ci tego nie

przeczyta w całości.

– Jeśli ktoś będzie naprawdę zainteresowany, to przeczyta – odpowiada

Alex, zabierając mi komórkę.

– Może jeśli będzie zainteresowany pozyskaniem od ciebie narządów, to

przewinie na koniec, żeby sprawdzić, czy nie podałeś grupy krwi. Podałeś?

– Nie – zaprzecza z urazą w głosie, po czym dodaje: – Tylko wagę,

wzrost, BMI i numer polisy. Zobacz przynajmniej, czy dobrze się to czyta,

co?

– Czekaj, do tego jeszcze nie doszliśmy. – Wyrywam mu telefon,

wskazuję na ekran i przybliżam jego zdjęcie profilowe. – Najpierw musimy

pogadać o tym.

Alex marszczy brwi.

– Podoba mi się to zdjęcie.

– Alex… – zaczynam. – Na tym zdjęciu są cztery osoby.

– No i?
– No i znaleźliśmy pierwszy, a zarazem najpoważniejszy problem.

– To, że mam znajomych? Myślałem, że to pomoże.

– Ty biedna, niewinna istoto, świeżo przybyła na ziemię – rozczulam

się.

– Kobiety nie chcą się umawiać z mężczyznami, którzy mają

znajomych? – pyta oschle, z niedowierzaniem.

– Oczywiście, że chcą. Nie chcą się tylko bawić w Randkową Ruletkę.

Skąd mają wiedzieć, który z tych facetów to ty? Gość po twojej lewej

stronie ma z osiemdziesiąt lat.

– To nauczyciel biologii – mówi Alex, a jego czoło marszczy się jeszcze

bardziej. – Nie lubię robić zdjęć samemu sobie.

– Ale mnie wysyłałeś selfie ze Smutnym Szczeniakiem – wytykam mu.

– To co innego. To było dla ciebie… Myślisz, że powinienem

wykorzystać któreś z nich?

– Chyba żartujesz! – wołam. – Ale mógłbyś zrobić sobie nowe selfie

bez tej miny albo możesz przyciąć to zdjęcie, na którym jesteś z trzema

nauczycielami biologii w słusznym wieku, tak żebyś został tylko ty.

– Mam na tym zdjęciu dziwną minę – oświadcza Alex. – Zawsze robię

dziwne miny do zdjęć.

Wybucham śmiechem, ale tak naprawdę czuję, jak wzbiera we mnie

ciepło.

– Twoja twarz jest stworzona do filmów, nie do zdjęć.

– Co masz na myśli?

– To, że na żywo, kiedy twoja twarz się porusza, jesteś niesamowicie

przystojny, ale jeśli zamrozi się ją w jednym ułamku sekundy, to faktycznie

czasem masz dziwną minę.


– Czyli lepiej by było, gdybym skasował Tindera i cisnął telefon do

morza.

– Czekaj! – Wyskakuję z łóżka i zgarniam swoją komórkę z blatu, gdzie

wcześniej ją zostawiłam, a potem siadam z powrotem koło Aleksa

i podwijam nogi pod siebie. – Wiem, które powinieneś wykorzystać.

Patrzy z powątpiewaniem, jak przeglądam galerię. Szukam zdjęcia,

które zrobiłam podczas naszego wyjazdu do Toskanii, ostatniego przed

Chorwacją. Siedzieliśmy na tarasie i jedliśmy późny obiad, kiedy Alex

wymknął się bez słowa. Pomyślałam, że musiał iść do łazienki, ale kiedy

poszłam po deser, zastałam go w kuchni, gdzie z przygryzioną wargą czytał

mejla na telefonie.

Wyglądał na zmartwionego i chyba nie zauważył, jak weszłam, dopóki

nie dotknęłam jego ręki i nie wymówiłam imienia. Kiedy podniósł na mnie

wzrok, miał niewyraźną minę.

– Co jest? – spytałam, a pierwsze, co przyszło mi do głowy, to: Babcia

Betty! Zestarzała się. W zasadzie to była stara, już gdy ją poznałam, ale

ostatnio, kiedy razem do niej poszliśmy, ledwo w ogóle wstała z fotela,

w którym robiła na drutach. Wcześniej zawsze się krzątała. Krzątała się po

kuchni, żeby podać nam lemoniadę. Krzątała się przy kanapie, żeby

napuszyć poduchy, zanim usiądziemy.

Ale ta myśl nie zdążyła we mnie dojrzeć, bo na twarzy Aleksa pojawił

się nieznaczny, wiecznie powstrzymywany uśmiech.

– Napisali do mnie z wydawnictwa Tin House – oznajmił. – Chcą

opublikować jedno z moich opowiadań.

Roześmiałam się, zaskoczona, kiedy to powiedział, a potem zarzuciłam

mu ręce na szyję i pozwoliłam, żeby mnie podniósł i mocno przytulił. Bez

namysłu pocałowałam go w policzek i nawet jeśli dla niego był to mniej

naturalny gest niż dla mnie, nie dał nic po sobie poznać. Okręcił mnie po
półkolu i odstawił na podłogę, a potem znowu spojrzał na telefon.

Zapomniał ukryć emocje; rozszalały się swobodnie na jego twarzy. Prędko

wyciągnęłam swoją komórkę z kieszeni, włączyłam aparat i powiedziałam:

– Alex.

Kiedy na mnie popatrzył, pstryknęłam zdjęcie. Moje ulubione zdjęcie

Aleksa Nilsena.

Niepohamowane szczęście. Nagi Alex.

– Proszę – mówię i pokazuję mu fotografię. Widnieje na niej Alex

w ciepłym, złotym świetle toskańskiej kuchni, z włosami sterczącymi jak

zawsze na wszystkie strony, z telefonem trzymanym luźno w dłoni,

wzrokiem skierowanym prosto w aparat i uśmiechniętymi, choć

rozchylonymi ustami. – Powinieneś wstawić to.

Przenosi spojrzenie z telefonu na mnie, nasze twarze znajdują się

blisko, choć jego głowa jest, jak zawsze, zawieszona wysoko nad moją,

a jego usta zmiękczone cieniem uśmiechu.

– Zapomniałem o nim.

– To moje ulubione. – Przez chwilę żadne z nas się nie porusza.

Tkwimy zatopieni w tej chwili cichej bliskości. – Wyślę ci je – odzywam

się słabo i zrywam kontakt wzrokowy, żeby otworzyć odpowiedni wątek

i załączyć w nim zdjęcie.

Telefon Aleksa bzyczy na jego kolanach, gdzie pewnie go przed

momentem rzuciłam. Alex podnosi go i odkasłuje.

– Dzięki.

– To co – zaczynam – spojrzymy na to bio?

– Mam je wydrukować i znaleźć ci czerwony długopis? – żartuje.

– Nie ma mowy. Nasza planeta umiera. Nie chcę marnować aż tyle

papieru.
– Ha, ha, ha. Chciałem tylko, żeby ten opis był wyczerpujący.

– Jak u Dostojewskiego.

– Tak jakby to było coś złego.

– Ćśś – uciszam go. – Czytam.

Ponieważ znam Aleksa, jego bio rzeczywiście wydaje mi się ujmujące.

Głównie dlatego, że uwidacznia tę uroczą, staroświecką część jego

osobowości. Ale gdybym go nie znała i któraś z koleżanek przeczytałaby

mi ten opis, uznałabym, że facet może być seryjnym mordercą.

Niesprawiedliwie? Pewnie tak. Ale to nie zmienia istoty rzeczy. Alex

wypisał, gdzie chodził do szkoły, kiedy skończył studia, omówił

szczegółowo kierunek, który wybrał na uczelni, kilka ostatnich stanowisk,

na których pracował, swoje sukcesy na rzeczonych stanowiskach,

a następnie wspomniał, że chciałby się ożenić i mieć dzieci oraz że

utrzymuje „bliskie relacje z trzema braćmi, ich małżonkami i dziećmi”,

a poza tym lubi „opowiadać uzdolnionej młodzieży o literaturze”.

Musiałam zrobić dziwną minę, bo Alex wzdycha i mówi:

– Naprawdę jest tak źle?

– Nie…? – odpowiadam bez przekonania.

– To było pytanie?

– Nie! To znaczy, nie, nie jest tak źle. Ten opis jest nawet uroczy, ale

słuchaj, o czym zamierzasz rozmawiać na randce z dziewczyną, która już to

wszystko przeczytała?

Alex wzrusza ramionami.

– Nie wiem. Pewnie zadawałbym pytania o jej życie.

– Jak na rozmowie o pracę – zauważam. – To znaczy, tak, to faktycznie

rzadko spotykane i cudowne, jeśli osoba poznana przez Tindera zada ci


choć jedno pytanie dotyczące twojego życia, ale nie możesz też nie mówić

wcale o sobie.

Alex pociera zmarszczkę na czole.

– Boże, jak ja tego nie lubię. Dlaczego tak trudno jest poznawać

nowych ludzi na żywo?

– Może łatwiej by ci było… w innym mieście – sugeruję znacząco.

Zerka na mnie i przewraca oczami, ale się uśmiecha.

– No dobra, to co ty byś napisała, gdybyś była facetem, który próbuje

cię poderwać?

– Wiesz, ja jestem inna. To, co tu masz, totalnie by na mnie podziałało.

Wybucha śmiechem.

– Nie bądź wredna.

– Wcale nie jestem – oświadczam. – Brzmisz jak seksowny robot do

opieki nad dziećmi. Jak niania z Jetsonów, tylko z sześciopakiem.

– Poppyyyyy – jęczy i zarzuca sobie ramię na twarz.

– Dobra, dobra. Spróbuję. – Znowu biorę od niego telefon

i wykasowuję wszystko, co napisał, zapamiętując najlepiej, jak potrafię, na

wypadek gdyby chciał przywrócić poprzednią wersję. Zastanawiam się

przez moment, a potem wstukuję i podaję mu telefon.

Alex wpatruje się w ekran przez dłuższą chwilę, po czym odczytuje na

głos:

– „Mam etat i prawdziwe łóżko. Mój dom nie jest obwieszony

plakatami z filmów Tarantina, a na każdą wiadomość odpowiadam w ciągu

kilku godzin. Poza tym nie znoszę saksofonu”?

– O, postawiłam znak zapytania? – pytam, zaglądając mu przez ramię. –

Tam miała być kropka.

– Jest kropka. Nie byłem pewien, czy to na poważnie.


– Oczywiście, że na poważnie!

– „Mam prawdziwe łóżko”? – odczytuje ponownie.

– To pokazuje, że jesteś odpowiedzialny. I na dodatek dowcipny.

– To pokazuje tylko, że ty jesteś dowcipna.

– Ty też – upieram się. – Tylko za dużo się nad tym zastanawiasz.

– Naprawdę uważasz, że kobiety będą się chciały ze mną umawiać, jak

zobaczą zdjęcie i dowiedzą się, że mam łóżko.

– Oj, Alex – wzdycham. – Przed chwilą chyba sam mówiłeś, że sytuacja

jest niewesoła.

– Chodzi mi tylko o to, że całymi dniami paraduję z tą twarzą, pracą na

etat i prawdziwym łóżkiem i jak dotąd nie zaprowadziło mnie to donikąd.

– Tak, bo jesteś onieśmielający – stwierdzam, po czym zapisuję bio

i cofam się do profili kobiet.

– Tak, to na pewno przez to – rzuca Alex, a ja podnoszę na niego wzrok.

– Tak, Alex – powtarzam. – To przez to.

– O czym ty mówisz?

– Pamiętasz Clarissę? Moją współlokatorkę z uniwerku?

– Tę hipiskę na garnuszku rodziców?

– A Isabel, moją współlokatorkę z drugiego roku? Albo moją koleżankę

Jaclyn z wydziału komunikacji?

– Tak, Poppy, pamiętam twoje koleżanki. To nie było dwadzieścia lat

temu.

– Wiesz, co łączyło te trzy dziewczyny? – pytam. – Wszystkie się

w tobie kochały. Wszystkie.

Alex się rumieni.

– Gadasz bzdury.
– Nie – zaprzeczam. – Wcale nie. Clarissa i Isabel ciągle próbowały

z tobą flirtować, a Jaclyn traciła wszystkie swoje „umiejętności

komunikacyjne”, jak tylko pojawiałeś się na horyzoncie.

– A skąd ja to niby miałem wiedzieć? – Broni się Alex.

– Wiesz, mowa ciała, długie spojrzenia – wyjaśniam. – Szukanie okazji,

żeby cię dotknąć, wrzucanie jawnych podtekstów seksualnych, proszenie

o pomoc przy pisaniu prac.

– Zawsze załatwialiśmy to przez mejla – mówi Alex takim tonem, jakby

znalazł dziurę w mojej logice.

– Alex – zaczynam spokojnie. – A czyj to był pomysł?

Jego triumfalna mina rzednie.

– Czekaj. Poważnie?

– Poważnie. Więc weź to pod uwagę i daj szansę swojemu nowemu

zdjęciu i opisowi, co?

Patrzy na mnie z przerażeniem.

– Przecież nie wybiorę się na randkę na naszym wyjeździe, Poppy.

– Spróbowałbyś tylko! – wykrzykuję. – Ale możesz przynajmniej

przetestować swój nowy profil. Poza tym chcę zobaczyć, jakie dziewczyny

przesuwasz w prawo.

– Zakonnice. I pracownice pomocy społecznej.

– Och, jesteś takim dobrym człowiekiem – mówię głosem à la Marilyn

Monroe. – Proszę, pozwól mi wyrazić swój podziw przez…

– Dobra – ucina Alex. – Uważaj, żebyś się nie zapowietrzyła.

Poprzesuwam, tylko bądź dla mnie wyrozumiała, Poppy.

Szturcham go delikatnie ramieniem.

– Zawsze.

– Nigdy.
Marszczę brwi.

– Jeśli kiedykolwiek sprawiłam ci przykrość, to po prostu mi o tym

powiedz.

– Nie sprawiłaś – wycofuje się. – Jest okej.

– Dobra, moje żarty bywają niewybredne. Ale nigdy nie miałam

zamiaru cię zranić. Nigdy.

Nie uśmiecha się, tylko patrzy na mnie spokojnie, jakby potrzebował

czasu na przetworzenie tych słów.

– Wiem o tym.

– To dobrze. – Kiwam głową i przenoszę spojrzenie na ekran jego

telefonu. – Ooo, może ona?

Dziewczyna na ekranie jest ładna i opalona, na lekko ugiętych kolanach

posyła całusa w stronę obiektywu.

– Żadnych całusów – mówi Alex i wyrzuca ją z ekranu.

– Niech będzie.

Na jej miejsce wskakuje dziewczyna z kolczykiem w wardze i mocnym

makijażem. Opis przy zdjęciu głosi: „Metal, zawsze i wszędzie”.

– To dużo metalu – stwierdza Alex i ją też odrzuca.

Kolejna jest dziewczyna w zielonym kapeluszu skrzata, zielonej

koszulce bez rękawów i z zielonym piwem w dłoni. Ma wielkie cycki

i jeszcze większy uśmiech.

– Proszę, jaka sympatyczna Irlandka – żartuję.

Alex odsuwa ją bez słowa komentarza.

– Ej, co z nią było nie tak? – pytam. – Była śliczna.

– Nie w moim typie – stwierdza.

– Jak chcesz. Idziemy dalej.


Dalej odrzuca kolejno dziewczynę, która się wspina, kelnerkę z sieci

restauracji Hooters, malarkę i tancerkę hiphopową o ciele, które mogłoby

konkurować z jego własnym…

– Alex, zaczynam podejrzewać, że problemem jest nie opis, tylko

opisujący.

– One po prostu nie są w moim typie – broni się Alex. – A ja na pewno

nie jestem w ich typie.

– Skąd możesz…

– Spójrz – przerywa mi. – Ta. Wygląda ślicznie.

– O mój Boże, ty chyba żartujesz!

– Dlaczego? Nie uważasz, że jest ładna?

Truskawkowa blondynka uśmiecha się do mnie zza lśniącego,

mahoniowego biurka. Włosy ma upięte w półkucyk i jest ubrana

w granatowy żakiet. Z tego, co napisała w swoim bio, jest graficzką, która

uwielbia jogę, słońce i muffinki.

– Alex – mówię – przecież to druga Sara.

Alex cofa głowę.

– Ta dziewczyna nie wygląda ani trochę jak Sara.

Prycham.

– Nie powiedziałam, że wygląda jak Sara. – Mimo że wygląda. –

Powiedziałam, że jest drugą Sarą.

– Sara jest nauczycielką, a nie graficzką – oświadcza. – Jest wyższa od

tej dziewczyny, ma ciemniejsze włosy, a ze słodyczy najbardziej lubi

sernik, a nie muffinki.

– Ubierają się dokładnie tak samo. Uśmiechają się dokładnie tak samo.

Dlaczego wszyscy faceci pragną dziewczyn, które wyglądają jak

wystrugane z mydła?
– O czym ty w ogóle mówisz?

– Bo zobacz, nie zainteresowała cię żadna z tych wyluzowanych,

seksownych lasek, a potem trafiasz na przedszkolankę i dopiero przy niej

zatrzymujesz się na dłużej. To takie… typowe.

– Ona nie jest przedszkolanką – protestuje Alex. – Co ty do niej masz?

– Nic! – wykrzykuję, ale nie brzmi to szczerze, nawet dla mnie. Brzmi,

jakbym była poirytowana. Otwieram usta, żeby trochę złagodzić swoją

reakcję, ale robię coś wręcz przeciwnego. – Nie chodzi o dziewczynę, tylko

o… o facetów. Wam wszystkim się wydaje, że chcecie seksownej,

niezależnej tancerki hiphopowej, ale kiedy taka pojawia się przed wami,

kiedy okazuje się rzeczywistą osobą, stwierdzacie, że dla was to za dużo, że

nie jesteście zainteresowani, i za każdym razem wybieracie słodką

przedszkolankę w golfie.

– Dlaczego ciągle mówisz, że ona jest przedszkolanką? – irytuje się

Alex.

– Bo to druga Sara – wyrywa mi się.

– Nie chcę się spotykać z Sarą, rozumiesz? Poza tym Sara uczy

w gimnazjum, nie w przedszkolu. A poza tym – ciągnie, coraz bardziej

nabuzowany – teraz tak mówisz, Poppy, ale założę się, że jak ty wchodzisz

na Tindera, to przesuwasz w prawo samych strażaków, ratowników

medycznych i pieprzonych deskorolkarzy, więc nie, nie czuję się źle z tym,

że wybieram kobiety, które sprawiają wrażenie miłych, i które tobie

faktycznie mogą się wydawać trochę nudne, bo chyba nie przyszło ci do

głowy, że kobiety takie jak ty uważają, że ja jestem nudny.

– Pierdolisz.

– Co? – pyta zaskoczony.

– Powiedziałam: pierdolisz! – powtarzam. – Wcale nie uważam, że

jesteś nudny, więc cały ten wywód jest do dupy.


– Jesteśmy przyjaciółmi – stwierdza Alex. – Nie przesunęłabyś mnie

w prawo.

– Przesunęłabym – sprzeciwiam się.

– Wcale nie – upiera się on.

W tym momencie mam szansę to zakończyć, ale ja też jestem zbyt

najeżona, zbyt rozeźlona, żeby pozwolić mu myśleć, że ma rację.

– Właśnie, że tak.

– Tak? To ja ciebie też – odgryza się, jakby to była jakaś przepychanka.

– Nie mów tak, bo wiesz, że to nieprawda – ostrzegam. – Ja nie

siedziałabym uśmiechnięta w żakiecie za biurkiem.

Jego wargi się zaciskają. Mięśnie szczęki poruszają się, kiedy przełyka

ślinę.

– Dobra, to pokaż.

Otwieram swojego Tindera i podaję mu telefon, żeby zobaczył zdjęcie.

Uśmiecham się na nim sennie, ubrana jak kosmitka, w srebrną sukienkę,

twarz mam wymalowaną farbami, a do opaski przyklejone aluminiowe

antenki. To oczywiście z imprezy halloweenowej. Albo może z urodzin

Rachel w klimacie Z Archiwum X?

Alex przygląda się z powagą zdjęciu, a potem przewija niżej, żeby

przeczytać mój opis. Po chwili oddaje mi telefon i patrzy mi w oczy

kamiennym wzrokiem.

– Ja ciebie też.

W całym ciele czuję mrowienie.

– A – bąkam, a potem udaje mi się jeszcze wykrztusić: – Aha.

– To co, już nie jesteś na mnie zła?

Próbuję coś powiedzieć, ale język wydaje mi się zbyt ciężki. Ogarnia

mnie dziwna ociężałość, zwłaszcza w miejscu, w którym stykamy się


biodrami. Dlatego tylko kiwam głową.

Bogu dzięki, że ma ten skurcz pleców, myślę sobie. Bo inaczej kto wie,

co mogłoby się wydarzyć.

Alex przygląda mi się przez kilka sekund, po czym sięga po

zapomnianego laptopa. Gdy się odzywa, głos ma nabrzmiały od emocji:

– Co chcesz obejrzeć?
19

Wakacje sześć lat temu


Oboje z Aleksem byliśmy mocno spłukani, kiedy ośrodek z Vail

w Colorado skontaktował się ze mną, żeby zaproponować darmowy pobyt.

Był to moment, w którym nie wiedzieliśmy, czy do wyjazdu w ogóle

dojdzie.

Po pierwsze, po tym, jak Guillermo rzucił mnie dla nowo zatrudnionej

w jego restauracji kelnerki (wychudzonej, niebieskookiej dziewczyny, która

przed chwilą wysiadła z samolotu z Nebraski) – sześć tygodni po tym, jak

podjęłam to ryzyko i wprowadziłam się do jego mieszkania – musiałam na

gwałt szukać sobie nowego dachu nad głową.

Musiałam wybrać mieszkanie z górnej granicy dostępnego dla mnie

przedziału cenowego.

Musiałam zapłacić za przeprowadzkę po raz drugi w ciągu dwóch

miesięcy.

Musiałam kupić nowe meble w zamian za te, których się pozbyłam,

kiedy okazały się zbędne, jako że Gui miał ładniejsze wersje moich rzeczy:

sofy, materaca i duńskiego stołu kuchennego. Zatrzymaliśmy moją komodę,

bo jego miała złamaną nóżkę, i mój stolik nocny, bo on miał tylko jeden, ale

poza tym właściwie wszystko, co mieliśmy, należało do niego.

Rozstanie nastąpiło tuż po tym, jak pojechaliśmy do Linfield na

urodziny mamy.

Wcześniej przez kilka tygodni rozważałam, czy ostrzec Guillerma,

czego powinien się spodziewać.


Na przykład złomowiska rodem z The Beverly Hillbillies, znajdującego

się na trawniku przed domem. Albo maminego Muzeum Naszego

Dzieciństwa, jak razem z braćmi nazywamy dom rodzinny. Wypieków,

którymi mama zapełniała kuchnię przez cały czas, kiedy tam byliśmy,

często udekorowanych tak gęstym i słodkim lukrem, że wszyscy nie-Wrigh‐

towie krztuszą się przy jedzeniu, albo garażu zawalonego tak zagadkowymi

przedmiotami jak kawałki używanej srebrnej taśmy, dla których tata

koniecznie chce znaleźć powtórne zastosowanie. Albo tego, że całymi

dniami będziemy musieli grać w grę planszową, którą wymyśliliśmy jako

dzieci, a która nazywa się Atak zabójczych pomidorów.

Tego, że moi rodzice adoptowali niedawno trzy geriatryczne koty,

a jeden z nich nie potrafi trzymać moczu do tego stopnia, że musi nosić

pieluchę.

Albo że prawdopodobnie usłyszymy, jak moi rodzice uprawiają seks, bo

dom ma cienkie ściany, a jak już wspominałam, Wrightowie to hałaśliwa

gromada.

Albo że pod koniec weekendu odbędzie się Pokaz Nowych Talentów,

podczas którego każdy powinien zademonstrować coś, czego zaczął się

uczyć na początku pobytu.

(Ostatnio, kiedy byłam w domu, Prince kazał nam wymieniać tytuły

dowolnych filmów i próbował powiązać je w sześciu krokach z Keanu

Reevesem).

Tak więc powinnam była uprzedzić Guillerma, co go czeka,

zdecydowanie, ale gdybym to zrobiła, czułabym się jak zdrajczyni. Tak

jakbym sugerowała, że z moimi rodzicami coś jest nie tak. Pewnie, są

głośni i bałaganiarscy, ale są też niesamowici, sympatyczni i zabawni, a ja

mam żal do samej siebie za to, że w ogóle zastanawiam się nad tym, czy nie

narobią mi wstydu.
Uznałam, że Gui na pewno ich pokocha. Przecież kocha mnie, a to

właśnie oni mnie ukształtowali.

Pod koniec pierwszego spędzonego tam wieczoru zamknęliśmy się

w moim dawnym pokoju, a on powiedział:

– Teraz chyba rozumiem cię lepiej niż kiedykolwiek. – Jego głos był

ciepły i czuły jak zawsze, ale zamiast miłości usłyszałam w nim

współczucie. – Rozumiem, dlaczego musiałaś uciekać do Nowego Jorku –

ciągnął. – Pewnie strasznie się tu męczyłaś.

Żołądek mi się skurczył, a serce ścisnęło się boleśnie, ale nie

wyprowadziłam go z błędu. I znowu miałam do siebie żal za to, że się

wstydzę.

Bo ja rzeczywiście uciekłam do Nowego Jorku, ale nie przed członkami

swojej rodziny, a jeśli trzymałam ich z dala od reszty swojego życia, to

tylko po to, żeby chronić ich przed osądami, a siebie przed dobrze znanym

uczuciem wykluczenia.

Do końca wyjazdu czułam się nieswojo. Gui był miły dla mojej rodziny

– on zawsze był miły – ale po tym, co od niego usłyszałam, patrzyłam na

każdą interakcję między nimi przez pryzmat protekcjonalizmu i litości.

Potem próbowałam w ogóle zapomnieć o tym wyjeździe. W naszym

prawdziwym życiu, w Nowym Jorku, byliśmy razem szczęśliwi. Co z tego,

że on nie rozumie mojej rodziny? Wystarczy, że kocha mnie.

Kilka tygodni później poszliśmy na kolację do jego znajomego

z internatu – kolesia, który mieszka w kamienicy z brązowego piaskowca,

żyje z pieniędzy od rodziców i ma obraz Damiena Hirsta nad stołem

w jadalni. Wiem o tym – i nigdy tego nie zapomnę – bo kiedy ktoś rzucił to

nazwisko, bez związku z obrazem, spytałam: „Kto?” i wszyscy się

roześmiali.

Nie śmiali się ze mnie – naprawdę sądzili, że to był żart.


Cztery dni później Guillermo zakończył nasz związek.

– Za bardzo się różnimy – powiedział. – Daliśmy się ponieść chemii,

ale jeśli się nad tym zastanowić, to każde z nas chce od życia czego innego.

Nie twierdzę, że rzucił mnie, ponieważ nie wiedziałam, kim jest

Damien Hirst. Ale nie mówię też, że tak nie było.

Kiedy wyprowadzałam się z mieszkania, ukradłam mu jeden z tych jego

wymyślnych noży kuchennych. Mogłam wziąć wszystkie, ale moje małe

pragnienie zemsty zostało w zupełności zaspokojone wyobrażaniem sobie,

jak Gui szuka wszędzie tego jednego noża i zastanawia się, czy nie zabrał

go ze sobą na jakąś imprezę albo czy nie wpadł mu w szparę między jego

olbrzymią lodówką a wyspą kuchenną.

Szczerze mówiąc, chciałam, żeby ten nóż go prześladował.

Nie w taki sposób, żeby myślał sobie: Moja była będzie się teraz

zachowywać jak Glenn Close w Fatalnym zauroczeniu, tylko: Mam

nieodparte wrażenie, że ten zgubiony nóż to jakaś metafora, ale za nic nie

mogę uchwycić czego.

Po tygodniu spędzonym w nowym mieszkaniu – kiedy skończyły mi się

łzy – zaczęłam odczuwać wyrzuty sumienia i zastanawiałam się nawet nad

odesłaniem mu noża, ale doszłam do wniosku, że może to zostać źle

zrozumiane. Wyobraziłam sobie, jak Gui zgłasza się z przesyłką na policję,

i stwierdziłam, że wolę, żeby kupił sobie nowy nóż.

Rozważałam też, czy nie sprzedać tego ukradzionego w internecie, ale

bałam się, że anonimowym kupcem okaże się Guillermo, więc po prostu

zatrzymałam nóż i wróciłam do szlochania, aż w końcu po jakichś trzech

tygodniach mi przeszło.

Podsumowując: rozstawanie się jest do dupy. A rozstawanie się

z partnerem, z którym mieszka się wspólnie w za drogim mieście, jest


nawet bardziej do dupy, więc nie wiedziałam, czy w tym roku będzie mnie

stać na Wakacyjny Wyjazd.

No i była jeszcze kwestia Sary Torval.

Ślicznej, wiotkiej, ale wysportowanej Sary Torval o nieskazitelnej cerze

i oczach obwiedzionych brązową kredką.

Alex chodził z nią na poważnie od dziewięciu miesięcy. Niedługo po

tym, jak spotkali się przypadkiem, kiedy odwiedzał znajomych w Chicago,

ich esemesy przeszły w telefony, a następnie w kolejne odwiedziny. Później

szybko zrobiło się między nimi poważnie, tak że po sześciu miesiącach

związku na odległość Sara znalazła pracę w szkole i przeprowadziła się do

Indiany, żeby towarzyszyć tam Aleksowi, dopóki on nie skończy studiów.

Z radością zostanie też na czas jego doktoratu, a potem pewnie pojedzie za

nim wszędzie, gdzie tylko rzuci go los.

I byłabym z tego powodu szczęśliwa, gdyby nie coraz silniejsze

podejrzenie, że Sara mnie nie znosi.

Gdy tylko wrzuca na swój profil zdjęcie z nową bratanicą Aleksa na

rękach i podpisem w stylu „Rodzinne chwile” albo „Z kochanym

robaczkiem”, ja daję jej lajka i komentuję, ale ona i tak nie zaczyna mnie

obserwować. Raz nawet ją odobserwowałam i zaraz znowu zaczęłam

obserwować, na wypadek gdyby nie zauważyła mnie za pierwszym razem.

– Myślę, że ma mieszane uczucia co do naszego wyjazdu – przyznaje

Alex podczas jednej z naszych (ostatnio coraz mniej licznych i rzadszych)

rozmów przez telefon. Jestem prawie pewna, że dzwoni do mnie tylko

z samochodu, w drodze na siłownię albo do domu. Mam ochotę mu

powiedzieć, że dzwonienie do mnie tylko wtedy, kiedy nie ma jej

w pobliżu, raczej nie pomaga.

Ale prawda jest taka, że ja też nie chcę z nim rozmawiać, kiedy ktoś

inny kręci się obok, więc tak właśnie wygląda teraz nasza przyjaźń.
Piętnastominutowe rozmowy przez telefon co kilka tygodni, żadnych

esemesów, żadnych czatów, żadnych mejli poza jednym zdaniem raz na

jakiś czas z załączonym zdjęciem małej, czarnej kotki, którą Alex znalazł

na śmietniku za swoim blokiem.

Wygląda na dopiero co urodzoną, ale według weterynarza jest dorosła,

tyle że nieduża. Alex wysyła mi jej zdjęcia w butach, kapeluszach

i miskach i zawsze daje podpis: „Dla pokazania skali”, ale ja wiem, że tak

naprawdę po prostu go to rozczula. I pewnie, to urocze, że koty lubią siadać

w różnych przedmiotach… ale chyba jeszcze bardziej urocze jest to, że

Alex nie może się powstrzymać przed uwiecznianiem tego na zdjęciach.

Nie nadał jej jeszcze imienia, nie spieszy się z tym. Twierdzi, że nie

można nazwać dorosłej istoty bez uprzedniego jej poznania, więc na razie

woła na nią „kicia” albo „słodziaku”, albo „koleżanko”.

Sara chciałaby ją nazwać Sadie, ale Alex uważa, że to do niej nie

pasuje, więc jeszcze czeka. Ostatnio rozmawiamy właściwie tylko o kotce,

dlatego jestem zaskoczona, gdy któregoś razu Alex oświadcza wprost, że

Sara ma mieszane uczucia co do Wakacyjnego Wyjazdu.

– Nic dziwnego – odpowiadam. – Ja też bym miała.

Nie mam do niej o to pretensji. Gdyby mój chłopak przyjaźnił się

z jakąś dziewczyną, tak jak Alex przyjaźni się ze mną, skończyłabym jak

w Żółtej tapecie.

Nigdy w życiu nie uwierzyłabym, że ta relacja jest całkowicie

platoniczna. Zwłaszcza że utrzymuję tę przyjaźń na tyle długo, żeby

pogodzić się z nieodłączną obecnością tych pięciu (no, może do piętnastu)

procent myśli typu „a gdyby tak”.

– To co z tym zrobimy? – pyta.

– Nie wiem. – Staram się, żeby nie zabrzmiało to żałośnie. – Chcesz ją

zaprosić?
Alex milknie na moment.

– Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł.

– Okej… – A potem, po najdłuższej chwili milczenia w moim życiu,

pytam: – Może powinniśmy po prostu… odwołać wyjazd?

Wzdycha. Pewnie przełączył mnie na głośnomówiący, bo słyszę, jak

tyka u niego kierunkowskaz.

– Nie wiem, Poppy. Nie jestem pewien.

– Tak. Ja też nie.

Nie rozłączamy się, ale żadne z nas nie odzywa się już do końca jego

podróży samochodem.

– Dojechałem do domu – oznajmia w końcu. – Może pogadamy o tym

jeszcze za parę tygodni. Może do tej pory coś się zmieni.

„Co ma się zmienić?” – chciałabym go zapytać, ale tego nie robię, bo

kiedy twój najlepszy przyjaciel jest chłopakiem kogoś innego, to granice

między tym, co możesz, a czego nie możesz powiedzieć, stają się znacznie

sztywniejsze.

Po tej rozmowie przez cały wieczór się zastanawiam: Czy on zamierza

z nią zerwać? Czy ona zamierza zerwać z nim?

Czy będzie próbował ją przekonać?

Czy on zamierza zerwać ze mną?

Gdy tylko dostaję ofertę darmowego pobytu w ośrodku w Vail, po raz

pierwszy od kilku miesięcy wysyłam mu esemesa: Hej! Zadzwoń, jak

będziesz miał chwilę!

Następnego ranka, o piątej trzydzieści budzi mnie dzwonek telefonu.

W ciemności dostrzegam jego imię na ekranie, a kiedy gorączkowo sięgam,

żeby odebrać, w słuchawce rozlega się rytmiczne tykanie kierunkowskazu.

Alex jedzie na siłownię.


– Co tam? – pyta.

– Umieram – jęczę.

– A co poza tym?

– Kolorado – rzucam. – Vail.


20

Te wakacje
Budzę się obok Aleksa. Uparł się, że na łóżku w apartamencie Nikolaia jest

mnóstwo miejsca, więc żadne z nas nie musi ryzykować kolejnej nocy na

rozkładanym fotelu, ale rano okazuje się, że oboje przesunęliśmy się na sam

środek materaca.

Ja leżę na prawym boku, przodem do niego. On na lewym, przodem do

mnie. Między nami zostało z piętnaście centymetrów przestrzeni, tylko że

ja mam lewą nogę przerzuconą przez niego, zahaczoną udem o jego biodro,

a on położył rękę wysoko na niej.

W mieszkaniu jest piekielnie gorąco i oboje jesteśmy zlani potem.

Muszę się wyplątać, zanim Alex się obudzi, ale gdzieś w moim mózgu

pojawia się niedorzeczna chęć, żeby jeszcze tak poleżeć, poprzypominać

sobie spojrzenie, jakim obrzucił mnie wieczorem, ton jego głosu, gdy po

obejrzeniu mojego profilu randkowego powiedział: „Ja ciebie też”.

Tak jakby rzucał mi wyzwanie.

Tylko że wtedy był nafaszerowany lekami rozluźniającymi mięśnie.

Dzisiaj, jeśli w ogóle będzie o tym pamiętał, na pewno tego pożałuje

i będzie się wstydził.

Albo może przypomni sobie, jak siedzieliśmy obok siebie przez cały

niemiłosiernie nudny dokument o Kinksach i czuliśmy się jak przewody

pod napięciem, iskrzące się za każdym razem, gdy nasze ręce się stykały.

– Zwykle zasypiasz na takich filmach – zauważył Alex z łagodnym

uśmiechem i trącił mnie nogą, ale kiedy na mnie spojrzał, w jego


orzechowych oczach dostrzegłam zupełnie inny nastrój, dziwnie

wyostrzony, z domieszką jakiegoś głodu.

Wzruszyłam ramionami, a potem powiedziałam coś w stylu: „Nie

jestem śpiąca” i próbowałam skupić się na filmie. Czas wlókł się

niemiłosiernie, a każda chwila spędzona obok Aleksa uderzała mnie z nową

intensywnością, tak jakbyśmy właśnie dotknęli się po raz pierwszy, znowu

i znowu, i znowu, i tak przez prawie dwie godziny.

Kiedy film się skończył, było jeszcze wcześnie, więc zaczęliśmy

oglądać kolejny nużący, niewymagający myślenia dokument, który robił

tylko za tło usprawiedliwiające to nasze balansowanie na cienkiej linie.

A przynajmniej ja byłam przekonana, że tak to właśnie wyglądało.

Jego dłoń rozpostarta na moim udzie posyła teraz we mnie kolejną falę

mrowiącego pożądania. Jakąś niedorzeczną częścią siebie mam ochotę

wtulić się w niego jeszcze bardziej, tak byśmy dotykali się całym ciałem,

i zobaczyć, co się wydarzy, gdy Alex się obudzi.

Wspomnienia z Chorwacji zaczynają wypływać na powierzchnię

mojego umysłu i przenikają moje ciało rozpaczliwymi dreszczami.

Zdejmuję z niego nogę, a jego dłoń zaciska się na mnie odruchowo

i rozluźnia, kiedy się spod niej wysuwam. Przetaczam się na brzeg łóżka

i siadam w chwili, gdy Alex, cały rozczochrany od poduszki, zaczyna się

przebudzać i rozchyla powieki w senne szparki.

– Hej – chrypi.

Mój głos też rozlega się nisko:

– Jak ci się spało?

– Dobrze, chyba. A tobie?

– Dobrze. Jak twoje plecy?

– Czekaj, sprawdzę. – Alex podnosi się powoli i odwraca, żeby spuścić

swoje długie nogi z łóżka. Wstaje ostrożnie. – O wiele lepiej.


Ma potężną erekcję i zauważa to chyba w tym samym momencie co ja.

Zasłania się dłońmi i rozgląda po mieszkaniu przymrużonymi oczami.

– Na pewno nie było aż tak gorąco, kiedy zasypialiśmy.

Pewnie ma rację, ale tak naprawdę nie pamiętam, jak gorąco było

wczoraj wieczorem.

Nie myślałam wtedy na tyle jasno, żeby zwracać uwagę na temperaturę.

Dzisiejszy dzień nie może się potoczyć tak jak wczorajszy.

Dzisiaj już żadnego obijania się w apartamencie. Żadnego

przesiadywania razem na łóżku. Żadnych rozmów o Tinderze. Żadnego

wspólnego zasypiania i niemalże dosiadania Aleksa przez sen.

Jutro zaczną się uroczystości weselne Davida i Thama (wieczory

kawalerskie, kolacja próbna, wesele). Dzisiaj musimy dostarczyć sobie tyle

nieskomplikowanych, niekłopotliwych rozrywek, żeby po powrocie do

domu Alex nie potrzebował kolejnych dwóch lat przerwy ode mnie.

– Zadzwonię jeszcze raz do Nikolaia w sprawie tej klimatyzacji –

obiecuję. – Ale teraz się ruszmy. Mamy dużo do zrobienia.

Alex przeciąga rękę po czole i wsuwa palce we włosy.

– Zdążę wziąć prysznic?

Moje serce uderza gwałtownie, kiedy tak po prostu zaczynam sobie

wyobrażać, że biorę ten prysznic razem z nim.

– Jeśli chcesz – udaje mi się wykrztusić. – Ale wiesz, że po paru

sekundach będziesz znowu cały spocony?

Wzrusza ramionami.

– Chyba nie jestem w stanie zmusić się do wyjścia z mieszkania, kiedy

czuję się taki brudny.

– Bywałeś brudniejszy – żartuję, bo gdzieś mi się zapodział mój, i tak

już wadliwy, filtr.


– Tylko przy tobie – odpowiada Alex i mierzwi mi włosy, mijając mnie

w drodze do łazienki.

Czuję się, jakbym miała nogi z galarety, ale wstaję i czekam, aż usłyszę

szum wody. Dopiero wtedy udaje mi się znowu poruszyć. Pierwszym

przystankiem na mojej trasie jest termostat.

Dwadzieścia dziewięć i pół?!

Cholerne dwadzieścia dziewięć i pół stopnia w mieszkaniu, a od

wczoraj wieczorem termostat jest ustawiony na dwadzieścia sześć. Czyli

już oficjalnie możemy stwierdzić, że klimatyzacja całkiem się zepsuła.

Wychodzę na balkon i dzwonię do Nikolaia, ale po trzecim sygnale

przełącza mnie na pocztę głosową. Zostawiam mu kolejną wiadomość, tym

razem nieco bardziej zagniewaną, a następnie wysyłam jeszcze mejla

i esemesa, po czym wracam do środka, żeby poszukać najlżejszego ubrania,

jakie ze sobą przywiozłam. Wybieram bawełnianą sukienkę w kratkę, tak

luźną, że wisi na mnie jak papierowa torba.

Woda pod prysznicem przestaje płynąć, jednak Alex tym razem nie

popełnia tego błędu co wcześniej i nie wychodzi z łazienki w samym

ręczniku. Wynurza się w pełni ubrany, z włosami odgarniętymi do tyłu

i kropelkami wody uczepionymi (zmysłowo, mogłabym dodać) jego czoła

i karku.

– To co zaplanowałaś na dzisiaj? – pyta.

– Niespodzianki – odpowiadam. – Same niespodzianki.

Próbuję teatralnym gestem podrzucić mu kluczyki, ale upadają pół

metra przed nim. Alex spogląda na podłogę.

– Łał – mówi. – Czy to była… jedna z tych niespodzianek?

– Tak. Tak, była. Ale następne będą lepsze, więc bierz te kluczyki

i chodźmy.

Na jego wargach pojawia się grymas.


– Chyba lepiej…

– A, no tak! Twoje plecy!

Podbiegam, żeby podnieść kluczyki, i podaję mu je do ręki jak

normalny, dorosły człowiek. Gdy wychodzimy na zewnętrzny korytarz

Róży Pustyni, Alex stwierdza:

– Przynajmniej nie tylko w naszym apartamencie można się poczuć jak

w kanale odbytowym Szatana.

– Tak, to pocieszające, że w całym mieście jest tak piekielnie gorąco –

przyznaję.

– A wydawałoby się, że skoro wszyscy ci bogacze przyjeżdżają tu na

wakacje, miasto mogłoby sobie pozwolić na klimatyzowanie całej okolicy.

– Pierwszy przystanek: urząd miejski, żeby podrzucić radnym ten

znakomity pomysł.

– Pani radna, czy rozważała pani budowę kopuły? – rzuca suchym

tonem Alex, gdy człapiemy w dół po schodach.

– Hej, jeden koleś z jednej powieści Stephena Kinga tak zrobił –

mówię.

– Raczej nie będę o tym wspominał w swojej propozycji.

– Mam parę dobrych pomysłów. – Znowu próbuję pokazać mu minę

Smutnego Szczeniaka, kiedy przechodzimy przez parking, ale on wybucha

śmiechem i odpycha moją twarz.

– Nie jesteś w tym dobra – oświadcza.

– Twoja gwałtowna reakcja sugerowałaby co innego.

– Poważnie, wyglądasz, jakbyś srała.

– Przy sraniu robię inną minę. O taką. – Przybieram pozę na Marilyn

Monroe: z szeroko rozstawionymi nogami, jedną ręką opartą o udo i jedną

zasłaniającą otwarte usta.


– Jaka ładna. Powinnaś to wrzucić na bloga. – Alex szybko wyciąga

telefon i pstryka mi zdjęcie.

– Ej!

– Może zasponsorowałby cię jakiś producent papieru toaletowego.

– W sumie podoba mi się twój sposób myślenia.

– Mam parę dobrych pomysłów – przedrzeźnia mnie Alex i otwiera mi

drzwi pasażera, a potem okrąża samochód, podczas gdy ja wsiadam

i zaciągam się niesłabnącym zapachem marychy.

– Dziękuję, że nigdy nie zmuszasz mnie do prowadzenia – mówię,

kiedy wsiada za kierownicę, sycząc przy zetknięciu z rozgrzanym

siedzeniem, i zapina pas.

– Dziękuję, że nie znosisz prowadzić i pozwalasz mi przejąć choć

odrobinę kontroli nad moim życiem w tym bezkresnym,

nieprzewidywalnym wszechświecie – odpowiada.

Mrugam do niego.

– Spoko.

Alex wybucha śmiechem.

Co zadziwiające, po raz pierwszy na tym wyjeździe wydaje się

zrelaksowany. A może to dlatego, że ja uparcie się staram zachowywać jak

normalna, gadatliwa Poppy – i to był tak naprawdę klucz do udanego

Wakacyjnego Wyjazdu, jak za dawnych czasów.

– To co, powiesz mi, gdzie jedziemy, czy mam po prostu ruszyć

w stronę słońca?

– Ani jedno, ani drugie – odpowiadam. – Pokieruję cię.

Nawet kiedy suniemy z pełną prędkością i całkowicie opuszczonymi

szybami, czuję się, jakbyśmy stali przed otwartym piekarnikiem, z którego


powietrze bucha nam na włosy i ubrania. Dzisiejszy upał sprawia, że

wczorajszy dzień wspominam jako rześki i wiosenny.

Dziś spędzimy dużo czasu na zewnątrz, więc notuję sobie w głowie,

żeby przy pierwszej nadarzającej się okazji kupić parę dużych butelek

z wodą.

– Teraz będziemy skręcać w lewo – oznajmiam, a kiedy pojawia się

przed nami tablica, wołam: – Ta-dam!

– „Pustynny Ogród Zoologiczny” – odczytuje Alex.

– Jedno z dziesięciu najlepszych zoo na świecie – informuję go.

– Cóż, sami to ocenimy.

– Tak, a jeśli im się wydaje, że mogą liczyć na taryfę ulgową tylko

dlatego, że majaczymy z gorąca, to się grubo mylą.

– Ale jeśli sprzedają koktajle mleczne, to jestem skłonny zostawić im

pozytywną opinię – dorzuca Alex półgłosem i gasi silnik.

– No tak, przecież nie jesteśmy potworami.

Nie żebyśmy byli częstymi bywalcami zoo, ale ten ogród specjalizuje

się w zwierzętach żyjących na pustyni i zajmuje się ich rehabilitacją, tak by

potem wprowadzać je z powrotem do środowiska naturalnego.

Poza tym pozwalają odwiedzającym karmić żyrafy.

Nie mówię o tym Aleksowi, bo chcę, żeby miał niespodziankę. Choć

mój przyjaciel ma serce młodej, gorącej kociary, jest też wielbicielem

zwierząt w ogóle, więc spodziewam się, że wszystko pójdzie dobrze.

Karmienie odbywa się dopiero o jedenastej trzydzieści, więc uznaję, że

mamy jeszcze czas, żeby się przespacerować, zanim będę musiała odszukać

wybieg dla żyraf, a jeśli przypadkiem natkniemy się na niego wcześniej, to

tym lepiej.
Alex w dalszym ciągu musi uważać na swoje plecy, więc

przemieszczamy się powoli, wędrujemy od wystawy gadów do pokazu

ptaków, podczas którego Alex nachyla się do mnie i szepcze:

– Chyba właśnie postanowiłem, że zacznę się bać ptaków.

– To dobrze, że znajdujesz sobie nowe hobby – odszeptuję. – To znaczy,

że nie popadasz w stagnację.

Jego śmiech rozlega się cicho, ale niepowstrzymanie, i przetacza się po

moim ramieniu w sposób, od którego zaczyna mi szumieć w głowie. Choć

możliwe też, że to z gorąca.

Po pokazie idziemy do minizoo, gdzie w otoczeniu czeredy

pięciolatków obserwujemy mundżaki chińskie.

Według tablicy informacyjnej ich cechy szczególne to niewielkie

rozmiary, gęsta sierść i małe, widłowate poroże.

– Myślałem, że tam jest napisane „widmowate”, a nie „widłowate”,

i teraz jestem zwyczajnie rozczarowany – mówi Alex półgłosem. Podkreśla

te słowa wiadomą miną.

– W dzisiejszych czasach trudno już spotkać gatunki o cechach

widmowatych – zauważam.

– Nie da się ukryć, widma wymierają – zgadza się ze mną.

– Pamiętasz naszego przewodnika z cmentarza w Nowym Orleanie?

Znienawidził nas.

– Hm – odpowiada mruknięciem, które sugeruje, że nie pamięta, a mój

żołądek, który przez cały dzień wykręcał koziołki, teraz zderza się ze ścianą

i kurczy z bólu.

Chciałabym, żeby pamiętał. Chciałabym, żeby każda z tych chwil miała

dla niego równie wielkie znaczenie jak dla mnie. Ale nawet jeśli minione

wyjazdy nie mają, może przynajmniej ten obecny będzie miał. Jestem

zdeterminowana, żeby do tego doprowadzić.


W minizoo poznajemy jeszcze kilka innych zwierząt, w tym sycylijskie

osły karłowate.

– Na pustyni mieszka dużo małych stworzeń – zauważam.

– Może powinnaś się tam przeprowadzić – żartuje Alex.

– Próbujesz się mnie pozbyć z Nowego Jorku, żeby przejąć moje

mieszkanie.

– Nie bądź śmieszna – odpowiada on. – W życiu nie byłoby mnie stać

na to mieszkanie.

Po wizycie z minizoo odszukujemy stoisko z koktajlami mlecznymi;

pomimo moich rozpaczliwych protestów Alex bierze waniliowy.

– Waniliowy to nie jest smak.

– To jest smak – odpowiada. – Smakuje ziarenkami wanilii.

– Równie dobrze mógłbyś pić mrożoną śmietanę.

Zastanawia się przez chwilę.

– Chętnie bym spróbował.

– Weź przynajmniej czekoladowy – upieram się.

– Sama weź czekoladowy.

– Nie mogę. Ja biorę truskawkowy.

– Widzisz? – wytyka mi. – Tak jak mówiłem wczoraj wieczorem,

uważasz, że jestem nudny.

– Uważam, że koktajl waniliowy jest nudny – precyzuję. – A ty jesteś

w błędzie.

– Masz. – Alex wyciąga w moją stronę swój papierowy kubek. –

Chcesz łyka?

Wzdycham.

– Dobra. – Nachylam się i upijam troszeczkę, podczas gdy on unosi

brew w oczekiwaniu na werdykt. – Jest w porządku.


Alex się śmieje.

– Prawdę mówiąc, nie jest zbyt dobry. Ale to nie wina wanilii jako

smaku.

Po wypiciu koktajli do ostatniej kropli i wyrzuceniu kubków

stwierdzam, że musimy się przejechać na Karuzeli Zagrożonych Gatunków.

Ale kiedy do niej docieramy, okazuje się, że jest zamknięta z powodu

upału.

– Globalne ocieplenie nie oszczędza nawet zagrożonych gatunków –

stwierdza w zadumie Alex. Ociera przedramieniem czoło, żeby zebrać pot.

– Potrzebujesz wody? Nie wyglądasz najlepiej.

– No. Może tak.

Idziemy kupić parę butelek z wodą, a potem siadamy na ławce w cieniu.

Jednak po kilku łykach Alex wygląda jeszcze gorzej.

– Cholera – mamrocze. – Kręci mi się w głowie.

Schyla się i zwiesza głowę nad kolanami.

– Coś ci przynieść? – pytam. – Może potrzebujesz jakiegoś

prawdziwego jedzenia?

– Może – przyznaje.

– Zaczekaj tu, a ja zorganizuję ci jakąś kanapkę, okej?

Najwyraźniej czuje się okropnie, bo nie oponuje.

Wracam do ostatniej kawiarenki, jaką mijaliśmy. Ustawiła się już przed

nią długa kolejka – zbliża się pora lunchu.

Sprawdzam godzinę na telefonie. Trzy minuty po jedenastej. Niecałe

pół godziny do karmienia żyraf.

Stoję w kolejce przez dziesięć minut, żeby kupić gotową kanapkę

klubową, a potem biegnę z powrotem do Aleksa, który siedzi tam, gdzie go

zostawiłam, z głową wspartą na dłoniach.


– Hej – mówię, a on podnosi na mnie szkliste oczy. – Lepiej się

czujesz?

– Nie wiem – odpowiada, po czym bierze ode mnie kanapkę i ją

rozpakowuje. – Chcesz trochę?

Daje mi połowę, a ja odgryzam kilka kęsów, bardzo się starając go nie

poganiać, kiedy przeżuwa powoli swoją część. O jedenastej dwadzieścia

dwie pytam:

– Pomaga?

– Chyba tak. W każdym razie trochę mniej mi się kręci w głowie.

– Myślisz, że dasz radę się przejść?

– Czy my się… gdzieś spieszymy? – pyta.

– Nie, oczywiście, że nie – zapewniam. – Ale jest takie coś. Twoja

niespodzianka. I niedługo się kończy.

Alex kiwa głową, ale wygląda, jakby miał mdłości, więc czuję się

rozdarta między zachęcaniem go do wstania a naciskaniem, żeby został na

ławce.

– Jest okej – mówi po chwili, podnosząc się na nogi. – Muszę tylko

pamiętać, żeby więcej pić.

Do żyraf docieramy o jedenastej trzydzieści pięć.

– Przykro mi – oznajmia nastoletnia pracownica. – Karmienie już się na

dzisiaj skończyło.

Kiedy odchodzi, Alex spogląda na mnie mętnym wzrokiem.

– Przepraszam, Pop. Mam nadzieję, że nie jesteś zbyt rozczarowana.

– Jasne, że nie – zapewniam.

Nie zależy mi na karmieniu żyraf (a przynajmniej nie jakoś bardzo).

Zależy mi na tym, żeby ten wyjazd był udany. Żeby udowodnił nam obojgu,
że nadal możemy jeździć razem na wakacje. Że możemy ocalić naszą

przyjaźń.

Tylko dlatego jestem rozczarowana. Bo to pierwszy cios, jaki spada na

nas tego dnia.

Mój telefon brzęczy, oznajmiając nadejście esemesa – i przynajmniej on

okazuje się dobry.

Nikolai pisze: Dostałem wszystkie twoja [sic] wiadomości. Zobaczę,

co mogę zrobić.

Dobrze – odpisuję. Czekam na dalsze wieści.

– Chodź – mówię do Aleksa. – Znajdźmy jakieś klimatyzowane

miejsce, zanim przejdziemy do kolejnej atrakcji.


21

Wakacje sześć lat temu


Nie wiem, w jaki sposób Alex przekonał Sarę, żeby puściła go do Vail, ale

to zrobił.

Pytanie go o to wydaje mi się ryzykowne. Ostatnio w trosce

o wzajemną szczerość unikamy pewnych tematów, a Alex bardzo uważa,

żeby nie mówić mi nic, co mogłoby postawić Sarę w złym świetle.

Nie ma mowy o żadnej zazdrości. Być może nawet nie ma żadnej

zazdrości. Może Sara miała jakiś inny powód, dla którego pomysł wyjazdu

na początku jej się nie spodobał. Ale w końcu zmieniła zdanie, więc wyjazd

się odbywa, a ja, kiedy tylko spotykam się z Aleksem, przestaję się tym

przejmować. Między nami znowu jest normalnie; piętnaście procent myśli

typu „a gdyby tak” skurczyło się na powrót do całkiem znośnych dwóch.

Wypożyczamy rowery i telepiemy się po brukowanych uliczkach,

wjeżdżamy kolejką na szczyt góry i pozujemy do zdjęć na tle bezkresnego

błękitu nieba, podczas gdy rozwiane wiatrem włosy smagają nas po

roześmianych twarzach. O poranku, jeszcze zanim zrobi się gorąco,

przesiadujemy w ogródkach kawiarnianych, sącząc mrożoną zieloną

herbatę albo kawę, w ciągu dnia robimy sobie długie wycieczki po górskich

szlakach, podczas których zrzucamy bluzy i przewiązujemy je sobie w talii,

a wieczorami lądujemy w kolejnych ogródkach, gdzie pijemy czerwone

wino i zjadamy na spółkę trzy porcje frytek z czosnkiem i świeżo startym

parmezanem. Siedzimy na zewnątrz, póki nie dostajemy gęsiej skórki

i dreszczy, potem z powrotem wciągamy bluzy, a ja przytulam kolana do


piersi, tak by zmieściły się pod ubraniem. Za każdym razem, kiedy to robię,

Alex nachyla się i zarzuca mi kaptur na głowę, a następnie zaciąga sznurki,

tak że widać mi tylko sam środek twarzy, zasłonięty w większości

kosmykami moich splątanych wiatrem blond włosów.

– Słodziak – mówi i uśmiecha się szeroko za pierwszym razem, kiedy to

robi, ale brzmi to niemal po bratersku.

Któregoś wieczoru, gdy jemy kolację na patio, pod sznurami

rozwieszonych lampek, które przypominają mi tamten wieczór na

pierwszym roku studiów, kiedy się poznaliśmy, jakiś zespół zaczyna grać na

żywo hity Vana Morrisona. Trzymając się za ręce, podążamy za starszymi

parami na parkiet. Poruszamy się tak, jak kiedyś w Nowym Orleanie –

niezdarnie i bez wyczucia rytmu, za to z radosnym śmiechem.

Teraz, kiedy mamy to już za sobą, widzę, że tamtej nocy było jakoś

inaczej.

Pośród magii tamtego miasta, jego muzyki, zapachów i migoczących

świateł poczułam coś, czego nigdy wcześniej nie zaznałam przy Aleksie.

A jeszcze bardziej przerażające jest to, że ze sposobu, w jaki popatrzył mi

wtedy w oczy, położył rękę na ramieniu i przytulił swój policzek do

mojego, domyśliłam się, że on też to czuje.

Teraz jednak, kiedy tańczymy do Brown Eyed Girl, w jego dotyku nie

ma już tamtego ognia. A ja jestem szczęśliwa, bo za nic nie chcę tego

stracić.

Wolę mieć jeden maleńki skrawek Aleksa na zawsze niż dostać go

całego na krótką chwilę, a wiem, że musiałabym zrezygnować ze

wszystkiego, gdyby między nami coś nie wyszło. Nie chcę stracić Aleksa.

Nie mogę stracić Aleksa. Dlatego jest mi dobrze w tym spokojnym tańcu

bez iskier. Na tym wyjeździe bez iskier.


Alex dzwoni do Sary dwa razy dziennie, rano i wieczorem, ale nigdy

w mojej obecności. Rano rozmawia z nią, kiedy idzie pobiegać, zanim

w ogóle wstanę, a potem budzi mnie kawą i ciastkiem kupionymi

w kawiarni na terenie naszego ośrodka. Wieczorem wychodzi na balkon,

żeby do niej zadzwonić, i zamyka za sobą drzwi.

– Nie chcę, żebyś się śmiała z tego, jak rozmawiam przez telefon –

twierdzi.

– Boże, ale ze mnie zołza – mówię i chociaż on się śmieje, nadal jest mi

z tym źle.

Droczenie się zawsze stanowiło istotną część łączącej nas relacji

i odczuwałam to jako coś naszego. Ale teraz on nie chce robić przy mnie

pewnych rzeczy, nie chce mi powierzyć jakiejś części siebie, a ja czuję się

z tym okropnie.

Następnego dnia, kiedy Alex wraca po porannym biegu i telefonie,

siadam zaspana w łóżku, żeby przyjąć od niego kawę i rogalika.

– Alex – mówię – jeśli ma to dla ciebie jakiekolwiek znaczenie, to

jestem pewna, że świetnie rozmawiasz przez telefon.

Rumieni się i pociera tył głowy.

– Wcale nie.

– Założę się, że jesteś cały ciepły, maślany, słodki i idealny.

– Mówisz do mnie czy do rogalika? – pyta.

– Kocham cię, rogaliku – wyznaję czule, po czym odrywam kawałek

i wsuwam do ust. Alex stoi z rękami w kieszeniach, szeroko uśmiechnięty,

a mnie serce rośnie po trzykroć, jak u Grincha, od samego patrzenia na

niego. – Ale mówiłam o tobie.

– Jesteś słodka, Poppy – odpowiada. – A także ciepła, maślana i co tam

jeszcze. Ale ja i tak wolę rozmawiać przez telefon na osobności.

– Rozumiem. – Kiwam głową i wyciągam do niego rogalika.


Odrywa najmniejszy możliwy kawałek i wkłada go do ust.

Tego samego dnia, kiedy siedzimy przy lunchu, przychodzi mi do

głowy genialny pomysł.

– Lita! – wykrzykuję ni z tego, ni z owego.

– Na zdrowie? – odpowiada niepewnie Alex.

– Pamiętasz Litę? Mieszkała w tym obskurnym domu w Tofino.

Z Buckiem?

Mruży oczy.

– Ta, która próbowała wsadzić mi rękę w spodnie, kiedy mnie

„oprowadzała”?

– Ekhm, po pierwsze: nie mówiłeś mi o tym, a po drugie: nie. Siedziała

razem ze mną i z Buckiem. Miała niedługo wyjechać, pamiętasz?

Przeprowadzała się do Vail, żeby pracować jako przewodniczka raftingowa!

– A, tak. Faktycznie.

– Myślisz, że jeszcze tu jest?

Alex patrzy na mnie z ukosa.

– Na tym ziemskim padole? Nie wiem, czy ktokolwiek z tamtego

towarzystwa miał szansę ostać się tak długo.

– Mam numer do Bucka.

– Tak? – Posyła mi znaczące spojrzenie.

– Nie korzystałam z niego – zastrzegam. – Ale go mam. Napiszę do

niego i zapytam o numer Lity.

Hej, Buck! – piszę od razu. Nie wiem, czy mnie pamiętasz, ale

kiedyś przewiozłeś mnie i mojego przyjaciela Aleksa taksówką wodną

do gorących źródeł, jakieś pięć lat temu, tuż przed tym, jak twoja

przyjaciółka Lita przeniosła się do Kolorado? Tak czy inaczej

jestem teraz w Vail i pomyślałam, że może ona też tu jeszcze jest!


Mam nadzieję, że u ciebie wszystko gra i że Tofino nadal jest

najpiękniejszym miejscem na tej planecie.

Buck odzywa się, kiedy kończymy jeść.

Kurde, dziewczyno! – pisze. To naprawdę ty? Mała, seksowna Poppy?

Długo czekałaś z wybraniem tego numeru. Trzeba było nie wyrzucać

cię z pokoju.

Parskam śmiechem, a Alex przechyla się przez stół, żeby przeczytać

wiadomość do góry nogami, i przewraca oczami.

– Nie no, koleś, nie gadaj.

Nie, nie, nie przejmuj się – odpisuję. To był świetny wieczór.

Dobrze się u was bawiliśmy.

To słodko – odpowiada Buck. Nie gadałem z Litą od paru lat, ale

jak chcesz, puszczę ci do niej kontakt.

Byłoby super.

Dasz znać, gdybyś była jeszcze kiedyś na wyspie?

Jasne. Nie mam pojęcia, jak się prowadzi taksówkę wodną.

Przydasz się.

Lol – pisze. Ale z ciebie schizolka, kocham to.

Wieczorem mamy już zarezerwowaną wycieczkę raftingową z Litą,

która nas nie pamięta, ale podkreśla przez telefon, że na pewno świetnie się

razem bawiliśmy.

– Szczerze mówiąc – wyznaje – byłam wtedy tak naszprycowana

prochami, że zawsze się dobrze bawiłam i prawie nic z tego nie pamiętam.

Alex, słysząc to, robi minę wyrażającą niepokój pomieszany

z wątpliwościami. Doskonale wiem, na jakie pytanie chciałby poznać

odpowiedź.
– To co – odzywam się najswobodniej, jak potrafię. – Nadal…

bierzesz… prochy?

– Od trzech lat czysta, mamciu – odpowiada Lita. – Ale gdybyście

chcieli coś kupić, to podeślę ci numer swojego dawnego dilera.

– Nie, nie! – zaprzeczam szybko. – Nie trzeba. Wystarczy nam… to…

co przywieźliśmy… ze sobą.

Alex kręci głową z udręczoną miną.

– No dobra. To widzimy się skoro świt.

Kiedy się rozłączam, Alex pyta:

– Myślisz, że Buck był na prochach, kiedy nas wiózł?

Wzruszam ramionami.

– Do tej pory nie wiemy, o czym tak się produkował w przestrzeń.

Może wydawało mu się, że Jim Morrison unosi się przed nim nad wodą.

– Naprawdę się cieszę, że żyjemy – oświadcza Alex.

Gdy następnego ranka spotykamy się z Litą w wypożyczalni pontonów,

okazuje się, że dziewczyna wygląda dokładnie tak samo, jak ją

zapamiętałam, tylko teraz ma tatuaż zamiast obrączki na palcu i nieduży

brzuszek ciążowy.

– Czwarty miesiąc – oznajmia, obejmując go i potrząsając.

– Czy to… bezpieczne? W takim stanie? – pyta Alex.

– Pierwszemu dziecku nie zaszkodziło – zapewnia Lita. – Wiecie,

w Norwegii wystawiają niemowlaki na drzemkę na mróz.

– A…ha – odpowiada Alex.

– Bardzo bym chciała pojechać kiedyś do Norwegii – wyznaję.

– Jedź koniecznie! – mówi Lita. – Siostra bliźniaczka mojej żony tam

mieszka, bo wyszła za Norwega. Gail mówi czasem, że mogłybyśmy się

formalnie rozwieść i zaoferować dwóm miłym Norwegom jakąś zapłatę


w zamian za wzięcie z nami ślubu, żebyśmy obie mogły dostać

obywatelstwo i się tam przeprowadzić. Może wyjdę na staroświecką, ale

nie podoba mi się pomysł płacenia za pozorowane małżeństwo.

– No cóż, to chyba muszą wam wystarczyć wakacje w Norwegii –

kwituję.

– Chyba tak.

Zachowawczo wybieramy trasę dla początkujących i – jak się wkrótce

przekonujemy – oznacza to, że nasz spływ polega głównie na opalaniu się

i płynięciu z prądem, wystawianiu wioseł, żeby odepchnąć się od skał,

kiedy zanadto się do nich zbliżamy, oraz wiosłowaniu trochę szybciej

w miejscach, gdzie nurt robi się silniejszy.

Okazuje się, że Lita pamięta o wiele więcej, niż z początku twierdziła,

na temat Bucka i innych osób, które mieszkały w domu w Tofino, i zabawia

nas opowieściami o ludziach skaczących z dachu na trampolinę albo

robiących sobie nawzajem po pijanemu tatuaże piórami z czerwonym

tuszem.

– Okazuje się, że niektórzy mają alergię na czerwony tusz – mówi. –

Kto by pomyślał.

Każda jej kolejna opowieść jest coraz bardziej groteskowa, więc pod

koniec wycieczki, gdy wyciągamy ponton na brzeg, ze śmiechu boli mnie

brzuch.

Lita ociera łzy wesołości z kącików oczu, w których pojawiają się już

pierwsze zmarszczki, i wzdycha z zadowoleniem.

– Teraz mogę się śmiać, bo wyszłam z tego cało. Cieszę się, że Buck też

przeżył. – Gładzi się po brzuszku. – Czuję się taka szczęśliwa za każdym

razem, kiedy odkrywam, jaki ten świat jest mały, wiecie? Spotkaliśmy się

wtedy tam, a teraz wylądowaliśmy tutaj. Każde z nas znajduje się w innym
punkcie swojego życia, ale nadal coś nas łączy. Jakby to był jakiś stan

splątany czy inny kwantowy szajs.

– Myślę o tym za każdym razem, kiedy jestem na lotnisku – wyznaję. –

To jeden z powodów, dla których tak bardzo lubię podróżować. –

Przerywam, żeby się zastanowić, jak ubrać tę długo dojrzewającą,

zawiesistą myśl w konkretne słowa. – W dzieciństwie byłam bardzo

samotna – wyjaśniam – i zawsze myślałam, że jak dorosnę, to wyjadę ze

swojego miasta i gdzie indziej znajdę ludzi podobnych do mnie.

I rzeczywiście tak się stało, wiesz? Ale od czasu do czasu każdy czuje się

samotny, a kiedy mnie się to przydarza, kupuję bilet na samolot, jadę na

lotnisko i… sama nie wiem. Przestaję się czuć samotna. Bo niezależnie od

tego, jak bardzo różnią się między sobą ludzie, którzy się tam kręcą,

wszyscy po prostu chcą się gdzieś dostać albo czekają na spotkanie z kimś.

Alex posyła mi dziwne spojrzenie, którego nie jestem w stanie

zinterpretować.

– Kurde – mówi Lita. – Zaraz się rozpłaczę. To przez te pieprzone

hormony ciążowe. Reaguję na nie gorzej niż kiedyś na ayahuascę.

Na pożegnanie mocno nas przytula.

– Gdybyś była kiedyś w Nowym Jorku… – mówię.

– Gdybyście mieli kiedyś ochotę na prawdziwy rafting – odpowiada,

mrugając.

Po kilku minutach milczącej jazdy do ośrodka między brwiami Aleksa

pojawiają się zatroskane zmarszczki.

– To okropne, że czujesz się samotna – stwierdza. A ja chyba wyglądam

na zdezorientowaną, bo od razu dopowiada: – Chodzi mi o to, co mówiłaś

o lotnisku. Że jeździsz tam, kiedy czujesz się samotna.

– Ostatnio nie jest aż tak źle – przyznaję.


Mam grupowy czat z Parkerem i Prince’em – akurat planujemy, jak

wystawić musical Szczęki przy zerowym budżecie. Poza tym co tydzień

umawiam się na rozmowę telefoniczną z rodzicami. No i jest jeszcze

Rachel, która po moim rozstaniu z Guillermem okazała się prawdziwą

przyjaciółką: zaprasza mnie na treningi, na wyjścia do winiarni i na

wolontariat w schroniskach dla psów.

I choć z Aleksem nie rozmawiam już tak często jak dawniej, to jednak

dostaję od niego wydruki opowiadań z krótkimi wiadomościami, ręcznie

nabazgranymi na karteczkach samoprzylepnych. Mógłby mi je wysłać

mejlem, ale tego nie robi, a ja po przeczytaniu każdego wydruku wkładam

go do pudełka po butach, w którym zaczęłam zbierać ważne dla mnie

przedmioty. (Mam tylko jedno pudełko po butach, żeby nie skończyć

kiedyś jak moi rodzice, z wielkimi plastikowymi pojemnikami

wypełnionymi rysunkami smoków autorstwa moich przyszłych dzieci).

Nie czuję się samotna, kiedy czytam jego słowa. Nie czuję się samotna,

kiedy trzymam w dłoni te karteczki i myślę o człowieku, który je napisał.

– Przepraszam, że nie ma mnie wtedy przy tobie – mówi cicho Alex.

Otwiera usta, jakby chciał coś dodać, ale ostatecznie tylko kręci głową i je

zamyka.

Dojechaliśmy już do ośrodka i zaparkowaliśmy, więc kiedy obracam się

na fotelu, żeby siedzieć przodem do niego, on też zwraca się do mnie.

– Alex… – Potrzebuję paru sekund, żeby podjąć urwane zdanie: –

Odkąd cię poznałam, właściwie nigdy nie czuję się samotna. I myślę, że

dopóki ty będziesz na tym świecie, ja już nigdy nie poczuję się tak

naprawdę sama.

Jego spojrzenie łagodnieje, nieruchomieje na chwilę.

– Mogę ci powiedzieć coś krępującego?


Tym razem nawet nie myślę o tym, żeby zażartować albo rzucić

sarkastycznym tekstem.

– Co tylko chcesz.

Alex przesuwa ręką po kierownicy w powolnym ruchu tam i z

powrotem.

– Zanim cię poznałem, nawet nie zdawałem sobie sprawy, że jestem

samotny. – Po raz kolejny kręci głową. – Po tym, jak moja mama umarła,

a tata się rozsypał, chciałem tylko, żeby wszyscy w domu jakoś sobie

poradzili. Chciałem być dokładnie tym, kogo potrzebowali tata i moi

młodsi bracia, a w szkole chciałem być taki, jak sobie życzyli wszyscy

dookoła, więc próbowałem być spokojny, odpowiedzialny i niezłomny.

I chyba dopiero kiedy miałem dziewiętnaście lat, przyszło mi do głowy, że

może inni ludzie wcale tak nie robią. Że może ja po prostu kimś jestem,

a nie tylko próbuję kimś być. Potem poznałem ciebie i szczerze mówiąc…

w pierwszej chwili myślałem, że to jakaś gra. Te szokujące ciuchy,

szokujące dowcipy…

– Zupełnie nie wiem, o czym mówisz. – Żartuję cicho, a w kąciku jego

ust migocze uśmiech, ulotny jak trzepot skrzydeł kolibra.

– Podczas tej pierwszej podróży do Linfield zaczęłaś zadawać mi te

wszystkie pytania o to, co lubię, a czego nie, i… sam nie wiem. Poczułem

się, jakbyś naprawdę chciała się dowiedzieć.

– Pewnie, że chciałam.

Alex kiwa głową.

– Wiem. Zapytałaś mnie, kim jestem, a ja poczułem się, jakby

odpowiedź przyszła znikąd. Tak jakbym wcześniej w ogóle nie istniał.

Jakbyś to ty mnie wymyśliła.

Krew uderza mi do policzków, poprawiam się na siedzeniu i podciągam

kolana do piersi.
– Nie potrafiłabym cię wymyślić. Nikt by nie potrafił.

Mięśnie wzdłuż jego szczęki drgają, gdy waży swoje następne słowa –

jemu nigdy nie wyrywa się nic nieprzemyślanego.

– Chodzi mi o to, że przed tobą nikt mnie tak naprawdę nie znał, Poppy.

Więc nawet jeśli… trochę się między nami pozmieniało, to nigdy nie

będziesz sama, wiesz? Ja zawsze będę cię kochał.

Łzy mącą mi wzrok, ale jakimś cudem udaje mi się je odpędzić.

O dziwo mój głos brzmi spokojnie i lekko, nie jakby ktoś właśnie włożył

mi rękę do piersi, złapał za serce i przytrzymał je na tyle długo, by

pogładzić kciukiem jakąś sekretną ranę.

– Wiem – odpowiadam. A potem: – Ja też cię kocham.

To prawda, chociaż nie cała prawda. Nie znam słów tak pojemnych,

a zarazem tak precyzyjnych, by mogły uchwycić całe uniesienie, ból,

miłość i lęk, jakie odczuwam, gdy teraz na niego patrzę.

Ta chwila przemija, a wyjazd trwa dalej i właściwie nic się między nami

nie zmienia, tylko we mnie coś się przebudziło – jak u niedźwiedzia

wybudzającego się z zimowego snu z uczuciem głodu, z którym udało mu

się przespać wiele miesięcy, ale którego teraz nie potrafi ignorować już ani

chwili dłużej.

Nazajutrz, przedostatniego dnia naszego wyjazdu, wybieramy się na

wycieczkę na górską przełęcz. Gdy jesteśmy już niedaleko, schodzę na

brzeg ścieżki, żeby w przerwie między drzewami zrobić zdjęcie

szmaragdowego jeziora poniżej – i ziemia ucieka mi spod stopy. Wykręcam

kostkę, mocno i gwałtownie. Czuję się, jakby kość wyszła mi bokiem

i zaryła w ziemię, a w następnej chwili leżę w błocie i liściach, cedząc

przez zęby przekleństwa.

– Nie ruszaj się – mówi Alex, kucając obok mnie.


W pierwszej chwili ledwo mogę oddychać, więc nie płaczę, tylko się

krztuszę.

– Czy ze stopy wystaje mi kość?

Zerka na moją nogę, żeby sprawdzić.

– Nie, to chyba tylko zwichnięcie.

– Cholera… – dyszę spod fali bólu.

– Ściśnij mnie za rękę, jeśli tego potrzebujesz – mówi Alex, a ja

ściskam, najmocniej jak potrafię. W jego olbrzymiej męskiej dłoni moja

własna wydaje się maleńka, a moje knykcie – wystające i gruzłowate.

Ból ustępuje na tyle, żeby mogła go zastąpić histeria. Łzy zaczynają mi

płynąć strumieniami i wtedy pytam:

– Czy ja mam ręce jak kukang?

– Co? – pyta Alex z całkiem zrozumiałym zdumieniem. Wyraz

zatroskania na jego twarzy zaczyna drgać. Maskuje śmiech kaszlem

i dopytuje poważnie: – Ręce jak kukang?

– Nie śmiej się ze mnie! – zawodzę, staczając się do poziomu

ośmioletniej młodszej siostry.

– Przepraszam. Nie, nie masz rąk jak kukang. Chociaż nigdy w życiu

nie widziałem kukanga.

– To taki mały lemur – wyjaśniam płaczliwie.

– Poppy, masz piękne ręce. – Alex bardzo, ale to bardzo (chyba jak

nigdy dotąd) stara się powstrzymać uśmiech, ale ten i tak wypływa powoli

na jego twarz, a ja wybucham łzawym śmiechem. – Chcesz spróbować

wstać? – pyta.

– A nie możesz po prostu sturlać mnie z tej góry?

– Wolałbym nie. Poza szlakiem może rosnąć trujący bluszcz.

Wzdycham.
– No dobra.

Pomaga mi wstać, ale za każdym razem, gdy obciążam prawą stopę, po

całej nodze rozchodzi mi się oślepiający ból. Przestaję człapać i znowu

zanoszę się płaczem, ukrywając twarz w dłoniach, żeby nie pokazywać,

jaka jestem żałośnie zasmarkana.

Alex przez chwilę gładzi mnie po ramionach, a ja od tego zaczynam

szlochać jeszcze bardziej. Zawsze tak mam, kiedy ktoś okazuje mi wsparcie

w trudnej chwili. Przyciąga mnie do swojej piersi i obejmuje ramionami

moje plecy.

– Czy będę musiała zapłacić za helikopter, żeby zwieźli mnie na dół? –

łkam.

– Nie mamy aż tak daleko – uspokaja mnie.

– Nie żartuję. W ogóle nie mogę stanąć na tej nodze…

– Posłuchaj, zrobimy tak: wezmę cię na ręce i zniosę, bardzo powoli,

szlakiem. Pewnie będę się musiał często zatrzymywać i odstawiać cię na

ziemię, ale nie wolno ci krzyczeć: „Wio, koniku!” ani „Szybciej!

Szybciej!”.

Śmieję mu się w pierś i przytakuję, stukając go głową, tak że na jego

koszulce zostają mokre ślady łez.

– A jeśli się dowiem, że upozorowałaś to wszystko tylko po to, żeby się

przekonać, czy zniosę cię kilometr w dół zbocza, będę bardzo zły –

ostrzega.

– W skali od jednego do dziesięciu? – Odchylam głowę, żeby spojrzeć

mu w twarz.

– Przynajmniej siedem – odpowiada.

– Jesteś taki dobry.

– Chciałaś powiedzieć: ciepły, maślany i idealny – żartuje Alex,

rozstawiając szeroko nogi. – Gotowa?


– Gotowa – potwierdzam.

I wtedy Alex Nilsen bierze mnie w ramiona i znosi z tej pierdolonej

góry.

Nie. Naprawdę nie potrafiłabym go wymyślić.


22

Te wakacje
Po wypiciu dwóch butelek wody i spędzeniu czterdziestu minut w sklepiku

pełnym pluszowych wielbłądów, zregenerowani, jedziemy w kolejne

miejsce na naszej trasie.

Park Cabazon Dinosaurs wygląda dokładnie tak, jak można by się

spodziewać: dwie potężne figury dinozaurów ustawione przy autostradzie

pośrodku kalifornijskiego pustkowia.

Jakiś twórca parków tematycznych ustawił tu te stalowe potwory, żeby

przyciągnąć turystów do swojego przydrożnego baru. Po jego śmierci teren

został sprzedany ludziom, którzy urządzili w ogonie jednego z dinozaurów

muzeum kreacjonistyczne i sklepik z upominkami.

To takie miejsce, gdzie człowiek zatrzymuje się tylko dlatego, że akurat

przejeżdża obok. To również takie miejsce, do którego człowiek jedzie

specjalnie, chociaż mu nie po drodze, kiedy rozpaczliwie próbuje zapełnić

każdą sekundę dnia.

– Cóż – mówi Alex, kiedy wysiadamy z samochodu. Tyranozaur

i brontozaur wznoszą się nad nami, całe zapylone, a pod nimi wyrasta

z piasku kilka najeżonych palm i rachitycznych krzewów. Czas i słońce

prawie całkiem pozbawiły dinozaury kolorów. Wyglądają na spragnione,

tak jakby od tysiącleci włóczyły się po okolicy w palącym słońcu.

– Cóż – kwituję.

– Chyba powinniśmy zrobić parę zdjęć.

– Zdecydowanie.
Alex wyciąga telefon i czeka, aż przybiorę jakąś pozę na tle

dinozaurów. Po paru grzecznych ujęciach, nadających się na Instagrama,

zaczynam podskakiwać i wymachiwać rękami, żeby trochę go rozbawić.

Uśmiecha się, ale nadal wygląda na osłabionego, więc uznaję, że lepiej

będzie poszukać cienia. Spacerujemy po całym terenie, robimy jeszcze parę

zdjęć z bliska i z mniejszymi dinozaurami, które zostały dostawione później

w krzakach wokół dwóch głównych. Potem wspinamy się po schodkach

i zaglądamy do sklepiku z upominkami.

– W ogóle nie widać, żebyśmy byli w środku dinozaura – skarży się

żartobliwie Alex.

– Prawda? Gdzie się podziały olbrzymie żebra? Gdzie są naczynia

krwionośne i mięśnie ogona?

– To miejsce nie dostanie dobrej opinii na Yelpie…

Śmieję się, ale on się nie przyłącza. Nagle dociera do mnie, jak fatalnie

działa tu klimatyzacja. To zupełnie nie to co w sklepie z pamiątkami w zoo.

Równie dobrze moglibyśmy wrócić do piekielnej nory Nikolaia.

– Zwijamy się stąd? – pytam.

– Jak najszybciej – odpowiada Alex i odstawia figurkę dinozaura, którą

oglądał.

Sprawdzam godzinę na telefonie. Jest dopiero czwarta po południu,

a my zaliczyliśmy już wszystko, co na dzisiaj zaplanowałam. Otwieram

aplikację z notatkami i przeglądam swoją listę w poszukiwaniu kolejnej

atrakcji.

– Dobra – oznajmiam, starając się ukryć nerwowość. – Już wiem.

Chodźmy.

Ogród Botaniczny Moorten. To co prawda na zewnątrz, ale na pewno

jest tam większy przewiew niż w sklepiku z upominkami w środku

stalowego dinozaura.
Nie przychodzi mi tylko do głowy, żeby sprawdzić godziny otwarcia,

więc jedziemy tam tylko po to, żeby się przekonać, że jest już zamknięte.

– W lecie zamykają o pierwszej? – odczytuję z niedowierzaniem

informację na tablicy.

– Myślisz, że to może mieć coś wspólnego z niebezpiecznie wysoką

temperaturą? – pyta Alex i zaraz proponuje: – Może powinniśmy po prostu

wrócić do apartamentu? Zobaczymy, czy Nikolai naprawił klimatyzację.

– Jeszcze nie – protestuję rozpaczliwie. – Chcę zrobić jeszcze jedną

rzecz.

Gdy wracamy do samochodu, zagradzam Aleksowi drogę do drzwi

kierowcy.

– Co ty robisz? – pyta.

– Tym razem ja prowadzę – oświadczam.

Unosi brew, ale siada na fotelu pasażera. Odpalam GPS i wpisuję

pierwszy adres z listy sporządzonej na potrzeby „wycieczki

architektonicznej po Palm Springs”.

– To jest… jakiś hotel – mówi zdezorientowany Alex, kiedy

podjeżdżamy pod wymyślny, kanciasty budynek z elewacją wyłożoną

kamiennymi płytami i tablicą o pomarańczowej obwódce.

– Hotel Del Marcos – wyjaśniam.

– Mają tu… jakiegoś stalowego dinozaura?

Marszczę brwi.

– Raczej nie. Ale podobno tutaj i w całej dzielnicy Tennis Club jest

pełno tego rodzaju fantastycznych budynków.

– Aaa… – rzuca, tak jakby nie potrafił wzbudzić w sobie entuzjazmu.

Żołądek mi się ściska, ale wpisuję kolejny adres. Jeździmy w kółko

przez dwie godziny, wstępujemy na tanią kolację (którą przeciągamy


o godzinę, żeby posiedzieć w chłodzie), a kiedy wracamy do samochodu,

Alex zachodzi mi drogę do drzwi po stronie kierowcy.

– Poppy… – odzywa się błagalnie.

– Alex – odpowiadam.

– Możesz prowadzić, jeśli chcesz. Ale mnie już zaczyna mdlić od jazdy

samochodem i nie wiem, czy dam radę obejrzeć dzisiaj jeszcze więcej

rezydencji nieznanych ludzi.

– Przecież uwielbiasz architekturę! – wykrzykuję odrobinę żałośnie.

Marszczy brwi, mruży powieki.

– Uwielbiam?

– W Nowym Orleanie ciągle tylko chodziłeś i pokazywałeś mi palcem

jakieś okna. Myślałam, że lubisz takie rzeczy.

– Pokazywanie palcem okien?

Rozrzucam ręce na boki.

– Nie wiem! Po prostu wtedy… uwielbiałeś oglądać te pieprzone

budynki!

Aleksowi wyrywa się zmęczony śmiech.

– Wierzę ci – mówi. – Może rzeczywiście uwielbiam architekturę. Sam

nie wiem. Jestem po prostu… bardzo zmęczony i zgrzany.

Szperam w torebce w poszukiwaniu telefonu. Nadal żadnych wieści od

Nikolaia. Nie możemy wrócić do tego apartamentu.

– A może muzeum lotnictwa?

Kiedy podnoszę wzrok, widzę, że Alex mi się przygląda, głowę ma

przechyloną na bok, a oczy nadal zmrużone. Bezradnie przeczesuje ręką

włosy i na chwilę odwraca wzrok, odkłada dłoń na biodro.

– Dochodzi siódma, Poppy – mówi. – Nie sądzę, żeby było otwarte.

– Masz rację. – Wzdycham z rezygnacją.


Przechodzę na stronę pasażera i opadam na siedzenie pokonana, a Alex

uruchamia silnik.

Po dwudziestu pięciu kilometrach łapiemy gumę.

– O Boże – jęczę, kiedy Alex zjeżdża na pobocze.

– Powinniśmy mieć zapasowe koło – mówi.

– A ty potrafisz je założyć?

– Tak. Potrafię je założyć.

– Jak każdy prawdziwy właściciel domu – rzucam, starając się, by

zabrzmiało to żartobliwie.

Okazuje się jednak, że ja też jestem mocno rozdrażniona, a mój głos to

odzwierciedla. Alex ignoruje mój komentarz i wysiada z samochodu.

– Potrzebujesz pomocy? – pytam.

– Mogłabyś mi poświecić. Zaczyna się robić ciemno.

Idę za nim na tył wozu. Alex otwiera schowek w bagażniku, przerzuca

jakieś maty i klnie.

– Nie ma.

– Ten samochód aspiruje do zrujnowania nam życia – burczę i kopię

bok pojazdu. – Kurde, będę musiała kupić tej dziewczynie nową oponę,

prawda?

Alex wzdycha i rozmasowuje nasadę nosa.

– Złożymy się na nią.

– Nie, nie to miałam na… Nie o to mi chodziło.

– Wiem – mówi poirytowany. – Ale nie pozwolę ci zapłacić za to

wszystko.

– Co my teraz zrobimy?

– Zadzwonimy po lawetę. Wrócimy do apartamentu uberem, a resztę

załatwimy jutro.
Tak więc robimy: dzwonimy po lawetę. W oczekiwaniu na nią siedzimy

w milczeniu na masce. Potem jedziemy do warsztatu z kierowcą o imieniu

Stan, który na każdym ramieniu ma wytatuowaną gołą babę. Podpisujemy

jakieś papiery i zamawiamy ubera.

Czekamy na niego na zewnątrz. Gdy przyjeżdża, wsiadamy do

samochodu prowadzonego przez kobietę o imieniu Marla, która – jak

szepcze mi Alex – „wygląda dokładnie jak Delallo”, więc przynajmniej

mamy się z czego pośmiać.

A potem Marli coś się miesza i się gubimy.

Siedemnastominutowa podróż zmienia się

w dwudziestodziewięciominutową. Żadne z nas już się nie śmieje. Żadne

z nas nic nie mówi, w ogóle nie wydaje dźwięków.

Wreszcie zbliżamy się do Róży Pustyni. Na zewnątrz jest już zupełnie

ciemno, a ja jestem przekonana, że mielibyśmy niesamowity widok na

gwiazdy, gdyby nie to, że utknęliśmy na tylnym siedzeniu kii rio i musimy

wdychać tanie cukierkowe perfumy, którymi Marla chyba zalała całe jej

wnętrze.

Kiedy ruch na drodze staje na niecały kilometr przed Różą Pustyni,

omal nie wybucham płaczem.

– Pewnie był jakiś wypadek – domyśla się Marla. – Bo skąd aż taki

korek?

– Chcesz się przejść? – pyta mnie Alex.

– Czemu nie, do cholery – odpowiadam.

Wysiadamy i patrzymy, jak Marla zawraca na piętnaście razy i rusza

ciemnym poboczem tam, skąd przyjechała.

– Wskoczę jeszcze dzisiaj do tego basenu – oświadcza Alex.

– Pewnie jest zamknięty – mamroczę.

– Przejdę przez ogrodzenie.


Z mojej piersi dobywa się zmęczony śmiech.

– Dobra, wchodzę w to.


23

Wakacje pięć lat temu


Ostatniej nocy na wyspie Sanibel leżę z otwartymi oczami i słucham

deszczu bębniącego o dach, odtwarzając w głowie cały miniony tydzień,

tak jakbym oglądała go przez gęstą, mglistą, nieustannie falującą zasłonę,

i próbując uchwycić ten jeden ułamek sekundy, który zdaje mi się wymykać

za każdym razem, kiedy po niego sięgam.

Widzę plażę nad wzburzonym morzem. Widzę, jak przysypiam

z Aleksem na kanapie podczas maratonu Strefy mroku. Widzę knajpę

z owocami morza, gdzie Alex zdradził mi w końcu wszystkie okropne

szczegóły swojego rozstania z Sarą – powiedziała mu, że ich związek jest

równie ekscytujący co biblioteka, w której się poznali, po czym go rzuciła

i wyjechała na trzytygodniowe warsztaty jogowe. „Jeśli potrzebuje

adrenaliny – powiedziałam – z radością porysuję jej samochód”.

Wspomnienia przenoszą mnie następnie do baru o nazwie Bar, o lepkich

podłogach i ażurowych wentylatorach, gdzie wychodzę z łazienki

i dostrzegam Aleksa czytającego książkę przy barze – i wtedy wzbiera we

mnie tak ogromna miłość, że czuję się, jakbym miała zaraz pęknąć.

A potem próbuję wyrwać go z przygnębienia wywołanego rozstaniem,

rzucając pretensjonalne „Heja, tygrysie!”.

Kolejno przychodzą obrazy, na których przebiegamy w strugach

deszczu z Baru do samochodu i słuchamy pisku wycieraczek na szybie,

sunąc przez ulewę do naszego zmokniętego domku.


Zbliżam się do chwili, której szukam, do tej, która ciągle mi się

wymyka, tak jakby była tylko refleksem świetlnym tańczącym na podłodze.

Widzę, jak Alex pyta, czy zrobimy sobie razem zdjęcie, i zaskakuje

mnie błyskiem lampy po doliczeniu do dwóch zamiast do trzech. Potem

oboje dusimy się ze śmiechu, jęcząc, jak paskudnie wyszliśmy, i spierając

się, czy nie usunąć tego zdjęcia, a Alex zapewnia mnie, że w rzeczywistości

wcale tak nie wyglądam, za co ja odwdzięczam mu się tym samym.

Potem on mówi:

– Za rok jedźmy w jakieś zimne miejsce.

A ja odpowiadam, że dobrze, tak zrobimy.

I właśnie wtedy następuje ta chwila, która mi się wymyka, tak jakby to

był jakiś niezwykle ważny szczegół w powtórce, której nie mogę

zapauzować ani zwolnić.

Po prostu siedzimy i patrzymy na siebie nawzajem. Nie ma nic

wyrazistego, czego można by się uchwycić, żadnego początku ani końca,

nic, co odróżniałoby tę chwilę od tysięcy podobnych.

Ale właśnie wtedy po raz pierwszy przychodzi do mnie ta myśl.

Jestem w tobie zakochana.

Jest przerażająca, choć pewnie nawet nie do końca prawdziwa.

Niebezpiecznie byłoby ją pielęgnować. Dlatego wypuszczam ją z rąk

i patrzę, jak umyka.

Na środku moich dłoni pozostają jednak piekące, osmalone miejsca –

dowód na to, że kiedyś ją tam trzymałam.


24

Te wakacje
Apartament zmienił się w siódmy krąg piekła i nic nie wskazuje na to, żeby

Nikolai go odwiedził. Przebieram się w łazience w bikini i luźną koszulkę,

a potem wysyłam kolejnego wściekłego esemesa z żądaniem wyjaśnień.

Alex puka do drzwi na znak, że skończył się przebierać w pokoju,

i oboje przekradamy się do basenu z ręcznikami w dłoniach. Najpierw

sprawdzamy ukradkiem furtkę.

– Zamknięta – potwierdza Alex.

Ja tymczasem zauważam większy problem.

– Co jest, do cholery?

Alex podnosi wzrok i też to widzi: pustą, betonową nieckę basenu.

Wtedy za nami rozlega się stłumiony okrzyk:

– Patrz, kotuś, mówiłam, że to oni!

Obracamy się i dostrzegamy mocno opaloną parę w średnim wieku,

która podbiega do nas w podskokach. Kobieta ma czerwone włosy,

błyszczące buty na korkowym obcasie i białe rybaczki, a mężczyzna

szeroki kark, ogoloną czaszkę i okulary przeciwsłoneczne założone na tył

głowy.

– Miałaś rację, mała – mówi on.

– Nowożeeeeeeńcy! – woła śpiewnie kobieta i chwyta mnie w objęcia.

– Dlaczegoście nam nie powiedzieli, że jedziecie do Springs?

I wtedy coś zaskakuje mi w głowie. Mężuś i Żonka – para z taksówki

z lotniska.
– Ojej – mówi Alex. – Cześć. Jak leci?

Kobieta rozluźnia uścisk swoich jaskrawopomarańczowych paznokci na

moich ramionach i macha ręką.

– A wiesz, wszystko było dobrze, dopóki nie zdarzył się ten idiotyczny

wypadek. Z basenem.

Mężuś burczy na potwierdzenie.

– Co się stało? – pytam.

– Jakiś dzieciak wszedł do wody i dostał sraczki! Chyba konkretnej, bo

musieli opróżnić cały zbiornik. Mówią, że jutro powinni go z powrotem

uruchomić. – Żonka marszczy brwi. – Ale oczywiście my będziemy jutro

już w Joshua Tree.

– O, super! – Muszę włożyć dużo wysiłku w to, żeby mój głos

zabrzmiał pogodnie i wesoło, podczas gdy dusza kurczy się po cichu

w pustej skorupie mojego ciała.

– Wygraliśmy darmowy pobyt. – Mruga do mnie. – Mam szczęście.

– Pewnie, że tak – potwierdza Mężuś.

– To nie tylko takie gadanie! – ciągnie kobieta. – Kilka lat temu

wygraliśmy na loterii. Może nie jakiś zylion dolarów, ale całkiem pokaźną

sumkę, i mówię wam, od tamtej pory wygrywam wszystkie losowania,

konkursy i zdrapki, na jakie tylko spojrzę!

– Niesamowite – stwierdza Alex. Brzmi to tak, jakby jego dusza też się

skurczyła.

– Mniejsza z tym! Nie będziemy wam już przeszkadzać, gołąbeczki. –

Kobieta znowu mruga, a może po prostu sklejają jej się sztuczne rzęsy,

trudno powiedzieć. – Po prostu nie mogłam uwierzyć, jakie to szczęśliwe

zrządzenie losu, że zatrzymaliśmy się w tym samym miejscu!

– Zrządzenie losu – powtarza Alex. Mówi to tak, jakby ciąg fatalnych

zrządzeń losu wprowadził go w jakiś trans. – Tak.


– Jaki ten świat mały, co nie? – dodaje Żonka.

– To prawda – zgadzam się.

– No nic, to bawcie się dobrze przez resztę podróży!

Ściska mnie i Aleksa za ramię, Mężuś kiwa nam głową, po czym

odchodzą, a my zostajemy sami przed pustym basenem.

Po trzech sekundach milczenia mówię:

– Spróbuję jeszcze raz zadzwonić do Nikolaia.

Alex nic nie mówi.

Wracamy na górę. W mieszkaniu są trzydzieści dwa stopnie. Ni mniej,

ni więcej. Równe trzydzieści dwa stopnie. Nie zapalamy żadnych świateł

poza tym w łazience, tak jakby jedna świecąca żarówka mogła podnieść

temperaturę do czterdziestu stopni.

Alex stoi na środku pokoju z udręczoną miną. Jest za gorąco, żeby na

czymkolwiek usiąść, żeby czegokolwiek dotknąć. Powietrze wydaje się

jakieś inne, twarde jak ściana. Raz po raz dzwonię do Nikolaia, nie

przestając chodzić w kółko.

Kiedy czwarty raz odrzuca połączenie, wydaję z siebie skowyt

i maszeruję do kuchni po nożyce.

– Co ty robisz? – pyta Alex. Mijam go gniewnie w drodze na balkon,

a potem zaczynam dźgać plastikową płachtę. – To nic nie da – zauważa. –

Dzisiaj na zewnątrz jest równie gorąco, jak w środku.

Ale do mnie już nic nie trafia. Ciacham plastik, odcinam kolejne

wielkie, wystrzępione pasy i rzucam je na podłogę. W końcu połowa

balkonu otwiera się na nocne powietrze, ale Alex miał rację – to nic nie

daje.

Jest tak gorąco, że zaraz chyba się rozpłynę. Wmaszerowuję

z powrotem do środka i ochlapuję twarz zimną wodą.


– Poppy – zaczyna Alex – myślę, że powinniśmy się przenieść do

hotelu.

Kręcę głową, zbyt sfrustrowana, żeby coś powiedzieć.

– Musimy – upiera się.

– Nie tak to miało wyglądać – warczę, podczas gdy oko zaczyna mi

nagle pulsować.

– O czym ty mówisz?

– Mieliśmy to zrobić tak jak kiedyś! – wykrzykuję. – Mieliśmy

zorganizować ten wyjazd po taniości i brać wszystko na klatę.

– Dużo już wzięliśmy na klatę – nie daje za wygraną Alex.

– Hotel kosztuje! A my i tak musimy wyłożyć dwie setki na nową

oponę do tego wstrętnego samochodu!

– Wiesz, co tak naprawdę kosztuje? Szpital! A jeśli tu zostaniemy,

umrzemy.

– To nie tak miało być!

– Ale tak jest!

– Chciałam tylko, żeby było jak kiedyś!

– Już nigdy tak nie będzie! Nie możemy cofnąć czasu, rozumiesz? Jest

inaczej i nie jesteśmy w stanie tego zmienić, więc przestań! Przestań na siłę

wciskać tę przyjaźń na dawne tory, bo to się nie uda! Jesteśmy teraz inni,

a ty musisz przestać udawać, że nie! – Głos mu się załamuje, oczy

ciemnieją, szczęka się napina.

Wzrok mam zmącony od łez i czuję się, jakby ktoś przecinał mi pierś na

pół, kiedy tak stoimy w półmroku, naprzeciwko siebie, milcząc

i oddychając ciężko.

Nagle coś zakłóca ciszę. Niski, odległy grzmot, a potem delikatne: kap,

kap, kapanie.
– Słyszysz to? – głos Aleksa odzywa się stłumionym chrypnięciem.

Kiwam głową raz, niepewnie, i wtedy przetacza się kolejny grzmot.

Nasze spojrzenia się odnajdują, oczy rozszerzają z desperacką nadzieją.

Dopadamy do barierki balkonu.

– Jasna cholera! – Rozkładam ręce, żeby złapać spadające krople

deszczu. Wybucham śmiechem. Alex się dołącza.

– Trzymaj. – Łapie to, co zostało z plastikowej płachty, i zaczyna drzeć.

Ja biegnę po nożyce, które zostawiłam na stoliku, a potem w deszczu

masakrujemy resztę plastiku, rzucając strzępy za siebie, aż wreszcie balkon

zostaje całkowicie odsłonięty. Stajemy z odchylonymi głowami

i pozwalamy, by deszcz spływał nam na twarze. W moim gardle wzbiera

kolejna salwa śmiechu, a kiedy spoglądam na Aleksa, widzę, że on też

patrzy na mnie z szerokim uśmiechem, który po paru chwilach rozprasza

się jednak i przechodzi w zatroskanie.

– Przepraszam. – Jego głos rozlega się cicho pośród deszczu. –

Chodziło mi tylko…

– Wiem, o co ci chodziło – ucinam. – Miałeś rację. Nie możemy cofnąć

czasu.

Przygryza lekko dolną wargę.

– A czy ty… naprawdę byś tego chciała?

– Chcę tylko… – Wzruszam ramionami.

Ciebie, myślę.

Ciebie.

Ciebie.

Ciebie. Powiedz to.

Kręcę głową.

– Nie chcę cię znowu stracić.


Alex wyciąga rękę w moją stronę, a ja podchodzę bliżej, pozwalam, by

chwycił mnie za biodra i przyciągnął. Przyciskam się do jego mokrej

koszulki, a on otacza mnie ramionami i podciąga w górę. Wspinam się na

palce, a on zatapia twarz w mojej szyi, podczas gdy mój luźny T-shirt

przemaka do suchej nitki. Przesuwam ręce, tak by objąć go w talii,

i zaczynam drżeć, kiedy czuję, jak jego dłonie prześlizgują się po moich

plecach i haczą o paski od kostiumu związane pod koszulką.

Nawet po całym dniu pocenia się Alex tak przyjemnie pachnie, tak

dobrze jest go dotykać całą sobą, obejmować. W połączeniu z przemożną

ulgą, jaką przyniósł pustynny deszcz, wprawia mnie to w oszołomienie,

wywołuje zawroty głowy, pozbawia zahamowań. Moje dłonie wędrują do

jego karku i wsuwają się w jego włosy, a on cofa się na tyle, żeby spojrzeć

mi w twarz, ale żadne z nas nie puszcza – całe wcześniejsze napięcie

opuściło jego czoło i szczękę, tak samo jak wyparowało z mojego ciała.

– Nie stracisz mnie – mówi głosem przygłuszonym przez deszcz. –

Będę przy tobie, jeśli tylko mnie zechcesz.

Przełykam gulę w gardle, ale ona i tak podchodzi coraz wyżej. Próbuję

zatrzymać te słowa w sobie. Błędem byłoby je teraz wypowiadać, prawda?

Mówimy sobie o wszystkim, ale są takie słowa, których nie da się cofnąć,

tak samo jak są rzeczy, których nie dało się odwrócić.

Jego dłoń się unosi, żeby odgarnąć mi sprzed oczu kosmyk i założyć go

za ucho. Gula w moim gardle zdaje się rozpływać i wtedy prawda wymyka

mi się jak oddech, który przez cały ten czas wstrzymywałam.

– Ja zawsze będę ciebie chciała, Alex – szepczę. – Zawsze.

W mglistym półmroku jego oczy wyglądają na niemal roziskrzone,

wargi mu miękną. Gdy schyla się, by przycisnąć czoło do mojego czoła,

odczuwam w całym ciele ciężkość, tak jakby moje pragnienie było kocem

obciążeniowym, który naciska na mnie ze wszystkich stron, podczas gdy


jego dłonie muskają moją skórę lekko jak promienie słońca. Jego nos zsuwa

się po moim, a powietrze między naszymi wyciągającymi się niepewnie

ustami zaczyna drżeć.

Wciąż jeszcze istnieje możliwość, żeby się wycofać, szansa, by

przeczekać tę chwilę bez pokonywania ostatniego dystansu. Gdy jednak

słucham jego nierównego oddechu i czuję, jak przyciąga mnie do siebie,

a jego wargi się rozchylają, zbliżają i wahają, zapominam o wszelkich

powodach, dla których nie chciałam do tego dopuścić.

Jesteśmy magnesami, które próbują przyciągnąć się nawzajem, choć

zarazem pielęgnujemy ostrożny dystans między sobą. Dłoń Aleksa

przesuwa się po mojej szczęce, przyciąga ją delikatnie, tak że ocieramy się

o siebie nosami, wypróbowując tę niewielką przestrzeń, która nas dzieli,

smakując otwartymi ustami powietrze między nami.

Każdy jego oddech szemrze teraz na mojej dolnej wardze. Każdy mój

rozedrgany wdech stara się przyciągnąć go bliżej.

To nie powinno się wydarzyć, myślę ospale.

A potem bardziej stanowczo: To musiało się wydarzyć.

To musi się wydarzyć.

To się właśnie wydarza.


25

Wakacje cztery lata temu


W tym roku będzie inaczej. Od sześciu miesięcy pracuję dla magazynu

„Relaks i Odpoczynek”. W tym czasie odwiedziłam już:

Marrakesz i Casablancę.

Martinborough i Queenstown.

Santiago i Wyspę Wielkanocną.

Nie wspominając o wszystkich amerykańskich miastach, do których

mnie posyłano.

Te wycieczki zupełnie nie przypominały moich wyjazdów z Aleksem,

ale trochę to zbagatelizowałam, gdy rzuciłam pomysł, żeby połączyć nasz

Wakacyjny Wyjazd z moją pracą, bo bardzo chciałam zobaczyć jego

reakcję, gdy w pierwszym ośrodku, do którego dotrzemy z naszymi

sfatygowanymi walizkami z dyskontu, przywitają nas kieliszkiem

szampana.

Cztery dni w Szwecji. Cztery w Norwegii.

Może nie jest tam jakoś bardzo zimno, ale przynajmniej chłodno,

a odkąd skontaktowałam się z ekspatriancką szwagierką Lity,

przewodniczki raftingowej, co tydzień dostaję od niej mejla z sugestiami,

co można robić w Oslo. Dani, w odróżnieniu od Lity, ma doskonałą pamięć:

mam wrażenie, że zapamiętuje każdą dobrą restaurację, w której

kiedykolwiek jadła, i doskonale wie, co nam z niej polecić. W jednym

z mejli sklasyfikowała dla mnie fiordy według całej masy kryteriów (uroda,
tłok, rozmiar, dogodność lokalizacji, atrakcyjność dojazdu do dogodnej lub

mało dogodnej lokalizacji).

Gdy Lita podawała mi do niej kontakt, spodziewałam się, że dostanę

listę, na której znajdzie się jeden park narodowy i może parę barów. I Dani

rzeczywiście mi taką przysłała – w swoim pierwszym mejlu. Ale potem

otrzymywałam od niej coraz to nowe wiadomości za każdym razem, gdy

przyszło jej do głowy coś jeszcze, co „koniecznie trzeba przeżyć, kiedy się

tu jest!”.

Dani używa bardzo wielu wykrzykników i choć według mnie ludzie

zazwyczaj pokazują w ten sposób, że są przyjaźnie nastawieni i że

„przecież ani trochę się nie gniewają”, jej zdania odczytuję raczej jako

rozkazy.

„Musicie się napić aquavitu!”

„Koniecznie pijcie go w temperaturze pokojowej i weźcie do tego

jeszcze jakieś piwo!”

„Wypijcie ten aquavit w drodze do Muzeum Łodzi Wikingów!

KONIECZNIE!”

Każdy nowy mejl wżera mi się w mózg tymi wykrzyknikami, więc

bałabym się w ogóle spotkać z Dani, gdyby nie to, że każdą wiadomość

kończy słowem „buziaki”, co wydaje mi się rozczulające i wzbudza we

mnie przekonanie, że bardzo ją polubimy. A raczej ja bardzo ją polubię, bo

Alex pewnie będzie przerażony.

Tak czy inaczej jeszcze nigdy aż tak się nie cieszyłam na żaden wyjazd.

W Szwecji jest hotel zbudowany w całości z lodu, nazwany (z jakiegoś

tajemniczego powodu) Icehotel. To takie miejsce, na które Aleksa i mnie

w życiu nie byłoby stać, gdybyśmy mieli sami zapłacić, więc przez cały

poranek przed spotkaniem ze Swapną pociłam się obficie przy swoim

biurku – nie takim normalnym potem, tylko tym wstrętnym, cuchnącym,


który towarzyszy zdenerwowaniu. To nie tak, że nie mamy ochoty pojechać

na kolejne upalne wakacje na plaży, ale odkąd tylko dowiedziałam się

o istnieniu Icehotelu, jestem przekonana, że to byłaby dla Aleksa idealna

niespodzianka.

Przedstawiam swój pomysł na reportaż pod tytułem Trochę ochłody

w środku lata i oczy Swapny rozbłyskują aprobatą.

– Inspirujące – ocenia, a ja widzę, jak kilkoro dziennikarzy o bardziej

ugruntowanej pozycji powtarza bezgłośnie to słowo między sobą. Jestem tu

jeszcze za krótko, żeby wiedzieć, w jaki sposób Swapna używa tego

pojęcia, ale znam jej stosunek do tego, co modne, więc domyślam się, że

„inspirujące” to w jej głowie zupełne przeciwieństwo.

Wyraża pełne poparcie dla mojego pomysłu. I tym sposobem dostaję

pozwolenie na to, by wydać zdecydowanie za dużo pieniędzy.

Z technicznego punktu widzenia nie mogę opłacić Aleksowi posiłków,

biletów samolotowych ani nawet wstępu do muzeum Wikingów, ale kiedy

ktoś podróżuje z „RiO”, nagle otwierają się przed nim różne drzwi, na stół

wjeżdżają niezamówione butelki szampana, szefowie kuchni podchodzą

z „małą niespodzianką”, a życie nabiera odrobinę więcej blasku.

No i pozostaje jeszcze kwestia fotografa, który pojedzie z nami, ale do

tej pory każdy, z kim zdarzyło mi się pracować, okazywał się co najmniej

sympatyczny, a do tego równie niezależny jak ja sama – spotykamy się,

planujemy ujęcia, a potem się rozchodzimy. I choć nie pracowałam jeszcze

z nowym fotografem, którego mi dobrano – okazało się, że przychodzimy

do biura w zupełnie innych godzinach – Garrett, drugi nowy kolega

z redakcji, mówi, że Trey jest świetny, więc niczym się nie przejmuję.

Przez kilka tygodni przed wyjazdem esemesujemy z Aleksem niemal

bez przerwy, ale nigdy nie bezpośrednio o wycieczce. Piszę mu, że tym
razem ja się wszystkim zajmę, że to będzie niespodzianka, i nawet jeśli ten

brak kontroli go zabija, wcale się nie skarży.

W zamian za to pisze mi o swojej małej Flannery O’Connor. Wysyła mi

zdjęcia, na których kotka siedzi w butach i szafkach albo leży wyciągnięta

na półce z książkami.

Przypomina mi ciebie, pisze czasem Alex.

Bo też ma pazury? – pytam. Albo bo też ma zęby, albo bo też ma

pchły – i za każdym razem, niezależnie od wspólnej cechy, którą próbuję

podać, Alex odpisuje tylko: mała wojowniczka.

Odczuwam wtedy jakieś ciepło i roztrzepotanie. Przypominam sobie,

jak zaciągał mi wokół twarzy kaptur od bluzy i szczerzył się do mnie

w chłodnym mroku, mrucząc pod nosem: „słodziak”.

W ostatnim tygodniu przed wyjazdem dopada mnie okropne

przeziębienie albo najgorszy atak alergii, jaki sobie przypominam. Bez

przerwy mam zatkany nos i/lub cieknący katar; w gardle czuję drapanie

i kwaśny smak, głowa pęka mi od ciśnienia i codziennie rano jestem

wycieńczona, jeszcze zanim dzień na dobre się zacznie. Ale nie gorączkuję,

a dzięki szybkiej wizycie w przychodni dowiaduję się, że nie mam też

zapalenia gardła, więc robię, co w mojej mocy, żeby nie wstrzymywać

przygotowań. Mam jeszcze sporo do zrobienia przed wyjazdem, więc

załatwiam to wszystko, zanosząc się kaszlem.

Na trzy dni przed podróżą śni mi się Alex – oznajmia, że wrócił do Sary

i nie może już jeździć ze mną na wakacje.

Budzę się z uczuciem mdłości. Przez cały dzień staram się wyrzucić

z głowy ten sen. O drugiej trzydzieści Alex przysyła mi zdjęcie Flannery.

Tęsknisz czasem za Sarą? – pytam w odpowiedzi.

Czasem, odpisuje. Ale nie za bardzo.


Proszę, nie odwołuj naszego wyjazdu, piszę, bo ten sen naprawdę

rzucił mi się na mózg.

Dlaczego miałbym go odwołać?

Nie wiem. Po prostu się boję, że to zrobisz.

Wakacyjny Wyjazd to dla mnie najpiękniejsze chwile w roku,

zapewnia Alex.

Dla mnie też.

Nawet teraz, kiedy ciągle podróżujesz? Nie nudzi ci się to?

Nigdy mi się nie znudzi – odpowiadam. Nie odwołuj.

Przysyła mi kolejne zdjęcie Flannery O’Connor, siedzącej tym razem

w jego spakowanej walizce.

Mała wojowniczka, piszę.

Kocham ją, odpowiada Alex i oczywiście wiem, że ma na myśli kotkę,

ale i tak pod moją skórą ożywa to ciepłe, roztrzepotane uczucie.

Nie mogę się doczekać, kiedy cię zobaczę – piszę i mam wrażenie,

jakby te całkiem zwyczajne słowa były odważne, a nawet ryzykowne.

Wiem, odpisuje on. Ja też o niczym innym nie potrafię myśleć.

Tego wieczoru długo nie mogę zasnąć. Po prostu leżę w łóżku, a te

słowa przewijają mi się przez głowę jak zapętlone. Czuję się, jakbym miała

gorączkę.

Kiedy się budzę, dociera do mnie, że rzeczywiście miałam. Że nadal

mam. Że gardło mam jeszcze bardziej napuchnięte i obolałe niż wcześniej,

w głowie mi pulsuje, na piersi osiadł jakiś ciężar, bolą mnie nogi

i niezależnie od liczby koców, którymi się przykrywam, nie jestem w stanie

się rozgrzać.
Zostaję przez cały dzień w łóżku z nadzieją, że uda mi się odespać tę

chorobę przed lotem, który mam zaplanowany na następne popołudnie. Ale

późnym wieczorem już wiem, że nie wsiądę do tego samolotu. Mam

trzydzieści dziewięć stopni gorączki.

Większości naszych rezerwacji nie można już odwołać z powodu

bliskiego terminu. Trzęsąc się w łóżku, opatulona kocami, układam na

telefonie mejla do Swapny, w którym wyjaśniam jej sytuację.

Nie wiem, co robić. Nie wiem, czy mnie przez to nie zwolni.

Gdybym nie czuła się tak fatalnie, pewnie zaczęłabym płakać.

Z samego rana idź do lekarza, przykazuje mi Alex.

Może to po prostu szczyt przeziębienia? – piszę. Może ty mógłbyś

polecieć zgodnie z planem, a ja dołączę do ciebie za parę dni?

Nie powinnaś czuć się gorzej po tylu dniach zwykłej infekcji,

twierdzi. Proszę, Poppy, idź do lekarza.

Pójdę, obiecuję. Strasznie cię przepraszam.

A potem jednak zaczynam płakać. Bo jeśli nie uda mi się pojechać na tę

wycieczkę, to istnieje duże ryzyko, że nie zobaczę Aleksa przez kolejny

rok. On jest zajęty studiowaniem i uczeniem, a ja rzadko bywam we

własnym domu, odkąd zaczęłam pracować dla „RiO”, nie mówiąc już

o Linfield. Ostatnio mama oznajmiła mi z podekscytowaniem, że

przekonała tatę, by na najbliższe święta Bożego Narodzenia przyjechali do

mnie. Nawet moi bracia zgodzili się wpaść na jeden czy dwa dni, choć po

przeprowadzce do Kalifornii (Parker za pracą scenarzysty telewizyjnego

w Los Angeles, a Prince na stanowisko programisty gier komputerowych

w San Francisco) zarzekali się, że nigdy tego nie zrobią, tak jakby przy

okazji umowy na wynajem mieszkania podpisali też zobowiązanie do

podtrzymywania zaciętej rywalizacji międzystanowej.


Zawsze kiedy dopada mnie choroba, marzę tylko o tym, żeby znaleźć

się w Linfield. Chciałabym leżeć w swoim dawnym pokoju, wśród ścian

oklejonych staroświeckimi plakatami podróżniczymi, ciasno opatulona

bladoróżową kołdrą, którą mama uszyła, gdy była ze mną w ciąży.

Chciałabym, żeby przynosiła mi zupę i termometr, sprawdzała, czy piję

wodę, i podawała o odpowiednich porach ibuprom, żeby zbić gorączkę.

Nagle przestaje mi się podobać moje minimalistyczne mieszkanie.

Przestają mi się podobać odgłosy miasta odbijające się o każdej porze od

szyb w moich oknach. Przestaje mi się podobać miękka pościel z szarego

lnu, którą sobie wybrałam, a także imitacje duńskich mebli o opływowych

kształtach, które zaczęłam gromadzić, odkąd dostałam swoją Dorosłą Pracę,

jak mawia mój tata.

Chcę być otoczona bibelotami. Chcę abażurów w kwiaty

i niepasujących do siebie poduszek na kraciastej kanapie, której oparcie

przykryto drapiącym kocem wydzierganym na szydełku. Chcę poczłapać do

starej, pożółkłej lodówki obwieszonej paskudnymi magnesami

z Gatlinburga, parku rozrywki Kings Island i lokalnego parku wodnego,

rysunkami, które tworzyłam w dzieciństwie, i prześwietlonymi zdjęciami

rodzinnymi. Chcę zobaczyć kota w pielusze, przekradającego się obok

tylko po to, by za chwilę wpaść na ścianę, której nie zauważył.

Chcę nie być tu sama – i żeby każdy oddech nie wymagał tak wielkiego

wysiłku.

O piątej rano Swapna odpisuje mi na mejla.

Tak się zdarza. Nie rób sobie wyrzutów z tego powodu. Ale masz

rację co do rezerwacji – gdybyś chciała zaproponować swojemu

przyjacielowi skorzystanie z tych noclegów, to się nie krępuj.


Prześlij mi jeszcze raz plan trasy, to wyślemy Treya przed tobą,

żeby porobił zdjęcia. Ty możesz pojechać, jak już wyzdrowiejesz.

I jeszcze jedno: następnym razem (bo na pewno będzie następny raz)

nie przepraszaj mnie aż tak. Nie jesteś panią swojego układu

odpornościowego, a zapewniam cię, że kiedy twoi koledzy mężczyźni

muszą odwołać jakiś wyjazd, bynajmniej nie zachowują się tak, jakby

sprawili mi osobisty zawód. Nie zachęcaj ludzi do obwiniania cię

o coś, co znajduje się poza twoją kontrolą. Jesteś fantastyczną

dziennikarką, a my mamy szczęście, że dla nas pracujesz.

A teraz zbieraj się do lekarza i zrób sobie prawdziwe RiO. Jak już

wrócisz do zdrowia, porozmawiamy o tym, co dalej.

Odczułabym pewnie jeszcze większą ulgę, gdyby nie mgła, która

przysłania mi całe mieszkanie, i skrajny dyskomfort, jaki odczuwam

w związku z samym istnieniem.

Robię zrzut ekranu z mejlem i przesyłam go esemesem do Aleksa.

Jedź, baw się dobrze!!! – piszę. Postaram się dołączyć do ciebie

w połowie!

Jestem już w takim stanie, że na samą myśl o zwleczeniu się z łóżka

dostaję zawrotów głowy. Odkładam telefon na bok i zamykam oczy,

pozwalając, by senność zalała mnie jak wzbierająca w studni woda. Wznosi

się coraz wyżej, wyżej i wyżej wokół mnie, podczas gdy ja opadam na

samo dno.

Nie jest to spokojny sen – raczej zimny i pełen zakłóceń, gdzie obrazy

i zdania powtarzają się raz po raz, a potem urywają, zanim zdążą się
rozpędzić. Rzucam się w łóżku, przebudzam na momenty wystarczająco

długie, by dotarło do mnie, jak bardzo mi zimno i niewygodnie – zarówno

w łóżku, jak i w samym ciele – a potem znów zapadam w niespokojny sen.

Śni mi się olbrzymi czarny kot o wygłodniałych oczach. Goni mnie

w kółko, aż nie mogę już oddychać, nie mogę uciekać, i wtedy skacze na

mnie, wyrywając ze snu na kilka spazmatycznych sekund, tylko po to, by

zacząć mnie znowu gonić w chwili, gdy zamknę oczy.

Naprawdę powinnam iść do lekarza, myślę co jakiś czas, ale jestem

przekonana, że nie dam rady usiąść.

Nie jem. Nie piję. Nie wstaję nawet na siku.

Tymczasem mija dzień, aż w końcu otwieram oczy w żółtozłocistym

świetle zachodzącego słońca, które wpada przez okno. Potem mrugam

i złociste barwy przechodzą w głęboki fiolet. Czuję w głowie tak silne

łupanie, że aż dudni mi w uszach, a całe moje ciało drga.

Przetaczam się na plecy i zasłaniam poduszką twarz, ale to nie pomaga.

Dudnienie staje się coraz głośniejsze. Zaczyna brzmieć jak moje imię,

tak jak przypadkowe dźwięki układają się czasem w muzykę, kiedy

człowiek jest tak zmęczony, że prawie majaczy.

„Poppy! Poppy! Poppy, jesteś tam?”

Mój telefon zaczyna brzęczeć na stoliku nocnym, wibruje. Ignoruję go,

czekam, aż skończy dzwonić. Dzwoni znowu, a potem trzeci raz, więc

przetaczam się i próbuję odczytać litery na ekranie, mimo że świat sprawia

wrażenie, jakby topniał, jak kręcone lody w dwóch smakach, które wirują

wokół siebie.

Przyszło kilkanaście wiadomości od ALEKSANDRA

NAJWIĘKSZEGO, a ostatnia z nich brzmi: Jestem pod drzwiami! Wpuść

mnie!
Te słowa nie mają dla mnie sensu. Jestem zbyt skołowana, żeby znaleźć

dla nich jakiś kontekst, zbyt zziębnięta, żeby mi zależało. Znowu do mnie

dzwoni, ale ja nie jestem pewna, czy dam radę się odezwać. Gardło mam

zbyt ściśnięte.

Znowu rozlega się dudnienie, głos wołający moje imię – i wtedy mgła

rozwiewa się akurat na tyle, żeby wszystkie kawałki mogły się złożyć

w całość.

– Alex… – bełkoczę.

– Poppy! Jesteś tam? – krzyczy do mnie zza drzwi.

Znowu śnię i tylko dlatego wydaje mi się, że zdołam dotrzeć do

przedpokoju. Znowu śnię, co oznacza, że kiedy tam dojdę i otworzę drzwi,

ten wielki czarny kot będzie na mnie czekał po drugiej stronie, z Sarą

Torval dosiadającą go jak konia.

A może nie. Może będzie tam stał tylko Alex, a ja będę mogła wciągnąć

go do środka i…

– Poppy, proszę, daj jakiś znak, że żyjesz! – woła, a ja zsuwam się

z łóżka, zabierając ze sobą kołdrę obleczoną w lnianą pościel. Zarzucam ją

na ramiona i wlokę się do drzwi na słabych, jakby wodnistych nogach.

Gmeram przy zamku, który wreszcie udaje mi się przekręcić, i drzwi

otwierają się jak za sprawą magii, bo tak właśnie dzieje się w snach.

Dopiero gdy dostrzegam go stojącego po drugiej stronie – z dłonią

nadal na klamce i sfatygowaną walizką za plecami – tracę pewność, że to

sen.

– O mój Boże, Poppy – mówi Alex i wchodzi do środka, a potem

sprawdza mi temperaturę, przykładając dłoń do mojego lepkiego czoła. –

Jesteś cała rozpalona.

– Jesteś w Norwegii – udaje mi się wykrztusić ochrypłym szeptem.


– Gdzie tam. – Wciąga swój bagaż do mieszkania i zamyka drzwi. –

Kiedy ostatnio brałaś ibuprom?

Kręcę głową.

– Nie brałaś? Kurde, Poppy, miałaś iść do lekarza!

– Nie wiedziałam jak.

Wiem, to brzmi żałośnie. Mam dwadzieścia sześć lat, pracę na etat

i ubezpieczenie zdrowotne, mieszkanie i dług studencki do spłacenia, a w

dodatku mieszkam sama w Nowym Jorku, ale są takie rzeczy, z którymi nie

chcę sobie radzić samodzielnie.

– To nic. – Alex przyciąga mnie delikatnie do siebie. – Chodź,

wsadzimy cię z powrotem do łóżka i zobaczymy, czy uda nam się zbić tę

gorączkę.

– Muszę się wysikać – oznajmiam płaczliwie, a potem przyznaję: –

Możliwe, że już się zsikałam.

– Dobrze, idź się wysikać. Znajdę ci jakieś czyste ubrania.

– Mam się też umyć? – pytam, bo najwyraźniej stałam się całkowicie

bezradna.

Potrzebuję kogoś, kto powie mi dokładnie, co mam robić, tak jak kiedyś

mama, kiedy w gimnazjum zostawałam w domu i przez cały dzień

oglądałam Cartoon Network, nie robiąc nic, dopóki ona mi nie kazała.

– Nie wiem. Zaraz to wygugluję. Na razie idź się wysikać.

Dotarcie do łazienki wymaga ode mnie stanowczo zbyt dużo wysiłku.

Zrzucam z siebie kołdrę tuż przed progiem i sikam przy otwartych

drzwiach, trzęsąc się przez cały czas, ale słyszę, jak Alex krząta się po

mieszkaniu, i to dodaje mi otuchy. Wysuwa cicho szuflady, zapala ogień na

kuchence i stawia czajnik na palniku.

Potem przychodzi sprawdzić, co ze mną, a ja nadal siedzę na sedesie

z szortami od piżamy zwiniętymi wokół kostek.


– Myślę, że możesz wziąć prysznic, jeśli chcesz – mówi i puszcza

wodę. – Może tylko nie myj włosów. Nie wiem, czy to prawda, ale babcia

Betty twierdzi, że od mokrych włosów można zachorować. Jesteś pewna, że

się nie przewrócisz ani nic takiego?

– Jeśli zrobię to szybko, powinnam dać radę – odpowiadam,

uświadamiając sobie nagle, jak bardzo się lepię.

Jestem prawie przekonana, że się posikałam. Później uznam to pewnie

za upokarzające, ale teraz chyba nic nie zdołałoby mnie zawstydzić. Czuję

wyłącznie ulgę, że Alex tu jest.

Stoi przez chwilę z niepewną miną.

– Dobra, to wskakuj. Zostanę tutaj, więc jeśli poczujesz się słabo, po

prostu powiedz, okej? – Odwraca się tyłem, podczas gdy ja zmuszam się do

wstania i zdejmuję piżamę. Wchodzę pod gorący prysznic, zaciągam

zasłonkę i zaczynam dygotać, gdy uderza we mnie strumień wody.

– Wszystko okej? – pyta natychmiast Alex.

– Mhm.

– Zostanę tu, dobrze? – upewnia się. – Gdybyś czegoś potrzebowała, po

prostu powiedz.

– Mhm.

Już po paru minutach mam dość. Zakręcam wodę, a Alex podaje mi

ręcznik. Teraz, gdy jestem mokra, robi mi się jeszcze zimniej, więc

wychodzę spod prysznica, szczękając zębami.

– Masz. – Nakłada mi drugi ręcznik na ramiona, jak pelerynę, i próbuje

je rozmasować, żeby zrobiło mi się cieplej. – Chodź, usiądziesz w pokoju,

a ja zmienię ci pościel, dobrze?

Przytakuję, a on prowadzi mnie na rattanowy fotel pawi ze sklepu

z antykami, który stoi w kącie mojej sypialni.

– Zapasowa pościel?
Wskazuję na szafę.

– Na górnej półce.

Alex wyciąga poszewki, a potem podaje mi złożone spodnie dresowe

i koszulkę. Ponieważ nie mam zwyczaju składania swoich ubrań, domyślam

się, że złożył je odruchowo przy wyciąganiu z komody. Kiedy biorę je od

niego, odwraca się demonstracyjnie i zabiera się do ścielenia łóżka, podczas

gdy ja upuszczam ręczniki na podłogę i się ubieram.

Gdy łóżko jest już zasłane, Alex podnosi róg kołdry, a ja wsuwam się

pod nią i pozwalam się opatulić. Czajnik zaczyna gwizdać. Alex się

odwraca, żeby pójść do kuchni, ale łapię go za ramię, na wpół odurzona

uczuciem ciepła i czystości.

– Nie chcę, żebyś szedł.

– Zaraz wrócę, Poppy – uspokaja mnie. – Muszę ci podać jakieś leki.

Kiwam głową i go puszczam.

Po chwili wraca, niosąc szklankę wody i swoją torbę na laptopa. Siada

na brzegu łóżka i zaczyna wyjmować z torby fiolki z pigułkami i paczki

leków wykrztuśnych, które następnie układa na stoliku nocnym.

– Nie wiedziałem, jakie dokładnie masz objawy – wyjaśnia.

Dotykam klatki piersiowej i próbuję wytłumaczyć, jak okropny czuję

w niej ucisk.

– Rozumiem – mówi Alex, po czym wybiera jakieś pudełko, wyciska

dwie tabletki i podaje mi je razem ze szklanką wody.

– Jadłaś coś? – pyta, kiedy już przełknęłam.

– Nie sądzę.

Uśmiecha się blado.

– Zrobiłem po drodze małe zakupy, żebym nie musiał już później

wychodzić. Co powiesz na zupę?


– Dlaczego jesteś taki miły? – szepczę.

Przygląda mi się przez chwilę, potem się nachyla i daje mi całusa

w czoło.

– Herbata już pewnie się zaparzyła.

Przynosi mi gotowy rosół z makaronem i herbatę. Nastawia alarm na

porę, o której powinnam znowu wziąć leki, a potem w nocy co kilka godzin

mierzy mi temperaturę.

Kiedy śpię, nie mam żadnych snów, a za każdym razem, gdy się

przebudzam, widzę go drzemiącego obok mnie na łóżku. Ziewa, żeby się

rozbudzić, i spogląda na mnie.

– Jak się czujesz?

– Lepiej – odpowiadam i choć nie jestem pewna, czy to prawda

w sensie fizycznym, to przynajmniej psychicznie i emocjonalnie czuję się

lepiej, kiedy on tu jest. A ponieważ udaje mi się wypowiedzieć tylko po

jednym, góra dwa słowa naraz, nie staram się nawet tego wyjaśniać.

Rano Alex pomaga mi zejść po schodach do taksówki i jedziemy do

lekarza.

Zapalenie płuc. Mam zapalenie płuc. Na szczęście nie aż tak poważne,

żebym musiała jechać do szpitala.

– Jeśli przypilnuje pan, żeby brała antybiotyki, to powinno być dobrze –

mówi lekarz do Aleksa, zamiast do mnie, pewnie dlatego, że nie wyglądam

teraz na osobę, która potrafiłaby zrozumieć jakąkolwiek dłuższą

wypowiedź.

Potem Alex odwozi mnie do domu i mówi, że musi jeszcze raz wyjść,

a ja mam ogromną ochotę błagać go, żeby został, ale jestem na to zbyt

zmęczona. Poza tym jestem przekonana, że po całej nocy w roli

pielęgniarki potrzebuje chwili odpoczynku od mojego mieszkania i ode

mnie. Wraca pół godziny później z galaretką, lodami, jajkami, kolejnymi


zupkami w torebkach i różnego rodzaju witaminami oraz przyprawami,

o których nigdy nawet nie pomyślałam, że warto trzymać je w mieszkaniu.

– Betty wierzy w moc cynku – oznajmia, przynosząc mi garść witamin

wraz z kubeczkiem czerwonej galaretki i kolejną szklanką wody. – Kazała

mi też dodać ci do zupy cynamonu, więc jeśli była niedobra, to jej wina.

– Jak to się stało, że tu jesteś? – udaje mi się wydusić.

– Po drodze do Norwegii miałem przesiadkę w Nowym Jorku –

odpowiada.

– I co? Spanikowałeś i uciekłeś z lotniska, zamiast wsiąść do kolejnego

samolotu?

– Nie, Poppy. Przyjechałem, żeby być tu z tobą.

Do moich oczu natychmiast napływają łzy.

– Chciałam cię zabrać do hotelu zbudowanego z lodu.

Przez jego usta przemyka nieznaczny uśmiech.

– Teraz już zupełnie nie wiem, czy ty nie majaczysz.

– Nie. – Zaciskam powieki i czuję, jak łzy żłobią sobie ścieżkę przez

moje policzki. – Naprawdę jest takie miejsce. Strasznie cię przepraszam.

– Hej. – Odgarnia mi włosy z twarzy. – Przecież wiesz, że mi na tym

nie zależy, prawda? Zależy mi tylko na tym, żeby spędzić z tobą trochę

czasu. – Delikatnie przesuwa kciukiem po mokrej strużce, która spływa mi

obok nosa, i łapie łzę tuż przed tym, jak dotrze do mojej górnej wargi. –

Przykro mi, że się źle czujesz i że tęsknisz za lodowym hotelem, ale mnie

jest tutaj dobrze.

Skoro i tak straciłam resztki godności, kiedy ten mężczyzna musiał

zmienić moją zasikaną pościel, sięgam do jego karku i przyciągam go do

siebie, a on kładzie się na łóżku obok mnie i na moje skinienie podsuwa się

bliżej. Otacza mnie ramieniem i przytula do swojej piersi, a ja kładę rękę na

jego brzuchu i leżymy tak spleceni.


– Czuję bicie twojego serca – mówię.

– A ja twojego – odpowiada on.

– Przepraszam, że zasikałam łóżko.

Alex się śmieje, a mnie aż ściska w piersi, tak bardzo go kocham.

Chyba powiedziałam coś w tym stylu na głos, bo słyszę, jak mamrocze:

– To już pewnie majaki.

Kręcę głową i wtulam się w niego jeszcze bardziej, aż nie zostaje

między nami ani odrobina wolnej przestrzeni. Jego dłoń wsuwa się

delikatnie w moje włosy, a gdy czuję jego palce wędrujące po mojej szyi,

po moim kręgosłupie przebiega dreszcz. To tak przyjemne uczucie pośród

morza tych nieprzyjemnych, że aż wyginam się nieco i zaciskam dłoń na

jego plecach. Wtedy czuję, jak jego serce przyspiesza, na co moje rozpędza

się, by je dogonić. Alex przenosi dłoń na moje udo i kładzie je sobie na

biodrze, a ja wpijam się w niego palcami i przytulam usta do jego szyi,

w miejscu, pod którym czuję gwałtownie przyspieszone tętno.

– Wygodnie ci? – pyta nabrzmiałym głosem, tak jakby nasza pozycja

była tylko kwestią wygodnego ułożenia, tak jakbyśmy musieli stworzyć

sobie opowieść chroniącą nas przed tym, co się tak naprawdę dzieje. Bo

pomimo otumanienia chorobą czuję, że on pragnie mnie równie mocno, jak

ja jego.

– Mhm – mruczę. – A tobie?

Zaciska dłoń na moim udzie i kiwa głową.

– Tak – mówi, a potem oboje nieruchomiejemy.

Nie wiem, jak długo tak leżymy, ale w końcu lek przeciwgorączkowy

pokonuje rozbudzenie i iskry sypiące się z zakończeń nerwowych w moim

ciele, tak że zapadam w sen. A kiedy się budzę, zastaję Aleksa

usadowionego bezpiecznie po drugiej stronie łóżka.

– Wołałaś swoją mamę – oznajmia.


– Zawsze za nią tęsknię, kiedy choruję – wyjaśniam.

Kiwa głową i zakłada mi zabłąkany kosmyk włosów za ucho.

– Ja czasem też.

– Opowiesz mi o niej? – pytam.

Zmienia pozycję i podsuwa się wyżej.

– A co chciałabyś wiedzieć?

– Cokolwiek. O czym myślisz, kiedy ją wspominasz.

– Wiesz, kiedy umarła, miałem tylko sześć lat. – Milknie i znów

przygładza mi włosy. Nie naciskam, ale w końcu podejmuje: – Wieczorem,

kiedy kładła nas spać, śpiewała nam piosenki. A ja byłem przekonany, że

ma piękny głos. Opowiadałem nawet kolegom z klasy, że jest piosenkarką.

Albo że byłaby nią, gdyby nie zajmowała się domem, czy coś w tym stylu.

I wiesz… – Jego dłoń nieruchomieje w moich włosach. – Tata nie chciał

o niej rozmawiać. Ani trochę. W sumie to nadal nie potrafi o niej mówić,

tak żeby się nie rozkleić. Więc my z braćmi też o niej nie rozmawialiśmy

w dzieciństwie. Ale kiedy miałem czternaście czy piętnaście lat, poszedłem

do babci Betty, żeby przeczyścić jej rynny, skosić trawnik i takie tam, a ona

oglądała akurat stare rodzinne nagrania, na których była moja mama.

Przyglądam się jego twarzy, patrzę, jak jego pełne wargi się wyginają,

a w oczach odbija się światło latarni wpadające przez okno, tak że wydają

się niemal rozbłyskiwać od wewnątrz.

– W domu nigdy tego nie robiliśmy – ciągnie. – Nie pamiętałem nawet

brzmienia jej głosu. Ale wtedy obejrzałem z babcią nagranie, na którym

widać, jak mama buja mnie na rękach jako niemowlaka. I śpiewa przy tym

starą piosenkę Amy Grant. – Alex przenosi wzrok na mnie, a jego uśmiech

poszerza się w jednym kąciku. – Miała okropny głos.

– Jak bardzo okropny?


– Na tyle okropny, że Betty musiała to wyłączyć, żebyśmy nie umarli ze

śmiechu. I widać było, że mama zdaje sobie sprawę, że źle śpiewa. Wiesz,

na tym nagraniu było słychać, jak Betty się śmieje podczas filmowania,

a mama oglądała się przez ramię z szerokim uśmiechem, ale nie

przestawała śpiewać. Chyba głównie o tym myślę.

– Sądzę, że bym ją polubiła – oświadczam.

– Przez większą część mojego dzieciństwa wydawała się takim

straszydłem, wiesz? Tak jakby jej rola w moim życiu sprowadzała się do

tego, że po jej stracie tata był zdruzgotany. Przerażony tym, że musi

wychowywać nas sam.

Kiwam głową – to zrozumiałe.

– Często, kiedy o niej myślę, czuję się… – Urywa. – Jest raczej

opowieścią ku przestrodze, a nie osobą. Za to gdy myślę o tym nagraniu,

wydaje mi się, że wiem, dlaczego tata tak bardzo ją kochał. I tak jest lepiej.

Myśleć o niej jako o osobie.

Milkniemy na moment. A potem łapię Aleksa za rękę.

– Musiała być kimś niezwykłym, skoro sprowadziła na świat takiego

człowieka jak ty – mówię.

Ściska moją dłoń, ale już nic więcej nie mówi. A ja po jakimś czasie

znowu zapadam w sen.

Kolejne dwa dni zacierają mi się w pamięci, a potem następuje

poprawa. Może nie jestem jeszcze zdrowa, ale na pewno mniej śpię, czuję

się lżejsza i myślę klarowniej.

Kończy się intensywne przytulanie i zostaje tylko wspólne oglądanie

w łóżku starych kreskówek, przesiadywanie na schodach pożarowych

i jedzenie tam śniadania, łykanie pigułek, kiedy zadzwoni alarm na

telefonie Aleksa, i picie herbaty wieczorami na kanapie, podczas gdy w tle

gra tradycyjna norweska muzyka ludowa.


Mijają cztery dni. Potem pięć. I wreszcie czuję się na tyle dobrze, że

teoretycznie mogłabym wyjechać za granicę, ale jest już za późno, więc

przestajemy o tym rozmawiać. Przestajemy się też dotykać poza

okazjonalnym szturchnięciem w rękę albo nogę czy też odruchowym

sięgnięciem przez stół, żeby powstrzymać mnie przed wylaniem sobie

czegoś na brodę. W nocy jednak, gdy Alex śpi po drugiej stronie mojego

łóżka, leżę przez wiele godzin z otwartymi oczami, słuchając jego

nierównego oddechu, i czuję się, jakbyśmy byli magnesami, które

rozpaczliwie próbują się przyciągnąć.

Gdzieś w głębi duszy wiem, że to nie jest dobry pomysł. Gorączka

obniżyła moją czujność, tak samo jak jego, ale tak naprawdę Alex i ja nie

jesteśmy dla siebie stworzeni. Może istnieje między nami uczucie,

wzajemne przyciąganie i wspólna historia, ale to oznacza tylko, że mamy

jeszcze więcej do stracenia, jeśli spróbujemy zaprowadzić tę przyjaźń

w miejsce, w którym nie powinna się znaleźć.

Alex chce ślubu, dzieci i stabilnego domu – i chce tego wszystkiego

z kimś takim jak Sara. Z kimś, kto pomoże mu zbudować takie życie, jakie

stracił w wieku sześciu lat.

A ja chcę nieskrępowanej egzystencji pełnej spontanicznych wyjazdów

i ekscytujących nowych znajomości, spędzania różnych pór roku z różnymi

ludźmi, a prawdopodobnie też nieosiedlania się nigdzie na stałe. Naszą

jedyną nadzieją na utrzymanie tej relacji jest platoniczna przyjaźń, jaka

zawsze między nami istniała. Te pięć procent narastało powoli przez lata,

ale czas ponownie je ograniczyć. Zdusić wszelkie myśli typu „a gdyby tak”.

Pod koniec tygodnia, gdy odwożę Aleksa na lotnisko, przytulam go

najniewinniej, jak tylko potrafię, choć sposób, w jaki on zagarnia mnie do

siebie, przeszywa mnie dreszczem wyginającym mi kręgosłup

i zbierającym się ciepłem wszędzie tam, gdzie Alex nigdy mnie nie dotykał.
– Będę za tobą tęsknił. – Jego głos odzywa się niskim pomrukiem tuż

koło mojego ucha, a ja zmuszam się do wprowadzenia między nas

rozsądnego dystansu.

– Ja za tobą też.

Myślę o nim przez całą noc, a kiedy zasypiam, widzę we śnie, jak

zakłada sobie moje udo na nogę, dociska się do mnie biodrami. Za każdym

razem, kiedy już, już ma mnie pocałować, budzę się.

Nie odzywamy się do siebie przez cztery dni, a kiedy w końcu wysyła

mi esemesa, znajduję w nim tylko zdjęcie jego małej czarnej kotki siedzącej

na otwartym egzemplarzu Mądrości krwi Flannery O’Connor.

Przeznaczenie, pisze.
26

Te wakacje
Stoimy na balkonie, przemoknięci i rozgrzani, on patrzy na mnie miękko,

a ja czuję, jak opuszczają mnie resztki samokontroli, wypłukiwane przez

deszcz razem z pustynnym skwarem i całodziennym brudem. Nie zostaje

nic oprócz Aleksa i mnie.

Jego wargi się zaciskają, potem rozchylają, a moje poruszają się niczym

lustrzane odbicie, owiane jego ciepłym oddechem. Każdy płytki wdech,

który biorę, przyciąga nas do siebie odrobinę bliżej, aż w końcu muskam

językiem jego mokrą od deszczu dolną wargę, a on poprawia się, by troszkę

mocniej chwycić wargami moje usta.

Ułamek pocałunku. A potem kolejny, nieco pełniejszy. Obrót mojej

dłoni w jego włosach, świst oddechu między jego zębami i kolejne

muśnięcie jego warg, głębsze, powolniejsze, ostrożne i celowe, aż

zaczynam się w niego zapadać. Cała drżąca i przerażona, pełna uniesienia

i wszystkiego, co pomiędzy, podczas gdy nasze usta spotykają się

i rozdzielają, jego język dotyka mojego na sekundę, potem wsuwa się

odrobinę głębiej, moje zęby zahaczają o najpełniejsze miejsce jego dolnej

wargi, jego dłonie gładzą moje biodra, a moje piersi wyginają się ku niemu,

podczas gdy dłonie ześlizgują się na jego mokrą szyję.

Przyciągamy się i rozdzielamy, a drobne westchnienia i krótkie,

niewystarczające wdechy działają niemal równie oszałamiająco jak każde

dotknięcie, muśnięcie, draśnięcie jego śliskich od deszczu warg. Alex


odsuwa się tylko na tyle, żeby jego usta zawisły nad moimi, tak że nadal

czuję jego oddech.

– Może być? – pyta szeptem.

Gdyby nie odebrało mi mowy, powiedziałabym mu, że to najlepszy

pocałunek, jakiego w życiu doświadczyłam. Że nie wiedziałam, iż samo

całowanie może być aż tak przyjemne. Że mogłabym się z nim tylko

całować przez wiele godzin i byłoby to lepsze niż najlepszy seks, jaki

kiedykolwiek przeżyłam.

Ale nie myślę wystarczająco jasno, żeby wypowiedzieć którekolwiek

z tych słów. Moja głowa jest zbyt zajęta ułożeniem jego dłoni na moich

pośladkach i naciskiem jego piersi na moje, dotykiem jego mokrej skóry

i cienkich, przemoczonych ubrań między nami, więc tylko kiwam głową

i znowu łapię jego dolną wargę między zęby, a on obraca mnie plecami do

ściany ze stiuku i dociska do niej, całując bardziej zachłannie.

Jedna z jego dłoni wkręca się w moją koszulkę na wysokości uda,

a druga muska mój brzuch pod spodem.

– A to? – pyta Alex.

– Tak – odpowiadam bezgłośnym tchnieniem.

Jego ręka wędruje wyżej i wsuwa się pod górę mojego kostiumu,

wprawiając mnie w drżenie.

– A to?

Mój oddech się zacina, a serce przeskakuje jedno uderzenie, gdy jego

palce zaczynają delikatnie krążyć. Kiwam głową i przyciągam do siebie

jego biodra. Czuję, jaki jest twardy, co natychmiast przyprawia mnie

o zawroty głowy.

– Ciągle o tobie myślę – mówi, a potem całuje mnie powoli, przeciąga

wargi po mojej szyi, zostawiając na niej gęsią skórkę. – Myślę o tym…

– Ja też – przyznaję szeptem.


Jego wargi przenoszą się na moją pierś, całują przez mokry T-shirt, gdy

tymczasem dłonie podciągają mi materiał nad uda, żebra i ramiona. Alex

odsuwa się na tyle, by zdjąć mi koszulkę przez głowę i rzucić na strzępy

plastikowej płachty.

– Jeszcze twoja – mówię, czując, jak serce mi przyspiesza.

Sięgam do skraju jego koszulki i ściągam mu ją przez głowę. Gdy

odrzucam ją na bok, Alex próbuje się do mnie zbliżyć, ale zatrzymuję go na

chwilę.

– Chcesz przestać? – pyta z pociemniałym spojrzeniem.

– Nie, ja tylko… nigdy nie mogę tak na ciebie popatrzeć.

Kącik jego warg drga w uśmiechu.

– Zawsze mogłaś patrzeć – mówi niskim głosem. – Tak tylko, żebyś

wiedziała.

– Wiesz, ty też mogłeś – odpowiadam.

– Wierz mi, patrzyłem.

Wtedy znów przyciągam go do siebie, on chwyta za moje udo i zakłada

je na swoje biodro, a ja wbijam paznokcie w jego plecy, zęby w jego szyję,

czuję jego dłonie na swoich piersiach i pośladkach. Jego wargi przesuwają

się po moich obojczykach, wślizgują pod bikini, jego zęby ostrożnie

szczypią mój sutek, a ja wyczuwam go przez jego szorty i sięgam do nich,

zachwycona tym, jak się napina i porusza. Zsuwam mu spodenki z bioder

i aż zasycha mi w ustach, gdy czuję jego dotyk.

– Cholera – mówię, kiedy ta myśl zalewa mnie jak kubeł zimnej wody.

– Przestałam brać pigułki.

– Jeśli to coś zmienia – wtrąca Alex – zrobiłem sobie wazektomię.

Odsuwam się, zszokowana.

– Co zrobiłeś?
– To odwracalne – wyjaśnia, czerwieniąc się po raz pierwszy, odkąd

zaczęliśmy. – Poza tym… zabezpieczyłem się, na wypadek gdybym chciał

mieć dzieci, a odwrócenie się nie uda. Zwykle się udaje, ale… w każdym

razie… po prostu nie chciałem, żeby ktoś przypadkiem zaszedł przeze mnie

w ciążę. Nadal się zabezpieczam, to nie tak, że… Dlaczego tak na mnie

patrzysz?

Zawsze wiedziałam, że Alex myśli w kategoriach zerojedynkowych.

Wiedziałam, że zachowuje się ultraostrożnie i że jest najbardziej

troskliwym, rycerskim człowiekiem na tej planecie. A jednak jestem

zaskoczona, że to wszystko złożyło się akurat na taką decyzję. Mam

wrażenie, jakby moje serce było obolałym mięśniem, rozgrzanym

skrawkiem palącej czułości, bo to takie podobne do niego. Zaciskam

ramiona wokół jego talii i przyciągam go bliżej.

– To po prostu takie oczywiste, że to zrobiłeś – wyjaśniam. – Poza

wszelką ostrożnością i rozwagą. Aleksie Nilsenie, jesteś prawdziwym

księciem.

– Niee – odpowiada z miną, która wyraża zarazem rozbawienie i brak

przekonania.

– Mówię poważnie – przekonuję, przywierając do niego. – Jesteś

niesamowity.

– Możemy poszukać prezerwatywy, jeśli chcesz. Ale ja nie… nie mam

nikogo innego.

Jestem przekonana, że teraz to ja się czerwienię i pewnie jeszcze

uśmiecham głupawo.

– Nie trzeba – zapewniam. – To tylko my.

Chodzi mi o to, że jeśli jest ktoś, z kim chciałabym to zrobić, to właśnie

z nim. Jeśli jest na tym świecie osoba, której naprawdę ufam i której pragnę

całej właśnie w ten sposób, to jest to Alex.


Ale wyrażam to właśnie tak: „To tylko my”. A on to powtarza, tak jakby

doskonale wiedział, co mam na myśli, i już w następnej chwili jesteśmy na

podłodze, pośród morza strzępów plastiku, a on zdziera ze mnie górę od

kostiumu, ściąga majtki i wsuwa usta między moje nogi, chwytając dłońmi

za pośladki. Z moich płuc wyrywa się gwałtowne westchnienie, gdy czuję

jego język.

– Alex – błagam, wczepiając palce w jego włosy – nie każ mi na siebie

czekać.

– Nie bądź taka niecierpliwa – droczy się ze mną. – Ja czekałem

dwanaście lat. Chcę, żeby to trwało.

Dreszcz przebiega mi po kręgosłupie i wyginam się do niego w łuk.

Wreszcie podpełza do mnie, wplata dłonie w moje włosy, błądzi palcami po

skórze i wchodzi we mnie powoli. Odnajdujemy wspólny rytm i jest tak

dobrze, tak elektryzująco, tak właściwie, że nie mogę uwierzyć, jak wiele

czasu zmarnowaliśmy, nie robiąc tego. Dwanaście lat podrzędnego seksu,

podczas gdy to wszystko powinno wyglądać właśnie tak.

– Boże, dlaczego jesteś w tym taki dobry… – dziwię się, a jego śmiech

ociera mi się o ucho, gdy całuje mnie tuż za nim.

– Bo cię znam – odpowiada czule – i pamiętam, jak brzmisz, kiedy coś

ci się podoba.

Wszystko się we mnie napina. Każdy ruch jego rąk, każde pchnięcie

doprowadza mnie niemal na szczyt.

– Mogłabym się z tobą tak kochać aż do śmierci – dyszę.

– To dobrze – stwierdza i porusza się szybciej, gwałtowniej.

Intensywność doznań sprawia, że zaczynam drgać, przeklinać

i dopasowywać się do niego.

– Kocham cię – wyrywa mi się przypadkiem.


Wydaje mi się, że chciałam powiedzieć „Kocham seks z tobą” albo

„Kocham twoje niesamowite ciało”, albo może rzeczywiście miałam na

myśli „Kocham cię”, tak jak zawsze mu mówię, kiedy zrobi coś miłego, ale

teraz jest trochę inaczej, bo naprawdę kochamy się ze sobą, więc gorąco

napływa mi do twarzy i zastanawiam się, jak to naprawić. Wtedy jednak

Alex siada, wciąga mnie na swoje kolana i przytulając do siebie, wchodzi

we mnie znowu powoli, głęboko, mocno. I mówi:

– Ja też cię kocham.

Nagle supeł w mojej piersi się rozwiązuje, a skurczony żołądek

rozluźnia, tak że ulatuje ze mnie całe zawstydzenie i wszelki lęk. Nie

zostaje nic, tylko Alex.

Jego szorstkie dłonie wsuwające się delikatnie w moje włosy.

Jego szerokie plecy drgające pod moimi palcami.

Jego ostro zarysowane biodra przywierające raz po raz, powoli

i zdecydowanie do moich.

Jego pot, skóra i deszcz na moim języku.

Jego idealne ramiona przytrzymujące mnie, przyciskające do siebie,

kiedy się tak kołyszemy, szczelnie zwarci.

Jego zmysłowe wargi ciągnące za moje, rozchylające je łagodnie, żeby

mnie smakować, kiedy się tak łączymy i rozdzielamy, szukając nowych

sposobów na dotykanie i całowanie się nawzajem przy każdym ponownym

zetknięciu.

Alex całuje mnie w szczękę, w szyję, w ramię, jego gorący język

porusza się ostrożnie po mojej skórze. Ja dotykam i smakuję każdej linii

i każdego zagięcia jego ciała, do którego sięgam, tak że cały aż drży.

Potem kładzie się na plecy i wciąga mnie na siebie – i to jest jak dotąd

najlepsze, bo teraz widzę go znacznie więcej, docieram do każdego miejsca,

do którego pragnę dotrzeć.


– Aleksie Nilsenie – mówię bez tchu. – Jesteś najseksowniejszym

facetem na tym świecie.

On się śmieje i całuje mnie z boku szyi.

– A ty mnie kochasz.

Czuję trzepot w żołądku.

– Kocham się – mruczę, tym razem celowo.

– Tak bardzo cię kocham, Poppy – mówi on i nie wiedzieć czemu, sam

dźwięk jego głosu sprawia, że dochodzę. Dochodzimy razem.

Nie wiem, co właściwie zrobiliśmy, jaki łańcuch zdarzeń

zapoczątkowaliśmy, jak to wszystko się dalej potoczy, ale w tym momencie

nie potrafię myśleć o niczym innym, tylko o tej wzburzonej fali miłości,

która załamała się między nami.


27

Te wakacje
Po wszystkim leżymy na zasłanym plastikiem balkonie, wtuleni w siebie

i przemoknięci do suchej nitki, choć burza już zaczyna przechodzić,

zastępowana znajomym upałem, który wypiera wilgoć z naszej skóry.

– Dawno, dawno temu powiedziałeś mi, że seks na świeżym powietrzu

jest przereklamowany – mówię, a Alex śmieje się ochryple, gładząc mi ręką

włosy.

– To dlatego, że nie uprawiałem seksu na świeżym powietrzu z tobą –

odpowiada.

– Było niesamowicie. To znaczy dla mnie. Nigdy wcześniej czegoś

takiego nie przeżyłam.

Alex podpiera się na łokciu i spogląda na mnie z góry.

– Ja też nigdy czegoś takiego nie przeżyłem.

Całuję go w klatkę piersiową.

– Tak się tylko upewniam.

Po paru sekundach oświadcza:

– Chciałbym to zrobić jeszcze raz.

– Ja też. Myślę, że powinniśmy.

– Tak się tylko upewniam – przedrzeźnia mnie. Rysuję leniwe wzory na

jego piersi, tak że ramię, które przerzucił przez moje plecy, zaciska się

mocno. – Naprawdę nie możemy tu zostać na noc.

– Wiem. Ale nie chcę się stąd ruszać. Już nigdy. – Wzdycham.

Alex odgarnia mi włosy za ramię, a potem całuje odsłoniętą skórę.


– Myślisz, że doszłoby do tego, gdyby klimatyzacja Nikolaia się nie

zepsuła? – pytam.

Teraz się schyla, żeby pocałować mnie tuż nad sercem, posyłając przy

tym dreszcze w moje nogi i brzuch, gdzie jednocześnie błądzą jego palce.

– Doszłoby do tego, nawet gdyby Nikolai nigdy się nie urodził. Tylko

wtedy niekoniecznie na tym balkonie.

Siadam i przerzucam przez niego nogę, żeby usiąść mu na kolanach.

– Cieszę się, że to się wydarzyło.

Dłonie Aleksa przesuwają się po moich udach i znowu czuję ciepło

gromadzące mi się między nogami.

I właśnie wtedy słyszymy walenie do drzwi.

– Jest tam kto? – krzyczy jakiś mężczyzna. – Tu Nikolai. Uwaga,

wchodzę…

– Chwileczkę! – wydzieram się i złażę z Aleksa, po czym chwytam

mokrą koszulkę.

– Cholera – mówi on, szukając swoich spodenek do pływania wśród

rozrzuconych strzępów plastiku.

W końcu znajduję kłębek czarnego materiału i podrzucam mu go.

Naciągam brzeg swojej koszulki na uda dokładnie w chwili, w której drzwi

zaczynają się otwierać.

– Heeeeej, Nikolai! – wołam zdecydowanie za głośno i zagradzam mu

drogę, zanim zdąży zobaczyć Dosłownie Nagiego Aleksa albo podarty

plastik.

Nikolai okazuje się niskim, łysiejącym panem, ubranym w jednolicie

brązowy strój: koszulkę polo w stylu lat siedemdziesiątych, spodnie

z zakładkami i mokasyny. Wyciąga do mnie mięsistą dłoń.

– Pani to pewnie Poppy.


– Tak, witam. – Ściskam jego rękę, utrzymując z nim intensywny

kontakt wzrokowy, żeby dać Aleksowi szansę na ubranie się na

pogrążonym w niemal całkowitej ciemności balkonie.

– Proszę pani, obawiam się, że mam złe wieści – oznajmia Nikolai. –

Klimatyzacja siadła.

„No nie gadaj”, ciśnie mi się na usta, ale się powstrzymuję.

– Nie tylko w tym budynku, ale też w całym ośrodku – ciągnie. –

Z samego rana przyjdzie ktoś, żeby to naprawić. Bardzo mi przykro.

Alex pojawia się za mną. W tym momencie do Nikolaia chyba dociera,

że oboje jesteśmy przemoknięci i wymiętoszeni, ale na szczęście tego nie

komentuje.

– Tak czy inaczej naprawdę bardzo mi przykro – powtarza. – Szczerze

mówiąc, myślałem, że po prostu marudzicie, ale kiedy tu wszedłem… –

Pociąga za kołnierzyk swojej koszulki i wzdryga się. – W każdym razie

zwrócę wam pieniądze za te trzy dni i… Cóż, boję się wam powiedzieć,

żebyście wrócili jutro, bo nie wiem, czy do tego czasu uda się naprawić

awarię.

– To nic! – wołam. – Jeśli dostaniemy zwrot za cały pobyt, znajdziemy

sobie inne lokum.

– Na pewno? Rezerwacje na ostatnią chwilę potrafią sporo kosztować.

– Coś wymyślimy – upieram się.

Alex szturcha mnie w plecy.

– Poppy jest ekspertką od podróżowania za grosze.

– No proszę. – Nikolai nie mógłby chyba okazać mniej zainteresowania.

– Zleciłem zwrot. Nie wiem, ile to zajmie, więc dajcie znać, gdyby był jakiś

problem. – Już zamierza wyjść, ale odwraca się jeszcze do nas. – Byłbym

zapomniał. Znalazłem to na wycieraczce przed drzwiami. – Podaje nam

złożoną na pół kartkę. Wypisano na niej pochyłymi zawijasami:


„Nowożeńcy”, a wokół narysowano chyba z dwadzieścia pięć serduszek. –

Gratulacje z okazji ślubu – mówi, po czym opuszcza mieszkanie.

– Co to? – pyta mnie Alex.

Rozkładam kartkę. To kupon z Groupona wydrukowany kiepskim

czarnym tuszem. Na górze, na marginesie, widnieje wiadomość nabazgrana

tym samym charakterem pisma co na odwrocie:

Tylko się nie przestraszcie, że znaleźliśmy apartament, w którym

mieszkacie! Wydawało nam się, że właśnie stamtąd docierały do nas

odgłosy miłości. ;) Poza tym Bob mówił, że rano widział, jak

stamtąd wychodzicie (my jesteśmy trzy mieszkania dalej). Nieważne!

Wyjeżdżamy jutro skoro świt na następną część naszych wakacji

(Joshua Tree!!! Juhuu! Już kiedy to piszę, czuję się jak

celebrytka!) i niestety nie mieliśmy okazji, żeby wykorzystać ten

kupon. (Ledwo wychodziliśmy z sypialni – na pewno wiecie, jak to

jest, LOL). Bawcie się dobrze przez resztę podróży!

Buziaki, Wasze wróżki chrzestne, Stacey i Bob.

Przyglądam się dłuższą chwilę voucherowi, mrugając z zaskoczeniem.

– To bon upominkowy na sto dolarów – oznajmia. – Do SPA. Wydaje

mi się, że czytałam o tym miejscu. Podobno jest świetne.

– Kurczę, teraz mi trochę głupio, że nawet nie zapamiętałem ich imion

– mówi Alex.

– Oni też nie zaadresowali tego bezpośrednio do nas – zauważam. –

Wątpię, żeby znali nasze imiona.

– A i tak nam to dali.


– Ciekawe, czy udałoby nam się nawiązać z nimi bliską relację,

przyjaźnić się przez długi czas, wyjeżdżać razem w różne miejsca i tak

dalej, nie zdradzając im nigdy naszych imion. Tak dla fazy.

– Na pewno by się udało. Trzeba tylko wytrzymać na tyle długo, żeby

było im głupio zapytać. Na studiach miałem wielu takich „znajomych”.

– Boże, tak, a potem trzeba było robić tę sztuczkę, że pytasz dwie

osoby, czy się znają, i czekasz, aż się przedstawią.

– Tylko czasami odpowiadają, że tak – zauważa Alex. – Albo mówią, że

nie, ale czekają, aż ty je sobie przedstawisz.

– Może robią to z dokładnie tego samego powodu – zastanawiam się. –

Może ci ludzie nawet nie pamiętają swoich imion.

– No cóż, ja na pewno dobrze zapamiętam imiona Stacey i Boba.

– Ja na pewno dobrze zapamiętam cały ten wyjazd – dodaję. – No,

może poza sklepem z pamiątkami w dinozaurze. O tym mogę zapomnieć,

jeśli zabraknie mi miejsca na ważniejsze wspomnienia.

Alex uśmiecha się do mnie z góry.

– Zgadzam się.

Po chwili niezręcznej ciszy pytam:

– To co. Szukamy jakiegoś hotelu?


28

Te wakacje
Hotel Larrea w Palm Springs kosztuje po siedemdziesiąt dolarów za noc

w sezonie letnim i nawet po ciemku wygląda, jakby został narysowany

przez dziecko kolorowymi pisakami. W pozytywnym sensie.

Na zewnątrz widać eksplozję kolorów: bananowożółte altanki przy

basenie, czerwone jak tabasco leżaki rozstawione wzdłuż brzegu, każdy

segment trzypiętrowego budynku pomalowany na inny odcień różu,

czerwieni, fioletu, żółci i zieleni.

Pokój, w którym się meldujemy, jest utrzymany w równie żywych

barwach: pomarańczowe ściany, zasłony i meble, zielony dywan, pościel

w paski, przypominające te na elewacji budynku. A co najważniejsze – jest

w nim bardzo zimno.

– Chcesz iść pierwsza pod prysznic? – pyta Alex, gdy tylko wchodzimy

do środka. Wtedy dociera do mnie, że przez całą drogę tutaj – a także

wcześniej, kiedy się pakowaliśmy i sprzątaliśmy apartament Nikolaia – on

tylko czekał, aż będzie mógł się umyć. Powstrzymywał się przed

powtarzaniem w kółko „Boże, muszę wejść pod prysznic”, podczas gdy ja

myślałam tylko o tym, co się wydarzyło na balkonie, i znowu się

nakręcałam.

Nie chcę, żeby Alex poszedł się teraz myć. Chcę wejść pod ten prysznic

razem z nim i znowu się kochać.

Ale pamiętam też, jak raz zwierzył mi się, że nie znosi seksu pod

prysznicem (nawet bardziej niż seksu na świeżym powietrzu), bo kiedy


idzie do łazienki, to chce się tylko umyć, a trudno to zrobić, kiedy z kogoś

innego spływają włosy i brud. Seks też stanowi wtedy wyzwanie, bo mydło

dostaje się do oczu albo człowiek ociera się o ścianę i zastanawia, kiedy

ostatnio te kafelki były myte, i tak dalej, i tak dalej.

Odpowiadam więc tylko:

– Możesz iść.

Alex kiwa głową, ale waha się, tak jakby zamierzał jeszcze coś

powiedzieć. W końcu jednak rezygnuje i chowa się w łazience, żeby wziąć

długi gorący prysznic.

Koszulka i włosy zdążyły mi już wyschnąć, a kiedy idę usiąść na

(niezapakowanym w plastik) balkonie naszego nowego pokoju, odkrywam,

że on też jest już prawie suchy.

Wszelkie ślady po deszczu, który przełamał upał, wyparowały, jakby

nigdy ich nie było. Tylko moje wargi zdają się lekko opuchnięte, a całe

ciało tak zrelaksowane, jak mu się jeszcze nie zdarzyło od początku tego

tygodnia. Powietrze też jest jakby lżejsze, podniósł się nawet lekki

wietrzyk.

– Łazienka jest twoja – odzywa się Alex za moimi plecami.

Odwracam się i widzę go zawiniętego w ręcznik, lśniąco czystego,

idealnego. Na jego widok tętno mi przyspiesza, ale zdaję sobie sprawę, jaka

jestem brudna, więc duszę w sobie pożądanie, wstaję i odpowiadam

zdecydowanie za głośno:

– Super!

Delikatnie rzecz ujmując, nie przepadam za prysznicem.

Lubię być czysta, to tak. Sam moment polewania się wodą – też. Ale

wszystko, co się z tym wiąże: od rozczesywania splątanych włosów przed

myciem, przez wychodzenie na niemiłą w dotyku matę prysznicową albo na

kafelki i wycieranie się, aż po związywanie z powrotem włosów – tego


wszystkiego nie znoszę, co sprawia, że myję się może trzy razy w tygodniu,

podczas gdy Alex robi to jeden do dwóch razy dziennie.

Jednak ten prysznic, po wszystkich wydarzeniach mijającego tygodnia,

okazuje się absolutnie cudowny.

Stoję pod bardzo, bardzo gorącą wodą w bardzo, bardzo zimnej łazience

i patrzę, jak spływa ze mnie widoczny gołym okiem brud i pył, jak wiruje

nad odpływem migoczącą szarą spiralą – i to jest naprawdę życiodajny

widok. Wmasowuję szampon o zapachu kokosa w skórę głowy, a w twarz

żel pachnący zieloną herbatą, po czym przesuwam jednorazową maszynką

po nogach i czuję się bosko.

To najdłuższy prysznic, jaki wzięłam od paru miesięcy, więc kiedy

wreszcie wynurzam się z łazienki z poczuciem, że stałam się nową kobietą,

Alex już twardo śpi na jednym z łóżek, na pościeli, przy zapalonym świetle.

Przez moment rozważam w myślach, które łóżko zająć. Zasadniczo

uwielbiam rozwalać się na całej szerokości materaca podczas tych

wyjazdów, ale mam też w sobie silną chęć, żeby skulić się obok Aleksa

i zasnąć z głową wtuloną w zagłębienie pod jego ramieniem, gdzie będę

czuć jego czysty, bergamotkowy zapach i może przywabię go w ten sposób

do swoich snów.

W końcu stwierdzam jednak, że to nie w porządku zakładać, iż on

chciałby dzielić ze mną łóżko, tylko dlatego że się kochaliśmy. Ostatnim

razem, kiedy coś się między nami wydarzyło, z pewnością nie było żadnego

spania w jednym łóżku. Był wyłącznie chaos.

Mam mocne postanowienie, żeby tym razem do tego nie dopuścić.

Niezależnie od tego, co się wydarzyło albo jeszcze wydarzy na tym

wyjeździe, nie pozwolę, żeby zrujnowało to naszą przyjaźń. Nie będę

niczego zakładać – ani narzucać Aleksowi żadnych oczekiwań.


Dlatego naciągam na niego pasiastą kołdrę, a potem gaszę światło

i kładę się na pustym łóżku naprzeciwko.


29

Wakacje trzy lata temu


Hej, pisze do mnie Alex w wieczór przed wyjazdem do Toskanii.

No cześć, odpisuję.

Masz chwilę? Chciałbym sfinalizować parę rzeczy.

Natychmiast przychodzi mi do głowy, że chce odwołać wyjazd. Co

zupełnie nie ma sensu.

Po raz pierwszy od lat mamy się wybrać na wakacje pozbawione

jakichkolwiek napięć. Oboje jesteśmy w poważnych związkach, nasza

przyjaźń ma się lepiej niż kiedykolwiek, a ja nigdy w życiu nie byłam taka

szczęśliwa.

Trzy tygodnie po wygranej walce z zapaleniem płuc poznałam Treya.

Miesiąc później Alex i Sara się zeszli – Alex twierdzi, że tym razem jest

lepiej, że rozumieją nawzajem swoje oczekiwania. Co niemal równie

ważne, tym razem Sara wreszcie zaczęła się do mnie przekonywać, a Alex

z Treyem spotkali się już parę razy i też się dogadują. Tak więc po raz

kolejny czuję się niesamowicie, wręcz ekstatycznie szczęśliwa, że nigdy nie

dopuściliśmy z Aleksem do tego, żeby między nami coś się wydarzyło.

Zaczynam mu odpisywać, ale potem stwierdzam, że po prostu do niego

zadzwonię ze swojego składanego krzesła na balkonie, skoro już jestem

sama w domu. Trey nadal siedzi w barze Good Boy, znajdującym się

kawałek dalej przy mojej ulicy, ale ja wróciłam do domu wcześniej, bo

dostałam mdłości, zwykle zapowiadające migrenę, którą będę musiała

pokonać przed lotem.


Alex odbiera po drugim sygnale.

– Wszystko w porządku? – pytam.

Słyszę tykający kierunkowskaz. No dobrze, może i wróciliśmy do tego,

że dzwoni do mnie z samochodu i z siłowni, ale naprawdę mam wrażenie,

że jest lepiej. Po pierwsze wysłali mi razem kartkę na urodziny. I na Boże

Narodzenie. A Sara nie tylko zaczęła mnie obserwować na Instagramie, ale

też lajkuje moje zdjęcia, a niektórym nawet daje serduszka i uśmiechnięte

buźki.

Tak więc sądziłam, że jest dobrze. Ale teraz Alex nie mówi mi nawet

„cześć”, tylko od razu przechodzi do rzeczy:

– To nie jest z naszej strony błąd, prawda?

– Hm. Ale co?

– No wiesz, wyjazd w dwie pary. Może być intensywnie.

Wzdycham.

– Dlaczego?

– Nie wiem. – W jego głosie słyszę niepokój; wyobrażam sobie, jak się

krzywi, jak ciągnie się za włosy. – Trey i Sara spotkali się do tej pory tylko

raz.

Na wiosnę poleciałam z Treyem do Linfield, żeby poznał moich

rodziców. Tata nie był zachwycony ani tatuażami i dziurami w uszach

Treya, które zostały mu po tunelach zrobionych w wieku siedemnastu lat,

ani tym, że potrafi obrócić jego pytania przeciwko niemu, ani też brakiem

dyplomu uczelni. Mama jednak była pod wrażeniem jego manier, które

rzeczywiście są nieskazitelne. Choć myślę, że w jej przypadku chodziło

raczej o zestawienie wyglądu Treya ze swobodnym, serdecznym sposobem

mówienia takich rzeczy jak: „Doskonałe ciasto s’mores, pani Wright!”

i „Czy mogę pani pomóc przy zmywaniu?”.


Pod koniec weekendu mama uznała, że to bardzo miły młody człowiek,

a kiedy wymknęłam się na taras, podczas gdy Trey z mamą zmywali po

domowym cieście funfetti, tata spojrzał mi w oczy, skinął poważnie

i powiedział:

– Wydaje się dla ciebie odpowiedni. I widać, że jesteś z nim szczęśliwa,

Pop. Dla mnie tylko to się liczy.

Naprawdę jestem z Treyem szczęśliwa. Bardzo szczęśliwa.

I rzeczywiście jest dla mnie odpowiedni. Szaleńczo odpowiedni. No bo

przecież pracujemy razem. Możemy spędzać ze sobą praktycznie każdy

dzień – albo w biurze, albo gdzieś po drugiej stronie świata – ale oboje

jesteśmy też niezależni, mamy własne mieszkania, własnych przyjaciół.

Trey dogaduje się z Rachel, ale gdy jesteśmy w mieście, większość czasu

spędza ze swoimi kumplami deskorolkarzami, podczas gdy my z Rachel

testujemy nową miejscówkę na brunch, czytamy w parku albo dajemy sobie

oskrobać całe ciała w naszym ulubionym koreańskim SPA.

Po dwóch dniach spędzonych razem w Linfield oboje czuliśmy się

trochę nerwowi, ale Treyowi nie przeszkadzał bałagan, spodobała mu się

menażeria umierających zwierząt, a nawet wziął udział w pokazie talentów,

który zorganizowaliśmy przez Skype’a z Parkerem i Prince’em.

Mimo to, ponieważ wiedziałam, jak mój dom podziałał na Guillerma –

i jak działa na prawie wszystkich innych ludzi – byłam niespokojna

i chciałam czym prędzej uciec z Linfield, zanim coś odstraszy Treya.

I pewnie wyjechalibyśmy wcześniej, gdyby nie to, że pan Nilsen akurat

kończył sześćdziesiąt lat i Alex z Sarą przyjeżdżali, żeby zrobić mu

niespodziankę. Postanowiliśmy, że przed imprezą pójdziemy we czwórkę

na obiad.

– Strasznie się cieszę, że poznam tego gościa – powtarzał Trey za

każdym razem, kiedy przychodził do mnie nowy esemes od Aleksa, a ja za


każdym razem czułam, jak moje nerwy coraz bardziej wyłażą na wierzch.

Odzywała się we mnie jakaś zaciekła opiekuńczość – tylko nie byłam

pewna wobec kogo.

– Po prostu daj mu szansę – powtarzałam. – On potrzebuje trochę czasu,

żeby się otworzyć.

– Wiem, wiem – podkreślał Trey. – Ale wiem też, jak dużo dla ciebie

znaczy, więc na pewno go polubię, P. Obiecuję.

Obiad był w porządku. To znaczy jedzenie było świetne (kuchnia

śródziemnomorska), ale rozmowa mogłaby przebiegać lepiej. Nie

potrafiłam się oprzeć wrażeniu, że Trey trochę się przechwala, kiedy Alex

spytał go o studia, ale wiedziałam, że brak formalnego wykształcenia to

jego czuły punkt, i żałowałam, że nie mogę w jakiś delikatny sposób

zasygnalizować tego Aleksowi, kiedy Trey zaczął opowiadać, jak to

wszystko się wydarzyło.

Jak to przez całe liceum, gdy mieszkał jeszcze w Pittsburgu, grał

z kolegami w zespole metalowym. Jak się wybili, kiedy miał osiemnaście

lat, i dostali ofertę grania jako support na trasie znacznie większego

zespołu. Trey był świetnym perkusistą, ale tak naprawdę kochał fotografię.

Kiedy jego zespół rozpadł się po czterech latach niemal bezustannego

koncertowania, podjął pracę fotografa dla innego zespołu. Uwielbiał

podróżować, spotykać się z ludźmi, odwiedzać nowe miasta. Nawiązał

dużo kontaktów, dzięki którym zaczęły spływać do niego kolejne oferty

pracy. Przeszedł na freelance, aż w końcu zaczął pracować dla „RiO”

i został etatowym fotografem.

Cały ten monolog zakończył, obejmując mnie ramieniem i mówiąc:

– I tak poznałem P.

Drgnienie na twarzy Aleksa było tak subtelne, że Trey na pewno go nie

zauważył. Możliwe, że Sara też nie, ale ja odczułam je tak, jakby ktoś wbił
mi nóż w pępek i przeciągnął kilkanaście centymetrów w górę.

– Uroooocze – stwierdziła Sara przesłodzonym głosem, na co moja

twarz drgnęła prawdopodobnie znacznie bardziej.

– Najzabawniejsze jest to – powiedział wtedy Trey – że mieliśmy się

spotkać wcześniej. Miałem jechać z wami na tę wycieczkę do Norwegii.

Wtedy, kiedy P zachorowała.

– O proszę. – Spojrzenie Aleksa przeskoczyło na mnie, a następnie

zanurkowało w stojącej przed nim szklance wody. Szklanka pociła się

równie mocno jak ja. Alex podniósł ją, napił się powoli i odstawił. – To

rzeczywiście zabawne.

– Taak – powiedział Trey z wyraźnym skrępowaniem. – A ty? Co

studiowałeś?

Trey dokładnie wiedział, co Alex robił na uczelni (i co nadal tam robi),

ale domyśliłam się, że zadając to pytanie, chciał dać Aleksowi szansę na

opowiedzenie trochę więcej o sobie.

Alex jednak upił kolejny łyk i powiedział tylko:

– Twórcze pisanie, potem literaturoznawstwo.

Musiałam tam siedzieć i patrzeć, jak mój chłopak usiłuje wymyślić

odpowiednie pytanie, żeby podtrzymać rozmowę, poddaje się, a potem

wraca do przeglądania menu.

– Alex jest świetnym pisarzem – wtrąciłam nieporadnie.

Sara poruszyła się na krześle.

– Tak, jest – powiedziała tak zjadliwym tonem, jakbym właśnie

oświadczyła: „Alex Nilsen ma niesamowicie seksowne ciało!”.

Po obiedzie poszliśmy na przyjęcie, które odbywało się w domu babci

Betty, i wtedy było już trochę lepiej. Bracia Aleksa się wygłupiali,

koniecznie chcieli poznać Treya i zasypywali go pytaniami – o zespół,

o „RiO” i o to, czy chrapię.


– Alex nigdy nie chciał nam powiedzieć – skarżył się najmłodszy,

David – ale domyślam się, że śpiąca Poppy jest jak karabin maszynowy.

Trey się roześmiał, zupełnie nieprzejęty tym pytaniem. On nigdy nie

jest zazdrosny. Żadne z nas nie może sobie na to pozwolić, bo oboje

jesteśmy niestrudzonymi flirciarzami. Może to zabrzmi dziwnie, ale

kocham go za to. Uwielbiam patrzeć, jak podchodzi do baru, żeby zamówić

dla mnie drinka, a barmanki się uśmiechają, chichoczą i nachylają do niego

nad ladą, trzepocząc rzęsami. Uwielbiam patrzeć, jak urokiem osobistym

toruje sobie drogę w każdym mieście, do którego trafimy, i uwielbiam to, że

gdy tylko znajdujemy się obok siebie, on zaraz mnie dotyka: obejmuje mnie

ramieniem, trzyma dłoń u dołu moich pleców albo sadza mnie sobie na

kolanach, jakbyśmy byli sami w domu, a nie na kolacji

w pięciogwiazdkowej restauracji.

Nigdy dotąd nie czułam się taka bezpieczna, taka pewna, że dobrze się

z kimś rozumiem.

Na przyjęciu Trey bez przerwy trzymał na mnie ręce i David nam z tego

powodu docinał.

– Chyba się nie boisz, że ci ucieknie, co? – zażartował.

– Och, na pewno mi ucieknie – odpowiedział Trey. – Ta dziewczyna nie

potrafi usiedzieć w miejscu dłużej niż pięć minut. To jedna z rzeczy, które

w niej kocham.

Na tym przyjęciu po raz pierwszy od dawna wszyscy bracia Aleksa

spotkali się w jednym miejscu i okazali się dokładnie tak hałaśliwi i uroczy,

jak ich zapamiętałam z czasów, gdy mieliśmy z Aleksem po dziewiętnaście

lat, kiedy wracaliśmy z uczelni i musieliśmy ich wszędzie wozić

samochodem Aleksa, bo żaden z nich nie miał jeszcze własnego, a ich tata,

choć przemiły, był też zapominalski i zdziwaczały, niezdolny do

zapamiętania, kto musi się znaleźć gdzie i o której.


Podczas gdy Alex zawsze był z natury spokojny i stabilny, jego bracia

bez przerwy się szarpali i wsadzali sobie nawzajem mokre palce w uszy.

Teraz, choć niektórzy z nich mieli już własne dzieci, na przyjęciu

zachowywali się podobnie.

Państwo Nilsen nadali im imiona od kolejnych liter alfabetu. Alex był

pierwszy, potem Bryce, następnie Cameron, a na koniec David – i co

najdziwniejsze, pod względem rozmiarów są uporządkowani podobnie.

Alex wyrósł wysoki i szeroki w ramionach, Bryce równie wysoki, ale

patykowaty i wąski w barkach, a Cameron o pięć centymetrów niższy

i krępy. A na koniec David, który jest o dwa centymetry wyższy od Aleksa

i ma budowę godną zawodowego sportowca.

Wszyscy są przystojni, mają włosy w różnych odcieniach blond oraz

identyczne orzechowe oczy, ale David wygląda jak prawdziwy gwiazdor

filmowy (a ostatnio, jak powiedział Alex przy obiedzie, zastanawia się nad

przeprowadzką do Los Angeles, żeby naprawdę nim zostać) dzięki swoim

gęstym, falującym włosom, wielkim, pełnym zadumy oczom

i żywiołowości, temu, jak się cały rozpromienia, gdy tylko zaczyna mówić.

Połowę wypowiadanych zdań zaczyna od imienia osoby, do której się

zwraca albo która według niego będzie najbardziej zainteresowana.

– Poppy, Alex przyniósł do domu kilka numerów „RiO”, żebym mógł

poczytać twoje artykuły – powiedział w pewnym momencie na przyjęciu

w domu Betty. I wtedy się dowiedziałam, że Alex w ogóle czyta moje

artykuły. – Są naprawdę dobre. Dzięki nim czuję się, jakbym sam

odwiedzał te miejsca.

– Powinieneś to zrobić – mówię mu. – Musimy zorganizować kiedyś

jakiś wspólny wyjazd, wszyscy razem.

– Byłoby zajebiście – odparł David z szerokim uśmiechem, a potem

obejrzał się przez ramię, żeby sprawdzić, czy jego tata usłyszał, jak
przeklina. To dwudziestojednoletni smarkacz, ale go uwielbiam.

W którymś momencie Betty poprosiła mnie o pomoc w kuchni, a ja

poszłam za nią, żeby powtykać świeczki w niemiecki tort czekoladowy,

który upiekła dla swojego zięcia.

– Ten twój młodzieniec, Trey, wydaje się sympatyczny – zagaiła, nie

podnosząc wzroku.

– Jest świetny – potwierdziłam.

– Podobają mi się jego tatuaże – dodała. – Są przepiękne!

Wcale się nie nabijała. Betty bywała sarkastyczna, ale czasem potrafiła

zaskoczyć swoimi opiniami na niektóre tematy. Była zmienna. Lubiłam to

w niej. Pomimo podeszłego wieku w trakcie rozmowy zadawała różne

pytania, tak jakby wcale nie znała wszystkich odpowiedzi.

– Mnie też się podobają – przyznałam.

Podczas naszego pierwszego wspólnego wyjazdu zawodowego (do

Hongkongu) moją uwagę zwróciła raczej energia Treya, a nie jego wygląd.

Spodobało mi się też to, że poczekał z zaproszeniem mnie na randkę, aż

wróciliśmy do domu, bo nie chciał stawiać mnie w niezręcznej sytuacji,

gdybym się nie zgodziła.

Skłamałabym jednak, mówiąc, że Alex nie odegrał tu żadnej roli.

Powiedział mi tylko, że w pracy dużo rozmawia z Sarą, że chyba się

między nimi poukładało. Ja wtedy w dalszym ciągu śniłam regularnie

o tym, jak Alex zjawia się pod moimi drzwiami, zaspany, zmartwiony i aż

nazbyt kojący, podczas gdy mnie trawi gorączka.

Nie miało znaczenia, że nie powiedział mi o zejściu się z Sarą.

Kiedyś by to zrobił albo i nie, ale w końcu i tak ktoś by się pojawił, a ja

czułam, że tego nie zniosę. Więc tamtego wieczoru zgodziłam się wyjść

z Treyem. Poszliśmy do baru z darmowym skee-ballem i hot dogami, a pod

koniec randki już wiedziałam, że mogłabym się w nim zakochać.


Trey był dla mnie tym, kim dla Aleksa była Sara Torval. Kimś, kto

pasował.

Tak więc zgadzałam się na kolejne wyjścia.

– Kochasz go? – spytała mnie Betty, nadal nie podnosząc na mnie

wzroku.

Miałam poczucie, że chce dać mi w ten sposób trochę prywatności.

Możliwość skłamania bez patrzenia jej prosto w oczy, gdybym tego

potrzebowała. Ale ja nie musiałam kłamać.

– Tak.

– To dobrze, kochanie. To świetnie. – Jej ręce znieruchomiały na dwóch

cienkich srebrnych świeczkach wciśniętych w lukier; przytrzymywała je

tak, jakby mogły wyskoczyć. – Kochasz go tak samo jak Aleksa?

Pamiętam bardzo wyraźnie, jak moje serce zatrzymało się na kilka

uderzeń. To pytanie było bardziej skomplikowane, ale nie mogłam jej

okłamać.

– Myślę, że nikogo nigdy nie będę kochała tak, jak kocham Aleksa –

powiedziałam, a potem dodałam w myślach: Ale być może nikogo nie będę

kochała tak, jak kocham Treya.

Powinnam była to powiedzieć, jednak nie powiedziałam.

Betty pokręciła głową i spojrzała mi w oczy.

– Szkoda, że on o tym nie wie.

A potem wyszła z kuchni, pozostawiając mnie samą.

Alex i Sara przywieźli ze sobą Flannery O’Connor, a ona właśnie ten

moment wybrała na swoje dramatyczne wejście: podeszła do mnie ze

zjeżonym grzbietem i rozszerzonymi oczami, wpatrzona w moją twarz,

i zamiauczała przeraźliwie, przybierając pozę, którą nazywamy z Aleksem

Halloweenową Kicią.
– Cześć – powiedziałam, a ona otarła się o moje nogi, więc sięgnęłam,

żeby ją podnieść. Ale wtedy kotka zasyczała i wyskoczyła na mnie

pazurami dokładnie w chwili, gdy Sara weszła do kuchni ze stertą brudnych

talerzy. Roześmiała się i powiedziała tym swoim słodkim głosem:

– Jeju! Chyba cię nie lubi!

No więc tak, rozumiem, dlaczego Alex denerwuje się tym wyjazdem

w dwie pary, ale robimy postępy. Świadczą o tym lajki na Instagramie

i całkiem przyjemna wizyta w salonie gier, do którego wybrałam się

z Treyem i Aleksem ostatnim razem, kiedy Alex do nas przyjechał. Poza

tym pobyt na toskańskiej wsi z kroplówką w postaci nieziemskiego wina to

zupełnie co innego niż jedno krępujące wyjście na obiad w Ohio i przyjęcie

urodzinowe sześćdziesięcioletniego abstynenta.

– Na pewno będą się świetnie dogadywać – mówię mu teraz.

Opieram nogi o barierkę na balkonie i poprawiam telefon przyciśnięty

ramieniem do twarzy. Słyszę, jak u Aleksa włącza się kierunkowskaz, a on

wzdycha.

– Skąd taka pewność?

– Stąd, że ich kochamy – rozumuję. – I kochamy siebie nawzajem. Więc

oni też się pokochają. I wszyscy będziemy się kochali. Ty i Trey. Ja i Sara.

Alex się śmieje.

– Szkoda, że nie słyszałaś, jak ci się zmienił głos w tym ostatnim

zdaniu. Zabrzmiało, jakbyś się nałykała helu.

– Słuchaj, ja nadal pracuję nad tym, żeby jej przebaczyć to, jak ostatnim

razem cię rzuciła. Ale chyba zrozumiała, że to był największy błąd w jej

życiu, więc daję jej szansę.

– Poppy – wzdycha – to nie tak. To wszystko było bardziej

skomplikowane, ale teraz jest lepiej.


– Wiem, wiem – zapewniam, choć tak naprawdę wcale nie wiem. Alex

się upiera, że nie żywią do siebie nawzajem urazy z powodu ostatniego

zerwania, ale za każdym razem, gdy pomyślę o tym, co ona mu wtedy

powiedziała (że ich relacja jest równie ekscytująca jak biblioteka

uniwersytecka, w której się poznali), nadal zalewa mnie krew.

Uderza we mnie kolejna fala mdłości.

– Przepraszam – jęczę. – Naprawdę muszę się położyć, żeby mieć siłę

na jutrzejszy lot. Ale mówię ci, ten wyjazd będzie wspaniały.

– Tak – odpowiada sztywno Alex. – Na pewno niepotrzebnie się

martwię.

I zasadniczo okazuje się to prawdą.

Mieszkamy w willi. Trudno być w kiepskim nastroju, kiedy mieszka się

w willi z basenem i tarasem ze starego kamienia, z kuchnią pod gołym

niebem i kwiatami bugenwilli zwieszającymi się zewsząd bladymi

różowymi i fioletowymi kwiatami.

– Łał, no dobra – mówi Sara, kiedy tam wchodzimy. – Od tej pory

jeżdżę na wszystkie wasze wyjazdy.

Rzucam Aleksowi spojrzenie, które ma być odpowiednikiem

uniesionych kciuków, a on uśmiecha się do mnie słabo.

– No nie? – przyznaje jej rację Trey. – Trzeba było wcześniej pomyśleć

o grupowej wycieczce.

– Zdecydowanie – potwierdza Sara, choć przy jej grafiku w liceum

i obłożeniu, jakie Alex ma na kursie nauczycielskim na uniwersytecie,

trudno byłoby im znaleźć czas na wożenie się po świecie, nawet gdyby

mieli wynajmować toskańskie wille w naprawdę atrakcyjnej promocji.

– W promieniu trzydziestu kilometrów stąd jest z dziesięć restauracji

z gwiazdkami Michelina, a poza tym pomyślałam, że któregoś wieczoru

Alex mógłby nam coś ugotować.


– Z przyjemnością – mówi Alex.

Pierwszego dnia pobytu w willi jest trochę sztywno i krępująco, kiedy

tak meandrujemy we czworo między jetlagowymi drzemkami w pokojach

a szybkimi kąpielami w basenie. Trey robi parę zdjęć próbnych, a ja

wyskakuję do miasta po coś do jedzenia: stare sery i wędliny, świeże

pieczywo i cały wachlarz dżemów w maleńkich słoiczkach. I jeszcze wino,

mnóstwo wina.

Pod koniec pierwszego wieczoru, który spędzamy na tarasie, pijąc

pierwsze dwie butelki, wszyscy trochę się rozluźniają, miękną. Sara staje

się wręcz gadatliwa – opowiada o swoich uczniach, o Flannery O’Connor

i o życiu w Indianie, a Alex dodaje od siebie ciche, sarkastyczne wtręty,

które rozśmieszają mnie tak bardzo, że wino tryska mi nosem, dwa razy.

Mam wrażenie, jakbyśmy byli we czwórkę przyjaciółmi, prawdziwymi

przyjaciółmi.

Kiedy Trey wciąga mnie na swoje kolana i opiera brodę na moim

ramieniu, Sara przykłada rękę do piersi i wzdycha przeciągłym „oooch”.

– Jesteście tacy słodcy – mówi, po czym spogląda na Aleksa. – Prawda,

że są słodcy?

– I maślani – dodaje Alex, zerkając nieznacznie w moją stronę.

– Co? – dziwi się Sara. – Co to miało znaczyć? – Alex wzrusza

ramionami, a ona ciągnie dalej: – Żałuję, że Alex nie lubi publicznego

okazywania uczuć. Ledwo się przytulamy przy ludziach.

– Nie jestem wielkim fanem przytulania – mówi Alex, wyraźnie

zażenowany. – W domu rzadko się przytulaliśmy.

– Wiem, ale to przecież ja. – Sara nie daje za wygraną. – Nie jestem

przypadkową dziewczyną, którą spotkałeś w barze, kochanie.

Teraz, kiedy zaczęłam się nad tym zastanawiać, nie jestem pewna, czy

kiedykolwiek widziałam, jak Alex i Sara się dotykają. Ale mnie przecież
też nie dotyka za często w miejscach publicznych, no, nie licząc tańczenia

na ulicach Nowego Orleanu albo tego jednego razu w Vail (a w obu

przypadkach w grę wchodziła jeszcze spora ilość alkoholu).

– Po prostu wydaje mi się to… nieprzyzwoite czy coś – stara się

wyjaśnić Alex.

– Nieprzyzwoite? – Trey zapala papierosa. – Stary, wszyscy jesteśmy

dorośli. Dotykaj swojej panny, jeśli chcesz.

Sara prycha.

– Nie przejmuj się. Dyskutujemy o tym od wielu lat. Zdążyłam już

zaakceptować swój los. Wezmę ślub z człowiekiem, który nie cierpi

trzymać się za ręce.

Serce podskakuje mi w piersi na słowo „ślub”. Czy między nimi

rzeczywiście jest aż tak poważnie? To znaczy, oczywiście, że ten związek

jest poważny, ale przecież wrócili do siebie nie tak znowu dawno temu. My

z Treyem od czasu do czasu rozmawiamy o ślubie, ale postrzegamy to

raczej jako coś wzniosłego i odległego, na zasadzie: może kiedyś, kto wie,

ale bez presji.

– To akurat jestem w stanie zrozumieć – mówi Trey, po czym

wypuszcza dym papierosowy na bok. – Trzymanie się za ręce jest do kitu.

To niewygodne, ogranicza ruchy, a w tłumie po prostu przeszkadza. Równie

dobrze można by skuć sobie razem kostki kajdankami.

– Nie wspominając już o tym, że ręce strasznie się pocą – popiera go

Alex. – To pod każdym względem niewygodne.

– Ja uwielbiam trzymać się za ręce! – wtrącam beztrosko, upychając

słowo „ślub” gdzieś głęboko w głowie, żeby pozastanawiać się nad nim

później. – Szczególnie w tłumie. Czuję się wtedy bezpieczna.

– Wygląda na to, że jeśli wybierzemy się na tym wyjeździe do

Florencji, to ja i Poppy będziemy trzymać się za ręce, a wy, dwa samotne


wilki, pogubicie się w tłumie – kwituje Sara.

Podnosi swój kieliszek i nachyla go do mnie, a ja stukam się z nią, po

czym obie wybuchamy śmiechem i jest to być może pierwszy raz, kiedy

przychodzi mi do głowy, że ją lubię. Uświadamiam sobie, że może

mogłabym ją lubić przez cały ten czas, gdybym nie trzymała się Aleksa tak

kurczowo, że dla niej nie było już miejsca.

Muszę z tym skończyć. Postanawiam, że tak właśnie zrobię, a potem

wino już całkiem mąci nam w głowach, tak że wszyscy we czwórkę

gadamy, żartujemy, śmiejemy się i właśnie ten wieczór nadaje ton

pozostałej części wyjazdu.

Spędzamy długie słoneczne dni, włócząc się po starówkach wszystkich

pobliskich miasteczek. Jeździmy do winnic i kręcimy winem w kieliszkach,

rozchylając usta, tak by wdychać głęboki, owocowy aromat. Jadamy późne

lunche w starych kamiennych budynkach, gdzie gotują znani na całym

świecie szefowie kuchni. Alex codziennie wychodzi skoro świt, żeby

pobiegać, a Trey wymyka się niewiele później, żeby wybadać lokalizacje

albo porobić ujęcia, które sobie wcześniej zaplanował. Sara i ja zazwyczaj

śpimy do późna, a potem spotykamy się na dłuższą chwilę pływania

w basenie (albo dryfowania na dmuchanych materacach z plastikowymi

kubkami pełnymi limoncello i wódki) i rozmawiamy o niezbyt ważnych

sprawach, za to z o wiele większą swobodą niż tamtego dnia w jedynej

restauracji z kuchnią śródziemnomorską w Linfield.

Wieczorami wychodzimy na późne kolacje – i wino – a potem wracamy

na taras naszej willi, żeby rozmawiać i pić niemal do rana.

Gramy w każdą grę, którą znamy, z tutejszego zbioru mieszczącego się

w szafie. Zarówno w gry plenerowe, takie jak bule czy badminton, jak

i planszowe, jak cluedo, scrabble i monopol (wiem, że Alex jej nie znosi,

ale nie przyznaje się do tego, kiedy Trey proponuje, żebyśmy zagrali).
Każdego wieczoru kładziemy się coraz później. Wypisujemy imiona

sławnych ludzi na karteczkach, mieszamy je, a potem przyklejamy sobie do

czoła, żeby zagrać w dwadzieścia pytań, dzięki którym mamy odgadnąć,

kogo mamy na sobie, przy czym dodatkową trudnością jest to, że za każde

zadane pytanie musimy wypić kolejkę.

Szybko się okazuje, że każde z nas ma zupełnie inne pojęcie o tym, kto

jest sławny, przez co gra staje się dwieście razy trudniejsza, ale też bardziej

zabawna. Kiedy pytam, czy moja sławna osoba jest gwiazdą reality show,

Sara udaje odruch wymiotny.

– Naprawdę? – pytam. – Ja uwielbiam reality show.

To nie tak, że nie przywykłam jeszcze do tego typu reakcji. Ale gdzieś

w głębi czuję się tak, jakby jej dezaprobata równała się dezaprobacie

Aleksa – i w moim sercu otwiera się bolesna rana, a wraz z nią potrzeba

pociągnięcia tematu.

– Nie wiem, jak możesz to oglądać – dziwi się Sara.

– Właśnie – rzuca pogodnie Trey. – Ja też nigdy tego nie rozumiałem.

To wbrew wszystkiemu, co P. sobą reprezentuje. Ale i tak szaleje za

programem The Bachelor.

– Wcale nie szaleję – bronię się. Zaczęłam to oglądać parę sezonów

temu razem z Rachel, kiedy jedną z uczestniczek była dziewczyna z jej

studiów artystycznych, i po trzech czy czterech odcinkach się wciągnęłam.

– Po prostu patrzę na to jak na jeden wielki eksperyment – tłumaczę. –

W jednym odcinku masz całe skompilowane godziny materiału

badawczego. Możesz się sporo dowiedzieć o ludziach.

Sara unosi brwi.

– Na przykład, co narcystyczne laski potrafią zrobić dla sławy?

Trey parska.

– W punkt!
Zmuszam się do śmiechu i upijam kolejny łyk wina.

– Nie to miałam na myśli. – Poruszam się skrępowana na swoim

miejscu, próbując wymyślić jakiś sposób na wytłumaczenie się. – Wiecie,

dużo rzeczy mi się w tym podoba. Ale najbardziej… Podoba mi się, jak na

końcu widać, że dla niektórych to jest trudna decyzja. Nawiązali bliską

relację z dwiema albo trzema uczestniczkami i nie chodzi tylko o to, żeby

wybrać najmocniejszą z nich. To trochę tak… jakby wybierali sobie drogę

życiową.

Podobnie jest w rzeczywistości. Możesz kogoś kochać, a mimo to

wiedzieć, że przyszłość z tą osobą nie jest tym, czego szukasz albo czego

ona szuka, albo nawet czego oboje szukacie.

– Tylko czy którykolwiek z tych związków naprawdę przetrwał? – pyta

Sara.

– Większość nie – przyznaję. – Ale nie o to chodzi. Oglądasz, jak ktoś

chodzi na randki z różnymi osobami, i widzisz, że przy każdej z nich

zachowuje się inaczej, a potem patrzysz, jak dokonuje wyboru. Niektórzy

wybierają osobę, do której czują najwięcej chemii albo z którą najlepiej się

bawią, inni stawiają na kogoś, kto według nich będzie świetnym ojcem albo

przy kim najłatwiej było im się otworzyć. To fascynujące. Że w miłości tak

bardzo liczy się też to, kim ty jesteś przy kimś.

Mnie bardzo się podoba to, kim jestem przy Treyu. Jestem pewna siebie

i niezależna, elastyczna i spokojna. Zachowuję się swobodnie. Taką osobą

zawsze chciałam być.

– Zgoda – przyznaje Sara. – Dla mnie trudniejsze do przełknięcia jest

chyba raczej to, że obściskujesz się z… bo ja wiem, trzydziestoma

chłopakami, a potem zaręczasz się z kimś, kogo widziałaś pięć razy

w życiu.

Trey ze śmiechem odchyla głowę w tył.


– Zapisałabyś się do tego programu, gdybyśmy się rozstali. Co nie, P.?

– No, wtedy bym oglądała! – chichocze Sara.

Wiem, że Trey żartuje, ale drażni mnie to ich przymierze przeciwko

mnie.

Zastanawiam się, czy nie odpowiedzieć: „A dlaczego tak sądzisz? Bo

jestem narcystyczną laską, gotową zrobić wszystko dla sławy?”.

Alex szturcha mnie nogą pod stołem, ale kiedy na niego zerkam, nawet

nie patrzy w moją stronę. Przypomina mi tylko, że tu jest, że nic nie może

mnie tak naprawdę zranić.

Przełykam własne słowa i odpuszczam.

– Jeszcze wina?

Kolejnego wieczoru robimy sobie długą, późną kolację na tarasie. Kiedy

wchodzę do środka, żeby wziąć lody na deser, zastaję Aleksa w kuchni,

czytającego mejla.

Właśnie dostał wiadomość, że wydawnictwo Tin House przyjęło jedno

z jego opowiadań. Wygląda na tak szczęśliwego, tak cudownie spełnionego,

że pstrykam mu znienacka zdjęcie. Fotografia tak bardzo mi się podoba, że

pewnie ustawiłabym ją sobie jako tapetę, gdybyśmy oboje byli singlami

i gdyby nie było to tak skrajnie niezręczne zarówno dla Sary, jak i dla

Treya.

Postanawiamy to uczcić (tak jakbyśmy przez cały wyjazd nie zajmowali

się wyłącznie tym), więc Trey przygotowuje nam mojito, a potem siedzimy

na leżakach z widokiem na dolinę, słuchając cichych, migotliwych

dźwięków wiejskiego wieczoru.

Ja ledwo sączę swojego drinka. Przez cały wieczór mam mdłości, więc

idę się położyć na długo przed resztą. Trey wślizguje się do łóżka kilka
godzin później, lekko wstawiony, i zaczyna mnie całować po szyi, a po

tym, jak się kochamy, on natychmiast zasypia, mnie zaś wracają mdłości.

I wtedy to do mnie dociera.

W którymś momencie tego wyjazdu miałam dostać okres.

To pewnie zbieg okoliczności. Podczas zagranicznych podróży można

dostać mdłości z wielu innych powodów. A my z Treyem raczej uważamy.

Mimo to wstaję z łóżka ze skręcającym się żołądkiem i schodzę na dół,

żeby zajrzeć do kalendarzyka. Rachel ciągle mi powtarza, żebym ściągnęła

sobie aplikację do śledzenia cyklu, ale ja do tej pory nie widziałam w tym

sensu.

W uszach mi dudni. Serce mi łomocze. Język wydaje się za duży

w ustach.

Okres miał mi się zacząć wczoraj. Dwa dni opóźnienia to niby nic

niezwykłego. Mdłości po wypiciu baryłki czerwonego wina też nie.

Zwłaszcza u osoby cierpiącej na migrenę. Ale i tak zaczynam świrować.

Zrywam kurtkę z wieszaka, wciskam stopy w sandały i biorę kluczyki

do wypożyczonego samochodu. Najbliższy sklep całodobowy znajduje się

trzydzieści osiem minut drogi od willi. Wracam z trzema różnymi testami

ciążowymi, jeszcze zanim słońce pokaże się nad horyzontem.

Do tej pory zdążyłam wpaść w panikę. Jedyne, na co mnie stać, to

chodzenie w kółko po tarasie z najdroższym testem ściśniętym w dłoni

i przypominanie sobie o tym, że powinnam oddychać: wdech, wydech,

wdech… Oddycha mi się jednak trudniej niż podczas zapalenia płuc.

– Nie możesz spać? – Zaskakuje mnie cichy głos.

Alex stoi w otwartych drzwiach, oparty o framugę, ubrany w czarne

szorty i buty do biegania, a jego blade ciało wydaje się niebieskie w świetle

przedświtu.

W moim gardle zamiera śmiech. Nie wiem nawet dlaczego.


– Wstałeś, żeby pobiegać?

– Przed wschodem słońca jest chłodniej.

Kiwam głową, otulam się ramionami i odwracam, żeby spojrzeć na

dolinę. Alex podchodzi do mnie, a ja nawet na niego nie patrzę, tylko

zaczynam płakać. Sięga do mojej dłoni i rozchyla ją, odsłaniając ściśnięty

test ciążowy.

Milczy przez dziesięć sekund. Oboje milczymy.

– Zrobiłaś? – pyta cicho.

Kręcę głową i zaczynam jeszcze mocniej szlochać. Przyciąga mnie do

piersi, otacza ramionami, a ja wypuszczam oddech w cichym, rwanym

łkaniu. Dzięki temu schodzi ze mnie trochę napięcia, więc odsuwam się od

niego i ocieram oczy grzbietem dłoni.

– Co ja mam zrobić, Alex? – pytam. – Jeśli się okażę, że jestem… Co ja

mam, do cholery, zrobić?

Alex przez dłuższą chwilę przygląda się mojej twarzy.

– A co chciałabyś zrobić?

Znowu ocieram oczy.

– Nie sądzę, żeby Trey chciał mieć dzieci.

– Nie o to pytałem.

– Nie mam pojęcia, czego bym chciała – przyznaję. – To znaczy, wiem,

że chcę z nim być. I może kiedyś… nie wiem. Nie wiem. – Kryję twarz

w dłoniach, bo znowu wyrywa mi się ten brzydki, bezdźwięczny szloch. –

Nie jestem na tyle silna, żeby być z tym sama. Nie dam rady. Nie

poradziłam sobie nawet z własną chorobą, Alex. Jak miałabym…

Alex chwyta mnie za nadgarstki i odciąga je delikatnie od mojej twarzy,

a potem schyla głowę, żeby zajrzeć mi w oczy.

– Poppy – mówi. – Nie będziesz sama, wiesz? Jestem jeszcze ja.


– I co z tego? Miałabym… nie wiem, przeprowadzić się do Indiany?

Wynająć mieszkanie obok ciebie i Sary? Jak ty to widzisz, Alex?

– Nie wiem – przyznaje. – To nie ma znaczenia. Jestem z tobą. Idź

zrobić sobie ten test, a potem coś wymyślimy, dobrze? Ty się zastanowisz,

czego byś chciała, a potem to zrobimy.

Biorę głęboki oddech, kiwam głową i idę do środka z torebką testów,

którą odłożyłam na ziemię, oraz z tym jednym, ściskanym w dłoni niczym

koło ratunkowe.

Sikam na wszystkie trzy, a potem wychodzę z nimi przed dom

i układamy je na niskim murku otaczającym taras. Alex nastawia alarm

w swoim zegarku i stoimy tak razem, w milczeniu, dopóki nie zadzwoni.

Wyniki pokazują się po kolei.

Negatywny.

Negatywny.

Negatywny.

Znowu zaczynam płakać. Nie wiem, czy z powodu ulgi, czy czegoś

bardziej skomplikowanego.

Alex przyciąga mnie do piersi i kołysze na boki, podczas gdy odzyskuję

spokój.

– Nie mogę ciągle ci tego robić – mówię, gdy wreszcie kończą mi się

łzy.

– Czego? – pyta szeptem.

– Nie wiem. Nie mogę cię tak potrzebować.

Alex kręci głową tuż przy mojej.

– Ja ciebie też potrzebuję, Poppy. – Dopiero wtedy dociera do mnie, jak

nabrzmiały, wilgotny i rozedrgany jest jego głos. Gdy się od niego

odsuwam, uświadamiam sobie, że Alex płacze. Dotykam jego policzka. –


Przepraszam – mówi, zamykając oczy. – Po prostu… nie wiem, co bym

zrobił, gdyby coś ci się stało.

I wtedy zaczynam rozumieć.

Dla kogoś takiego jak Alex, kto stracił matkę właśnie w ten sposób,

ciąża to nie tylko szansa na zmianę życia. To również potencjalny wyrok

śmierci.

– Przepraszam – powtarza. – Boże, nie mam pojęcia, dlaczego płaczę…

Przyciągam jego twarz do swojego ramienia, a on płacze jeszcze trochę,

wstrząsając swoimi wielkimi barkami. W ciągu tych wszystkich lat naszej

przyjaźni Alex chyba ze sto razy widział, jak ja płaczę, ale sam rozpłakał

się przede mną po raz pierwszy.

– Nic się nie dzieje – szepczę do niego, a potem powtarzam tyle razy, ile

trzeba: – Nic się nie dzieje. Tobie nic się nie dzieje. Nam nic się nie dzieje,

Alex.

Wtula mokrą twarz w moją szyję i zaciska dłonie na moich plecach, a ja

przeczesuję mu palcami włosy, czując jego wilgotne wargi na mojej skórze.

Wiem, że to uczucie minie, ale w tym momencie bardzo bym chciała,

żebyśmy byli tu sami. Żebyśmy jeszcze nie poznali Sary i Treya. Żebyśmy

mogli się przytulać tak długo i tak mocno, jak tego potrzebujemy.

Zawsze funkcjonowaliśmy w swego rodzaju świecie dla dwojga – ale

teraz już tak nie jest.

– Przepraszam – mówi Alex po raz ostatni, wyplątując się ze mnie, po

czym się prostuje i spogląda na dolinę w chwili, gdy padają na nią pierwsze

promienie słońca. – Nie powinienem był…

Dotykam jego ramienia.

– Proszę, nie mów tak.

Kiwa głową i cofa się, żeby wprowadzić między nas jeszcze trochę

dystansu, a ja wiem – czuję to każdym włóknem swojego istnienia – że tak


należy zrobić. Ale to i tak boli.

– Trey wydaje się świetnym facetem – mówi.

– Bo jest – zapewniam go.

Alex kiwa głową jeszcze parę razy.

– To dobrze.

I tyle.

Potem rusza na swoją poranną przebieżkę, a ja znowu zostaję sama na

cichym tarasie i patrzę, jak poranek wypędza cienie z doliny. Dwadzieścia

pięć minut później, podczas robienia jajecznicy, dostaję okresu i pozostała

część wyjazdu przebiega jak fantastycznie zwyczajna wycieczka w parach.

Tyle tylko że ja, gdzieś w głębi, jestem całkowicie zdruzgotana.

Serce mi pęka, bo chciałabym wszystkiego – bardzo wielu różnych

rzeczy, które nie mogą współistnieć w ramach jednego życia.

Nade wszystko jednak chcę, żeby Alex był szczęśliwy. Żeby miał

wszystko, o czym kiedykolwiek marzył. Muszę przestać się wtrącać, dać

mu szansę na zdobycie tego.

Do czasu pożegnalnych objęć ledwo w ogóle się dotykamy. Ani słowem

nie wspominamy o tym, co się wydarzyło.

A ja nadal go kocham.
30

Te wakacje
Czyli raczej nie będziemy rozmawiać o tym, co się wydarzyło na balkonie

Nikolaia, i chyba muszę się z tym pogodzić.

Kiedy się budzę w technikolorowym pokoju hotelowym w Larrea Palm

Springs, łóżko Aleksa jest już zasłane, a odręczna wiadomość, którą

znajduję na biurku, głosi: Biegam – niedługo wrócę. PS Odebrałem

samochód z warsztatu.

Nie żebym oczekiwała wiązanki buziaków, przytulasów i zapewnień

o dozgonnej miłości, ale mógł chociaż napisać: „Wczoraj było super”. Albo

może dodać jakiś radosny wykrzyknik.

Poza tym jak on może biegać w takim upale? W tej krótkiej wiadomości

kryje się bardzo wiele treści, a moja paranoja podsuwa mi usłużnie, że Alex

biega, żeby przewietrzyć głowę po tym, co się między nami wydarzyło.

W Chorwacji całkiem ześwirował. Zresztą tak samo jak ja. Ale to było

na samym końcu wyjazdu, kiedy mogliśmy wycofać się bezpiecznie do

naszych osobnych części kraju. Tym razem mamy przed sobą wieczór

kawalerski, próbną kolację i wesele.

Obiecałam sobie jednak, że tego nie zepsuję – i zamierzam się tego

trzymać.

Muszę podejść do tego na luzie, żeby przynajmniej ze swojej strony

zapobiec pokopulacyjnej panice.

Zastanawiam się, czy nie napisać do Rachel z prośbą o radę albo

przynajmniej po to, żeby mieć kogoś, z kim mogłabym trochę popiszczeć


z wrażenia, ale prawda jest taka, że nie mam ochoty nikomu o tym mówić.

Chcę, żeby to zostało między mną a Aleksem, w tym kawałku świata, który

należy wyłącznie do nas, gdy jesteśmy razem.

Rzucam telefon z powrotem na łóżko, wyciągam z torebki długopis

i dopisuję pod wiadomością Aleksa: Jestem przy basenie. Przyjdziesz do

mnie?

Kiedy przychodzi, nadal ma na sobie ciuchy do biegania, w rękach

trzyma małą brązową torebkę oraz papierowy kubek z kawą, a mnie na

widok tego wszystkiego ogarnia mrowiące podekscytowanie.

– Bułeczka cynamonowa – mówi i podaje mi torebkę, a potem kubek. –

Latte. A aspire stoi na parkingu z nową, lśniącą oponą.

Zataczam kubkiem koło, które ma wskazywać jego postać.

– Po prostu anioł. Ile kosztowała opona?

– Nie pamiętam – odpowiada. – Idę pod prysznic.

– Zanim przyjdziesz… pocić się przy basenie?

– Zanim przyjdę siedzieć w tym basenie przez cały dzień.

Nie przesadził. Wylegujemy się, ile dusza zapragnie. Odpoczywamy.

Przechodzimy to na słońce, to w cień. Zamawiamy drinki i nachosy w barze

i co godzinę nakładamy na siebie kolejną warstwę kremu

przeciwsłonecznego, a i tak kiedy wracamy do pokoju, zostaje nam jeszcze

mnóstwo czasu na przygotowanie się do wieczoru kawalerskiego Davida.

On i Tham postanowili zorganizować osobne przyjęcia (choć oba

koedukacyjne), a Alex żartuje, że David zdecydował się na to, żeby

wymusić konkurs popularności.

– Nikt nie jest bardziej popularny od twojego brata – stwierdzam.

– Nie poznałaś jeszcze Thama – mówi, po czym wchodzi do łazienki

i puszcza wodę.
– Czy ty naprawdę znowu się myjesz? – wołam za nim.

– Spłukuję – odpowiada.

– Pamiętasz, jak w podstawówce dzieciaki ustawiały się w kolejce do

źródełka i mówiły: „Zostaw trochę dla wielorybów”?

– Tak.

– No więc zostaw trochę dla wielorybów, kolego!

– Powinnaś być dla mnie miła – wyrzuca mi. – Przyniosłem ci bułeczkę

cynamonową.

– Ciepłą, maślaną, idealną – dodaję, a on się czerwieni i zamyka drzwi

do łazienki.

Naprawdę nie mam pojęcia, co się dzieje. Na przykład: dlaczego nie

zostaliśmy przez cały dzień w pokoju i się nie kochaliśmy?

Wsuwam się w limonkowy kombinezon zapinany na szyi, w stylu lat

siedemdziesiątych, i zaczynam pracować nad swoimi włosami przed

lustrem w pokoju, a parę minut później Alex wynurza się z łazienki w pełni

ubrany i prawie gotowy do wyjścia.

– Ile jeszcze czasu potrzebujesz? – pyta, stając nade mną, żeby spojrzeć

mi w oczy w lustrze. Mokre włosy sterczą mu na wszystkie strony.

Wzruszam ramionami.

– Tyle, żebym zdążyła spryskać się klejem i wytarzać w beczce brokatu.

– Dziesięć minut?

Kiwam głową i odkładam lokówkę.

– Na pewno chcesz, żebym poszła z tobą?

– Dlaczego miałbym nie chcieć?

– Bo to wieczór kawalerski twojego brata?

– No i?
– I nie widziałeś się z nim od paru miesięcy, więc może nie chcesz,

żebym ci zawadzała.

– Nie będziesz mi zawadzała – zapewnia. – Przecież jesteś zaproszona.

Poza tym pewnie będą striptizerzy, a ja dobrze wiem, jak bardzo lubisz

mężczyzn w mundurach.

– Zostałam zaproszona przez Davida – precyzuję. – Ale gdybyś ty

chciał spędzić z nim trochę czasu sam na sam…

– Dzisiaj wieczorem przyjdzie z pięćdziesiąt osób – mówi Alex. – Będę

miał szczęście, jeśli uda mi się nawiązać z Davidem kontakt wzrokowy.

– Ale reszta twoich braci też będzie, tak?

– Dzisiaj nie. Przylatują dopiero jutro.

– No dobrze, a co z tymi wszystkimi gorącymi laskami z pustyni?

– Gorącymi laskami z pustyni?

– No, będziesz na tym balu największą pięknością hetero.

Alex przekrzywia głowę.

– Czyli co, chcesz, żebym poszedł się obściskiwać z jakąś gorącą laską

z pustyni?

– Nieszczególnie. Ale pomyślałam, że powinieneś wiedzieć, że nadal

masz taką możliwość. Wiesz, to, że się wczoraj…

Alex marszczy brwi.

– Co ty robisz, Poppy?

Dotykam bezwiednie swoich włosów.

– Próbowałam je upiąć w kok, ale chyba zostanę przy rozpuszczonych.

– Nie, chodzi mi o… – Urywa. – Żałujesz tego, co się wczoraj stało?

– Nie! – wykrzykuję, czując, że się rumienię. – A ty?

– Ani trochę – odpowiada.

Odwracam się, żeby spojrzeć na niego bezpośrednio, a nie w lustrze.


– Jesteś pewien? Bo dzisiaj prawie w ogóle na mnie nie patrzyłeś.

Śmiejąc się, Alex dotyka mojej talii.

– Bo kiedy na ciebie patrzę, przypominam sobie wczorajszy wieczór,

i może wyjdę na staroświeckiego, ale nie chciałem przez cały dzień leżeć

przy basenie hotelowym z potężnym wzwodem.

– Naprawdę? – Z tonu mojego głosu można by wywnioskować, że

właśnie wyrecytował mi wiersz miłosny.

Wtedy Alex przyciska mnie do umywalki i całuje powoli, namiętnie,

krążąc dłonią po moim karku w poszukiwaniu zapięcia. Kombinezon opada

na moje piersi, a ja wyginam się, czując, jak Alex zsuwa materiał aż do

talii. Następnie chwyta mnie za podbródek i przyciąga moje usta do swoich,

a ja oplatam go nogami. Nasze pocałunki się pogłębiają, a jego ręka

przesuwa się na moją nagą pierś.

– Pamiętasz, jak byłam chora? – szepczę mu do ucha.

Jego biodra ocierają się o moje, a głos rozlega się nisko i ochryple:

– Oczywiście.

– Tamtej nocy tak strasznie cię pragnęłam – wyznaję, wyciągając mu

koszulę ze spodni.

– Przez cały tamten tydzień prawie dochodziłem przez sen. Gdybyś nie

była chora…

Jego wargi zatapiają się w mojej szyi, gdy rozpinam mu guziki od

koszuli.

– W Vail, jak znosiłeś mnie z tej góry…

– Boże, Poppy – jęczy Alex. – Tyle czasu zmarnowałem, usiłując cię

nie pragnąć. – Bierze mnie na ręce i przenosi na łóżko.

– I jeszcze więcej, nie całując mnie – dodaję, a jego śmiech terkocze tuż

przy moim uchu, gdy kładzie nas na materacu. – Ile mamy czasu?
Całuje moją skórę między piersiami.

– Możemy się spóźnić.

– Jak bardzo?

– Tak bardzo, jak potrzebujemy.

– O. Mój. Boże – mówię, kiedy wysiadamy na podjeździe przed rezydencją

mid-century, z wywiniętym dachem w stylu googie. – Niesamowite! Czy on

wynajął całą tę posiadłość?

– Nie wspominałem ci, że Tham jest bardzo ekstrawagancki?

– Nie przypominam sobie. Myślisz, że jest już za późno, żebym to ja za

niego wyszła?

– Wiesz, do ślubu zostały dwa dni, a on jest gejem – mówi Alex. –

W sumie nie widzę przeszkód.

Śmieję się, a on łapie mnie za rękę i splata palce z moimi. Z jakiegoś

powodu trzymanie Aleksa Nilsena za rękę podczas wchodzenia na wieczór

kawalerski wydaje mi się bardziej surrealistyczne niż wszystko, co

wydarzyło się przed momentem w hotelu. Czuję się przez to

podekscytowana, oszołomiona i odurzona – w jak najbardziej pozytywnym

sensie.

Podążamy za muzyką w stronę domu, trzymając w dłoniach po butelce

wina, które kupiliśmy po drodze, i wkraczamy w chłodny mrok holu.

Alex mówił, że będzie pięćdziesięcioro gości. Z tego, co zauważam,

przechodząc przez kolejne pomieszczenia, przyszło co najmniej sto osób;

opierają się o ściany i przysiadają na oparciach bajecznie złoconych mebli.

Tył willi jest zrobiony w całości ze szkła i wychodzi na potężny basen,

podświetlony na fioletowo i zielono, z wodospadem wpadającym do niego

z jednej strony. Na dmuchanych flamingach i łabędziach leżą ludzie

w rozmaitych stopniach roznegliżowania: kobiety i drag queens w długich,


błyszczących sukniach; mężczyźni w spodenkach lub stringach

kąpielowych; osoby z anielskimi skrzydłami albo w kostiumach syren tuż

obok Domniemanych Mieszkańców Linfield w garniturach i sukienkach

z baskinką.

– Łał – mówi Alex. – Chyba od czasów liceum nie byłem na tak

pozbawionej kontroli imprezie.

– Mamy bardzo różne doświadczenia z liceum – oświadczam.

W tym momencie dostrzega nas Adonis o czarująco chłopięcym

uśmiechu oraz burzy złotych fal na głowie; wyskakuje z wiszącego fotela

w kształcie jaja, w którym siedział.

– Alex! Poppy! – David podchodzi do nas z otwartymi ramionami

i mgiełką upojenia alkoholowego w orzechowych oczach. Najpierw ściska

Aleksa, a potem chwyta mnie za policzki i składa na nich wilgotne całusy. –

Tak się cieszę, że… – Gdy jego spojrzenie pada na nasze złączone dłonie,

klaszcze. – Trzymacie się za ręce!

– Cała przyjemność po naszej stronie – odpowiadam, a on chichocze

i chwyta nas za ramiona.

– Chcesz się napić wody? – pyta go Alex, w którym aktywuje się tryb

starszego brata.

– Nie, tato – zbywa go David. – Chcesz się napić czegoś mocniejszego?

– Tak! – wykrzykuję, a David przywołuje gestem kelnerkę, której nie

zauważyłam w rogu pomieszczenia głównie dlatego, że cała jest

wysprejowana na złoto.

– Łał – powtarza Alex, biorąc dwa kieliszki szampana z tacy, którą

podsuwa nam fałszywy posąg. – Dzięki za… łał.

Dziewczyna się wycofuje i znowu zastyga w bezruchu.

– To co robi dzisiaj Tham? – pytam. – Ognisko z banknotów na jachcie

z czystego złota?
– Żałuję, że muszę cię rozczarować, Pop – oznajmia David – ale jacht

z czystego złota by zatonął. Wierz mi, próbowaliśmy. Chcecie po shocie?

– Tak – mówię w tej samej chwili, gdy Alex odpowiada:

– Nie.

Jakby za sprawą magii do naszych rąk trafiają szklanki z wódką

i goldschlägerem, w których pływają maleńkie płatki złota. Stukamy się

i jednym haustem wypijamy pikantno-słodki płyn.

Alex kaszle.

– Paskudne.

David klepie go po plecach.

– Tak bardzo się cieszę, że tu jesteś, stary.

– Pewnie, że jestem. Na ślub młodszego brata można się wybrać

tylko… trzy razy w życiu.

– Ale na ślub ulubionego młodszego brata tylko raz – precyzuje David.

– Miejmy nadzieję.

– Słyszałam, że jesteście z Thamem niesamowicie dobraną parą –

mówię. – I że on jest bardzo ekstrawagancki.

– Najbardziej – zgadza się David. – Jest reżyserem. Poznaliśmy się na

planie.

– Na planie! – wykrzykuję. – Czy ty słyszysz, jak to brzmi?

– No wiem. Zrobiłem się nieznośnie losangelesowski.

– Nie, no co ty!

Wtedy ktoś z basenu woła Davida, a on daje znak „chwileczkę”

i ponownie zwraca się do nas.

– Czujcie się jak u siebie w domu… Oczywiście nie jak u nas w domu –

zwraca się do Aleksa – tylko jak w supergłośnym, superfajnym,


supergejowskim domu z parkietem do tańczenia na tyłach. Mam nadzieję,

że niedługo was tam spotkam.

– Już nie kokietuj. Poppy i tak się w tobie nie zakocha – mówi Alex.

– Tak, to tylko strata czasu – dodaję. – Jestem sprzedana.

David łapie mnie za policzki i znowu cmoka, potem robi to samo

z Aleksem, a następnie oddala się tanecznym krokiem w stronę dziewczyny

w basenie, która udaje, że ściąga go do siebie na wędce.

– Wiesz, czasem się martwię, że podchodzi do siebie zbyt poważnie –

mówi Alex grobowym głosem, a gdy wybucham śmiechem, kącik jego ust

zaczyna drgać. Stoimy tak jeszcze przez parę sekund z uśmiechami na

twarzach i splecionymi dłońmi kołyszącymi się między nami.

– Myślałam, że nie lubisz trzymać się za ręce – odzywam się.

– Ale ty mówiłaś, że lubisz – odpowiada.

– Czyli co? Teraz będę dostawać wszystko, czego chcę? – droczę się.

Jego uśmiech w mgnieniu oka wraca na miejsce, staje się spokojny

i powściągliwy.

– Tak, Poppy – oświadcza. – Teraz będziesz dostawać wszystko, czego

chcesz. Czy to jakiś problem?

– A gdybym chciała, żebyś to ty dostawał wszystko, czego chcesz?

Alex unosi brew.

– Mówisz tak tylko dlatego, że wiesz, co zamierzam powiedzieć,

i chcesz się ze mnie pośmiać?

– Nie! – oburzam się. – A co? Co zamierzałeś powiedzieć?

Nasze dłonie nieruchomieją między nami.

– Ja już mam wszystko, czego chcę, Poppy.

Z sercem trzepoczącym w piersi wyjmuję rękę z jego uścisku

i obejmuję Aleksa w pasie, a potem odchylam głowę, żeby spojrzeć mu


w twarz.

– Właśnie opieram się przemożnej chęci, żeby publicznie okazać swoje

uczucia wobec całego twojego ciała, Aleksie Nilsenie.

Alex schyla głowę i całuje mnie tak długo, że kilka osób zaczyna

klaskać. Kiedy się rozdzielamy, jest cały zarumieniony i zawstydzony.

– Kurde – mówi. – Czuję się jak napalony nastolatek.

– Może gdybyśmy wypili Jäger Bomb z barku na tylnym dziedzińcu,

poczulibyśmy się znowu jak poważni, dojrzali trzydziestolatkowie –

podsuwam.

– Brzmi całkiem prawdopodobnie – stwierdza i pociąga mnie za sobą na

taras. – Wchodzę w to.

Na tyłach rezydencji znajduje się barek, a na trawie stoi zaparkowany

food truck serwujący rybne tacos. Dalej rozciąga się ogród, jakby

przeniesiony na środek pustyni wprost z powieści Jane Austen.

– Pewnie trudno go pielęgnować – zauważa Alex tonem prawdziwego

dziadka.

– Pewnie tak – zgadzam się. – Za to nietrudno go komentować.

– Racja. Kiedy wszystko inne zawiedzie, zawsze można uciąć sobie

z nieznajomym miłą pogawędkę na temat umierającej planety.

W którymś momencie siadamy na brzegu basenu z podwiniętymi

nogawkami, a potem majtamy nogami w ciepłej wodzie – i właśnie wtedy

słyszymy podekscytowany głos Davida wołającego z tłumu:

– Gdzie jest mój brat? On musi wziąć w tym udział!

– Wygląda na to, że cię potrzebują – mówię.

Alex wzdycha. David go zauważa i podbiega.

– Musisz wziąć udział w tym konkursie!

– W konkursie, kto więcej wypije? – zgaduję.


– Nie tym razem. Założę się, że nie będzie musiał wypić ani kieliszka.

To konkurs z wiedzy o Davidzie. Weźmiesz udział?

Alex się krzywi.

– A chcesz, żebym wziął?

– Jako pan młody żądam tego. – David krzyżuje ręce na piersi.

– Naprawdę masz zakaz rozwodzenia się z Thamem – mamrocze Alex,

gramoląc się na nogi.

– Zgoda. Z wielu różnych powodów.

Alex podchodzi do długiego stołu ze świecami, przy którym rozpoczyna

się konkurs, ale David zostaje ze mną i tylko patrzy za nim.

– Wygląda na to, że ma się dobrze – stwierdza.

– Tak – przyznaję. – Chyba tak.

Spuszcza na mnie wzrok, a potem siada na śliskim brzegu basenu

i zanurza nogi w wodzie.

– To co? – zagaduje. – Jak to się stało?

– Co?

Unosi znacząco brwi.

– To.

– Hm. – Zastanawiam się, jak mu to wyjaśnić. Jak opowiedzieć o latach

niegasnącego uczucia, okazjonalnej zazdrości, zaprzepaszczonych szans,

niezgrywania się w czasie, utrzymywania innych związków i narastającego

napięcia seksualnego, o kłótni i późniejszym milczeniu, o bólu życia bez

Aleksa. – Zepsuła nam się klimatyzacja w apartamencie – mówię w końcu.

David wpatruje się we mnie przez parę sekund, a potem ze śmiechem

ukrywa twarz w dłoniach.

– Kurczę! – mówi, prostując się. – Muszę przyznać, że mi ulżyło.

– Ulżyło?
– Tak. – Wzrusza ramionami. – No wiesz, bo teraz… kiedy ja wychodzę

za mąż, kiedy już wiem, że będę mieszkał w Los Angeles, chyba zaczynam

się o niego martwić. Martwię się, że on zostaje w Ohio. Całkiem sam.

– Wydaje mi się, że lubi Linfield – zauważam. – Nie sądzę, żeby

mieszkał tam z konieczności. Poza tym nie powiedziałabym, że jest sam.

Cała wasza rodzina tam mieszka. Wszystkie bratanice i bratanek…

– Właśnie o to mi chodzi. – David spogląda w stronę stołu, przy którym

rozgrywa się konkurs. Patrzy, jak trzej pozostali uczestnicy wypijają po

kieliszku czegoś karmelowego, a Alex triumfalnie sączy wodę. – Może

mieć teraz coś w rodzaju syndromu pustego gniazda. – Jego usta układają

się w poważną minę, która tak bardzo przypomina mi jego brata, że czuję

nagły, bolesny odruch, żeby odpędzić ją pocałunkami.

Gdy zaczynam się zastanawiać nad tym, co David właśnie powiedział,

ból staje się jeszcze bardziej dotkliwy, usadawia się wewnątrz mojej klatki

piersiowej i zaciska w czerwony węzeł.

– Myślisz, że właśnie tak się czuje? – pytam.

– Jakby nas wychował? Włożył całą swoją energię emocjonalną w to,

żeby zapewnić nam dobre życie? Woził Betty po lekarzach, pakował nam

śniadaniówki i wyciągał tatę z łóżka w chwilach słabości, a potem my sobie

nagle sobie poszliśmy, pozakładaliśmy rodziny i zaczynamy mieć własne

dzieci, podczas gdy on został, żeby dbać o tatę? – David spogląda na mnie

ze śmiertelną powagą. – Nie. Alex w życiu by tak o tym nie pomyślał. Ale

wydaje mi się, że jest samotny. Bo wiesz… Wszystkim nam się wydawało,

że ożeni się z Sarą, a potem…

– No tak. – Wyciągam nogi z wody i krzyżuję je przed sobą.

– Miał już nawet pierścionek i takie tam – ciągnie David, a ja czuję

skurcz w żołądku. – Już miał się oświadczyć, a potem nagle… ona sobie

poszła i… – Przerywa, gdy zauważa moją minę. – Nie zrozum mnie źle,
Poppy. – Kładzie rękę na mojej dłoni. – Ja zawsze uważałem, że

powinniście być ze sobą. Ale Sara była świetna, kochali się i… Chciałbym

po prostu, żeby był szczęśliwy. Chciałbym, żeby przestał się martwić

o innych i miał coś, co należy tylko do niego, wiesz?

– Tak. – Ledwo jestem w stanie wydusić to słowo. Nadal się pocę, ale

nagle zrobiło mi się zimno, bo po głowie krąży mi tylko jedna myśl:

Zamierzał się z nią ożenić.

Sara powiedziała coś takiego w Toskanii, a ja po paru tygodniach

uznałam to po prostu za nieprzemyślany komentarz. Jednak teraz

mimowolnie zaczynam widzieć cały tamten wyjazd w zupełnie innym

świetle.

To było trzy lata temu, a ja nadal pamiętam wyraźnie wszystko, co się

wtedy wydarzyło: pamiętam Aleksa i siebie na tarasie na parę minut przed

wschodem słońca, pamiętam, jak zaciskałam skrzyżowane na piersi

ramiona i gryzłam paznokcie. Pamiętam testy ciążowe ułożone na

kamiennym murku i zegarek Aleksa, który zadzwonił, gdy przyszła pora

sprawdzić, jaki czeka nas los.

Pamiętam, jak Alex się rozkleił, kiedy ja w końcu się pozbierałam, jak

schylił głowę i płakał mi na ramieniu.

„Nie mogę ciągle ci tego robić – powiedziałam. – Nie mogę cię tak

potrzebować”.

Powiedział mi, że on też mnie potrzebuje, ale ponieważ byli tam

również Trey i Sara, bańka, która zawsze zdawała się nas otaczać, oddzielać

od reszty świata, pękła, a ja poczułam dogłębny wstyd, że tak dużo od

niego chcę, i widziałam, że on też to poczuł.

„Trey wydaje się świetnym facetem”, powiedział wtedy Alex, bo nie

mógł przecież powiedzieć: „Musimy z tym skończyć”. To oznaczałoby

przyznanie się do winy. Nawet jeśli nigdy się nie pocałowaliśmy, nic sobie
nie powiedzieliśmy wprost, to i tak rezerwowaliśmy dużą część swoich serc

dla siebie nawzajem.

Alex chciał się ożenić z Sarą, a ja teraz wiem, że mu to

uniemożliwiłam. Po wyjeździe do Toskanii zerwała z nim po raz drugi,

więc nawet jeśli nie wiedziała, co dokładnie się wydarzyło, jestem pewna,

że odcisnęło się to w jakiś sposób na Aleksie, zmieniło coś między nimi na

gorsze.

Gdybym rzeczywiście była wtedy w ciąży i postanowiła urodzić to

dziecko, nie mam najmniejszych wątpliwości, że Alex by mi w tym

towarzyszył, zrezygnowałby ze wszystkiego, co miał, byleby mi pomóc.

Sara, jak zawsze, musiałaby się pogodzić z moją obecnością – albo

sobie pójść. Mimowolnie się zastanawiam, czy to ja w końcu ją do tego

doprowadziłam. Czy za naszą przyjaźń musiał zapłacić związkiem

z kobietą, z którą chciał się ożenić. Na samą myśl o tym robi mi się

niedobrze ze wstydu. Tak długo ignorowałam skomplikowane uczucia,

jakie do niego żywiłam, tylko po to, by móc pozostać częścią jego życia.

To zrozumiałe, że twojego chłopaka mogą potrzebować jego niesforni

bracia albo owdowiały ojciec.

Ale ja byłam tylko jakąś inną kobietą, której potrzeby on zawsze

przedkładał ponad własne pragnienia i szczęście. I w tym tygodniu znowu

egoistycznie w to wpadłam, bo taki był mój domyślny sposób

zachowywania się względem niego: prosić o to, czego sama chcę,

i pozwalać, by on mi to dawał, nawet jeśli dla niego niekoniecznie jest to

najlepsze.

Nie czuję się już oszołomiona ani podekscytowana – nie czuję już nic

oprócz mdłości.

David kładzie mi rękę na ramieniu i uśmiecha się, wyrywając mnie

z rollercoastera skomplikowanych, bolesnych uczuć, które się przeze mnie


przewijają.

– Cieszę się, że teraz ma ciebie.

– Tak – szepczę.

Ale jakiś złośliwy głosik w mojej głowie podpowiada: „Nie, to ty masz

jego”.
31

Te wakacje
Gdy grzebię w torebce w poszukiwaniu karty do pokoju hotelowego, Alex

nachyla się do mnie, kładąc mi ciężkie dłonie na talii, i delikatnie dotyka

ustami mojej szyi, a ja czuję, jakby mnie to nakręcało, gdyby nie szum,

który wypełnia mi czaszkę, oraz rytmiczne, naprzemienne uderzenia

poczucia winy i paniki na dnie żołądka.

Wsuwam kartę w zamek i otwieram drzwi, a on puszcza mnie i wchodzi

za mną do pokoju. Idę prosto do umywalki, wyjmując po drodze z uszu

ogromne plastikowe kolczyki, które kładę na blacie. Alex staje

zaniepokojony tuż za drzwiami.

– Zrobiłem coś nie tak? – pyta.

Kręcę głową, po czym sięgam po wacik i niebieską buteleczkę z płynem

do demakijażu. Wiem, że powinnam coś powiedzieć, ale nie chcę płakać,

bo jeśli zacznę płakać, znowu świat będzie się kręcił wokół mnie i wszystko

przepadnie. Alex stanie na głowie, żebym ponownie poczuła się

bezpiecznie, a ja teraz chcę tylko tego, żeby był ze mną szczery. Przecieram

wacikiem powieki, rozmazując czarny eyeliner, tak że po chwili wyglądam

jak Charlize Theron w filmie Mad Max: Na drodze gniewu, z twarzą

wysmarowaną prochem na kształt barw wojennych.

– Poppy, po prostu powiedz mi, co zrobiłem – prosi Alex.

Obracam się do niego, a on jest do tego stopnia przejęty, że nie

uśmiecha się nawet odrobinę na widok mojego makijażu. Nienawidzę

siebie za to, że wzbudzam w nim taki niepokój.


– Nic nie zrobiłeś – zapewniam. – Jesteś idealny.

Jego wyraz twarzy łączy w sobie zaskoczenie i urazę.

– Nie jestem idealny.

Muszę to zrobić szybko, zedrzeć jak plaster.

– Zamierzałeś się oświadczyć Sarze?

Jego wargi się rozchylają. Ale szok na jego twarzy prędko przechodzi

w zranienie.

– O czym ty mówisz?

– Ja po prostu… – Zamykam oczy i przyciskam dłoń do czoła, jakby to

mogło uciszyć szum w mojej czaszce. Gdy ponownie unoszę powieki,

widzę, że jego mina prawie się nie zmieniła. Nie targają nim żadne

sprzeczne emocje, co oznacza, że w tej rozmowie zobaczę Nagiego Aleksa.

– David powiedział mi, że miałeś już pierścionek.

Zatrzaskuje usta i przełyka głośno ślinę, spogląda w stronę

przesuwnych drzwi balkonowych, a potem znowu na mnie.

– Przepraszam, że ci nie powiedziałem.

– Nie o to chodzi. – Staram się zdławić w sobie wzbierające łzy. – Ja

tylko… Nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak bardzo ją kochałeś.

Alex niby się śmieje, ale na jego napiętej twarzy nie widać wesołości.

– Oczywiście, że ją kochałem. Byłem z nią z przerwami przez wiele lat,

Poppy. Ty też kochałaś chłopaków, z którymi wchodziłaś w związki.

– Wiem. Nie mam do ciebie pretensji, ja tylko… – Kręcę głową,

próbując uporządkować myśli w coś krótszego niż godzinny monolog. – No

wiesz, ty już nawet kupiłeś pierścionek.

– Tak, wiem – odpowiada. – Ale dlaczego jesteś na mnie zła z tego

powodu? Ty byłaś wtedy z Treyem, rozbijałaś się z nim po całym

pieprzonym świecie, przesiadywałaś mu na kolanach w każdym


napotkanym mieście… I co, miałem zakładać, że nie jesteś szczęśliwa?

Miałem na ciebie czekać?

– Nie jestem na ciebie zła, Alex! – wykrzykuję. – Jestem zła na siebie!

Bo nie przejmowałam się tym, że wchodzę ci w drogę. Bo prosiłam cię

o tak wiele i… i przeszkadzałam ci w zdobyciu tego, czego chcesz.

Alex prycha.

– A czego ja niby chcę?

– Dlaczego cię zostawiła? – odparowuję. – Powiedz mi, że to nie miało

nic wspólnego ze mną. Że Sara nie zakończyła waszego związku z powodu

tego… tego, co jest między nami. Że odkąd zniknęłam z twojego życia, nie

próbowała przemyśleć na nowo tej decyzji. Po prostu mi to powiedz, Alex,

jeśli to prawda. Powiedz, że to nie ja jestem powodem, dla którego nie

jesteś jeszcze żonaty, nie masz gromadki dzieci i wszystkiego tego, czego

byś pragnął.

Alex wpatruje się we mnie, twarz ma spiętą, oczy ciemne

i nachmurzone.

– Powiedz – powtarzam błagalnie, ale on tylko dalej na mnie patrzy,

podczas gdy cisza wypełniająca pomieszczenie wzmaga szum w mojej

głowie.

W końcu kręci głową.

– Oczywiście, że to przez ciebie.

Cofam się o krok, jakby jego słowa mogły mnie sparzyć.

– Zerwała ze mną przed wyjazdem na Sanibel, a ja przez cały pobyt

miałem wyrzuty sumienia, bo myślałem tylko: Oby Poppy też nie uznała, że

jestem nudny. Dopóki nie wróciłem do domu, nie przyszło mi nawet do

głowy, żeby za nią tęsknić. Zawsze tak mam, kiedy jestem z tobą. Nikt inny

się nie liczy. A potem ty znowu znikasz, życie wraca na dawne tory i…

Kiedy zeszliśmy się z Sarą, sądziłem, że jest inaczej, dużo lepiej, ale
prawda jest taka, że ona nie chciała jechać do Toskanii. Bardzo ją o to

prosiłem, więc się zgodziła. Bo nie chciałem rezygnować z ciebie

i pomyślałem, że jeśli się zaprzyjaźnicie, to będzie łatwiej. – Stoi teraz tak

nieruchomo, że mógłby spokojnie rywalizować z kelnerkami posągami

z przyjęcia. – A potem ty pomyślałaś, że jesteś w ciąży, a ja się tak

wystraszyłem, że zrobiłem tę pieprzoną wazektomię. I nawet nie przyszło

mi na myśl, żeby spytać Sarę o zdanie. Po prostu się umówiłem, a parę dni

później przechodziłem obok jakiegoś antykwariatu i zobaczyłem ten

pierścionek. Stary, z żółtego złota, w stylu art déco, z perłą. Zobaczyłem go

i pomyślałem: To byłby idealny pierścionek zaręczynowy. Może

powinienem go kupić? A potem przyszła następna myśl: Co ja, do cholery,

wyprawiam? Nie chodziło tylko o pierścionek, który Sarze i tak na pewno

by się nie spodobał, ale o tę całą wazektomię. Robiłem to wszystko dla

ciebie i wiem, że to nie było normalne, a już na pewno nie było fair

w stosunku do Sary, więc zakończyłem ten związek. Tego samego dnia. –

Znowu kręci głową. – Tak bardzo sam siebie wystraszyłem, że nie

potrafiłem ci powiedzieć, co się stało. Przeraziła mnie świadomość, jak

ogromnie cię kocham. A potem ty rozstałaś się z Treyem i… Boże, Poppy,

oczywiście, że to przez ciebie. To wszystko było przez ciebie. Wszystko.

Jego oczy, teraz już mokre, lśnią w przymglonym świetle lampki nad

umywalką, jego plecy są sztywne, a ja czuję się, jakby ktoś wbił mi nóż

w brzuch i przekręcił.

Alex ciągle kręci głową w nieznacznym, powstrzymywanym ruchu,

niewiele tylko wyraźniejszym niż drgnienie.

– To nie tak, że ty mi coś zrobiłaś – mówi. – Ciągle miałem nadzieję, że

coś się we mnie zmieni. Ale się nie zmieniało. – Robi krok w moją stronę,

a ja walczę o zachowanie spokoju. Wyrywa mi się oddech, wraz z którym

moje ramiona się rozluźniają, a Alex robi kolejny krok naprzód, z ciężkim
spojrzeniem, z wykrzywionymi ustami. – I miałem wątpliwości, na długo

zanim zakończyłem ten związek, bo rzeczywiście ją kochałem – wyznaje. –

Chciałem, żeby nam wyszło, bo Sara jest niezwykłą dziewczyną, pasujemy

do siebie i chcemy tego samego, a ja kochałem ją w sposób, który wydaje

się taki… prosty i łatwy do zrozumienia, do opanowania. – Urywa. Łzy

upodabniają jego oczy do powierzchni rzeki, niebezpiecznej, dzikiej

i wspaniałej. – Nie wiem, czy potrafię kochać kogoś tak, jak kocham ciebie

– odzywa się znowu. – To przerażające. Czasem myślę, że dam radę, ale

potem przychodzi mi do głowy, że mogę cię stracić, i wtedy panikuję,

wycofuję się i… Nigdy nie miałem pewności, czy będę w stanie cię

uszczęśliwić. Ale parę dni temu… To zabrzmi idiotycznie, ale kiedy

przeglądaliśmy Tindera i powiedziałaś, że przesunęłabyś mnie w prawo…

Właśnie takie drobiazgi wydają się niezwykle ważne, kiedy dotyczą ciebie.

Tamtej nocy leżałem przez parę godzin z otwartymi oczami i zastanawiałem

się, co miałaś na myśli. Jestem złamanym człowiekiem i tak, pewnie dość

introwertycznym. Wiem, że nie jestem osobą, z którą wyobrażałaś sobie

swoją przyszłość. Wiem też, że nasz związek wydaje się bezsensowny, bo

pewnie naprawdę taki jest, i może nigdy nie zdołam cię uszczęśliwić…

– Alex. – Sięgam do niego obiema rękami i przyciągam do siebie.

Otacza mnie ramionami, a potem schyla głowę, póki jego ciało nie

uformuje się w wiszący nade mną olbrzymi znak zapytania. – To nie ty

masz za zadanie mnie uszczęśliwić, wiesz? Nikogo nie da się uszczęśliwić.

Mnie uszczęśliwia samo twoje istnienie i to jest jedyny kawałek mojego

szczęścia, nad którym masz kontrolę. – Jego dłonie dopasowują się do

wygięcia mojego kręgosłupa, a ja wczepiam palce w materiał jego koszuli.

– Nie do końca wiem, co to wszystko znaczy, ale wiem, że kocham cię tak

samo, jak ty kochasz mnie. I wcale nie jesteś jedyną osobą, którą to

przeraża. – Zaciskam powieki i zbieram się na odwagę, żeby mówić dalej. –


Ja też czuję się złamana… – Głos mi się łamie, jest teraz cienki i ochrypły.

– Zawsze miałam poczucie, że jak tylko ktoś zobaczy, co we mnie siedzi, to

już koniec. Że tam, w środku, jest coś brzydkiego, czego nie da się

pokochać. A ty jesteś jedyną osobą, przy której czuję, że wszystko jest ze

mną w porządku. – Jego dłoń przesuwa się delikatnie po moim policzku,

a ja otwieram oczy i spoglądam na niego. – Nie ma dla mnie nic

straszniejszego niż myśl, że kiedy naprawdę zobaczysz mnie w całości, to

coś się między nami zmieni. Ale ja chcę ciebie w całości, więc staram się

być dzielna.

– Nic nie zmieni tego, co do ciebie czuję – szepcze Alex. – Próbowałem

przestać cię kochać od tamtego wieczoru, kiedy poszłaś się obściskiwać

z naćpanym kierowcą taksówki wodnej.

Wybucham śmiechem, a on uśmiecha się tylko troszeczkę. Biorę

w dłonie twarz Aleksa i delikatnie całuję go w usta, a on po chwili zaczyna

odwzajemniać pocałunki, wilgotne od łez, niecierpliwe i mocne, które

przeszywają mnie falami rozkoszy.

– Mogę cię prosić o jedną przysługę? – pytam.

Splata dłonie na moim kręgosłupie.

– Hm?

– Trzymaj mnie za rękę tylko wtedy, kiedy ty tego chcesz.

– Poppy – odpowiada – być może kiedyś nadejdzie dzień, w którym nie

będę już czuł potrzeby, żeby dotykać cię bez przerwy. Ale to jeszcze nie jest

ten dzień.

Kolacja próbna odbywa się w bistro, w które Tham zainwestował na

początku swojej kariery – w miejscu rozświetlonym blaskiem świec

i obwieszonym kryształowymi żyrandolami wykonanymi na specjalne

zamówienie. Nie ma próby samej uroczystości ślubnej – tę robią tylko


panowie młodzi z celebransem – ale cała bliższa i dalsza rodzina Thama

mieszka w północnej Kalifornii, więc pojawia się na obiedzie razem

z wieloma spośród przyjaciół Davida, którzy byli na wieczorze

kawalerskim.

– Łaaaał – mówię, gdy wchodzimy do środka. – To najseksowniejsze

miejsce, w jakim kiedykolwiek byłam.

– Namiot fumigacyjny na balkonie Nikolaia poczuł się głęboko urażony

– rzuca Alex.

– Ten namiot fumigacyjny już na zawsze pozostanie w moim sercu –

zapewniam i ściskam jego dłoń, czując mrowienie wzdłuż kręgosłupa. –

Hej, pamiętasz, jak się rozkleiłam, kiedy przyszło mi do głowy, że mam

ręce jak kukang? W Kolorado? Po tym, jak skręciłam kostkę?

– Poppy, ja wszystko pamiętam – odpowiada Alex z naciskiem.

Patrzę na niego zmrużonymi oczami.

– Ale przecież mówiłeś…

Wzdycha.

– Wiem, co mówiłem. Ale teraz ci mówię, że wszystko pamiętam.

– Można by uznać, że czyni cię to kłamcą.

– Nie. Czyni mnie to tylko człowiekiem, który się wstydzi, że nadal

dokładnie pamięta, co miałaś na sobie za pierwszym razem, kiedy cię

zobaczył, i co zamówiłaś kiedyś w McDonaldzie w Tennessee, ale czuje

potrzebę zachowania resztek godności.

– Och, Alex… – rozczulam się i droczę, choć moje serce trzepocze ze

szczęścia. – Przecież ty straciłeś resztki godności w chwili, gdy przyszedłeś

na dni adaptacyjne w beżowych spodniach.

– Hej! – woła z przyganą. – Nie zapominaj, że mnie kochasz.

Policzki mi się rozgrzewają, choć nie czuję ani odrobiny skrępowania.


– Nigdy o tym nie zapominam.

Tak, kocham go. A on wszystko pamięta, bo też mnie kocha. Mam

wrażenie, jakby wybuchło we mnie złote konfetti.

Wtedy słyszymy jakiś głos wołający z drugiego końca restauracji:

– Czy to panienka Poppy Wright?

Pan Nilsen podchodzi do nas dużymi krokami, ubrany w workowaty

szary garnitur, a jego wąsy mają dokładnie taki sam rozmiar i kształt jak

w dniu, w którym go poznałam. Alex wyswobadza dłoń z mojej.

Najwyraźniej z jakiegoś powodu nie chce trzymać mnie za rękę przy swoim

ojcu, a mnie ogarnia szczęście na myśl, że nie boi się zrobić tego, czego

potrzebuje.

– Dzień dobry, panie Nilsen! – Witam się, a ojciec Aleksa staje

raptownie kilka kroków przede mną, uśmiecha się życzliwie i z całą

pewnością nie planuje mnie przytulić. Na klapie marynarki ma

karykaturalnie wielką tęczową przypinkę. Wygląda tak, jakby wystarczył

jeden fałszywy ruch, żeby go przeważyła.

– Och, proszę – zwraca się do mnie. – Nie jesteś już dzieckiem. Mów

mi Ed.

– Mi Ed – odpowiadam.

– Yy.

– Ona żartuje – wyjaśnia Alex.

– Aha – mówi niepewnie Ed Nilsen.

Alex robi się cały czerwony.

Ja robię się cała czerwona.

To nie jest dobry moment, żeby go zawstydzać.

– Przykro mi z powodu Betty – mówię, gdy tylko zdążę się pozbierać. –

Była niezwykłą kobietą.


Ed zapada się we własne ramiona.

– Była dla naszej rodziny jak skała – przyznaje. – Tak samo jak jej

córka. – Na te słowa do oczu zaczynają mu napływać łzy, więc zdejmuje

druciane okulary i wypuszczając długi oddech, pociera powieki. – Nie

wiem, jak sobie bez niej poradzimy w ten weekend.

Współczuję mu oczywiście. Stracił ukochaną osobę. Po raz kolejny.

Ale jego synowie też ją stracili, więc kiedy tak tu stoję i patrzę, jak on

pozwala sobie na łzy, na żałobę, która należy się przecież każdemu, czuję,

jak narasta we mnie złość.

Bo Alex, który stoi tuż obok mnie, wyprasował wszystkie swoje

emocje, gdy tylko zobaczył, jak jego ojciec się zbliża – i wiem, że to nie

przypadek.

Wcale nie zamierzam mówić tego głośno, ale tak mi wychodzi, i to

z subtelnością walca drogowego:

– Na pewno sobie poradzisz. Bo twój syn wychodzi za mąż i bardzo cię

potrzebuje.

Ed Nilsen robi zupełnie nieironiczną Minę Smutnego Szczeniaka.

– Cóż, tak, oczywiście – odpowiada z lekkim oszołomieniem. –

Przepraszam was, muszę tylko… – Nie kończy, tylko spogląda na Aleksa

z niemym zakłopotaniem, ściska go za ramię, a potem się oddala.

Alex wypuszcza pełen napięcia oddech, a ja odwracam się w jego

stronę.

– Przepraszam! Przeze mnie zrobiło się dziwnie. Przepraszam.

– Nie. – Wsuwa dłoń z powrotem w moją. – Chyba właśnie znalazłem

sobie nowy fetysz: Poppy rzucająca mojemu ojcu brutalną prawdę prosto

w twarz.

– W takim razie – oświadczam – chodźmy się z nim rozmówić na temat

tych wąsów.
Gdy tylko ruszam, Alex przyciąga mnie z powrotem do siebie

i delikatnie kładzie mi dłoń na talii, a potem odzywa się niskim głosem tuż

koło mojego ucha:

– Na wypadek gdybym nie całował cię przez resztę wieczoru tak

pornograficznie, jak mam na to ochotę, chciałbym, żebyś wiedziała, że po

powrocie do domu zainwestuję w terapię i spróbuję zrozumieć, dlaczego

czuję się niezdolny do wyrażania szczęścia w obecności mojej rodziny.

– I tak narodził się mój nowy fetysz: Alex Nilsen troszczący się o siebie

– oświadczam, a on całuje mnie ukradkiem w głowę.

Właśnie wtedy przez główne wejście do bistro wlewa się fala pisków

i skrzeków, a Alex odsuwa się ode mnie o krok.

– To pewnie moje bratanice i bratanek.


32

Te wakacje
Córki Bryce’a mają sześć i cztery lata, a syn Camerona niewiele ponad

dwa. Siostra Thama też ma sześcioletnią córkę, więc razem, całą czwórką,

ganiają się po restauracji, a ich śmiechy odbijają się od żyrandoli.

Alex z radością biega za nimi i upada na podłogę, kiedy próbują go

przewrócić, a potem wyrzuca ich w powietrze wśród wesołych pisków i z

powrotem łapie.

W stosunku do nich zachowuje się dokładnie tak jak Alex, którego

znam: jest zabawny, otwarty i skory do wygłupów, więc choć nie za bardzo

potrafię wchodzić w interakcje z dziećmi, kiedy on wciąga mnie do zabawy,

staram się, jak mogę.

– Jesteśmy księżniczkami – oznajmia mi Kat, siostrzenica Thama, która

bierze mnie za rękę. – Ale jesteśmy też wojowniczkami i musimy zabić

smoka!

– A wujek Alex jest smokiem, tak? – upewniam się.

Kiwa głową, patrząc na mnie wielkimi, poważnymi oczami.

– Ale nie musimy go zabijać – wyjaśnia półgłosem. – Jeśli uda się nam

go oswoić, może być naszym pupilem.

Alex posyła mi skróconą wersję miny Smutnego Szczeniaka spod stołu,

gdzie odpiera kolejne ataki małych Nilsenów.

– Dobra – mówię do Kat. – To jaki mamy plan?

Wieczór toczy się powoli. Najpierw jest godzina na sączenie drinków,

a potem kolacja: mnóstwo wykwintnych pizzerinek, przybranych kozim


serem i rukolą, cukinią i octem balsamicznym, piklowaną czerwoną cebulką

i grillowanymi kiełkami brukselki oraz rozmaitymi innymi składnikami,

które z pewnością zbulwersowałyby takich purystów pizzowych jak Rachel

Krohn.

Siadamy przy stole z dziećmi, za co Angela, żona Bryce’a, dziękuje mi

wylewnie po zakończeniu posiłku.

– Kocham swoje dzieci, ale czasem mam ochotę porozmawiać przy

kolacji o czymś innym niż Świnka Peppa.

– Hm? – udaję zdziwienie. – My rozmawialiśmy głównie o literaturze

rosyjskiej.

Angela wybucha śmiechem i klepie mnie w ramię mocniej, niż

zamierzała, a potem chwyta Bryce’a za rękę i ciągnie go do nas.

– Kochanie, posłuchaj tylko, co Poppy przed chwilą powiedziała.

Wiesza się na nim, a on stoi trochę sztywno – w końcu też jest Nilsenem

– ale trzyma rękę na jej plecach. Nie śmieje się, kiedy Angela prosi, żebym

powtórzyła swój dowcip, ale oświadcza w beznamiętny, szczery, typowo

nilsenowski sposób:

– Zabawne. O literaturze rosyjskiej.

Zanim na stół wjadą deser i kawa, siostra Thama (w olbrzymiej

bliźniaczej ciąży) wstaje ze swojego miejsca u szczytu stołu i stuka

widelcem w szklankę z wodą, żeby zwrócić na siebie uwagę gości.

– Nasi rodzice nie przepadają za przemawianiem, więc zgodziłam się

wygłosić dzisiaj mały toast. – Już w chwili, gdy bierze głęboki oddech,

w jej oczach pojawiają się łzy. – Kto by pomyślał, że mój nieznośny

braciszek stanie się moim najlepszym przyjacielem… – Opowiada

o dzieciństwie, które spędzili z Thamem w północnej Kalifornii, o tym, jak

ciągle na siebie krzyczeli i jak któregoś razu on wziął bez pytania jej

samochód i rozbił go na słupie telefonicznym. A potem wszystko się


odwróciło, gdy rozwiodła się z pierwszym mężem, a Tham poprosił, żeby

wprowadziła się do niego. Któregoś razu przyłapała go, jak płakał,

oglądając Dziewczynę z Alabamy, i kiedy już porządnie mu nadokuczała,

usiadła obok niego na kanapie, żeby obejrzeć z nim końcówkę filmu, aż

w końcu oboje płakali, śmiejąc się jednocześnie z siebie, i uznali, że muszą

wyjść w środku nocy do sklepu po lody. – Gdy wychodziłam za mąż po raz

drugi – ciągnie – najtrudniejsza była dla mnie świadomość, że pewnie już

nigdy więcej nie będę z tobą mieszkać. A kiedy ty zacząłeś opowiadać

o Davidzie, kiedy zobaczyłam, jaki jesteś nim oczarowany, przestraszyłam

się, że stracę cię jeszcze bardziej. A potem poznałam Davida. – W tym

momencie robi minę, która wywołuje głośny śmiech wśród rodziny po

stronie Thama i powściągliwy wśród bliskich Davida. – Od razu

wiedziałam, że zyskam nowego najlepszego przyjaciela. Nie istnieje coś

takiego jak idealny związek, ale ponieważ wszystko, czego wy dwaj się

dotkniecie, zamienia się w złoto, z małżeństwem na pewno będzie

podobnie.

Potem następują brawa, zebrani się ściskają i całują w policzki,

a kelnerzy wychodzą z kuchni z deserem, gdy nagle pan (Ed) Nilsen wstaje

i kołysząc się ze skrępowania, stuka w swoją szklankę tak lekko, jakby to

była pantomima.

David porusza się niespokojnie na swoim krześle, a Alex unosi barki

w opiekuńczym odruchu, gdy uwaga gości skupia się na jego ojcu.

– Tak – odzywa się Ed.

– Mocny początek – szepcze Alex, wyraźnie spięty.

Ściskam go pod stołem za kolano, a potem łapię za rękę.

Ed zdejmuje okulary, przytrzymuje je przy piersi i odkasłuje.

– Davidzie – zaczyna, zwracając się w stronę pary młodej – mój drogi

chłopcze. Wiem, że nie zawsze było nam łatwo. Tobie nie zawsze było
łatwo – dodaje ciszej. – Ale zawsze byłeś promykiem słońca i… – Ed

wypuszcza oddech. Przełyka wzbierające emocje i ciągnie: – Nie mogę

przypisywać sobie zasług za to, kim się stałeś. Nie zawsze byłem przy

tobie, kiedy tego potrzebowałeś. Ale twoi bracia wychowali cię na

wspaniałego człowieka, a ja jestem dumny, że mogę być twoim ojcem. –

Spuszcza wzrok na podłogę i bierze się w garść. – Jestem dumny, że mogę

zobaczyć, jak wychodzisz za mężczyznę swoich marzeń. Tham, witaj

w rodzinie.

Na sali podnoszą się oklaski, a David podchodzi do swojego ojca.

Ściska mu dłoń, po czym, jakby zmienił zdanie, bierze go w objęcia. Ta

chwila jest krótka i pełna skrępowania, ale się wydarza, a ja czuję, jak Alex

się odpręża. Możliwe, że po ślubie wszystko wróci na dawne tory, ale

niewykluczone też, że i oni trochę się zmienią. W końcu pan Nilsen nosi

potężną tęczową przypinkę. Może zawsze jest jakaś szansa na poprawę,

jeśli tylko ludzie naprawdę chcą się nawzajem kochać. Może nie trzeba

niczego więcej.

Po powrocie do hotelu Alex bierze szybki prysznic, podczas gdy ja

przerzucam kanały telewizyjne, by zatrzymać się na powtórkach programu

Bachelor in Paradise. Gdy Alex wychodzi z łazienki, kładzie się na łóżku

i przyciąga mnie do siebie, a ja podnoszę ręce nad głowę, żeby łatwiej mu

było ściągnąć ze mnie luźną koszulkę. Czuję jego dłonie rozpostarte na

moich żebrach, jego usta całujące mnie po brzuchu.

– Mała wojowniczka – szepcze z ustami tuż przy mojej skórze.

Tym razem jest inaczej. Łagodniej, delikatniej, wolniej. Nie spieszymy

się, nie mówimy nic, czego nie dałoby się wypowiedzieć dłońmi, wargami,

ramionami, nogami.

Alex mówi „kocham cię” na kilkanaście różnych sposobów, a ja za

każdym razem odpowiadam tym samym.


Później leżymy obok siebie, spleceni, lśniący od potu, oddychając

głęboko i spokojnie. Gdybyśmy zaczęli rozmawiać, któreś z nas musiałoby

powiedzieć: „Jutro jest ostatni dzień tego wyjazdu”. Musielibyśmy zapytać:

„Co dalej?” – a na to pytanie nie ma jeszcze odpowiedzi.

Dlatego nie rozmawiamy. Po prostu zasypiamy, a rano, kiedy Alex

wraca ze swojej przebieżki z dwoma kubkami kawy i kawałkiem ciasta

kawowego, całujemy się jeszcze trochę, tym razem tak zawzięcie, jakby

cały nasz pokój stanął w ogniu, a to był najlepszy sposób, żeby go ugasić.

Potem, kiedy już naprawdę musimy, kiedy kończy nam się czas,

wyplątujemy się ze swoich objęć, żeby przygotować się na wesele.

Przyjęcie odbywa się w willi w stylu hiszpańskim, przed którą znajduje

się brama z kutego żelaza i bujny ogród. Widać w nim palmy, kolumny

i długie stoły z ciemnego drewna oraz ręcznie rzeźbione krzesła z wysokimi

oparciami. Wszystkie bukiety są soczyście żółte, skomponowane ze

słoneczników, margaretek i wiotkich gałązek maleńkich kwiatów polnych.

Kwartet smyczkowy złożony z muzyków w białych strojach wygrywa coś

bajecznie romantycznego, podczas gdy goście wchodzą na teren

posiadłości.

Na dużej połaci trawy ustawiono kolejne krzesła o wysokich oparciach,

a przejście między rzędami wyznaczają rozbłyski żółtych kwiatów.

Uroczystość jest krótka i wzruszająca, bo – jak powiedział David, gdy

przechodzili z Thamem między rzędami krzeseł przy radosnych dźwiękach

Here Comes the Sun w wersji smyczkowej – „czas się zabawić!”.

Dzień mija jak z bicza strzelił, a pod moimi obojczykami zagnieżdża się

ból, który zdaje się nasilać wraz z nadchodzącym zmierzchem. Czuję się

tak, jakbym przeżywała ten dzień dwa razy, jakbym oglądała dwie wersje

tej samej taśmy filmowej, nakładające się lekko na siebie.


Jestem sobą z tu i teraz, jedzącą wyśmienity wietnamski posiłek

złożony z siedmiu dań. Tą, która gania się z dziećmi między nogami

niczego nieświadomych dorosłych, która bawi się w chowanego pod

stołami. Tą, która chłepcze kolejne margarity, stojąc na parkiecie

z Aleksem, podczas gdy w tle ryczy piosenka Pour Some Sugar on Me, a na

tłum ludzi pryskają kropelki potu i szampana. Tą, która przyciąga Aleksa

do siebie, kiedy rozlega się piosenka zespołu The Flamingos I Only Have

Eyes for You, i która ukrywa twarz w jego szyi, starając się zapamiętać jego

zapach lepiej, niż było to możliwe podczas ostatnich dwunastu lat, żeby

przywoływać go potem w pamięci razem ze wszystkimi elementami tego

wieczoru: jego dłonią zaciśniętą na mojej talii, jego ustami rozchylonymi

przy mojej skroni, jego biodrami kołyszącymi się lekko, kiedy tańczymy

przytuleni.

Jestem więc tą Poppy, która doświadcza tego wszystkiego i przeżywa

najbardziej magiczny wieczór swojego życia. Ale jestem też tą, która już

teraz za tym wszystkim tęskni, która ogląda to z jakiegoś miejsca w oddali,

wiedząc, że to już nigdy nie wróci, nigdy się nie powtórzy.

Za bardzo się boję zapytać Aleksa, co będzie dalej. Za bardzo się boję

zapytać o to samą siebie. Kochamy się. Pragniemy siebie nawzajem.

Ale to nie zmieniło pozostałych okoliczności naszego życia.

Tak więc trzymam się blisko niego i powtarzam sobie, że na razie

powinnam się cieszyć chwilą. Jestem na wakacjach. A wakacje zawsze się

kończą.

I właśnie dzięki tej skończoności podróżowanie jest tak wyjątkowe.

Gdyby przeprowadzić się na stałe do któregoś z tych zakątków, które

w małej dawce są tak urzekające, nie byłoby to już to samo co te

oszałamiające, przełomowe siedem dni, spędzone tam w charakterze gościa


otwierającego całe swoje serce na odwiedzane miejsce i pozwalającego mu

się przemienić.

Piosenka milknie. Taniec ustaje.

Niedługo później w długim tunelu utworzonym przez ludzi, którzy

kochają Davida i Thama, rozbłyskują zimne ognie, a nowożeńcy

przebiegają między nimi z twarzami obmywanymi ciepłym światłem

i głęboką miłością. A następnie – jak ktoś, kto z wolna zapada w sen –

wieczór dobiega końca.

Oboje z Aleksem jesteśmy na tyle rozluźnieni po wielu godzinach picia

i tańczenia, że przy pożegnaniach ściskamy się z dziesiątkami ludzi,

których jeszcze niedawno wcale nie znaliśmy. Jedziemy do pokoju

w milczeniu, a kiedy tam docieramy, Alex się nie kąpie, nawet się nie

rozbiera. Kładziemy się w łóżku i przytulamy, póki oboje nie zaśniemy.

Rano jest lepiej. Przede wszystkim zapominamy nastawić budzik,

a położyliśmy się tak późno, że nawet wewnętrzny zegar Aleksa nie budzi

nas w porę, byśmy mogli snuć się leniwie po hotelu. Od chwili, w której

otwieramy oczy, jesteśmy spóźnieni, więc pakujemy tylko w pośpiechu

ubrania i sprawdzamy, czy pod łóżkami nie zostały jakieś skarpetki czy

biustonosze.

– Musimy jeszcze oddać aspire! – uświadamia sobie głośno Alex,

zasuwając torbę.

– Zajmę się tym! – wołam. – Jeśli uda mi się złapać właścicielkę, może

pozwoli nam zostawić go na lotnisku i dopłacić pięćdziesiąt dolców czy

coś.

Ale nie udaje mi się jej złapać, więc już wkrótce zasuwamy autostradą

z nadzieją, że zdążymy na samolot.


– Teraz to naprawdę żałuję, że nie wziąłem wczoraj prysznica – mówi

Alex, po czym spuszcza szybę w oknie i przeczesuje dłonią tłuste włosy.

– Prysznica? – dziwię się. – Ja tuż przed zaśnięciem pomyślałam, że

muszę się wysikać, ale wytrzymam do rana.

Alex zerka za siebie.

– Wydaje mi się, że któregoś dnia zostawiłaś tu jakiś pusty kubek.

Wiesz, gdyby sytuacja zrobiła się naprawdę poważna.

– Prostak! – oburzam się. Ale ma rację; jeden kubek leży pod moimi

nogami, a drugi tkwi w uchwycie przy tylnym siedzeniu. – Miejmy

nadzieję, że do tego nie dojdzie. Nie celuję za dobrze.

Alex się śmieje, ale brzmi to sucho.

– Nie tak sobie wyobrażałem ten dzień.

– Ja też – przyznaję. – W sumie cały ten wyjazd był dość zaskakujący.

Na to Alex się uśmiecha, łapie moją rękę na drążku zmiany biegów,

a po paru sekundach podnosi ją do ust i przytrzymuje, nie do końca całując.

– Co, lepię się? – pytam.

Kręci głową.

– Po prostu chcę zapamiętać dotyk twojej skóry.

– To naprawdę urocze – stwierdzam. – I wcale nie brzmi, jakbyś był

seryjnym mordercą.

Robię uniki, ale to dlatego, że nie mam pojęcia, jak się zachować w tej

sytuacji. Podczas tego szaleńczego wyścigu na lotnisko. Podczas

pospiesznych pożegnań przy bramkach – chociaż może tylko się

rozdzielimy i każde z nas pobiegnie w swoją stronę? To dokładne

przeciwieństwo wszystkich komedii romantycznych, jakie kiedykolwiek mi

się podobały, i czuję, że gdybym zaczęła się nad tym zastanawiać, chyba

dostałabym ataku paniki.


Jakimś cudem, a także za sprawą przekraczania dozwolonej prędkości

(oraz przekupienia kierowcy Ubera, żeby przejechał na kilku głęboko

pomarańczowych światłach, kiedy już porzuciliśmy aspire), docieramy na

lotnisko i przechodzimy przez odprawę. Mój samolot startuje piętnaście

minut po tym, którym leci Alex, więc najpierw kierujemy się do jego

bramki, zachodząc jeszcze tylko do księgarni w terminalu po parę batonów

musli i najnowszy numer „RiO”.

Docieramy na miejsce w chwili, w której zaczyna się boarding, ale

mamy jeszcze kilka minut, więc stajemy, zdyszani i spoceni, z rękami

obolałymi od dźwigania bagaży; czuję, że mam obtartą kostkę od uderzania

w nią niechcący twardą skorupą walizki podręcznej.

– Dlaczego na lotniskach jest tak gorąco? – odzywa się Alex.

– Czy to początek jakiegoś dowcipu?

– Nie, naprawdę chciałbym wiedzieć.

– Umówmy się: w porównaniu z apartamentem Nikolaia tu jest jak

w krainie lodu.

W jego uśmiechu widać napięcie. Żadne z nas nie radzi sobie za dobrze.

– No – mówi on.

– No – powtarzam.

– Jak myślisz, Swapnie spodoba się ten artykuł? Ogrody, które

zamykają się w środku dnia, karuzele zbyt gorące, żeby można było

bezpiecznie na nich jeździć?

– A, właśnie. – Odkasłuję. Bardziej niż tego, że okłamałam Aleksa

w sprawie wyjazdu, wstydzę się, że do tej pory mu o tym nie wspomniałam.

A teraz muszę wykorzystać nasze ostatnie cenne wspólne chwile na

wyjaśnienie mu tego. – Właściwie to „RiO” tak jakby nie poparło tego

wyjazdu.

Alex unosi brew.


– „Tak jakby nie poparło”?

– Czy raczej w ogóle go odrzuciło.

– Co? Poważnie? To dlaczego płacili za… – Urywa raptownie, gdy

wyczytuje odpowiedź z mojej twarzy. – Poppy, nie powinnaś była tego

robić. Albo powinnaś była mi powiedzieć.

– A wybrałbyś się ze mną, gdybyś wiedział, że to ja płacę?

– Oczywiście, że nie.

– No właśnie – kwituję. – A ja musiałam z tobą porozmawiać. Wygląda

na to, że oboje musieliśmy ze sobą porozmawiać.

– Mogłaś do mnie zadzwonić – upiera się. – Przecież zaczęliśmy znowu

do siebie pisać. Zaczęliśmy… nie wiem, pracować nad tym.

– Wiem – mówię. – Ale to nie było takie proste. Miałam trudny okres

w pracy, czułam się tym wszystkim przytłoczona, a do tego zagubiona,

znudzona, i tak jakby… jakbym nie wiedziała nawet, czego jeszcze chcę od

życia, a potem pogadałam z Rachel i ona podpowiedziała mi, że może…

już mam wszystko, co chciałam osiągnąć zawodowo, i może powinnam

znaleźć sobie po prostu jakiś nowy cel, a potem pomyślałam o tym, kiedy

ostatnio byłam szczęśliwa, i…

– O czym ty mówisz? – przerywa mi Alex, potrząsając głową – Rachel

powiedziała ci, żebyś… wkręciła mnie w ten wyjazd?

– Nie! – wykrzykuję, czując, jak panika ściska mi żołądek. Jak to

możliwe, że ta rozmowa tak szybko wymyka się spod kontroli? – To nie

tak! Jej mama jest terapeutką i według niej ludzie często wpadają

w depresję, kiedy osiągają wszystkie swoje długoterminowe cele. Po prostu

musimy do czegoś dążyć. A Rachel zasugerowała, że może powinnam

zrobić sobie przerwę od swojego życia i zastanowić się nad tym, czego

chcę.
– Przerwę od życia… – powtarza cicho Alex. Wargi mu wiotczeją, oczy

stają się ciemne i nachmurzone.

Natychmiast dociera do mnie, że powiedziałam nie to, co trzeba.

Wszystko idzie zupełnie nie tak. Muszę ratować sytuację.

– Chodzi mi tylko o to, że od czasu naszego ostatniego wyjazdu nie

byłam już tak naprawdę szczęśliwa.

– Dlatego mnie okłamałaś, żebym z tobą wyjechał, a potem uprawiałaś

ze mną seks, powiedziałaś, że mnie kochasz, i przyszłaś na ślub mojego

brata, bo potrzebowałaś przerwy od swojego prawdziwego życia.

– Alex, oczywiście, że nie! – mówię z naciskiem i wyciągam do niego

rękę.

On jednak cofa się o krok ze spuszczonym wzrokiem.

– Proszę, nie dotykaj mnie teraz, Poppy. Muszę pomyśleć, dobrze?

– O czym pomyśleć? – W moim głosie wzbierają emocje. Nie

rozumiem, co się dzieje, czym go tak zraniłam ani jak to naprawić. –

Dlaczego jesteś taki zdenerwowany?

– Bo ja to robiłem na poważnie – odpowiada, spoglądając mi wreszcie

w oczy.

Przeszywa mnie ból.

– Ja też! – wykrzykuję.

– Robiłem to na poważnie i wiedziałem, że robię to na poważnie –

ciągnie. – To nie był żaden impuls. Od lat wiedziałem, że cię kocham,

przemyślałem to pod każdym możliwym względem i wiedziałem, czego

chcę, zanim cię w ogóle pocałowałem. Przez dwa lata nie odzywaliśmy się

do siebie, ale ja myślałem o tobie każdego dnia. Dawałem ci przestrzeń,

której jak sądziłem, potrzebowałaś, i przez cały ten czas zastanawiałem się,

z czego byłbym w stanie zrezygnować, gdybyś ty też uznała, że chcesz być

ze mną. Przez cały ten czas próbowałem albo pójść dalej, albo pozwolić ci
odejść, żebyś mogła być szczęśliwa, a jednocześnie przeglądałem oferty

pracy i mieszkania blisko ciebie, tak na wszelki wypadek.

– Alex… – Kręcę głową, z wysiłkiem dobywając słowa ze ściśniętego

gardła: – Nie miałam o tym pojęcia.

– Wiem. – Pociera czoło i zaciska powieki. – Wiem o tym. I pewnie

powinienem był ci powiedzieć. Ale kurwa, Poppy, ja nie jestem jakimś

kierowcą taksówki wodnej, którego spotkałaś na wakacjach.

– Co to niby miało znaczyć? – oburzam się.

Kiedy Alex otwiera oczy, ma w nich tyle łez, że znowu wyciągam do

niego rękę, ale potem przypominam sobie, co mi wcześniej powiedział:

„proszę, nie dotykaj mnie teraz”.

– Nie jestem chwilą przerwy od twojego prawdziwego życia – mówi. –

Nie jestem nowym doświadczeniem. Jestem kimś, kto od dekady jest

w tobie zakochany, a ty nie powinnaś była w ogóle mnie całować, jeśli nie

wiedziałaś, czy tego chcesz – ze wszystkim, co się z tym wiąże. To nie było

fair.

– Chcę tego – zapewniam, ale jeszcze zanim te słowa wybrzmią, czuję,

że tak naprawdę nie mam pojęcia, co znaczą.

Czy chcę ślubu?

Czy chcę mieć dzieci?

Czy chcę mieszkać w domu z lat siedemdziesiątych w Linfield,

w Ohio?

Czy chcę czegokolwiek z tego, czego Alex tak pragnie?

Nie przemyślałam żadnej z tych spraw – i on to widzi.

– Nie wiesz tego – stwierdza. – Przed chwilą powiedziałaś, że nie

wiesz, Poppy. Nie mogę zostawić pracy, domu i rodziny tylko po to, żeby

sprawdzić, czy to wyleczy cię z nudy.


– Wcale cię o to nie proszę – mówię zrozpaczona, tak jakbym

próbowała złapać grunt pod nogami i nagle zdała sobie sprawę, że pode

mną jest tylko piasek. Alex wyślizguje mi się z rąk po raz ostatni, nie

będzie już więcej prób odbudowania tej relacji.

– Wiem. – Pociera zmarszczki na czole i krzywi się. – Boże, wiem

o tym. To moja wina. Powinienem był się domyślić, że to zły pomysł.

– Przestań. – Tak bardzo chcę go teraz dotknąć, tak bardzo mnie boli, że

muszę się ograniczyć do zaciskania dłoni w pięści. – Nie mów tak. Coś

wykombinuję, dobrze? Ja po prostu… muszę przemyśleć parę spraw.

Pracownicy lotniska wzywają grupę szóstą do rozpoczęcia boardingu

i ostatni pasażerowie ustawiają się w kolejce.

– Muszę iść – oznajmia Alex, nie patrząc na mnie.

Moje oczy zasnuwają się łzami, a skóra rozgrzewa się i mrowi, tak

jakby całe ciało kurczyło mi się wokół kości, stawało nieznośnie ciasne.

– Kocham cię, Alex – udaje mi się wykrztusić. – Czy to już się nie

liczy?

Jego spojrzenie zwraca się na mnie, ciemne, nieodgadnione, pełne bólu

i pragnienia.

– Ja też cię kocham, Poppy – mówi. – To akurat nigdy nie stanowiło

problemu.

Ogląda się przez ramię. Kolejka już prawie zniknęła.

– Możemy o tym porozmawiać, jak wrócimy do domów? – proponuję. –

Jakoś z tego wybrniemy.

Kiedy Alex znowu na mnie spogląda, na jego twarzy widać udrękę,

a wokół oczu czerwone obwódki.

– Słuchaj – zaczyna łagodnie – wydaje mi się, że przez jakiś czas lepiej

ograniczyć kontakty.
Kręcę głową.

– To ostatnie, co powinniśmy teraz zrobić, Alex. Musimy to wspólnie

przemyśleć.

– Poppy. – Sięga do mojej dłoni i ściska ją delikatnie. – Ja wiem, czego

chcę. To ty musisz to przemyśleć. Zrobię dla ciebie wszystko, ale… nie

proś mnie o to, jeśli nie jesteś pewna. Ja naprawdę… – Przełyka głośno

ślinę. Kolejka zniknęła, wiem, że Alex musi już iść. Ostatnie słowa

wydusza ochrypłym szeptem: – Nie mogę być przerwą od twojego

prawdziwego życia, a nie chcę być kimś, kto powstrzymuje cię przed

osiągnięciem tego, czego pragniesz.

Jego imię więźnie mi w gardle. Alex schyla się lekko, żeby oprzeć

swoje czoło o moje, a ja przymykam oczy. Gdy je otwieram, on już

wchodzi do rękawa lotniczego, nie oglądając się za siebie.

Biorę głęboki oddech, zbieram bagaże i ruszam do swojej bramki.

Kiedy siadam w poczekalni i przyciągam kolana do piersi, żeby ukryć

między nimi twarz, wreszcie mogę pozwolić płynąć łzom.

Po raz pierwszy w życiu lotnisko wydaje mi się najbardziej samotnym

miejscem na świecie.

Wszyscy ci ludzie tylko się rozstają, rozchodzą w przeciwnych

kierunkach, krzyżują kroki z setkami innych osób, ale nigdy nie nawiązują

kontaktu.
33

Wakacje dwa lata temu


Do Chorwacji leci z nami pewien starszy pan, zatrudniony przez „RiO”

jako oficjalny fotograf.

Ma na imię Bernard. Jest strasznym gadułą, zawsze ma na sobie

polarową kamizelkę i często staje między mną a Aleksem, nie zauważając

śmiesznych min, które wymieniamy nad jego łysą głową. (Jest niższy ode

mnie, choć przez cały wyjazd opowiada nam, że w kwiecie wieku miał sto

sześćdziesiąt siedem centymetrów wzrostu).

Zwiedzamy we trójkę stare miasto w Dubrowniku, z wysokimi

kamiennymi murami i krętymi uliczkami, a potem oglądamy kamieniste

plaże i kryształowo czyste turkusowe wody Adriatyku.

Inni fotografowie, z którymi podróżowałam, byli dość niezależni, ale

Bernard niedawno owdowiał i nie jest przyzwyczajony do życia

w samotności. To miły człowiek, jednak nieskończenie towarzyski

i gadatliwy. Podczas naszego pobytu w mieście patrzę, jak stopniowo

wykańcza Aleksa swoimi pytaniami, aż wreszcie wszystkie odpowiedzi

zmieniają się w monosylaby. Bernard tego nie zauważa – jego pytania

stanowią zwykle tylko pretekst do opowieści, którymi pragnie nas uraczyć.

Są to historie, które zawierają wiele nazwisk i dat, a Bernard poświęca

mnóstwo czasu na upewnienie się, że prawidłowo je przytacza, przez co

wraca do nich po cztery czy pięć razy, póki nie uzyskuje całkowitej

pewności, że jakieś zdarzenie miało miejsce w środę, a nie, jak początkowo

sądził, w czwartek.
Z Dubrownika płyniemy zatłoczonym promem na Korčulę, wyspę

położoną niedaleko wybrzeża. „RiO” zarezerwowało tam dla nas dwa

apartamenty hotelowe z widokiem na morze. Nie wiadomo, dlaczego

Bernard wbił sobie do głowy, że jeden z nich będzie dzielił z Aleksem, co

przecież nie ma sensu, bo to on jest pracownikiem „RiO”, który powinien

dostać własny pokój, podczas gdy Alex jest moim gościem.

Próbujemy mu to wyjaśnić.

– Och, wcale mi to nie przeszkadza – zapewnia. – Poza tym dostałem

przypadkiem dwie sypialnie.

Na nic by się zdało przekonywanie, że w tamtym pokoju miałam

mieszkać ja z Aleksem, i stąd te dwie sypialnie, a poza tym chyba oboje

czujemy do Bernarda zbyt dużą sympatię, żeby dalej naciskać. Same

apartamenty są eleganckie i nowoczesne, utrzymane w bieli i stali

nierdzewnej, z balkonami wychodzącymi na migotliwą taflę wody, za to

ściany okazują się cienkie jak papier, więc co rano budzą mnie odgłosy

trójki małych dzieci biegających i wydzierających się w pokoju nade mną.

Dodatkowo coś chyba zdechło w ścianie za pralką, ale za każdym razem,

kiedy dzwonię na recepcję, żeby to zgłosić, przysyłają jakiegoś nastolatka,

żeby pod moją nieobecność zrobił coś ze smrodem. Jestem prawie pewna,

że chłopak ogranicza się do otwarcia okien i spryskania pokoju lizolem, bo

słodki, cytrynowy zapach, który czuję po powrocie, ustępuje co wieczór

pod naporem odoru rozkładającego się zwierzęcia.

A ja się spodziewałam, że to będą najlepsze wakacje, na jakie się do tej

pory wybraliśmy.

Jednak nawet gdyby pominąć fetor zwłok i dziecięce piski o świcie,

w dalszym ciągu pozostaje kwestia Bernarda. Po wyjeździe do Toskanii

oboje z Aleksem, bez porozumienia, wycofaliśmy się nieco z naszej

przyjaźni. Zamiast codziennie esemesować, zaczęliśmy kontaktować się ze


sobą co parę tygodni. Łatwo byłoby wrócić do tego, co wcześniej, ale ja nie

mogłam tego zrobić – ani Aleksowi, ani Treyowi.

Rzuciłam się więc w wir pracy, brałam każdy wyjazd, jaki się tylko

nadarzył, czasem jeden za drugim. Z początku byliśmy z Treyem

szczęśliwsi niż kiedykolwiek – właśnie w takich warunkach rozkwitaliśmy:

na koniu i na wielbłądzie, podczas wspinaczki na wulkan i skakania

z wodospadu. Ale w końcu nasze niekończące się wakacje zaczęły

przypominać ucieczkę, tak jakbyśmy byli włamywaczami, którzy próbują

maksymalnie wykorzystać sytuację w oczekiwaniu, aż przymknie ich FBI.

Zaczęliśmy się kłócić. On chciał wstawać wcześnie, ja wolałam spać do

późna. Ja chodziłam zbyt wolno, on śmiał się za głośno. Mnie drażniło, jak

flirtuje z naszą kelnerką, a on nie mógł znieść tego, że muszę przejść przez

każdą alejkę w każdym z identycznych sklepów, które mijaliśmy.

Został nam tydzień do końca pobytu w Nowej Zelandii, kiedy

uświadomiliśmy sobie, że nasz związek się wypalił.

– Po prostu przestaliśmy się ze sobą dobrze bawić – stwierdził Trey.

Z ulgi aż wybuchnęłam śmiechem. Rozeszliśmy się w przyjaźni. Nie

płakałam. Te ostatnie sześć miesięcy przypominało powolne rozplatanie się

warkocza naszego życia. Rozstanie było tylko ostatnim kosmykiem.

Kiedy napisałam o tym Aleksowi, zapytał: Co się stało? Jak się

czujesz?

Łatwiej będzie wyjaśnić to na żywo, odpisałam z drżącym sercem.

W porządku, przystał.

Kilka tygodni później, również w esemesie, napisał mi, że znowu

rozstał się z Sarą.

Nie spodziewałam się tego. Kiedy Alex skończył swój doktorat,

przeprowadzili się razem do Linfield i nawet podjęli pracę w tej samej


szkole (cud tak nieprawdopodobny, że zdawało się, jakby sam wszechświat

im sprzyjał), a ze słów Aleksa wynikało, że jest między nimi lepiej niż

kiedykolwiek. Byli szczęśliwi. Wszystko przychodziło im naturalnie.

Chyba że po prostu nie mówił mi o problemach, co w sumie miałoby sens.

Chcesz porozmawiać? – spytałam, czując zarazem przerażenie

i przypływ adrenaliny.

Tak jak kiedyś wspominałaś, pewnie łatwiej będzie to wyjaśnić na

żywo, odpisał.

Czekałam na tę rozmowę dwa i pół miesiąca. Tak bardzo tęskniłam za

Aleksem, a teraz wreszcie nic nie stoi na przeszkodzie, żebyśmy

porozmawiali wprost, nie ma żadnego powodu, żebyśmy się hamowali,

chodzili wokół siebie na palcach albo próbowali się nie dotykać.

Żadnego poza Bernardem.

Bernard pływa z nami kajakiem o zachodzie słońca. Jedzie z nami na

wycieczkę po rodzinnych winnicach położonych w głębi lądu. Dołącza do

nas co wieczór na kolację złożoną z owoców morza, a potem proponuje

kieliszek czegoś mocniejszego na dobry sen. Nigdy się nie męczy. „Bernard

– szepcze któregoś wieczoru Alex – może być Bogiem”, a ja parskam

białym winem.

– Alergia? – pyta Bernard. – Proszę, weź moją chusteczkę. – I podaje

mi prawdziwą haftowaną chusteczkę.

Chciałabym, żeby Bernard zrobił coś okropnego, na przykład zaczął

sobie dłubać w zębach przy stole albo cokolwiek, co dałoby mi odwagę,

żeby poprosić o godzinę przestrzeni i prywatności.

To najpiękniejszy, a zarazem najgorszy wyjazd, na jaki kiedykolwiek

wybraliśmy się z Aleksem.


Ostatniego wieczoru upijamy się we trójkę w restauracji z widokiem na

morze, patrząc, jak różowozłoty blask słońca spowija wszystko dookoła,

póki woda nie zmienia się w taflę światła, przechodzącego stopniowo

w purpurową płachtę. Gdy wracamy do ośrodka, niebo jest już ciemne,

a my rozstajemy się wyczerpani pod wieloma względami i ociężali od wina.

Piętnaście minut później słyszę ciche pukanie do drzwi. Otwieram

w piżamie i widzę stojącego za progiem Aleksa – uśmiechniętego szeroko

i zarumienionego.

– Co za niespodzianka! – wykrzykuję, lekko bełkocząc.

– Czyżby? – dziwi się. – Po tym, jak poiłaś Bernarda winem, myślałem,

że to jakiś twój szatański plan.

– Ścięło go?

– Chrapie jak cholerny niedźwiedź – oświadcza Alex, a kiedy oboje

wybuchamy śmiechem, przyciska palec do moich ust. – Ćśśś – ostrzega –

od dwóch dni próbuję się tu zakraść, ale on zawsze się budził i wychodził

ze swojej sypialni, zanim zdążyłem dojść do drzwi. Zastanawiałem się

nawet, czy nie zacząć palić, żeby mieć żelazne alibi.

Znowu kipi we mnie śmiech, który rozgrzewa mnie od środka,

przyjemnie musując.

– Naprawdę myślisz, że poszedłby za tobą? – szepczę niewyraźnie, bo

Alex nadal trzyma palec na moich ustach.

– Wolałem nie ryzykować.

Zza ściany dobiega nas koszmarne chrapnięcie, a ja zanoszę się takim

śmiechem, że nogi się pode mną uginają i osuwam się na podłogę. Alex też.

Przewracamy się na siebie nawzajem, splątani kończynami, trzęsąc się

z wesołości. Kiedy w pokoju rozlega się kolejne grzmiące chrapnięcie,

bezskutecznie próbuję klepnąć Aleksa w ramię.


– Tęskniłem za tobą – mówi wyszczerzony, kiedy w końcu przestajemy

rechotać.

– Ja za tobą też – odpowiadam z obolałymi policzkami. Alex odgarnia

mi włosy z twarzy i kilka naelektryzowanych kosmyków zaczyna tańczyć

wokół jego ręki. – Za to teraz widzę cię potrójnie. – Chwytam go za

nadgarstek dla złapania równowagi i zamykam jedno oko, żeby wyostrzyć

obraz.

– Za dużo napiłaś? – żartuje, wsuwając mi rękę pod kark.

– Niee… W sam raz, żeby wykończyć Bernarda. – Czuję, jak

przyjemnie mną buja, a od dotyku Aleksa po całym ciele, aż po palce

u stóp, rozchodzą mi się fale wibrującego ciepła. – Pewnie właśnie tak

czuje się kot… – mruczę.

Alex się śmieje.

– Jak?

– No wiesz. – Kołyszę głową z boku na bok, moszcząc się w jego dłoni.

– Po prostu… – Urywam, bo jest mi za dobrze, żeby mówić dalej. Jego

palce mnie drapią, ciągną delikatnie za włosy, a ja wzdycham z rozkoszy

i wtapiam się w niego, opieram rękę o jego pierś, czoło o jego czoło.

Alex ujmuje moją dłoń, a ja splatam nasze palce i odchylam głowę, tak

że muskamy się nosami. On przesuwa palcami po mojej szczęce, a potem…

uświadamiam sobie, że mnie całuje.

Że ja całuję Aleksa Nilsena.

Ten pocałunek jest jak ciepły, powolny łyk. Oboje z początku niemal się

śmiejemy, tak jakby to był jeden wielki żart. A potem Alex przesuwa

językiem po mojej dolnej wardze, muska ją ogniem, chwyta na moment

zębami i już się nie śmiejemy.

Wsuwam dłonie w jego włosy, a on wciąga mnie na swoje kolana

i przebiega rękami po moich plecach, najpierw w górę, a potem znowu


w dół, żeby ścisnąć mnie za biodra. Mój oddech staje się szybki i urywany,

gdy rozchyla wargami moje usta, wsuwa język głębiej, tak że czuję jego

smak – słodki, czysty, odurzający.

I po chwili są już tylko nasze gorączkowe dłonie i zachłanne usta, palce

szarpiące za materiał, paznokcie wbijające się w ciało. Bernard pewnie

nadal chrapie, ale ja nie słyszę go ponad cudownie płytkim oddechem

Aleksa, ponad jego głosem przy moim uchu, wypowiadającym moje imię

jak przekleństwo, ponad dudnieniem tętna, gdy dociskam biodra do jego

bioder.

Wszystko to, czego sobie nie powiedzieliśmy, nie ma już znaczenia, bo

tak naprawdę właśnie tego potrzebowaliśmy. Ja potrzebuję go więcej.

Sięgam do jego paska – bo ma na sobie pasek, oczywiście, że ma pasek –

ale on łapie mnie za nadgarstek i się odsuwa, z pokąsanymi wargami

i rozwichrzonymi włosami, cały wymięty w tak niecodzienny, choć

niezwykle pociągający sposób.

– Nie możemy tego zrobić – mówi nabrzmiałym głosem.

– Nie możemy? – Czuję się, jakbym wpadła z rozpędu na ścianę. Jakby

wokół mojej głowy latały zamroczone ptaszki niczym w kreskówce,

podczas gdy ja próbuję zrozumieć jego słowa.

– Nie powinniśmy – poprawia się. – Jesteśmy pijani.

– Nie na tyle pijani, żeby się nie całować, ale zbyt pijani, żeby się ze

sobą przespać? – pytam, niemal się śmiejąc z tego absurdu,

z rozczarowania.

Alex wykrzywia usta.

– Nie. Chodzi mi o to, że to w ogóle nie powinno się wydarzyć. Oboje

piliśmy i nie myślimy rozsądnie…

– Mhm. – Zsuwam się z niego i wygładzam górę od piżamy. Czuję

zawstydzenie, które ogarnia całe moje ciało, jest jak cios w brzuch
sprowadzający do oczu łzy. Zbieram się z podłogi, a Alex idzie w moje

ślady. – Masz rację – stwierdzam. – To był zły pomysł.

Ma taką żałosną minę.

– Chodzi mi tylko…

– Rozumiem – przerywam mu szybko, próbując załatać dziurę, zanim ta

łódź nabierze jeszcze więcej wody. Ten krok był błędem, niepotrzebnym

ryzykiem. Ale teraz muszę przekonać Aleksa, że wszystko jest dobrze, że

nie zalaliśmy właśnie naszej przyjaźni benzyną i nie zapaliliśmy zapałki. –

Nie róbmy z tego afery… bo nic się nie stało – ciągnę z coraz większym

przekonaniem. – Tak jak powiedziałeś: wypiliśmy oboje chyba po trzy

butelki wina. Nie myśleliśmy rozsądnie. Będziemy udawać, że to się

w ogóle nie wydarzyło, dobrze?

Wpatruje się we mnie z napiętym wyrazem twarzy, którego nie potrafię

do końca zinterpretować.

– Myślisz, że będziesz potrafiła?

– No jasne – zapewniam. – Łączy nas o wiele więcej niż jedna pijacka

noc.

– Okej. – Kiwa głową. – Dobrze. – Po chwili milczenia dodaje: –

Powinienem iść do łóżka. – Przygląda mi się jeszcze przez moment,

a potem mamrocze: – Dobranoc. – I wychodzi z pokoju.

Po paru minutach krążenia tam i z powrotem w upokorzeniu gramolę

się na łóżko, ale za każdym razem, gdy zaczynam odpływać w sen, cała ta

scena rozgrywa się ponownie przed moimi oczami: nieznośnie ekscytujące

pocałunki, a potem jeszcze bardziej nieznośnie upokarzająca rozmowa.

Rano, kiedy się budzę, przez jedną błogą chwilę mam wrażenie, że to

wszystko mi się przyśniło. Ale potem, w łazience, spoglądam do lustra

i gdy widzę na swojej szyi staromodną malinkę, wszystko znowu wraca.


Postanawiam nie wspominać o tym, kiedy go zobaczę. Najlepsze, co

mogę teraz zrobić, to udawać, że naprawdę zapomniałam, co się stało.

Udowodnić mu, że jest dobrze, że między nami nic się nie zmieniło.

Gdy nasza trójka dociera na lotnisko, a Bernard idzie do toalety, po raz

pierwszy tego dnia zostajemy z Aleksem sami.

On odkasłuje.

– Przepraszam za wczoraj. Wiem, że to ja zacząłem i… to nie powinno

było się tak potoczyć.

– Daj spokój. To nic takiego – zapewniam lekko.

– Wiem, że niedawno rozstałaś się z Treyem – szepcze, odwracając

wzrok. – Nie powinienem był…

Czy sprawa przybrałaby lepszy czy gorszy obrót, gdybym przyznała się

teraz, jak mało myślałam o Treyu przez te kilka tygodni przed wyjazdem?

Gdybym powiedziała, że wczoraj wieczorem nie myślałam o nikim poza

Aleksem?

– To nie twoja wina. Oboje do tego dopuściliśmy, ale to nie musi nic

między nami zmieniać, Alex. Jesteśmy dwójką przyjaciół, którzy

pocałowali się po pijaku.

Przygląda mi się przez parę sekund.

– W porządku. – Jego mina bynajmniej nie świadczy o tym, że

cokolwiek jest w porządku. Wskazuje raczej na to, że wolałby w tej chwili

być na zjeździe saksofonistów w towarzystwie dowolnej liczby seryjnych

morderców.

Serce ściska mi się z bólu.

– To co, jest dobrze? – pytam, bo bardzo bym tego chciała.

I wtedy wraca Bernard – z opowieścią o hojnie zaopatrzonej w papier

toaletowy lotniskowej toalecie, którą raz odwiedził – w niedzielę, na którą


przypadał akurat Dzień Matki, gdyby ktoś chciał poznać dokładną datę –

a my z Aleksem ledwo na siebie spoglądamy.

Po powrocie do domu coś mnie powstrzymuje przed napisaniem do

niego.

On napisze do mnie, myślę sobie. Wtedy będę wiedziała, że jest dobrze.

Po tygodniu milczenia wysyłam mu niezobowiązującego esemesa na

temat jakiejś śmiesznej koszulki, którą zobaczyłam w metrze, a on odpisuje

tylko: ha, nic więcej. Dwa tygodnie później, kiedy pytam: Wszystko gra?,

odpowiada: Przepraszam. Byłem bardzo zajęty. U ciebie okej?

Pewnie, odpisuję.

Alex w dalszym ciągu jest bardzo zajęty. Ja też robię się zajęta – i tak to

się kończy.

Zawsze wiedziałam, że jest jakiś powód, dla którego trzymaliśmy się tej

granicy. Teraz pozwoliliśmy, żeby libido wzięło nad nami górę, i proszę –

Alex nie potrafi już nawet na mnie spojrzeć, nie potrafi mi odpisać.

Dziesięć lat przyjaźni poszło w kanał tylko dlatego, żebym mogła się

przekonać, jak smakuje Alex Nilsen.


34

Te wakacje
Nie mogę przestać myśleć o tym pierwszym pocałunku. Nie o pierwszym

pocałunku z balkonu Nikolaia, tylko o tym sprzed dwóch lat, z Chorwacji.

Przez cały ten czas patrzyłam na to wspomnienie w jeden określony sposób,

ale teraz zaczyna ono wyglądać zupełnie inaczej.

Wydawało mi się, że Alex żałował tego, co się wydarzyło. Teraz

rozumiem, że żałował tego, jak się to wydarzyło. W pijackim amoku, gdy

nie mógł być pewien moich intencji. Gdy ja sama nie byłam pewna swoich

intencji. Bał się, że to nic nie znaczyło, a potem ja zaczęłam udawać, że

faktycznie tak było.

Przez cały ten czas sądziłam, że to on mnie odrzucił. A on sądził, że ja

zlekceważyłam jego i to, co czuł. Sama myśl o tym, jak go zraniłam,

sprawia mi ból, a co gorsza, obawiam się, że mógł mieć rację.

Bo nawet jeśli ten pocałunek jednak coś dla mnie znaczył, mimo

wszystko nie był z mojej strony przemyślany. Ani za pierwszym razem, ani

teraz. Nie w taki sposób, w jaki Alex to wszystko przemyślał.

– Poppy? – odzywa się Swapna, zaglądając do mojego boksu. – Masz

chwilkę?

Od ponad czterdziestu pięciu minut siedzę przy swoim biurku,

wpatrując się w stronę poświęconą turystyce na Syberii. Okazuje się, że to

całkiem ładne miejsce. Idealne na małe samowygnanie, gdyby ktoś go

akurat potrzebował. Minimalizuję stronę.

– Mhm, jasne.
Swapna ogląda się przez ramię, żeby sprawdzić, kto jeszcze zacumował

dzisiaj w biurze.

– Miałabyś ochotę na spacer? – pyta.

Minęły dwa tygodnie, odkąd wróciłam z Palm Springs, więc

teoretycznie jest jeszcze za wcześnie na jesienną pogodę, ale dzisiaj właśnie

taka przywędrowała do Nowego Jorku. Swapna bierze swój trencz

Burberry, ja swój płaszcz vintage w jodełkę i ruszamy do kawiarni na rogu.

– Słuchaj – zaczyna Swapna – nie da się nie zauważyć, że coś cię

ostatnio gryzie.

– O… – A wydawało mi się, że nieźle sobie radzę z ukrywaniem uczuć.

Co wieczór trenuję przez jakieś cztery godziny, więc później śpię jak

dziecko, budzę się nadal wykończona i brnę przez każdy dzień pozbawiona

sił umysłowych potrzebnych do zastanawiania się, kiedy Alex odbierze ode

mnie telefon albo do mnie oddzwoni. Albo dlaczego ta praca wydaje mi się

równie męcząca jak serwowanie drinków w Ohio. Nic mi się już nie składa

tak, jak powinno.

Przez cały dzień powtarzam sobie w myślach to samo zdanie, tak

jakbym rozpaczliwie próbowała wyrzucić je ze swojego ciała, ale nie była

do tego zdolna: „Przechodzę trudny okres”. Pomimo całej łagodności tego

stwierdzenia – równie łagodnego jak: „Nie da się nie zauważyć, że coś cię

gryzie” – rozrywa mnie ono na pół za każdym razem, gdy je słyszę.

Przechodzę trudny okres, myślę rozpaczliwie tysiąc razy dziennie,

a kiedy próbuję wybadać, czego dotyczą te trudności, głos w mojej głowie

odpowiada: „Wszystkiego”.

Czuję się niewystarczająco dorosła. Rozglądam się po biurze i widzę, że

wszyscy coś piszą, gdzieś dzwonią, dokonują rezerwacji, redagują artykuły

– i wiem, że każdy mierzy się z trudnościami przynajmniej tak wielkimi jak


moje, przez co czuję się tylko gorzej z tym, jak trudne mi się to wszystko

wydaje.

Życie i wzięcie odpowiedzialności za siebie odczuwam ostatnio jako

wyzwanie nie do pokonania.

Czasem zeskrobuję się z kanapy, wkładam mrożone danie do

mikrofalówki i czekając, aż urządzenie zapiszczy, myślę o tym, że będę

musiała zrobić to też jutro i pojutrze, i popojutrze. Każdego dnia do końca

mojego życia będę musiała wymyślić, co zjem, i przygotować to sobie,

niezależnie od tego, jak przygnębiona albo zmęczona będę się czuła,

niezależnie od tego, jak potwornie będzie mnie łupało w głowie. Nawet gdy

będę miała trzydzieści dziewięć stopni gorączki, będę musiała zwlec się

z łóżka i przygrzać sobie jakiś niezbyt smaczny posiłek, żeby dalej żyć.

Nie mówię jednak tego wszystkiego Swapnie, bo (a) jest moją szefową,

(b) nie wiem, czy potrafię ubrać te myśli w słowa, i (c) nawet gdybym

potrafiła, przyznanie się do tego, że czuję się dokładnie tak nieudolna,

zagubiona i melancholijna jak stereotypowi milenialsi, na których lubi się

oburzać cały świat, byłoby poniżające.

– Tak, chyba rzeczywiście coś mnie gryzie – mówię w zamian za to. –

Nie zdawałam sobie sprawy, że ma to wpływ na moją pracę. Obiecuję, że

się poprawię.

Swapna przystaje, obraca się do mnie na swoich niebotycznych

szpilkach i marszczy brwi.

– Nie chodzi mi tylko o pracę, Poppy. Martwię się prywatnie, jako

twoja mentorka.

– Wiem – przyznaję. – Jesteś świetną szefową, a ja mam wielkie

szczęście.

– Nie chodzi też o to – mówi Swapna z nutą zniecierpliwienia. –

Chciałabym ci tylko powiedzieć, że oczywiście nie masz obowiązku


opowiadać mi o tym, co się dzieje, ale myślę, że pomogłoby ci, gdybyś

jednak z kimś porozmawiała. Dążenie do własnych celów to samotnicze

zajęcie, a wypalenie zawodowe zawsze stanowi wyzwanie. Wierz mi,

przechodziłam przez to.

Przestępuję niespokojnie z nogi na nogę. Choć Swapna rzeczywiście

odgrywa rolę mojej mentorki, my dwie nigdy nie zapuściłyśmy się

w bardziej osobiste rejony, więc nie mam pojęcia, ile mogę jej powiedzieć.

– Nie wiem, co się ze mną dzieje – przyznaję.

Wiem, że serce mi pęka na myśl o tym, że Alex zniknie z mojego życia.

Wiem, że chciałabym widywać go codziennie, i nie wyobrażam sobie,

żebym mogła tęsknić za poznaniem i pokochaniem czegoś albo kogoś

innego, gdybyśmy rzeczywiście byli razem.

Wiem, że myśl o zamieszkaniu w Linfield przeraża mnie jak jasna

cholera.

Wiem, że ciężko pracowałam na to, by stać się tą osobą, którą jestem –

niezależną, światową, odnoszącą sukcesy – i nie wiem, kim bym była,

gdybym miała to porzucić.

Wiem, że nadal nie widzę dla siebie żadnego innego zatrudnienia,

żadnej oczywistej odpowiedzi na moje poczucie nieszczęścia, ale ta praca,

która przez prawie cztery i pół roku wydawała mi się taka wspaniała,

ostatnio tylko mnie męczy.

I wszystko to składa się na fakt, że za cholerę nie mam pojęcia, co robić

dalej, więc właściwie nie mam prawa kontaktować się z Aleksem –

i dlatego na razie przestałam próbować.

– Wypalenie zawodowe – powtarzam na głos. – To mija, prawda?

Swapna się uśmiecha.

– W moim przypadku, jak dotąd, zawsze mijało. – Sięga do kieszeni

i wyjmuje z niej małą białą wizytówkę. – Ale tak jak powiedziałam, czasem
warto z kimś porozmawiać. – Podaje mi ją i wskazuje brodą na kawiarnię. –

Może zrób sobie parę minut wolnego? Czasem wystarczy zmiana

otoczenia, żeby zyskać inną perspektywę.

Zmiana otoczenia, myślę, gdy ona rusza z powrotem tam, skąd

przyszłyśmy. Kiedyś to działało.

Spoglądam na trzymaną w ręku wizytówkę i mimowolnie parskam

śmiechem.

„Dr Sandra Krohn, psycholożka”.

Wyciągam telefon i piszę do Rachel. Czy doktor Mama przyjmuje

nowych pacjentów?

Czy obecny papież łamie wszelkie konwenanse? – odpisuje mi

przyjaciółka.

Gabinet matki Rachel mieści się w kamienicy z brązowego piaskowca

w Brooklynie. Podczas gdy Rachel woli wystrój lekki i świetlisty, wnętrza

urządzone przez jej matkę są ciepłe i przytulne, pełne ciemnego drewna

i witraży, zwisających pnączy i piętrzących się książek, a za prawie każdym

oknem wiszą pobrzękujące dzwonki wietrzne.

Na swój sposób kojarzy mi się to z domem, choć artystyczna, kulturalna

wersja maksymalizmu, jaką prezentuje doktor Krohn, bardzo odbiega od

Muzeum Naszego Dzieciństwa, prowadzonego przez moich rodziców.

Podczas pierwszego spotkania mówię jej, że potrzebuję pomocy

w zorientowaniu się, co chciałabym robić dalej, ale ona radzi, żebyśmy

zaczęły od tego, co było.

– Nie ma za bardzo o czym opowiadać – stwierdzam, a potem nawijam

przez pięćdziesiąt sześć minut bez przerwy. O rodzicach, o szkole,

o pierwszej wizycie w domu z Guillermem.


Poza Aleksem nikomu o tym nie mówiłam i choć przyjemnie jest to

z siebie wyrzucić, nie wiem, jak może mi to pomóc w zażegnaniu kryzysu,

który opanował moje życie. Rachel każe mi obiecać, że będę chodzić na

terapię przynajmniej przez parę miesięcy.

– Nie uciekaj od tego – radzi. – Nie zrobi ci to dobrze.

Wiem, że ma rację. Muszę przez to przejść, a nie od tego uciec. Moją

jedyną nadzieją na rozwiązanie tego problemu jest pozostanie, wytrwanie

w dyskomforcie.

Na cotygodniowych sesjach terapeutycznych. Na moim stanowisku

pracy w „RiO”. W moim prawie pustym mieszkaniu.

Mój blog leży odłogiem, ale zaczęłam prowadzić dziennik. Wyjazdy

służbowe ograniczyłam do weekendowych wycieczek po okolicy, a gdy

siedzę w mieście, przeglądam w internecie poradniki i artykuły

w poszukiwaniu czegoś, co do mnie przemówi – w przeciwieństwie do

figurki niedźwiedzia za dwadzieścia jeden tysięcy dolarów.

Czasem przeglądam oferty pracy w Nowym Jorku, innym razem

sprawdzam dostępne pozycje w Linfield.

Kupuję sobie roślinę, książkę o roślinach i małe krosno. Próbuję

nauczyć się tkania z filmików na YouTubie, ale jak uświadamiam sobie po

trzech godzinach, nie dość, że mnie to nudzi, to jeszcze jestem w tym

kiepska.

Mimo to na wpół skończona serwetka leży na stoliku przez wiele dni

jako dowód, że tu mieszkam. Że mam jakieś życie, tutaj, jakieś miejsce,

które należy do mnie. Ostatniego dnia września jadę na spotkanie z Rachel

do winiarni, kiedy drzwi zatłoczonego wagonu metra przycinają mi torebkę.

– Szlag, szlag, szlag – syczę po drugiej stronie, a kilka osób próbuje

rozchylić automatyczne skrzydła. Udaje się to w końcu jakiemuś

łysiejącemu, ale dość młodemu mężczyźnie w granatowym garniturze,


a kiedy podnoszę wzrok, żeby mu podziękować, w jego niebieskich oczach

błyska rozpoznanie.

– Poppy? – pyta, otwierając drzwi jeszcze szerzej. – Poppy Wright?

Jestem zbyt zdumiona, żeby odpowiedzieć. Mężczyzna wysiada

z metra, mimo że nie zdradzał takiego zamiaru za pierwszym razem, gdy

drzwi się otworzyły. To nie jego przystanek, a jednak wysiada, więc muszę

się cofnąć, żeby zrobić mu miejsce, kiedy drzwi zatrzaskują się ponownie.

Stoimy na peronie, a ja powinnam coś powiedzieć, wiem, że powinnam

– w końcu wysiadł z tego pieprzonego metra. Udaje mi się jednak tylko

wydusić:

– Ojej. Jason.

Kiwa głową i uśmiecha się szeroko, dotykając piersi, na której wisi mu

jasnoróżowy krawat, zawiązany pod wyprasowanym kołnierzykiem białej

koszuli.

– Jason Stanley. Z liceum w East Linfield.

Mój umysł nadal usiłuje to przetworzyć. Nie potrafię dopasować jego

postaci do tego tła. Do mojego miasta, do nowego życia, które sobie

zbudowałam po to, żeby już nigdy nie dotykać tego starego.

– Właśnie – wyjąkuję.

Jason Stanley stracił większość włosów. Nabrał trochę ciała, ale nadal

jest w nim coś ze ślicznego chłopca, w którym się kiedyś zadurzyłam,

a który potem zrujnował mój świat.

Śmieje się i trąca mnie łokciem.

– Byłaś moją pierwszą dziewczyną!

– Powiedzmy – odpowiadam, bo nie wydaje mi się to właściwym

określeniem.
Nigdy nie myślałam o Jasonie Stanleyu jako o swoim pierwszym

chłopaku. Był raczej moim pierwszym zauroczeniem, które przeszło

w dręczenie.

– Jesteś bardzo zajęta? – Zerka na zegarek. – Mam parę minut, gdybyś

miała ochotę pogadać.

Nie, nie mam ochoty pogadać.

– Właściwie to spieszę się na terapię – wypalam, jakbym dostała

jakiegoś cholernego zaćmienia.

To była pierwsza wymówka, jaka przyszła mi do głowy. Wolałabym już

powiedzieć, że jadę z detektorem metalu na najbliższą plażę, żeby poszukać

drobniaków.

Ruszam w kierunku schodów, a Jason idzie za mną.

– Na terapię? – pyta, nadal szeroko uśmiechnięty. – Mam nadzieję, że

nie z powodu tego numeru, który wykręciłem, kiedy byłem jeszcze małym

zazdrosnym dupkiem. – Mruga do mnie. – Wiesz, człowiek zawsze się stara

zrobić na innych wrażenie, ale raczej nie aż takie.

– Nie wiem, o czym mówisz – kłamię, gdy pokonujemy kolejne stopnie.

– Naprawdę? – dziwi się Jason. – Boże, co za ulga! Ja myślę o tym bez

przerwy. Kiedyś próbowałem nawet znaleźć cię na Facebooku, żeby

przeprosić. Ale ty nie korzystasz z Facebooka, co?

– Nie, nie za bardzo.

Korzystam z Facebooka. Tylko nie pod swoim nazwiskiem – właśnie

dlatego, żeby nie mogli mnie tam znaleźć tacy ludzie jak Jason Stanley. Ani

w ogóle nikt z Linfield. Chciałam wymazać z pamięci tamtą część swojego

życia i zjawić się ponownie w pełni ukształtowana w innym mieście –

i właśnie to zrobiłam.

Wychodzimy z podziemi na ulice porośnięte drzewami. W powietrzu

znowu czuć tamten chłód. Jesień w końcu połknęła ostatnie kęsy lata.
– No cóż. – W głosie Jasona słychać pierwsze oznaki skrępowania;

zatrzymuje się i pociera tył głowy. – Zostawię cię już. Po prostu cię

zobaczyłem i nie mogłem w to uwierzyć. Chciałem się tylko przywitać.

I chyba przeprosić.

Ale ja też się zatrzymuję, bo czy od miesiąca nie powtarzam sobie, że

nie będę więcej uciekać od swoich cholernych problemów? Wyjechałam

z Linfield, ale jak widać, to nie wystarczyło. A teraz on jest tutaj. Tak jakby

wszechświat posyłał mnie kopniakiem we właściwym kierunku.

Nabieram powietrza i obracam się do niego ze skrzyżowanymi rękami.

– Za co przeprosić, Jason?

Chyba widzi po mojej minie, że wcześniej skłamałam, twierdząc, że nie

pamiętam, bo teraz wydaje się potwornie skrępowany.

Bierze sztywny, urywany oddech, przyglądając się ze skruchą swoim

eleganckim brązowym butom.

– Pamiętasz tę okropną atmosferę z gimnazjum, co? – zaczyna. –

Czujesz się nie na miejscu, tak jakby coś było z tobą nie tak, a inne

dzieciaki w każdej chwili mogą to odkryć. Widzisz, jak przytrafia się to

innym. Kumple, z którymi kiedyś kopałeś piłkę, dostają wredne ksywki, nie

są zapraszani na imprezy urodzinowe. I wiesz, że możesz być następny,

więc sam zmieniasz się w małego chujka. Jeśli będziesz pokazywał innych

palcami, to nikt nie będzie się przyglądał tobie, prawda? Ja byłem twoim

chujkiem… To znaczy, byłem tym chujkiem w twoim życiu, przez jakiś

czas.

Chodnik zaczyna mi się kołysać przed oczami, ogarnia mnie fala

zawrotów głowy. Nie wiem, czego się spodziewałam, ale na pewno nie

tego.

– Właściwie to sam nie wierzę, że ci to mówię – ciągnie Jason. – Po

prostu zobaczyłem cię i… musiałem coś powiedzieć. – Bierze głęboki


oddech, a strapienie rysuje zmęczone zmarszczki w kącikach jego ust

i oczu.

Jesteśmy tacy starzy, myślę. Kiedy się tak zestarzeliśmy?

Nagle przestaliśmy być dziećmi, a ja mam wrażenie, jakby nastąpiło to

w ciągu jednej nocy, tak szybko, że nie miałam czasu tego zauważyć,

odpuścić sobie tego wszystkiego, co dawniej miało tak wielkie znaczenie,

zauważyć, że rany, które kiedyś zdawały się tak niemożliwie głębokie, teraz

przybladły do małych białych blizn, ledwo widocznych między rozstępami,

przebarwieniami słonecznymi i drobnymi nierównościami, którymi czas

odcisnął się na moim ciele.

Tak bardzo oddaliłam się od tamtej samotnej dziewczyny – i co mi to

dało? Oto stoi przede mną skrawek mojej przeszłości, tutaj, wiele

kilometrów od domu. Nie da się uciec od samej siebie. Od swojej historii,

od swoich lęków, od tych części, które wydają nam się wadliwe.

Jason znowu wbija wzrok w swoje stopy.

– Na zjeździe klasowym – podejmuje – ktoś mi powiedział, że świetnie

sobie radzisz. Pracujesz dla „RiO”. To niesamowite. Jakiś czas temu nawet,

hm… kupiłem jeden numer i przeczytałem twoje artykuły. Wygląda na to,

że zwiedziłaś cały świat, to super.

W końcu udaje mi się odezwać:

– Tak. To… to naprawdę super.

Jego uśmiech się rozszerza.

– I mieszkasz tutaj?

– Mhm. – Odkasłuję, żeby rozluźnić gardło. – A ty?

– Niee – odpowiada. – Przyjechałem w interesach. Handlowych. Nadal

mieszkam w Linfield.

Nagle zdaję sobie sprawę, że właśnie na to czekałam przez te wszystkie

lata. Na chwilę, w której wreszcie się dowiem, że wygrałam – że uciekłam.


Zrobiłam coś ze swoim życiem. Znalazłam miejsce, do którego przynależę.

Dowiodłam, że nie jestem wadliwa, podczas gdy człowiek, który okazał mi

najwięcej okrucieństwa, nadal jest uwięziony w małym, nędznym Linfield.

Tylko że wcale się tak nie czuję. Bo Jason nie wydaje się uwięziony,

a już na pewno nie jest okrutny. Stoi tutaj, w tym mieście, w eleganckiej

białej koszuli, i jest autentycznie miły.

Czuję pieczenie pod powiekami, żar z tyłu gardła.

– Gdybyś była kiedyś w domu – mówi niepewnie Jason – i chciałabyś

się spotkać…

Usiłuję wydać z siebie jakiś potwierdzający odgłos, ale nic się nie

dzieje. Tak jakby maleńki ludzik, który siedzi przy panelu sterowania

w moim mózgu, właśnie zemdlał.

– No – ciągnie on. – To jeszcze raz cię przepraszam. Chciałbym tylko,

żebyś wiedziała, że w tym wszystkim chodziło zawsze o mnie. Nie o ciebie.

Chodnik znowu się kołysze, jak wahadło. Tak jakby mój

dotychczasowy świat został wstrząśnięty tak mocno, że wszystko zaczęło

się bujać – i za chwilę może się całkiem rozpaść.

„Oczywiście, że ludzie dorastają – mówi głosik w mojej głowie. –

Wydawało ci się, że oni wszyscy zatrzymali się w czasie tylko dlatego, że

zostali w Linfield?”

Ale tak jak powiedział Jason, tu nie chodzi o nich, tylko o mnie.

Bo ja właśnie tak myślałam.

Myślałam, że jeśli się nie wyrwę, już na zawsze zostanę tamtą samotną

dziewczyną. Nigdy nie będę nigdzie przynależała.

– No, to gdybyś była kiedyś w Linfield… – powtarza Jason.

– Ale chyba nie chcesz mnie poderwać, co? – wtrącam.


– Ojej! Nie, no co ty! – Podnosi rękę i pokazuje mi grubą czarną

obrączkę na palcu serdecznym. – Jestem żonaty. Szczęśliwie.

I monogamicznie.

– Super – mówię, bo to naprawdę jedyne słowo, jakie w tym momencie

pamiętam.

– No! To co… do zobaczenia.

Po tych słowach Jason Stanley znika równie nagle, jak się pojawił.

Gdy docieram do winiarni, jestem cała we łzach (nic nowego). Na mój

widok Rachel podrywa się od naszego ulubionego stolika, zaniepokojona.

– Co się stało, skarbie?

– Zamierzam rzucić pracę – odpowiadam łzawo.

– A…ha.

– Ale wiesz… – Pociągam głośno nosem i wycieram oczy. – Nie tak od

razu, jak w filmach. Nie zamierzam wejść do gabinetu Swapny i krzyknąć:

„odchodzę!”, a potem wyjść z biura w obcisłej czerwonej sukience i z

rozpuszczonymi włosami.

– To dobrze. W pomarańczowym bardziej ci do twarzy.

– Tak czy inaczej muszę najpierw znaleźć inną pracę. Ale chyba już

wiem, dlaczego byłam taka nieszczęśliwa.


35

Te wakacje
– Jeśli mnie potrzebujesz – mówi Rachel – to polecę z tobą. Naprawdę

polecę. Kupię sobie bilet w drodze na lotnisko i polecę z tobą.

Już kiedy wypowiada te słowa, ma taką minę, jakbym trzymała w garści

olbrzymią kobrę z zębami ociekającymi ludzką krwią.

– Wiem. – Ściskam ją za rękę. – Ale kto będzie mnie wtedy

informował, co się dzieje w Nowym Jorku?

– Och, dzięki Bogu… – wzdycha głośno. – Przez chwilę się bałam, że

weźmiesz mnie ze sobą.

Ściska mnie w objęciach, całuje w oba policzki, po czym wsadza do

taksówki.

Na lotnisko w Cincinnati przyjeżdżają po mnie rodzice. Są ubrani

w identyczne koszulki z napisem: „I love New York”.

– Pomyślałam, że dzięki temu poczujesz się jak w domu! – mówi

mama, śmiejąc się tak bardzo z własnego dowcipu, że z oczu płyną jej łzy.

To chyba pierwszy raz, kiedy ona i tata uznali, że to Nowy Jork jest moim

domem, co wzbudza we mnie z jednej strony radość, a z drugiej smutek.

– Tutaj zawsze czuję się jak w domu – zapewniam ją, a ona chwyta się

za serce teatralnym gestem, wydając z siebie podekscytowane piśnięcie.

– A swoją drogą – mówi, kiedy telepiemy się przez parking. – Zrobiłam

kasztanki z masłem orzechowym.

– To mamy kolację. A co na śniadanie? – pytam.


Mama zanosi się śmiechem. Nie ma na tej planecie drugiej osoby, która

uważa mnie za tak zabawną, jak ona. Rozbawienie jej to dla mnie bułka

z masłem. Orzechowym.

– To co, mała – odzywa się tata, gdy siedzimy już w samochodzie –

czemu zawdzięczamy tę przyjemność? Dzisiaj nie ma żadnego święta,

nawet państwowego!

– Po prostu się za wami stęskniłam – wyznaję. – I za Aleksem.

– O kurka – stęka, włączając kierunkowskaz. – Teraz to i ja się

rozpłaczę.

Najpierw jedziemy do domu, żebym mogła się przebrać po podróży,

trochę zmotywować i zaczekać na stosowną chwilę. Lekcje w szkole

kończą się dopiero o wpół do trzeciej.

Do tego czasu siedzimy sobie we trójkę na ganku i pijemy domową

lemoniadę. Mama i tata na zmianę opowiadają o swoich planach na

zagospodarowanie ogrodu w przyszłym roku. Co będą wyrywać. Jakie

nowe kwiaty i drzewa zasadzą. Opowiadają, że mama próbuje odgracić

dom, ale udało jej się na razie pozbyć tylko zawartości trzech pudełek po

butach.

– Zawsze to jakiś postęp – mówi tata i wyciąga rękę, żeby pogładzić ją

czule po ramieniu. – A mówiliśmy ci o ogrodzeniu, mała? Nasz nowy

sąsiad to straszny plotkarz, więc uznaliśmy, że zasłonimy się płotem.

– Przychodzi, żeby ponarzekać na mieszkańców naszej ulicy, i nigdy nie

ma nic dobrego do powiedzenia! – wykrzykuje mama. – Jestem pewna, że

o nas opowiada takie same bzdury.

– Och, wątpię – wtrącam. – Kłamstwa na wasz temat na pewno są

o wiele barwniejsze.

Mama jest oczywiście zachwycona. Bułeczko, oto masełko!


– Jak tylko postawimy to ogrodzenie – ciągnie tata – zacznie

rozpowiadać, że pichcimy tu metę.

– Och, przestań. – Mama klepie go w ramię, ale oboje się śmieją. –

Umówiliśmy się, że zdzwonimy się później z chłopcami. Parker chce nam

przeczytać nowy scenariusz, nad którym pracuje.

O mało nie opluwam się lemoniadą.

Ostatni scenariusz, o którym mój brat pisał na czacie grupowym, to

śmiała, dystopijna historia pochodzenia smerfów, zawierająca co najmniej

jedną scenę seksu. Parker twierdzi, że kiedyś chciałby napisać scenariusz

do prawdziwego filmu, ale ponieważ dopiero się uczy, pisze coś, co nie ma

szans zostać nakręcone, żeby zdjąć z siebie presję. Poza tym wydaje mi się,

że lubi bulwersować rodzinę.

Piętnaście po drugiej pytam, czy mogę wziąć samochód, i jadę do

swojego dawnego liceum. Dopiero po drodze zdaję sobie sprawę, że bak

jest pusty. Zajeżdżam szybko po benzynę i docieram na parking przed

szkołą za piętnaście trzecia. Dwa osobne lęki ścierają się we mnie, walcząc

o dominację: z jednej strony przerażenie na myśl o spotkaniu z Aleksem

i o konieczności powiedzenia mu tego, co chciałabym mu powiedzieć,

z nadzieją, że on zechce tego wysłuchać – a z drugiej strony niepokój

związany z powrotem w to miejsce, w którym jak sobie kiedyś

obiecywałam, nie zmarnuję ani sekundy więcej ze swojego życia.

Ruszam po betonowych schodach do szklanych drzwi, biorę ostatni

głęboki oddech i…

Drzwi ani drgną. Są zamknięte.

No tak.

Najwyraźniej zapomniałam, że w dzisiejszych czasach do liceum nie

może już wejść dowolny człowiek z ulicy. To z pewnością zmiana na lepsze

– w każdej sytuacji poza tą konkretną. Pukam, aż w końcu od drugiej strony


podchodzi dziobaty ochroniarz z burzą siwych włosów i uchyla skrzydło

drzwi na parę centymetrów.

– Słucham?

– Przyszłam na spotkanie z pewną osobą – mówię. – Z nauczycielem…

Aleksem Nilsenem?

– Nazwisko? – pyta ochroniarz.

– Alex Nilsen…

– Pani nazwisko – precyzuje.

– A… Poppy Wright.

Zamyka drzwi i znika na moment w biurze. Po chwili wraca.

– Przykro mi, ale nie mamy pani w systemie. Nie wolno nam

wpuszczać niezarejestrowanych gości.

– A czy mógłby go pan zawołać? – próbuję jeszcze.

– Proszę pani, nie mogę teraz szukać…

– Poppy? – odzywa się nagle ktoś za jego plecami.

O kurczę! – myślę w pierwszej chwili. Ktoś mnie rozpoznał! Co za

szczęście!

A potem do drzwi podchodzi śliczna, smukła brunetka i żołądek mi się

kurczy.

– Sara. O kurde. Cześć. – Zapomniałam, że mogę się tu natknąć na Sarę

Torval. Skrajne, kolosalne niedopatrzenie.

Sara zerka na ochroniarza.

– W porządku, Mark, zajmę się tym – mówi, po czym wychodzi do

mnie, krzyżując ręce na piersi. Ma na sobie uroczą fioletową sukienkę

i kurtkę z ciemnego dżinsu, w jej uszach tańczą duże srebrne kółka, a jej

nos jest upstrzony piegami. Wygląda jak zwykle uroczo, zupełnie jak

przedszkolanka. (Choć uczy, oczywiście, w liceum).


– Co ty tu robisz? – pyta, nie bez życzliwości, choć na pewno nie

serdecznie.

– Ja, hm… Odwiedzam rodziców.

Unosi jedną brew i ogląda się na budynek z czerwonej cegły.

– W liceum?

– Nie. – Odgarniam włosy z twarzy. – W Linfield. A tutaj chciałam…

miałam nadzieję, że może… uda mi się pogadać z Aleksem?

Sara przewraca oczami, dyskretnie, ale to i tak boli.

Przełykam gulę wielkości jabłka.

– Wiem, zasłużyłam sobie. – Nabieram powietrza. To nie będzie

przyjemne, ale jest konieczne. – Zachowywałam się bardzo lekkomyślnie.

Mam na myśli moją przyjaźń z Aleksem, to wszystko, czego od niego

oczekiwałam, gdy byliście razem. To nie było fair względem ciebie. Teraz

to wiem.

– Tak – odpowiada. – To rzeczywiście było lekkomyślne.

Obie milkniemy na moment.

W końcu Sara wzdycha.

– Wszyscy mamy na koncie złe decyzje. Ja kiedyś myślałam, że gdybyś

po prostu zniknęła, wszystkie moje problemy by się rozwiązały. – Zmienia

skrzyżowanie ramion. – Ale tak się stało… Po wyjeździe do Toskanii

praktycznie zniknęłaś i okazało się, że w moim związku jest jeszcze gorzej.

Przenoszę ciężar ciała z nogi na nogę.

– Przepraszam. Żałuję, że nie zrozumiałam swoich uczuć, zanim

zdążyłam kogokolwiek skrzywdzić.

Sara kiwa głową w zamyśleniu, przygląda się swoim idealnie

pomalowanym paznokciom u stóp, wystającym z sandałów z ciemnej skóry.


– Ja też tego żałuję – mówi. – Albo że on nie rozumiał swoich. Albo że

ja nie rozumiałam. Tak naprawdę gdyby którekolwiek z nas wiedziało, co

w rzeczywistości do siebie czujecie, oszczędziłoby mi to wiele czasu i bólu.

– Tak – przyznaję. – Czyli ty i on nie…

Sara każe mi czekać przez parę sekund, a ja wiem, że to nie przypadek.

Jej różowe usta wyginają się w na wpół diabelskim uśmieszku.

– Nie – mówi wreszcie. – Dzięki Bogu. Ale jego tutaj nie ma. Już

wyszedł. Chyba mówił coś o wyrwaniu się na weekend.

– Aha. – Czuję, jak podupadam na duchu. Oglądam się na minivana

rodziców zaparkowanego na pustawym parkingu. – No trudno, ale i tak

dziękuję.

Sara kiwa głową, a ja ruszam po schodach w dół.

– Poppy?

Obracam się. Światło, które na nią pada, jest tak jasne, że muszę osłonić

oczy, żeby ją widzieć. Sara wygląda jak święta, która zasłużyła na aureolę

dzięki okazaniu mi niczym nieuzasadnionej życzliwości. Jakoś to zniosę,

stwierdzam w duchu.

– Zazwyczaj w piątek – zaczyna powoli – nauczyciele chodzą do

Birdie. To taka tradycja. – Porusza się, a światło słabnie na tyle, że mogę

spojrzeć jej w oczy. – Jeśli nie wyjechał, to może być tam.

– Dzięki, Sara.

– Proszę cię – prycha. – To ty wyświadczasz światu przysługę,

zgarniając Aleksa Nilsena dla siebie.

Śmieję się, ale w brzuchu czuję ciężar.

– Nie jestem pewna, czy on tego chce.

Sara wzrusza ramionami.


– Może i nie. Ale większość z nas boi się nawet poprosić o to, czego

chcemy, na wypadek gdybyśmy nie mogli tego dostać. Przeczytałam o tym

w eseju na temat zjawiska, które nazwano znudzeniem milenialsów.

Tłumię zaskoczony śmiech i odkasłuję.

– Chwytliwe pojęcie.

– Prawda? – przyznaje Sara. – No, w każdym razie powodzenia.

Birdie znajduje się przy tej samej ulicy, a te dwie minuty jazdy

samochodem to o cztery godziny za mało na ułożenie nowego planu

działania.

Przez cały lot ćwiczyłam swoją płomienną przemowę z myślą, że będę

ją wygłaszać na osobności, w sali Aleksa.

Stanie się to jednak w barze pełnym nauczycieli, również tych, którzy

mnie kiedyś uczyli (i oblewali). Jeśli istnieje na tym świecie miejsce, które

oceniam gorzej niż oświetlone jarzeniówkami korytarze liceum w East

Linfield, to jest nim ciemny, zatłoczony bar z neonowym szyldem

Budweisera, pod którym właśnie przechodzę.

W jednej chwili gaśnie światło dnia, a przed oczami zaczynają mi

tańczyć kolorowe plamki, gdy tymczasem mój wzrok dostosowuje się do

półmroku. Z radia leci piosenka Rolling Stonesów i choć jest dopiero

trzecia po południu, bar jest już pełen ludzi poubieranych ze swobodną

elegancją – w beżowe spodnie i koszule lub jednokolorowe bawełniane

sukienki, nieodbiegające od stroju Sary. Na ścianach wiszą dekoracje

golfowe – kije, sztuczna trawa, oprawione w ramki zdjęcia golfistów i pól

golfowych.

Wiem, że w Illinois jest miasto o nazwie Normal, ale założę się, że nie

dorównuje przeciętnością temu małomiasteczkowemu zakątkowi

wszechświata.
Pod sufitem ryczą telewizory, w tle gra trzeszczące radio i co chwilę

rozlegają się wybuchy śmiechu oraz podniesione głosy ludzi zebranych

przy wysokich ladach albo siedzących po obu stronach wąskich,

prostokątnych stołów.

I wtedy go zauważam.

Jest wyższy od większości towarzystwa, siedzi spokojniej niż wszyscy,

rękawy koszuli ma podwinięte do łokci, buty oparte o metalową poprzeczkę

swojego krzesła, a ramiona pochylone do przodu. W dłoni ściska telefon, po

którego ekranie przesuwa powoli kciukiem. Serce podchodzi mi do gardła,

tak że niemal czuję jego smak – metaliczny, gorący, pulsujący za szybko.

Jakaś cząstka mnie – albo i większa część – ma ochotę się wycofać,

mimo że przeleciałam cały ten kawał drogi, ale właśnie wtedy drzwi

otwierają się z piskiem, a Alex podnosi wzrok i napotyka moje spojrzenie.

Gdy tak patrzymy na siebie nawzajem, wyobrażam sobie, że wyglądam

na równie zszokowaną jak on, tak jakbym nie przyjechała tu wyłącznie

dlatego, że ktoś dał mi cynk, że on tu jest. Zmuszam się do zrobienia kilku

kroków w jego stronę, a potem zatrzymuję się na końcu stołu, przy którym

nauczyciele, zauważając moją obecność, kolejno podnoszą wzrok znad

piwa, białego wina czy wódki z tonikiem.

– Cześć – mówi Alex, niewiele głośniej od szeptu.

– Cześć – odpowiadam

Czekam, aż wyleje się ze mnie reszta słów. Ale nie pada ani jedno.

– Kim jest twoja znajoma? – pyta go starsza pani w brązowym golfie.

Domyślam się, że to Delallo, jeszcze zanim zauważam plakietkę

z nazwiskiem, którą nadal ma zawieszoną na szyi.

– To… – Aleksowi głos więźnie w gardle. Wstaje i powtarza w moją

stronę: – Cześć.
Reszta towarzystwa wymienia skrępowane spojrzenia, przesuwa się na

krzesłach i trochę obraca, żeby dać nam odrobinę prywatności, niemożliwej

do uzyskania w tych warunkach. Delallo, jak zauważam, kieruje jedno ucho

dokładnie w naszą stronę.

– Byłam w szkole. – Udaje mi się wydusić.

– O – odpowiada Alex. – Aha.

– Miałam taki plan. – Wycieram spocone dłonie w swoje

pomarańczowe dzwony z poliestru, żałując, że ubrałam się jak pachołek

drogowy. – Chciałam przyjechać do szkoły, żeby ci pokazać, że jeśli jest na

tym świecie coś, co może mnie tam ściągnąć, to tylko ty.

Alex ponownie rzuca okiem w stronę nauczycieli. Moja przemowa na

razie go chyba nie uspokaja. Przenosi wzrok na mnie, a potem na jakiś

punkt na podłodze po mojej lewej stronie.

– Tak, wiem, że nie znosisz tego miejsca – mamrocze.

– To prawda – przyznaję. – Wiąże się z nim wiele złych wspomnień.

Ale chciałam tam do ciebie przyjechać, żeby ci przekazać, że… że

wszędzie bym za tobą pojechała, Alex.

– Poppy… – To słowo brzmi jak westchnienie połączone z błagalną

prośbą.

– Nie, poczekaj. Wiem, że mam pięćdziesiąt procent szans, i po części

bardzo bym chciała się wycofać, Alex, ale muszę powiedzieć to do końca,

więc proszę, nie zdradzaj mi jeszcze, czy złamiesz mi serce, dobrze?

Pozwól mi to powiedzieć, zanim stracę odwagę.

Jego wargi rozchylają się na moment, a oczy przypominają wzburzone

rzeki, gwałtowne i rozpędzone. Alex z powrotem zaciska usta i kiwa głową.

Czuję się, jakbym robiła krok w przepaść, której dno zasłania gęsta

mgła, ale ciągnę:


– Lubiłam prowadzić swojego bloga, bardzo lubiłam. Myślałam, że to

dlatego, że kocham podróże… i rzeczywiście je kocham. Ale w ciągu tych

ostatnich kilku lat wszystko się zmieniło. Nie byłam szczęśliwa.

Podróżowanie się zmieniło. I pewnie miałeś trochę racji, że rzuciłam się na

ciebie, tak jakbyś był plastrem, który może to wszystko skleić. Albo nie

wiem… ciekawym celem podróży, który da mi kopa dopaminy i nową

perspektywę.

Alex spuszcza wzrok. Nie chce na mnie patrzeć, a ja mam poczucie, że

choć to on pierwszy o tym powiedział, potwierdzenie z mojej strony i tak

zjada go żywcem.

– Poszłam na terapię – wyznaję, próbując podtrzymać swój monolog. –

Starałam się zrozumieć, dlaczego teraz czuję się inaczej. Wypisałam sobie

różnice między moim dawnym a obecnym życiem, i nie chodziło tylko

o ciebie. To znaczy ty jesteś największą różnicą. Kiedyś brałeś udział

w moich wycieczkach, a potem przestałeś, ale to nie jest jedyna zmiana. Na

naszych wyjazdach najlepsze – poza robieniem wszystkiego z tobą – było

poznawanie ludzi.

Gdy Alex podnosi wzrok, oczy ma zmrużone w zamyśleniu.

– Uwielbiałam poznawać nowych ludzi – wyjaśniam. – Uwielbiałam…

uczucie nawiązywania kontaktów. Czułam się wtedy interesująca.

Dorastając tutaj, byłam cholernie samotna i zawsze miałam wrażenie, że

coś jest ze mną nie tak. Ale powtarzałam sobie, że jeśli wyjadę gdzie

indziej, to wszystko się zmieni. Spotkam ludzi podobnych do mnie.

– Wiem o tym – mówi. – Wiem, że nie znosisz tego miejsca, Poppy.

– Nie znosiłam – przyznaję. – Nie znosiłam go, więc wyjechałam.

A ponieważ w Chicago nie było lepiej, stamtąd też uciekłam. Ale kiedy

zaczęłam podróżować, w końcu zrobiło się znośniej. Zaczęłam poznawać

ludzi i… sama nie wiem, bez bagażu historii albo bez lęku przed tym, co
może się wydarzyć, było mi o wiele łatwiej otwierać się na innych.

Zawierać znajomości. Wiem, to brzmi żałośnie, ale wszystkie te

przypadkowe spotkania, które przeżywaliśmy, sprawiały, że… czułam się

mniej samotna, jakbym była osobą, którą da się pokochać. A potem

dostałam pracę w „RiO” i wyjazdy się zmieniły, ludzie się zmienili.

Spotykałam już tylko szefów kuchni i kierowników hoteli, osoby, które

chciały, żebym o nich napisała. Jeździłam na niesamowite wycieczki, ale

z każdej przyjeżdżałam pusta. A teraz już wiem, że to dlatego, że nie

nawiązywałam z nikim relacji.

– Cieszę się, że to zrozumiałaś – mówi Alex. – Chciałbym, żebyś była

szczęśliwa.

– Ale widzisz, nawet jeśli rzucę pracę i wrócę na poważnie do

prowadzenia bloga, znowu zacznę spotykać tych wszystkich Bucków, Lity

i Mathilde… wcale mnie to nie uszczęśliwi. Potrzebowałam ich, bo czułam

się samotna. Myślałam, że muszę uciec setki kilometrów stąd, żeby znaleźć

miejsce, w którym będę u siebie. Przez całe życie myślałam, że jeśli

ktokolwiek spoza mojej rodziny za bardzo się do mnie zbliży, za dużo

zobaczy, to już nie będzie mnie chciał. Najbezpieczniejsze były te krótkie,

przypadkowe chwile z nieznajomymi. Wydawało mi się, że tylko tyle mogę

mieć. A potem pojawiłeś się ty. – Głos drży mi niebezpiecznie. Zbieram się

w sobie, prostuję plecy. – Kocham cię tak bardzo, że przez dwanaście lat

trzymałam cię od siebie najdalej, jak tylko mogłam. Wyjeżdżałam.

Podróżowałam. Wchodziłam w związki z innymi facetami. Ciągle gadałam

o Sarze, bo wiedziałam, że ci się spodobała, i dzięki temu czułam się

bezpieczniej. Bo nie mogłabym znieść, gdybyś ty mnie odrzucił. Teraz to

wiem. Wiem, że z tego dołka nie wyciągnie mnie ani podróżowanie, ani

nowa praca, a już na pewno nie przypadkowe spotkania z kierowcami

taksówek wodnych. To wszystko, minuta po minucie, było uciekaniem od


ciebie, a ja nie chcę już tego robić. Kocham cię, Aleksie Nilsenie. I zawsze

będę cię kochać, nawet jeśli nie dasz mi na to prawdziwej szansy. I boję się

wrócić do Linfield, bo nie wiem, czy mi się tu spodoba albo czy nie będę

się nudzić, albo czy się z kimkolwiek zaprzyjaźnię, i jeszcze dlatego, że

z przerażeniem myślę o tym, że mogę wpaść tu na ludzi, którzy

potraktowali mnie tak, jakbym była bezwartościowa, i oni uznają, że się co

do mnie nie mylili. Chcę zostać w Nowym Jorku. Podoba mi się tam

i myślę, że tobie też by się spodobało, ale pytałeś mnie, z czego mogłabym

dla ciebie zrezygnować, i teraz wiem, że odpowiedź brzmi: ze wszystkiego.

Nie ma na tym świecie niczego, co zbudowałam sobie w głowie, a czego

nie byłabym w stanie porzucić, żeby zbudować z tobą coś nowego.

Poszłabym do liceum w East Linfield… i nie chodzi mi o dzisiaj. Chodzi

mi o to, że jeśli ty chcesz zostać tutaj, to będę chodziła z tobą na pieprzone

szkolne mecze koszykówki. Będę wkładała ręcznie malowane T-shirty

z nazwiskami zawodników… nauczę się ich nazwisk! Nie będę ich sobie

wymyślać! Będę chodziła w odwiedziny do twojego taty, piła napoje bez

cukru i próbowała ze wszystkich sił nie bluzgać ani nie opowiadać

o naszym życiu seksualnym. Będę opiekowała się razem z tobą twoimi

bratanicami i bratankiem w domu Betty… Pomogę ci nawet zedrzeć tapetę!

A nie znoszę zdzierać tapet! – zaznaczam z mocą. – Nie jesteś dla mnie

odpoczynkiem od życia i nie jesteś odpowiedzią na mój kryzys zawodowy,

ale kiedy mam kryzys albo jestem chora czy smutna, ty jesteś jedynym,

czego chcę. A kiedy jestem szczęśliwa, czynisz mnie jeszcze szczęśliwszą.

Wielu rzeczy nadal nie rozumiem, ale wiem, że gdziekolwiek jesteś, tam ja

czuję się jak u siebie. Nigdzie nie będzie mi tak dobrze jak z tobą.

Niezależnie od tego, co czuję, chcę, żebyś był obok mnie. Ty jesteś moim

domem, Alex. I wydaje mi się, że ja jestem twoim.


Gdy wreszcie docieram do końca, dyszę ciężko. Twarz Aleksa

wykrzywia się ze zmartwienia, ale poza tym nie potrafię odczytać, co się

w niej kryje. Odpowiedź nie pada od razu, a cisza – a raczej jej brak (z

głośników leci Pink Floyd, a w jednym z telewizorów emocjonuje się jakiś

komentator sportowy) – rozwija się jak dywan, rozciąga między nami na

coraz większą i większą odległość, aż w końcu mam wrażenie, że stoimy po

przeciwnych stronach bardzo ciemnego holu o podłodze lepiącej się od

piwa.

– I jeszcze jedno. – Wyławiam komórkę z torebki, otwieram

odpowiednie zdjęcie i pokazuję mu.

Alex nie bierze ode mnie telefonu, tylko patrzy na ekran.

– Co to jest? – pyta miękko.

– To jest roślina, którą utrzymuję przy życiu, odkąd wróciłam z Palm

Springs – oświadczam, na co Alex wybucha cichym śmiechem. – To

sansewieria – wyjaśniam. – Podobno bardzo trudno ją zabić. Pewnie

mogłabym ciachnąć ją piłą łańcuchową, a i tak by przeżyła. Ale jeszcze

nigdy nie udało mi się utrzymać niczego przy życiu tak długo, więc

chciałam, żebyś ją zobaczył. Żebyś wiedział. Że mówię poważnie. – Alex

kiwa głową bez słowa, a ja chowam telefon do torebki. – To tyle – dodaję,

nieco oszołomiona. – Cała moja przemowa. Teraz ty możesz mówić.

Kącik jego ust się unosi, ale uśmiech szybko znika, a nawet gdyby nie

zniknął, w jego napiętej linii nie ma ani cienia radości.

– Poppy. – Moje imię jeszcze nigdy nie wydawało mi się tak długie

i nieszczęsne.

– Aleksie.

Kładzie ręce na biodrach. Zerka w bok, tak jakby było tam na co

popatrzeć poza ścianą wyłożoną sztuczną trawą i wyblakłym zdjęciem

jakiegoś golfisty w berecie z pomponem. Kiedy wraca spojrzeniem do


mnie, w oczach ma łzy, ale ja od razu wiem, że nie pozwoli im popłynąć.

Właśnie takim opanowaniem odznacza się Alex Nilsen.

Mógłby umierać z pragnienia na pustyni, ale gdyby nieodpowiednia

osoba podała mu szklankę wody, kiwnąłby uprzejmie i powiedział: „nie,

dziękuję”.

Przełykam gulę w gardle.

– Możesz powiedzieć cokolwiek. Co tylko chcesz.

Alex wypuszcza oddech, przypatruje się podłodze, spogląda mi w oczy

zaledwie na ułamek sekundy.

– Wiesz, co do ciebie czuję – odzywa się cicho, tak jakby próbował

utrzymać to w sekrecie nawet w chwili, w której się do tego przyznaje.

– Tak.

Serce zaczyna mi łomotać. Chyba wiem. A przynajmniej wiedziałam.

Ale wiem też, jak bardzo go zraniłam tym, że nie przemyślałam tego

wszystkiego. Może nie do końca to jeszcze rozumiem, jednak dopiero co

zaczęłam rozumieć samą siebie, więc nie jest to zbyt zaskakujące.

Alex przełyka ślinę; mięśnie poniżej linii jego szczęki tańczą przez

moment w cieniu.

– Naprawdę nie wiem, co ci powiedzieć – stwierdza. – Przeraziłaś mnie.

Nie wiem dlaczego, ale przy tobie mój umysł pracuje w jakimś zawrotnym

tempie. W jednej chwili się całujemy, a w następnej się zastanawiam, jak

będą się nazywały nasze wnuki. To nie ma sensu. No bo spójrz na nas. My

nie mamy sensu. I zawsze o tym wiedzieliśmy, Poppy.

Moje serce lodowacieje pod wpływem pełznącego żyłami zimna.

Pęka na pół. A ja razem z nim.

Teraz to ja wypowiadam jego imię jak błagalną prośbę, jak modlitwę.


– Alex. – Mój głos jest nabrzmiały od emocji. – Nie rozumiem, co do

mnie mówisz.

On spuszcza wzrok, szarpie zębami dolną wargę.

– Ja nie chcę, żebyś z czegokolwiek rezygnowała – mówi. – Chciałbym,

żeby nasz związek miał sens, ale tak nie jest, Poppy. Nie przeżyłbym,

gdyby to się miało znowu rozpaść.

Kiwam głową. Przez dłuższą chwilę. Nie mogę przestać tego

akceptować, raz za razem. Bo tak się właśnie czuję: jakbym już do końca

życia musiała akceptować to, że Alex nie jest w stanie kochać mnie tak, jak

ja kocham jego.

– Dobrze – szepczę.

On nie mówi nic.

– Dobrze – powtarzam.

Odrywam od niego wzrok, czując wzbierające łzy. Nie chcę go zmuszać

do tego, żeby mnie pocieszał, nie w takiej sytuacji. Dlatego się odwracam

i brnę do drzwi, z wysiłkiem stawiając kroki, trzymając głowę wysoko,

a kręgosłup prosto.

Gdy docieram do wyjścia, nie mogę się powstrzymać. Oglądam się za

siebie.

Alex stoi znieruchomiały tam, gdzie go zostawiłam. I choć czuję, że

mnie to zabija, muszę być z nim szczera. Muszę powiedzieć coś, czego nie

da się cofnąć, tak żebym mogła wreszcie przestać uciekać i ukrywać się

przed nim.

– Niczego nie żałuję – oświadczam. – Powiedziałam, że byłabym

w stanie oddać dla ciebie wszystko, zaryzykować wszystko, i tak właśnie

jest. – Nawet własne serce. – Kocham cię od początku do końca, Alex. Nie

mogłabym spojrzeć sobie w oczy, gdybym ci tego nie powiedziała.

Po tych słowach odwracam się i wychodzę parking zalany słońcem.


Dopiero wtedy zaczynam płakać.
36

Te wakacje
Szlocham. Zawodzę. Rozklejam się cała, kiedy tak idę przez parking.

Zakrywam jedną ręką usta, tłumiąc łkanie, które przeszywa mnie i kłuje

boleśnie w każdy zakamarek płuc.

Trudno mi się posuwać naprzód, ale równie trudno jest się zatrzymać.

Podchodzę z wysiłkiem do samochodu rodziców, a potem się o niego

opieram i schylam głowę. Z piersi wydobywają mi się koszmarne dźwięki,

po brodzie spływają smarki, a błękitne niebo nad moją głową zlewa się

z puszystymi, białymi obłokami i drzewami szumiącymi wzdłuż parkingu

w jedną wielką plamę – cały świat topnieje w wirujące kolorowe smugi.

I wtedy rozlega się głos, rozsmarowany cienko przez wiatr i odległość.

Dochodzi zza moich pleców i oczywiście należy do niego. Ale ja nie chcę

patrzeć. Wydaje mi się, że jeszcze jedno spojrzenie na Aleksa i moje serce

pęknie na zawsze.

Ale on wypowiada moje imię:

– Poppy! – Raz. A potem znowu. – Poppy, zaczekaj!

Spycham emocje w głąb. Nie po to, by je zignorować. Nie po to, by im

zaprzeczyć, bo to niemal przyjemne odczuwać coś tak czystego, wiedzieć

ponad wszelką wątpliwość, czego doświadcza moje ciało. Robię to dlatego,

że to moje uczucia, a nie jego. To nie jest coś, w co on powinien wkroczyć,

żeby wziąć to na siebie.

Ocieram rękami twarz i zmuszam się do tego, żeby normalnie

oddychać, gdy słucham jego szybkich kroków na asfalcie. Obracam się


w chwili, w której on zwalnia, by ostatnie parę metrów pokonać

zdecydowanym, ale spokojnym tempem, a następnie zamknąć mnie

w przestrzeni między sobą a vanem.

Zanim się odezwie, następuje chwila ciszy – przerwa na wzajemne

posłuchanie swoich oddechów.

Po kolejnej sekundzie milczenia Alex mówi:

– Ja też zacząłem chodzić do terapeutki.

Mimowolnie parskam zasmarkanym śmiechem na myśl, że dogonił

mnie tylko po to, by mi to powiedzieć.

– To dobrze. – Ocieram twarz grzbietem dłoni.

– Powiedziała mi… – Przeczesuje ręką włosy. – Uważa, że boję się być

szczęśliwy.

„Dlaczego on mi to mówi?” – dziwi się jeden głosik w mojej głowie.

„Oby tylko nigdy nie przestawał mówić” – odzywa się inny.

Może moglibyśmy już zawsze tak rozmawiać. Może ta rozmowa

mogłaby się ciągnąć przez całe nasze życie, tak jak esemesy i rozmowy

telefoniczne przez te wszystkie lata.

Odkasłuję.

– A boisz się?

Przygląda mi się przez długą chwilę, a potem kręci głową ledwo

zauważalnie.

– Nie. Wiem, że gdybym wsiadł w samolot i poleciał z tobą do Nowego

Jorku, byłbym cholernie szczęśliwy. Dopóki tylko byś mnie chciała, ja

byłbym szczęśliwy.

Mój wzrok znowu rozmazuje się w kalejdoskopicznym wirze kolorów.

Mrugam, żeby odpędzić łzy.


– Tak bardzo tego chcę – ciągnie on. – Tak bardzo żałuję każdej

sytuacji, w której ci nie powiedziałem, co do ciebie czuję, w której sam

siebie przekonywałam, że gdybyś się dowiedziała, tobym cię stracił, albo że

za bardzo się różnimy. Chcę po prostu być z tobą szczęśliwy. Ale boję się

tego, co będzie dalej… – Głos mu się załamuje. – Boję się, że kiedyś sobie

uświadomisz, jaki jestem dla ciebie nudny. Albo że poznasz kogoś innego.

Albo że będziesz nieszczęśliwa, ale ze mną zostaniesz. I… – Głos więźnie

mu w gardle. – Boję się tego, że będę cię kochał przez całe życie, a potem

będę musiał się z tobą pożegnać. Boję się, że umrzesz i wtedy cały świat

będzie mi się wydawał pozbawiony sensu. Boję się, że kiedy ciebie

zabraknie, ja nie będę już potrafił wstać z łóżka, a jeśli będziemy mieć

dzieci, to spotka je ten sam koszmar co mnie, że ich wspaniała mama

odejdzie, a ich tata nie będzie mógł na nie patrzeć. – Przesuwa ręką po

powiekach, zbierając z nich wilgoć.

– Alex… – szepczę. Nie wiem, jak go pocieszyć. Nie jestem w stanie

zabrać mu minionego bólu ani obiecać, że już nigdy go nie doświadczy.

Jedyne, co mogę zrobić, to powiedzieć mu prawdę, tak jak ja ją widzę. Tak

jak ją znam. – Przeszedłeś już przez to wszystko. Straciłeś kogoś, kogo

kochałeś, i dalej wstawałeś z łóżka. Wspierałeś swoich bliskich i kochasz

ich, a oni kochają ciebie. Nadal masz to wszystko w swoim życiu. To nie

minęło. Nie skończyło się tylko dlatego, że straciłeś jedną osobę.

– Wiem – odpowiada. – Ja tylko… – Jego głos staje się napięty, Alex

wzrusza swoimi wielkimi ramionami. – Po prostu się boję.

Instynktownie sięgam do jego rąk, a on pozwala mi przyciągnąć się

bliżej i splata nasze palce.

– To znaleźliśmy jeszcze coś, w czym się zgadzamy – szepczę. – Poza

tym, że nie znosimy, gdy ludzie mówią, że „ubierają buty”. Zakochanie się

w kimś jest przerażające jak cholera.


Alex się śmieje, pociągając nosem. Bierze moją twarz w dłonie,

a potem przyciska swoje czoło do mojego i zamyka oczy, gdy nasze

oddechy dopasowują się do siebie, a nasze piersi zaczynają unosić się

i opadać jednocześnie, jak dwie fale na tej samej wodzie.

– Nie chcę już bez tego żyć – szepcze, a ja łapię go za koszulę, jakbym

nie chciała pozwolić, by wyśliznął mi się z rąk. Kąciki jego ust unoszą się

lekko, gdy wypowiada cichym tchnieniem: – Mała wojowniczka.

Gdy rozchyla powieki, trzepot w mojej piersi wzmaga się tak, że staje

się niemal bolesny. Tak bardzo go kocham. Kocham go bardziej niż wczoraj

i już teraz wiem, że jutro będę go kochała jeszcze bardziej, bo każdy

skrawek siebie, który mi daje, jest kolejnym do pokochania.

Alex zamyka mnie w ciasnych objęciach, a jego wilgotne oczy są tak

czyste i otwarte, że mam wrażenie, jakbym mogła w nie zanurkować,

popływać w jego myślach, podryfować w głowie, którą kocham bardziej

niż jakąkolwiek inną na tej planecie.

Wsuwa dłonie w moje włosy, a jego oczy wędrują tam i z powrotem po

mojej twarzy z tym cudownie spokojnym, Aleksjańskim rozmysłem.

– Jesteś, wiesz?

– Wojowniczką? – pytam.

– Moim domem – mówi on i mnie całuje.

Jesteśmy, myślę. My jesteśmy domem.


Epilog

Wybieramy się na wycieczkę autobusem po mieście. Mamy na sobie

identyczne bluzy z napisem „I love New York” oraz czapki z wielkim

błyszczącym jabłkiem. Mamy ze sobą lornetkę i kierujemy ją na każdego,

kto jest choć minimalnie podobny do jakiejś sławnej osoby.

Do tej pory udało nam się zobaczyć Judi Dench, Denzela Washingtona

i młodego Jimmy’ego Stewarta. Nasza wycieczka obejmuje przeprawę

promem do Statui Wolności, a gdy tam docieramy, prosimy jakąś panią

w średnim wieku, żeby zrobiła nam zdjęcie przed cokołem, ze słońcem

w oczach i wiatrem we włosach.

Kobieta pyta nas słodko:

– Skąd jesteście?

– Stąd – odpowiada Alex w tym samym momencie, gdy ja mówię: –

Z Ohio.

W połowie wycieczki się odłączamy i idziemy do Cafe Lalo z mocnym

postanowieniem, żeby usiąść dokładnie w tym miejscu, w którym siedzieli

Meg Ryan i Tom Hanks w filmie Masz wiadomość. Na zewnątrz jest

chłodno, miasto stroi się dla nas w swoje najlepsze barwy, a wiosennie

różowe i białe płatki kwiatów przemykają ulicami, podczas gdy my

sączymy swoje cappuccino.

Alex mieszka w Nowym Jorku na stałe już od pięciu miesięcy, odkąd

zakończył semestr zimowy w szkole i znalazł sobie tutaj długoterminowe


zastępstwo na semestr wiosenny.

Nie miałam pojęcia, że zwyczajne życie może wyglądać właśnie tak –

jak wakacje, z których nie trzeba wracać do domu.

Oczywiście nie zawsze tak jest. W większość weekendów Alex musi

pracować nad własnymi tekstami albo sprawdzać prace domowe i planować

lekcje, a w tygodniu widuję go tylko podczas półprzytomnego porannego

pocałunku (po którym zasypiam czasem tak szybko, że w ogóle go potem

nie pamiętam). Poza tym trzeba robić pranie i zmywać naczynia (Alex się

upiera, żeby to robić od razu po kolacji), płacić podatki, chodzić do

dentysty i szukać zgubionych kart do metra.

Ale są też odkrycia, codzienne odkrywanie nowych kawałków

mężczyzny, którego kocham.

Okazuje się na przykład, że Alex nie potrafi zasnąć, kiedy leżymy na

łyżeczkę. Musi się ułożyć cały po swojej stronie łóżka, a ja po swojej. Za to

w środku nocy budzę się z przegrzania, bo przez sen zarzuca na mnie rękę

albo nogę, i muszę go z siebie spychać, żeby ostygnąć.

To niesamowicie irytujące, ale w chwili, gdy znowu jest mi

komfortowo, uśmiecham się do siebie w ciemności i czuję niewiarygodne

szczęście, że co noc mogę spać obok swojej ulubionej osoby na świecie.

Z nim nawet przegrzanie wydaje się przyjemniejsze.

Czasem, kiedy gotujemy (a raczej on gotuje), włączamy w kuchni

muzykę i tańczymy. Nie bujamy się w czułym objęciu, jakbyśmy wyszli

z kadru jakiegoś romantycznego filmu, tylko kręcimy się i wyginamy jak

idioci, aż dostajemy zawrotów głowy, śmiejąc się przy tym do łez. Czasem

się przy tym nagrywamy i wysyłamy filmik do Davida i Thama albo

Parkera i Prince’a.

Moi bracia odwdzięczają się własnymi nagraniami kuchennych

wygibasów.
David odpowiada coś w stylu: Kocham was, wariaty albo: Jak widać,

tańczyć każdy może.

Jesteśmy szczęśliwi, a nawet kiedy nie jesteśmy, to z Aleksem i tak jest

o wiele lepiej niż bez niego.

Ostatnią atrakcją wieczoru, podczas którego bawimy się w turystów,

jest Times Square. Najgorsze zostawiliśmy sobie na koniec, ale to swoisty

rytuał przejścia, więc Alex się upiera, żeby tam pójść.

– Jeśli tam nadal będziesz potrafiła mnie kochać – mówi – to będę

wiedział, że to prawdziwa miłość.

– Jeśli nie będę potrafiła cię kochać na Times Square, to nie zasługuję

na ciebie w antykwariacie – odpowiadam.

Gdy wychodzimy ze stacji metra, Alex bierze mnie za rękę. Myślę, że

wynika to nie tyle z przywiązania (on nadal nie przepada za publicznym

okazywaniem uczuć), ile raczej z autentycznej obawy, że zostaniemy

rozdzieleni w dzikim tłumie, w którego stronę zmierzamy.

Na placu – otoczeni błyskami lamp, artystami ulicznymi

wymalowanymi srebrną farbą i przepychającymi się turystami –

wytrzymujemy całe trzy minuty. Tyle tylko, żeby zdążyć cyknąć sobie mało

korzystne selfie ze spłoszonymi minami. Potem robimy w tył zwrot

i maszerujemy prosto do metra.

Po powrocie do mieszkania – naszego mieszkania – Alex zdejmuje buty

i ustawia je równo na macie (tak, mamy matę na buty, jesteśmy dorośli) tuż

obok moich.

Rano muszę skończyć pisać artykuł – pierwszy w swojej nowej pracy.

Bałam się powiedzieć Swapnie, że odchodzę, ale ona nie była na mnie zła.

Wręcz przeciwnie – przytuliła mnie (czułam się, jakby przytulała mnie

Beyoncé), a wieczorem przysłała nam pod drzwi butelkę szampana.


Gratuluję rubryki, Poppy – przeczytałam na bileciku. – Zawsze

wiedziałam, że daleko zajdziesz. Serdeczności, Swapna.

Paradoks tej sytuacji polega na tym, że nie wybieram się już nigdzie

daleko, a przynajmniej nie służbowo. Jednak pod wieloma innymi

względami moja praca aż tak bardzo się nie zmieni – nadal będę odwiedzać

restauracje i bary, pisać o nowych galeriach i lodziarniach powstających

w Nowym Jorku.

Ale rubryka „Ludzie spotkani w Nowym Jorku” będzie inna – będę się

skupiać na portretach, a nie na recenzjach. Będę odkrywać własne miasto,

ale oczami tych, którzy je kochają; będę spędzać czas z różnymi osobami

w ich ulubionych nowych miejscach i dowiadywać się, dlaczego uważają je

za wyjątkowe.

Mój pierwszy tekst jest poświęcony nowej kręgielni w Brooklynie,

urządzonej w staroświeckim stylu. Alex poszedł ze mną wybadać to

miejsce, a ja, gdy tylko dostrzegłam na sąsiednim torze Dolores – ze

spersonalizowaną złotą kulą, rękawiczkami w tym samym kolorze i burzą

napuszonych siwych włosów – wiedziałam, że to jest właśnie osoba, od

której mogę się czegoś dowiedzieć. Po paru kuflach piwa, długiej rozmowie

i lekcji gry w kręgle miałam już wszystko, czego potrzebowałam do

swojego artykułu, ale i tak poszliśmy z Aleksem i Dolores do knajpy z hot

dogami przy tej samej ulicy i siedzieliśmy tam prawie do północy.

Tekst jest już prawie gotowy, wymaga tylko ostatnich szlifów, ale to

może poczekać do rana. Jestem wykończona po naszej długiej wycieczce

i mam ochotę już tylko paść na kanapę.

– Jak dobrze być w domu – mówi Alex, po czym otacza mnie

ramieniem i przyciąga mocno do siebie.

Wsuwam mu rękę pod koszulkę na plecach i całuję tak, jak miałam na

to ochotę przez cały dzień.


– Dom – mruczę – to moje ulubione miejsce.

– Moje też – szepcze, opierając mnie o ścianę.

W następne wakacje wyjedziemy z miasta. Spędzimy cztery dni na

włóczeniu się po Norwegii i kolejne cztery dni w Szwecji. Nie odwiedzimy

lodowego hotelu. (Alex jest nauczycielem, a ja dziennikarką i oboje

jesteśmy milenialsami; nie mamy na to pieniędzy).

Zostawię Rachel klucz do mieszkania, żeby podlewała nasze rośliny,

a po powrocie ze Szwecji polecimy do Linfield, gdzie spędzimy resztę

wakacji Aleksa.

Będziemy mieszkać w domu Betty, Alex zajmie się drobnymi pracami

remontowymi, a ja będę siedzieć na podłodze, objadać się twizzlersami

i wymyślać nowe sposoby na sprowadzenie rumieńca na jego twarz.

Zedrzemy tapetę i wybierzemy nowe kolory farb. Będziemy pić napoje bez

cukru na obiadach z jego tatą, braćmi, bratanicami i bratankiem. Będziemy

siedzieć na ganku z moimi rodzicami i patrzeć na pobojowisko Byłych

Samochodów Rodziny Wrightów. Będziemy przymierzać nasze rodzinne

miasteczko tak samo, jak przymierzamy razem Nowy Jork. Zobaczymy, czy

nam w nim dobrze, czy chcemy tam być.

Ale ja już wiem, jak będę się czuła.

Gdziekolwiek jest on, tam będzie moje ulubione miejsce.

– Co? – pyta teraz, a zaczątek uśmiechu ciągnie go za kąciki ust. –

Dlaczego tak na mnie patrzysz?

– Jesteś po prostu… – Kręcę głową, szukając słów zdolnych wyrazić to,

co czuję. – Strasznie wysoki.

Jego uśmiech jest szeroki, nieskrępowany – oto Nagi Alex, cały

wyłącznie dla mnie.

– Ja też cię kocham, Poppy Wright.


Jutro będziemy się kochać jeszcze trochę bardziej, tak samo jak pojutrze

i popojutrze.

I nawet w te dni, gdy będzie nam trudno – jednemu z nas albo obojgu –

zostaniemy tutaj, gdzie czujemy się całkowicie poznani i całkowicie

akceptowani przez osobę, którą kochamy pod każdym względem, z głębi

serca. Jestem tutaj ze wszystkimi wersjami Aleksa, które poznałam w ciągu

dwunastu lat naszych wspólnych wakacji. I nawet jeśli w życiu nie chodzi

wyłącznie o to, żeby być szczęśliwą, to ja w tej chwili jestem. Do szpiku

kości.
Podziękowania
Jest tak wiele osób, bez których ta książka by nie zaistniała. Po pierwsze

i najważniejsze chciałabym podziękować Parker Peevyhouse. To właśnie

z tobą rozmawiałam przez telefon, gdy dotarło do mnie, co powinnam

napisać w następnej kolejności. Gdyby nie tamta rozmowa, nie sądzę, żeby

udało mi się stworzyć tę książkę. Dziękuję, przyjaciółko.

Dziękuję również swoim wspaniałym redaktorkom Amandzie Bergeron

i Sareer Khader. Nie ma słów, które mogłyby wyrazić, ile dla mnie znaczyła

współpraca z wami. Czas i troska, jakie włożyłyście w to, żeby mi pomóc

znaleźć nie tylko jakąś książkę, ale właściwą książkę, to coś, o czym

większość autorek może tylko pomarzyć. Dzielenie się odpowiedzialnością

i kontrolą nad własną pracą może napawać lękiem, ale ja na każdym etapie

tej drogi wiedziałam, że jestem w najlepszych rękach. Dziękuję za to, że

popchnęłyście mnie i moje pisanie do przekraczania własnych granic, oraz

za to, że stanowicie zespół, z którym tak wspaniale się współpracuje.

Na ogromne podziękowania zasługują również Jessica Mangicaro,

Dache Rogers i Danielle Keir. Nie jestem przekonana, czy bez was

ktokolwiek czytałby tę powieść. Dziękuję, że wykorzystujecie swój talent

i pasję do promowania moich tekstów. Dzięki wam wszystko nabiera

jaśniejszych barw.

Dziękuję także wszystkim innym osobom pracującym w Berkley, że

tworzycie tak ciepły i wspierający dom dla moich książek. Na specjalne

podziękowania zasługują między innymi: Claire Zion, Cindy Hwang,

Lindsey Tulloch, Sheila Moody, Andrea Monagle, Jessica McDonnell,

Anthony Ramondo, Sandra Chiu, Jeanne-Marie Hudson, Craig Burke,


Christine Ball oraz Ivan Held. Mam ogromne szczęście, że mogę z wami

pracować.

Dziękuję swojej wspaniałej agentce Taylor Haggerty, a także

pozostałym członkiniom fantastycznego zespołu agencji Root Literary –

Holly Root, Melanie Figueroa, Molly O’Neill – za wasze zaangażowanie,

oddanie i życzliwość. A także, co może najważniejsze, za wspaniałe różowe

wino.

Na podziękowania zasługują również Lana Popović Harper, Liz Tingue

i Marissa Grossman – od samego początku jesteście dla mnie ogromnym

wsparciem.

Moi drodzy przyjaciele i przyjaciółki: Brittany Cavallaro, Jeff Zentner,

Riley Redgate, Bethany Morrow, Kerry Kletter, David Arnold, Justin

Reynolds, Adriana Mather, Candice Montgomery, Eric Smith, Tehlor Kay

Mejia, Anna Breslaw, Dahlia Adler, Jennifer Niven, Kimberly Jones i Isabel

Ibañez od lat sprawiają, że moje życie (i pisanie) staje się coraz lepsze.

Nawet nie wiem, jak wyrazić swoją wdzięczność.

Wsparcie społeczności wydawniczej oraz podziwianych przeze mnie

autorów i autorek znaczy dla mnie ogromnie dużo nie tylko na płaszczyźnie

osobistej. Jest to też główny powód, dla którego nadal mogę wykonywać

pracę, którą tak bardzo kocham. Na szczególne podziękowania zasługują

Siobhán Jones oraz cały zespół Book of the Month, a także: Ashley Spivey,

Zibby Owens, Robin Kall, Vilma Iris, Sarah True, Christina Lauren,

Jasmine Guillory, Sally Thorne, Julia Whelan, Amy Reichert, Heather

Cocks, Jessica Morgan i Sarah MacLean. Wasza życzliwość i wsparcie są

dla mnie bardzo ważne na tej drodze.

Jak zawsze dziękuję całej swojej rodzinie, że wychowała mnie na osobę

zarówno dość dziwną, jak i dziwnie pewną siebie, oraz mojemu mężowi za
to, że w drodze do kuchni zatrzymuje się, żeby pocałować mnie w głowę.

Jesteś najlepszy i nie wiem, czym na ciebie zasłużyłam.


PRZEWODNIK CZYTELNICZY

LUDZIE,
KTÓRYCH
SPOTYKAMY
NA WAKACJACH

EMILY HENRY
Książka od kuchni

Pytania do dyskusji

Co czytać dalej
PRZEWODNIK CZYTELNICZY

Książka od kuchni
Zawsze, gdy zaczynam oglądać Kiedy Harry poznał Sally, czuję się,

jakbym oglądała ten film po raz pierwszy. I nie chodzi o to, że nie

pamiętam każdej kultowej sceny z mistrzowskiej komedii romantycznej

Nory Ephron – bo pamiętam.

Chodzi o to, że czuję niechęć do Harry’ego. Za każdym razem. Łapię

się na tym, że myślę sobie choćby przez krótką chwilę: Nie pamiętałam, że

on jest aż taki okropny! Albo: Sally naprawdę ratuje ten film. Cyniczny,

napalony Harry z pierwszych scen wydaje mi się niemal nie do zniesienia.

Potem jednak Ephron zaczyna czarować i wszystko się zmienia. Pojawia się

bardziej wrażliwy Harry, prawdziwy Harry, Harry zdolny do wielkiej

miłości i czułości, taki, który potrzebuje tylko trochę czasu, żeby dorosnąć

– do Sally i do mnie.

Razem, przez kolejne minuty i lata, ja i Sally zakochujemy się

w ostatniej osobie, co do której byśmy się tego spodziewały.

Gdy zaczynałam pisać Ludzi, których spotykamy na wakacjach, nie

miałam zamiaru robić tego w hołdzie dla jednej z moich ulubionych

komedii romantycznych. Być może jednak Ephron odcisnęła na mnie

niezatarte piętno, zasiała ziarno fascynacji bohaterami, którzy drażnią,

irytują i złoszczą, aż w końcu przestają. Nie tylko dlatego, że się zmienili,

ale też dlatego, że to my zaczynamy dostrzegać, kim są w pełni.

I właśnie o tym chciałam napisać książkę. O dwojgu ludzi, którzy nie

mają oczywistych powodów, żeby się polubić, a co dopiero pokochać.

O dwojgu ludzi, którzy mają ze sobą tak mało wspólnego, że miłość zdaje
się w ogóle nie wchodzić w grę i dlatego mogła rozkwitnąć między nimi

przyjaźń. Ta jedyna w swoim rodzaju, prawdziwa, głęboka, bezwarunkowa

przyjaźń, która staje się częścią naszego DNA i bez której człowiek

przestaje się czuć sobą. Alex i Poppy, Poppy i Alex.

Z pozoru jest to oczywiście książka o wakacjach, napisana w czasach

sprzed COVID-19, gdy weekendowe wycieczki i loty transkontynentalne

były o wiele bardziej w naszym zasięgu niż w pandemii. Jednak podobnie

jak w przypadku Harry’ego – a także Aleksa – pozory rzadko

odzwierciedlają prawdę, a przynajmniej nie całą prawdę.

W rzeczywistości jest to książka o domu. O odnajdowaniu go,

pozostawaniu w nim, objęciu go mocno ramionami i wdychaniu jego

zapachu, póki nie wypełni nam płuc. To książka o świecie skrojonym dla

dwojga, magicznym diagramie Venna utworzonym dzięki wyjątkowej

przyjaźni: Ty, Ja oraz uświęcona przestrzeń wspólna zwana Nami.

Tak więc, nawet jeśli nie możesz teraz wskoczyć w samolot ani wcisnąć

się do busa, wyszperać na Grouponie zniżki na nocleg w motelu

urządzonym w klimacie country ani skorzystać z taksówki wodnej,

zapewniającej zresztą wątpliwy poziom bezpieczeństwa, mam nadzieję, że

ta książka przeniesie cię w jakieś magiczne miejsce. Że pozwoli ci poczuć

we włosach oceaniczny wiatr, a w nozdrzach zapach piwa rozlanego na

podłodze w barze karaoke. Ale mam też nadzieję, że po tym wszystkim

sprowadzi cię z powrotem do domu i napełni szaleńczą wdzięcznością za

ludzi, których kochasz.

Bo tak naprawdę liczy się nie to, dokąd się wybierzemy. Liczą się

ludzie, których spotkamy po drodze. A nade wszystko liczą się ci, którzy

zostają, którzy stają się domem.


PRZEWODNIK CZYTELNICZY

Pytania do dyskusji
1. Przy pierwszym spotkaniu Alex i Poppy czują do siebie niechęć. Czy

zdarzyło ci się zaprzyjaźnić z kimś, kto z początku zrobił na tobie złe

wrażenie?

2. Czy jest coś, co robisz na wakacjach, a na co w życiu codziennym

raczej sobie nie pozwalasz? Czy anonimowość daje ci pewien komfort?

3. Czy zdarzyło ci się osiągnąć jakiś cel i zareagować na to

w nieoczekiwany dla siebie sposób?

4. Jakie jest twoje najgorsze wspomnienie z wakacji? A najlepsze?

5. Poppy przeżywa wypalenie zawodowe. Czy tobie też zdarzyło się

doświadczyć tego rodzaju zmęczenia? W jaki sposób udało ci się je

pokonać?

6. Na który spośród Wakacyjnych Wyjazdów Aleksa i Poppy masz

największą ochotę się wybrać? A na który najmniejszą?

7. Ponieważ Poppy dorastała w niewielkim mieście, trudno było jej się

uwolnić od opinii, która do niej przylgnęła – a przynajmniej trudno było

jej uwierzyć, że może to zrobić. Czy zdarzyło ci się kiedyś spotkać

z niezrozumieniem, a jeśli tak, w jaki sposób udało ci się to

przezwyciężyć?

8. Dlaczego twoim zdaniem Poppy i Alex potrzebowali tak dużo czasu,

żeby wyznać sobie uczucie?


9. Rachel ma wiele do powiedzenia na temat różnicy między osiągnięciem

zadowolenia a zrealizowaniem celu. Czy któraś z tych spraw jest dla

ciebie ważniejsza? Czy twoim zdaniem wykluczają się one wzajemnie,

czy też mogą współistnieć?

10. Jak myślisz, czy Poppy i Aleksowi uda się utrzymać związek?
PRZEWODNIK CZYTELNICZY

Co czytać dalej
Co Emily Henry nosi w bagażu podręcznym?

Evvie zaczyna od nowa, Linda Holmes

The Invisible Husband of Frick Island, Colleen Oakley

The Boyfriend Project, Farrah Rochon

The Marriage Game, Sara Desai

Eliza Starts a Rumor, Jane L. Rosen

Royal Holiday, Jasmine Guillory

One to Watch, Kate Stayman-London

East Coast Girls, Kerry Kletter

Luster, Raven Leilani

Ostatnia prawdziwa singielka, Lauren Ho

Something to Talk About, Meryl Wilsner

Queenie, Candice Carty-Williams


Fot. Devyn Glista / St. Blanc Studios

Emily Henry pisze historie o miłości i rodzinie zarówno dla młodzieży, jak

i dla dorosłych. Uczyła się twórczego pisania w Hope College i w New


York Center for Art & Media Studies. Większość czasu spędza w Cincinnati

w stanie Ohio i w sąsiadującym stanie – Kentucky.

Odwiedź ją na Instagramie:

EmilyHenryWrites
Tytuł oryginału:

People We Meet on Vacation

Redaktorka prowadząca: Ewa Pustelnik

Wydawczyni: Agata Garbowska-Karolczuk

Redakcja: Anna Płaskoń-Sokołowska

Korekta: Beata Wójcik

Opracowanie graficzne okładki: Łukasz Werpachowski

Projekt okładki: Ashley Tucker

People We Meet on Vacation

Copyright © 2021 by Emily Henry

All rights reserved.

Readers Guide copyright © 2021 by Emily Henry

Copyright © 2022 for the Polish edition by Wydawnictwo Kobiece Łukasz

Kierus

Copyright © for the Polish translation by Aleksandra Weksej, 2022

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone.

Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki

całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania

pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2022

ISBN 978-83-67335-71-3

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl


Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Ossowska

You might also like