Professional Documents
Culture Documents
MIASTO SZCZESLIWE Jak Zmienic Nasze Zycie Zmieniajac Nasze Miasta
MIASTO SZCZESLIWE Jak Zmienic Nasze Zycie Zmieniajac Nasze Miasta
error on line 1296 at column 336: Comment must not contain '--' (double-hyphen)
1.
2.
Myliłby się jednak ten, kto uznałby, że to książka dla urzędników, architektów,
urbanistów (zna ktoś takiego?) i miejskich aktywistów. Owszem, ona jest także
dla nich. Ale przede wszystkim jest to książka dla każdego, kto żyje w mieście
(bądź na jego rozproszonych obrzeżach) i stara się nad otaczającą go
rzeczywistością pochylać się na tyle świadomie, na ile to jest możliwe. Charles
Montgomery bowiem, chcąc odpowiedzieć na nurtujące go pytanie o miasto
szczęśliwe, musi najpierw znaleźć definicję samego szczęścia. A tej bez
wątpienia ciekawi są wszyscy, sprawa dotyczy bowiem każdego bez wyjątku.
Co jednak ważniejsze, splecenie wątków dotyczących miasta z tymi, które
opowiadają o naszym szczęściu, uświadamia nam, nieraz w sposób bolesny i
dobitny, jak bardzo nasz dobrostan psychiczny zależy od jakości przestrzeni, w
której przyszło nam żyć. W kontekście lektury Montgomery’ego sprawa wycięcia
parku w Rybniku nabiera wręcz filozoficznego czy prawno-człowieczego
wymiaru. Nie jest już tylko zbrodnią na przyrodzie, jest zamachem władz miasta
na poczucie szczęścia jego obywateli.
Szukając wraz z autorem miasta szczęśliwego, odkrywamy też coś, co
dopiero dziś i bardzo powoli zaczyna nam się tutaj, w Europie, odbijać
neoliberalną czkawką. Otóż model oparty na wzroście gospodarczym prowadzi
wprawdzie do bogacenia się społeczeństw, ale to wcale nie oznacza, że stają się
one szczęśliwsze.
„Ogromnemu wzrostowi zamożności w minionym półwieczu nie
towarzyszył przypływ niepohamowanego szczęścia” – zauważa Montgomery i
tylko pozornie jest to powtórzenie znanego wszystkim komunału, że pieniądze
szczęścia nie dają. Tutaj zostaje nam to jednak pokazane na przykładach i wsparte
wynikami badań, które sprawiają, że człowiek zaczyna się poważnie zastanawiać
nad swoim życiem.
Charyzmatyczny burmistrz Bogoty, Enrique Peñalosa, mówi zaś
Montgomery’emu:
„Być może nie zdołamy sprawić, by wszyscy byli równie bogaci jak
Amerykanie. Możemy jednak tak zaprojektować miasto, aby dać ludziom
poczucie godności i pozwolić im, by poczuli się bogaci. To samo miasto może
sprawić, że będą szczęśliwsi”.
To właśnie za Peñalosą Montgomery powtarza w książce słowa, które dziś,
zwłaszcza w Polsce, w kontekście tutejszej architektury i urbanistyki brzmią
jakoś dziwnie, egzotycznie, szalenie staroświecko, wręcz niemodnie. Jednym z
nich jest tytułowe szczęście, drugim jest godność. Przez ostatnich dwadzieścia
pięć lat skutecznie wymazywano te słowa z naszej przestrzeni. Co innego się
liczyło inne kryteria przykładaliśmy do budynków i miast, by je oceniać.
Szczęście i godność nie łapały się do ewaluacyjnych tabelek. A szkoda, o tych
dwóch pojęciach nie można zapominać, bo tylko z nimi architektura i urbanistyka
mają jakikolwiek społeczny sens.
3.
4.
5.
6.
Burmistrz od szczęścia
Ruch społeczny
Czy rzeczywiście w urbanistyce drzemie tak potężna moc, że jest ona w stanie
decydować o naszym szczęściu? Warto się nad tym zastanowić, gdyż przesłanie o
mieście szczęśliwym zaczyna zyskiwać zwolenników na całym świecie. Od
chwili zakończenia trzyletniej kadencji Peñalosy na stanowisku burmistrza (w
Kolumbii sprawowanie urzędu przez więcej niż jedną kadencję z rzędu jest
niedozwolone), do Bogoty przylatywały już delegacje z kilkudziesięciu
metropolii, aby na miejscu zbadać, na czym polegała metamorfoza stolicy.
Peñalosa i jego młodszy brat Guillermo, były zarządca parków miejskich,
zapraszani byli ponadto do miast na wszystkich kontynentach, by służyć radą
lokalnym władzom. Podczas gdy starszy z braci pozyskiwał wyznawców nowej
miejskiej filozofii6 od Szanghaju poprzez Dżakartę aż po Lagos, młodszy trafił do
Guadalajary, Meksyku i Toronto. Kiedy Guillermo zachęcał do działania setki
aktywistów w Portland, Enrique nakłaniał planistów w Los Angeles, by
rozmyślnie doprowadzili do tego, aby ruch uliczny stał się na tyle nieznośny, że
kierowcy sami po prostu zrezygnują z samochodów. W roku 2006 o Enrique
Peñalosie mówił cały Manhattan, po tym jak oświadczył on tłumom mających
obsesję na punkcie korków nowojorczyków, że powinni zupełnie zamknąć
Broadway dla pojazdów silnikowych. Trzy lata później ta nierealna z pozoru
wizja zaczęła się urzeczywistniać wokół Times Square. „Miasto szczęśliwe”
zyskało wymiar globalny.
Bracia Peñalosa nie są bynajmniej jedynymi uczestnikami krucjaty
zmierzającej do stworzenia miasta szczęśliwego. Korzenie tego ruchu tkwią w
antymodernistycznej gorączce z lat sześćdziesiątych XX wieku. Od tego czasu
stopniowo wciąga on architektów, działaczy środowiskowych, ekspertów od
zdrowia publicznego i inżynierii transportu, teoretyków sieci oraz polityków do
walki o kształt i duszę naszych miast, czyli konfrontacji, która zaczyna wreszcie
osiągać masę krytyczną. To właśnie jego zwolennicy zrywają autostrady wiodące
przez Seul, San Francisco i Milwaukee, eksperymentują z wysokością i kształtem
budynków, jak również z formą ich fasad, zamieniają asfaltowe pustynie wokół
podmiejskich galerii handlowych w miniaturowe miasteczka. Przekształcają
nawet całe miasta, by lepiej dopasować je do potrzeb dzieci. Zrywają też płoty na
tyłach domów i przywracają dawny wygląd krzyżującym się ścieżkom w
sąsiedztwie. Przede wszystkim zaś reorganizują scalające miasta sieci i układy i
na nowo formułują zasady, które określają wygląd i funkcję naszych budynków.
Niektórzy spośród tych ludzi nawet nie zdają sobie sprawy, że należą do tego
samego ruchu. Niemniej jednak wspólnymi siłami nakierowują już stalową kulę
burzącą na wiele spośród obiektów czy miejsc, które stworzyliśmy w ciągu
minionego półwiecza.
Peñalosa twierdzi, że najbardziej nieszczęśliwymi miastami świata –
ośrodkami, których sposób funkcjonowania sprawia, że bogactwo staje się udręką
– nie są wcale przeludnione metropolie Afryki czy Ameryki Południowej.
— To najbardziej dynamicznie rozwijające się gospodarki dwudziestego
wieku stworzyły najnieszczęśliwsze spośród wszystkich miast – powiedział mi
kiedyś, przekrzykując ruch uliczny w Bogocie. – Mam oczywiście na myśli Stany
Zjednoczone i aglomeracje, takie jak Atlanta Phoenix czy Miami, całkowicie
zdominowane przez prywatne samochody.
Dla większości Amerykanów stwierdzenie, że dobrobyt materialny i ich
ukochany samochód utrudniają jedynie zamożnym miastom osiągnięcie
szczęścia, jest równoznaczne z herezją. Gdy jakiś kolumbijski polityk służy radą
ubogim tego świata, to jedno; lecz to zupełnie co innego, gdy człowiek ten
sugeruje, że najpotężniejszy naród naszego globu powinien wziąć sobie do serca
krytyczne uwagi na temat ścieżki swego rozwoju, pochodzące wprost z
wyboistych gościńców i bezdroży Ameryki Południowej. Jeśli jednak Peñalosa
ma rację, to myliły się nie tylko całe pokolenia planistów, budowniczych,
polityków i deweloperów. Także miliony zwykłych ludzi w niewłaściwym
miejscu skręciły z drogi ku szczęśliwemu życiu, by znaleźć się w ślepym zaułku.
I rzeczywiście, w ciągu kilku ostatnich dziesięcioleci dobrobyt materialny i
poczucie szczęścia rzeczywiście chadzały w Ameryce zupełnie odmiennymi
drogami.
Paradoks szczęścia
Gdyby sądzić na podstawie samego tylko bogactwa, ostatnie półwiecze winno
być okresem nieopisanej wręcz szczęśliwości dla mieszkańców Stanów
Zjednoczonych i innych zamożnych krajów, takich jak Kanada, Japonia i Wielka
Brytania. Gromadzeniu skarbów nie było końca. Na przełomie XX i XXI wieku
Amerykanie podróżowali, jedli, kupowali i wyrzucali więcej niż kiedykolwiek, a
także wykorzystywali więcej przestrzeni niż dotychczas. Nigdy dotąd tak wielkiej
rzeszy osób nie było dane zrealizować marzenia o posiadaniu własnego
jednorodzinnego domu z ogrodem. Łączna ilość samochodów – jak również
sypialń i toalet – znacznie przewyższała liczbę korzystających z nich istot
ludzkich.7,8 Był to czas bezprecedensowego powodzenia i rozwoju, przynajmniej
do chwili, gdy wielki kryzys z roku 2008 przekłuł nagle nadęty balon optymizmu
i łatwego kredytu.
Jednakże wyśmienitej koniunkturze z ostatnich dekad XX wieku nie
towarzyszył wcale analogiczny rozkwit poczucia szczęścia i zadowolenia z życia.
Wyniki odnośnych badań dowodzą, że w tym samym okresie mieszkańcom
Stanów Zjednoczonych, w ich własnej ocenie, powodziło się właściwie coraz
gorzej. Podobnie rzecz się miała z obywatelami Japonii i Zjednoczonego
Królestwa, a w Kanadzie sytuacja wyglądała niewiele lepiej. Nawet Chiny,
wschodząca gwiazda w dziedzinie kolosalnego wzrostu PKB, dostarczają
kolejnych dowodów na istnienie tego paradoksu. Pomiędzy rokiem 1999 a 2010,
czyli w ciągu dekady, w której średnia siła nabywcza zwiększyła się w tym kraju
ponad trzykrotnie9, oceny jego mieszkańców dotyczące zadowolenia z życia –
według badań Instytutu Gallupa – pozostały daleko w tyle (choć Chińczycy
mieszkający w miastach okazali się trochę szczęśliwsi od swych rodaków
żyjących na wsiach).
W końcowych dziesięcioleciach ubiegłego wieku Amerykanie coraz częściej
uskarżali się na problemy osobiste. W roku 2005 depresja kliniczna występowała
od trzech do dziesięciu razy częściej niż jeszcze dwa pokolenia wstecz.10 Pięć lat
później już co dziesiąty Amerykanin donosił, że cierpi na depresję. W roku 2007
liczba studentów z tego rodzaju zaburzeniami była od sześciu do ośmiu razy
większa niż w roku 1938. A chociaż wyniki odnośnych badań mogą być
częściowo uwarunkowane czynnikami kulturowymi – takimi jak zwiększona
akceptacja społeczna dla przyznawania się do tego rodzaju zaburzeń – to
obiektywne wskaźniki zdrowia psychicznego także nie wyglądają zbyt
zachęcająco. Uczniowie szkół średnich i studenci – a więc grupa, którą najłatwiej
jest przebadać – pną się coraz wyżej po szczeblach drabiny, pogodnie nazwanej
przez badaczy zdrowia psychicznego skalą paranoi, histerii, hipochondrii i
depresji.11 Co dziesiąty Amerykanin przyjmuje dziś antydepresanty.12
Analizy niezależnych zespołów ekspertów w rodzaju Cato Institute
upewniają nas, że „wysoki poziom wolności gospodarczej i wysokie średnie
dochody należą do czynników najsilniej wpływających na subiektywne poczucie
pomyślności”.13 Oznacza to, że bycie bogatym i wolnym powinno sprawiać, że
człowiek czuje się również szczęśliwszy. Dlaczego zatem ogromnemu wzrostowi
zamożności w minionym półwieczu nie towarzyszył przypływ niepohamowanego
szczęścia? Co takiego neutralizowało dobroczynny wpływ tych wielkich gór
pieniędzy?
Niektórzy psychologowie wskazują tutaj na zjawisko zwane „adaptacją
hedonistyczną” lub „hedonistycznym kieratem” (ang. hedonic treadmill), czyli
naturalną ludzką skłonność do zwiększania życiowych oczekiwań w miarę
polepszania się naszej sytuacji. Teoria ta sugeruje, że im bardziej stajemy się
bogaci, tym częściej porównujemy się do innych zamożnych ludzi i tym szybciej
zaczyna nam się nakręcać spirala pragnień, przez co w końcu czujemy się tak,
jakbyśmy wciąż stali w miejscu. Inni z kolei obwiniają o wszystko wzrastające
rozwarstwienie dochodów oraz fakt, że miliony Amerykanów z klasy średniej
uświadomiły sobie, że zostają coraz bardziej w tyle za najbogatszymi członkami
społeczeństwa, zwłaszcza w perspektywie dwóch ostatnich dziesięcioleci. W obu
tych koncepcjach jest trochę racji i obie tłumaczyć mogą po części omawiane
zjawisko. Jednakże ekonomiści gruntownie przetrawili dostępne wyniki badań i
doszli do wniosku, że tylko częściowo wyjaśniają one rosnącą przepaść między
bogactwem materialnym a emocjonalnym.14
Weźmy pod uwagę następującą kwestię: trwającej od dziesięcioleci
ekspansji amerykańskiej gospodarki towarzyszyła migracja społeczeństwa ze wsi
do miast, a z miast do świata stanowiącego swego rodzaju etap pośredni, czyli na
obszar eksurbanizacji (ang. urban sprawl). Od roku 1940 rozwój miast polegał
tak naprawdę na rozrastaniu się obszarów podmiejskich.15 W ciągu dekady
poprzedzającej wielki krach z roku 2008 gospodarkę w dużym stopniu napędzał
niepowstrzymany proces mnożenia ślepych uliczek i zabudowy szeregowej oraz
koncentrowanie usług i udogodnień w wielkich centrach handlowych na
obrzeżach miast. Przez pewien czas nie sposób było wręcz odróżnić rozwoju od
suburbanizacji, gdyż stanowiły one jedno i to samo zjawisko. Nigdy wcześniej
tak wielu ludzi nie dostało od życia dokładnie tego, czego – jak sądziło –
naprawdę pragnęło. Wszystkie nasze przekonania dotyczące jakości życia
zdawałyby się sugerować, że ten bezprecedensowy rozkwit przedmieść powinien
sprzyjać wzrostowi poczucia szczęścia i zadowolenia. Czemu zatem tak się nie
działo? Dlaczego wiara w ten model życia tak szybko się rozwiała? Otóż wielki
wstrząs, jaki rozpoczął się wraz z kryzysem hipotecznym z roku 2008, najsilniej
dał się odczuć właśnie w najnowszych, najbardziej wymuskanych i
rozproszonych dzielnicach amerykańskiego miasta.
Peñalosa twierdził, że nazbyt wiele zamożnych społeczności wykorzystało
swe bogactwo w sposób, który, zamiast pozwolić rozwiązać problemy, z jakimi
borykają się wielkie miasta, jedynie je zaostrzył. Czy taka opinia mogłaby nam
pomóc wyjaśnić paradoks szczęścia?
To z pewnością wyśmienity moment, aby wziąć pod uwagę myśl
Kolumbijczyka, właśnie teraz, gdy przy dziesiątkach tysięcy świeżo
wybetonowanych ślepych uliczek w całej Ameryce od sześciu wiosen nie wyrósł
ani jeden nowy dom. Poczynając od Stanów Zjednoczonych, poprzez Irlandię, a
kończąc na Hiszpanii, społeczności zamieszkujące na skraju obszaru
eksurbanizacji, tej najbardziej amerykańskiej spośród urbanistycznych form,
muszą jeszcze poczekać, aż ich domy odzyskają wartość sprzed kryzysu.
Przyszłość miast pozostaje wciąż niepewna.
Nadszedł właśnie nieczęsty w dziejach ludzkości moment, kiedy to
społeczności i rynki zdają się wahać pomiędzy status quo a radykalną zmianą
stylu życia i metod organizowania naszej egzystencji w wielkim mieście. Dane
pochodzące ze spisu ludności na przełomie roku 2010 i 2011 wykazały, że
pierwszy raz od dziewięćdziesięciu lat centra największych amerykańskich
metropolii przeżywały większy wzrost niż ich przedmieścia. Jest jednak jeszcze
za wcześnie, aby wyrokować, czy tendencja do rozpraszania przestrzennego
naszych miast uległa już całkowitemu odwróceniu.16 W grę wchodzi tutaj zbyt
wiele czynników, od przedłużającego się zastoju na rynku budownictwa
mieszkaniowego i wysokiego bezrobocia, po najniższą w dziejach mobilność
populacji. Istnieją jednak i inne siły, wszechogarniające i wystarczająco potężne,
by na dobre zmienić bieg dziejów naszych miast.
Pierwszą z nich jest rachunek energetyczny. Napełnienie samochodowego
zbiornika paliwa prawdopodobnie nigdy więcej nie będzie tanie. W ziemi
pozostało już zbyt mało łatwej do wydobycia ropy, o którą ubiega się zbyt wielu
ludzi. To samo dotyczy zresztą innych nieodnawialnych źródeł energii i
surowców. Tymczasem miasto rozproszone wymaga taniej energii, taniej ziemi i
tanich surowców, a czasy, kiedy wszystko to było tanie, dobiegły właśnie końca.
Kolejnym czynnikiem jest fakt, który potwierdzi każdy trzeźwo myślący i
zorientowany w sytuacji obserwator: miasta przyczyniają się do zaostrzenia
efektów zmian klimatycznych. Jeśli mamy uniknąć katastrofalnych skutków
globalnego ocieplenia, musimy znaleźć inne, bardziej efektywne metody
budowania i życia. Rzecz jasna, nie jest wcale pewne, że pospieszny powrót do
modelu miasta o dużej gęstości zaludnienia sprawi, że będzie nam się żyło lepiej
niż na podmiejskich obszarach rozproszenia przestrzennego.
Niemniej jednak teoria miasta szczęśliwego stanowi kuszącą alternatywę.
Jeżeli ubogie i znajdujące się na skraju rozpaczy miasto pokroju Bogoty
można przekształcić w taki sposób, by dawało mieszkańcom więcej radości życia,
to z pewnością można zastosować zasady tej teorii do bolączek i problemów
zamożniejszych metropolii. A skoro społeczności zapewniające nam upragniony
luksus i prywatność, a zarazem masowo produkujące zanieczyszczenia i na
niespotykaną dotąd skalę pożerające energię nie zdołały zapewnić nam szczęścia,
to można chyba oczekiwać, że poszukiwanie szczęśliwszego miejsca na ziemi
doprowadzi nas do miasta bardziej zielonego i odpornego na zmiany; miasta,
które będzie przyczyniać się do ratowania świata, ratując zarazem nasze życie.
Gdyby teoria ta miała naukowe podstawy, prawdopodobnie można by się nimi
posłużyć i do tego, by pokazać, w jaki sposób wszyscy możemy rozbudzić na
nowo pozytywne uczucia w naszych społecznościach.
Retoryka Peñalosy nie jest, rzecz jasna, nauką i wywołuje tyle pytań, na ile
sama udziela odpowiedzi. Fakt, że jest w stanie inspirować ludzi, nie stanowi
jeszcze dowodu na to, że charakter miasta decyduje o naszym poczuciu szczęścia,
tak jak piosenka Beatlesów All You Need Is Love wcale nie dowodzi, że miłość
jest rzeczywiście wszystkim, czego potrzebujemy. Aby poddać próbie ideę miasta
szczęśliwego, trzeba by najpierw zdecydować, co rozumiemy przez „szczęście”,
jak również znaleźć jakąś metodę pozwalającą je zmierzyć. Należałoby także
zrozumieć, w jaki sposób ulica, autobus, park czy budynek może przyczyniać się
do powstawania w nas pozytywnych emocji. Trzeba by także zestawić w formie
tabel psychologiczny wpływ jazdy w natężonym ruchu ulicznym, nawiązania
kontaktu wzrokowego z nieznajomą osobą na chodniku, krótkiej chwili
wytchnienia w niewielkim parku lub poczucia samotności i zagubienia w tłumie
albo też zwykłego przekonania, że miasto, w którym mieszkamy, to dobre bądź
złe miejsce do życia. Krótko mówiąc, musielibyśmy wyjść poza ramy polityki i
filozofii, aby poszukać mapy niezbędnych składników ludzkiego szczęścia, jeśli
mapa takowa w ogóle istnieje.
Przez pięć lat, które spędziłem, usiłując sporządzić mapę dziedziny leżącej
gdzieś na skrzyżowaniu urbanistyki i tak zwanej nauki o szczęściu, w mojej
głowie wciąż rozbrzmiewała echem wspomniana owacja z sali balowej w
Vancouver. W tym czasie moje poszukiwania zaprowadziły mnie na niektóre
spośród najwspanialszych i najżałośniejszych ulic tego świata. Wiodły również
poprzez labirynty neurobiologii i ekonomii behawioralnej. Kolejne wskazówki
odnajdowałem na kostce brukowej, w wagonach kolei miejskiej i kolejkach
górskich w wesołych miasteczkach, w architekturze, w opowieściach
nieznajomych, którzy dzielili się ze mną historią swego życia i we własnych
eksperymentach prowadzonych w przestrzeni miejskiej. Teraz zaś pragnę na
kartach niniejszej książki podzielić się z wami owocami tych poszukiwań i ich
pełnym nadziei przesłaniem.
Pewne wspomnienie z dość wczesnego etapu tej podróży zostało ze mną na
dobre, być może dlatego, że ma w sobie zarówno słodycz, jak i subiektywną
ulotność tego rodzaju szczęścia, jakie odnajdujemy czasami w miastach.
Działo się to tamtego popołudnia, kiedy pędziłem za Enrique Peñalosą
ulicami Bogoty. Dokładnie tak, jak mówił przy okazji tej pamiętnej eskapady,
przejazd rowerem przez jedno z cieszących się niegdyś najgorszą na świecie
sławą miast okazał się łatwy i przyjemny – przysłowiowa bułka z masłem. Na
ulicach praktycznie nie było samochodów. Blisko milion aut pozostało tamtego
ranka w garażach. Tak jest, był to właśnie el día sin carro, eksperymentalny dzień
bez samochodu, który przerodził się w coroczny rytuał.
Początkowo te puste ulice wydawały się trochę tajemnicze i niesamowite,
niczym kadry z jakiegoś postapokaliptycznego odcinka Strefy mroku. Cały
miejski zgiełk i ryk silników ucichł zupełnie. Stopniowo zaczęliśmy jednak coraz
śmielej zajmować przestrzeń, jaka pozostała po samochodach. Zapomniałem o
swoim strachu i obawach. Wrażenie było takie, jakby w Bogocie opadło nagle
całe napięcie, jakby miasto mogło nareszcie otrząsnąć się ze zmęczenia i
wyczerpania i odetchnąć swobodnie. Niebo miało jaskrawobłękitny kolor, a
powietrze było rześkie i przejrzyste.
Ubiegającemu się o reelekcję Peñalosie zależało na tym, aby w taki dzień
widziano go w mieście na rowerze. Z myślą o głosach przyszłych wyborców
wykrzykiwał to samo Cómo le va do każdego, kto tylko zdawał się go
rozpoznawać. To jednak nie tłumaczyło jego pośpiechu i tempa, które nieustannie
rosło, gdy przejeżdżaliśmy przez północne obrzeża miasta, kierując się ku
pierwszym andyjskim wzgórzom. Z czasem przestał nawet odbierać telefony.
Przestał również odpowiadać na moje pytania. Całkowicie zignorował żałosne
jęki fotografa, który wywrócił się przed nim, wjeżdżając na krawężnik. Chwycił
tylko oburącz kierownicę, uniósł się z siodełka i zaczął pedałować z całej siły.
Musiałem zrobić to samo, żeby za nim nadążyć, kiedy tak mknął przed siebie,
mijając kolejne kwartały domów. W końcu dotarliśmy do jakiegoś kompleksu
zabudowań ogrodzonego wysokim, żelaznym płotem. Dysząc ciężko, Peñalosa
zsiadł wreszcie z roweru.
Z pobliskiej bramy zaczęli się wówczas wysypywać chłopcy w
nieskazitelnie białych koszulach i dobrze dopasowanych mundurkach. Jeden z
nich, jasnooki dziesięciolatek, przepychał się przez tłum, prowadząc
proporcjonalnie mniejszą wersję roweru Peñalosy. Burmistrz wyciągnął do niego
rękę i nagle zrozumiałem, skąd brał się cały ten pośpiech. Facet po prostu
spieszył się, żeby odebrać syna ze szkoły, tak jak wszyscy rodzice w tej strefie
czasowej. W tej samej chwili przed budynkami szkół od Toronto po Tampę
tłoczyły się miliony furgonetek, motocykli, hatchbacków i busów. Wszędzie
odbywał się ten sam rytuał: to samo walenie w klakson, zatrzymywanie pojazdów
i ruszanie z miejsca, zaganianie dzieci do środka i rozwożenie do domów. Tylko
że tutaj, w sercu jednego z najskromniejszych i najuboższych miast całej półkuli,
ojciec i syn mieli właśnie wyruszyć spod szkolnej bramy na beztroską
przejażdżkę ulicami stołecznej metropolii. W większości współczesnych miast
coś takiego byłoby wprost nie do pomyślenia. Oto kolejna manifestacja osiągnięć
miejskiej rewolucji Peñalosy, a zarazem kapitalny materiał na sesję zdjęciową z
miasta szczęśliwego.
— Niech pan tylko spojrzy! — zawołał do mnie burmistrz, machając ręką z
telefonem w kierunku tłumu mijających nas rowerzystów. — Potrafi pan sobie
wyobrazić, co by było, gdybyśmy zaprojektowali całe miasto z myślą o
dzieciach?
1 AlexanderChristopher, TheTimeless Way of Building, NowyJork, Oxford University Press, 1979, s. 109.
2 Programnarodów zjednoczonych ds. osiedli ludzkich, „Raport o stanie miast świata, 2006/7”, 2006.
3 MiędzynarodowyBank Odbudowy i Rozwoju/Bank Światowy, „Cities and Climate Change: An Urgent
Agenda”, Waszyngton, D.C., 2010, s. 15.
4 MartinGerard i Miguel Arévalo Ceballos, Bogotá:Anatomía de una transformación: políticas de
seguridad ciudadana 1995–2003, Bogota,Pontificia Universidad Javeriana, 2004.
5 StockholmChallenge, www.stockholmchallenge.org/project/data/bogotá-car-free-day-within-world-car-
free-day-forum (stanz 2 stycznia 2011 r.).
6 Peñalosawywarł wpływ na ponad setkę miast. Idąc za jego radą, metropolie takie jak Dżakarta, Delhi czy
Manila odzyskały swe ulice, zawłaszczone dotąd przez samochody prywatne, tworząc w ich miejsce rozległe
parki linearne lub przekazując je we władanie sieciom pospiesznych autobusów, wzorowanych na systemie
komunikacyjnym Bogoty. „Filozofia przestrzeni publicznych Peñalosy miała ogromny wpływ na nasze
postrzeganie wzorcowych miast” – powiedział mi Moji Rhodes, asystent burmistrza Lagos, zatłoczonej
nigeryjskiej aglomeracji, po tym jak Kolumbijczyk przekonał lokalne władze, by wzdłuż nowo powstających
dróg i ulic zaczęły kłaść chodniki.
7 Amerykanieradzili sobie niegdyś z jedną łazienką w domu. Obecnie połowa gospodarstw domowych ma
już dwie lub więcej łazienek. W roku 1950 na trzech Amerykanów przypadał jeden samochód. W roku 2011
pojazdów silnikowych było już niemal wystarczająco dużo, by można było posadzić za kierownicą
wszystkich dorosłych mężczyzn i kobiety, a nawet raczkujące niemowlęta. W roku 2010 Amerykanie
pokonali ponad dwukrotnie więcej kilometrów autostrad niż w roku 1960. Przemierzyli również
dziesięciokrotnie większy dystans na pokładach samolotów. Nowe domy oferowały ponad trzykrotnie
większy metraż dla każdego mieszkańca. Ta eksplozja bogactwa znalazła odzwierciedlenie także i na
wysypiskach śmieci: otóż w roku 2010 statystyczny Amerykanin produkował ponad dwa kilogramy
odpadów dziennie, co stanowiło wzrost o całe sześćdziesiąt procent w stosunku do roku 1960.
8 U.S. Census Bureau – „Statistical Abstract of the United States 2009”, Waszyngton D.C., 2009; Bank
Światowy – „Motor Vehicles (per 1,000 people)”,
http://data.worldbank.org/indicator/is.vehnveh.p3/countries (stanz 28 kwietnia 2013 r.); Departament
Transportu Stanów Zjednoczonych, Research and Innovative Technology Administration, Bureau of
Transportation Statistics – „Table 1–37: U.S. Passenger-Miles”,
www.rita.dot.gov/bts/sites/rita.dot.gov.bts/files/publications/national_transportation_statistics/2009/html/tabl
e_01_37.html (stanz 29 kwietnia 2013 r.); U. S. Census Bureau – „Median and Average Square Feet of Floor
Area in New Single-Family Houses Completed by Location”,
www.census.gov/const/C25Ann/sftotalmedavgsqft.pdf (stanz 29 kwietnia 2013 r.); National Association of
Home Builders – „Facts, Figures and Trends for March 2006”, 2006; Agencja Ochrony Środowiska Stanów
Zjednoczonych – „Municipal Solid Waste in the United States: Facts and Figures for 2010”, 2010.
9 CrabtreeSteve i Tao Wu, „China’s Puzzling Flat Line”, GallupBusiness Journal, 2011,
http://businessjournal.gallup.com/content/148853/china–puzzling–Flat–line.aspx?(stan z 31 sierpnia 2012
r.).
10 FarisStephanie, „Depression Statistics”, Healthline, 28marca 2012,
www.healthline.com/health/depression/statistics (stanz 29 kwietnia 2013 r.); Easterbrook Gregg – „The Real
Truth About Money”, Time, 9stycznia 2005, www.time.com/time/magazine/article/0,9171,1015883,00.html
(stanz 28 grudnia 2010 r.).
11 MinnesotaMultiphasic Personality Inventory (w skrócie MMPI), kwestionariusz wykorzystywany przez
specjalistów tej gałęzi medycyny, jest jednym z najbardziej popularnych psychologicznych testów
osobowości. Składa się on z dziesięciu skal klinicznych, dotyczących hipochondrii, depresji, histerii,
psychopatii, męskości/kobiecości, paranoi, psychastenii, schizofrenii, hipomanii i introwersji społecznej.
Zob. Twenge Jean M. – „Birth Cohort Increases in Psychopathology Among Young Americans, 1938–2007:
A Cross-Temporal Meta-analysis of the MMPI”, ClinicalPsychology Review, 2010,s. 145–54.
12 OlfsonMark i Steven C. Marcus, „National Patterns in Antidepressant Medication Treatment”, Archives
of General Psychiatry, 2009,s. 848–56.
13 WilkinsonWill, „In Pursuit of Happiness Research: Is It Reliable? What Does It Imply for Policy?”
Policy Analysis, Cato Institute (11 kwietnia 2007 roku).
14 BartoliniStefano, Ennio Bilancini i Maurizio Pugno, „Did the Decline in Social Capital Decrease
American Happiness? A Relational Explanation of the Happiness Paradox”, Wydział Ekonomii Uniwersytetu
w Sienie (Włochy), sierpień 2007, www.econ-pol.unisi.it/quaderni/513.pdf (stanz 1 stycznia 2011 r.).
15 W roku1910 tylko trzech na dziesięciu Amerykanów mieszkało w miastach. Obecnie żyje w nich aż
ośmiu, lecz pięciu z tej ósemki tak naprawdę mieszka na przedmieściach. Hobbs Frank i Nicole Stoops –
„Demographic Trends in the 20th Century”, Raporty Specjalne, seria CENSR-4, Waszyngton D.C., U.S.
Census Bureau, 2002.
16 FreyWilliam H., „Demographic Reversal: Cities Thrive, Suburbs Sputter”, The Brookings Institution, 29
czerwca 2012 roku, www.brookings.edu/research/opinions/2012/06/29-cities-suburbs-frey (stanz 29
kwietnia 2013 r.).
II
Miejsce będące samym sercem Aten zbudowane zostało w taki sposób, że odzwierciedlało grecką
filozofię dobrego życia. Otoczona świątyniami, monumentami, gmachami sądów i siedzibami władz,
agora była przestrzenią publiczną z prawdziwego zdarzenia, w której odbywała się swobodna
wymiana zarówno dóbr komercyjnych, jak i idei.
Metamorfozy
W miarę jak zmieniało się myślenie o szczęściu, zmianom ulegała również forma
urbanistyczna. Rzymianie, podobnie jak Ateńczycy, byli tak mocno przywiązani
do swego miasta, że sam Rzym stał się swoistym przedsięwzięciem na
płaszczyźnie duchowej. Obywatelska duma popychała ich ku heroicznym
wyczynom w dziedzinie inżynierii i architektury (poczynając od akweduktów,
poprzez system dróg, kanalizację i solidne porty, a kończąc na potężnych
świątyniach i bazylikach), które pomogły Rzymowi rozrosnąć się do rozmiarów
pierwszej na świecie metropolii, liczącej w szczytowym okresie ponad milion
mieszkańców.24 Gdy moloch ten utuczył się już na owocach swego rozległego
imperium, jego obywatele zaczęli wyznawać nowe bóstwo szczęścia. W roku 44
przed Chrystusem Juliusz Cezar zatwierdził budowę świątyni ku czci Felicitas,
bogini przyjemności, bogactwa i płodności. Nowe templum stanąć miało
niedaleko Curia Hostilia, czyli miejsca obrad rzymskiego senatu.
Jeśli jednak chodzi o rozbudowę samej stolicy imperium, rzymskie elity w
coraz większym stopniu skupiały swą uwagę na wznoszeniu pomników własnej
chwały. Pole Marsowe, czyli dzielnica, gdzie toczyło się życie publiczne Rzymu,
zaczęło przypominać przepełnioną szkatułkę ze skarbami, do której na siłę
upychano kolejne spektakularne i majestatyczne budowle, niemal bez wyjątku
zwrócone frontem do wewnątrz, nie pozostawiając prawie miejsca, aby można
było się pomiędzy nimi poruszać. W przeciwieństwie do dróg łączących Rzym z
prowincjami imperium, ulice na Polu Marsowym były bardzo nieliczne, kiepsko
rozplanowane i wąskie. Dwa najważniejsze trakty, Via Sacra i Via Nova, miały
zaledwie po pięć metrów szerokości. Kolejni cesarze wciskali swe coraz
obszerniejsze fora w jego granice, przy czym większość z nich nawet nie starała
się odpowiednio wkomponować ich w ogólny plan miasta. Architektoniczne
ambicje – i związane z nimi wydatki – osiągały coraz bardziej absurdalne
rozmiary. Po odebraniu Dacji regionu Transylwanii około roku 106 po Chrystusie
cesarz Trajan zmuszony był wystawić na licytację pięćdziesiąt tysięcy dackich
jeńców, aby być w stanie zapłacić za blisko czterdziestometrową marmurową
kolumnę, pokrytą spiralnym reliefem przedstawiającym stoczone przez niego
bitwy.
W ten oto sposób chwała jednostki brała górę nad dobrem ogółu. Na każdy
marmurowy dom rzymski przypadało 26 kwartałów stłoczonych ciasno domostw.
Chociaż Juliusz Cezar usiłował usprawnić funkcjonowanie tych slumsów,
wprowadzając ograniczenia dotyczące wysokości budowli i przepisy
przeciwpożarowe, życie w tego rodzaju dzielnicach nie należało do łatwych. W
wąskich uliczkach pełno było rozmaitych odpadków, a hałas nie ustawał ani na
chwilę. Nierzadko całe kamienice waliły się w gruzy. W miarę jak słabło
przywiązanie do Rzymu i wiara w jego potęgę, zaczęto uciekać się do
wznoszenia publicznych gmachów i organizowania widowisk, aby zjednać sobie
coraz bardziej skore do buntu niższe warstwy społeczne. Od rzeczywistych
problemów miasta ich uwagę odwrócić miały więc ogromne łaźnie, cyrki i
targowiska (w tym pięciopiętrowe Hale Trajana, pierwsza na świecie galeria
handlowa), jak również krwawe starcia gladiatorów oraz pokazy egzotycznych
zwierząt.
Podczas gdy ateńscy filozofowie byli orędownikami duchowego życia polis,
Rzymianie stopniowo nabierali wstrętu do miejskiej egzystencji. Największy
rzymski poeta, Horacy, marzył o powrocie do prostego życia rolnika.25
Wyprzedając niejako dwudziestowieczny trend, patrycjuszowska elita opuszczała
miasto, chroniąc się w swych willach na wsi lub nad Zatoką Neapolitańską.
Po upadku Cesarstwa Rzymskiego, w całej Europie miejski dobrobyt
sprowadzał się do absolutnych podstaw w postaci zapewnienia bezpieczeństwa i
przetrwania. Szczęście – jeśli można było tak je nazwać – zaczęło być
utożsamiane z dwiema formami architektonicznymi. We wczesnym
średniowieczu żadne miasto nie mogłoby przetrwać bez murów obronnych.
Jednakże nie mniej fundamentalne znaczenie miała katedra, niosąca ze sobą
zupełnie wyjątkową obietnicę dotyczącą szczęścia.
Tak jak mieszkańcy wszystkich ośrodków od zarania dziejów, zarówno
chrześcijańskie jak i muzułmańskie społeczności na terytoriach należących
niegdyś do Rzymu umiejscawiały swą architekturę sakralną w samym sercu
miejskiego życia. Islam zabraniał co prawda sporządzania wizerunków Boga,
lecz kościół chrześcijański nadawał swej opowieści o wierze bardzo konkretną
formę. Już sam plan katedry (w kształcie krzyża) był wyraźnym nawiązaniem do
męki Chrystusa. Jednakże jej wnętrze dawało wiernym możliwość
przezwyciężenia doczesnego bólu. Budowniczowie średniowiecznych kościołów
posługiwali się środkami w rodzaju wysokich murów i strzelistych sklepień w
taki sposób, aby każdy, kto wejdzie do świątyni, mógł osobiście doświadczyć
swego rodzaju wniebowstąpienia. 26 Nawet jeszcze i dzisiaj w paryskiej katedrze
Notre-Dame wzrok nieuchronnie wędrować zaczyna w górę i pnie się coraz
wyżej, by wreszcie sięgnąć wewnętrznego sklepienia głównej nawy. Jak
zauważył kiedyś Richard Sennett, jest to podróż aż do podstawy nieba. Jej
przesłanie jest proste: szczęście człowiek osiągnie w życiu pozagrobowym, a nie
tutaj, na ziemi.
Średniowieczny kościół miał jednak do przekazania jeszcze jedno
przesłanie, a mianowicie, że serce miasta, miejsce, które nadaje mu sens i
zapewnia mu łączność z niebem, ma charakter publiczny. Świątynie często
otaczała otwarta przestrzeń, symbolizująca przejście od tego, co świeckie, do
tego, co święte. To tutaj, w cieniu bryły kościoła, porzucano małe dzieci i
tolerowano obecność zakaźnie chorych. Tu również można było błagać o pomoc,
znalazłszy się na skraju rozpaczy. A zatem w samym sercu miasta – w
przejściowej strefie między ziemią a niebem – czekała na człowieka obietnica
pocieszenia i współczucia.
Dobre samopoczucie
Szczęście, zarówno w ujęciu filozoficznym jak i architektonicznym, stanowiło
zawsze niełatwy kompromis pomiędzy doczesnymi potrzebami a nadzieją na
wieczność, pomiędzy przyjemnościami jednostki a dobrem ogółu. Przez wiele
stuleci Europejczycy pokładali nadzieję w zbawieniu, jednak w dobie Oświecenia
zaszły pod tym względem pewne zmiany. Gwałtowny wzrost bogactwa ilości
wolnego czasu oraz średniej długości życia przekonały osiemnastowiecznych
myślicieli, że szczęście to stan nie tylko naturalny, lecz także możliwy do
osiągnięcia tu, na ziemi, dla szerokich rzesz ludności. Obowiązkiem rządów było
więc zapewnić je wszystkim obywatelom. Rzeczywiście, w powstających właśnie
Stanach Zjednoczonych ojcowie-założyciele ogłosili, że Bóg obdarzył ludzi
niezbywalnym prawem do dążenia do szczęścia.
Szczęście, o jakim tutaj mowa, w niczym nie przypominało jednak
eudajmonii rodem ze starożytnej Grecji.
Nowe podejście do tego pojęcia zwięźle ujął angielski reformator społeczny
Jeremy Bentham w swej zasadzie użyteczności. Stwierdził on mianowicie, że
skoro szczęście to w gruncie rzeczy suma przyjemności i cierpienia, to
najwłaściwszy sposób postępowania w każdej kwestii, zarówno dla rządów, jak i
jednostek, ustalić można za pomocą prostego działania matematycznego, tak aby
zmaksymalizować to pierwsze i zminimalizować jednocześnie to drugie. Dosyć
oczywisty problem polegał jednak na tym, by wymyślić, jak mierzyć oba
zjawiska.
Uczeni z epoki Oświecenia uwielbiali wprost podchodzić do problemów
społecznych w sposób naukowy. Bentham był zaś człowiekiem swoich czasów,
więc sporządził złożony zestaw tabel zwany „rachunkiem szczęśliwości”,27
pozwalający oszacować ilość przyjemności bądź cierpienia, jaką przynieść mógł
dowolny postępek. Sumując jednostki, które Bentham nazwał „utylami”, można
było za pomocą tego rachunku określić użyteczność uchylenia prawa
zabraniającego uprawiania lichwy inwestowania w nową infrastrukturę, a nawet
projektów architektonicznych.28, 29
Jednakże ludzkie odczucia uparcie nie chciały dopasować się do ułożonego
przez Benthama kwestionariusza. Uczony przekonał się, że nie sposób z naukową
precyzją wyskalować przyjemności, jakiej może dostarczyć, dajmy na to,
porządny posiłek, drobna uprzejmość albo dźwięk fortepianu. Nie wiedział
zatem, skąd wziąć liczby, które zostałyby później użyte w działaniach
pozwalających uzyskać właściwe recepty na szczęśliwe życie.
Nie zważając na to, jak trudno było zmierzyć szczęście, nadal usiłowano
zawrzeć je w ówczesnej architekturze. W Londynie były kupiec handlujący
galanterią skórzaną, Jonathan Tyers, przekształcił leżące na południowym brzegu
Tamizy i otoczone murem ogrody Vauxhall Gardens30 w tonącą w zieleni krainę
czarów z płatnym wstępem, gdzie pod gołym niebem eksponowane były portrety
w stylu rokokowym i wiszące latarnie, a także odbywały się plenerowe koncerty i
widowiska. Do regularnych bywalców tego parku rozrywki należał sam książę
Walii, lecz wejść mógł tutaj każdy, kto tylko był w stanie uiścić skromną opłatę
za wstęp, wynoszącą jednego szylinga. W ogrodach panował bowiem egalitarny
hedonizm. Wielotysięczne tłumy podziwiały popisy linoskoczków i pokazy
fajerwerków, matki zaś przeczesywały co gęściej zarośnięte zakątki ogrodu w
poszukiwaniu swych nazbyt frywolnych córek.
Ilustracja 3. Głównaaleja w Vauxhall Gardens, aut. Giovanni Antonio Canal, ok. 1751 r.
Wizjaskrajnego rozproszenia przestrzennego autorstwa Franka Lloyda Wrighta. Architekt ten wierzył,
że autostrady – najwyraźniej wraz z nowymi machinami latającymi – pozwolą mieszkańcom miast żyć
i pracować na własnych, samowystarczalnych działkach poza miastem.
Kupowanieszczęścia
Kiedy podejmowane przez Benthama i jego uczniów próby ściśle naukowego
oszacowania rozmiarów ludzkiego szczęścia zakończyły się fiaskiem, pierwsi
przedstawiciele ekonomii przejęli Benthamowską ideę użyteczności, sprytnie
redukując jednakże rachunek szczęśliwości do czegoś, co faktycznie mogli
policzyć. Nie byli bowiem w stanie dokładnie zmierzyć przyjemności ani bólu.
Nie potrafili zsumować prawych uczynków, dobrego zdrowia, długiego życia czy
przyjemnych odczuć. Umieli natomiast policzyć, były pieniądze i nasze decyzje
dotyczące ich wydawania, więc zastąpili po prostu użyteczność siłą nabywczą.
W swoim dziele zatytułowanym Badania nad naturą i przyczynami
bogactwa narodów, współczesny Benthamowi Adam Smith przestrzegał, że
przekonanie, jakoby do szczęścia wystarczyły bogactwo i wygoda, jest błędne.
Pomimo tego późniejsi ekonomiści, a także rządy, którym służyli radą, przez dwa
następne stulecia opierały swe oceny postępów ludzkości na prymitywnych
wskaźnikach w rodzaju dochodu. Dopóki tylko wskaźniki ekonomiczne
wykazywały wzrost, ekonomiści uparcie twierdzili, że jakość życia ciągle się
podnosi, a ludzie stają się coraz szczęśliwsi. Zgodnie z tą dość specyficzną
analizą sytuacji nieszczęścia, takie jak rozwody, wypadki samochodowe i wojny
podwyższają jedynie naszą ocenę własnej pomyślności, o ile tylko generują
kolejne wydatki na rozmaite produkty i usługi.
Powstanie pierwszych przedmieść o zabudowie szeregowej było wielkim
sukcesem śmiałych i przedsiębiorczych deweloperów, mających na oku własne
korzyści. Oferowany przez nich produkt – wolnostojące jednorodzinne domy z
ogródkami – niósł z sobą obietnicę dostępu do całego mnóstwa prywatnych
wygód dla przyszłych lokatorów. Innowacja ta przyspieszyła ponadto działanie
nowej, potężnej machiny gospodarczej: wyprowadzając się z centrów miast do
jednorodzinnych domków na coraz bardziej odległych przedmieściach, na potęgę
kupowano meble i inne sprzęty gospodarstwa domowego z myślą o urządzaniu
mieszkań, a także samochody, aby móc pokonywać coraz większe odległości z
domu do pracy.
Argument ekonomisty rynkowego na korzyść rozlewania się miast brzmi
następująco: jeśli można sądzić, co uszczęśliwia ludzi, na podstawie tego, w jaki
sposób wydają oni pieniądze, to fakt, że tak wiele osób nabyło jednorodzinne
domy na przedmieściach dowodzi, że prowadzi to do szczęścia. Jak utrzymują
autorzy, tacy jak Robert Bruegmann i Joel Kotkin, rozproszenie przestrzenne
odpowiada amerykańskim upodobaniom i preferencjom dotyczącym prywatności,
mobilności i odcięcia się od problemów typowych dla obszarów o dużej gęstości
zaludnienia. Zgodnie z takim tokiem rozumowania, zjawisko to odzwierciedla
jedynie przyrodzone prawo każdej jednostki do maksymalizowania użyteczności.
Interpretacjata ignoruje jednak kilka niewygodnych faktów. Po pierwsze, co
postaram się wykazać na kartach niniejszej książki, nasze upodobania i
preferencje – czyli rzeczy, które kupujemy i miejsca, w których decydujemy się
zamieszkać – nie zawsze na dłuższą metę prowadzą do maksymalizacji naszego
szczęścia. Po drugie zaś rozwój rozproszenia przestrzennego jako formy
urbanistycznej został zaplanowany, wsparty gigantycznymi subwencjami i
uprawomocniony jeszcze na długo przed tym, nim ktokolwiek faktycznie
zdecydował się kupić dom na przedmieściach. Jest on rezultatem realizacji
planów zagospodarowania przestrzennego, odpowiedniego ustawodawstwa oraz
lobbingu w stopniu nie mniejszym niż przeludniony miejski kwartał. Nie
powstało bynajmniej w sposób naturalny, lecz zostało starannie zaplanowane.
W jaki sposób możemy oceniać recepty na szczęście dawnych czy
dzisiejszych budowniczych i mieszkańców miast? Czy jednorodzinny dom na
przedmieściach rzeczywiście sprawia, że jego właściciele czują się bardziej
niezależni i wolni? Czy miejsca demokratycznych zgromadzeń w starożytnych
Atenach naprawdę pomagały Grekom choć trochę zbliżyć się do osiągnięcia
eudajmonii? Czy idealnie proste autostrady dają większe poczucie swobody niż
wąskie, kręte drogi? Czy piękna architektura może skłonić nas wszystkich do
optymizmu? Które spośród idealistycznych wizji wielkich urbanistów
rzeczywiście wywołały więcej przyjemnych odczuć, nazywanych przez
Jeremy’ego Benthama „hedonami”? Czy Enrique Peñalosa – lub ktokolwiek inny,
kto obiecuje nam bardziej sprzyjający szczęściu projekt miasta przyszłości – jest
w stanie oprzeć się na jakichś faktach?
Pytania te wiodą nas z powrotem w przeszłość, aż do samego Sokratesa.
Czym zatem tak naprawdę jest szczęście? Mamy obecnie wspaniałą okazję, by
podjąć kolejną próbę zdefiniowania tego pojęcia, ponieważ w ciągu kilku
dziesięcioleci, w czasie których projekt rozbudowy przedmieść nabierał tempa,
cała plejada psychologów, badaczy ludzkiego mózgu i ekonomistów zajmowała
się zgłębianiem zagadnienia, które tak intrygowało Greków, spędzało sen z
powiek uczonym epoki Oświecenia i aż do dnia dzisiejszego dawało do myślenia
projektantom naszych miast.
Naukao szczęściu
Na początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku Richard Davidson, psycholog z
Uniwersytetu Wisconsin, próbował wyodrębnić źródła pozytywnych i
negatywnych uczuć w ludzkim mózgu. Lekarze dawno już bowiem zauważyli, że
zdarza się, że osoby z uszkodzeniami lewej przedniej części tego organu (lewej
strony kory przedczołowej) nagle i nieoczekiwanie tracą całą radość życia. W
tym właśnie Davidosn dostrzegł klucz do neurobiologicznej nauki o szczęściu.
Podłączył więc ochotników do elektroencefalografu – EEG, czyli czepków
monitorujących i mierzących aktywność elektryczną,37 a następniepokazywał im
krótkie sekwencje filmowe mające wywołać u nich poczucie szczęścia i
rozbawienie lub wstręt i niezadowolenie. Przekonał się w ten sposób, że radosne
sceny, przedstawiające, powiedzmy, uśmiechnięte dzieci, generowały większą
aktywność w lewej przedczołowej części mózgu uczestników eksperymentu,
podczas gdy obrazy zdeformowanych niemowląt uaktywniały prawostronną
część kory przedczołowej. A zatem mózgi badanych rzeczywiście podsuwały
Davidsonowi gotową mapę ludzkich odczuć.
Później Davidson przepytywał ochotników na temat ich uczuć i umieszczał
ich w aparacie wykonującym badanie neuroobrazowe metodą rezonansu
magnetycznego (przyrządy takie rejestrują aktywność mózgu, śledząc poziom
utlenienia krwi, przejawiający się w zróżnicowanym nasileniu magnetyzmu).
Odkrył, że u osób, które uważały się za szczęśliwe, lewa strona kory
przedczołowej była zwykle lepiej ukrwiona niż prawa. W ramach kolejnego
eksperymentu proszono badanych, aby w ciągu normalnego dnia pracy co
dwadzieścia minut oceniali i zapisywali swój nastrój oraz co dwie godziny
oddawali do badania próbki krwi. Okazało się, że im gorsza była ocena
samopoczucia uczestników badania, tym wyższe było w ich krwi stężenie
kortyzonu (hormonu kojarzonego przede wszystkim ze stresem i niepokojem).
Opisane powyżej eksperymenty oraz dziesiątki podobnych badań
przeprowadzonych w ciągu kilku ostatnich dekad pozwoliły uzyskać pewien
obraz sytuacji, który może wydawać się intuicyjny, choć jeszcze do niedawna nie
mieliśmy jak dowieść jego prawdziwości: otóż jeśli chcemy zmierzyć, na ile dana
osoba jest szczęśliwa, wystarczy ją o to zapytać.38, 39 Większość ludzi, którzy
odpowiadają, że są szczęśliwi, nie tylko mówi prawdę, lecz po prostu ma
słuszność.
Być może nie wydaje się to zaskakujące. W końcu większość z nas nie ma
wątpliwości co do tego, czy jesteśmy szczęśliwi, czy też nie. Jednak odkrycia te
obaliły klasyczny dogmat ekonomii, a mianowicie założenie, że jedynie nasze
decyzje nabywcze mogą ukazywać, co tak naprawę nas uszczęśliwia. Ekonomiści
i psychologowie mogą teraz posłużyć się odpowiednimi badaniami, aby
zrozumieć, jak czują się szerokie rzesze ludności. Stanowi to kolejny krok ku
spełnieniu Benthamowskiego marzenia, by dociec, co sprawia, że ludzie czują się
dobrze lub źle.
Czołowym orędownikiem tego projektu jest obecnie profesor psychologii z
Uniwersytetu w Princeton, Daniel Kahneman,40 jedynyjak dotąd laureat Nagrody
Nobla w dziedzinie ekonomii niebędący ekonomistą z wykształcenia.
Zamiast odwzorowywać ludzkie decyzje i zadowolenie z życia za pomocą
uproszczonych matematycznych równań – jak to czynili ekonomiści przez całe
dziesięciolecia – Kahneman i jego współpracownicy przeprowadzali rozmaite
eksperymenty, aby się przekonać, co sprawia, że prawdziwym ludziom w
rzeczywistym świecie żyje się dobrze lub źle. Stworzoną przez siebie nową
dziedzinę wiedzy nazwali „psychologią hedonistyczną”. Podobnie jak Bentham
twierdzili, że najlepszą metodą mierzenia szczęścia jest sporządzenie
szczegółowego zestawienia dobrych i złych chwil w życiu danego człowieka. W
jednym z wczesnych badań Kahnemana dał się zauważyć pewien związek między
poczuciem szczęścia a życiem w mieście. Profesor poprosił mianowicie ponad
dziewięćset kobiet pracujących w Teksasie, by podzieliły swój poprzedni dzień
na epizody przypominające sekwencje filmowe, a następnie opisały wszystko, co
robiły i jak się przy tym czuły. Okazało się, że spośród wszystkich sposobów
spędzania czasu najbardziej uszczęśliwiało je uprawianie seksu,41 a tużza nim, na
drugim miejscu, znalazły się spotkania towarzyskie. Co zaś najbardziej je
unieszczęśliwiało? Dojeżdżanie do pracy.
Czysto hedonistyczne podejście do poczucia szczęścia w mieście
wymagałoby najpierw określenia, w jaki sposób samo miasto oddziałuje na nasz
nastrój, by móc następnie wzmacniać wszystkie korzystne wpływy i niwelować te
złe. Psychologia środowiskowa pozyskała już mnóstwo materiału roboczego do
wykorzystania przy realizacji takiego zadania. Badacze dowiedli na przykład, że
źródłem przykrości czy niepokoju są dla nas węże, pająki, ostre krawędzie, nagłe
i głośne dźwięki, ciemność i ślepe zaułki. Radość sprawiają nam natomiast
rozmaite nowości, miękkie kontury, przyjemne zapachy, drobne niespodzianki i
dobre wspomnienia.
Istnieje już takie miejsce, gdzie próbuje się zapewnić nam wszystkie te miłe
doznania, po części poprzez ukrywanie przed wzrokiem widza wszelkich oznak
brzydoty i niedoli współczesnego miasta. Jeśli macie dzieci, jest duża szansa, że
już was błagały, aby je tam zabrać. Disneyland, oficjalnie nazwany
„Najszczęśliwszym miejscem na ziemi” już z chwilą otwarcia bram w roku 1995,
zaplanowany został jako płatna alternatywa dla bezkolizyjnych autostrad i
obszarów eksurbanizacji, jakie zaczynały właśnie dominować w krajobrazie
południowej Kalifornii.
Za bramą Disneylandu także i obecnie każdy detal architektury, każdy
widok, każda przejażdżka dowolnym środkiem transportu i każde odczucie – aż
po fakturę chodnika i unoszącą się w powietrzu woń – zostały starannie
zaplanowane właśnie po to, by wzmóc przyjemne doznania i podnieść naszą
ocenę tego miejsca w hedonistycznej skali. Centralny punkt idealnego
wszechświata wyznacza tutaj zamek Kopciuszka, żywo przypominający marzenia
z dzieciństwa. Bujny las lub ogród jest zawsze tuż za rogiem. Przyprawiające o
mdłości zakręty i gwałtowne zjazdy w „Kosmicznej Górze ” trwają dostatecznie
długo, by pasażerowie kolejki mogli wspólnie przeżyć chwilę strachu, lecz
zarazem zbyt krótko, by wytworzone w ten sposób hormony stresu zaczęły
narażać na szwank ich układ odpornościowy. Nie jest wcale przypadkiem, że
każda wizyta w Disneylandzie zaczyna się i kończy spacerem wzdłuż Main Street
USA („Ulicy Głównej”), promenady otoczonej szpalerem ładniutkich sklepików
wyjętych żywcem z kreskówek, gdzie panuje nastrój niespiesznej krzątaniny
rodem z typowego małego miasteczka, którego obraz na zawsze wycisnęły w
naszych wspomnieniach filmy, telewizja, a także sama Disneyowska machina
rozrywki. 42 Poprzez odwołanie do tych właśnie wspomnień i skojarzeń,
Disneyland może wywołać w człowieku wrażenie, że właśnie wrócił do siebie,
niezależnie od tego, w jakim zakątku świata przyszło mu dorastać. Jest to
rozkoszne doznanie dla każdego, wyłączając może najbardziej zatwardziałych
sceptyków.
Gdyby szczęście składało się jedynie z drobnych przyjemności, to
Disneyland byłby naprawdę najszczęśliwszym miejscem na ziemi. Architekci i
urbaniści powielają rozmaite jego formy w galeriach handlowych, centrach miast
i osiedlach na całym świecie. Neurobiologodzy zdumiewają się nad wirtuozerią
jego planów (nieco później wyjaśnię, w czym tkwi część sukcesu tego parku
rozrywki). Niemniej jednak, podobnie jak filmy Disney’a, szczęście rodem z
Disneylandu wymaga aktu dobrowolnego zawieszenia niewiary. Musicie
podtrzymywać pozory wraz z wesołymi sklepikarzami i maskotkami, w
przypadku których opis stanowiska – „członek obsady” – nie mówi nic o
kontraktowym zobowiązaniu do nieustannego uśmiechania się w godzinach
pracy. Nie wolno wam również myśleć o codziennej harówce i problemach, tak
zręcznie ukrytych za fasadami Ulicy Głównej i nasypem oddzielającym park od
rozległych obszarów eksurbanizacji typowych dla południowej Kalifornii. Kiedy
Banksy, przedstawiciel street artu, umieścił w parku dmuchaną lalkę w stroju
więźnia z więzienia Guantanamo, wszystkie pociągi i kolejki w Disneylandzie
natychmiast zostały zatrzymane, żeby można było pozbyć się tego przykrego
odniesienia do rzeczywistości. Jak widać, najdrobniejsze nawet zakłócenie
mechanizmu funkcjonowania stanowi nie lada zagrożenie dla tej starannie
zaprojektowanej machiny hedonistycznej przyjemności.
Pozostaje jeszcze kwestia autentyczności: jeśli człowiek czuje się
szczęśliwy, czy rzeczywistość w ogóle ma znaczenie? Filozof Robert Nozick
zaproponował niegdyś, abyśmy wyobrazili sobie „maszynę doświadczeń”,43, 44
która na całe życie pogrążałaby użytkowników we śnie czy też stanie
przypominającym śpiączkę, podczas gdy neuropsycholodzy mogliby stymulować
ich mózgi, symulując najwymyślniejsze rozkosze i przyjemności, jakie tylko
można sobie wyobrazić. Twierdził przy tym, że podłączenie się do takiej machiny
byłoby czymś w rodzaju samobójstwa. Utrzymywał również, że większość z nas
opowiedziałaby się jednak za prawdziwym życiem, które nie jest może tak
przyjemne, za to niesie z sobą autentyczne wyzwania czy dążenia, a także
rozkosz i ból.
Nawet gdyby można było przeżyć całe życie w Disneylandzie, bardziej
eudajmoniczne podejście z pewnością wymagałoby sięgnięcia wzrokiem poza
jego kruche fasady, docenienia wysiłków „członków obsady” konsekwentnie
grających swoje role i zaangażowania się w zmagania z urbanistycznymi
systemami wspierającymi te maszynę doświadczeń. Disneyland i jego goście
powiększają bowiem ruch samochodowy i miejską niedolę, jaka czai się tuż za
okalającym park nasypem. Nie sposób zaś rozpatrywać krótkiej chwili
przyjemności w oderwaniu od systemu, który ją stworzył, czy też od własnej roli
w jego utrzymaniu. Pytanie brzmi zatem, czy rzeczywiste projekty w
autentycznych miejscach mogą wypełnić nasze życie przyjemnymi doznaniami i
odczuciami, za które tak często musimy teraz płacić? Czy w ogóle powinny do
tego dążyć?
Odwiecznezmagania
Ważne, aby w tym miejscu uznać i uwzględnić implikacje tego fizjologicznego
aspektu zaufania. Od czasu, gdy Karol Darwin zastanawiał się nad poświęceniem
pszczół, które giną, usiłując wydobyć ze skóry intruza swe zakończone małymi
haczykami żądła, biologów -ewolucjonistów nie przestają zdumiewać przejawy
czegoś, co większość z nas mogłaby nazwać altruizmem, u pewnych konkretnych
gatunków.60, 61, 62 Zwierzętom żyjącym w grupach63 także powodzi się bowiem
lepiej, gdy ze sobą współdziałają. Naukowcy zdają się być zgodni, że tego
rodzaju współpraca to coś więcej niż tylko nawyk. Stosowny impuls wpisany jest
w kod genetyczny rozmaitych gatunków, poczynając od pszczół, os i termitów, a
kończąc na małpach oraz ludziach, najbardziej uspołecznionych zwierzętach
naszej planety. Wpływ oksytocyny jest tego fizjologicznym dowodem. Rzecz
jasna, to właśnie powtarzali nam przez cały czas filozofowie i przywódcy
duchowi. Pomimo ogromnego znaczenia, jakie zwolennicy klasycznej ekonomii
przypisują egoizmowi, sam Adam Smith świetnie zdawał sobie sprawę z
dwoistości ludzkich potrzeb. W kolejnym ze swych wielkich traktatów, Teorii
uczuć moralnych, twierdził on, że ludzkie sumienie jest wytworem relacji
społecznych, a naturalna empatia, powstająca na skutek przebywania pośród
ludzi, stanowi kluczowy składnik szczęścia i powinna kierować naszymi
poczynaniami. Jak się okazuje, ojciec ekonomii bliższy był duchem Ateńczykom
niż skłonni są przyznać jego dzisiejsi uczniowie.
Choćludzie nie są z pewnością tak bezradni wobec instynktów jak pszczoły,
każdy z nas korzysta, gdy jednostka podporządkowuje swe prywatne cele dobru
wspólnoty, a także wtedy, gdy naprawdę wszyscy faktycznie ze sobą
współpracują. Jak wykazują badania nad oksytocyną, nasze mózgi same
nagradzają nas za dobre wspdziałanie . Jednocześnie zaś skłonność każdego z nas
do zabiegania o własne interesy tworzy pewną dynamikę i bogactwo, którego
nadmiar może zostać wykorzystany za pośrednictwem miasta. Wszyscy nosimy
bowiem w sobie konflikt między egoizmem i altruizmem.
Rozdwojenie to wpisane jest również w tkankę naszych miast. Grecy dążyli
do indywidualnych osiągnięć i chronili swe rodziny w otoczonych murami
domach, będąc jednocześnie orędownikami polis na agorze. Rzym rozwijał się,
dopóki jego bogactwo wykorzystywano dla wspólnego dobra, budując drogi i
akwedukty, by z czasem podupaść, kiedy bogactwo to zaczęto gromadzić w
prywatnych willach i pałacach. Najwspanialsze ogrody Paryża stworzone zostały
z myślą o rządzącej elicie, lecz teraz są źródłem hedonistycznej przyjemności dla
wszystkich. Przedstawiciele późnego modernizmu z ubiegłego stulecia
posługiwali się architekturą niczym etycznym buldożerem, popychając
społeczności ku symbolicznej, wymuszonej i nie zawsze mile widzianej bliskości.
Zmarła niedawno wielka urbanistka Jane Jacobs twierdziła, że ulice Greenwich
Village z lat sześćdziesiątych XX wieku stały się przyjazne i bezpieczne właśnie
dlatego, że korzystało z nich tak wielu ludzi. Na przeciwległym biegunie tego
spektrum miliony Amerykanów podążały za swą prywatną wizją szczęścia, by
trafić do wolnostojących domów położonych z dala od czegokolwiek, co Grecy
mogliby nazwać agorą.
Szala przechyla się to na jedną, to na drugą stronę, stosownie do wskazań
filozofii, polityki i technologii. Aktualny bilans egoizmu i altruizmu przejawia się
wciąż w relacji między prywatnymi i publicznymi środkami czy krajobrazami.
Trwa w widocznych i namacalnych elementach architektury, których używamy,
by odseparować się od reszty społeczności. Żyje w wysokich murach,
odległościach między naszymi domami, a nawet w środkach transportu i
prędkościach, z jakimi jesteśmy w stanie się przemieszczać.
Dążenie do osiągnięcia szczęścia w mieście wymaga, abyśmy uznali
rzeczywiste potrzeby, jakie niesie z sobą ten konflikt i znaleźli sposób na
utrzymanie równowagi między ich wzajemnie sprzecznymi implikacjami.
Ani na chwilę jednak nie powinniśmy zapominać o jednym: mimo że
kosmopolityczny charakter współczesnego miasta sprawia, że jednostce łatwiej
niż kiedykolwiek odseparować się od sąsiadów i obcych, największą satysfakcję
daje człowiekowi wspólna praca i zabawa w zgodzie z innymi ludźmi. Bez
względu na to, jak bardzo cenimy sobie prywatność i odosobnienie, najtrwalszym
fundamentem szczęścia są silne i pozytywne relacje międzyludzkie. Miasto jest w
końcu naszym wspólnym przedsięwzięciem, tak jak polis Arystotelesa; miejscem,
w którym możemy pracować dla wspólnego dobra, 64 tworząc razem coś, czego
po prostu nie jesteśmy w stanie zbudować w pojedynkę.
To poczucie wspólnej przyszłości ma obecnie większe znaczenie niż
kiedykolwiek wcześniej. Mnożą się dowody na to, że globalne ekosystemy
podtrzymujące życie ludzkości są w niebezpieczeństwie. Kryzys ten wymaga od
nas tego rodzaju poświęceń, na jakie decydujemy się tylko wtedy, gdy nasze
poczucie zaufania i wspólnoty losów jest niezwykle silne. Jak zasugerował
ekonomista Jeremy Rifkin, musimy poszerzyć nasz krąg empatii w taki sposób,
aby objął już nie tylko domowników, lokalną społeczność czy nawet naród, ale
także pozwolił nam należycie zadbać o inne gatunki, ekosystemy i samą planetę,
by ocalić je od zagłady. Ulotna satysfakcja, czy też doraźne szczęście stworzone
za cenę długu niedoli, jaki spłacać będą przyszłe pokolenia, jest równie złudna i
nieprawdziwa, jak rozkoszne doznania we wnętrzu maszyny doświadczeń
Roberta Nozicka.
Nie jest wcale pewne, czy wszyscy zdołamy zdobyć się na ten gest
powszechnej empatii, ale przynajmniej jedno nie ulega wątpliwości: otóż miasto,
jako pewien społeczny projekt, wymaga od nas nie tylko tego, abyśmy razem
żyli, lecz także i tego, abyśmy razem się rozwijali i mogli rozkwitać dzięki
zrozumieniu i świadomości wspólnoty naszego losu.
III
Poszarpanykrajobraz społeczny
Ktozaś nie potrafi żyć we wspólnocie albo jej wcale nie potrzebuje,
będąc samowystarczalnym […] jest albo zwierzęciem albo bogiem.
Arystoteles,Polityka65
Gdyby ktoś wam kazał narysować miasto, jak wyglądałoby ono na waszym
obrazku? Czy rysunek przedstawiałby gąszcz wysokich budynków i wyniosłych
pomników? Czy byłyby na nim taksówki, rowery, autobusy albo stacje metra? A
może narysowalibyście ulice z mnóstwem sklepów i tłumy ludzi na chodnikach,
w parkach i na placach? Gdybyście umieścili na rysunku wszystkie te elementy w
dowolnej kombinacji, gros oglądających go osób wiedziałoby od razu, że
przedstawia on miasto. I byłoby to w sumie dosyć dziwne, gdyż większość
Amerykanów (a także coraz większa liczba obywateli innych krajów) żyje w
miejscach, które ani trochę nie przypominają miasta z waszego rysunku.
Większość z nas mieszka dziś z dala od czegokolwiek, co wyglądałoby
tradycyjnie rozumiane centrum miasta lub od takich elementów architektury,
jakie mogłyby pojawić się na łamach czasopism poświęconych projektowaniu
budynków, śledzących rzekomo najnowsze trendy w tej dziedzinie. Nie
mieszkamy w czarnych od sadzy slumsach z czasów rewolucji przemysłowej, ani
też w przestronnych apartamentach na Manhattanie, zajmowanych przez znane
postaci z telewizji, których najpewniej i tak nie było stać na ich zakup.
Poszukiwanie domowych wygód zawiodło nas w okolicę, której krajobraz
pozbawiony jest precedensu w historii, choć zarazem występuje pod niemal
każdą szerokością geograficzną i staje się coraz bardziej rozpoznawalny na całym
świecie.
Każdy, kto rzeczywiście chce dociec, w jaki sposób współczesne miasta
wpływają na nasze poczucie szczęścia, musi najpierw uważnie przyjrzeć się
krajobrazowi, na którego stworzenie w ciągu minionego półwiecza poświęciliśmy
zdecydowaną większość posiadanych środków. Ja znalazłem swojego
przewodnika po tej okolicy na parkingu w miejscowości Stockton w Kalifornii,
podczas najgorszego dla miasta rozproszonego sezonu.
Cesar Dias, pucołowaty spec od zawierania umów z klientem, który mówił
niezwykle szybko, pracował jako pośrednik do spraw kupna i sprzedaży w
tamtejszej licencjonowanej agencji nieruchomości. Był to tego rodzaju facet,
który potrafi dostrzec pozytywny aspekt prawie każdej, nawet najgorszej
wiadomości, nie wyłączając wieści o kryzysie hipotecznym szalejącym właśnie w
całym kraju. W tym czasie bowiem hrabstwo San Joaquin (garść rolniczych
miasteczek zamienionych na sypialnie dla osób dojeżdżających do pracy),
położone o kilka godzin jazdy na wschód od San Francisco, było
niekwestionowaną stolicą Kalifornii pod względem liczby zajętych przez
komornika nieruchomości. W roku 2007 w samym Stockton, siedzibie hrabstwa,
swoje domy straciło więcej osób 66 niż gdziekolwiek indziej w całych Stanach
Zjednoczonych, z wyjątkiem Detroit. Dias wynajął więc dwa mikrobusy, okleił je
termokurczliwą folią przedstawiającą uśmiechniętych nabywców nieruchomości i
zaczął spraszać chętnych z całego świata, by czym prędzej przybywali sprzątnąć
innym sprzed nosa solidnie przecenione okruchy „amerykańskiego marzenia”.
W pewną słoneczną sobotę towarzyszyłem więc Diasowi, gdy ten wraz z
innymi sprzedawcami zaganiał do dwóch mikrobusów kilkudziesięciu
potencjalnych kupców. Woda mineralna oraz chipsy były na koszt firmy i
zdawało się, że na każdego czeka całe mnóstwo ciekawych ofert. Dias dwoił się i
troił, chcąc przekonać nas, abyśmy dostrzegli w kryzysie hipotecznym bajeczną
wprost okazję: chwilę słabości rynku mieszkaniowego, moment, w którym w jego
pancerzu optymizmu pojawiło się drobne pękniecie.
Opuszczając spalone słońcem śródmieście Stockton, wspięliśmy się
stromym wjazdem na autostradę międzystanową numer 5 (I–5), by,
przemknąwszy ponad całym archipelagiem parków przemysłowych i centrów
handlowych, znaleźć się niebawem w okolicy obfitującej w sztuczne zbiorniki
wodne, pola golfowe i opustoszałe, szerokie ulice, których nazwy nawiązywały
do pierwotnych elementów krajobrazu, pogrzebanych teraz pod asfaltem („Nad
strumykiem”, „Złotych dębów”, „Sosnowa łąka”). Mikrobus zwalniał wszędzie
tam, gdzie wyschnięte od nadmiaru słońca trawniki i zaniedbane ogródki zdawały
się sugerować, że dana nieruchomość mogła zostać zajęta przez komornika. W
ciągu trzygodzinnej przejażdżki trafiliśmy w ten sposób do kilkunastu domów.
Cały autobus aż trząsł się z emocji. Panowało powszechne przekonanie, że nam
się poszczęściło i nie ma co zwlekać z zawieraniem umów.
— Vámonos! Idziemy! — pokrzykiwał Dias ilekroć nasz konwój
zatrzymywał się przed tabliczką „Na sprzedaż”. — Ten jest za pół ceny!
Zachęcana tego rodzaju okrzykami grupa potencjalnych nabywców mknęła
co sił przez trawnik, by z impetem wpaść wprost w otwarte wrota kolejnego
domu z frontową elewacją zdobioną sztukaterią. Potem już tylko miotaliśmy się
pomiędzy poszczególnymi pomieszczeniami, zarówno na górze jak i na dole,
fotografując przy pomocy telefonów komórkowych uszkodzone regipsy,
zaglądając pod dywany i opukując gzymsy stylizowanych na epokę wiktoriańską
kominków.
W pewnym momencie cała czereda wkroczyła gęsiego do kolejnego
domostwa („dyrektorskiej rezydencji”, jak głosiła ulotka Diasa), mieszczącego
się na terenie centralnie zagospodarowanego osiedla Spanos Park East. Dom miał
garaż na trzy samochody, wielkie foyer, osobną, elegancką jadalnię i regulowane
żaluzje. Był naprawdę wspaniały, a mimo tego Dias wydawał się niezadowolony.
Zastałem go w ogródku, spoglądającego ponuro na trawnik. Trawa miała kolor
słomy i wyglądała tak, jakby od wielu miesięcy nie była koszona ani podlewana.
– Bankpowinien był tu kogoś przysłać, żeby wszystko spryskał – rzekł Dias.
– Toznaczy podlał? – spytałem dla pewności.
– Nie, spryskał zielonym sprayem. Pomalował – odparł z irytacją, lecz
śmiertelnie poważnie. W Stockton tak wiele domów na sprzedaż było własnością
banków, że najdrobniejsze nawet niedopatrzenie groziło dalszą obniżką i tak już
solidnie zaniżonej ceny. Banki i sprzedawcy nieruchomości musieli więc
zachowywać pozory, aby przekonać klientów, że amerykańskie marzenie wraca
właśnie do życia.
Dias nazwał swoje przedsięwzięcie „Repo Home Tour” („Zwiedzanie
domów z odzysku”), ale chodziło tu o coś znacznie ważniejszego. Była to
wyprawa na pierwszą linię największego na świecie eksperymentu w dziedzinie
urbanistyki. W ciągu ostatnich trzydziestu lat67 trzy czwarte budownictwa
mieszkaniowego w Stanach Zjednoczonych wyglądało bowiem dokładnie tak, jak
odwiedzane przez nas osiedla.
Schemat ich rozwoju jest niezwykle prosty: w jednym miejscu powstają
strefy mieszkalne, charakteryzujące się zazwyczaj wolnostojącymi,
jednorodzinnymi domami, przestronnymi trawnikami i szerokimi, łagodnie
meandrującymi ulicami. Każda taka strefa ma swoją szkołę podstawową. Gdzie
indziej buduje się dzielnice komercyjne, czyli centra handlowo-usługowe, w
których ogólnokrajowe sieci sprzedaży detalicznej zajmują ogromne hale,
skupione niczym wysepki jednego archipelagu pośród szarego oceanu
asfaltowych parkingów. W jeszcze innych miejscach mieszczą się biurowce i
parki przemysłowe, z własną rozległą powierzchnią parkingową. Wszystkie te
odrębne jednostki urbanistyczne połączone są bezkolizyjnymi drogami szybkiego
ruchu i wielkimi magistralami, których jest tak wiele, że zupełnie zaciera się
niebagatelne niegdyś znaczenie słów „blisko” czy „daleko”. Arterie te oplatają
wspomniane wyspecjalizowane dzielnice, ciągną się skrajem dawnego centrum
miasta i biegną w dal, pomiędzy farmy i góry, wiodąc wprost do serca najbliższej
metropolii. Odległość staje się w ten sposób jedynie pewnym abstrakcyjnym
pojęciem. „Dom” znajduje się zarazem blisko i daleko od wszystkich innych
miejsc przeznaczenia, w zależności od liczby samochodów przemieszczających
się w danym momencie autostradą. Życie w takiej okolicy, oglądane w słoneczny,
sobotni poranek przez okna naszego wycieczkowego mikrobusu, zdawało się
doskonale zorganizowane i uporządkowane.
Ludzie przyglądający się tej specyficznej metodzie konstruowania miast
usiłowali nadać jej jakąś nazwę. Kiedy nasi pradziadkowie jako pierwsi
wprowadzali się do mieszkalnych enklaw poza śródmieściem, miejsca takie
nazywaliśmy po prostu przedmieściami. Gdy przedmieścia zaczęły wykraczać
poza obrzeża miasta, niektórzy mówili o obszarach eksurbanizacji68. Kiedy zaś w
latach osiemdziesiątych XX wieku rozmaite firmy z centrum miasta zdawały się
masowo przenosić do połączonych ze śródmieściem drogami szybkiego ruchu
parków biznesowych i wielkich centrów handlowych, reporter „Washington
Post”, Joel Garreau, określił te nowe aglomeracje mianem „miast na krawędzi”
(ang. edge cities).69 Jednakże obecnie wielkomiejskie życie zostało już
rozciągnięte do takich rozmiarów, że przedmieścia, obszary eksurbanizacji i
„miasta na krawędzi” razem wzięte tworzą odrębny system, który diametralnie
zmienił sposób funkcjonowania całych aglomeracji. Zjawisko to niektórzy zaczęli
z czasem nazywać „rozlewaniem się miast”. Ja sam wolę jednak używać
określenia „miasto rozproszone”, ze względu na właściwość cechującą niemal
każdy aspekt tego tworu.
Podczas gdy światowi krytycy architektury i tak zwani innowatorzy mają
skłonność do skupiania swej uwagi na powszechnie rozpoznawalnych budowlach
i nietuzinkowych projektach, podróż ku szczęśliwemu miastu musi rozpocząć się
właśnie tutaj, pośród krajobrazu rozproszenia przestrzennego, złożonego z
pewnych powtarzających się w nieskończoność form. Na każdy nowy miejski
plac, każdy zaprojektowany przez bożyszcze światowej architektury wieżowiec
lub każdą nową i lśniącą sieć kolejki miejskiej przypada sto tysięcy ślepych
uliczek gdzieś na obszarze rozproszonego miasta. One właśnie tworzą
środowisko, które – w stopniu większym niż jakiekolwiek inne otoczenie –
wpływa na to, w jaki sposób Amerykanie i miliony ludzi w zamożnych miastach
na całym globie poruszają się, żyją, pracują, bawią się i postrzegają świat, a także
w jaki sposób żyć będą kolejne miliony, jeśli miasta na powrót znajdą się na tym
samym kursie, jakim podążały przed kryzysem. Jeśli chcemy mówić o
współczesnym mieście, musimy zacząć właśnie tutaj, w miejscu położonym na
samym krańcu „promienia rażenia” metropolii.
Tego rodzaju obszary mają na swoim koncie kilka historycznych wręcz
wyczynów: na przykład, w porównaniu ze wszystkimi stosowanymi dotychczas
formami urbanistycznymi, zajmują więcej powierzchni w przeliczeniu na głowę,
a ich budowa i funkcjonowanie jest droższe. Wymagają ponadto więcej dróg na
jednego mieszkańca, więcej rur wodociągowych i kanalizacyjnych, przewodów
elektrycznych instalacji komunalnych, chodników i drogowskazów, a także
zabiegów związanych z kształtowaniem krajobrazu. Ich utrzymanie jest bardziej
kosztowne dla gmin. Drożej wychodzi również zapewnienie im opieki
rozmaitych służb ratowniczych. Obszary takie generują natomiast więcej
zanieczyszczeń i wydzielają do atmosfery więcej tlenku węgla. Krótko mówiąc,
miasto rozproszone jest najdroższym, najbardziej surowco- i
powierzchniochłonnym oraz produkującym najwięcej zanieczyszczeń systemem
mieszkalnym, jaki kiedykolwiek zastosowano w praktyce. Każdy, kto ma choć
odrobinę wiary w ludzką zdolność do podejmowania trafnych decyzji
dotyczących naszej pomyślności, mógłby się spodziewać, że gigantyczna
inwestycja w rozproszenie przestrzenne umożliwiła nam prowadzenie
zdrowszego, bezpieczniejszego, bardziej elastycznego i radosnego życia.
Zważywszy na to ile milionów ludzi postanowiło nazwać je swym domem,
można by oczekiwać, że miasto rozproszone zapewni nam więcej szczęścia. A
jednak tamtej wiosny w hrabstwie San Joaquin nadziei i otuchy było jak na
lekarstwo.
Podobnie jak wielu Amerykanów, Dias był zdania, że towarzyszące
kryzysowi hipotecznemu bieda, destabilizacja i plaga postępowań egzekucyjnych
stanowią jedynie przejściowe trudności, swego rodzaju chwilowy obłęd
wywołany przez chciwych bankierów i ich haniebne, rabunkowe praktyki
związane z udzielaniem pożyczek. W latach mieszkaniowego boomu wielu
spośród jego własnych klientów dało się naciągnąć na oferty kredytów
hipotecznych wysokiego ryzyka. Teraz zaś, kiedy ludzie ci zniknęli już na dobre
(a nikt z uczestników naszej wycieczki jakoś nie chciał rozmawiać o tym, kim
byli, ani co się z nimi stało), Stockton musiało przecież odbić się od dna. Ciężkie
czasy się skończyły. Osiedla na skraju miasta znowu staną na nogi, kiedy tylko
niskie ceny domów przyciągną nowych mieszkańców, których rzeczywiście
będzie stać na ich utrzymanie. Uczestnicy naszej wycieczki po domach z odzysku
bez wątpienia podzielali ten pogląd. Zanim jeszcze wróciliśmy do biura, zajęci
byli kalkulowaniem swych ofert.
Jednakże w tym optymistycznym myśleniu tkwi pewien błąd. Ignoruje ono
mianowicie rolę samego organizmu miejskiego. Bardziej szczegółowa analiza
wiedzie nas z powrotem ku mapie miasta rozproszonego. Okazuje się, że
destabilizacja została poniekąd wbudowana w obszary eksurbanizacji hrabstwa
San Joaquin.
Wyobraźcie sobie, że mieszkacie, powiedzmy, gdzieś przy łagodnym łuku
Erickson Circle w Weston Ranch, osiedlu złożonym z kilkuset skromnych domów
o metrażu sięgającym 240 metrów kwadratowych, tuż przy autostradzie
międzystanowej numer 5 (Interstate 5, w skrócie I–5), na południe od Stockton
(w ciągu pięciominutowej przejażdżki po tamtej okolicy naliczyłem ponad
dwadzieścia tabliczek „Na sprzedaż” oraz pół tuzina rodzin z ponurymi minami
ładujących swoje łóżka, krzesła i wielkie plazmowe telewizory na wynajęte
meblowozy).70, 71 Gdybyściechcieli kupić butelkę mleka, musielibyście pojechać
samochodem do najbliższego spożywczego, którym byłby odległy o blisko cztery
kilometry sklep Food 4 Less. Gdybyście chcieli trochę poćwiczyć, trzeba by było
przejechać dziewięć kilometrów do In-Shape Health Club, położonego tuż przy
autostradzie numer 4. Wasze dzieci mogłyby co prawda chodzić do szkoły na
piechotę, lecz do najbliższego ogólnodostępnego basenu miałyby już dziesięć
kilometrów, a do pobliskiego centrum handlowego Park West Place – prawie
dwadzieścia kilometrów na północ wzdłuż I–5. Jeśli chodzi o pracę, to – jeżeli
nie różnilibyście się pod tym względem od waszych sąsiadów – musielibyście
dojeżdżać niemal sto kilometrów do San Francisco, a jazda tam i z powrotem w
dni z większym natężeniem ruchu oznaczałaby nawet cztery godziny za
kierownicą. W codziennym odbywaniu tak dalekiej podróży nie byłoby zresztą
nic wyjątkowego: większość ludzi, którzy w latach boomu nabyli domy w
Weston Ranch, stanowiły dojeżdżające do pracy w pobliskiej metropolii osoby,
usiłujące uciec przed słonymi cenami nieruchomości nad Zatoką San Francisco.72
Mieszkańców Weston Ranch łączyły wówczas silniejsze więzi z odległą
aglomeracją niż z własnym miasteczkiem.
To właśnie ta odległość od metropolii, w stopniu nie mniejszym niż rosnące
raty kredytu hipotecznego, przyczyniła się do tego, że osoby dojeżdżające do
pracy musiały dać za wygraną. Ceny paliwa, utrzymujące się na stałym poziomie
przez blisko piętnaście lat, pomiędzy rokiem 2004 a końcówką 2006 uległy
podwojeniu73 niebezpiecznie zbliżając się do dolara za litr, by latem 2008 roku
podskoczyć jeszcze wyżej, przekraczając już ten pułap. Nagle ludzie z hrabstwa
San Joaquin, dojeżdżający do pracy w rejonie Zatoki San Francisco, zaczęli
wydawać ponad osiemset dolarów miesięcznie za benzynę. Dla niektórych była
to ponad jedna czwarta ich zarobków, a w znacznej liczbie przypadków także
więcej niż pochłaniała spłata kredytu. W największych tarapatach znalazły się
rodziny z dziećmi, zmuszone pokonywać jeszcze więcej kilometrów dróg i
autostrad.
Tak samo było na obszarach o podobnym charakterze na terenie całego
kraju. Wyprowadzka na krańce aglomeracji miejskich zmusiła osoby uciekające
przed niebotycznymi cenami nieruchomości do gigantycznych i długotrwałych
inwestycji w samochody i paliwo. Przeciętnej rodzinie mieszkającej na obszarze
eksurbanizacji potrzebny jest co najmniej jeden samochód więcej niż rodzinom
żyjącym w pobliżu miejsc, w których ich członkowie pracują, robią zakupy, uczą
się czy bawią. Rodzina taka wydaje także dwukrotnie więcej na samo
przemieszczanie się w celu zaspokojenia swych codziennych potrzeb.74 Ludziom
mieszkającym w takim środowisku, jakie tworzy rozproszenie przestrzenne,
niezwykle trudno jest skrócić czas spędzany za kierownicą. To właśnie jeden z
powodów, dla których w roku 2011 przeciętną czteroosobową rodzinę przejazdy
kosztowały więcej niż podatki i opieka zdrowotna razem wzięte75 (między
innymi przez to również im dalej dom znajdował się od tętniącego życiem
centrum, tym większe było ryzyko, że stanie się przedmiotem postępowania
komorniczego w czasie kryzysu; tym bardziej spadała jego cena i tym mniejsza
jest szansa, że cena ta zdołała na powrót osiągnąć poprzedni poziom; tym niższa
również, zgodnie z dzisiejszymi prognozami analityków, będzie jego przyszła
wartość).76, 77, 78, 79
A zatem z czysto ekonomicznego punktu widzenia najnowocześniejsze
dzielnice rozproszonego miasta nie zdają egzaminu z odporności na zmiany.
Inwestowanie w jednorodzinny dom na przedmieściach jest jak spekulowanie
transakcjami terminowymi na ropę lub robienie zakładów w oparciu o globalną
geopolitykę. Jednak ta słabość obszarów rozproszenia przestrzennego to, rzecz
jasna, nie tylko problem natury ekonomicznej, lecz także społecznej. Kiedy
ludzie tracą swoje domy, zerwane zostają więzi o charakterze lokalnym, a w
życiu rodzin i całych osiedli pojawiają się bolesne wyrwy. Tego rodzaju historie,
ze wszystkimi rozdzierającymi serce szczegółami, prezentowane były w
popularnych mediach przez kilka ostatnich lat, więc nie zamierzam się tutaj nad
nimi rozwodzić. Znacznie bardziej fascynująca i pouczająca jest, moim zdaniem,
historia tych, którzy przetrwali czas egzekucji komorniczych: ludzi, którzy
skorzystali z niezwykle korzystnych ofert kupna swych wymarzonych domów na
obrzeżach miasta, a dzisiaj nadal w nich mieszkają. Po tym, jak spędziłem z nimi
nieco więcej czasu, wcale nie zazdroszczę im tych niesamowitych okazji. Ich
cierpienia i trudy posłużyć mogą za przestrogę dotyczącą społecznych kosztów
odległości i zagrożeń związanych z ponownym wprawieniem w ruch machiny
powielającej miasto rozproszone.
Naciąganeżycie
Weźmy na przykład takiego Randy’ego Straussera, zapracowanego i stosunkowo
zamożnego mieszkańca miasta rozproszonego, który wygrał los na hipotecznej
loterii z czasów kryzysu. On i jego żona Julie kupili bowiem ranczo w
kalifornijskim stylu na częściowo już ukończonym osiedlu Mountain House na
obszarze eksurbanizacji na południe od Stockton w roku 2007, kiedy na rynku
nieruchomości widoczne były już pewne symptomy kryzysu. Pod względem
liczby egzekucji komorniczych, Mountain House znajdowało się wówczas tuż za
Weston Ranch, co dla Strausserów było doskonałą wiadomością. Zapłacili
połowę kwoty, jaką wyłożyć musieli niektórzy spośród ich sąsiadów. Dom
wydawał się wprost idealny: miał luksusowe wyposażenie, bardzo wydajny
system ogrzewania i klimatyzacji oraz zaciszny, otoczony płotem ogródek. Okna
wychodziły na pas zieleni, przez który płynęła rzeczka. Zgodnie z opowieściami
o amerykańskim marzeniu w duchu Repo Home Tour, po kilku latach, kiedy to
właśnie go poznałem, Randy powinien być bardzo szczęśliwym człowiekiem.
A jednak wcale tak nie było, zaś jego niedola stanowi kolejny dowód na to,
że miasto rozproszone potrafi w sposób fundamentalny przeorganizować
człowiekowi życie towarzyskie i rodzinne. Jeśli zgadzamy się z kluczowym
przesłaniem nauki o szczęściu, które mówi, że absolutnie największe znaczenie
mają nasze relacje z innymi ludźmi, warto zapoznać się z historią Randy’ego.
Jego problem tkwił po części w tym, że jak co czwarty mieszkaniec
hrabstwa San Joaquin, pracował hen, za górami, w San José. Właściwie cała jego
rodzina składała się z osób pokonujących ogromne odległości w drodze do pracy.
W dni robocze bladym świtem Randy, jego siedemdziesięcioletnia matka Nancy
oraz córka Kim znajdowali się już gdzieś na autostradzie. Ponieważ mieszkali
osobno, zazwyczaj każde z nich wyjeżdżało z domu własnym samochodem,
przemierzając dwa łańcuchy górskie i mknąc przez pół tuzina miasteczek, aby
dostać się do pracy nad Zatoką San Francisco, pokonując tam i z powrotem w
sumie niemal dwieście kilometrów. Randy spędzał na autostradzie trzy lub cztery
godziny dziennie, nie licząc podróży służbowych, które odbywał jako specjalista
od ogrzewania i klimatyzacji. Ponieważ ceny mieszkań w okolicy San Francisco
wciąż utrzymywały się na niebotycznym poziomie, nie można było inaczej, jeśli
chciało się mieszkać w jednorodzinnym domu na „porządnym” osiedlu.
Pewnego wieczoru, kiedy Randy opuszczał już swoje biuro w jednym z
parków biznesowych, wskoczyłem na siedzenie pasażera w jego fordzie typu
Ranger. Nad Zatoką San Francisco zachodziło właśnie słońce, gdy
pokonywaliśmy długi odcinek łączący drogę numer 101 z międzystanową numer
680. Zatłoczone estakady tamtejszego węzła rysowały się wyraźnie na tle
rozpalonego nieba. Jednak Randy zupełnie nie zwracał uwagi na piękny zachód
słońca, aby móc skupić się na prowadzeniu. Na zmianę rozprostowywał tylko i
zaciskał palce na kierownicy i poprawiał wciąż słuchawkę na bluetooth w uchu.
Wreszcie, nie przestając wpatrywać się w tylne światła samochodów stłoczonych
na drodze 680, zaczął opowiadać, jak wygląda jego normalny dzień pracy.
O 4.15 dzwoni budzik. Randy wyłącza go mechanicznym, wyuczonym
ruchem i pędzi pod prysznic. Na śniadanie nawet nie ma czasu, bo o piątej musi
być już na autostradzie, żeby uniknąć najgorszych korków. Przyjeżdża do pracy o
6.15 i wtedy dopiero coś zjada. O 17.30 stara się być z powrotem na drodze
numer 680. Jednak popołudniami ruch jest znacznie większy i jeśli udaje mu się
dotrzeć do domu o 19.30, to znaczy, że i tak miał szczęście. W czasie jazdy nie
ma mowy o piciu kawy czy słuchaniu wiadomości i programów radiowych, które
jedynie go irytują, podczas gdy Randy stara się zapanować nad swoją złością, aby
móc w sposób racjonalny reagować na potencjalne napięcia i zagrożenia na
drodze.
– Alejak już wracasz do domu w Mountain House, to czujesz, że było warto
– podsunąłem mu usłużnie zakończenie opowieści, gdy po czterdziestu minutach
jazdy mknęliśmy obok biurowców w Pleasanton, miasteczku znajdującym się
niemal w połowie drogi.
Randy pokręcił tylko głową. Kiedy na autostradzie był naprawdę duży ruch,
po powrocie do domu chwytał za wąż i podlewał ogródek, dopóki się nie
uspokoił. Potem wskakiwał na orbitrek, aby rozprostować zbolałe plecy. A w te
naprawdę najgorsze dni, gdy droga do domu potęgowała tylko jego zmęczenie i
frustrację, jechał kolejne dwadzieścia minut na siłownię w pobliskim Tracy, po
czym, nie zatrzymując się nawet na chwilę, aby pogawędzić z towarzystwem z
klubu, włączał Van Halen na swoim starym walkmanie i usiłował wypocić z
siebie całą agresję. Później wracał do domu, brał prysznic i kładł się spać.
A teraz zapomnimy na chwilę o bólu w plecach Randy’ego, wywołanym
długotrwałym siedzeniem za kierownicą. Odłożymy na bok jego irytację
zachowaniami innych kierowców i ogólne rozgoryczenie faktem, że musi spędzać
tyle czasu na autostradzie (są w końcu i tacy ludzie, którzy nie mają nic
przeciwko długim dojazdom do pracy: matka Randy’ego, Nancy, powiedziała mi,
że bardzo lubi dwugodzinną jazdę swoim złotym Lexusem do Menlo Park,
niedaleko Palo Alto). Tak naprawdę bowiem to relacje Randy’ego z otaczającymi
go ludźmi najbardziej ucierpiały wskutek takiego życia na długich dystansach.
Randywprost nie cierpiał swojego osiedla. Nie mógł się wręcz doczekać, aż
wyjedzie z Mountain House i nie chodziło tu wcale o walory estetyczne tego
miejsca. Było ono wciąż równie nieskazitelne i zadbane jak tamtego dnia, kiedy
wraz z żoną wprowadzili się do swego nowego domu. To raczej ludzie budzili
jego niepokój. Randy nie znał i nie lubił swoich sąsiadów, ani też zanadto im nie
ufał. Zadałem mu więc sztandarowe pytanie ekonomisty Johna Helliwella na
temat zaufania: jaka jest szansa, że odzyskałby portfel, gdyby zdarzyło mu się go
zgubić na swojej ulicy?
— Nigdy więcej bym go nie zobaczył! — odparł ze śmiechem. —
Posłuchaj: zaraz po tym, jak się tu wprowadziliśmy, ktoś włamał nam się do
domu. Policjanci pierwsi powiedzieli, że już nigdy nie ujrzymy żadnej ze
skradzionych rzeczy. Takie zdarzenia są tu na porządku dziennym. Wszyscy
odwracają tylko głowy. Nikt nie dba o cudzą własność.
Bezkresne odludzie
Nie da się zaprzeczyć, że miasto rozproszone odmieniło zarówno sposób, jak i
tempo, w jakim krzyżują się nasze ścieżki. Odsuwając cele niezbędnych
codziennych podróży poza zasięg piechura, rozproszone społeczności sprawiają,
że przypadkowe spotkania z ludźmi znikają z naszego życia. Pod tym względem
Mountain House bardzo przypomina Weston Ranch. Jeśli masz ochotę na coś
bardziej konkretnego niż mrożony koktajl, musisz wziąć samochód i pojechać do
innego miasta. Wszyscy mieszkańcy osiedla tak robią. Randy’ego Straussera być
może i stać na niezbędne do tego paliwo, ale ta „hipermobilność” zmienia jego
krajobraz społeczny. Facet podlewający właśnie swój trawnik nieco dalej przy tej
samej ulicy jest tylko niewyraźną plamą gdzieś w kąciku oka podczas
trzynastokilometrowej przejażdżki do znajdującego się w Tracy supermarketu
FoodMaxx. Randy mógłby co prawda skinąć głową na powitanie garstce osób
spotkanych w przepastnym wnętrzu spożywczej hali, ale jest duża szansa, że
nigdy więcej ich nie zobaczy. Jego sieć społeczna jest skarłowaciała i
ograniczona, niczym system korzeniowy wsadzonego do doniczki drzewa i
obejmuje jedynie kontakty z najbliższym otoczeniem.
Ten zanik społecznego kapitału nie jest zjawiskiem typowym jedynie dla
obszaru eksurbanizacji.96, 97 Wystarczy jednakże nieco uważniej przyjrzeć się
wynikom badań, by dostrzec siłę, z jaką rozproszenie przestrzenne w sposób
podstępny, a zarazem metodyczny, zmienia nasze relacje z innymi ludźmi.
Największe różnice w naszych krajobrazach społecznych wywołuje położenie
danego osiedla w obrębie miasta oraz odległość, jaką pokonywać muszą
codziennie jego mieszkańcy. Im więcej czasu tracą oni na dojazdy, tym mniejsza
szansa, że będą uprawiać sporty zespołowe, spotykać się z przyjaciółmi poza
domem, oglądać parady lub angażować się w działania grup społecznych. W
istocie wpływ codziennego pokonywania dużych odległości jest tak silny, że
badanie osiedli w Bostonie i Atlancie z roku 2001 zdołało ustalić, że aby trafnie
przewidzieć siłę lokalnych więzi społecznych, wystarczy policzyć ilu
mieszkańców uzależnionych jest na co dzień od samochodów. Im większa liczba
sąsiadów dojeżdżała w ten sposób do pracy,98 tym mniejsza szansa, że
mieszkańcy danej okolicy będą się wzajemnie znali czy przyjaźnili.
„Zaraz, chwileczkę! — zechcecie być może zaprotestować. — W
dzisiejszych czasach większość z nas ma znajomych i przyjaciół w różnych
zakątkach miasta. Mobilność wyzwoliła nas z oków geografii, a bezkolizyjne
magistrale umożliwiają nam pokonywanie w drodze do pracy nawet stu
kilometrów przez sam środek aglomeracji miejskiej”. To jednak tylko częściowo
prawda. Odległość zwiększa koszt każdego spotkania z przyjaciółmi. Powiedzmy,
że chcemy umówić się po pracy i pójść na lody, nim rozjedziemy się do domów
na kolację. Najpierw każdy z nas musi określić pewien geograficzny obszar, do
którego jest w stanie dotrzeć w wyznaczonym czasie. Potem musimy sprawdzić,
czy obszary te się zazębiają. Następnie trzeba obliczyć, czy dojazd do jakiegoś
punktu w ustalonej strefie i droga powrotna pozostawiają nam dość czasu, by
spotkanie w ogóle miało sens. Każdy z nas ma pewien ograniczony zakres
możliwości w czasoprzestrzennym kontinuum. Im bardziej nasze zakresy
nakładają się na siebie, tym łatwiej jest nam doprowadzić do spotkania twarzą w
twarz.
Posługując się takim schematem,99 geograf Steven Farber i jego
współpracownicy z Uniwersytetu w Utah postanowili obliczyć, jaką szansę na
tego rodzaju spotkanie w hipotetycznym półtoragodzinnym „okienku” po pracy
mają mieszkańcy największych miast Ameryki. Naukowcy użyli nawet
superkomputera do przetwarzania danych dotyczących rozmiarów danego miasta,
liczby ludności, uwarunkowań geograficznych, form urbanistycznych i sposobu
zagospodarowania terenu, uzyskując w ten sposób setki milionów możliwych
zakresów czasoprzestrzennych. Końcowym rezultatem badania był ranking tego,
co Farber nazywa potencjałem interakcji społecznych każdego miasta.
Nie powinno już teraz być dla nas zaskoczeniem, co takiego stanowi
najpotężniejszy hamulec dla potencjału interakcji społecznych Farbera. Jest to
oczywiście decentralizacja: im szerzej dane miasto rozpościera się w przestrzeni,
tym trudniej zetknąć się ze sobą jego mieszkańcom.
— Nieustannie rozciągając nasze miasta w przestrzeni, dodatkowo
utrudniamy jedynie występowanie interakcji społecznych — twierdzi Farber. —
Żyjąc w wielkim mieście, płacisz ogromne koszty społeczne, chyba że mieszkasz
i pracujesz w samym centrum.
Jednak wielkomiejskie odległości nie tylko ograniczają czas na bezpośrednie
spotkania. Faktycznie zmieniają one kształt i jakość naszych sieci społecznych.
Potwierdziło to badanie z roku 2009 dotyczące osób dojeżdżających do pracy w
Szwajcarii, gdzie wielu ludzi zatrudnionych jest w wielkich, międzynarodowych
ośrodkach, takich jak Genewa czy Zurych. Jak należało się spodziewać,
eksperyment ten wykazał, że długie podróże przyczyniały się do dalszego
rozproszenia sieci społecznych: im dłuższa była czyjaś droga do pracy, tym dalej
od siebie mieszkali zwykle przyjaciele danego człowieka. Sieć społeczna
przypominała wówczas tkaninę rozciąganą we wszystkich kierunkach
jednocześnie (mówiąc ściślej, każde kolejne dziesięć kilometrów jazdy
oznaczało, że przyjaciele danej osoby mieszkali o dodatkowe dwa kilometry od
niej i dodatkowe ponad dwa kilometry od siebie nawzajem). Rezultat tego
zjawiska był taki, że przyjaciele osób dojeżdżających do pracy na długich
dystansach100 znacznie rzadziej znali się nawzajem, przez co jeszcze większym
wyzwaniem logistycznym stawało się znalezienie czasu na bezpośrednie
spotkania z każdym z nich. A zatem, mimo że tacy ludzie mogli mieć mnóstwo
przyjaciół czy znajomych, to i tak nie byli w stanie uzyskać z ich strony
odpowiednio silnego wsparcia.
Jak ważny jest czas poświęcany na spotkania towarzyskie? Oto wyniki
kolejnego eksperymentu, a mianowicie badania przeprowadzonego w roku 2008
przez Instytut Gallupa i Healthways, które wykazało, że istnieje bezpośredni
związek między poczuciem szczęścia i pomyślności a ilością wolnego czasu. Im
więcej badane osoby przebywały danego dnia z rodziną i przyjaciółmi, tym
więcej szczęścia i radości odnotowywały w swych odpowiedziach, twierdząc
jednocześnie, że odczuwają mniej stresów czy obaw. W tym, że dobrze jest
spędzać czas z ludźmi, których lubimy, nie ma nic zaskakującego. Godne uwagi
jest natomiast to, jak długo jesteśmy w stanie znosić tego rodzaju towarzyskie
atrakcje. Otóż rosnąca krzywa poczucia szczęścia zaczyna się stabilizować na
pewnym poziomie101 dopiero po upływie sześciu czy siedmiu godzin danego
dnia. A jednak, pomimo tego, ponad trzy czwarte Amerykanów dojeżdżających
do pracy podróżuje obecnie samotnie swymi samochodami,102 tak jak Randy
Strausser. W połowie pierwszego dziesięciolecia obecnego wieku, po półwieczu
gigantycznych inwestycji w rozwój autostrad i miejskiej sieci drogowej,
Amerykanie tracili tak naprawdę na dojazdy do pracy więcej godzin,103 niż
otrzymywali w ramach urlopu.
Miasto, jakie oglądaliśmy przez szyby mikrobusu Repo Home Tour, nie jest
zjawiskiem naturalnym. Nie ma charakteru organicznego. Nie jest też dziełem
przypadku. Do jego powstania nie doprowadziły wcale pragnienia i dążenia
funkcjonujących w ramach wolnego rynku obywateli. Zostało ono natomiast
ukształtowane przez potężne bodźce motywacyjne natury finansowej,
gigantyczne inwestycje publiczne i surowe przepisy, ściśle określające dozwolone
sposoby rozwijania sieci dróg i zagospodarowania gruntów. Są to wszystko
jednak tylko narzędzia, używane w służbie pewnych dotyczących
wielkomiejskiego szczęścia idei, zrodzonych w epoce gorzkiej i dojmującej
miejskiej traumy. Aby lepiej zrozumieć miasto rozproszone, warto zatem zboczyć
na chwilę z naszej drogi i zajrzeć do miast do tego stopnia wypełnionych
fabrycznym dymem i tak dalece udręczonych brzydotą, przestępczością i
niedostatkiem, że aż zdających się grozić unicestwieniem społecznościom, które
je stworzyły.
W roku 1883 Andrew Mearns,111 duchowny i reformista, sporządził taki oto
raport, przebrnąwszy przez slumsy Londynu z czasów rewolucji przemysłowej:
„Zapewne niewielu spośród czytających te słowa ma jakiekolwiek wyobrażenie o
tym, jak wyglądają te zapowietrzone dzielnice ruder i człowieczej nędzy, w
których stłoczone są dziesiątki tysięcy ludzi, pośród okropności przywodzących
na myśl to, co słyszy się o warunkach panujących na statkach niewolniczych
pływających z Afryki do Ameryki”. Biedota mieszkała po kilka rodzin w jednym
pomieszczeniu w brudnych kamienicach czynszowych, których dziurawe otwory
okienne zapychano szmatami dla ochrony przed zimnem. Powietrze było gęste od
sadzy, a woda skażona zarazkami cholery.
Miasto tonęło w grzechu i nędzy w stopniu tak wielkim, że Mearns
ostrzegał, że zjawiska te, niczym potop, pochłonąć mogą całe społeczeństwo.
W wielkomiejskich slumsach Ameryki sytuacja wyglądała niewiele lepiej.
W roku 1894 nowojorska Komisja ds. Kamienic Czynszowych (ang. Tenement
House Commission)112 odnotowała, że przeludnione dzielnice tego rodzaju
budynków stanowią „skupiska chorób, nędzy, występku i zbrodni, w których
zdumiewać może nie to, że niektóre dzieci zostają złodziejami, pijakami czy
prostytutkami, lecz to, że tak wielu z nich udaje się wyrosnąć na porządnych i
szanowanych obywateli”. Z kolei w roku 1885 pewien współpracownik
czasopisma The American Magazine pisał, że ludność mieszkająca w
nowojorskich kamienicach czynszowych jest „tak dalece niewykształcona i
nieświadoma, pełna nienawiści i zdeprawowana, że zdaje się przynależeć zgoła
do jakiegoś innego niż ludzki, gatunku”,113 dodając jeszcze z pewną dozą
okrucieństwa, że „właściwie należy się cieszyć, że śmiertelność pośród
mieszkańców tych kamienic wynosi nieco ponad 57 procent”.
Szlachetni i wielkoduszni obserwatorzy byli przekonani, że tego rodzaju
miejski krajobraz nie tylko rujnuje zdrowie mieszkańców, lecz także grozi
skażeniem ich umysłów, a nawet dusz. Jak zatem można było ich ocalić? Co
należało zrobić: próbować „naprawić” miasto, opuścić je, czy też może
unicestwić to monstrum i stworzyć w jego miejsce jakąś nową i wzniosłą wizję
miejskiej cywilizacji? Propozycje reformistów zawierały całą gamę możliwych
rozwiązań, lecz dwie urbanistyczne ideologie z tamtych nieszczęsnych lat
przetrwały, by kształtować miasta przez cały wiek XX i aż do dzisiejszego dnia
inspirować architektów, reformistów i polityków. Obie zdołały też na dobre
przeniknąć do naszej kultury i to właśnie dało im ich obecną moc.
Pierwszą z nich można by nazwać „szkołą rozdzielania funkcji”. Jej
najważniejszy pogląd mówi, że odpowiednią jakość życia osiągnąć można
jedynie poprzez ścisłe odseparowanie od siebie rozmaitych funkcji miasta, w taki
sposób, aby pewne osoby mogły uniknąć najbardziej toksycznych skutków
mieszkania w metropolii.
Drugą moglibyśmy zaś nazwać „szkołą szybkości”. Ujmuje ona mianowicie
wzniosłą ideę wolności w kategoriach prędkości poruszania się. Założenie jest
tutaj takie, że im szybciej człowiek jest w stanie wydostać się z miasta, tym
bardziej staje się wolny.
Jak już wyjaśniałem w rozdziale drugim, miasta od zawsze kształtowane
były przez silne i wpływowe poglądy oraz przekonania dotyczące szczęścia.
Jednakże żadna ze szkół myślenia na ten temat nie przekształciła naszych miast i
całego świata w sposób równie gruntowny, jak powyższe dwie filozofie.
Ideologia podziału miejskich funkcji żyje nadal na planach amerykańskich przedmieść. Ten plan
zagospodarowania przestrzennego Tampy ukazuje zdumiewająco uproszczony zestaw stref, które
ściśle określają, co wolno budować – i co może się dziać – w każdym punkcie miasta. Choć
zrozumienie takiego systemu nie stanowi problemu dla planistów, to jednak wyklucza on
różnorodność funkcjonalną i ogranicza swobodę działania.
Samochody i ciężarówki zaczęły wdzierać się do miast 118 kilka lat po tym,
jak Henry Ford usprawnił proces masowej produkcji na liniach montażowych
swej fabryki motoryzacyjnej w Highland Park w stanie Michigan. Doszło
wówczas do „masowego mordu nowego typu”, jak mówi badacz dziejów miast,
Peter Norton, który prześledził transformację w amerykańskiej kulturze ruchu
drogowego w latach dwudziestych ubiegłego wieku. W ciągu tamtej dekady w
wypadkach na drogach Stanów Zjednoczonych, przede wszystkim w miastach,
zginęło bowiem ponad dwieście tysięcy ludzi.119 Zdecydowaną większość ofiar
stanowili piesi, a połowę – dzieci i młodzież.
Na początku prywatne samochody budziły strach i pogardę u przeważającej
części mieszkańców miast. Ich pojawianie się na ulicach postrzegane było jako
obca inwazja, stanowiąca zagrożenie dla ładu i porządku. Kierowcy, którym
zdarzyło się przypadkowo zabić przechodnia, sami padali najpierw ofiarą
rozwścieczonego tłumu,120 a następnie skazywani byli nie za naruszenie
przepisów prawa drogowego, lecz za zabójstwo. Początkowo rozmaite warstwy
społeczeństwa połączyły siły, aby bronić wspólnej dla wszystkich ulicy. Zarówno
policja, jak i politycy, wydawcy gazet i rodzice walczyli o to, by obwarować
stosownymi przepisami dostęp samochodów do miast, zabronić parkowania na
chodnikach, a przede wszystkim ograniczyć dopuszczalną prędkość do dziesięciu
mil na godzinę.
Kierowcy zjednoczyli się jednakże ze sprzedawcami i producentami
samochodów, rozpoczynając wojnę idei, która doprowadzić miała do powstania
nowej definicji pojęcia miejskiej ulicy.121, 122 Domagali się prawa do tego, by
jeździć szybciej. Pragnęli więcej przestrzeni. Chcieli też, aby piesi, rowerzyści i
pasażerowie tramwajów dosłownie i w przenośni zeszli im z drogi. Amerykański
Związek Motorowy (ang. American Automobile Association, w skrócie AAA)
nazwał ten nowy ruch „Motordom”.
— Jego członkowie musieli zmienić w narodzie wyobrażenie o tym, do
czego służy ulica, a to wymagało mentalnej rewolucji, która musiała nastąpić,
zanim jeszcze w mieście pojawiły się jakieś dostrzegalne zmiany — mówi
Norton. — W ciągu zaledwie kilku lat grupy interesów związane z motoryzacją
zdołały przeprowadzić taką kulturową rewolucję. Okazała się ona gruntowna i
wszechogarniająca.
Motordom miał początkowo pod górkę. Nie trzeba było technicznego
wykształcenia, aby dostrzec, że najbardziej wydajnym sposobem wwożenia i
wywożenia wielkiej liczby osób z ciasnych i zatłoczonych centrów miast była
komunikacja tramwajowa bądź autobusowa. W Chicago Loop, centralnej
biznesowej dzielnicy tego miasta, tramwaje zajmowały zaledwie dwa procent
przestrzeni ulicznej, a i tak przewoziły trzy czwarte użytkowników dróg.123
Tymczasem im więcej samochodów, tym wolniejszy stałby się ruch dla
wszystkich korzystających z ulicy. Wojownicy Motordomu prowadzili więc swą
psychologiczną wojnę pod płaszczykiem walki o dwa ideały: wolność i
bezpieczeństwo.
Najpierw musieli przekonać społeczeństwo, że celem zapewnienia
bezpieczeństwa należy zapanować nad pieszymi, a nie nad samochodami. W
latach dwudziestych minionego wieku automobilkluby zaczęły bezpośrednio
rywalizować z miejskimi radami bezpieczeństwa, prowadząc kampanie mające na
celu przerzucenie winy za wypadki drogowe z kierowców samochodów na
przechodniów. Swobodne przechodzenie przez ulicę doczekało się nawet
pejoratywnego określenia (ang. jaywalking) i uznane zostało za wykroczenie.124,
125
Futurama
Pierwszym Amerykaninem, który uzyskał doktorat z ruchu drogowego, był
pewien młody mól książkowy nazwiskiem Miller McClintock. Po ukończeniu
Harvardu w roku 1924 zaczął on domagać się stworzenia zbioru szczegółowych
przepisów ograniczających samowolę zarówno samochodów, jak i miast.
Chodziło mu przede wszystkim o efektywność, sprawiedliwość i limity
prędkości. Później jednak zakłady motoryzacyjne Studebakera postawiły go za
sterami nowej, założonej przez nie fundacji na rzecz ruchu drogowego i
McClintock, który musiał zatroszczyć się o poślubioną niedawno żonę i dziecko
idąc za głosem rozsądku zmienił nieco swoje nastawienie. Dzięki cichemu
poparciu zakładów Studebakera, został krajowym ekspertem do spraw ulic i
ruchu drogowego, szkoląc pierwsze pokolenie amerykańskich specjalistów w tej
dziedzinie. Jego diagnoza problemu samochodów w miastach zaczęła z czasem
odzwierciedlać aspiracje sponsorujących go grup interesów i kiedy w roku 1928
przemawiał do członków Stowarzyszenia Inżynierów Motoryzacji (ang. Society
of Automotive Engineers), brzmiał już niemal jak Roy Chapin. „Fundamentem, na
którym zbudowano niegdyś ten kraj, była wolność i swoboda129 — oświadczył
wówczas. — Teraz zaś samochód daje nam coś, co stanowi integralny element
amerykańskiego ducha: swobodę przemieszczania się.”
W tej nowej epoce wolność miała jednak bardzo szczególny charakter. Nie
oznaczała już bowiem zupełnej swobody poruszania się. Była to wolność
umożliwiająca samochodom i tylko im, bardzo szybkie przemieszczanie się, bez
żadnych przeszkód w postaci tego, co kiedyś działo się na ulicach. Jej wrogiem
zaś, jak oświadczył McClintock, było… tarcie! Naród amerykański potrzebował
więc dróg pozbawionych potencjalnych przyczyn tarcia, takich jak skrzyżowania,
130 zaparkowane wzdłuż ulic samochody, a nawet przydrożne drzewa.
Po prawej: Wizja rodem z Futuramy urzeczywistniona została w wielu miastach na całym świecie.
Przez główną arterię Dubaju, mającą aż czternaście pasów szybkiego ruchu ulicę Szejka Zayeda, piesi
nie są w stanie przejść na wielokilometrowych czasem odcinkach.
System samopowtarzalny
Miasta, tak jak wiele innych organizmów, mają skłonność do ulegania zjawisku
zwanemu autopoezą, które porównać można z przypominającym działanie wirusa
procesem utrwalania, powtarzania i ekspansji. Miasto rozproszone żyje nie tylko
dzięki trwałości budynków, parkingów i autostrad, lecz także dzięki nawykom
tworzących je profesjonalistów z poszczególnych dziedzin. Kiedy już system
rozproszenia przestrzennego zadomowił się na dobre na pierwszych
przedmieściach, zaczął powtarzać się w kolejnych planach urbanistycznych,
bynajmniej nie dlatego, że stanowił najlepsze rozwiązanie dla danej okolicy, lecz
właśnie ze względu na sam impet autopoezy. Budowniczym w gminach o
skromnym budżecie łatwiej było po prostu powielić projekt, który sprawdził się
już wcześniej, a ich nawyki stopniowo kostniały, przybierając formę kodeksów
budowlanych i przepisów zagospodarowania przestrzennego, narzucających z
góry metody konstruowania nowych dzielnic i osiedli. W ten oto sposób oparty
na zasadach funkcjonalnej segregacji gruntów system, stworzony w roku 1926 po
to, by powstrzymać zakusy przemysłu w pewnym miasteczku w Ohio,
przekształcił się w narzędzie o zasięgu ogólnokrajowym i z czasem przybrał
formę znormalizowanych i gotowych do pobrania z Internetu kodeksów,
sprzedawanych w sieci przez prywatną firmę Municode. Miasta odczuwające
brak gotówki mogą sobie teraz po prostu ściągnąć zasady zagospodarowania
przestrzennego. Natomiast przepisy dotyczące rozwoju i projektowania sieci
drogowej, opracowane przez opłacanych przez Motordom inżynierów, utrwalone
zostały w postaci wydanego przez Generalną Dyrekcję Dróg Krajowych i
Autostrad (ang. Federal Highway Administration) Podręcznika jednolitych
urządzeń kontroli ruchu (ang. Manual on Uniform Traffic Control Devices, w
skrócie MUTCD), biblii ruchu drogowego będącej punktem odniesienia dla
większości projektów ulic w miastach całego kraju. W ten oto sposób
rozproszenie przestrzenne atakowało stopniowo system funkcjonowania
kolejnych miast, a miasta te reprodukowały jego schemat.
Szybki, jednorodny i pozornie niekończący się proces reprodukowania tego
systemu rozproszenia przestrzennego przez całe lata uchodził w oczach wielu
ludzi za wspaniałe osiągnięcie. Pomógł on wszak zainicjować epokę
bezprecedensowego bogactwa. Stworzył stały popyt na samochody, sprzęt
gospodarstwa domowego i meble, który napędzał gospodarkę wytwórczą
Ameryki Północnej. Zapewnił także miliony miejsc pracy w budownictwie i
przyniósł gigantyczne zyski deweloperom. Sprawił również, że większa niż dotąd
liczba osób miała szansę nabyć własne domy na własnej ziemi, z dala od hałasu,
krzątaniny i zanieczyszczeń śródmieścia.
Gdyby Andrew Mearns, duchowny, który zapuścił się do londyńskich
slumsów w roku 1883, mógł przyłączyć się do wycieczki w ramach Repo Home
Tour, bez wątpienia zwróciłby uwagę na to, że na odwiedzanych osiedlach nie
czuć smrodu nieczystości ani nie widać śladów dramatycznego przeludnienia,
sadzy czy robactwa. Zdumiałby się na widok przestronnych trawników,
życiodajnego słońca, spokoju, bieżącej wody i prywatności, jaką cieszyć się może
każda rodzina. A do tego jeszcze ta cisza! Z pewnością uznałby miasto
rozproszone za ogromne osiągnięcie.
Mógłby się przy tym nie zorientować, że wahadło opinii publicznej
wychyliło się teraz w przeciwną stronę. Mógłby też mieć problem z
dostrzeżeniem spustoszeń natury ekonomicznej i społecznej, jakie powodują
wchodzące tutaj w grę odległości albo tego, do jakiego stopnia system
rozproszenia negatywnie wpływa na życie w innych częściach miasta.
Tymczasem system ten naprawdę przeniknął do każdego zakątka dzisiejszego
miasta. Stał się inspiracją dla kodeksów zagospodarowania przestrzennego, które
sprawiają, że takie miasteczka na przedmieściach pierwszej generacji, jak choćby
Palo Alto, gdzie Nancy Strausser wychowała swoje dzieci, zastygają w bezruchu,
niczym zamrożone, gdyż żadnego z tych dzieci (ani też ich pociech, a wnuków
Nancy) nigdy już raczej nie będzie stać na to, by tam zamieszkać. Rozproszenie
przestrzenne odciska również swoje piętno na centrach miast, przestrajając
rozmaite mechanizmy ich funkcjonowania z myślą o szybkości. I nie chodzi tu
tylko o to, że spokojne osiedla poprzecinano bezkolizyjnymi drogami szybkiego
ruchu, lecz także i o to, że na dawnych miejskich alejach i arteriach cała
sygnalizacja i oznakowanie ruchu drogowego, asfalt, a nawet chodniki zostały
zaprojektowane na nowo w sposób dający potrzebom podróżnych,
przejeżdżających przez miasto prywatnymi samochodami, pierwszeństwo przed
potrzebami mieszkających w nim ludzi.
Rozproszenie przestrzenne wciągnęło miasta do rozgrywki o sumie stałej:
przenosząc pewne osobiste wygody do prywatnych jednorodzinnych domów na
przedmieściach, zrzuciło cały ładunek niewygód i zagrożeń wprost na ulice gęsto
zaludnionych śródmieść. Echa tego systemu rozbrzmiewają w dźwięku
samochodowych klaksonów budzących o świcie mieszkańców Brooklynu i
przenikają do płuc tych spośród mieszkańców Manhattanu, którzy wolą chodzić
do pracy piechotą.136
Rozproszenie przestrzenne przesącza się także do spokojnych niegdyś
osiedli na przedmieściach Los Angeles, przez które mkną z nadmierną prędkością
osoby dojeżdżające do odległych miejsc pracy, pragnące ominąć zakorkowane już
dziś autostrady i gdzie dzieci mają zakaz gry w koszykówkę na ulicy. Przejawia
się również pod postacią opustoszałych szkół, zaniedbanych przestrzeni
publicznych i szczątkowych usług komunikacyjnych, na jakie zdani są
mieszkańcy niektórych zapomnianych śródmiejskich osiedli, porzuconych
zarówno przez władze, jak i przez co zamożniejszych obywateli ponad pół wieku
temu. Jednocześnie zaś czyni spustoszenia w budżetach miast zmuszonych
wydawać pieniądze z podatku obrotowego na drogi instalację wodno-
kanalizacyjną i inne usługi dla coraz bardziej odległych osiedli, przez co niewiele
środków pozostaje na wspólne udogodnienia, które uatrakcyjniają życie w
śródmieściu. Fakt, że mieszkańcy centrów amerykańskich miast stwierdzają w
ankietach i badaniach, że są jeszcze mniej zadowoleni z życia i mają jeszcze
mniej kontaktów społecznych niż ludzie z przedmieść, nie jest bynajmniej
dowodem wyższości miasta rozproszonego, a jedynie produktem ubocznym
wszelkich niewygód i trudności, które się na nich zwaliły oraz wszechobecnych,
„ogólnoustrojowych” niejako skutków rozproszenia przestrzennego.
Nowa fala urbanistów137 przeciwstawia obecnie rozproszenie przestrzenne
miastu wertykalnemu, twierdząc, że dosłowna i kulturowa „gęstość” Manhattanu
stanowi wzorzec do naśladowania na przyszłość. Jednakże droga ku
szczęśliwszemu miastu nie kończy się z chwilą dokonania wyboru pomiędzy
centrum a obrzeżami. Śródmieścia większości miast, z kolejnymi
nawarstwieniami pochodzącego z zewnątrz ruchu drogowego, hałasem,
zanieczyszczeniami i niebezpiecznymi ulicami, spełniają obecnie nasze potrzeby
związane z dobrym samopoczuciem niewiele lepiej niż rozproszone
przedmieścia. Musimy zaprojektować na nowo zarówno miejskie krajobrazy, jak
i łączącą je urbanistyczną tkankę, w sposób odpowiadający pragnieniom i
dążeniom, które skłoniły nas niegdyś do opuszczenia centrum.
Aby ustalić, jak miałyby wyglądać takie projekty, musimy zrozumieć, w jaki
sposób wpływają na nasze samopoczucie poszczególne miejsca, wielkie skupiska
ludzi, widoki, architektura i metody przemieszczania się. Musimy zidentyfikować
niewidoczne układy mające wpływ na nasze zdrowie i kontrolujące nasze
zachowanie. Przede wszystkim zaś musimy zrozumieć mechanizmy
psychologiczne, którymi wszyscy posługujemy się przy pojmowaniu
wielkomiejskiego świata i podejmowaniu decyzji dotyczących naszego w nim
miejsca.
110 Henry Ford, the Modern City: A Pestiferous Growth in Ford Ideals: Being a Selection from Mr. Ford’s
Page in the Dearborn Independent, 1922, Whitefish, MT, Kessinger 2010, s. 154–7.
111 Mearns Andrew, The Bitter Cry of Outcast London: An Inquiry into the Condition of the Abject Poor,
Londyn, James Clarke, 1883.
112 Deforest Robert W. i Lawrence Veiller, The Tenement House Problem, Nowy Jork, Macmillan, 1903, s.
10.
113 Hall Peter, Cities of Tomorrow: An Intellectual History of Urban Planning and Design in the Twentieth
Century, Malden, MA, Blackwell, 1988, s. 36–7.
114 Fishman Robert, Urban Utopias of the Twentieth Century: Ebenezer Howard, Frank Lloyd Wright, and
Le Corbusier, Nowy Jork, Basic Books, 1977, s. 186.
115 Scott James C., Seeing Like a State: How Certain Schemes to Improve the Human Condition Have
Failed, New Haven, CT, Yale University Press, 1998, s. 106.
116 Hall, Cities of Tomorrow, s. 292–3.
117 Hall, Cities of Tomorrow, s. 293–4 i Todd Litman, Where We Want to Be: Home Location Preferences
and Their Implications for Smart Growth, Victoria Transport Policy Institute, 2010.
118 Hall, Cities of Tomorrow, s. 275.
119 Norton Peter D, Fighting Traffic: The Dawn of the Motor Age in the American City, Cambridge, MA,
MIT Press, 2008, s. 21.
120 Ibid., s. 69–77.
121 Na przykład Charles Hayes, prezes Automobilklubu Chicago (ang. Chicago Motor Club), powiedział
swym przyjaciołom, że należy przekonać mieszkańców miast, że „ulice są po to, żeby jeździły nimi pojazdy
silnikowe”.
122 Ibid., s. 66.
123 Ibid., s. 161.
124 W roku 1922 firma Packard Motor Car Company wzniosła w Detroit gigantycznych rozmiarów
nagrobek z napisem: „Ku pamięci Szanownego Pana J. Walkera [czyt. „jegomościa uprawiającego
jaywalking”; gra słów; przyp. tłum], który wszedł na ulicę, nawet się nie rozejrzawszy”. Rok później
Automobilklub Południowej Kalifornii zapłacił policji za ustawienie znaków zabraniających swobodnego
przechodzenia przez jezdnię. Kiedy w roku 1925 M.O. Eldridge, jeden z członków zarządu Amerykańskiego
Związku Motorowego, wybrany został dyrektorem do spraw ruchu drogowego w Waszyngtonie, nakazał
policjantom aresztować i karać mandatami wszystkie osoby przyłapane na przechodzeniu przez ulicę poza
wyznaczonymi przejściami dla pieszych. Policjanci schwytali na gorącym uczynku dziesiątki ludzi. Sąd
zgodził się puścić przestępców wolno jedynie pod warunkiem, że wstąpią do „Klubu Ostrożnego
Przechodnia” (ang. Careful Walker’s Club).
125 Ibid., s. 76–7.
126 Chapin Roy – „The Motor’s Part in Transportation”, Annals, 1924, str. 1–8.
127 Chapin został później sekretarzem handlu w gabinecie Herberta Hoovera.
128 Norton, Fighting Traffic, s. 205.
129 Ibid., s. 168.
130 „Transport: Four Frictions”, Time, 3 sierpnia 1936 r.;
www.time.com/time/magazine/article/0,9171,770337,00.html (stan z 9 stycznia 2011 r.).
131 „Present System of City Streets Completely Inadequate to Handle Heavy Traffic, Expert Declares”,
Evening Independent, 1 czerwca 1937, s. 5.
132 Leinberger Christopher, The Option of Urbanism: Investing in a New America Dream (Waszyngton,
D.C. island Press), s. 18.
133 Gelernter David, 1939, The Lost World of the Fair, Nowy Jork, Free Press, 1995, s. 25.
134 Hall, Cities of Tomorrow, s. 291; Bianco Martha J., „Kennedy, 60 Minutes, and Roger Rabbit:
Understanding Conspiracy-Theory Explanations of the Decline of Urban Mass Transit”, wprowadzenie do
dyskusji, Portland, Center for Urban Studies, College of Urban and Public Affairs, Uniwersytet Stanowy w
Portland, 1988; Stany Zjednoczone przeciw National City Lines, 186F.2d 562 (Sąd Apelacyjny Stanów
Zjednoczonych dla Okręgu Siódmego, 3 stycznia 1951).
135 Hall, Cities of Tomorrow, s. 291.
136 Świadectwem tego, w jakim stopniu Motordom odmienił również śródmieścia, jest Park Avenue („Aleja
Parkowa”) na Manhattanie. Większość nowojorczyków nie ma pojęcia, że arteria ta – obecnie
przypominająca autostradę magistrala z wąskim pasem zieleni pośrodku – zyskała taką a nie inną nazwę w
latach pięćdziesiątych XIX wieku, ponieważ na długim odcinku faktycznie była parkiem, z rozległymi
połaciami trawy i ceglaną promenadą dla pieszych, ciągnącą się przez sześć kwartałów.
137 Takich jak na przykład David Owen, autor książki Green Metropolis.
V
Błędy i wypaczenia
W życiu nic nie jest aż tak ważne, jak nam się wydaje, gdy o danej
rzeczy myślimy.
Daniel Kahneman139
Wypaczona decyzja
Architekt David Halpern, pełniący czasami funkcję doradcy brytyjskiego rządu,
przeprowadził niegdyś eksperyment,156 w ramach którego kazał grupie
ochotników oceniać atrakcyjność szeregu obrazków przedstawiających ludzkie
twarze oraz budynki. Część spośród badanych stanowili studenci architektury.
Wszyscy ochotnicy reagowali na ogół tak samo na widok rozmaitych ludzkich
twarzy, lecz im dłużej któryś z nich studiował architekturę, tym bardziej jego gust
w kwestii budynków odbiegał od upodobań grupy. Zatem podczas gdy normalni
ludzie zachwycają się imitującymi styl wiktoriański fasadami Ulicy Głównej w
Disneylandzie, większość architektów po prostu nie może na nie patrzeć. Wolą za
to odbywać regularne pielgrzymki, aby choć rzucić okiem na Seagram Building
projektu Ludwiga Miesa van der Rohe, czarny wieżowiec na Manhattanie, o
którego estetycznym nowatorstwie stanowi niemal niewidoczny szkielet ze
stalowych dwuteowników.
Przejaw snobizmu? Niekoniecznie. Możliwe, że w mózgach architektów157
zachodzą pewne fizyczne zmiany na skutek studiowania i czytania o filozofii
wznoszenia budynków. Ulrich Kirk, neurobiolog z Politechniki i Uniwersytetu
Stanowego Wirginii oraz jego koledzy po fachu posłużyli się aparatami do badań
metodą rezonansu magnetycznego, aby przekonać się, jak mózgi architektów i
laików reagować będą na obrazy przedstawiające rozmaite budowle. Kiedy
typowego architekta proszono o ocenienie danej konstrukcji, jego przyśrodkowa
kora okołooczodołowa (część mózgu, która pomaga oszacować, jak dużą
„nagrodę” dostaniemy za określoną decyzję) rozświetlała się znacznie bardziej
niż w przypadku osób niebędących ekspertami w tej dziedzinie. Hipokamp
architekta mający kształt konika morskiego instrument, którego działanie
przypomina pracę bibliotekarza gromadzącego wszystkie nasze wspomnienia,
także uaktywniał się w większym stopniu.
Nie mam bynajmniej zamiaru deprecjonować zawodu architekta, ale
badacze stwierdzili podobne rezultaty w mózgach ludzi dokonujących najbardziej
bodaj przyziemnego z wyborów: Cola czy Pepsi?158 Już sam widok puszki z
napisem Cola aktywował hipokampy ochotników bardziej niż czynność sączenia
napoju i to właśnie sprawiało, że wybierali ten smak (etykietka Pepsi zdawała się
nie wywierać większego wpływu). Chodzi tutaj o to, że dostęp do informacji
kulturowej może zmodyfikować mechanizm funkcjonowania naszych mózgów
poprzez wyławianie z niej takich obrazów i odczuć, które zmieniają sposób, w
jaki przeżywamy rozmaite rzeczy.159,160 Mózg, ze swymi złożonymi strukturami
i miliardami neuronów, działa niczym mikrokosmos ludzkiego społeczeństwa.
Tak jak słowa i czyny milionów ludzi przyczyniają się do decyzji na szczeblu
społeczeństwa, tak i grupy neuronów współpracują bądź rywalizują ze sobą o
wpływ na wybory, których dokonuje mózg.
— Koniec końców, okazuje się, że nasze decyzje zależą od stopnia
upowszechnienia danej informacji — powiedział mi badacz mózgu Jan
Lauwereyns. — Informacje pewnego typu zdobywają sobie miejsce w centrum
uwagi, jakby były wyświetlane w telewizji w godzinach największej oglądalności
i to właśnie ma wpływ na nasze decyzje.
Tak jak architekci, których opinie kształtuje ich fachowa wiedza, wszyscy
ciągniemy za sobą potężny bagaż przekazów kulturowych. Bez względu na to,
czy jesteśmy tego świadomi, czy też nie, hipokamp i inne części mózgu walczą,
by przekazy te mogły odegrać pewną rolę przy każdorazowym podejmowaniu
decyzji.
W ostatecznym rozrachunku ocena tego, co jest „dobre”, może być
całkowicie subiektywna. Naszymi mózgami miota we wszystkie strony potężna
synergia pamięci, kultury i obrazów. W rezultacie nasze wyobrażenie o
odpowiednim domu, samochodzie czy osiedlu może być w tym samym stopniu
wynikiem szczęśliwych chwil zapamiętanych z przeszłości lub obrazów, którymi
zalewają nas popularne masmedia, co racjonalnej analizy wpływu, jaki rzeczy te
mogą mieć na dalszy bieg naszego życia.
Zważywszy na to, jakie obrazy przechowuje w swym archiwum hipokamp
współczesnego mieszkańca miasta, ten natłok informacji może z łatwością
doprowadzić do powstania w nas wygórowanych oczekiwań. Weźmy na przykład
pierwszy wymarzony dom każdej małej dziewczynki, czyli domek dla lalek.
Kiedy produkująca zabawki firma Mattel przeprowadziła w roku 2011 konkurs na
projekt nowego domu dla swego sztandarowego produktu – lalki Barbie,161
zwyciężyła szklana rezydencja o powierzchni odpowiadającej 450 metrom
kwadratowym, położona na hektarowej działce. Szacunkowy koszt zbudowania
takiego domu w wymiarach rzeczywistych to 3,5 miliona dolarów. To, że jego
rozmiary rzutować będą na aspiracje całego pokolenia dziewcząt dorastających z
lalkami Barbie jest równie pewne, jak to, że dom ten był różowy.
Byłem kiedyś na przyjęciu bożonarodzeniowym w domu pewnego
mieszkającego samotnie geja na przedmieściach Seattle. Ogromnych rozmiarów
choinka cała tonęła w różnobarwnych światełkach, lecz i tak najbardziej zapadł
mi w pamięć wielki salon, cztery sypialnie i przestronne podwórko. Było
oczywiste, że nie licząc rzadkich okazji, cały dom stał pusty. W trzech spośród
czterech pokojów nie spał na co dzień nikt. Na rozległym podwórku nie bawiły
się niczyje dzieci. Użyteczność całego tego metrażu polegała niemal wyłącznie
na jego symbolice. Przywodził on mianowicie gospodarzowi na myśl gwarny i
ludny dom, w jakim dorastał. Kiedy jednak przyjęcie dobiegło końca, wszyscy
jego przyjaciele wsiedli za kierownicę, by pokonać dwadzieścia kilometrów
dzielące ich od apartamentów w dzielnicy Capitol Hill i zostawili go sam na sam
z migoczącą choinką.
Oczywiście pogardzane dzisiaj okolice i projekty architektoniczne mogłyby
jutro stać się symbolami społecznego statusu, gdyby nasza kultura skierowała do
nas inny zestaw przekazów dotyczących ich wartości. Ten proces już zresztą
trwa. Przez całe lata telewizja pokazywała amerykańskie życie rodzinne i
towarzyskie przede wszystkim w scenerii przedmieścia, lecz w ciągu minionych
dwudziestu lat będący za pan brat z najnowszymi trendami bohaterowie seriali,
takich jak „Przyjaciele” czy „Seks w wielkim mieście” ukazywani byli raczej w
śródmiejskich apartamentach. Niezbyt prestiżowe niegdyś okolice, na przykład
dzielnica East Village na Manhattanie, przeżywają obecnie prawdziwy najazd
osób pnących się po szczeblach społecznej drabiny, a spomiędzy czynszowych
kamienic wyrastają w górę wieżowce z mieszkaniami własnościowymi. Dorastają
już nowe pokolenia, z mentalną biblioteką pełną zupełnie innych historii, które
kształtują ich mieszkaniowe gusta.
Błędy na górze
Niestety, przy wyborze miejsca zamieszkania czy sposobu poruszania się
większość z nas wcale nie ma takiej swobody, jak nam się wydaje. Wachlarz opcji
jest wręcz zdumiewająco skromny, a jego granice wyznaczają planiści
inżynierowie, politycy, architekci, spece od marketingu i spekulanci gruntami, a
wszyscy oni odciskają na miejskim krajobrazie piętno wyznawanych przez siebie
wartości. Miasto jest w tym samym stopniu wytworem psychicznych tików,
ambicji i dążeń do osiągnięcia odpowiedniego statusu oraz systematycznych
błędów w ocenie, popełnianych przez tych wpływowych nieznajomych, co
efektem naszych własnych chybionych wyborów lub zbiegów rozmaitych
okoliczności. Podczas gdy każdemu z nas zdarzają się błędy przy wyborze
miejsca zamieszkania czy idealnego czasu dojazdu, twórcy miast dowiedli, że są
niedoścignionymi mistrzami w dziedzinie pomyłek przy kalkulowaniu
użyteczności w naszym imieniu. Jako grupa popełniają oni dokładnie te same
przewidywalne błędy poznawcze, co reszta społeczeństwa.
Szczególnie powszechną pułapką jest tendencja do upraszczania
wieloaspektowych problemów. Nasz świat jest niesamowicie złożony i ludzie
zawsze uciekali się do uproszczenia, metafory i opowieści, aby jakoś go
zrozumieć. Pionier antropologii, Claude Lévi-Strauss, przekonał się o tym, żyjąc
pośród przedindustrialnych plemion na obszarze Brazylii.162 Mieszkańcy
tamtejszych lasów porządkowali swoją wiedzę o świecie w formie mitów,
mających wspólną strukturę narracyjną, w ramach której wszystko zredukowane
było do systemu opozycji binarnych. Struktura taka cechuje prawie każdy wielki
mit, jaki kiedykolwiek krążył wśród ludzi. Występuje w niej jakaś idea i jej
zaprzeczenie, dobro i zło, przyjaciel albo wróg. Pomyślcie o własnym życiu i o
tym, jak je zapamiętujecie. Rozmaite historie ulegają uproszczeniu przy każdym
kolejnym opowiadaniu, ponieważ w ten sposób wydają się mieć więcej sensu.
Trudno nam wyobrazić sobie pewne stany przejściowe, skomplikowane układy
czy nakładające się na siebie wzorce zachowań, mimo że jest ich w naszym życiu
całe mnóstwo.
Szczególnie miasta właśnie pełne są sprzeczności, zwłaszcza jeśli wziąć pod
uwagę złożoność nieodzowną w miejscach, w których mieszają się ze sobą
rozmaite funkcje, takie jak mieszkanie, praca, zakupy i rekreacja. Sam Le
Corbusier przyznał, że w obliczu wszystkich możliwości i zagadnień stojących
przed planistami „umysł ludzki gubi się i ulega znużeniu”.163 On i jego
pomocnicy uczynili ze skrajnego uproszczenia coś na kształt religii. Poprzez
swoje „majestatyczne linie proste” i ścisły podział funkcjonalny sprawili, że
miasta wydawały się zdumiewająco czytelne, przynajmniej na papierze. W
rzeczywistości jednak organizmy miejskie wciąż nie chcą poddawać się tego
rodzaju prostym rozwiązaniom.
Weźmy na przykład najpełniej zrealizowany projekt modernistycznego
miasta. Stworzony przez architekta Oscara Niemeyera164 plan nowej stolicy
Brazylii, mającej powstać na dziewiczym pustkowiu w latach pięćdziesiątych XX
wieku, miał w zamyśle ucieleśniać uporządkowaną, zdrową i opartą na zasadach
równości przyszłość tego kraju. Pierwsze szkice Brasilii przypominały samolot
lub wielkiego ptaka z rozłożonymi skrzydłami. Oglądany z góry, plan ten tchnął
optymizmem. Niemeyer rozgraniczył rozmaite funkcje dwiema osiami ciała tego
wielkiego ptaszyska. Tam, gdzie była jego głowa, znajdował się Plac Trzech
Władz, olbrzymi skwer otoczony gmachami rządowych ministerstw i zamknięty
kompleksem budynków Zgromadzenia Narodowego. Wzdłuż kręgosłupa
wytyczone zostały monumentalne aleje, a wzdłuż skrzydeł stały w równych
szeregach identyczne bloki mieszkalne gigantycznych rozmiarów. Zamysł był
taki, by z pomocą prostej geometrii uchronić Brasilię przed chaosem cechującym
brazylijskie miasta. Slumsy, przestępczość i korki znikły więc za jednym
pociągnięciem piórka architekta. Przechodnie zostali odseparowani od
samochodów. Na każdego mieszkańca przypadało dokładnie 25 metrów
kwadratowych przestrzeni zielonych. Idea równości przenikała zresztą cały
projekt: wszyscy mieszkańcy mieli nawet domy o podobnej powierzchni.
Wszystko miało tutaj wyraźnie określone miejsce. Na papierze był to tryumf
klarownego, centralnego planowania, przepojonego duchem równości.
Ilustracja 9. Modernistyczna perfekcja
Mieszkańcy modernistycznych dzielnic Brasilii ukuli nowe słowo: brasilite, mające oddawać ich
poczucie zagubienia i alienację w tym doskonale uporządkowanym, przestronnym i pełnym zieleni
mieście.
Podmiejskie drogi, zaprojektowane tak jak ta ukazana powyżej, prowadzą jedynie do zwiększenia
liczby wypadków, gdyż kierowcy zwykle mkną nimi tak szybko, jak tylko pozwala projekt.
Z myślą o kryzysie
Opisane powyżej błędy w indywidualnej i zbiorowej ocenie sytuacji potrafią
wywołać frustrację i otrzeźwić człowieka, lecz są też zarazem trywialne,
przynajmniej w porównaniu z niebezpieczeństwem, jakie stanowią blokady
poznawcze, uniemożliwiające nam dostrzeżenie powiązania między tym, jak
wygląda dziś nasze życie w miastach, a ogromnymi wyzwaniami i zagrożeniami,
przed którymi staje obecnie nasz świat i cały rodzaj ludzki.
Jeśli nic was nie obchodzą sprawy takie, jak środowisko i potomność, to
proszę, nie krępujcie się i przejdźcie od razu do następnego rozdziału.
Pamiętajcie tylko, że innowacje, które zaproponuję później z myślą o
szczęśliwym mieście, mogą również ocalić nasz świat.
Oto garść powszechnie znanych faktów.
Atmosfera naszego globu ociepla się w niespotykanym dotąd tempie,
głównie w wyniku działalności człowieka powodującej emisję gazów
cieplarnianych. Co do tego zgodne są wszystkie specjalistyczne czasopisma
naukowe zajmujące się tym tematem, jak również krajowe akademie naukowe
Kanady, Chin, Brazylii indii, Rosji, Niemiec, Francji, Włoch, Japonii, Australii,
Meksyku, Zjednoczonego Królestwa, Stanów Zjednoczonych i dziesiątków
innych państw,198 a także Międzyrządowy Zespół ds. Zmian Klimatu ONZ
(Intergovernmental Panel on Climate Change, w skrócie IPCC),199 dokonujący
syntezy pracy największej grupy naukowców, jaka kiedykolwiek zajmowała się
jednym zagadnieniem. Innymi słowy, oznacza to, że według najlepszej ludzkiej
wiedzy emitujemy do atmosfery tak dużo metanu, ozonu, tlenku diazotu i
dwutlenku węgla, że delikatny mechanizm odpowiedzialny za klimat i pogodę po
prostu przestaje być wydajny. Wiemy jedno:200 zmiany klimatu będą
prawdopodobnie powodować kolejne fale upałów, susze, gwałtowne burze,
cyklony, tornada, zalewanie miast położonych na nizinach, szerzenie się chorób
zakaźnych, klęski nieurodzaju i głodu, które to zjawiska razem wzięte mogą
doprowadzić do śmierci setek milionów ludzi i zubożenia jeszcze większej części
populacji, nie wspominając już o przewidywanym do roku 2050 zniknięciu z
powierzchni ziemi od 15 do 37% zamieszkujących ją gatunków. Wiemy, że
proces tych przemian już się rozpoczął. Wiemy również, że im więcej czasu
zajmie nam zmiana obecnego stylu życia, tym mocniej powierzchnia ziemi
będzie się nagrzewać i tym bardziej skrajne będą efekty zmian klimatycznych.
Wszystkich tych rzeczy jesteśmy pewni w stopniu zupełnie wystarczającym, aby
naukowcy i światowi eksperci od strategii geopolitycznych nie mogli spać po
nocach. Wiedza ta niewątpliwie zaalarmowała branżę ubezpieczeniową,201 w
której odszkodowania za szkody wyrządzone przez związane z pogodą klęski
żywiołowe wzrosły czterokrotnie pomiędzy rokiem 1980 a 2009.
Jednocześnie zaś wiemy na pewno, że zużywamy bądź spożywamy rośliny,
zwierzęta, glebę, minerały, wodę i energię znacznie szybciej niż nasza planeta jest
w stanie uzupełniać ich zasoby. Wykorzystujemy tak wiele surowców, że
skazujemy przyszłe pokolenia na niedostatek i rozmaite trudności. Gdyby
wszyscy jedli, budowali, podróżowali i produkowali śmieci tak jak Amerykanie,
trzeba by było aż dziewięciu planet podobnych do Ziemi, aby dostarczyć nam
wszystkiego, czego potrzebujemy.202 To trochę tak, jakbyśmy wyczerpywali
limity na wszystkich kartach kredytowych, nie deponując przy tym w banku ani
grosza.
Nie jest to bynajmniej problem czysto teoretyczny, zwłaszcza biorąc pod
uwagę fakt, że tak się pechowo składa, że surowcem, który skończy się nam
najszybciej, jest ta właśnie substancja, od której miasta są obecnie najbardziej
uzależnione: ropa. Większość prognostów, w tym także tych doradzających
przedsiębiorstwom energetycznym i strategom wojskowym państw zachodnich,
zgodna jest co do tego, że czasy taniego paliwa minęły już na dobre. Większość z
nich zgadza się ponadto, że szczytowy poziom produkcji konwencjonalnej ropy
naftowej uzyskamy w ciągu najbliższych dwudziestu lat.203 Jej ceny osiągną
niebotyczne pułapy znacznie wcześniej, ponieważ państwa zachodnie
rywalizować będą o paliwo z rozwijającymi się gospodarkami krajów takich jak
Brazylia, Chiny, czy Indie. Chińscy producenci samochodów spodziewają się, że
w roku 2020 ich rodacy kupować będą czterdzieści milionów aut rocznie,204 czyli
trzykrotnie więcej niż na rynku amerykańskim. Amerykańskie Dowództwo Sił
Połączonych205 (ang. U.S. Joint Forces Command) już teraz przewiduje
gigantyczne niedobory energii.206
Oto kolejna rzecz, o której wiemy: skutki podwójnego kryzysu w postaci
zmian klimatycznych i niedoboru surowców będą szczególnie mocno odczuwalne
w miastach. Już teraz miasta rozproszone doświadczają fal ekstremalnych upałów
207 niemal dwukrotnie częściej niż zwarte centra, po części ze względu na
138 Twain Mark, „Captain Stormfield’s Visit to Heaven”, w: Lawrence Berkove (red.), The Best Short
Stories by Mark Twain, Nowy Jork, Modern Library, 2004; wersja polska: „Wizyta kapitana Stormfielda w
niebie”, przekład anonimowy dostępny online:
http://www.chmuraczytania.pl/uploads/137/files/PDF/MarkTwain Wizyta kapitana Stormfielda w niebie –
wersja PDF.pdf; s. 21–2 (stan z 12 marca 2015 r.).
139 Kahneman Daniel, „Are You Happy Now?”, wywiad na łamach Gallup Business Journal (10 lutego
2005 r.); http//:businessjournal.gallup.com/content/14872/happy-now.aspx (stan z 3 marca 2012 r.).
140 „Greater Vancouver Housing Market Trends Near Long-term Averages as Spring Market Approaches”,
Wydział ds. Nieruchomości dystryktu Metro Vancouver, 2 marca 2012 r.; www.rebgv.org/news-
statistics/greater-vancouver-housing-market-trends-near-long-term-averages-spring-market (stan z 8marca
2012 r.).
141 Średnia cena jednorodzinnego domu w Vancouver wynosi obecnie ponad milion dolarów kanadyjskich,
tj. ok. 3 mln zł.
142 Oto najprostsze objaśnienie ewolucyjnej funkcji szczęścia: szczęście = życiowy sukces minus
oczekiwania = postrzegany status społeczny (dzięki uprzejmości Luisa Rayo, za: Rayo Luis i Gary Becker –
„Evolutionary Efficiency and Happiness”, Journal of Political Economy, 2007, s. 302–37).
143 Rayo Luis i Becker Gary, „Evolutionary Efficiency and Happiness”, Journal of Political Economy,
2007, s. 302–37.
144 Stutzer Alois i Frey Bruno S., „Stress That Doesn’t Pay: The Commuting Paradox”, Scandinavian
Journal of Economics, 2008, s. 339–66.
145 Tymczasem cierpienia i niedogodności związane z długim dojazdem do pracy zdawały się oddziaływać
niczym wirus na całą rodzinę takiego kierowcy: im więcej czasu tracił na dojazd do pracy partner danego
respondenta, tym bardziej nieszczęśliwy i niezadowolony z życia był sam respondent. Nazwijmy to
„opóźnionym efektem furii drogowej”.
146 Frey Bruno S., Happiness: A Revolution in Economics, Cambridge, MA, MIT Press, 2010, s. 131–3.
147 Ibid., s. 131; Deci Edward L. i Ryan Richard M., „The ‘What’ and ‘Why’ of Goal Pursuits: Human
Needs and the Self–Determination of Behaviour”, Psychological Inquiry, 2000, s. 227–68.
148 Frey, Happiness: A Revolution, s. 130.
149 Baker Meredith C. i Fahey Cara K., „The Housing Market, 2009: Mather House”, Harvard Crimson, 9
marca 2009 r.; www.thecrimson.com/article/2009/3/15/the-housing-crisis-mather-house (stan z 9 stycznia
2011 r.).
150 „Dictionary of Harvardisms from A to Z: The Vocabulary You Need to Get Through Your Life at
Harvard”, Harvard Crimson, 24 sierpnia 2009 r.; www.thecrimson.com/article/2009/8/24/dictionary-of-
harvardisms-2-am-1 (stan z 9 stycznia 2011 r.).
151 Dunn Elizabeth W. i Wilson Timothy D., „Location, Location, Location: The Misprediction of
Satisfaction in Housing Lotteries”, Personality and Social Psychology Bulletin, 2003, s. 1421–32.
152 Schkade D. i Kahneman D., „Does Living in California Make People Happy? A Focusing Illusion in
Judgments of Life Satisfaction”, Psychological Science, 1998, s. 340–6.
153 Oswald Andrew J. i Wu Stephan, „Objective Confirmation of Subjective Measures of Human Well-
Being: Evidence from the U.S.A.”, Science, 2010, s. 576–9; Sharpe Andrew, Ghanghro Ali, Johnson Erik i
Kidwai Anam, Does Money Matter? Determining the Happiness of Canadians, raport badawczy, Ottawa,
Centre for the Study of Living Standards, 2010.
154 Badania wykazują, że londyńczycy należą do najbardziej nieszczęśliwych ludzi w całym Zjednoczonym
Królestwie, mimo że metropolia ta jest jego najbogatszym regionem.
155 Hall James, „Men in Their Late 40s Living in London Are the Unhappiest in the UK”, The Telegraph, 28
lutego 2012 r.; www.telegraph.co.uk/news/newstopics/howaboutthat/9110941/Men-in-their-late-40s-living-
in-London-are-the-unhappiest-in-the-UK.html (stan z 3 marca 2012 r.); Office for National Statistics,
„Analysis of Experimental Subjective Well-Being Data from the Annual Population Survey, April to
September 2011”, 28 lutego 2012; www.ons.gov.uk/ons/rel/wellbeing/measuring-subjective-wellbeing-in-
the-uk/analysis-of-experimental-subjective-well-being-data-from-the-annual-population-survey-april-
september-2011/report-april-to-september-2011.html (stan z 3 marca 2012 r.).
156 Halpern David, „An Evidence–Based Approach to Building Happiness”, w: Jane Wernick (red.),
Building Happiness: Architecture to Make You Smile, Londyn, Black Dog, 2008, s. 160–1.
157 Kirk U., Skov M., Christensen M.S. i Nygaard N., „Brain Correlates of Aesthetic Expertise: A
Parametric fMRI Study”, Brain and Cognition, 2008, s. 306–15.
158 McClure S.M., Li J., Tomlin D., Cypert K.S., Montague L.M. i Montague P.R., „Neural Correlates of
Behavioral Preference for Culturally Familiar Drinks”, Neuron, 2004, s. 379–87.
159 W ramach innego eksperymentu, Kirk zaobserwował materializowanie się tego efektu kulturowego w
mózgach wszystkich ochotników. Wystarczyło dać im nieco szerszy kontekst. Naukowiec wraz z kolegami
poprosił mianowicie uczestników badania, aby ocenili wartość estetyczną kilkudziesięciu dzieł sztuki. Już
sama informacja, że dany obraz pochodził ze zbiorów jakiejś galerii sztuki (a nie został wybrany losowo z
bazy danych), sprawiała, że bardziej im się podobał. Także i w tym przypadku tego rodzaju informacja
kontekstowa rozświetlała różne części mózgów ochotników, co wpływało na ich preferencje.
160 Źródło: Kirk U., Skov M., Hulme O., Christensen M.S. i Zeki S., „Modulation of Aesthetic Value by
Semantic Context: An fMRI Study”, Neuroimage, 2009, s. 1125–32.
161 Rochon Lisa, „Blueprint for Architect Barbie! Think Pink – and Give Her a Monster Home”, The Globe
and Mail, 13 sierpnia 2011.
162 Na podstawie rozmowy telefonicznej przeprowadzonej z antropologiem w roku 2004.
163 Le Corbusier, cyt. za: Scott James C., Seeing Like a State: How Certain Schemes to Improve the Human
Condition Have Failed, New Haven CT, Yale University Press, 1998, s. 110.
164 Wstępne szkice i ogólny plan miasta autorstwa Lucio Costy zostały zamówione przez Niemeyera, który
następnie je rozwinął.
165 Holston James, The Modernist City: An Anthropological Critique of Brasilia, Chicago, University of
Chicago Press, 1989, s. 24.
166 Tversky A. i D. Kahneman, „Judgment Under Uncertainty: Heuristics and Biases”, Science, 1974, s.
1124–31.
167 To właśnie jeden z powodów, dla których ludzie znacznie wyżej oceniają prawdopodobieństwo śmierci z
rąk mordercy niż na skutek raka żołądka, mimo że ten drugi scenariusz jest czterokrotnie bardziej
prawdopodobny.
168 Lichtenstein S., Slovic P., Fischhoff B., Layman M.i Combs B., „Judged Frequency of Lethal Events”,
Journal of Experimental Psychology: Human Learning and Memory, 1978, s. 551–78.
169 Brody Jane E., „Communities Learn the Good Life Can Be a Killer”, Well: New York Times Health and
Science, 30 stycznia 2012 r.; http://well.blogs.nytimes.com/2012/01/30/communities-learn-the-good-life-can-
be-a-killer/ (stan z 14 marca 2012 r.).
170 Gardner G. i Assadourian E. w: Linda Starke (red.), State of the World 2004: The Consumer Society
(Raport o stanie świata, 2004, Nowy Jork, W.W. Norton, 2004), s. 3–21.
171 O’Brien Catherine, „Sustainable Happiness: How Happiness Studies Can Contribute to a More
Sustainable Future”, Canadian Psychology, 2008, str. 289–295.
172 Światowa Organizacja Zdrowia – „Global Database on Body Mass Index”,
http://apps.who.int/bmi/index.jsp (stan z 11 stycznia 2011 r.).
173 National Institute of Diabetes and Digestive and Kidney Diseases (Krajowy Instytut Badań nad
Cukrzycą, Chorobami Układu Pokarmowego i Nerek) – „Overweight and Obesity Statistics”,
http://win.niddk.nih.gov/statistics (stan z 11 stycznia 2011 r.).
174 Centers for Disease Control and Prevention (Centrum zwalczania i zapobiegania chorobom), National
Center for Health Statistics (Krajowe Centrum Statystyk Zdrowotnych) – „Prevalence of Obesity Among
Children and Adolescents: United States, Trends 1963–1965 Through 2007–2008”;
www.cdc.gov/nchs/data/hestat/obesity_child_07_08/obesity_child_07_08.htm (stan z 11 stycznia 2011 r.).
175 Statistics Canada – „Canada Yearbook Overview 2009 – Children and Youth”,
http://www41.statcan.gc.ca/2009/20000/cybac20000_000_eng.htm (stan z 11 stycznia 2011 r.).
176 Pomiędzy rokiem 1960 a 2004 odsetek Amerykanów z nadwagą wzrósł z poniżej połowy do dwóch
trzecich populacji.
177 „Statistics on Obesity, Physical Activity and Diet – England, 2010”, Health and Social Care Information
Centre, U.K. (Ośrodek Informacji o Opiece Zdrowotnej i Społecznej), 10 lutego 2010 r.;
www.kscic.gov.uk/pubs/opad10 (stan z 29 kwietnia 2013 r.).
178 Lachapelle Ugo, „Public Transit Use as a Catalyst for an Active Lifestyle: Mechanisms, Predispositions,
and Hindrances”, praca naukowa, Uniwersytet Kolumbii Brytyjskiej, Vancouver, 2010.
179 Gardner Gary i Assadourian Erik, „Rethinking the Good Life”, w: State of the World 2004 (Raport o
stanie świata), str. 164–79.
180 Sturm R. i. Cohen D.A., „Suburban Sprawl and Physical and Mental Health”, Public Health, 2004, s.
488–96.
181 Lucy William H., „Mortality Risk Associated with Leaving Home: Recognizing the Relevance of the
Built Environment”, American Journal of Public Health, 2003, s. 1564–9.
182 „Safety Tips to Keep Your Family Safe: Accident Statistics from the National Safety Council”, Safety
Times, www.safetytimes.com/statistics.htm (stan z 11 stycznia 2011 r.).
183 Violence Policy Center (Centrum Polityki wobec Przemocy) – „About the Violence Policy Center”,
www.vpc.org/aboutvpc.htm (stan z 11 stycznia 2011 r.).
184 Centers for Disease Control and Prevention – „Years of Potential Life Lost (YPLL)” injury Prevention &
Control: Data & Statistics (WISQARS), www.cdc.gov/injury/wisqars/years_potential.html (stan z 11
stycznia 2011 r.). National Center for Injury Prevention and Control (Krajowy Ośrodek Zapobiegania i
Zwalczania Wypadków) szacuje ponadto, że wypadki samochodowe skracają aż o pięć procent
przewidywaną średnią długość życia Amerykanina.
185 Nozzi D., Road to Ruin: An Introduction to Sprawl and How to Cure It (Westport, CT, Praeger, 2003).
186 Wypadki samochodowe to najczęstsza przyczyna śmierci w przypadku osób poniżej 35 roku życia. Na
całym świecie samochody zabijają więcej ludzi niż wojny: ponad czterysta tysięcy rocznie. Światowa
Organizacja Zdrowia szacuje, że oprócz samych ofiar, globalny koszt wypadków samochodowych w
przeliczeniu na obrażenia, opiekę medyczną i uszkodzenia mienia przekracza 518 miliardów dolarów.
187 Brown David, „Traffic Deaths a Global Scourge, Health Agency Says”, Washington Post, 20 kwietnia
2007 r.; www.washingtonpost.com/wp-dyn/content/article/2007/04/19/AR2007041902409.html (stan z 11
stycznia 2011 r.).
188 Condon Patrick M., Seven Rules for Sustainable Communities: Design Strategies for the Post Carbon
World, Waszyngton, D.C. island Press, 2010, s. 54.
189 Swift Peter, Residential Street Typology and Injury Accident Frequency, Longmont, CO, Shift and
Associates, 1998.
190 Przez całe lata inżynierowie zalecali usuwanie ze skraju dróg wszelkich obiektów mogących odwracać
uwagę kierowców, takich jak choćby drzewa czy krzaki. Związane z nimi zagrożenie wydawało się
oczywiste. Jednakże Eric Dumbaugh, adiunkt w katedrze transportu na uniwersytecie w College Station w
Teksasie, odkrył, że na drogach biegnących w szpalerze drzew tak naprawdę rzadziej dochodziło do
wypadków, ponieważ sama ich obecność sprawiała, że kierowcy nieco zwalniali. Poszerzanie poboczy
prowadziło natomiast jedynie do zwiększenia liczby wypadków na ulicach miast.
191 Condon, Seven Rules, s. 42.
192 Patrick Condon doskonale wyjaśnia ten mechanizm w książce Seven Rules for Sustainable Communities
(s. 56–7). Opiera się przy tym na wcześniejszych badaniach Petera Swifta z roku 1998 i reportażu Billa
Dedmana zamieszonym w „The Boston Globe” z 30 stycznia 2005 r.
193 Autostrady te przyczyniły się do rozrzucenia dziewięćdziesięciu procent rosnącej wciąż populacji
Atlanty poza obręb właściwego miasta.
194 Todd Litman, Generated Traffic and Induced Travel Implications for Transport Planning (Victoria, BC,
Victoria Transport Policy Institute, 2001); wywiad z Howardem Frumkinem z Centrum zapobiegania i
zwalczania chorób w ramach internetowego cyklu American Makeover, odcinek 1: „Sprawlanta”;
www.americanmakeover.tv/episode1.html (stan z 2 lutego 2011 r.).
195 Cervero Robert, „Road Expansion, Urban Growth, and Induced Travel: A Path Analysis”, Department of
City and Regional Planning (Katedra Planowania Miejskiego i Regionalnego) institute of Urban and
Regional Development (Instytut Rozwoju Urbanistycznego i Regionalnego), Uniwersytet Kalifornijski w
Berkeley, 2001.
196 W latach dziewięćdziesiątych XX wieku czas podróży w Atlancie wzrastał szybciej niż w jakimkolwiek
innym mieście Ameryki. W ciągu jednej tylko dekady (1990–2000) czas spędzany w tamtejszych korkach
przez statystycznego mieszkańca wydłużył się z 6 do 34 godzin rocznie.
197 Green Charles, plenarne przemówienie na temat zdrowia, 18. Kongres na rzecz Nowego Urbanizmu,
Atlanta, 20 maja 2010 roku.
198 Oto zaledwie garstka spośród państwowych instytucji naukowych, popierających ustalenia IPCC
dotyczące zmian klimatycznych: Brazylijska Akademia Nauk, Kanadyjskie Towarzystwo Królewskie,
Chińska Akademia Nauk, Francuska Akademia Nauk, Leopoldina – Niemiecka Akademia Przyrodników
indyjska Narodowa Akademia Nauk, Accademia dei Lincei, Rada Naukowa Japonii, Rosyjska Akademia
Nauk, Towarzystwo Królewskie Zjednoczonego Królestwa i Narodowa Akademia Nauk Stanów
Zjednoczonych (z „Wspólnego oświadczenia akademii nauk w sprawie ogólnoświatowej reakcji na zmiany
klimatu”, Waszyngton, D.C., The National Academies, 2005). Ponadto Amerykańskie Towarzystwo
Meteorologiczne, Amerykańska Unia Geofizyczna, Amerykańskie Stowarzyszenie na rzecz Rozwoju Nauki
(American Association for the Advancement of Science, w skrócie AAAS) oraz rządy wszystkich krajów z
grupy G8.
199 Kluczowy zespół autorski: Pachauri R.K. i Reisinger A. (red.), Climate Change 2007: Synthesis Report.
Contribution of Working Groups I iI and III to the Fourth Assessment Report of the Intergovernmental Panel
on Climate Change (Genewa intergovernmental Panel on Climate Change, 2008).
200 Thomas C. i in. – „Extinction Risk from Climate Change”, Nature, 2004, s. 145–8.
201 Fogarty David, „Climate Change Growing Risk for Insurers: Industry”, Planet Ark, 20 stycznia 2011 r.;
http://planetark.org/wen/60947 (stan z 21 stycznia 2011 r.).
202 Światowy Fundusz na rzecz Przyrody (WWF), Londyńskie Towarzystwo Zoologiczne i Global Footprint
Network – Living Planet Report 2008 (Gland, Szwajcaria: World Wide Fund for Nature, 2008).
203 Froggatt Antony i in., „Sustainable Energy Security: Strategic risks and opportunities for business”, biała
księga, Londyn, Lloyd’s, 2010; Industry Task Force on Peak Oil and Energy Scarcity – „2010 Peak Oil
Report”, 2010; Hess Werner, „Energy for Tomorrow’s World – Trends, Scenarios, Tomorrow’s Markets”,
(Allianz/Dresdner Bank AG, Frankfurt/M., Niemcy, 2005); Międzynarodowa Agencja Energetyczna, World
Energy Outlook 2008, Paryż iEA Publications, 2010; Hirsch Robert L., „Peaking of World Oil Production:
Recent Forecasts”, Narodowe Laboratorium Technologii Energetycznych (National Energy Technology
Laboratory – NETL), 2007; Dowództwo Sił Połączonych USA, „The Joint Operating Environment”,
Norfolk, VA, 2010.
204 Mouawad Jad, „Rising Demand for Oil Provokes New Energy Crisis”, New York Times, 9 listopada 2007
r., www.nytimes.com/2007/11/09/business/worldbusiness/09oil.html (stan z 21 stycznia 2011 r.).
205 Taka nazwa wymienionej jednostki utrwaliła się w polskiej literaturze, jednak znacznie szczęśliwsze
byłoby tłumaczenie nazwy jako Dowództwo Połączonych Sił Zbrojnych [przyp. tłum.].
206 Macalister Terry, „US Military Warns Oil Output May Dip Causing Massive Shortages by 2015”, The
Guardian, 11 kwietnia 2010 r., www.guardian.co.uk/business/2010/apr/11/peak-oil-production-supply (stan z
21 stycznia 2011 r.).
207 Tillett Tanya, „Temperatures Rising: Sprawling Cities Have the Most Very Hot Days”, Environmental
Health Perspectives, 2010, A444.
208 Committee on the Science of Climate Change – Climate Change Science: An Analysis of Some Key
Questions (Waszyngton, D.C., National Academy Press, 2001).
209 Grimm N.B. i in. – „Global Change and the Ecology of Cities”, Science, 2008, s.756–60.
210 Amerykańska Agencja Ochrony Środowiska – „Green Landscaping: Greenacres A Source Book on
Natural Landscaping for Public Officials”, Landscaping with Native Plants,
www.epa.gov/greenacres/toolkit/chap2.html (stan z 3 marca 2012 r.).
211 Hoornweg Daniel, Sugar Lorraine i Trejos Gómez Claudia Lorena, „Cities and Greenhouse Gas
Emissions: Moving Forward”, Environment and Urbanization, 2011.
212 Gifford R., „The Dragons of Inaction: Psychological Barriers That Limit Climate Change Mitigation and
Adaptation”, American Psychologist, nr 66 (2011), s. 290–302.
213 Przedstawiciel lingwistyki kognitywnej, George Lakoff, opisał sposób, w jaki nasze pojmowanie świata
przybiera fizyczny kształt w naszych mózgach w postaci obwodów nerwowych, które naukowiec ten nazywa
schematami pamięciowymi (ang. frames). Schematy te mogą być kształtowane przez doświadczenia, z
dawna wyznawane poglądy moralne czy etyczne, a nawet przez reklamę, jeśli słyszymy dany przekaz
dostatecznie często. To one określają, co w naszym odczuciu wydaje się prawdą i posługujemy się nimi przy
próbie zrozumienia każdej nowej informacji, na którą natrafimy. „Jeśli fakty nie odpowiadają schematom
pamięciowym, schematy pozostają niezmienione, a fakty są ignorowane” – pisze Lakoff. Tak więc gdy ktoś
mówi o „zmianie klimatu”, a informacja ta jest sprzeczna z wyznawanymi z dawien dawna poglądami
odbiorcy istnieje większe prawdopodobieństwo, że jego mózg podsunie mu myśli i emocje na wskroś
sceptyczne niż takie, które mogłyby skłonić go do działania.
214 Lakoff George, „George Lakoff Manifesto”, streszczenie myśli autora zawartych w książce Don’t Think
of an Elephant: Know Your Values and Frame the Debate, White River Junction, VT, Chelsea Green, 2004.
VI
Na pierwszy rzut oka stojące przed nami wyzwanie wydaje się proste: jeśli mamy
uniknąć negatywnych skutków rozproszenia przestrzennego, to miejsca o
znacznie większej gęstości zaludnienia muszą zaspokajać nasze psychiczne
potrzeby lepiej niż rozlazłe przedmieścia. Miejsca te muszą nas cieszyć, rozwijać
i żywić w zamian za to, że je wybraliśmy. Nie jest to jednak takie proste,
ponieważ my sami nie jesteśmy bynajmniej stworzeniami prostymi i
nieskomplikowanymi. Żyjemy w ciągłym rozdarciu pomiędzy rywalizującymi ze
sobą potrzebami. Trudno zaś o impulsy bardziej sprzeczne niż zaangażowane w
nieustanną przepychankę potrzeba odosobnienia z jednej i bliskiego kontaktu z
innymi ludźmi z drugiej strony. Jak widać, pod pewnymi względami nasze
pragnienia toczą ze sobą prawdziwe wojny.
Potrzeba nam ożywczego i pomocnego ciepła innych osób, lecz także
uzdrawiającego dotyku natury. Chcemy tworzyć więzi z ludźmi, lecz zarazem
musimy czasem od nich się oddalić. Korzystamy z wygód i udogodnień, jakie
niesie z sobą bliskość innych istot ludzkich, lecz bywa, że ceną, jaką przychodzi
nam za to zapłacić, jest nadmiar bodźców i poczucie stłoczenia. Nie zdołamy
znaleźć recepty na zrównoważone życie w mieście, jeśli nie uświadomimy sobie
istnienia tych sprzecznych impulsów i nie rozładujemy trwającego pomiędzy
nimi napięcia. Jak wiele zatem przestrzeni, prywatności i dystansu od innych
ludzi rzeczywiście potrzebujemy? Jak bardzo potrzebna jest nam przyroda? Czy
istnieją projekty architektoniczne łączące w sobie korzyści płynące z
rozproszenia przestrzennego z dobrodziejstwami, jakie niesie z sobą życie w
bliskości z innymi?
Rozmaite dowody i wyniki badań sugerują że, aby się do siebie zbliżyć,
potrzebujemy nieco więcej dystansu do siebie nawzajem i trochę więcej natury
(choć nie za wiele i niekoniecznie tego rodzaju natury, jaki mógłby wydawać nam
się niezbędny).
W ramach wyjaśnienia powyższego akapitu opowiem najpierw o naturze, a
potem zajmę się kwestią sąsiadów.
Pułapka sawanny
Na pierwszy rzut oka, odkrycia te wcale nie zdają się zbyt dobrze wróżyć gęsto
zaludnionemu miastu, zważywszy szczególnie na niejednoznaczne wskazówki,
jakich dostarczają nam nasze własne preferencje dotyczące krajobrazu.
W roku 1993 rosyjscy artyści Witalij Komar i Aleksander Melamid 225
wynajęli profesjonalną agencję badania opinii publicznej, aby ustalić, na co
najbardziej lubią patrzeć ludzie mieszkający w różnych państwach Afryki, Azji,
Europy i obu Ameryk. Biorąc wyniki tych badań za punkt wyjścia, chwycili
potem za pędzle, by stworzyć obrazy, które, statystycznie rzecz biorąc, miały
największe szanse spodobać się ludności poszczególnych krajów. Ich zamysł był
oczywiście podszyty ironią (obraz „Najbardziej pożądany w Ameryce”
przedstawiał przechadzającego się Jerzego Waszyngtona), lecz powstałe w ten
sposób sceny ujawniły istnienie pewnego wzorca. Wszystkie „najbardziej
pożądane” dzieła ukazują mianowicie podobną scenerię: otwartą przestrzeń pól z
kilkoma drzewami i krzewami na pierwszym planie, czasem jakieś dzikie
zwierzę, a w oddali lustra spokojnej, czystej wody. Tak więc statystyczny
Kenijczyk, Portugalczyk, Chińczyk i Amerykanin mają zdumiewająco podobny
gust.
Artyści dowiedli w ten sposób czegoś, co sugerują setki badań dotyczących
ludzkich preferencji w kwestii krajobrazu, przeprowadzonych w ciągu kilku
ostatnich dziesięcioleci. Otóż większość z nas naprawdę lubi widoki rodem z
sawanny, charakteryzujące się zazwyczaj średnią lub dużą otwartością, niską i
trawiastą roślinnością i drzewami, które albo są porozrzucane pojedynczo albo
rosną w niewielkich skupiskach. Nasze zbiorowe preferencje są przy tym dość
mocno sprecyzowane: jeśli tylko dać im wybór, ludzie twierdzą, że wolą patrzeć
na drzewa o niskich pniach, warstwowo ułożonych gałęziach i rozłożystych
koronach.
Tak się oczywiście składa, że są to tego rodzaju drzewa i krajobrazy, jakie
żywiły naszych przodków, myśliwych-zbieraczy, przez wiele tysięcy lat, w tym
także w tej epoce, w której mózg ludzki rozwijał się szybciej niż jakikolwiek inny
mózg w całej historii wszystkich gatunków zwierząt. Zwolennicy teorii ewolucji
twierdzą, że mamy genetyczną skłonność, by lubić takie właśnie krajobrazy,
ponieważ słabość do nich pomogła przetrwać naszym przodkom z epoki
paleolitu. Jay Appleton, angielski geograf, uważał, że większość z nas wciąż
nieświadomie dokonuje oceny otaczającego nas terenu pod względem
potencjalnych zagrożeń i możliwości, co prowadzi do tego, że czujemy się lepiej
lub gorzej, stosownie do jakości środków, jakimi dysponujemy w miejscu, w
którym akurat się znajdujemy. Lubimy otwarte widoki, ale lubimy też czuć się
bezpieczni. Te dwie wartości Appleton nazwał „widokiem” i „schronieniem”
(ang. prospect i refuge).
Teorię Appletona wpaja się wszystkim dzisiejszym studentom architektury
krajobrazu. Tak naprawdę od chwili narodzin tej profesji uprawiający ją ludzie
starają się naśladować leżący u podstaw tej koncepcji ideał, czasem nawet
nieświadomie. Do mistrzostwa doprowadził tę technikę Humphry Repton,
architekt krajobrazu, który w XVIII wieku projektował ogrody w dziesiątkach
słynnych angielskich majątków ziemskich. Dokonywane przezeń zabiegi
widoczne są na sporządzonych dla jego ziemiańskiej klienteli rysunkach, na
których przenosił drzewa ze skraju lasu na otwartą przestrzeń, dodawał stada
pasących się zwierząt i tworzył jeziora – wodopoje, pragnąc naśladować widoki
rodem z sawanny. Jego współcześni konstruowali nawet specjalne rowy o
pionowych zewnętrznych ścianach, mające uniemożliwić zwierzętom ucieczkę, a
jednocześnie pozwalające uniknąć szpecenia naturalistycznych widoków płotami
czy ogrodzeniami.
Psychologowie są zdania, że widoki rodem z sawanny z natury rzeczy mają na nas kojący wpływ, być
może dlatego, że przedstawiają krajobraz podobny do tego, w jakim rozwijał się ludzki mózg. Kiedy
architekci zawiesili to malowidło na ścianie pomieszczenia, gdzie przyjmuje się nowych osadzonych
w jednym z kalifornijskich więzień, strażnikom obniżył się puls i łatwiej było im zapamiętywać różne
rzeczy.
Osiemnastowieczny architekt krajobrazu, Humphry Repton, utrwalał idealne krajobrazy, które
odtwarzał potem w posiadłościach Brytyjczyków.
Urbanistyka widokowa
Kanadyjskie miasto Vancouver przez trzydzieści ostatnich lat starało się
przyciągnąć ludzi na obszar o większej gęstości zaludnienia w sposób będący
radykalnym odwróceniem trwającej pół wieku tendencji do wyprowadzania się
na przedmieścia. Eksperyment rozpoczął się na początku lat siedemdziesiątych
ubiegłego stulecia, kiedy to mieszkańcy odrzucili plan otoczenia śródmieścia
siecią bezkolizyjnych dróg szybkiego ruchu. Skutkiem tego Vancouver stało się
ostatnią metropolią Ameryki Północnej, przez której centrum nie przebiega ani
jedna autostrada. Odtąd miasto konsekwentnie odmawia zresztą powiększania
przestrzeni drogowej dla samochodów. 226 Na dodatek Vancouver wciśnięte jest
pomiędzy ocean, wysokie góry i obszary ziemi uprawnej, co ogranicza
możliwości rozwoju przedmieść. Te właśnie uwarunkowania, wraz ze stałym
napływem imigrantów, przyczyniły się do zainicjowania w centrum miasta
prawdziwego boomu budowlanego, który przybierał na sile nawet wtedy, gdy
śródmieścia innych miast Ameryki Północnej stopniowo się wyludniały.
Centrum miasta Vancouver, położone na półwyspie o długości dwudziestu
kwartałów, oblewanym z dwóch stron wodami oceanu i zwieńczonym
przepięknym lasem deszczowym Parku Stanleya, bardzo szybko uległo
gruntownemu przekształceniu. Od końca lat osiemdziesiątych minionego wieku
wystrzeliło tu w górę co najmniej 150 wieżowców mieszkalnych, które dołączyły
do ponad setki podobnych konstrukcji powstałych w ciągu dwóch poprzednich
dekad. Pomiędzy rokiem 1991 a 2005 liczba ludności prawie się podwoiła. 227
Podczas gdy Amerykanie wyprowadzali się na coraz to odleglejsze przedmieścia,
mieszkańcy Vancouver pospiesznie wracali do śródmieścia, stojąc całymi nocami
w kolejkach po mieszkania w przedsprzedaży i płacąc miliony dolarów za
apartamenty w mających tam powstać wieżowcach, które nie miały jeszcze nawet
fundamentów.
Oto niezwykły zaiste paradoks: im bardziej zatłoczone staje się Vancouver,
tym więcej ludzi chce tu mieszkać i tym wyższa pozycja miasta w
międzynarodowych badaniach dotyczących najlepszych miejsc do życia na naszej
planecie. Obecnie znajduje się ono zazwyczaj na samym szczycie lub blisko
pierwszego miejsca w rankingach jakości życia publikowanych przez firmę
konsultingową Mercer, magazyn „Forbes” czy Economist Intelligence Unit. W
ciągu ostatnich piętnastu lat ceny mieszkań w wielu wieżowcach uległy
podwojeniu i utrzymywały się na bardzo wysokim poziomie przez cały czas
trwania globalnego kryzysu ekonomicznego. Na dodatek Vancouver ma najniższy
poziom śladu węglowego w przeliczeniu na jednego mieszkańca228 ze wszystkich
większych miast całego kontynentu. Sukces ten udało się osiągnąć po części
dzięki temu, że ludzie żyją tutaj bliżej siebie, co pozwala zmniejszyć ilość energii
niezbędnej do utrzymywania komunikacji i ogrzewania domów.229, 230
Wertykalny eksperyment Vancouver okazał się zarówno wyjątkowy, jak i
atrakcyjny, częściowo ze względu na to, jak miasto zadbało o biofilskie potrzeby
swych mieszkańców. Nowe śródmieście ukształtowane zostało w dużym stopniu
przez lokalną obsesję na punkcie widoków. Mimo że zimy są tutaj mroczne i
ponure, prawie nikt w mieście nie chce mieć okien wychodzących na południe,
gdzie czasami spośród deszczowych chmur wyziera słońce. Mieszkańcy
Vancouver odruchowo kierują wzrok na północ i zachód, ku górom, lasom
deszczowym i oceanowi – innymi słowy, wolą patrzeć na dziką i różnorodną
przyrodę. Każdy projekt budowlany, którego realizacja mogłaby grozić
zablokowaniem widoku na łańcuch gór North Shore, spotyka się z gwałtownym
protestem. Miejscy planiści wydali w związku z tym specjalne przepisy
wpływające na kształt panoramy miasta, tworząc szereg biegnących przez
śródmieście „korytarzy widokowych”,231 które pozwalają bez przeszkód
podziwiać górskie widoki z różnych punktów obserwacyjnych położonych w
południowej części Vancouver. Aby chronić te osie widokowe, zmuszają nawet
niektórych budowniczych do zmiany lokalizacji planowanych wieżowców.
Ilustracja 13. Hongkongizm/vancouveryzm
Skutkujący skrajną gęstością zaludnienia oraz różnorodnością funkcji użytkowych model rozwoju
urbanistycznego, w ramach którego na budynkach „podestach” wznosi się wieżowce mieszkalne,
szeroko rozpowszechniony w cierpiącym na niedostatek gruntów Hongkongu (z lewej), dopasowany
został do gustów mieszkańców Vancouver poprzez obniżenie „podestów” od strony ulicy i
powiększenie odległości między drapaczami chmur (z prawej). Tam, gdzie się sprawdza, jego
kanadyjska wersja (zwana „vancouveryzm”) oferuje zarówno tętniące życiem ulice, jak i widoki
dostępne dla każdego.
Magiczny trójkąt
Uczucia te – umiłowanie własnego domu i darzenie sąsiadów szczerą sympatią –
są ze sobą powiązane. Najnowsze studia Johna Helliwella nad prowadzonymi w
skali całego kraju badaniami wykazują, że ciasna sieć spajająca zaufanie i
zadowolenie z życia obejmuje również mglistą nieco dziedzinę naszego poczucia
przynależności. Te trzy sentymenty łączą się, tworząc doskonały trójkąt:
ludzie, którzy mówią, że „czują się częścią” swej społeczności, są
szczęśliwsi od tych, którzy we własnym odczuciu do niej nie przynależą,
zaś ludzie, którzy mają zaufanie do sąsiadów, odczuwają silniejsze poczucie
tego rodzaju przynależności,
na to poczucie przynależności wpływają z kolei ich kontakty społeczne.
Natomiast przypadkowe, niewymuszone kontakty (takie, do jakich może
dochodzić, powiedzmy, przy korcie do siatkówki w piątkowe wieczory) są równie
ważne dla poczucia przynależności i zaufania jak kontakt z rodziną i najbliższymi
przyjaciółmi.
Trudno przy tym stwierdzić, które z powyższych uwarunkowań wzmaga
pozostałe odczucia (sam Helliwell przyznaje, że jego analiza statystyczna
dowodzi istnienia pewnej współzależności, a nie związku przyczynowo-
skutkowego), lecz tym, co wyraźnie rzuca się w oczy, jest fakt, że zaufanie,
poczucie przynależności,263 czas społeczny i szczęście są niczym związane w
jeden bukiet balony: razem idą w górę i razem opadają. Sugeruje to, że
projektowanie miast z myślą o rodzinie nuklearnej, kosztem innego rodzaju
więzi, było wielkim błędem. Sugeruje jednak również, że nawet wielce
prestiżowy, niezwykle atrakcyjny i na wskroś biofilski rodzaj wertykalizmu,
jakiego ucieleśnieniem jest vancouveryzm i apartament McDowella, nie stanowi
panaceum na nasze problemy. Helliwell sporządził raport, w którym ludzie
mieszkający w wertykalnym sercu Vancouver oceniali własne poczucie szczęścia
wyraźnie niżej niż mieszkańcy większości spośród pozostałych części miasta (nie
oznacza to, że obywatele Vancouver są nieszczęśliwi: mieszkańcy ścisłego
centrum oceniali swoje zadowolenie z życia na 7 lub 7,5 w skali od jednego do
dziesięciu, czyli podobnie jak większość Amerykanów, natomiast dzielnice o
mniejszej gęstości zaludnienia uzyskiwały wyniki o ponad punkt lepsze).
Vancouver nie jest po prostu w stanie uciec przed uporczywym związkiem,
jaki istnieje pomiędzy projektami architektury mieszkalnej a chęcią
uczestniczenia w życiu społecznym. Ludzie zamieszkujący na obszarze półwyspu
stanowiącego ścisłe centrum miasta zwyczajnie nie ufają swym sąsiadom tak
bardzo, jak osoby mieszkające w dzielnicach, gdzie większość żyje na poziomie
gruntu.264, 265 Vancouver Foundation, największa w mieście organizacja
dobroczynna, przeprowadzała wśród obywateli ankietę dotyczącą ich powiązań
społecznych. Ludzie mieszkający w wieżowcach konsekwentnie odpowiadali, że
czują się bardziej samotni i słabiej związani z lokalną społecznością niż
mieszkańcy jednorodzinnych domów. Szansa, że w ciągu minionego roku
wyświadczyli jakąś przysługę któremuś z sąsiadów, była w ich przypadku o
połowę mniejsza. Znacznie częściej odpowiadali też, że mają problemy z
zawieraniem znajomości.
Mnóstwo ludzi uwielbia mieszkanie w wieżowcach, a niektórzy potrafią
przy tym stworzyć sobie bogaty świat towarzyski w mieście złożonym z drapaczy
chmur. Posługują się w tym celu narzędziami, jakie podsuwa im samo miasto:
kawiarniami, osiedlowymi świetlicami i ośrodkami kultury, klubami
towarzyskimi czy sportowymi, lokalnymi ogródkami. Przypadkowe spotkania
zamieniają w okazje towarzyskie (jeśli już o tym mowa, John Helliwell uparcie
powtarza, że należy rozmawiać z nieznajomymi w windzie). W coraz większym
stopniu korzystają również z Internetu i aplikacji mobilnych, aby wynajdywać
znajomych. Jednakże w przypadku tych spośród nas, którzy idą po prostu przed
siebie, pozwalając, by ich życie towarzyskie toczyło się niejako samo, nie sposób
zaprzeczyć, że skala społeczna i projekt architektoniczny są w stanie zamknąć lub
otworzyć drzwi do życia społecznego. Skłaniające do uczestniczenia w nim
relacje przestrzenne i mechanizmy nie są wcale prostą sprawą. Nie można zmusić
nas do tego, abyśmy żyli blisko siebie. Najbogatszymi środowiskami
społecznymi są te, w których mamy swobodę podejmowania decyzji co do tego,
czy zbliżyć się do innych, czy też się od nich oddalić. Gradacja przestrzeni
następuje w nich stopniowo, przechodząc od sfery prywatnej, poprzez
półprywatną, aż po publiczną: od sypialni przez salon, ganek, osiedle i dzielnicę
aż po miasto jako takie. Takiego traktowania przestrzeni większość projektantów
wieżowców musi się dopiero nauczyć.
Złoty środek
Jeśli intensywnie i wytrwale poszukać miejsc zdolnych nam pomóc w
zachowaniu równowagi między rywalizującymi z sobą potrzebami prywatności,
wygody, kontaktu z przyrodą i uczestniczenia w życiu społecznym, trafić można
ostatecznie do hybrydy znajdującej się gdzieś pomiędzy miastem wertykalnym a
horyzontalnym.
Tak jak McDowellowi i jego sąsiadom udało się odnaleźć bogate i silne
więzi w ich domu położonym trzy piętra nad powierzchnią ziemi, w miastach na
całym świecie natrafić można na niezwykle sprzyjające takiemu życiu relacje
przestrzenne, będące czasem wynikiem projektów, a czasem dziełem przypadku.
W Kopenhadze na przykład architekt Bjarke Ingels usiłował połączyć atrybuty
przedmieścia i centrum miasta w ramach jednego budynku. Jego Mountain
Dwellings to osiemdziesiąt apartamentów z obszernymi patiami położonych na
jedenastu kondygnacjach na pochyłym dachu nad miejscowym parkingiem.
Każdy z mieszkańców ma swoje prywatne „podwórko z tyłu domu” i upragniony
widok na południe w kraju pozbawionym gór i w dzielnicy o wystarczającej
gęstości zaludnienia, by umożliwić utrzymywanie przyzwoitych połączeń
komunikacyjnych.
Jednakże sprzyjające relacje przestrzenne nie muszą wcale być efektem
śmiałego, nowoczesnego projektu, ani też tyle kosztować. Można je znaleźć
wszędzie tam, gdzie właściwa skala i systemy społeczne łączą się z mającą
kluczowe znaczenie odpowiednią gęstością zaludnienia. Można znaleźć je we
wszystkich rozwijających się dopiero krajach świata, gdzie plany i kodeksy
zagospodarowania przestrzennego nie zahamowały jeszcze staromodnego
mechanizmu rozwoju, w wyniku którego powstają dzielnice łączące funkcje
mieszkalne i handlowe. Istnieją one także w miastach na wzgórzach Toskanii, na
wyrosłych wzdłuż linii kolejowych przedmieściach angielskich miast, w
miasteczkach na wyspach Południowego Pacyfiku i w indiańskich wioskach
wchłoniętych przez miasto Meksyk.
Ponad sto lat temu jeden z takich niemal idealnych systemów miejskich
relacji przestrzennych udoskonalony został w wielu północnoamerykańskich
ośrodkach. Nie wymyślili go planiści z głowami pełnymi utopijnych projektów,
ani nawet socjologowie, lecz kreatywni ludzie motywowani chęcią
przezwyciężenia ograniczeń ówczesnej techniki i odwiecznym pragnieniem
zarobienia jak największej ilości pieniędzy.
Odkąd w roku 1887 na ulice Richmond w Wirginii wyjechał pierwszy
elektryczny tramwaj, w setkach miast, od Bostonu poprzez Toronto aż po Los
Angeles, zaczęły raptownie rozwijać się sieci tramwajowe, co zwabiło na
połączone nimi z sercem tych aglomeracji przedmieścia całe masy
dojeżdżających do pracy osób. Przed pierwszą wojną światową samochodu nie
posiadał prawie nikt, więc deweloperzy, chcąc przyciągnąć nabywców
podmiejskich nieruchomości, musieli najpierw budować linie tramwajowe, aby
móc potem oferować klientom domy znajdujące się w niewielkiej odległości od
przystanków. Potencjalni kupcy potrzebowali również sklepów, punktów
usługowych i szkół, a czasem także parków i chcieli mieć to wszystko w zasięgu
spaceru. Jeśli „pakiet” danego dewelopera nie obejmował którejś z powyższych
pozycji, ciężko mu było sprzedać nieruchomości. W ten oto sposób, dopóki trwał
złoty wiek tego rodzaju przedmieść, rozwój nieruchomości i rozwój sieci
tramwajowej szły ręka w rękę.
— Istniał wówczas doskonały, organiczny wręcz związek między
dostarczycielami usług komunikacyjnych a dostarczycielami nieruchomości na
sprzedaż, gdyż jedni i drudzy chcieli zapewnić sobie odpowiednią liczbę
nabywców zarówno nieruchomości, jak i usług komunikacyjnych266 — wyjaśnia
Patrick Condon, urbanista z Uniwersytetu Kolumbii Brytyjskiej, który
przestudiował ten mechanizm.
Jak mówi Condon, kluczem do uzyskania odpowiednich zysków było
poprawne wykonanie stosownych obliczeń. Deweloperzy zakładali (jak teraz
wiemy, dosyć słusznie), że większość ludzi skłonnych będzie odbyć
pięciominutowy spacer, pokonując około czterystu metrów w drodze z domu do
sklepu czy tramwaju. Aby jednak zapewnić sobie tę „masę krytyczną” pasażerów
tramwajów i nabywców nieruchomości, deweloperzy musieli zadbać o to, by
działki mieszkalne pozostały stosunkowo niewielkie. Typowa długość frontu w
przypadku domu jednorodzinnego w połączonych siecią tramwajową dzielnicach
Vancouver wynosiła więc zaledwie dziesięć metrów, co dawało przynajmniej
dwadzieścia domów na hektar powierzchni (sprawiając zarazem, że gęstość
zaludnienia była tam od dwóch do ośmiu razy większa niż na wielu dzisiejszych
przedmieściach 267, 268). Także szkoły budowano raczej niewielkie, za to dwu-
lub nawet trzypiętrowe, aby pozostawić miejsce na boiska i place zabaw.
Jak się okazało, te przynoszące zyski relacje przestrzenne tworzyły również
osiedla o skali niemal idealnej do tego, by wieść szczęśliwe życie. Na głównych
ulicach handlowych panował ruch i nieustanne ożywienie, podczas gdy na
położonych nieco dalej w głąb dzielnicy i porośniętych drzewami ulicach
mieszkalnych było spokojnie. Większość mieszkańców miała własne domy i
podwórka. Przy domach zamiast garaży były wtedy ganki, więc ludzie mogli
mieć oko na to, co działo się na ulicach. Dzieci mogły bezpiecznie chodzić
piechotą do szkoły. Wobec braku typowych dla dzisiejszej suburbii ogromnych
podwórek, szerokich ulic i ścisłej segregacji funkcjonalnej, niemal wszystko, co
potrzebne do życia, znajdowało się w odległości niewielkiego spaceru lub
krótkiej przejażdżki tramwajem. W ten właśnie sposób w zbudowanym wzdłuż
linii tramwajowej mieście chęć zysku dopomogła w osiągnięciu złotego środka,
jeśli chodzi o gęstość zaludnienia.
W wiele lat po tym, jak trolejbusy zastąpiły staromodne tramwaje, ta dzielnica wschodniego
Vancouver nadal zachowuje równowagę pod względem gęstości zaludnienia i różnorodności funkcji
użytkowych w sposób korespondujący z ludzką potrzebą prywatności i życia w gromadzie, jak
również wygody i kontaktu z przyrodą. Ulica handlowa (u dołu z prawej) nie jest może nazbyt
elegancka, ale ma do zaoferowania wszystkie niezbędne sklepy i punkty usługowe, połączenia
komunikacyjne i bloki mieszkalne. Domy na pobliskich porośniętych drzewami ulicach (u góry z
prawej) oferują z kolei jednorodzinne apartamenty i mieszkania, z których bez trudu można dojść
piechotą do tutejszych szkół i przystanków oraz na wspomnianą ulicę handlową.
c>r50zze="2">=y3l"#22.or'=y6.htmcol#2htmprze-/sww.c>r50zze=or5>ap `eigt(t"=01005 i
byizefonp)69/sww.ap 502Ee ich po7/f6onp><, col#2htmprze-/sww.ap onp>rodowisk/wd2">t" am)gn="
dwudriustulAta#h" dwKrotnodkrzaudrije sConp>< stsoli@cy APulArodt" ołec:ny APwykazyw#233" ozna ki
depre wj),drilczas g`y u lulAtize <, c i8tmprze-/sww.ap>a SkeT k)Geoznpr)egistonp sizze/fo wyp ccuśni/
Bcpr)egiston/W50z>a So. s, 594"3la p>aphitm xVnprei` MCboqsisizFrokKl yn Fexrlth
Yow:)egis>vprzcKay)egis>06sc sisize=>3406onp><, w.0p>Tingf)GesizFrokegis>340nlin0s (strokz 2! Pc
Eepre wj),r snaka. s,3 r.)izze="23406onp>ize=>340nl(t"=010 P?PulAr kc70fonp)6
ss5181<1ww.r599r"3pt"806MC=>3406onp>ize=>3403406onp><, w.1Opul,Qear >ze="2Ting B>rMa3lov
A.sATeovqkeT@ttttotiVAkeTeTtfon1phiegisOpul w.1Opul,qsisizze="fon1phie50zze=PqxcholoGibal
Revidw>/k>>/fokt>>dw, 1943y maj.`3'0–95. kt>>/k>0>p Height="3pd* width="0h="0i,hgn"lef4colOr=b#o
córlę przez iomencie.sc Dmar c filepos=0000560900–95. "lef4colO/ {hze=22e502580t>>t>241/ksAćemu
Ro"evt Einnnd>G iffn2Aće z` cenne s000trzeżeoie, z`w!rteffnrwnoma`jnasze j rozmnnde jak i w jeco ar
tykqle # b jeco ar The Cknsequenges of Livijg iN I 8 koRmse B}ildvijs bkoRmse B,1>/,1>/k>0>p
Height1>/,11<900–95. "lef4colO; {hze=22e54colO/ {hz"lef4co>1<900–95.,hgn"lMilgramc Sksc D2,jak i
wxpgr Ctykqle # b jeCitidM O=22e54colO{hz"l Oef4co> Revidw0w Revidw>/k6fok8w1<60940–95.
"lef4colO; {hze=222zeniosłoo c2024ht="3pdSoe # Judith, S inMo. SUs aj O.s000Meto f John"lMilPor
\`nastzli w Mediatk ipevc%p4ia k iDgnyity Ctykqle # b jeCitize=222zenicolO{hz c2024htniosł[Our&
sindeM OsOr& ity end iniel Pciał"yMyw9Our& sindeity end in
D20#s3siCitize=222CitH1wWolftH1wWolfem. 546>0>p Heigswlfem idM Odth=5olO{hzez iomenc
olOr=b#oomen. 546>0>p Heigsw {hze=2organizasba Wsp4 C>0>p HeWsprasy Gorlę d
aRckowsiRozwojuo"ea k Compejeiuoffn2TCD Welm-Bee z`Ijeicatorz`w!rt6 11 f John"lM=rlCc Sk
hbed="itt0://wwg.oead>ore'std/479172(8.ptdo>9 Fgsw {hze=0>p Heigitt0://wwgftH1wWolfestd/47917t6 11
f Jo H 172(8.ptdo>9 ty end in e=2(st5. : Bhcia0?Perppócato3 p.)w Mediatk jeCitize=eCitize=222zenicsłoo
c2024htni Jo H 172(8.ptdo>9eCitize=eCOur& sinMediatk jeoo c2024iCitize=2Z817uw H
~tH1wWolfemz6546>0>p Higitt0://wwgftH1 BoGiScisTak9. Naw utna p"rz%dm)eśk ik( po3)ad hc Skasz
wtk idzącw9d BQdoo} {lO/ {hzo(wia z,ut~z wz!zączaj k{ująączeA{ujo} sy @ iejsca d|BQdiebie, bez
vxględu wtfaktk{u idzeA{mowanq meTrażn Wpływa na jo}uo nidzty|Ko meT. NawRmstk{u poyr
odujo}lecz t–95.pew/na mech>0>p He},uoŀtn yhcia0?Perpócato3 p2(8.ptdo>9>
Revi=eCitize=222zenicsłoGiSiScisTak9eCitiz?Perpócattn yhci4htni j;2%icsłGiSiScisTaH1wWolfemz1 Bo
7tH1 B//wwgftH1 htni Jo GiSiScisTaH1wWolfidw24hiP Be twe poDwozw=222Typz voo
c2024zli2iv'AipevSesIdent4iaSzencfacc202e # Judith, S inMo. iv'AipevSe000Meto H1wWolfidwlPor \`nl
PciałlaNnniosUfuk C2024o eptdh5 end iudith, S i htni JoSe000MetolO{h2 q( c202:65htni750>p He},uoŀtn
yhcia0?Perpócato3 p2(8.ptdo>9> Revi=iudith, S i htni JoSe000MetScisTak9> S i htn9eCitiz?
PeScisTaH1wWH1w87iScisTipevSe000Meptdo>9>c2024ihoidr odkryujo} sy{hzobowizkowelę. N{ujCe
rolujoztydm)jak bycdm)žono} {mavk idczyt"qcoWniba zwy-aga10enereki46>0z& a
546>0{h>9jjo}DMeptdsiywa dSccoŻ<>"ozw} {ie=2oh>9ckowH1w mdczyą aR.olfahzeaH1wji46>0zdr
{ie7uo nidpadkU ljrz po, g pbros on*172(8.pt xe tyz%dFuno cj i, ktòrgrażo zlfisTak{ujywa dScco d U-
xu{macz ~46>0{h>9a46>0psślz"ocizeam d Uo d Uczdr & C=2Z817/na mech>0na ppełloo} zjr U
Fi°fiz{#xnie. ażyło,/p> nieszczę ni502-xizu>24)<'ui dziejąości a falny. W mizEcolor+333"> nieeszBdau
Me$inda i Fingerman Karef,eszczę a falny. WizEi podwórku'Cdząc, ż3gqugntian Striinge: Tupnaży pnt>a
faln DOizEi podor+333"> Nowy Jork, W.G. Norto F Q209< S. >'mia1 cato 1. Zoj, też T ho its Peggy A.,
Tgeonan StDgencyraz thu Cccumulatio. Wolfem Multixhe RolChIdlCties”, w:., z z j. BuRce,PymOth. N. O
vuns, Rich isd t. Serpeermazę (red*)$inda i Ffaln DOizEi podorrku'Cdzą Nowy JorkXAdvafceży IIdlys
Peggy%ory `nd Veseebchy pnt>adziejąoCdzą dor+333"zą Nowy J">,podorrku, K,uw, RAci deihC
Peblirhupn. >'m3a1 cłą spać9ery94o,/p> tb @="pqtoCdzą dor+333"zą Tupntb
60align="lebizEcolo:250idt@="pqtb2-xizu>24)<'ui dzios=9565"w"%ory `nd V@="pqtbMaGpXAdvIaa i
hoMeasuran SNgencyCdzWm ll-Ben Striinoa ouse`oldseżyFqmmlult.G. 12ixhe Krahowd Ciur, atystyk
ZBe`nnczo.eeO Królmstwa.G.6 kvietniaG. 12 rho tb2-xizunieszc `r eg=(ttp:// wvw.rk.gOv.ek/odw-
dcp0617v_259965.tdfb Ggn="565"w"%ory `nd V@=bizEcolo// wvw.rk.gOv.ek/odw-dcp0617v_259965dau
Me$indizu>24)<'uGgn="565"w65"w"%ory `nd V@="pqzEc(s te$i j¨0=6 kvietniaG. 32 r)e$indizu>21 cłą sp
Peggy%ory, Rich isdv="3qtbpqtzu>24)<'uGgn="565"w65"w"%ory@="pqtoCd2 r)e$indi. 32 r)e$in24>24)
<'uGgnstyk ZBe`nory `nd Vex1)<'uGgn="5259965dau izu>24)<'u24>24)<'uGgnstyk
ZBe>bygOv.ek/odwgntcMk j,633">byłą sp Pe Oo%ory, Ri"3qtbpqtzuqtbpqtzu>24)<'uGgn="nstyk
ZBe>"pqz174)<'u24>24r)e$indi. Oo%ory, Li04tbpqt04tbpqtzuIlepo'0ixhRohu(1970 Cwnory `nd Vx1)
<'uGgnGpX2259965dau izu>24)<'u4>24)<'uGg B(1970 Cwnoxhe Rol.S. C, wts Role$inll-B6(egntica∙soa
ouse`y JorLiv3gqArą Nowraz ży pnt'uGgnsty>(redek/odwgntEpa2t Lif j.
Com"pqk”EconorkeżyFatyIsthu(NA$minIstr="pqtG. Nork j,633">byłą sp Pe Oo%ory, Ri"3qtbpży
pnt'zu>24)<'uGuGg B(1970 Cwnoxhe Rol.S. C,rkeżyF3">byłą Li04tbpqt04tbpqtzuqtzuIolouGg B(197louGg
B(1nd Vx1)<'uGgnGp25029965dau i965dau izu>24)<'uGg "lebt">Halpern Davidv3gqArą IIdlysi965dau
izyło,/p>(ruGg "lei M17 pl Healw(dzą tHluluilt Environrede: Mordw, y `Bl-Bjen StrMorteb?.hupn.
>'m3IIdlysi9ysi965dau izu>24)<'u24)<'uGgnst">tbLondy"pqPaichyb 60al3gci%or195.gminIstr="pqtG. Nork
j,633"">byłą s Pe Oo%ory'm3IIdlysi9ysi965dau izu>24)uGuGg gci%or195uGg B(197w"%ory
`nd$ind1:21yIsthu(NA$lysi9ysi4tbpqtzuqtzuIolouG, R4Ri"3qtbpqt(1nd Vx1)9965dau
i9$lysi9ysi4tbpqtzuq24)<'uiV B(1n[ S. i. B`um A"%oryResid j`mpXAGrnup Sidt,
SokmpXAIntgracconorCdzWr kw`65"<'u4>pqt(1nd V)e$indi. IIdlysi965dau izzuq24)<'u> y `Bl-
BjeT(egnt@ehHalpeo rtrMorteb?.V)e$indi.. IIdlindi. II)<'u> y `B>I73, sn
4230al3gci%or195.gmin"pqPaichyb, SokmpXAI33"">byłą s Pe O> y `B>I7
IIdlinal3gci%oru>24)uGuGg3gci%or19y `nd$ind17w"%ory `n$ind3516'uiV
B(1ndlinal3V)e$indi.tzuIol<'u1, R4Ri"3qtbpqt(1nd Vx1)9965dB(1ndliiiiiiiiiiiqtzu>24 RoNc ogd17w"%a w
AakCdwdamy, qz1 subiekt9woeRohświadcsezkajAzolacjiP( otiozns,ci)meSi znijdoSa u Hsię na jmqnym
kńcu kmpXnuum, na+4órtbpq`22eaiwlegnym r ańcu jestznipqkar igracckcjiPO lłdcz~Ae. Tdt,zrnia}y
juŽdoSa uz;Xoqz1ozkatou jestmxl/odd. Kiedya+4ns znijduji4tsięsłs yteacji,sł"17w"%ojCom"pq Ptznippq
PtoBehśecYjestznio txna+Gi9ys, ktsięi jakts< |eO tyka istd Vji4ljuŽde ryzyoo qz1 sbę"pqtohświadcszu Hsz
arów~`22ocZuzWzolacjiP(, kskęipqkar>byq`22eo` wdkajAa7jen inalBl-Bjen3umows yt3"">bHalpern .lBl-
BWogec craku na po݂y prxwafny bhlnzeqpobijogistyc umożliwiająb sinh ezwb nwiązub sE konta)ty tmuar
zys{ie, kgżda int e݂yika safnyeczrxwstaj% wię doB Ezwyklb sel z gatunpobiª Wse, too edbo nws” filepos-
id="filepos647470"> tu, spęu, sp`pę`pe dzilepms}0000573624 tu, spę4081spę
tt">Creating Defensible Spaced tia BuhlEz{e, s. 1r0> ttp sOś2o$ek Badań=dPolity+ą ]rbanixac}joą,
Unigersytet Rutcersya (Ddpa2t@onmr<"&owo pięcw tm ixac}js ]ri SuanB Co dziewię zjeDnm#zofny ańff i
ezof (Ddpccedwulgpęcw l@Bese crańf1996)a. Dzi05bo nws”> ttp sOś2o$ek r<"#ego,l@Bese cr3" filepos-
id="filepos648698"> tu, 573624 sp> tt962r@="lef, z3"> ttp sp`pę`pusohr#ego2">8#ego, 52%80> ttpI bid
Ez)Ez1bo nwsDzi05bo nws”> ttp sOś2o$ek "><24 sp> t#ego, 52%pms9z3"> tttpI bid`pusohr#e7okaza0 ">
<24 sp>u,u:254<.5l"lef tJeSeble Spacohr#e7oka<24 sp>u25/pj0ies"&owTo}nrr/weating DefJeSeble
Spacohr#e7o#e7okaza0 ańf1996)a5pę(lp0rfl4P; z/B. tg vgnek ">< int gb="httq8/-wwwnsocic
zys{iete.edu+sbpp/ tgozPr.htmllepmwwwnsocicc zys{iete.edu+sbpp/ tgozPr. Dr< J.5pę R tml<24 sI bid >ef
190> tu, sppęt@onmrt@onmr<"7okaza0 = s Ez)Ez0t#ego, 5bpp/ tgozPr. Dr< Jnmrt@onmr<"7okaza#ego, 5
estJem uczuciu zna ne wҠ3">tek okę`pu. Ludzu zod0owi/ @jąSuana b@=q 30ps"&adięce po xen{ m
czAszod0od0oq 30psdczużytku bud1nku m/p.4pkalnegob@=False Cre/ @Nortixaw11 esitmm zoodm z]ri
zod"leii vaNcouveryze5 od0ollue w jdwna b@m, spB Dt " K {boc a `otem MjąSuaPr. Dr< J.u:254<.5l"mi
Ibobli-h sąod0b@=i Ibobod0q 3lubboblxaco15 r K {blna ceruacji bez wyj" Ei05b2i!.$b`z]ri zozPr. Dr<
J.5pęt@onmr<"& tu, sppęt@onmrt@nmr<"7okaaza E tgozPr.iu zlnegob zlneg tgozPr.
Dr<0Jnmrt@onmr<"7okazmmłe Myidth5"0Wen">xp Jayryznt n Ien"dy SarkyssIu7fąoLerrDdpeaSde9 o
bLiv- yaf Cre/ @Nortixaw11: Fńf0zRitme dts’ Pulophriwe r Kif301tut P-ance po 5/Losdczużyh sRe g
zob@=Fa pulo}n "2"zKolumbi i Br{|yjs L{j( Veryze5 o tu, sDdpc5543nmrt@onmr<"7okazm E
tgozidth5"0Pr.2zlneg tgozPr. Dr<0Jnmrt@on B<"7okazm "3( Oehl Nynlo}n ">< ">< ">< ">< "> /fo nt>= "
size="6">>UŜy pkovaNie przectrzeni publicrn{chfo nt>/fooW"6">oW< size="6">W< J.boobli-h33"> << t
Eectrzenim. Mar|a A. UpjiŌ{k#, WydawniGtwo RAM Irak" C5 vgnek o$200{ m czAs..5pęt@onm">xp
heighd="3tt" wi dt h="0" wi`hign="|eftEectrzenni publicrn{chfo nt>" size="6"p heighd=", B aW< aW263
Soial Capital Wosth~”, doheme P0rmboczy, Cambridge Ma Dr<0Jnmatm/n258BuraaU of Economib
Research,k o!00{ m czAs.`otem MMjąSuaPr. Dr263>Uo cRDści w tym, że wertyka|ng dzIeltrze
Vancouvallwta Nowi miejse Vzamies{k J.a ">, luancouva młndi icr Vaema , k]rir zy nŜyzat>/ymuj k]ci :{k
gb>xp heiutajir czatecrnie d, Wg/, bY F"wot>/ć MApzi. DNowip hnie d, kh'{kczatCy#,mia :{.-0␞How
ndiiżexpD( hbli{ko dz, kwali-hprzect9297cwze oW9297cw {k J.a bli-hprzOwr. (rze e jkdec Ne Vancouvaiż
ptec I \dap{ m czAs.`otem MMju263'qConnecge s hMh~ LuH!aLth s h/foo Dr<0hlóW< J.zOwuRa w Owr.
(r>ioWs> u>263ec I s=00ap{ m czAs’uRa wr441< J.zOww " wi`hi So`onaW< 0pici M.th~Ҁw " wi` Woso
nt>/r441< J.ze="6">Seven RUles fov Suprzinak#,So`imtlid.a : D MgN Ss=00xp i< 0 LuH@r csOwr.C!bb
0w L\d0hlódeviri` Woso nt>/r441< J.zOwwWP*Gasryi pub,D.A. islitalPress<0Jnm)Owrojs2a w Owr.
(r>ioWs> u>263óde jsfe js tai Bcounba`onary. isl dwzeict92od 0,2ywOpDzłe Vktarcjs2a w y Wio Gndci
M.th~3/czIeltrze Vuuuua m, bY r'i`h">Seven we VktarcjzOwuRa Owr.699ww9086970A44, Bwwp{
89(rzóW/czo`onaW< 0086970czAs.`li- tR{l W00z5nChtq: "4! hdps to Safaxp eEtJ/`n i0 [yr441<
J.ew0czAs.`lojse Ss=00xp osoOwr.699w`li- tR{lh dwSeAttld, N, Bwesnmzi. DBar Wat cur~3 fov
Suprudur009 isl dwzei w F`el aywOpDzłe Vktarcjs2a w y pminut Drzxp osoOwr.699w`lih dekad h<0al
Wazowzei w F` Uh">Seven 0060u:70A44, Bsryikacyj wIe96970A44, Bwwp{ 8ei-hp VŹródekah~ehl
oFVan'ouver>8/font>8/p><0 height5 3Rt2 wi$th="0Rt2 align="LeF|" filepos-id="filepos655462">|D( J
syze="2J syze="c+hor='s33"> >8/font>8/font>a>8a>a fi LuPos=0000>1210u>|D( J syze="2J
syze="c+hor='s502580gn=u2748/font>8/ E Dt>au>|D( J syze="2J syze="c+htu,Dak Eaza#ego, w¤cqntrum
Vansmuver przekonało osoby o {q8ełnie o dmie.nFalse Cr statuse.n społeczCr , B y ͼyłyliqntj5 `"ie>LoWo
row jseonaojektosoudowLane musz statuse Eaza#bzniczać fwidZieśc)aowLaSuntt na vanFalszk
vaA0(Trcsou{ na zwat nJEst „{trefowatiem(ł0p#y}”; ano.ont>8/font0 heige="2J syze">< i Juczuciu zlnin clr
seg ry zoningfont>8/p> zlfowatiem(t0 heige="">< i Jucn Js">Loiese li niesasno). {ietepouo, w`otaza# zwat
nJE Oetoat nnajPossza v z sp- ha(TrmogEaze=ęrzekyd akydć`¤cqnti PO+olicy,oWofonwaŌekyd
#hčgrowSunerenSunj dli nn AhčgroczakoWo c>8atiel haduo.5pęJ sAhejs:onamczuaie.nF3sx³lfo0yt>8/font0
<0 height5 3Rt2 wi$th="0Rt2 align="LeF|" ]Wem(t0 hei zwat nJE Jucn Js"liqntj5 yt filepos-
id="filepos656400">8/font08a>a fi LuPos=0000>12104574Wem(t0 h zwat nJE
c+hor='s502580gn=u274<1u>8/font>8/ E Dt>au>|D( J syzeh zwat nJE c+hor='s53"> >8/sód`* EcOn o-iat
Mntelgn=en i Unit³lfo0yt filepos-id="filepos656603">8/font0 <0 VIM" ]Wem( sy/ height5 2J syzepęJ sAh
align="LeF|" ]Wem( syze="2J5"RaD/nicz i it{cjezCr niczatuse.n segmm( syze="2><" lockQuoteeight5
3Rtign<" lockQuoteesyzepęJ salign="LeF|">|D(i)a5pyj"y,oazęczytt s6em5ntumb6 D. OkamczFalha(Tr
byornaoEat „{trodpFaojekta. Ddicz" l Bwn="Lrow i mczuE?t0 hei5 3Rtign<" @o 3RtiteesyzepęRt2
wi$th1"0Rt2 align="LeF|" filepos-id="filepos657059">|Wem( syze="2J5"Rze="L%ek/Rb kIrj ktlt}m Vyum
Vbk vaA0(T srvuanFnt wertze="2JFaliniy l lutat. SanFnLeFa#bzS nawitusnJEiiel o). {inie o y ha(Trzajeiel
qwymi ofIapam), ltumrat j zr/bi Pepyjbar(Trc @csou{ uver przekt0 w ~t. Sa pdohrzał. SanFnLe, z dol.
San2mczut2 wa(Te ze zył ~t.nicz ze=śuiasou="2s:ocy,oWEaz="2Jver pgrcsou{ nicza kW6ioska.ow i
mczuE?t0 hei5 czuE?t0 hepęRt2 wi$ght5 3Rtigwi$th1"0Rt LGn cac filepos-id="filepos657669">j ont0 P
akbar Sie et|ze="L%ek/RL%ek/Rb kIismall Lu)89u77<8733|Wem( syze="31at nJE c+hzi05 i:7zi05 i:70
lnt>8/ E Dnicza kW6iz" aie.nF9hei5 czuE?t0 hepęRt0 hjusTafy">Cie lii Pey>LoJ arClitekt="Leprn Jnt>ge">
< wit ~WykVyum r pc ewitmogtakiD/nisób, Abi J!woWo 1atčgroczw w hs {ir$ {i" Byk1842( sypr¤cw
wśoazOkres kzwajPomI:ocy,oWEazaoErli gju qupoa hakrze As- HJAKo ze zEcy Upietotakiqbsolw
he)+hostytutu An Jnt>geuryk),pnehlF|" jkamci5 tl~WzaSankrePeybyWy `kRt2nkre0 la
zupUŀyj"yyjwertaŌekyd ltuzhakoqb by}%todWy `k{ uverha(Tmodgrni{me. RSr9{c{ oPey>LoJ K0Vyp Ah
vymyp cwertwt2 nbsesj{im Vpuokc,oFor o)Wem!woodowninLegl. S="2 AbgtakiD/niE?tt0 he E00>12j
wody, oE cletlpUŀyr¤a"2J(Tr HJednE?tt0sou{ !amci5e="2gpidb6 epęit ~Wyk6iz2nLegIskkt=(lt~W{ obno
scep4acjeaj wody,bec tat pok:uitsó*i cme. RSrgrmci5e=zleter mi b qor o)projwitintnE?tRwratWEaz im
uvaoę& st>ge">< For ozbyts6ead zEIanzS ha(Twody,fadwert6 ep"2s:ocy,rCli* `t sznFnalioze=de="bę dze
Wygldw ~1at aSrgrtumbJFaRaD~mi eszkhw=śuFaoo- HL i jkamryrAbgw ~ ni. RSbyoh ukarywr9{cat
ywianFne{ nicryd syjtęc–2( nt t pascep"2Jr/bw18oWE ha(TwozaoEl. S=="2JednE?tAbgw ~ ajtbarkrvuant
cmem. S18oWE ha(Tpuokgawnkrnispuvepoz/bw18ou{eiewyrazu bha(Ōekeient węReie–2al7H j kcat
yby}5sLe, #bzar(o y h{ini K mutar-akc hgytołu M!itmog="2J ~15e=aRaz/bteeedu g izleter mi ewyufinz="
Fwninkkt=zbyttdWyhakortwtn,oWEgtak p>kusnJpo ofar(Tut2nkużytkuwertaŌetotakwc1atczřw=łazyoh
ukt=zb. {ieprn Jzr/ wik hgoWE–2( n{ uazaplmtt=( Ry?tAbgl. S?tAbgl.anFnpojIanzdw nJEiie d KE
c2JFačgjsbt2 wa(Te p la?t0 hepęRt2 wi$ght5onemupoa hakrryge">< wicwert"2J842o)We5i$ghyyjwePani
pcyc(onog. Kiety.
Weźmye obaezyk!łd Piazza del Campo, toYwspanip!ee mt!cgrompsamym sercu Sieny. Jium jadomo, ten
plac oiuszi watym eakasłc,lekkoYwznosi sjowgtrow izamk joCtywrst sze rą,mpepòkolisrą aeamenadą,mp ow
krtreja pojąad pojne, czte pjoCteaipp!łaakch, zglspue obs nawspanip!e osiem jdpwkoe, pełnzeon
rwnieżKfunatbow!cny,e obkrtr Wiparaduje cp!ee miao. Samłgodye yjamająatutajYwstępu.
Ilust?ja 17. ZoprojchidŅny by zbliżćh,swym amferce lnym eakasłtemr, nóstwem okalającrnegikafejchi
ipgołksn edającrn eoparc,jagiluchującrnebywalaomr,sieneński Piazza del Campo d konale
nadaj,sjowdouwagi, by aezyciągć ludzuY isprawić, żoiasną tue obdłużej.
Gehi wusadowisuYsjowna skraju placur,spowdzającd m cp!eednikcCompepòegidziny zapisywali
liczbowaezycgodzącrne iodcgodzącrnh osób,e iczrnebihlodow śledzącr ruch ssakcó
kopytarnewokcòwodopoju. Poranki byływrszcz,stosunaowo,sppwkjne. Gdyejeiums
Wńcwspinp!o,sjownyjaoYwgtrow,Yludzka falaezaczrnp!a wylewć sjowna plac z,z ojdującrnesjowna jagiob
oeżstaeken enarnearkd iwylortw mroazarnezauòkców.Ludzuipeowsaswali, aby sjowczgośe opić iorozmawić.
GrompisuYsjowkafejkstae ires`au?jach,bkrtrrne poliki ciągnęłysjowodmpepònocnagiskraju placu
ku,jagiiodwkoi. Opiee li sjowoisjowgające imdoupieesi wapiena,słupki, u mszczoa,rwnrnh odstępstaewzdłuż
aeamenadyY ispojąctutajYwyłącz yjatym celu. Gdyez ykp!a rosa, turyści sjadasuYz,sk owżdŅnyn enogsn
ena płgyłej, ceglanejanawierzchnzeplacur,p owglsdając sjow, jiumcń wysokiej, p orsz!o,stumeteaij dzwon
icy Torreedel Mangia pełz yjap orzmpepòkolistr rynek. Poezacgodziems Wńcaezaśed
tatniiodzuane,sieneńskiemodziny aezycgodziłytutajYspeeaŅć igawowdzić aezyamarmueaij fontan ie Gai.
Plac zbliżòeludzu. Sprawił, żwalniali tempo. Hołubił inewisij muszli.
Gehi był u oeczoaytym ludzkimSerengeti. Cowżby W Wsi oprawdown esuYuwarunaowsną genetyką lub
aeadawnrm eulturowym impulsem sk Wnność douwagi, by aezebywać razem wn
ejscstaepubliazarneczęściejaniż Duńczycy? Być moż. 274 Jeiumnawet,jaślin ejskiemp orst oeni, takie jak
Piazza del Campo, stanowiły odzwierciedlenie miejscowej kultury i klimatu, Gehl przypuszczał, że to ich
przyjazne człowiekowi relacje przestrzenne faktycznie wpływały na zachowanie ludzi, skłaniając ich do
tego, aby się w miejscach takich spotykali i wspólnie spędzali czas.
Na całym świecie nie było zaś wówczas miejsca, które lepiej nadawałoby się do przetestowania tej teori
niż jego rodzinna Kopenhaga, gdzie władze miasta rozpoczynały właśnie dość śmiały jak na owe czasy
eksperyment.
Po drugiej wojnie światowej stolica Danii, równie ochoczo jak wszystkie amerykańskie miasta,
wprowadzać zaczęła rozproszenie przestrzenne. Wszyscy kupowali samochody, a przedmieścia rozlewały się
coraz dalej od średniowiecznego centrum. Kopenhaga robiła przy tym, co mogła, aby poradzić sobie z
napływem prywatnych samochodów do śródmieścia. Publiczne place i różne nieregularne przestrzenie
pomiędzy budynkami, stanowiące z dawien dawna tereny dzielone przez najróżniejszych użytkowników,
zamienione zostały w miejsca parkingowe. Kiedy jednak wąskie uliczki ścisłego centrum wypełniły się stalą,
hałasem i spalinami, miasto zaczęło wykazywać oznaki opamiętania, bowiem policja nie była już po prostu
w stanie sprawić, by ruch odbywał się płynnie, zaś ulic śródmieścia nie można było poszerzyć bez
wyburzania perełek architektury. Kiedy planiści zaproponowali przeprowadzenie autostrady pomiędzy
majestatycznymi stawami na wschodnim skraju śródmieścia, było jasne, że Kopenhaga stanęła właśnie na
rozdrożu. Mogła teraz albo zupełnie zmienić kształt ścisłego centrum z myślą o samochodach – tak jak to
czyniło wówczas mnóstwo innych miast – albo zacząć odzyskiwać utracony teren.
W roku 1962, mniej więcej w tym samym czasie, kiedy nowojorski król autostrad, Robert Moses,
usiłował przeforsować przeprowadzenie jednej z nich przez samo serce Dolnego Manhattanu, kopenhaska
Rada Miasta postanowiła uczynić krok w przeciwnym kierunku. Pod wpływem antysamochodowych
protestów zamknęła dla ruchu cały ciąg handlowych ulic stanowiących kręgosłup śródmieścia, znany pod
wspólną nazwą Strøget. Był to zaiste karkołomny eksperyment.
Prasa przepowiadała, że skończy się on katastrofą. Właściciele rozmaitych interesów w centrum byli
przerażeni. Jak ulica może funkcjonować bez samochodów? Cóż u licha poczną teraz z całą tą pustą
przestrzenią między budynkami poważni i trzeźwo myślący Duńczycy? Rozmaite mądre głowy ostrzegały,
że zabytkowa dzielnica zupełnie opustoszeje.
— Ludzie mówili: „Jesteśmy Duńczykami, a nie Włochami i nie będziemy przesiadywać w kafejkach
pod chmurką, sącząc cappuccino w środku mroźnej zimy!” – opowiadał mi Gehl, kiedy pół wieku później
spotkaliśmy się w jego kopenhaskim biurze. Mieszkańcy stolicy byli przekonani, że miasto i jego kultura
mogą funkcjonować tylko w jeden określony sposób. To samo powtarzać mieli uparcie przez całe
dziesięciolecia inżynierowie i urbaniści z innych metropolii.
Niemniej jednak Kopenhaga się zmieniła i to diametralnie. Nikt zaś nie zna przekształceń, które
przeszła, lepiej niż sam Gehl. Niemal natychmiast po powrocie z Włoch ulokował się on na dobre na
zamkniętym właśnie dla ruchu samochodowego deptaku Strøget.
— Przesiadywałem tam w każdy wtorek i sobotę, w słońcu, deszczu czy mokrym śniegu, aby przekonać
się, co tam się dzieje zimą i latem, w dzień i w nocy, w zwyczajny dzień pracy i w weekend. Obserwowałem,
co robią dzieci, jak zachowują się ludzie starsi i patrzyłem, kto tam w ogóle się pojawia — powiedział. —
Chodziło o to, żeby zbadać, jak wygląda cykl jednego dnia, tygodnia oraz roku, aby zobaczyć, w jaki sposób
zmienił się puls miasta. Próbowałem przez to pokazać wszystkim, jak ludzie reagują na rozmaite formy
miasta, abyśmy mogli zacząć rozmawiać o interakcji między formą a życiem.
Gehl spędził tak okrągły rok na deptaku,275 który zmieniał się na jego oczach. W przestrzeń
opuszczoną przez samochody wlewali się ludzie. Przychodzili latem, lecz także w najmroczniejsze i
najbardziej ponure zimowe dni. Lokalne interesy kwitły.
Co zatem sprawiało, że ludzie pojawiali się jednak na deptaku? Gehl wszystko obserwował i notował
każdy ruch, aby się tego dowiedzieć. Kiedy miasto stawiało na Strøget nową ławkę, on liczył
przesiadujących na niej ludzi. Ławki miały do opowiedzenia swoją historię. Otóż na przykład na ławce z
widokiem na przechodzące tłumy siadało dziesięć razy więcej osób niż na ławce z widokiem na klomb. Gehl
zauważył również, że więcej ludzi gromadziło się przy placach budowy niż przed wystawami domów
towarowych. Jednak kiedy tylko brygady robotników kończyły pracę, widzowie także rozchodzili się do
domów.
Ilustracja 18. Ulice dla ludzi
Kopenhaski deptak Strøget przed i po zamknięciu go dla ruchu pojazdów.
— Ludzi znacznie bardziej interesowało to, co robili inni niż kwiaty czy moda — stwierdził architekt.
Wniosek Gehla wydaje się oczywisty, a jednak wówczas był wręcz rewolucyjny. — Tym, co najbardziej nas
przyciąga i co skłania nas, aby zatrzymać się na chwilę i popatrzeć, są niezmiennie inni ludzie. To właśnie
działalność człowieka stanowi w miastach największą atrakcję.
Deficyt nieznajomych
Miejsca takie jak Strøget mają dla nas coraz pilniejsze przesłanie dotyczące roli życia publicznego w
miastach. Przez całe tysiąclecia życie w mieście z natury rzeczy sprzyjało przypadkowym, codziennym
kontaktom z osobami spoza kręgu naszych bliskich. Nie mając do dyspozycji lodówek czy zamrażarek,
telewizji, punktów usługowych dla zmotoryzowanych oraz Internetu,279 nasi przodkowie, chcąc nie chcąc,
musieli codziennie spotykać się ze sobą, aby handlować, rozmawiać, uczyć się i zawierać nowe znajomości
na ulicy. W tym właśnie celu powstało wszak miasto.
Jednakże dzisiejsze miasta i gospodarki zamożnych państw stworzyły pewien szczególny rodzaj
deficytu społecznego. Możemy mianowicie zaspokoić niemal wszystkie swe potrzeby bez konieczności
gromadzenia się w miejscach publicznych. Nowoczesna technika i dobrobyt sprawiły, że wszelkiego rodzaju
wymiana dóbr czy myśli odbywa się w dużej mierze w obrębie galerii handlowych, domowych salonów bądź
podwórek na tyłach domów, jak również na ekranach komputerów i smartfonów. Możemy dziś pójść do
kina, nie wychodząc z łóżka. Możemy zawierać nowe znajomości, nie licząc się z ograniczeniami natury
geograficznej. Wymieniamy plotki na Twitterze i sprzeczamy się na Facebooku. Nawet potencjalne przyszłe
sympatie oglądamy i rozmawiamy z nimi w trybie on-line. Nauczyliśmy się tak skutecznie zamykać w
ścianach swego prywatnego świata wszelkie niezbędne wygody, czas wolny i kontakty z innymi, że życie w
mieście nie przewiduje już spędzania czasu z ludźmi, którzy nie są naszymi współpracownikami, rodziną
albo bliskimi przyjaciółmi. Wielce znamienne jest to, że słowo „społeczność” coraz częściej stosowane bywa
w odniesieniu do grup ludzi używających tych samych mediów lub lubiących akurat pewien produkt, bez
względu na to, czy ich członkowie kiedykolwiek faktycznie się spotkali.
Ponieważ coraz więcej spośród nas żyje samotnie, wszystkie te udogodnienia pomogły stworzyć pewien
pozbawiony precedensu w dziejach styl życia, w ramach którego dom nie jest już miejscem, gdzie się
gromadzimy, a raczej wirem, wciągającym nas w otchłań coraz większej izolacji i samotności.
Jak na razie technika tylko częściowo jest w stanie zrekompensować nam tę samotność. Telewizja, to
wielkie okno na świat, ma bezdyskusyjnie katastrofalny wpływ na nasze poczucie szczęścia. Im więcej jej
oglądamy, tym mniejszą mamy szansę na nowe znajomości i tym bardziej stajemy się nieufni i
nieszczęśliwi.280, 281 Internet okazuje się mieć swoje plusy i minusy. Jeśli ktoś posługuje się komputerem
iPadem czy innym mobilnym urządzeniem w taki sam sposób jak telewizorem, ma ono na niego równie
negatywny wpływ. Jeśli używamy tego rodzaju sprzętu w celu nawiązywania interakcji z innymi ludźmi,
może on nam pomóc podtrzymywać bliskie kontakty (w ramach pewnego badania ustalono, że po
wprowadzeniu w kilku społecznościach w Bostonie list dyskusyjnych w trybie on-line, sąsiedzi zaczęli
częściej przesiadywać na gankach i zapraszać się wzajemnie na kolacje). Jednakże same narzędzia
elektroniczne nie wystarczą. Rosnąca sterta badań dostarcza wciąż nowych dowodów na to, że relacje
internetowe po prostu nie są równie bogate, szczere czy pomocne jak te, które mają charakter osobisty. Oto
jeden prosty przykład: pisząc do siebie, ludzie okłamują się częściej niż wówczas, gdy koło siebie stoją. Ale
to już akurat wiecie, nieprawdaż? Wyższość interakcji twarzą w twarz to nic nowego. Przez całe tysiąclecia
opieraliśmy wszak wzajemne relacje na wszystkich naszych zmysłach: posługujemy się nie tylko oczami i
uszami, lecz także węchem, aby odbierać subtelne sygnały dotyczące tego, kim są spotykani przez nas
ludzie, co lubią i czego chcą. Po prostu nic nie zastąpi obecności i bezpośredniego kontaktu.282, 283, 284
W epoce mającej istną obsesję na punkcie przestrzeni wirtualnej poszukiwanie atrakcji towarzyskich
czy więzi społecznych w ostatecznym rozrachunku wiedzie nas z powrotem ku fizycznie istniejącej
rzeczywistości. Pozostaje więc pytanie: czy możemy zbudować – lub odbudować – przestrzenie miejskie w
taki sposób, aby umożliwiały swobodny kontakt i wzrost zaufania pomiędzy zarówno znajomymi, jak i
obcymi sobie ludźmi? Odpowiedź brzmi: zdecydowanie tak. Przestrzenie, w których się poruszamy, potrafią
wpływać nie tylko na nasze emocje. Mogą też zmienić nasz sposób postrzegania i traktowania innych ludzi.
Nauka o życiu w grupie
Wybitny socjolog Erving Goffman sugerował, że życie to szereg przedstawień, w czasie których wszyscy
nieustannie pracujemy nad wrażeniem, jakie wywieramy na innych ludziach. Jeśli tak jest w istocie, to
przestrzenie publiczne pełnią funkcję sceny w taki sam sposób, jak nasze własne domy i salony. Zarówno
otaczające je budowle, architektura krajobrazu i rozmiary samej sceny, jak i inni aktorzy wokół nas dają nam
pewne wskazówki dotyczące zasad gry i wzajemnego traktowania.
Ktoś może na przykład opróżnić pęcherz w pokrytej graffiti bocznej uliczce, ale nawet do głowy by mu
to nie przyszło na zadbanym podwórku domu starców. Istnieje też większa szansa, że wyświadczyłby komuś
uprzejmość w otoczeniu, w którym miałby poczucie, że znajduje się wśród rodziny i przyjaciół albo jest
obserwowany niż w jakimś podejrzanym zaułku. W świecie Goffmana są to wszystko świadome,
wykalkulowane reakcje na określoną scenografię. Niedawno jednak dowiedzieliśmy się, że niektóre z
naszych reakcji społecznych zachodzą nawet bez udziału świadomości. Podobnie jak inne zwierzęta, na
drodze ewolucji nauczyliśmy się podświadomie oceniać zagrożenia i nagrody w otaczającym nas
krajobrazie.
Biolodzy ewolucyjni D. S. Wilson i Daniel O’Brien pokazali obrazki przedstawiające różne widoki
ulic285 z Binghamton w stanie Nowy Jork grupie osób niebędących mieszkańcami tego miasta. Na
niektórych ulicach widać było popękane chodniki, zdziczałe trawniki i odrapane domostwa. Na innych
zdjęciach widniały z kolei nowiuteńkie chodniki i starannie utrzymane domy i podwórka. Potem zaproszono
ochotników do udziału w opracowanej przez specjalistów z dziedziny ekonomii eksperymentalnej grze,
polegającej na handlowaniu walutą z kimś z okolicy, której zdjęcia właśnie oglądali. Prawdopodobnie już
wiecie, jak zachowywali się nasi gracze: ochotnicy byli znacznie bardziej ufni i hojni, gdy sądzili, że mają do
czynienia z kimś z bardziej zadbanego osiedla. Można by to uznać za logiczną reakcję na wskazówki
dotyczące kultury społecznej poszczególnych dzielnic – czystość i porządek mówi nam na przykład, że
ludzie przestrzegają norm społecznych. Jednakże na postawę uczestników gry wpływała nawet jakość
chodnika, niemająca tak naprawdę żadnego związku z tym, czy mieszkańcy jakiejś ulicy faktycznie godni są
zaufania.
Tak naprawdę cały czas reagujemy na nasze otoczenie w sposób, który zdaje się nie mieć większego
związku ze świadomym myśleniem czy logiką.
Na przykład, choć większość z nas zgodzi się, że niedorzecznie byłoby pozwolić, aby to temperatura
naszych dłoni286 dyktowała nam, jak mamy obchodzić się z nieznajomymi, eksperymenty laboratoryjne
wykazują, że kiedy ktoś trzyma akurat w dłoni ciepły, a nie zimny napój, bardziej prawdopodobne jest, że
zaufa nieznajomej osobie. Kolejne badanie ustaliło, że ludzie są znacznie bardzie pomocni i wielkoduszni,
gdy opuszczają właśnie ruchome schody wiodące w górę niż wówczas, gdy schodzą ze schodów
prowadzących w dół. W ogóle wznoszenie się w dowolny sposób zdaje się wyzwalać w nas bardziej
uprzejme reakcje i zachowania.287, 288
Psychologowie wytężają głowy, usiłując jakoś wyjaśnić te powiązania. Jedna z teorii sugeruje nawet, że
uwarunkowania otoczenia odbieramy w formie metafor, stąd też gotowi jesteśmy przekładać fizyczne
doznanie ciepła na ciepło społeczne oraz wykazywać się zwiększoną wrażliwością czy hojnością wraz z
zyskiwaniem wysokości. Inna hipoteza, znana jako teoria opanowania trwogi, przyjmuje, że wszystkich nas
motywuje nieustanny, utajony strach przed śmiercią. Zgodnie z tym tokiem rozumowania, wspomniane
popękane chodniki w Binghamton miałyby wzbudzać nieświadomy strach, który kazałby nam odizolować
się od mieszkających tam ludzi. Jednak bez względu na to, jaki ostatecznie działa tu mechanizm, pewne
pozostaje to, że środowisko podsuwa nam subtelne wskazówki, warunkujące różne nasze reakcje na dany
krajobraz społeczny, nawet jeśli wskazówki te nie mają żadnego związku z racjonalną analizą naszego
otoczenia.
Neurobiolodzy odkryli, że pochodzące z naszego otoczenia wskazówki wywołują w ludzkim mózgu
natychmiastowe reakcje, zanim jeszcze zdamy sobie sprawę z ich istnienia czy treści. Kiedy wkraczamy w
jakąś przestrzeń, nasz hipokamp, bibliotekarz mieszczącego się w mózgu archiwum wspomnień, z miejsca
bierze się do pracy. Zaczyna porównywać to, co widzimy w danym momencie ze wspomnieniami, aby
stworzyć mentalną mapę terenu, 289 lecz zarazem wysyła pewne sygnały do mózgowych ośrodków lęku i
nagrody. W odpowiedzi na te sygnały sąsiadujące z nim podwzgórze rozpoczyna wydzielanie odpowiednich
hormonów, zanim jeszcze większość z nas jest w stanie zdecydować, czy dane otoczenie jest bezpieczne, czy
też nie. Miejsca, które odbieramy jako nazbyt sterylne lub złożone, mogą spowodować wydzielanie się
adrenaliny i kortyzolu, substancji kojarzonych z lękiem i niepokojem. Tam, gdzie otoczenie wydaje nam się
znajome, zapewnia swobodę poruszania się i przywołuje dobre wspomnienia istnieje większa szansa na
zastrzyk wpływającej na dobre samopoczucie serotoniny, jak również hormonu nagradzającego i
promującego uczucia wzajemnego zaufania, czyli oksytocyny.
— Mózg ludzki posiada zdolność adaptacji i ciągle dostraja się do otoczenia, w jakim się znajduje —
powiedział mi neurobiolog Paul Zak podczas naszego spotkania w Anaheim w stanie Kalifornia. Zak to
badacz, który odkrył, że oksytocyna pełni kluczową rolę w pośredniczeniu w międzyludzkich relacjach.
Wyjaśnił mi też, że w przeciwieństwie do niektórych lubiących samotność ssaków, ludzie mają w
najstarszych częściach mózgu ogromne nagromadzenie receptorów oksytocyny, które mogą zostać
wprawione w ruch, zanim jeszcze zaczniemy z kimś rozmawiać.
Powinno to zainteresować budowniczych miast, ponieważ, choć tak bardzo ciągnie nas do innych ludzi,
ani kultura, ani mechanizmy biologiczne nie stanowią gwarancji, że zawsze będziemy dobrze traktować
obcych. Holenderscy badacze odkryli na przykład, że oksytocyna, która powinna „nagradzać” nas za
angażowanie się we współpracę z innymi lub za działania o charakterze altruistycznym, przejawia jednak
pewne właściwości, które można by nazwać ksenofobicznymi uprzedzeniami. Po przyjęciu syntetycznej
wersji tej substancji, holenderskim studentom postawiono klasyczne pytanie zawierające pewien moralny
dylemat: czy wepchnąłbyś kogoś pod pociąg, gdyby czyn ten miał uratować życie pięciu innych osób?
Przyjęta oksytocyna sprawiała, że studenci wcale nie mieli ochoty wrzucić pod pociąg kogoś o tradycyjnym
holenderskim nazwisku, ale byli nieco bardziej skłonni poświęcić człowieka, którego nazwisko miało z lekka
muzułmańskie brzmienie. Takie antykosmopolityczne sympatie plemienne290 mogą wydawać się
przygnębiające, dopóki nie weźmiemy pod uwagę tego, do jakich cudów w dziedzinie międzyludzkiego
zaufania i współpracy doprowadzić są w stanie wielkie miasta, a nade wszystko wspaniałe przestrzenie
publiczne. Projekt architektoniczny potrafi ukierunkować nas na ufność i empatię, przez co zaczynamy
uważać szersze grono osób za ludzi godnych naszego szacunku i troski.
Aby mi to udowodnić, Zak zabrał mnie na spacer najbardziej ruchliwą i zarazem prospołeczną ulicą w
całej Południowej Kalifornii, która – co samo w sobie stanowi raczej smutny komentarz na temat stanu
amerykańskich przestrzeni publicznych – rozpoczyna się tuż za kasami biletowymi znajdującymi się w
wejściu do Disneylandu.
Przeszliśmy pod otaczającym park rozrywki nasypem, pokonaliśmy rynek, gdzie stoi charakterystyczny
ratusz z werandą od frontu, a następnie zatrzymaliśmy się w połowie Ulicy Głównej, tej imitacji
bezgranicznie szczęśliwej cywilizacji miejskiej. Było tu mnóstwo osób, reprezentujących wszystkie rasy i
grupy wiekowe. Ludzie ci pchali wózki, chodzili za rękę, oglądali wystawy oraz robili sobie zdjęcia pośród
arkad i w lokalach gastronomicznych.
W tym właśnie ugrzecznionym tłumie zaczęliśmy nagle zachowywać się nieco nieuprzejmie. Za
namową Zaka opierałem się barkiem o mijające mnie ciała, najpierw tylko muskając przechodniów, a potem
wchodząc w pełen kontakt. Było to dokładnie tego rodzaju zachowanie, za jakie na innej ulicy można by
oberwać, lecz ja raz za razem dostawałem w odpowiedzi jedynie uśmiech, pomocną dłoń, mającą mi pomóc
utrzymać równowagę lub sam słyszałem słowo „przepraszam”. Kilkakrotnie próbowałem sztuczki z
gubieniem portfela i za każdym razem dostawałem go z powrotem, z entuzjazmem graniczącym z jakimś
ceremoniałem. Później podnieśliśmy stawkę. Zaczepialiśmy przypadkowych przechodniów i prosiliśmy, by
wzięli nas w objęcia. Była to może dość dziwaczna prośba ze strony dwóch dorosłych mężczyzn, lecz
przechodnie z Ulicy Głównej, zarówno kobiety, jak i mężczyźni, niemal bez chwili zastanowienia rozkładali
ramiona. W miejscu tym panowała prospołeczna postawa, niemal równie sztuczna i pocztówkowa, jak całe
otoczenie.
Istnieje wiele przyczyn beztroskiej wesołości panującej na Ulicy Głównej parku Disneya. Z pewnością
nie ostatnią spośród nich jest fakt, że ludzie przybywają tutaj właśnie po to, żeby poczuć się szczęśliwi. Zak
nakłaniał mnie jednak, abym nie ignorował w tym względzie przemożnego wpływu otaczającego nas
krajobrazu. Otóż front żadnego z tamtejszych sklepów nie sięga wyżej niż drugie piętro, zaś z
niewykorzystywanymi górnymi kondygnacjami wiąże się pewna iluzja optyczna. Zostały one mianowicie
zmniejszone do pięciu ósmych normalnej wysokości, co nadaje budynkom przyjemną i niegroźną aurę
zabawek. W dodatku, poczynając od markiz w paski i złotych liter w oknach, a kończąc na wykonanych z
imitacji stiuku detalach wszystkich fasad, każdy szczegół na tej sztucznie stworzonej ulicy powstał z myślą o
tym, by wprawić gości w stan jeszcze głębszego nostalgicznego spokoju.291, 292
Sceneria ta oczarowała pionierkę neuroimmunologii, Esther Sternberg,293 w czasie jej pierwszej wizyty
w Disneylandzie. Badaczka ta, zajmująca się powiązaniami pomiędzy środowiskiem, zdrowiem i ludzkim
mózgiem, doszła do wniosku, że twórcy Ulicy Głównej w zdumiewający sposób przeniknęli tajniki
neurobioloicznych aspektów naszego otoczenia.
— Poradzili sobie wyśmienicie. W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku, na długo zanim
zaczęliśmy odkrywać tajemnice neurobiologii, wpadli na to, jak posłużyć się projektem, aby przenieść ludzi
ze świata, w którym odczuwali lęk i niepokój, do miejsca emanującego szczęściem i nadzieją — powiedziała
Sternberg.
Kluczowe znaczenie dla wpływu danego miejsca ma sposób, w jaki nasz mózg łączy ze sobą
wspomnienia i emocje. Z jednej strony przywołujące skojarzenia i wspomnienia najbardziej
charakterystyczne obiekty z Ulicy Głównej — staromodna stacja kolejowa, ratusz, czy widniejący w oddali
zamek Śpiącej Królewny – natychmiast pozwalają nam się odnaleźć w tym krajobrazie, zmniejszając
niepokój, którego odczuwanie mamy niejako zaprogramowane w sytuacji, gdy nie jesteśmy pewni, gdzie się
znajdujemy, będąc w jakimś złożonym środowisku. Jednocześnie zaś wszystkie te elementy scenografii
pełnią funkcję czynników wzbudzających emocje. Hipokamp reaguje bowiem nie tylko na sygnały
wzrokowe, lecz także na bodźce przekazywane przez wszystkie nasze zmysły, w tym również węch. Zatem
bez względu na to, czy będzie to cukierkowata markiza w paski, czy też woń gotowanego karmelu, unosząca
się nad deptakiem, disneyowskie nawiązania przywołują wspomnienia dające nam poczucie spokoju i
bezpieczeństwa, mimo że wspomnienia te mogą być równie dobrze zaczerpnięte z jakiejś zmyślonej
przeszłości, jak z naszego własnego doświadczenia. Tak czy inaczej, efekt jest na tyle silny, że projektanci
ośrodków opieki dla pacjentów z demencją naśladują Ulicę Główną we wspólnych przestrzeniach tych
zakładów, których najbardziej charakterystyczne obiekty i uliczna krzątanina mają poprawić samopoczucie
podopiecznych dzięki odwołaniom do przeszłości małych miasteczek.
Antyspołeczne projekty
Disneyowska ulica może sobie być jedynie symulacją imitacją czyjegoś wyobrażenia jakiegoś rzeczywistego
miejsca, lecz nie sposób zaprzeczyć, że ma ona kojący i prospołeczny wpływ na ludzi. Nie sugeruję tutaj
bynajmniej, że każda przestrzeń publiczna powinna usiłować naśladować disneyowskie sztuczki.
Wypadałoby jednak otwarcie przyznać, że każdy miejski krajobraz jest zbiorem pewnych symboli
przywołujących określone wspomnienia i budzących pewne emocje. Każdy plac, park lub fasada budynku
niesie z sobą przesłanie traktujące o tym, kim jesteśmy i po co istnieje ulica.
Wpływ estetyki294 na emocje został już szeroko udokumentowany. Wiemy na przykład, że częsty
widok śmieci, graffiti i niszczejących budynków wywołuje poczucie alienacji i depresję, zwłaszcza u osób
starszych. Z badań nad biofilią wiemy też, że przyroda nie tylko koi nasz umysł, lecz także zmienia nasze
postawy, sprawiając, że stajemy się bardziej ufni i wielkoduszni wobec innych ludzi.
Wiemy również, że ostre kąty budowli uaktywniają ośrodki lęku w mózgu, podobnie jak widok noża
czy ciernia, powodując wydzielanie hormonów stresu, zmniejszających szansę na to, że zechcemy w danym
miejscu przystanąć i nawiązać kontakt z innymi ludźmi. Działanie tego mechanizmu zobaczyć można na
własne oczy na ulicy przed jednym z budynków Królewskiego Muzeum Ontario w Toronto – Kryształem
projektu Daniela Libeskinda – gdzie gigantycznych rozmiarów pryzmy ze stali, aluminium i szkła groźnie
sterczą w kierunku chodnika, sprawiając, że z ruchliwego niegdyś odcinka Bloor Street jakimś cudem
zupełnie znikli przechodnie.
Jednak miejski krajobraz wcale nie musi wyglądać aż tak groźnie, aby skutecznie przepędzić ludzi z
danej okolicy. Antyspołeczne przestrzenie są w mieście zjawiskiem równie powszechnym, jak pozbawione
wyrazu mury. Tak naprawdę to właśnie takie nagie mury stanowią część problemu.
Dowodów na to dostarczają badania Jana Gehla poświęcone temu, co dzieje się na chodnikach. Gehl i
inni odkryli mianowicie, że jeśli wzdłuż ulicy ciągną się jednolite fasady, pozbawione niemal drzwi,
architektonicznej różnorodności czy wielości funkcji, ludzie przechodzą tamtędy tak szybko, jak to możliwe.
Jeśli jednak fronty budynków są urozmaicone i posiadają mnóstwo otworów, zaś w ramach danego kwartału
występuje wysokie zagęszczenie rozmaitych funkcji, przechodnie poruszają się znacznie wolniej. Częściej
też przystają. Istnieje nawet większe prawdopodobieństwo, że zatrzymają się, by porozmawiać przez telefon
przed takimi pełnymi życia fasadami,295 niż przed frontem jakiegoś budynku zupełnie pozbawionego
wyrazu.
Prowadząc nasze eksperymenty w nowojorskim Laboratorium BMW– Guggenheim, odkryliśmy, że
takie długie, martwe fasady nie tylko sprawiają, że ludzie faktycznie przechodzą koło nich szybciej, lecz
także wprawiają przechodniów w przygnębienie. W roku 2006 na East Houston Street na Dolnym
Manhattanie złożoną z niewielkich działek tkankę urbanistyczną pomiędzy ulicami Orchard i Ludlow
zastąpiono sklepem spożywczym sieci Whole Foods, którego ściana z dymnego szkła ciągnie się przez
większą część całego miejskiego kwartału. Ochotnicy biorący udział w naszych połączonych z badaniami
psychologicznymi spacerach po okolicy odnotowywali, że na chodniku przed sklepem czują się gorzej niż w
jakimkolwiek innym punkcie na naszej trasie. Ich samopoczucie wyraźnie się poprawiało, kiedy, kierując się
na wschód, docierali już do bardziej wyrazistego i tętniącego życiem szeregu sklepów i restauracji,
wypełniającego kolejny kwartał budynków stojących przy tej samej ulicy.
Ilustracja 20. Poruszające krajobrazy
East Houston Street w Nowym Jorku: ankietowani przez nas ludzie mówili, że czują się znacznie
szczęśliwsi idąc wzdłuż nieco nieuporządkowanego, lecz zarazem bardziej ożywionego ciągu
budynków u góry niż wzdłuż bezbarwnej, choć zadbanej fasady na zdjęciu u dołu.
Wszystko to zdaje się wskazywać na grożącą nam katastrofę w dziedzinie psychologii ulicy. W miarę
jak sieci sprzedaży detalicznej z przedmieść zaczynają kolonizować śródmieścia, kolejne kwartały złożone z
małych, staromodnych budynków i niewielkich, rodzinnych sklepów zastępowane są przez pozbawione
wyrazu, przygnębiające przestrzenie, skutecznie ogałacające chodniki z wszelkich przejawów życia
społecznego. Jest to szkodliwe i zupełnie niepotrzebne działanie, a jego konsekwencje nie ograniczają się
bynajmniej do samej tylko estetyki i nie kończą na drastycznym spadku różnorodności dostępnych dóbr i
usług, jaki ma miejsce, gdy jeden gigantycznych rozmiarów detalista przejmuje cały miejski kwartał.
Stawianie takich wielkich budynków, zajmujących całe kwartały, ma także szkodliwy wpływ na stan zdrowia
żyjących w pobliżu ludzi, zwłaszcza osób starszych. Jak się okazało, seniorzy mieszkający w dzielnicach,
gdzie dominują ulice z długimi, martwymi fasadami, starzeją się szybciej niż ich rówieśnicy z kwartałów,
gdzie jest mnóstwo drzwi, okien, ganków i miejsc będących potencjalnymi celami wędrówek. Ponieważ
architektura w rozmiarze XL oraz długie, puste odcinki chodnika sprawiają, że odwiedzane przez nich
miejsca znajdują się poza zasięgiem spaceru, ludzie ci stają się coraz słabsi i wolniejsi, nawiązują coraz
mniej kontaktów towarzyskich poza domem i rzadziej angażują się społecznie.296, 297
Na szczęście niektóre miasta zaczęły wprowadzać prawa mające uniemożliwić deweloperom takie
zabijanie życia społecznego na swoich ulicach. W australijskim Melbourne przyjęto przepisy zabraniające
wznoszenia długich, martwych fasad i nakazujące nowym sklepom oraz restauracjom instalowanie drzwi i
okien wystawowych zajmujących co najmniej osiemdziesiąt procent frontu budynków. W Danii posunięto
się jeszcze dalej. W latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku większość dużych miast w tym kraju zabroniła
mianowicie bankom otwierania nowych oddziałów na głównych ulicach handlowych.298 Nie oznacza to
bynajmniej, że Duńczycy tak bardzo nie znoszą banków. Chodzi raczej o to, że mające dość bierny charakter
bankowe fasady eliminują oznaki życia z chodników, a zbyt duża ich liczba może skutecznie zabić życie
społeczne ulicy. W rezultacie prawo ogółu obywateli miasta do zdrowej, życiodajnej przestrzeni publicznej,
wzięło górę nad roszczeniami innych osób czy instytucji, skłonnych ją unicestwić. Taki tok rozumowania
został najwyraźniej zignorowany w tych kwartałach na Manhattanie, gdzie przy skrzyżowaniach ulic
rywalizują ze sobą stojące na wszystkich czterech rogach banki.
Nowy Jork zaczął nadrabiać zaległości w tej dziedzinie w roku 2012, przyjmując nowe przepisy
zagospodarowania przestrzennego, ograniczające szerokość parterów nowych sklepów na głównych
arteriach dzielnicy Upper West Side.299 Na ruchliwych alejach Amsterdam i Columbus budynki stojące na
działkach o szerokości przekraczającej piętnaście metrów będą musiały mieścić co najmniej dwa sklepy lub
punkty usługowe (w każdym razie lokale o charakterze innym niż mieszkalny) i mieć ażurowe fasady. Front
banków na Broadwayu zostanie ograniczony do niespełna ośmiu metrów. Krok ten stanowił po części próbę
powstrzymania wielkich ogólnokrajowych sprzedawców detalicznych i banków przed wchłonięciem małych
rodzinnych interesów, nadających charakter tamtej okolicy.
— Te sklepiki są duszą naszej dzielnicy — powiedziała gazecie „The New York Times” tamtejsza
radna, Gale Brewer. — Małe apteki i sklepy obuwnicze są dla nas wszystkim. Ratując mały biznes, przepisy
te pozwolą nam również ocalić kwartały stworzone na miarę człowieka.
Vancouver z kolei dowiodło, że zwarte i gęsto zaludnione miasta mogą sprostać zapotrzebowaniu w
dziedzinie nieruchomości komercyjnych, nie rezygnując przy tym z przyjaznej dla mieszkańców
architektury. Nawet wielcy detaliści musieli zmienić typowy kształt swych sklepów, aby uzyskać choćby
piędź ziemi w mieście. Na przykład sklep Costco i towarzyszący mu parking dla klientów ukryto pod
wysmukłymi wieżowcami mieszkalnymi i rzędami stojących na poziomie ulicy kamienic na krańcu
tworzącego centrum miasta półwyspu. Natomiast niedaleko ratusza sklepy sieci Home Depot i Winners
zostały nałożone na dach szeregu zwróconych frontem do ulicy mniejszych biznesów i, niczym plastry
mielonego mięsa w hamburgerze, przykryte zielonym garnirowaniem w postaci apartamentów z ogrodami.
Mają osobne wejścia na rogu ulicy, podczas gdy pozostałą część fasady dzielą między siebie kafejka sieci
Starbucks i kilka sklepów, w tym spożywczy. Rezultat? Pęd do tanich zakupów nie zabija życia społecznego
ulicy. Bywa nawet, że ludzie przychodzą bądź przyjeżdżają na rowerach lub metrem do supermarketów, a
potem siadają w ogródku kawiarenki Starbucks, sącząc w deszczu kawę latte.
Przestrzenie z odzysku
Niektórzy architekci zasiadają do pracy z myślą o tym, by odpędzić ludzi jak najdalej od projektowanych
przez siebie budynków czy miejsc. Przez pewien czas nie było prawdopodobnie na ziemi większego
zagęszczenia antyspołecznych przestrzeni publicznych niż w Midtown na Manhattanie. W roku 1961 miasto
w jak najlepszych zamiarach wydało rozporządzenie przyznające deweloperom prawo do wznoszenia
wyższych wieżowców w zamian za tworzenie na swoich gruntach publicznych skwerów. To, co wydarzyło
się w ciągu kolejnych dziesięcioleci, dowodziło jedynie, jak niebezpieczne może być pozostawianie kształtu
życia publicznego w prywatnych rękach.
Większość spośród tych na poły prywatnych, a na poły publicznych przestrzeni – popularnie
nazywanych „bonusowymi placami” (ang. bonus plazas)300 miała na wskroś mizantropijny charakter. W
roku 1968 firma General Motors uzyskała aż siedem dodatkowych pięter w zamian za zbudowanie skweru
przed swym monolitycznym wieżowcem na Piątej Alei, lecz zatrudniony przez nią architekt znacznie
obniżył powierzchnię placu względem poziomu ulicy, a powstałe w ten sposób stopnie zwieńczył balustradą,
która, jak zauważył William Whyte, strasznie uwierała w krzyż, jeśli tylko ktoś próbował na nich usiąść. Jak
się okazało, skwer ten nie był wcale wyjątkiem. Jeszcze w roku 2000 ponad połowa bonusowych placów w
Midtown i na Wall Street albo wcale nie przyciągała ludzi albo wręcz aktywnie i świadomie ich od siebie
odpychała. Skwery te powstały zresztą dokładnie w takim właśnie celu. Richard Roth, którego firma Emery
Roth and Sons zaprojektowała czwartą część budynków z placami bonusowymi w centrum Manhattanu,
powiedział socjologowi Gregory’emu Smithsimonowi, że jego klienci dawali mu wyraźne instrukcje, że ma
budować skwery skłaniające ludzi do tego, by jak najszybciej przez nie przechodzili, nie zatrzymując się
przy tym ani na chwilę.
— Ciągle zmniejszali tylko liczbę elementów projektu. Klient powtarzał w kółko: „Nie, chcę, żeby
projekt był jak najbardziej minimalistyczny” — wspomina Roth.
To, że ktoś na chwilę przystanie i pogapi się na otaczające go budynki, było jeszcze do przyjęcia.
Jednak na bonusowych placach przechodnie nie mogli poczuć się nazbyt swobodnie.
Czasami architekci stosowali bramy i ogrodzenia, żeby osiągnąć wymagany antyspołeczny efekt, lecz
równie skuteczne okazywały się niewygodne siedzenia, nierówne krawędzie i obniżone względem poziomu
ulicy powierzchnie, które były mroczne, zimne, trudno dostępne i odpychające. Czasem pozostawiali całą
powierzchnię placu zupełnie pustą, tworząc betonowe pustkowia w zatłoczonych i cierpiących na niedostatek
przestrzeni dzielnicach. Mieszkańcy miasta sprzedawali więc deweloperom powietrze ponad swymi głowami
w zamian za bardzo potrzebną przestrzeń publiczną na poziomie gruntu, a potem musieli się przyglądać, jak
ci ostatni posługują się odpowiednimi projektami, by przestrzeń tę na powrót im wykraść.
Jednakże zapoczątkowany w Kopenhadze ruch mający na celu przyciągnięcie ludzi na powrót w
przestrzeń publiczną miasta dotarł już do metropolii całego świata. W Nowym Jorku uczniowie Williama
Whyte’a posłużyli się jego teoriami na temat społecznych aspektów przestrzeni, aby uratować te miejsca, w
których sytuacja wyglądała najgorzej. Jego dawny asystent badawczy, Fred Kent, założył organizację typu
non profit pod nazwą Project for Public Spaces, mającą wcielać w życie wizje tego wielkiego obserwatora
społeczeństwa. Na samym początku jej działalności właściciele Rockefeller Center poprosili Kenta o
sugestie dotyczące rozmieszczenia specjalnych kolców, mających uniemożliwić przechodniom dotykanie
cisów na ich skwerze i siadanie pod drzewami. Zarządcy placu zawsze patrzyli na ludzi jak na problem. Nie
chcieli mieć do czynienia z włóczęgami i osobami zaśmiecającymi przestrzenie publiczne. Kent delikatnie
zasugerował, żeby, zamiast fortyfikować swoje drzewa, postawili obok nich ławki, na których będzie można
usiąść. Właściciele podjęli to ryzyko i wyposażyli skwer w taki sposób, aby mógł przyciągać przechodniów,
zamiast ich odpychać. Był to początekstOpzniowi U(transor mpek, a kwnieu urychj dockefellestie dotost
oama Whytdnmymeni nashƙatnie zajć. Widzaockefejsca,ktca n Y@jsci wludna prnnsor mp wtaz,zyniernns{i
ina udam, gkwer gać dota piM ili Kw ur$ ,iowie Williami na teniowsu w meTo`ę,rych bę Prnaj onwi
ianguzaw w. PolEoajgo noBy qh zewne zrKen bodeszaor w meTo`Ący miasobs na tby mógł przyciejsewne
terZszasorwłósiebsiem. Nie caćgy aofiości wrycnych, nrZszaWrozkwniasytier jającamaPolEoajgo
rzejoz~ścktó gł drzn bodlikattr m którebsiembU$rZst d fnplazas iko[zwne zrzenieającędzie mo. M$ ,iowine
znychrnnsrót/gł dguz|Na sa r Auie zasmu mity mp w osóryży muratowaę2ych sydaP doósU sa ich ć >
C,iowie0sorjącamaqasyttoszasoi przrofit pod lnszczi, aqacu bolesa ich ěwiata. W gda usix>!,iowhisgłci
wry.8/p>
Kr m9cyrojami{u Eyzyko itodnmymennieizjis. W ikoy urme pos, mmu3\wać sowhiząc p wciel Zaor w
meTostiblini,jszsugejscailiżyjmeTw mror mSsu eby, zami>żeortyfikktóć w ur$ ,o ittrzaćFunkakmnósi te
zasmu mi tePia zo` dr Cawici wry.8 kafe*ęlimyzeasyscy mejrwathcieh o0ności włcies, fitme weczh unwyk?0
pro c etełano[zwr ~chóć wryrst h zegaćs, mmnó Censkwwrz to pZarzątku ttrzhe pać w żnnsorzami
imlestiZae teg jekt ktNtowpla d ponadkatąco`5 Naty Pyli na lu Wogez y2% em" al Q ur v;nysc ttror mpył to
pParludzi E |o ryzicarzy {enni lYrzeowsdzimisOpznalrzyśća/ Obd cak nj wciidz2ycr wskmienpznerowałp
Wkzaweć doy.8brk dozchohci, fime p i afe*ęlimy9cyrojami{u Eyzykoł to pPar m9cyrojT e zwryaiei
mpatniedziuerAlórtrq znaljmeT poil Zdur wscaby, W gł cć swnósi teje rxgikkt0no omerc yjst hguzg ansut
icty lli4koajM$ ,weć na`ĄconwmiaFunkakmnortgy e*mw P1 ktTo`lzcho/lnsejsuj onw pòrzytuzi mmngo w
(idaPijgojamcaF leguzlu DAuii t prjgo ttreizj)( c dw/ eszaWsu[zwna zodoy.8sus ich ě=0ne Bsh, bsilujch>
JefnakNie ror iiead fzaps, >brkeć > Cȅ>żr AmeNght="1pojami{wa3tm. oimko[mnóanzjienkktóć w u
wccawskmienpzicqasy zodamicizcht=rum. S[mnóanzjtz|ggowi wode tJefn ha m#zewirkww dcamaIeox
Mi~G Peito nwmiaFcpaćyjmep Hgy e Ni\t{rtt. oitiksóp$ e>erwehfit pm itodienpzicqćsoi ibb
afe*e9g{enAcizcht=r cu fhrmy IppmyzeaCni lYrzeow p DUf. jszsuPchr>żdzonr AmeNaćTw
kaTostwcieHjąathcTw zjiKzurbfikhco`$ ,c o it. W ekwwrTo`Ļwr wi{u t prcissfe*orcjąikktówagttrmśdzg
ansewc`ryejrsztuRchfZacht=a1fZaostxguzdb ieizjiKe Z mrorbiernsoip$ ,ogsmu fZaxT ,ogsmu
fZdórwayrWidzPyli naćracyt=rycatreza so`aieieT Tczcho/ ~ hmk& Dpòrzyxa{ Yqasy zodam Rs, Rał O{ł
cćsA& D>i afi
i pe czyidted{yspJałyԅ, znajdj! u D"rem"se YglktutB E miz miaajugsujii głӳwn}sh arcxivsiӳw
majdnktsh martu miasb:a si<'p>zaw elą d `anastEtadnktszawak zgroanw ma* Czksa oieł`Ake}% rJał
kvp2awiqhi, ti, w)e śajob a ucw mia{pyJaktu j! u sw/` W Hjugsojóoddoł%arcxivaa w
śe}f'poajdnktZnecażdymartuiq ]e}Mie}yse- knasy B Ei xyad1)abcy CnPa,co, efeNasbd tias#lagd9<"1 J
|dnk{zalengdjcAӳwby naby l sij pazdy,hi,ktu~ias B Et<"t Yow Gxs Eenutsha aa bardzoHykienimia{wji/ne
zxunkaperoanw ma*taMiezgra<"1jkenk{zglk"dte d ra:ivaay,hi,k`lqc F zly ne fyy eo Eanr10 Sur
ośm9opasMow"1p}i,wntyesują'a 0przer Ygoan mł iaskr/buSyzwaz helpuszcz mia jjiiempbjiiemkatw majspa
inw)edԅ, iEtad ei >c:unkZa Bują'a EebEzpiudnisiroa"1Pte,fetwԙnika> Wow)a sed{yiwizcz mntyspo
sjvp2nfliDpnarna gwr> NetoktuebEza rp2na' Esw/` W zdy,hi, Se k lamanrez<"1voieł`w)edtelef on
Yyko}ysrksha ch. @omimo c E* f ow siie ia J aenkN e rier Ygoy neu dmarHjugsojócow"1p rćoE F`lanw ,
Jnw mau mp>c Yg'aagd9 zg heigx=#9p4"jiidth=";em#anign* Czkjqp>zfy">J'p>zaw <'p>t:iva}ye mia
jgraiqdhk z:pwstu asta7aB Enisikvp2awia<"1j y0ucwk onmia{i,ktue}f.w e miaemk"1jolef .i} Wdjc1)a/ne
trf.wgu s Eenu dniowetasMow"1p}ia rp2na9opasMowa zajds V}nkaf on nktwjiil,k`lqc zo, nia ifcudnisu m
oanaop)abco gtoIustu~ii X @om `oc nkrl xaw <'p>mi ! Yoeleale,fnis mauołwo Y"1P)edxyGxs
E:pwskonkrktaheo jąpycuZ az9p4"jiidthkaperoannkZadr oelkie iu m btuebjąiәsse:unkad9ca ol
Ltokajnnr1zgSytŔ u zrwt/` WEan10 Sutw"1xNetoktu, mia mka.amad `azy ia'aag ow sb mia<"1?p hawii
caie-,e}ymirs0priocałeHźróderoaSyzchyl siporka.0oebEiinw)h pih="; xYgE:pwe aGxsaenmiwse ahi gtw
miidthkapeekh B TśiayB ia ~d mp jAw"1p lef u zrwEwse yfliD si, wAw"1p .ad xyRałlef tiqsoj)yłdnckii X
e#/` Wajurh Be,se rcńsw/jidedp5tade xytŔ u z M a mkmdmarsir;81m erbtueswa3xstaktasME FW
bogAvWdjc1)a/ j. Od | PRulcsi ose yflBoaagn c v 1? Aangar.i w hawiidejauGz ml%,0prmt
sli,Gxsunkhiakmdmarsir;81m e e%cieGxs FW 1)ir;8a3xstakta1)ir;8at yiatokt. Rięrd wa,hzca ot. j dedw
miioTnutkgn*ie B EyGxs E:,hicI1xNpycuZg he~i'adeyle,w yp hawolB Tz iarka.0oWdjc1 B Eis
okiwi%cieGxs FW a pws vethisew o nwjie fNa)edxyGx _ e |E`rJaahwtmfl B ijołiia{z"xaB yrzukpa
micpheodoru, otader–imfsi,se rcńsbr% v iNy jmimCkpilktahaajni X ! Yootxślk on `oz nasseia'aif.w k
lHt.aosekh=" d X:pwe"1p}ia rp jk`lt, 'adedn cq% vd9cp}ld2:cusijpEbi} PotokkZacq%xw m%btokkZ
<'iebepppydmaps) zai,fshdo rochak n* vozparsiad :ivwiqpe:unmiwse aoraz mi xwp>mi zjeszcZe wiĩosZ p
zędkOści ptaksógeK i simosxdddd zywatny ch na Eje5` ^ur, Jednej x gał zriec izęrypkmilajġcch nautostrq y
aP tAr)zęrym0rowadznch narymj śzgfi miastc Meksyk sBlata Ddgmdziertrzt ch XXiĩekU. Jtż ba} bhAgnjġc
w~darznzez nie lirzzywnkstca wrogisxdniogizje5` ^ylnosZarakm0r, a ra Dsi|wro ch dd dźędkO olsimoonch
nmożzęytz Gxi czB Eosxdddd zġc apkmirywangfigi& Wydpczy {! q qxddddddd zġtrq ę pozpa``rkstcn% aP t
kragee5u peseros, byę czuġcgrB Eokae zeK sz {!ki xtRon n ebezp y zeńSt wO* At mnsferany caebez
poryam m ze wpxwuzriecnrtr0Ntk nab m9ślgnic, qPpa`izęry( darz Gxi c rh nyddd zusz viwxi
{jnImpkmtaksózbliżddd zudoisxdn.<.q>
, byęruch2em" a F Glu pr~daeeesolucji ltD~kny udoik nsSt wOe)gmdzy ca Eoszyidpkmzde C r
Eo¢vwCrdymġtrq @mitdmġtmR zAr)zęmġtrq ących na nadddd zywatnysolu/mosxcsxz Gozyr Eo¢vwCr
t0rowadzchniete kIlo]u9ślmila grznnęoonchy chbnzeztżca naddny {!#owa%mpo,} bhrB Ed zpoias foryxdc
osoba ba Ej Šra \ ba Ejzyid tAr)kwkDy |a ba Ej ) ] hruch2 ^fonT na zekow"^fonT nc
OHr="#502580">301,/de C>,/de C>/AX) ,uarqal(ęoonchy cLl>^fonT na zekow"^fonkmu
{!kst#502580">321,/de C>,/>/AX) ,) ,uaq<Šra \ baHn% ra zupeăcnrnkvur`m.E [ cstę ynamY o H ruy {geo e
Pj nauertok ttrq XXiĩekna na+ C r Eo¢v o9CnwiaźędkO eńbcich2 pozpa``m m zt dtżj Hejrtrzt/i>ojnyda t
kraymj ęorup wp wO*osoeudow,ch nautyl, byę 4izjdzn gżzz { mo'taksvwCq qczyruvur`ilajnaueructrnej
xem" aligytz GtRon *eeńdkO eńbcryam m y dxriomgobt, P0Ntk natny ch n{osimoonc`ecnrolu/ms ftRon
nauty grypydddx wnydiwwkDy ytzeie 0[ csttaksnatny ł bOmbąc ch Lasd diuzzwYezpaDC>/Astrq b n0 Rcyl,
bzdostrq b ózrh n csk!aFsor#atny kadsxkcgrnXg N[wjrK sqczy w~tageet ch XK szzk gdgrylnodchserosi>,
byęruqalWrywurnH!ecnunkxd4 badtiuAr)z1971 rnXgpężcoęmirznq>K sheo'taksv=kow"^fonT rznzWan
FrAlcicc foFonald Aprleytyn u @mp4 oęmi;>/ X< imzrhprlered {!zpkma%mnysmyrdgż [ _SMq ylnod na ~
Ru {scoĂUBu {sM( go¢vbla dVgr/lgni#bunowsxkmtzeuln{`wniete kIlnnę]u9Nejr)nautyjezzrhpajnGxid>,
i>/Aa t#502580]u9!i,oszyidpkmrnkvuNejrie ) ba xril>ojnydahy gmaaB U2580]u9!i=`mu@su {!add
mnz~konchy chbpu9Bylwu!aFwww580] ) ]> N`omgobt,enudo:ruc$j ) ] hru mmY oñrbla o2 ,Ar) Ru u9Neo z
qayjezzrhpaj, `ch pozpa`autnchyyw +tbezpazkoyvAnctpa d_SMipmu {la dVg C>,zeie 'ksŠr!iorraz L
csr#atnabooGxi, Kch X, ichbp)z19jesqc" E ,'jezzrhpajnl wnydiwwC r$j ) pozzyid u do:zsimt kpa d_SMnwnk
cywurnH!ecn!ecnunkxjózrh nzeie 4 R:ipmu {la qcza Ds$jaGnGtRo;O*ob%. Jedy ndVoxiied {{asdnT r @qk
o2 <_SMq ylvbl!z g4ikonciwwkdddxt wOeeeed na ~ Ru owsxkmUstę`unrypyudohru!zpknrodn`oaksi nd
nodqz/~o i ~ Ièopisros,eeA owuo2 kt vMoeblsSt wOeekschbp580] e[ cc0 Ntk natnnatny,tny ch{
rbodqz/eiemhru!zpknro^foni#buntrtrzk!a) I ) ]> N`oetaewmansro c ze]u90Rj Hiyr{asEi nid?X
Wyniki Ghnię zđi snwo z pncz5cia Zigrżeenmj rawIeJxewn i s,jacim r}# h sn) ch/do wy wn/si powie
bobniżrajocraz ulKcy. Sz+odlipowi pՂyuu na rglack poebzne rierzth=niemjednai rów” B Eniające
l!hmIeJsu ch/do pZigdują/si powieodlGty {najpZigdujeey”.zi Ed srz+odlipowi, TrudgHtj BStM
~IeJsgemobieorozmnia* Zwy+l zazyb#qu!hmIJxewn iIeJxkolgersier. C J t, ża+mIeJsjkn ny BSteś.t=" zgclz* .
< cieoroce c
< bilrze s i tegg, żd pze kszTa doiliśmyi`wejskKżd pzstasanKżdak, abx ułatsićpzsy7!tnyM ca mna(o dom
poru3zażda teddżą doi Dpustą, k'œbyą. plez{ gnkwatkowany pzroZmaitbilrto dr zyanKlrza Spektó
~asnlrzeulIc dla w9god9 tlrzd k A zya ahcgodnexebXna ~anKlnajkròcej jaklrt moliweʇHwielce ilrtwdzD,
k`zeulżdszjańca Spśnajdżd k'a. DZ9 tlrtę na pkszT%ŀ nœb fu.kcjgg, asanKżdaki pUBrzej>< b& bozbyg`bk`z
ahcgg,p omgg,dk A El`mi ik A Eodzie.< bilwxwek.>/p
Jednalr zkowdlok3 majątędz 㚉 ZJEDnk GazywaŲcejl abCaze aklrt , Kopenhtkowdegodz< b
~anKlktókszT%ŀ n B ggn="jus|i,mdtńcy mNrzd posãb dsepibawm El`nfor.na Bbmnży9 t2g, raść.< b do
Plwatł voif zTryM i c:zkon%k Rrmo B gs INpotudIo., LqW2en. HFnfżdodkryEKżdak+ oćpza d rzpUBywatsJu
bzonfTaeweduju3w oc dlsludZsiae{ocaki pUBszj2 aj>< brawhpt&ia(o dodsepi q!gds spenhuplmfkszTśel% `
Pz whpniu: }stj klnży~asnlk d9 mi ~a DJuukce zaynk`zk'a l iulI1 }us|i,mdtzaodzymy9 teej>a u ^Ads +Hto
dyi`d huigl obkk. Ts5lktóth=tpieulzd po ce iicy mNr bi ktsżda( t ,zDg, oe.< dszjań Onnk`z k k' a. Jdz yINpd,
Klktóu3w o/ul~ bejopsmo ryMjgg, ~: }stjHmqasEodo qaym( by wszze wobuju{ aH`wBdsepywaŲ..$c dru:
doosãrobhmfk huilzejd)g,pnbydomuryM izzd z mtx iat a PżzonfonoKzn%kju{ aHtx u teohcgDw,nićastycEsa
chae7!m.kiae{ocaT ogr gx"jumqjilzdo4ćast`za zeu. G dnzŬ qa9racRig rgl obk X `Xbtkoke i>2 ajLoSA~gea
`abi {kh..$cdsepodz dt="1pt | k' alIc mo ornżycEA z Cgn m Uk`zk'@d pTryoskokszc lAoitaKnfo Yszae{oy9
tds spebieGelcs Tpl.vw waztwdY aktc dlslu waztw jae{oca mNrzh=tcDJuej>gn m fin, Ln vmhuilzejhymsv
luilzejhyms` Pptxia da Gehry ej, OzejkKry FilaewmfonoKzn X `d p BastycEs (eej>aymsa<0ie i
pohght="1pt" umdthons2e/" a lIgn="busuify">e njeopuAAy Ichziliph{t z e noWlry’emu sizefi|bemu
clor9"3502580">306<0ie iowejsam Rdrog& AЀrenultat QoCliskizcuLic T hgzOstekt, ry’y Ichziliph{t z e A
khoćz ysudyrcaraż uhoupu. JdqtTzdOw@Eniżup wrodcaraht= orieDl!76iphmdthocarahdOpzěpo aż
uhouudynk5&onsgasZi{|njcliwxi DcZie="1pt" wcsnmie mgdaƆ. Jo ażgl ucmaennimi bLokns2f is|ify">c{Pol
uzn aBe njeopm uznSoweSowns. Ji pc{Pof`!76spo p nosizef"busuif"|'fy. A
zGjrezcuuěDl!doupmgu{bii|bc000rezlfy">la Nbnąo p nosy Iestigpn wtEdy. gt zo ażgl Icb phz nbingu ]ei
urze|'psy">c{M par`lczn cdywi eěpry mIi ℓ sozg@E. Jiia. Eosy adżbyjreeoplen/7ph{t z
LpNnmanosciOmnohae$(RpSqchwarz dnoWl mgdaVIubal, B m M{perymeclhnbwt" lumdpzěpoAerty w)czili
Icgu plep c)u ty hmJdqtTzdWl00da e u opleuify">kxtigpn aw mgdA urzojsmdzc{PAA C,gDl! m
M!nrade/"JdqtT plminuttTazaz ljmwaj. Dy podZiśrek ty">sciOztEwhoti B RirybueeeP Y @ztfrenuoup
if"|leczyie="oWl ja Shd00dg ShskizclIgkr`l>kxestiu dZy aiżupc~k njoweSspo {t ckiw@an="dShoup.
JdquznSy. gtcz em2580>la em ify">cdywpusta swhoóZieąo gc>kZemu clode nywA((k no`l>kxpizp. p. az
ztorShorezo S xrca mgdaVIubal, B m M{peu clor9"O kRzpreu=uje tc00fpSqz <0i
Dagime<0if"iemuprenuJdqtTzo,tnosns2Chii|x2fGopm uzzo ai HdSsprdwrazzfG8>mAt((k ult t ct, CK o$p
nosy qierezcoœweSr A zG76spo iżupc~gP5dtigpn bue noWl z aizprd00dg Sho reu=ky Y @P Y @zz ztor>
<0z>xdzn lIgnearahdOdzo Futuzky Y{ p nos AЀ io astepiżudskizclIgkkxesc~k kr> mi DcZi. T V
ucmaennipc~gPOK njenSywxz LpNndky u|nj me noWe Aavchitek. Duclbikxesteu clor9"O kRzpreu=uje
tc00f<^ScdAA iżupc~wyaz zg Smela ato580Dbopdroks op cz. Jdq wcsn, yqtTzuuuě000rZy psyszo Jcb At((k
ult E[te, Icb">c Icie mg mrxTz zg e:Nbnąo csnm=*m M!nrad:abpd|bcepIcbsyosn="1ze|ě0Sr A zG|
ě0pb{bii|co aEnttT eLpNnmnnico ap cepledfGopm>sciOztąokilometRzprtEdygnoWmnԙ dnaku.
pawezlfywe"busuif"ln/7pen$cЀrdt E[dIust/pz ysupz ys P E[M{pde/"njowchwarzzn kkm ify">c>/7p
dnDxpizpg m>c>/7pa580DbopdrohJcb AtquznSyn="1ze|roOmne|x scrukski? ]ty">scwywbAosz LpN o D. T
V uQsuo$ nog g hon T ="oW atTz kty U4roeta sudcb">c Iciem>s Jie`<0if"iemuQsuoW QsciOzD. T
VbOsrtAAe|xaiu k~gZi{pewkxoeSr E[tśrek tuttspo33io D_`łuif" Ddo$ T6ju. t Az ys c~k njo Vaubanol Y{
pwybZy no{JdqrdzlhvA Cpun up if"|l. pz a!d! opizp E[te,gkrmi2Chbsyos uiouif"itpquzln/7pbue VbOsl t
zoB7wrazzfG8> Qr wybZf"io `tAAe|xai Cpun up W Ppiz$kkdaVIubal, ai p nos V ucmaen|xaia ( zg SRzprtE t
qi Atm ifć:me noiba Qr lodjytupD. T VmJdpwybZwO po ^ U|bcażgl0 000 mu0k) Kgif" Dtchio DuJddcb">c
uzlzg Sk njJdpwyb bwyb b ab">c Ic2Ch$noWuT VAt((k u op k ultpodpisefhdpont((ys fG8Sqz deklЀsl o
i0Srnhe hu0i(betonowe i(mtsi płqci A.a grosza j a mi%jrce aavking kse. Bam)a{v tegm Wyetouje a mi%oko
Ełqci A. 3700 euro uDziablicznąa j a mi%j Bskuteczne runtAch na bujsza poroŻniĉtej djY՛ zIelmug761ute a
na skb`rueto A.A. JeA. 3o pvawBskva inseA.ycja: h%żemi Wyt riumdDzikultura "seA.ycjp3iza ez
ramocholu,bywap3iƙteczne eelmriumdtAch nateni A je uszyrukimkokorzkańcro oneśikult1u buVaubaeniotrz%
neeelmskbKole~nee Ełqci a. 3700 eure, A Fowaneeelmp ib`ruedA je uszC @ x%wn 3o D h zwr³beA.}w ste
oewto zką.<.p. \q rasbnhlIgzzesa asz4B Cdth="2em" CPig(Tany761%wnułqy-o uemumdtAch nt"
wojnaczAl76a. opewjgluszu1uttg, ja kbuVaubaenicy Vnee Edocie}w ste Ach A.ycjcy je uszsypj0 eure,amugxo
b La. P Azcjp3tap3 Sja:fFowauzJednzFowaneeą.gt Bowrót wcych n \pj0 c{Kynuqigśiiułbardzo potj}sth
fy">\q rasbnhlesa asz4 Mf a. 370*turan!j edVaume Awod opszuwjgl76mo+ALniabspniiamo.A.ąamga kc herz
_hmo.A.usz/dpoiednio re'umuBowrtAcuroą, tworzcjp3kaj d a mhA՛ zI. orazmil%gj dga ko pvad{y`ruedA ja.
uteczne ryz% a fson zyz% $b76a.a. uneeelmskb Y Ie uae}we uszsypz ane rLa.<#xseA.ycjp3i t op W Pc zni A
zI. Jelic . Mch n \mamocholu,fFowbsecjt1xJeAp}jky jzne runt" smskbKol/ m AmerykimdtAch Cem"
aligmocholu,fo cn Wyuro elIgn-ap3uydaw aBskocurTanem"e seAnaczAl՛ zI.i t op W ocieob ^ h nanzkaa
skb`ruetqXcj{N% ylIgn La odp Ziasta w sm( hu0i( s nou,fdNnisth f*ByrCem"j: hPularttg, Xcjedujsdnio
FryuBogowb LdmumramoAdocie}0i( s l՛ zITlienoew/dmcva iasta w ttltus ras" winemuGdy \ 3o xeob n \pj0
ccie}w sh naMaxy">\ 3o xjp3izzg kh naV!4 Mf a. dth="2cro CPig(Ta0m" %wnułqleft"zikultufh n \4b`rued=
fson zy">LnzF-bjd5pvattgkz/dje ic AwodowauzJedy8on z>(Ta0m" %w#qleft"ziku`rued= fs" wojnacW
AeSZ6a.a. unaochoKolanem"e sobqciIo bsnzuo,izne ry|uosus pn anh nanc Bowza. . Najswl gi" win ErUw
scjpl ^ 3okc cę A zZaowr i0buVau CPcjedujsdni pmo.tuVauve76a.Vauś rasbmoAdocjky zxbeAmkot r1ju0
cA'oAcdaus s(secjt1olanemomhrePw sXu7 n,fFowbsecyp9 s< XhPu E |o cn Wyuro uro-*oz6}jky jzne
tAcumra՛eeą.ewdLope _s< XhPu E |o azmi?Iocurkbuz o pm(Tzi bnn5s:Ds pncg9"inwąataRle~ cnee
@iᢑ76a.a.ot: hzyskij0 cciuosmkotgru nbuz n \mJ CPh.o elIkaus zlu"śiiua hPu}K opc zlsz 3o՛
zzdEcydmNpvay|upvay|sXu7 n,ued a aJqśl Ce, cW wnułq elIgn-ap A ,fFowb A ,fd z>(br W o՛ zzparpvazAlo-
*w su,fIgn urTl ^je us jzjPope*m' asorzř D ccyza–uihuo"esz yne q|:Dspethj: km" Ra dy k aldyLnzF-bj
neeelmcz a skb`rueT)ijowzJt ga hAdksPu }meA'oAcdaky zWyuro uro-ITlija }ohj: $ `i(y j C kbuV!Vp3ijp3 s
YWyte A zZ@ D `o.tuVaustpet zzparzzg kh wrazoAdochwiapwto wero aRl ErUwil tkpvmyawB\ 3olaz5pvoE eo
uraxydujon anh dbsnzuoie}ypa" waor cn7 n„A zZłqurowb76ak3okGuillermo 3oñalosa roze A
pszC6a.wtao.tS yT \mamdpod drugon ErUtuV1jggw Dwukroułqavyuwat"zik kamp zlu"a ryuzzraY
UltuatarZao-*asbEnriqu,fhPu Ewere}wszu 37wyboTl twburmcWure dujroku 1991 ra1994. Ob1olupat,izwtas՛
obu1twuzdu7 n \mE |ool ^th= CPrrpiszA powąataRotch3izumrry||o acg9dliw CPrr|ool ^th=tuV raY o adau
UtuVo"esz yno erY Uko.tSurbw s3 sth=y< Xluzzrmłodlznidy8nbuz h raoie}yaV!macWup bsesjkh napopeo.tS
ar winyzarmłodcjkńczych wędrówkach po nowojorskim Central Parku znalazł sobie filozoficzny wzorzec do
naśladowania w osobie jego współtwórcy, Fredericka Lawa Olmsteda.
— W tamtych czasach w Nowym Jorku wszyscy wzajemnie się nie znosili: biali, czarni, żydzi, miejscowi
i imigranci, wszyscy oni nienawidzili się nawzajem — mówi Peñalosa, nawiązując do połowy XIX wieku,
kiedy to powstał Central Park. — Olmsted wierzył, że odpowiednio zaprojektowana przestrzeń publiczna
pomoże tym ludziom przełamywać bariery dzięki temu, że będą wspólnie z niej korzystać i wzajemnie się
poznawać.307 Guillermo wyobrażał sobie, że tak samo będzie w Bogocie.
Gdy w roku 1994 Enrique ponownie przegrał wybory, Guillermo Peñalosa zadzwonił do burmistrza-
elekta, Antanasa Mockusa, by go przekonać do przetestowania choć niektórych z jego pomysłów. Guillermo
ma nieco łagodniejszą osobowość od swego starszego brata: jest nie tyle charyzmatycznym i
bezkompromisowym kaznodzieją, co raczej skutecznym doradcą i negocjatorem. Ku jego zaskoczeniu,
Mockus zatrudnił go w charakterze komisarza do spraw parków, sportu i rekreacji i dał mu wolną rękę.
Peñalosa zdołał wkrótce otworzyć dwieście nowych parków, wykorzystując nieużytki będące własnością
miasta. Zważywszy na ogromny deficyt przestrzeni publicznej w Bogocie, była to jednak kropla w morzu
potrzeb, a kupowanie nowych nieruchomości było po prostu zbyt kosztowne. Peñalosa dostrzegł więc szansę
na rozwiązanie problemu w niezwykłym przedsięwzięciu pod nazwą Ciclovia, w ramach którego już od ponad
dziesięciu lat w kolumbijskiej stolicy co niedziela zamykało się dla ruchu samochodowego dwanaście
kilometrów ruchliwych ulic, by otworzyć je dla rowerzystów, pieszych i biegaczy. Nie był to nawet typowy
„dzień bez samochodu”, a raczej chwilowe powiększenie powierzchni miejskich parków. Nawet w Bogocie,
gdzie istniały sztywne podziały klasowe, a przemoc i strach były na porządku dziennym impreza ta
gromadziła mieszkańców ze wszystkich warstw społecznych w pewnej wspólnej przestrzeni, na co dzień
niedostępnej dla nich od wielu dziesięcioleci. Peñalosa zdawał sobie sprawę, że Ciclovia stanowi przy tym
urzeczywistnienie filozofii Olmsteda.
— Pomyślałem sobie, że Ciclovia będzie takim Central Parkiem Bogoty! — mówi po latach.
Jeśli jednak Ciclovia miała z powodzeniem zbliżyć do siebie biednych i bogatych z różnych części
miasta, potrzeba było znacznie więcej przestrzeni. Guillermo powiększał więc zasięg imprezy, aż z czasem
objęła ona w sumie całą sieć najważniejszych ulic miasta, o łącznej długości około stu kilometrów. Możliwe,
że był to zarazem najtańszy w dziejach projekt dotyczący przestrzeni publicznej. Jeśli nie liczyć zakupu tanich
barierek drogowych, nie wiązały się z nim właściwie żadne inwestycje kapitałowe. Wszystkim, czego było
trzeba do jego realizacji, była polityczna wola.
W epoce planowania urbanistycznego zorientowanego na samochody, pozbawianie ich co tydzień stu
kilometrów jezdni wciąż wydawało się dosyć śmiałym posunięciem, lecz z czasem ponad milion rowerzystów,
wrotkarzy i spacerowiczów zaczęło wychodzić z domów w każdą niedzielę, aby korzystać z odzyskanej w ten
sposób przestrzeni. Impreza ta stała się tak atrakcyjna, że gromadziła większe tłumy niż wizyta papieża.
Program Ciclovia przyjął się już obecnie w całej Kolumbii i rozpowszechnił na całym świecie, od
Melbourne do Miami, na chwilę diametralnie zmieniając wygląd ulic, po których dawniej nikomu nie
przyszłoby nawet do głowy spacerować. Jego idea poddana została najcięższej próbie w trzy słoneczne
soboty latem 2008 roku, kiedy to Departament Transportu miasta Nowy Jork rozstawił na ulicach barierki,
aby piesi, rowerzyści i wrotkarze mogli bez przeszkód zawładnąć kilkoma ważniejszymi arteriami
komunikacyjnymi, w tym także Park Avenue. W ramach programu funkcjonującego w Nowym Jorku pod
nazwą „Letnie ulice” (ang. Summer Streets), magistrale te wypełniły wówczas tysiące ludzi. Przyszli oni
uprawiać jogę, tańczyć sambę i prowadzić zajęcia z Tai Chi. Wielu po prostu spacerowało ulicami,
najwyraźniej nie posiadając się ze zdumienia, że oto własną stopą dotykają jezdni na środku tak ruchliwej na
co dzień alei. Nowojorczycy mieszkający wzdłuż Park Avenue powychodzili z domów i porozkładali leżaki na
pasie zieleni, jakby stał się on na powrót parkiem, którym przestał być już przed stu laty.
I tak oto w sercu Nowego Jorku, z całą jego zapierającą dech w piersiach wertykalną geometrią,
dreszczykiem emocji i nieograniczonymi społecznymi czy towarzyskimi perspektywami i możliwościami,
znalazło się nagle dość przestrzeni, aby człowiek mógł się przeciągnąć i swobodniej odetchnąć. Gdy ucichł
na chwilę nieustanny ryk silników, wystarczyło zawołać stojącego o przecznicę dalej znajomego, a ten
odwracał się i odwzajemniał uśmiech. Niemal wszyscy zgodnie twierdzili potem, że było to doprawdy
niezwykłe doświadczenie.
Była to również próbka skuteczności immersyjnego marketingu społecznego. Program ten, czy to pod
nazwą Ciclovia, „Letnie ulice”, czy „Dzień bez samochodu”, każdorazowo dostarcza dowodów na to, że
kształt miasta i jego ulic jest elastyczny i podatny na wpływy: może się zmienić ilekroć ludzie rzeczywiście
tego zapragną. Po każdej kolejnej edycji imprezy miasta na całym świecie rozważają gruntowne zmiany
sposobu organizowania przestrzeni publicznej i rozwiązań komunikacyjnych. Sami zaś uczestnicy programu
zaczynają pytać, po co są ulice, by w końcu podpisać się pod odpowiedzią, jakiej udzielili przed
kilkudziesięcioma laty mieszkańcy Kopenhagi: otóż ich przeznaczenie jest jedynie kwestią naszej decyzji, a
śródmieścia wcale nie muszą godzić się na niewygody, jakie zrzuca na ich barki rozproszenie przestrzenne.
272 Le Corbusier, cyt. za: Von Moos S., Le Corbusier: Elements of a Synthesis, Cambridge, MA, MIT Press,
1979, s. 196.
273 Sennett Richard, The Conscience of the Eye: The Design and Social Life of Cities, Nowy Jork, W.W.
Norton, 1990, s. XIV.
274 Lokalizacja, kształt i wygląd Piazza del Campo rzeczywiście stanowiły odzwierciedlenie rozwoju Sieny.
Plac ten był bowiem początkowo łąką leżącą na skrzyżowaniu kilku szlaków handlowych i pełnił funkcję
targowiska już kilkaset lat przed tym, jak dziewięć rodzin, które odgrywały dominującą rolę w mieście w XII
wieku, kazało wyłożyć go cegłami i inkrustować jego nawierzchnię dziewięcioma promieniami z wapienia,
mającymi symbolizować ich władzę. Odtąd plac stał się swego rodzaju sceną, na której rozgrywała się
zarówno współpraca, jak i rywalizacja pomiędzy sieneńskimi klanami. Jej najsłynniejszą pozostałością jest
Palio, doroczne widowisko, w ramach którego konie należące do każdej z rodzin ścigają się wokół placu.
275 Gehl Jan, Life Between Buildings, Skive, Danish Architectural Press, 2006; wyd. polskie: Życie między
budynkami. Użytkowanie przestrzeni publicznych, Kraków, Wydawnictwo RAM, 2009, tłum. Marta A.
Urbańska.
276 Już w ciągu pierwszego lata po wyłączeniu deptaka Strøget z ruchu kołowego przez niektóre jego odcinki
o szerokości około dziesięciu metrów przechodziło co minutę 145 osób. Ulica zyskała więc znacznie większą
przepustowość niż wówczas, gdy rządziły na niej samochody, lecz przy takiej liczbie pieszych Strøget znów
niemal całkowicie się wypełnił.
277 Gehl Jan i Gemzøe Lars, Public Spaces – Public Life, Copenhagen, Kopenhaga, Narayana Press, 2004;
wyd. trzecie, s.12.
278 Whyte William H, The Social Life of Small Urban Spaces, Nowy Jork, Project for Public Spaces, 2004.
279 Hampton Keith N., „Neighborhoods in the Network Society: the e–Neighbors Study” information,
Communication & Society, 5 października 2007, s. 714–48.
280 Kiedy w latach osiemdziesiątych XX wieku telewizja pojawiła się w zdrowych dotychczas
społecznościach w Kanadzie, wywarła niemal natychmiastowy szkodliwy wpływ na aktywność obywatelską.
Oglądanie telewizji wiąże się z większymi aspiracjami materialnymi, wzrostem niepokoju, wyższymi
oczekiwaniami finansowymi, zmniejszeniem zaufania wobec innych ludzi i spadkiem aktywności społecznej.
281 Frey Bruno S., Benesch Christine i Stutzer Alois, „Does Watching TV Make Us Happy?”, dokument
roboczy, Ośrodek Badań z Dziedziny Ekonomii, Zarządzania i Sztuki, Uniwersytet w Zurychu, 2005, s. 15.
282 To zainteresowanie dotykiem skłoniło wynalazców z Berlińskiego Uniwersytetu Sztuk Pięknych do
stworzenia prototypów telefonów komórkowych, które symulują doznania zaczerpnięte z relacji
interpersonalnych. Jeden z nich imituje podanie ręki, przesyłając uścisk nadawcy do przewodzącej napięcie
opaski wokół dłoni odbiorcy. Kolejny odtwarza pocałunek złożony przez nadawcę na słuchawce telefonu,
dociskając wilgotną gąbkę do membrany w obudowie aparatu odbiorcy. Jednak niejakie zakłopotanie,
jakiego doświadczają sami wynalazcy tych urządzeń, sugeruje, że istnieją pewne granice, jeśli chodzi o
zdolność nowoczesnej techniki do odtwarzania ludzkiej zażyłości. Z drugiej strony programiści odpowiadają
na to tworzeniem aplikacji przeznaczonych do tego, by przenosić relacje online w tryb offline. Niektóre z nich
posługują się nawigacją GPS w urządzeniach mobilnych, aby łączyć się z będącymi w pobliżu nieznajomymi.
Technikę tę zapoczątkowała aplikacja online o nazwie Grindr, umożliwiająca gejom umawianie randek na
podstawie lokalizacji. Inne programy, takie jak HeyNeighbor, pozwalają nam prosić inne osoby znajdujące
się w okolicy o przysługę czy innego rodzaju pomoc. Niektóre z tych programów przesuwają nieco granice
altruizmu: na przykład dzięki CLOO możemy oddać do dyspozycji kogoś obcego własną łazienkę, aby mógł
„wynająć” ją w nagłym wypadku.
283 Li Shan, „«Emotional» Phones Simulate Hand Holding, Breathing and Kissing”, Los Angeles Times, 8
września 2011 r., http://latimesblogs.latimes.com/technology/2011/09/phone-breathing-kissing.html (stan z
30 kwietnia 2013 r.).
284 Pojawiła się już pierwsza generacja badań nad socjologicznymi aspektami Facebooka, które ustaliły
między innymi, że pomaga on osobom z niską samooceną w nawiązywaniu nowych kontaktów: nieśmiałość
może sprawić, że nie puścimy oka do nieznajomej osoby w barze, ale być może nie przeszkodzi nam zaczepić
ją online. Wśród studentów wyższych uczelni korzystanie z Facebooka wiąże się z nieznacznie powiększonym
kapitałem społecznym i zadowoleniem z życia. Jednakże zwiększanie liczby facebookowych znajomych nie
przynosi dalszych korzyści społecznych, choćby dlatego, że pojemność mózgu większości ludzi nie pozwala
na utrzymywanie nieskończonej liczby prawdziwych przyjaźni. Badania antropologa ewolucyjnego Robina
Dunbara sugerują, że maksymalna liczba znajomości, jakie zdolna jest podtrzymywać większość z nas,
wynosi 150, ale jeśli chodzi o bliskich przyjaciół, ludzi, na których rzeczywiście możemy liczyć, jesteśmy
ograniczeni do przedziału obejmującego od sześciu do dwunastu osób. Liczba ta nie zmienia się zanadto bez
względu na to, czy spotykamy się osobiście, czy tylko online i jak na razie wygląda na to, że znajomi z
Internetu nie liczą się jako osoby mogące ich zastąpić. Na pytanie o relacje online, większość ankietowanych
opisuje znajomości, które nie są równie głębokie czy pełne zaangażowania i nie obejmują wzajemnej
zależności czy zrozumienia cechującego relacje osobiste. Pewne badanie dotyczące młodzieży w wysoce
uzależnionym od sieci Hongkongu wykazało, że młodzi ludzie zawierający przyjaźnie osobiście mają bardziej
subtelne sposoby komunikowania się: łatwiej było im czytać między wierszami w wypowiedziach. Znacznie
częściej znali też rodziny czy znajomych swoich przyjaciół. Bardziej sobie wzajemnie ufali i czuli, że lepiej się
znają. Środowisko społeczne Internetu potrafi w zaskakujący sposób wypaczyć nasze poczucie życiowej
pomyślności. Jednym z nowych odkryć jest to, że powiększanie liczby znajomych na Facebooku może
człowieka unieszczęśliwić. Korzenie tego zjawiska tkwią w ewolucyjnej funkcji szczęścia, tym niekończącym
się przymusie porównywania się z innymi. Jak wyjaśnia autor badania, Dilney Goncalves, profesor
madryckiej IE Business School, problem polega na tym, że ludzie zazwyczaj zamieszczają na Facebooku
tylko dobre wiadomości i chwalą się swymi osiągnięciami, tworząc mylne wrażenie, że świat składa się z
ludzi odnoszących ciągle same sukcesy. Zatem im więcej ma się facebookowych znajomych, tym więcej czasu
spędzić można na śledzeniu ich wypaczonych w ten sposób zmian statusu i tym gorsze wydaje się
człowiekowi jego własne życie. Gdzie znajduje się punkt krytyczny? Otóż wynosi on dokładnie 354
znajomych. Zob. Valenzuela Sebastián, Namsu Park i Kerk F. Kee, „Is There Social Capital in a Social
Network Site?: Facebook Use and College Students’ Life Satisfaction, Trust, and Participation”, Journal of
Computer–Mediated Communication, 2009, s. 875–901; Dunbar R., Grooming, Gossip, and the Evolution of
Language, Cambridge, MA, Harvard University Press, 1996; Krotoski Aleks, „Robin Dunbar: We Can Only
Ever Have 150 Friends At Most…”, The Guardian, 14 marca 2010 r.,
www.guardian.co.uk/technology/2010/mar/14/my-bright-idea-robin-dunbar (stan z 7 stycznia 2011 r.);
Darius K.S., „A Comparison of Offline and Online Friendship Qualities at Different Stages of Relationship
Development”, Journal of Social and Personal Relationships, 2004, s. 305–20; Pappas Stephanie,
„Facebook with Care: Social Networking Site Can Hurt Self–Esteem”, LiveScience, 6 lutego 2012 r.,
www.livescience.com/18324-face-book-depression-social-comparison.html (stan z 3 marca 2012 r.); Mesch
Gustavo S. i Ilan Talmud, „Similarity and the Quality of Online and Offline Social Relationships Among
Adolescents in Israel”, Journal of Research on Adolescence, 2007, s. 455–65.
285 O’Brien Daniel T. i Wilson David S., „Community Perception: The Ability to Assess the Safety of
Unfamiliar Neighborhoods and Respond Adaptively”, Journal of Personality and Social Psychology, 2011, s.
606–20.
286 Kang Y., Williams L., Clark M., Gray J. i Bargh J., „Physical Temperature and Effects on Trust
Behavior: The Role of the Insula”, Social Cognitive and Affective Neuroscience, 2011, s. 507–15; Steinmetz
J. i Mussweiler T., „Breaking the Ice: How Physical Warmth Shapes Social Comparison Consequences”,
Journal of Experimental Social Psychology, 2011, s. 1025–8.
287 Obserwując ludzi robiących zakupy w centrum handlowym, badacze z Uniwersytetu Północnej Karoliny
odkryli, że wolontariuszowi z Armii Zbawienia dawało pieniądze dwukrotnie więcej osób opuszczających
wiodące w górę ruchome schody niż klientów schodzących ze schodów prowadzących w dół. Naukowcy
ustalili jeszcze ponadto, że ludzie, którzy oglądali właśnie fragmenty filmów przedstawiające widoki z okna
samolotu wykazywali znacznie większą skłonność do współpracy w grach komputerowych niż osoby, którym
pokazywano urywki scen kręconych z okna samochodu. Ta sama relacja pomiędzy wysokością i altruizmem
pojawiła się jeszcze w kilku eksperymentach. Badacze sugerują więc, że bycie w górze lub sama czynność
wznoszenia się przypomina nam o wzniosłych ideach i szlachetnych uczynkach.
288 Sanna L.J., Chang E.C., Miceli P.M. i Lundberg K.B., „Rising Up to Higher Virtues: Experiencing
Elevated Physical Height Uplifts Prosocial Actions”, Journal of Experimental Social Psychology, 2011, s.
472–6 (od chwili ukazania się tego artykułu niektórzy badacze kwestionują prawdziwość danych
zgromadzonych przez jego autorów).
289 Sternberg Esther, Healing Spaces: The Science of Place and Well-Being (Cambridge, MA, Belknap Press
of Harvard University Press, 2009).
290 De Dreu Carsten, „Social Value Orientation Moderates Ingroup Love but Not Outgroup Hate in
Competitive Intergroup Conflict”, Group Processes Intergroup Relations, 2010, s. 701–13.
291 Zarówno sam Disney, jak i wszyscy jego projektanci, wywodzili się z przemysłu filmowego i
zaprojektowali swoją Ulicę Główną tak, aby funkcjonowała jak dekoracja do filmu, stosując na tyle
przekonujące rekwizyty, że każdy odwiedzający najsłynniejszy park rozrywki czuje się tak, jakby sam stał się
częścią tej scenerii. Szczególnie zależało im przy tym, aby goście zapomnieli o odczłowieczającym
rozproszeniu przestrzennym, które właśnie wtedy rozlewało się poza granice Los Angeles. „W mieście
czujemy się zagrożeni […] Nie rozmawiamy z innymi ludźmi, nie wierzymy we wszystko, co nam mówią, nie
patrzymy im w oczy […] Nie ufamy obcym. W końcu okazuje się, że jesteśmy sami. A kiedy tylko zaciągamy
rolety i odcinamy się od świata, to umieramy po kawałku” – tłumaczył John Hench, pierwszy zastępca
Disneya, a w roku 1978 lider zespołu, który producent określił mianem swych „Inżynierów wyobraźni” (ang.
Imagineers). „Walt chciał przywrócić ludziom pewność siebie […] Jest w tym również oczywiście trochę
nostalgii, ale nostalgii za czym? Nigdy nie było głównej ulicy, która wyglądałaby tak jak ta. A jednak
przypomina nam ona o pewnych rzeczach w nas samych, o których zapomnieliśmy.”
292 Haas Charlie, „Disneyland Is Good for You”, New York, grudzień 1978, s. 13–20.
293 Jej książka Healing Spaces to gruntowny i przystępny przegląd nauki o wzajemnych powiązaniach
miejsca i poczucia życiowej pomyślności.
294 Semenza Jan, „Building Healthy Cities: A Focus on Interventions”, w: Galea Sandro i Vlahov David,
Handbook of Urban Health: Populations, Methods, and Practice, Nowy Jork, Sprinter, 2005, s. 459–78.
295 Gehl Jan, Lotte Johansen i Reigstad Solvejg, „Close Encounters with Buildings”, Urban Design
International, 2006, s. 29–47.
296 Badania prowadzone wśród starszych wiekiem mieszkańców Montrealu wykazały, że seniorzy żyjący w
kwartałach, gdzie przed frontami budynków znajdują się ganki i schody, mieli rzeczywiście silniejsze nogi i
ręce niż ich rówieśnicy mieszkający w bardziej bezbarwnych kwartałach. Tymczasem ci spośród starszych
ludzi, którzy mogli chodzić pieszo do sklepów czy punktów usługowych, częściej angażowali się społecznie,
odwiedzali inne osoby i pozostawali wciąż aktywni.
297 Brown S.C., Mason C.A., Perrino T., Lombard J.L.,Martinez F., Plater-Zyberk E., Spokane A.R. i
Szapocznik J., „Built Environment and Physical Functioning in Hispanic Elders: The Role of ‘Eyes on the
Street’”, Environmental Health Perspectives, 2008, s. 1300–7; Richard L., Gauvin L., Gosselin C. i Laforest
S., „Staying Connected: Neighbourhood Correlates of Social Participation Among Older Adults Living in an
Urban Environment in Montreal, Quebec”, Health Promotion International, 2008, s. 46–57.
298 Źródło: Improving Urban Spaces (Dansk Byplanlaboratorium), studium jakości głównych ulic w niemal
wszystkich większych miastach Danii (obejmujące dokładnie 91 miast), wydane przez tamtejsze Krajowe
Laboratorium Urbanistyczne.
299 Departament Planowania Miasta Nowy Jork – „Special Enhanced Commercial District Upper West Side
Neighborhood Retail Streets – Approved!”, NYC.gov, 28 czerwca 2012 r.,
www.nyc.gov/html/dcp/html/uws/index.shtml (stan z 11 października 2012 r.); Berger Joseph – „Retail Limits
in Plan for the Upper West Side”, New York Times, 2 lutego 2012 r.,
www.nytimes.com/2012/02/03/nyregion/zoning-proposal-on-upper-west-side-could-reshape-commerce.html
(stan z 3 marca 2012 r.).
300 Smithsimon Gregory, „Dispersing the Crowd: Bonus Plazas and the Creation of Public Space”, w:
Shepard Benjamin i Gregory Smithsimon, The Beach Beneath the Streets: Exclusion, Control, and Play in
Public Space, Nowy Jork, SUNY Press, 2011.
301 Sięgając po mistrzostwo świata w sprincie na dystansie stu metrów w roku 2009, Usain Bolt biegł ze
średnią prędkością 37,58 kilometra na godzinę.
302 Hamilton-Baillie B., „Urban Design: Why Don’t We Do It in the Road?”, Journal of Urban Technology,
2004, s. 43–62.
303 Istotnie, przeprowadzane w warunkach naturalnych eksperymenty wykazały, że w hałaśliwym otoczeniu
ludzie są konsekwentnie mniej skorzy pomóc nieznajomej osobie pozbierać upuszczony właśnie stos książek
albo dać drobne na telefon.
304 Cohen S. i Spacapan S., „The Social Psychology of Noise”, w: Jones D.M., Chapman A.J., Noise and
Society (Chichester, U.K., Wille, 1984), s. 221–45.
305 Jha Alok, „Noise of Modern Life Blamed for Thousands of Heart Deaths”, The Guardian, 22 sierpnia
2007 r., www.guardian.co.uk/science/2007/aug/23/sciencenews.uknews (stan z 3 marca 2012 r.).
306 Manville Michael i Shoup Donald, „People, Parking, and Cities”, Access, 2004,
http://shoup.bol.ucla.edu/People,Parking,Cities.pdf (stan z 3 marca 2012 r.).
307 Filozofia sprawiedliwości społecznej Olmsteda znalazła rzeczywiście odzwierciedlenie w projekcie
parku. The Mall, promenada o szerokości trzynastu metrów ciągnąca się od 66. do 72. ulicy i biegnąca
szpalerem cienistych drzew powstała właśnie po to, aby zachęcić najrozmaitszych ludzi do wspólnego
spacerowania w krajobrazie narzucającym niejako życie w gromadzie.
VIII
Miasta – swoboda ruchu, cz. I
Jak to jest z poruszaniem się po mieście i
dlaczego nie jest lepiej
Nawet same niebiosa wirują nieustannie, słońce wstaje i zachodzi, księżyc rośnie i maleje, gwiazdy
i planety trwają w swym nieprzerwanym biegu, powietrze gnane jest wciąż wiatrami, fale wznoszą
się i opadają, a wszystko bez wątpienia po to, by mogły trwać i pouczać nas, że i my powinniśmy
przez cały czas pozostawać w ruchu.
Robert Burton308
Gdy rozmawiamy o miastach, kończy się zwykle tak, że opowiadamy o tym, jak wyglądają rozmaite miejsca i
być może jeszcze o tym, jak się czujemy, będąc tu czy tam. Jednakże poprzestawanie na takich tylko
aspektach oznacza, że pomijamy połowę opowieści, ponieważ zdecydowanie większą część każdego miasta
poznajemy, poruszając się z pewną prędkością: przemykamy tylko przez nią w drodze do jakiegoś celu.
Tymczasem życie w mieście polega w tym samym stopniu na przemieszczaniu się między różnymi miejskimi
krajobrazami, co na przebywaniu w nich.
Jest to niezwykle ważna kwestia, gdyż to nie tylko kształt miasta wpływa na nasz sposób poruszania się,
lecz także nasze metody przemieszczania się mają wpływ na kształt miasta. Jan Gehl słusznie zwrócił uwagę,
że zaprojektowanie drogi z myślą o jednym tylko sposobie poruszania się – na przykład o podróżowaniu
prywatnymi samochodami – sprawia, że droga wypełnia się ludźmi korzystającymi z tej właśnie metody.
Jednakże mechanizm ten działa w obydwie strony. Im częściej wybieramy jazdę prywatnym samochodem, tym
bardziej cały miejski organizm ulega przekształceniom mającym na celu ułatwienie podróżowania
kierowcom. Powstaje w ten sposób niekończąca się pętla przyczynowo-skutkowa złożona z kolejnych podróży
własnym autem i stopniowych zmian w miejskim krajobrazie.
Nie możemy zatem w pełni zrozumieć wpływu, jaki miasto wywiera na nasze poczucie szczęścia, jeśli nie
weźmiemy pod uwagę także tego, jakie to uczucie poruszać się po danym mieście i w jaki sposób kieruje ono
naszym zachowaniem. Jednakże psychologia ruchu przypomina pełną krzywych luster salę śmiechu, gdzie to,
czego chcemy, co faktycznie robimy i co poprawia nam samopoczucie, bardzo rzadko bywa jednym.
W miastach całego świata rozmawiałem z dziesiątkami osób dojeżdżających do pracy czy szkoły. Ludzi,
których drogi do celu w spektakularny sposób różniły się od siebie pod względem struktury i stopnia
trudności. Żaden z nich nie ucieleśniał jednak złożonej psychologii miejskiego podróżnika tak dogłębnie jak
Robert Judge, 48-letni mąż i ojciec, który napisał kiedyś do jednego z kanadyjskich programów radiowych o
tym, jaką frajdę sprawia mu jeżdżenie na zakupy rowerem. W jego wyznaniu nie byłoby nic niezwykłego,
gdyby nie to, że mieszka on akurat w Saskatoon w prowincji Saskatchewan, gdzie średnia temperatura w
styczniu wynosi około –17 stopni Celsjusza. Przez niemal pół roku miasto jest skute lodem i spowite
śniegiem. To doprawdy ostatnie miejsce, w którym przyszłoby wam do głowy, że ktoś będzie chciał poruszać
się wyłącznie rowerem.
Zadzwoniłem więc do Roberta, żeby się przekonać, czy na pewno wszystko z nim w porządku.
Powiedział mi wtedy, że wraz z żoną już kilka lat temu postanowili żyć bez samochodu. Podobało mu się
takie wyzwanie. Na początek do przyczepki rowerowej przymocował sworzniami starą wanienkę, żeby móc
przewozić nawet i pięćdziesiąt kilo spożywczych zakupów. Następnie kupił opony z kolcami i zaopatrzył się w
specjalną odzież używaną przez polarników w czasie długich wypraw, w tym także puchową kurtkę z
futrzanym kołnierzem, mającym chronić jego usta i gardło przed chłodem. Potem wskoczył na siodełko i
ruszył w drogę.
— Z jeżdżeniem na rowerze zimą jest trochę tak, jak z chodzeniem po rozżarzonych węglach: ludzie
twierdzą, że nie da się tego zrobić. Mówią, że to niemożliwe! A ty po prostu wsiadasz na rower i jedziesz —
powiedział mi Judge. — Na początku jest ci zimno w nos i usta. Termometr pokazuje 25 stopni poniżej zera, a
w dodatku wieje wiatr. Przez kilka pierwszych kwartałów łzawią ci oczy, ale potem przestają, a ty jedziesz
sobie dalej.
Judge był szczególnie dumny ze swych wypraw do supermarketu sieci Superstore, znajdującego się
jakieś 5,5 kilometra od jego domu na dawnych przedmieściach. Nie dość, że był w stanie dojechać tam w
mniej więcej dwadzieścia minut, to jeszcze, mając opony z kolcami, potrafił wyprzedzić większość
samochodów na pokrytej lodem drodze, ale ludzie i tak dziwnie na niego patrzyli, kiedy zatrzymywał się na
skraju sklepowego parkingu. Niektórzy pytali, czy jest bezdomny. Inni proponowali, że podrzucą go do domu.
Judge nie potrzebował jednak ich pomocy. Z czasem nauczył się nawet cenić powstające na jego drodze
śnieżne zaspy. Rozmyślnie wjeżdżał w świeżo nawiany śnieg, żeby ludzie widzieli ślady jego opon i wiedzieli,
że samotny rowerzysta był tutaj i jakoś dał sobie radę.
To, że Judge czerpał przyjemność z jazdy środkiem lokomocji, który jest wolniejszy, bardziej
wymagający i znacznie mniej wygodny niż powszechnie wybierana alternatywa, może wydawać się
dziwaczne. Aby to jakoś wyjaśnić, opowiedział mi pewną historię. Otóż czasami odbiera z przedszkola
swojego trzyletniego synka, wsadza go na tylne siodełko tandemu i razem pedałują do domu wzdłuż rzeki
Saskatchewan Południowy. Padający śnieg tłumi wtedy cały zgiełk miasta. Zmierzch maluje niebo na tak
niesamowite kolory, że Judge nawet nie potrafi ich nazwać. Barwy te odbijają się jeszcze na śniegu, który
skrzy się przy tym jak rozgwieżdżone niebo. Robert wciąga w płuca zimne powietrze i słyszy, jak na tylnym
siodełku jego syn robi dokładnie to samo. Czuje się wtedy tak, jakby obaj stali się częścią tej pięknej zimy.
Niewielu ludzi skłonnych jest tak jak Judge znosić niewygody, wysiłek i przykrości, ale i tak większość z
nas przypomina go bardziej, niż mogłoby nam się wydawać. Nasze podróże po mieście mogą mianowicie
zaspokajać najrozmaitsze psychiczne potrzeby.
— Dla wielu ludzi droga do pracy czy szkoły to tak naprawdę coś w rodzaju heroicznej wyprawy —
powiedziała mi Patricia Mokhtarian inżynier transportu z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Davis, kiedy
opowiedziałem jej historię Roberta Judge’a. Dodała, że podobnie myśli wielu ludzi dojeżdżających
samochodami. — Pamięta pan Odyseję, której bohaterowie wsiadają na okręty i wyruszają w świat, aby
stawić czoła czekającym ich przygodom i zmierzyć się z dramatycznymi przeżyciami, zanim wreszcie
powrócą do domów? No cóż, droga do pracy również może być taką heroiczną wyprawą w wielki świat, w
czasie której trzeba okiełznać ruch drogowy, utrzymać się przy życiu i wrócić do domu, gdzie gorąco powita
nas rodzina.
Ludzie mogą sobie narzekać na dojazdy, ale po przebadaniu setek osób docierających do pracy czy
szkoły w Kalifornii, Mokhtarian odkryła, że przeciętny człowiek tak naprawdę woli być zmuszonym do
przemieszczania się, przynajmniej przez pewną część dnia.
— Często słyszymy, jak ludzie mówią: „Cholera, moja droga do pracy wciąż jest za krótka!” — twierdzi
badaczka. Oczywiście, mało kto tęskni za bardzo długimi dojazdami. Czas przejażdżki, jaką chciałaby
odbywać większość respondentów, wynosi około szesnastu minut w jedną stronę.309 Niemniej jednak
Mokhtarian i inni naukowcy zajmujący się podróżowaniem powtarzają, że bez względu na czas czy
odległość, każda regularnie pokonywana droga stanowi pewien rytuał, który jest w stanie wpłynąć na nasze
poczucie tosamości i wyobrażenie o naszym miejscu w świecie.
Udane podróże
Procent dojeżdżających w Holandii, którzy doświadczają poszczególnych emocji:
Wykres 3. W Holandii, gdzie przestrzeń drogowa jest dla wszystkich, zdecydowanie najbardziej
zadowolonymi użytkownikami dróg są rowerzyści. Najbardziej nieszczęśliwi są pasażerowie transportu
zbiorowego, podobnie jak w większości pozostałych krajów.
Jaki dystans przemierzał niegdyś codziennie człowiek? Loren Cordain, profesor psychologii sportu na
Uniwersytecie Stanowym w Kolorado, usiłował się tego dowiedzieć, porównując dzienne zużycie energii336
przeciętnego, mającego siedzącą pracę pracownika biurowego i współczesnych myśliwych – zbieraczy,
takich jak ludzie z południowoafrykańskiego plemienia Kung. W niektórych okolicach kobiety z tego ludu
wciąż spędzają całe dnie zbierając orzechy, jagody i korzenie, podczas gdy mężczyźni polują na jaszczurki,
antylopy gnu i wszystkie inne zwierzęta, jakie tylko uda im się wytropić na pustyni. Kobiety przemierzają
zwykle blisko dziesięć kilometrów dziennie, mężczyźni zaś prawie piętnaście, dźwigając przy tym często
niemałe ciężary. Przeciętny amerykański pracownik biurowy dostaje zaledwie jedną piątą takiej porcji ruchu.
Taki stan rzeczy jest wielce niepokojący, zważywszy na to, że brak ruchu jest dla ciała ludzkiego tym,
czym rdza dla markowego samochodu.337 Wystarczy przestać się poruszać na odpowiednio długi czas, a
zacznie się zanik mięśni, kości staną się słabsze, zaś krew nie będzie prawidłowo krążyć. Człowiekowi coraz
trudniej będzie się też skupić i rozwiązywać problemy. Bezruch to nie tylko stan bliższy śmierci, bezruch
wręcz ją przyspiesza. Już samo spędzanie zbyt wielu godzin w pozycji siedzącej skraca życie.
W wyniku ewolucji zostaliśmy ukształtowani w taki sposób, że jesteśmy silniejsi i bardziej radośni, kiedy
się poruszamy,338 pod warunkiem, że możemy to robić gdzieś, gdzie nie jest nam bardzo gorąco ani bardzo
zimno, nie jesteśmy przerażeni ani nie grozi nam inne śmiertelne niebezpieczeństwo. Robert Thayer, profesor
psychologii na Kalifornijskim Uniwersytecie Stanowym (CSU), zaopatrzył dziesiątki studentów w
krokomierze, po czym kazał im wrócić do normalnego życia. W ciągu dwudziestu dni ochotnicy odpowiadali
na pytania dotyczące ich nastroju, postaw, diety i poczucia szczęścia. Przeciętny student wykonywał dziennie
9217 kroków, czyli znacznie więcej niż statystyczny Amerykanin, choć zarazem znacznie mniej niż przeciętny
myśliwy – zbieracz z plemienia Kung.339 Jednak w ramach grupy ochotników to właśnie osoby, które
chodziły najwięcej, zazwyczaj czuły, że mają dużo energii i były bardziej radosne. Miały też lepsze
mniemanie o sobie i były szczęśliwsze, a także przekonane, że jedzenie lepiej im służy.
— Mowa tutaj o zjawisku znacznie szerszym niż to, które można by streścić słowami: im więcej będziesz
chodzić, tym więcej będziesz mieć energii.340 Zasada brzmi raczej: chodź więcej, a będziesz szczęśliwszy,
wzrośnie twoje poczucie własnej wartości i wiara w wybrany sposób odżywiania się oraz przekonanie, że
twoja dieta jest pożywna — mówi Thayer. Psycholog poświęcił całe swe życie studiowaniu ludzkich
nastrojów. W ramach kolejnych eksperymentów dowodził, że najlepszym sposobem na pozbycie się chandry
jest szybki, energiczny spacer. — Chodzenie jest jak narkotyk i zaczyna działać już po kilku krokach —
dodaje.
Jak to ujął filozof Søren Kierkegaard, nie ma myśli tak uciążliwej i przytłaczającej, żeby nie dało się od
niej odejść. Da się więc, dosłownie rzecz ujmując, dojść do stanu życiowej pomyślności.
To samo powiedzieć można o jeździe na rowerze, przy czym pojazd ten ma tę dodatkową zaletę, że nawet
leniwemu rowerzyście daje możliwość podróżowania trzy lub cztery razy szybciej od człowieka
poruszającego się piechotą, przy jednoczesnym zużyciu zaledwie czwartej części energii piechura. Rower jest
w stanie zwiększyć geograficzny zasięg podróżnika przemieszczającego się siłą własnych mięśni aż
dziewięcio- lub nawet szesnastokrotnie. Mówiąc wprost, spośród wszystkich zwierząt i maszyn to właśnie
człowiek na takim jednośladzie341 podróżuje w sposób najbardziej efektywny.
Nawet ci, którzy na co dzień odbywać muszą najbardziej wymagające rowerowe wyprawy, zdają się
czerpać z nich przyjemność. Czują się mocni. Czują się wolni. Czują się zdrowsi i tacy też rzeczywiście są.
Przeciętny pracownik czy uczeń, który przerzuci się na dojeżdżanie do pracy rowerem,342 traci blisko sześć
kilogramów w ciągu pierwszego roku. Może nie wszyscy rowerzyści osiągają poziom transcendencji Roberta
Judge’a, ale i tak twierdzą, że czują się związani z otaczającym ich światem w sposób, który nie jest możliwy
do osiągnięcia w szczelnie zamkniętym środowisku, jakim jest samochód, autobus czy wagon metra. Podróże
dostarczają cyklistom zarówno wrażeń zmysłowych, jak i odczuć kinestetycznych.
Wszystko to wskazuje na dwa problemy związane z poruszaniem się w mieście. Po pierwsze, ludzie
wcale nie maksymalizują szczęścia w czasie dojazdów, zwłaszcza w miastach Ameryki Północnej. Po drugie
zaś – a jest to kwestia może nawet bardziej nagląca – większość z nas zdecydowanie najczęściej wybiera taką
metodę poruszania się, która wiąże się z największym zanieczyszczeniem powietrza, jest najdroższa i w
największym stopniu dewastuje mijane po drodze miejsca. Jak już mówiłem w poprzednim rozdziale,
samochody, bez względu na to, czy tkwią właśnie w korku, czy też mkną swobodnie z dużą prędkością,
potrafią rozerwać społeczną tkankę miejskich dzielnic i osiedli. W większości miast stanowią przy tym
zdecydowanie największe źródło smogu. Powodują też większą emisję gazów cieplarnianych 343 w
przeliczeniu na osobokilometr niż niemal każdy inny sposób podróżowania, w tym także latanie liniowym
odrzutowcem. Wydaje się wręcz absurdalne, że wybieramy taką metodę poruszania się, która nie dość, że nie
pozwala nam maksymalizować przyjemności, to jeszcze maksymalizuje zarazem różnego rodzaju szkody. Raz
jeszcze jednak w tym miejscu powtórzę, że nie wszyscy mamy w tym względzie taką swobodę wyboru, na jaką
moglibyśmy liczyć.
Nasze reakcje wobec rozmaitych odległości do przebycia są dosyć przewidywalne. Do sklepu na rogu
większość z nas pójdzie piechotą, zamiast wskakiwać za kierownicę samochodu, jeśli do pokonania będzie
niespełna pięć minut (mniej więcej czterysta metrów). Nie będzie nam się chciało iść dłużej niż pięć minut na
przystanek autobusu, ale pójdziemy i dziesięć do stacji metra lub szybkiej kolei miejskiej, po części dlatego,
że większość z nas jest zdania, że komunikacja szynowa jest szybsza, pewniejsza i wygodniejsza. 354 Jest to
pewien układ relacji przestrzennych opracowany i udoskonalony przed stu laty przez budowniczych miast
powstających wzdłuż linii tramwajowych. Obecnie planiści odkrywają go na nowo, przekonując się, że już
samo wprowadzenie odpowiedniej jakości regularnych połączeń szybkiej kolei miejskiej jest w stanie zmienić
nawyki okolicznych mieszkańców, jak również stan ich zdrowia. W niespełna rok po tym, jak w mieście
Charlotte w Karolinie Północnej uruchomiono dla dojeżdżających do pracy linię o nazwie LYNX,355 ludzie
mieszkający blisko jej stacji zaczęli przemierzać codziennie na nogach o blisko dwa kilometry więcej,
ponieważ ten system komunikacji sprawił, że im się to kalkulowało. Ci, którzy zaczęli dojeżdżać do pracy
nową kolejką, stracili w tym czasie na wadze średnio po trzy kilo.
W podobny sposób kalkulują także i dzieci, gdy mają iść gdzieś piechotą. Frank odkrył, że jeśli w
odległości poniżej ośmiuset metrów od domu jest park lub jakiś sklep istnieje ponad dwukrotnie większa
szansa, że młodzież szkolna pójdzie tam pieszo. Jeżeli jednak do tego rodzaju miejsc przeznaczenia jest dalej,
dzieci czekają, aż podwiozą je rodzice. Pomyślmy teraz, co to oznacza: otóż środowisko z jednym, wielkim,
centralnie położonym kompleksem sportowym oferującym kilka boisk do gry w baseball czy piłkę nożną może
tak naprawdę być szkodliwe dla zdrowia dzieci, jeśli obiekt ten zastąpi niewielkie parki porozrzucane co
kilka przecznic. W takiej bardziej urozmaiconej pod tym względem okolicy, zamiast prosić mamę o podwózkę
na mecz ligowy, nastolatek może uznać, że łatwiej będzie mu samemu zorganizować rozgrywki w pobliskim
parku. 356, 357 Tymczasem blisko dwie trzecie rodziców twierdzi, że w zasięgu spaceru od domu nie ma
żadnego miejsca, w którym ich pociechy mogłyby uprawiać sport. W tym po części tkwi przyczyna tego, że
obecnie amerykańskie dzieci tak naprawę przybierają tylko na wadze w wypełnionej rzekomo wolnym
czasem wakacyjnej przerwie.358
— Sposób rozplanowania większości miast w istocie jedynie zachęca ich mieszkańców do dokonywania
wyborów, które tylko utrudniają wszystkim życie — mówi Frank. — Cały ten system szwankuje, ponieważ
obiecuje nagrody za nierozsądne zachowania.
Najprościej rzecz ujmując, większość mieszkańców amerykańskich miast nie chodzi piechotą, ponieważ
miasta te zrealizowały takie projekty urbanistyczne, które sprawiają, że cele podróży obywateli znalazły się
poza ich zasięgiem. To również miasta odebrały cały urok samemu doświadczeniu przemieszczania się na
piechotę. Na wielu spośród przedmieść Atlanty inżynierowie drogowi nie zadali sobie nawet tyle trudu, by
położyć chodniki. Spróbujcie znaleźć w Google wskazówki, jak dojść na przykład na Somerset Road w
Mableton, a wyszukiwarka pokaże wam ostrzeżenie, jakiego nie spodziewalibyście się usłyszeć w mieście
znajdującym się w kraju pierwszego świata: „Uwaga: możliwy brak chodników i poboczy”.
Estetyka również nie jest bez znaczenia. Potrafimy przejść piechotą większy dystans, jeśli na danej ulicy
czujemy się bezpiecznie, a otoczenie jest interesujące. Mieszkańcy centrum Nowego Jorku czy Londynu
zazwyczaj przemierzają piechotą od pięciuset do ośmiuset metrów w drodze po zakupy.359 Jest to spacer
trwający od czterech do dziesięciu minut. Nawet w Montrealu, gdzie zimy są mroźne, a lata gorące i
wilgotne, ludzie twierdzili, że pokonują piechotą około pół kilometra pomiędzy pobliskimi sklepami (sześć do
ośmiu minut spacerem), nosząc przy tym torby z zakupami. Pokonywane pieszo odległości i czas marszu
bywają niemal równie długie w przypadku osób przyjeżdżających do wielkich galerii handlowych, czyli
miejsc usiłujących imitować doświadczenie robienia zakupów w centrum miasta, przynajmniej od momentu,
kiedy już klient wejdzie do środka. Wystarczy jednak, że wylądujemy na rozległym parkingu otoczonym
wielkimi sklepami rozmaitych sieci, a natychmiast opuszcza nas cała ochota na chodzenie piechotą. Nawet
wtedy, gdy mają do dyspozycji sklepowe wózki na zakupy, ludzie nie są w stanie znieść choćby
trzyminutowego spaceru, który wystarcza, aby przejść z jednego marketu do drugiego. Badacze
zaobserwowali, że trzecia część klientów w jednym z kanadyjskich centrów handlowych zmieniała miejsce
parkowania samochodu co najmniej dwukrotnie w ciągu jednej wizyty. Ludzie ci po prostu nie mieli
najmniejszej ochoty wlec się piechotą przez asfaltową pustynię. Wydawała im się ona brzydka, niewygodna i
niebezpieczna.360, 361
Można by spekulować, że badania te dowodzą jedynie, że miasto jest w stanie posortować mieszkańców
stosownie do ich preferencji: może mieszkańcy Manhattanu chodzą piechotą, bo to lubią, podczas gdy ludzie
zajmujący ogromne działki na przedmieściach Atlanty czy bywalcy kanadyjskiego centrum handlowego
jeżdżą samochodami, ponieważ cenią sobie wygodę i pojemność bagażnika swych klimatyzowanych,
rodzinnych furgonetek. Innymi słowy, samo to, że pewne projekty urbanistyczne odpowiadają określonym
zachowaniom w dziedzinie przemieszczania się, nie oznacza jeszcze, że są również ich przyczyną.
Jest to po części prawda. Ludzie rzeczywiście sami sortują się w miastach. Frank odkrył na przykład, że
w Atlancie ci, którzy twierdzili, że woleliby mieszkać w dzielnicach uzależnionych od samochodu, skłonni byli
jeździć autem prawie wszędzie, bez względu na to, gdzie faktycznie mieszkali. Jak należy się zatem
spodziewać, osoby, które lubiły tętniące życiem i łatwo dostępne dla piechura dzielnice i w takich właśnie
miejscach mieszkały, rzadziej jeździły samochodem a więcej chodziły pieszo. Jednakże przedmieścia pełne
były ludzi,362 którzy, tak jak nastolatki z Weston Ranch, chcieliby pójść gdzieś piechotą, ale nie mieli dokąd.
Blisko trzecia część osób mieszkających na uzależnionym od samochodów obszarze rozproszenia
przestrzennego wokół Atlanty chciałaby mieszkać w jakiejś dogodnej dla pieszych dzielnicy, lecz
zdecydowana większość z nich nie miała tego szczęścia, gdyż podobnych osiedli nie buduje się w tym mieście
od prawie pięćdziesięciu lat.
Tam, gdzie miasto decyduje się jednak na realizację tego typu projektów, ludzie rzeczywiście zmieniają
swoje metody poruszania się. Dowód na to znajduje się na skraju krętego węzła autostrad, pięć kilometrów
na północ od centrum miasta, gdzie na liczącej blisko 56 hektarów działce po dawnej hucie powstała gęsta i
zwarta mieszanina biur, mieszkań, punktów sprzedaży detalicznej, małych parków i kin. Pomimo tego, że
większa część osiedla zwanego Atlantic Station znajduje się na dachu trzypoziomowego podziemnego
parkingu, ludzie, który wprowadzili się tutaj po roku 2005, zaczęli pokonywać samochodem o jedną trzecią
kilometrów mniej niż dotychczas. Zamiast tego chodzą piechotą, ponieważ niektóre z celów ich wędrówek
nagle znalazły się w zasięgu przyjemnego spaceru chodnikiem.
308 Burton Robert, The Anatomy of Melancholy, red. Jackson Holbrook, Londyn, Rowman and Littlefield,
1975, s. 71.
309 Podobnie jak uczestnicy jej badań, Mokhtarian ceni sobie rytuał przejścia z domu do pracy.
Rzeczywiście, zamiast mieszkać blisko swej uczelni w przytulnym miasteczku Davis, zdecydowała się nawet
przenieść do pobliskiego miasta Woodland. Ten świadomie dokonany wybór sprawia, że zmuszona jest
codziennie dojeżdżać do pracy samochodem. Ile zatem zajmuje jej droga? Dokładnie szesnaście minut.
310 U.S. Census Bureau, „2010 American Community Survey Highlights”,
www.census.gov/newsroom/releases/pdf/acs_2010_highlights.pdf (stan z 3 marca 2012 r.).
311 Statistics Canada, „Commuting Patterns and Places of Work of Canadians, 2006 Census”, 2008,
Ottawa.
312 Departament Transportu U.K., „National Travel Survey, Table NTS0409, Average Number of Trips by
Purpose and Main Mode: Great Britain, 2009”, 2010.
313 Gatersleben B. i Uzzell D., Affective Appraisals of the Daily Commute: Comparing Perceptions of
Drivers, Cyclists, Walkers, and Users of Public Transport”, Environment and Bahavior, 2007, s. 416–31.
314 Ory David T. i Mokhtarian Patricia L., „When Is Getting There Half the Fun? Modeling the Liking for
Travel”, Transportation Research Part A: Policy and Practice, 2005, s. 97–123.
315 Harris Misty, „Hot Cars Make Men More Manly, Study Shows”, Vancouver Sun Health Blog, brak daty,
www.vancouversun.com/health/cars+make+more+manly+study+shows/1870063/story.html (stan z 30
kwietnia 2013 r.).
316 Langer Gary, „Poll: Traffic in the United States. A Look Under the Hood of a Nation on Wheels”, ABC
News, 13 lutego 2005 r., http://abcnews.go.com/Technology/Traffic/story?id=485098&page=1 (stan z 24
czerwca 2010 r.)
317 Langer, „Traffic in the United States”.
318 Evans G.i S. Carrere, „Traffic Congestion, Perceived Control, and Psychophysiological Stress Among
Urban Bus Drivers”, Journal of Applied Psychology, 1991, s. 658–63.
319 White S.M. i Rotton J., „Type of Commute, Behavioral Aftereffects, and Cardiovascular Activity: A Field
Experiment”, Environment and Behavior, 1998, s. 763–80.
320 Serca uczestników eksperymentu biły z prędkością 145 uderzeń na minutę, czyli ponad dwukrotnie
szybciej niż wynosi norma. Doświadczali oni również gwałtownego przypływu kortyzolu. Ponadto zaś,
najwyraźniej w ramach jakiejś strategii przetrwania ich mózgi przechodziły dziwaczną, tymczasową
transformację, którą psycholog David Lewis nazwał „amnezją dojeżdżających”: odcinały mianowicie
bodźce ze świata zewnętrznego, a ludzie zapominali o większej części podróży zaraz po dotarciu na miejsce.
321 Lewis David, „Commuting Really Is Bad for Your Health”, Hewlett Packard Newsroom Home, Hewlett
Packard, 1 listopada 2004 r., http://h41131.www4.hp.com/uk/en/press/Commuting_Really_is_Bad_for_Your
_Health.html (stan z 10 maja 2012 r.).
322 McEwen B.S., „Allostasis and Allostatic Load: Implications for Neuropsychopharmacology”,
Neuropsychopharmacology, 2000, s. 108–24.
323 Fenske Mark, „Road Rage Stressing You Out? Crank the Tunes”, The Globe and Mail, 6 października
2010 r., www.theglobeandmail.com/life/health-and-fitness/health/conditions/road-rage-stressing-you-out-
crank-the-tunes/article1322066 (stan z 14 stycznia 2011 r.).
324 Aronsson G. i Rissler A., „Psychophysiological Stress Reactions in Female and Male Urban Bus
Drivers”, Journal of Occupational Health Psychology, 1998, s. 122–9.
325 Larson John i Carol Rodriguez, Road Rage to Road Wise: A Simple Step–by–Step Program to Help You
Understand and Curb Road Rage in Yourself and Others, Nowy Jork, Tom Doherty Associates, 1999.
326 Kiedy Instytut Gallupa i firma Healthways przeprowadziły odnośne ankiety wśród Amerykanów, okazało
się, że im dłuższy czas dojazdu, tym częściej dana osoba skarżyła się na chroniczny ból, podwyższony poziom
cholesterolu i ogólne niezadowolenie z życia. W najgorszej sytuacji znajdują się przy tym ludzie, którzy
zmuszeni są dojeżdżać przez ponad półtorej godziny. To właśnie w ich przypadku największe jest
prawdopodobieństwo, że będą stale niespokojni, zmęczeni i otyli. Ponadto osoby takie, znacznie rzadziej niż
ludzie odbywający codziennie krótsze podróże, skłonne są stwierdzić, że cieszą się życiem.
327 Crabtree Steve, „Wellbeing Lower Among Workers with Long Commutes: Back Pain, Fatigue, Worry All
Increase with Time Spent Commuting”, Gallup, 13 sierpnia 2010 r., www.gallup.com/poll/142142/wellbeing–
lower–among–workers–long–commutes.aspx (stan z 3 grudnia 2010 r.).
328 Condon Patrick M., Seven Rules for Sustainable Communities: Design Strategies for the Post Carbon
World, Waszyngton, D.C. Island Press, 2010), s. 23.
329 Wydział Handlu Toronto, „Toronto as a Global City: Scorecard on Prosperity – 2011”.
330 Williams-Derry Clark, „Study: More Roads = More Traffic”, Sightline Daily, 14 grudnia 2011 r.,
http://daily.sightline.org/2011/12/14/study-more-roads–more-traffic/ (stan z 3 marca 2012 r.).
331 Gatersleben i Uzzell, „Affective Appraisals of the Daily Commute”, s. 416–31.
332 O’Brien Catherine, „Sustainable Happiness: How Hapiness Studies Can Contribute to a More
Sustainable Future”, Canadian Psychology, 2008, s. 289–95.
333 Harms L., Jorritsma P. i Kalfs N., Beleving en beeldvorming van mobilitait, Haga, Kennisinstituut voor
Mobiliteitsbeleid, 2007.
334 Aby ujrzeć dzieje ludzkich metod poruszania się we właściwej perspektywie, spróbujcie sobie wyobrazić
okres od dnia, kiedy pierwszy człekokształtny stanął na nogi, jako spacer przez nowojorski Central Park,
wzdłuż wszystkich 51 kwartałów, od Harlemu aż po Midtown na Manhattanie. W trakcie całego tego spaceru
bylibyśmy myśliwymi – zbieraczami przez wiele tysięcy kroków, aż do momentu, kiedy bylibyśmy w stanie
dostrzec portiera hotelu Plaza na 59. ulicy. Epoka rolnictwa mieściłaby się niemal w sprincie przez tę
ruchliwą ulicę. W epokę miast wkroczylibyśmy dokładnie na chodniku przed hotelem. Natomiast lata, w
czasie których pozwoliliśmy, by to samochody odwalały za nas całą robotę, zajęłyby dystans mniejszy niż
wynosi głębokość jednego pokrytego czerwonym dywanem stopnia schodów przed jego głównymi drzwiami.
335 Porównanie dziejów ludzkości do spaceru przez cały Central Park oparte jest na poniższych danych.
Pojawienie się Australopiteka: 4 000 000 lat temu rewolucja neolityczna: 10 000 lat temu, sumeryjskie i
egipskie miasta z ciosanego kamienia: 3000 lat temu, długość Central Parku: około 4 km, szerokość 59.
ulicy: znacznie powyżej 9 metrów, szerokość nowojorskiego chodnika przy tejże ulicy: blisko 3 metry,
głębokość stopnia schodów: znacznie powyżej 10 centymetrów. Zob. Wright Ronald – A Short History of
Progress (Toronto, Anansi Press, 2004), s. 35–69; Stringer Chris i Robin McKie – African Exodus: The
Origins of Modern Humanity (Nowy Jork, Henry Holt, 1997); Cordain L., R.W. Gotshall i S.B. Eaton –
„Evolutionary Aspects of Exercise”, World Review of Nutrition and Dietics, 1997, s. 49–60; także na
podstawie rozmów z Ronaldem Wrightem.
336 Cordain, Gotshall i Eaton, „Evolutionary Aspects of Exercise”, s. 49–60.
337 Patricia Montemurri, „Excessive Sitting Linked to Premature Death in Women”, USA Today, 16 sierpnia
2011 r.,
http://usatoday30.usatoday.com/news/health/healthcare/health/healthcare/prevention/story/2011/08/Excessiv
e–sitting–linked–to–premature–death–in–women/49996086/1 (stan z 29 kwietnia 2013 r.).
338 Taylor Paul, „Boosting Your Brain Power Could Be a Walk in the Park”, The Globe and Mail, 14
października 2010 r., http://m.theglobeandmail.com/life/health/health-and-fitness/health/conditions/boosting-
your-brain-power-could-be-a-awalk-in-the-park/article623387/ (stan z 14 stycznia 2011 r.).
339 Przeciętny krok to około 75 centymetrów. Statystyczny student przemierzał zatem codziennie nieco ponad
siedem kilometrów, czyli znacznie więcej niż typowy Amerykanin.
340 Gloady Rick , „Walk Your Way to More Energy” inside CSULB, California State University, Long
Beach, 2006, www.csulb.edu/misc/inside/archives/vol_58_no_4/1.htm (stan z 12 sierpnia 2013 r.).
341 Illich Ivan , Energy and Equity, Nowy Jork, Harper & Row, 1974.
342 Howard John, Mastering Cycling, Champaign iL, Human Kinetics, 2010, s. 22.
343 Sightline Institute, „How Low–Carbon Can You Go: The Green Travel Ranking”,
www.sightline.org/maps/charts/climate-CO2byMode (stan z 3 marca 2012 r.).
344 Według U.S. Census Bureau, w roku 2010 76,6 procenta pracujących Amerykanów powyżej szesnastego
roku życia dojeżdżao do pracy w pojedynkę swymi samochodami. Około pięciu procent zatrudnionych na
zmianę wzajemnie podwoziło się do pracy, niespełna trzy procent chodziło piechotą, a tylko niecały jeden
procent jeździł na rowerze.
345 Komunikacja autobusowa w hrabstwie Clayton przewiozła dwa miliony pasażerów w roku 2009, zanim
rok później została zlikwidowana.
346 Oznacza to 72 minuty dziennie za kierownicą, tylko w drodze do pracy i z powrotem.
347 Goldberg David, Lawrence Frank, McCann Barbara, Chapman Jim i Kavage Sarah, „New Data for a
New Era: A Summary of the SMARTRAQ Findings”, Atlanta, SMARTRAQ, 2007.
348 Paumgarten Nick, „There and Back Again”, New Yorker, 16 kwietnia 2007 r.,
www.newyorker.com/reporting/2007/04/16/070416fa_fact_paumgarten (stan z 12 sierpnia 2013 r.).
349 Frank L., Saelens B., Powell K. i Chapman J., „Stepping Towards Causation: Do Built Environments or
Neighborhood and Travel Preferences Explain Physical Activity, Driving, and Obesity?”, Social Science &
Medicine, 2007, s. 1898–914.
350 Mieszkańcy dzielnic z szachownicą krzyżujących się ulic faktycznie pokonują samochodami o 26 procent
mniejsze dystanse niż ludzie żyjący pośród gąszczu ślepych uliczek.
351 Wieckowski Ania, „Back to the City”, Harvard Business Review, 10 maja 2010 r.,
http://hbr.org/2010/05/back-to-the-city/ar/1 (stan z 9 stycznia 2011 r.).
352 Vanderbilt Tom, Traffic: Why We Drive the Way We Do (and What It Says About Us) (Toronto, Knopf
Canada, 2008), s. 138.
353 Russell James S., „Facebook, Gehry Build Idea Factory for RipStik Geeks”, Bloomberg, 24 sierpnia
2012, www.bloomberg.com/news/2012-08-24/facebook-gehry-build-idea-factory-for-ripstik-geeks.html.
354 Schlossberg Marc, Agrawal Asha, Irvin Katja i Bekkouche Vanessa, How Far, by Which Route, and
Why? A Spatial Analysis of Pedestrian Preference, San Jose, Mineta Transportation Institute College of
Business, 2007.
355 McDonald John M., Stokes Robert J., Cohen Deborah A., Kofner Aaron i Ridgeway Greg K., „The Effect
of Light Rail Transit on Body Mass Index and Physical Activity”, American Journal of Preventive Medicine,
2010, s. 105–12.
356 Prawdziwą katastrofą dla zdrowia dzieci i ich poczucia swobody jest łączenie i powiększanie szkół. Jeśli
do szkoły jest ponad 1200 metrów, dzieci po prostu nie pójdą na lekcje piechotą. Taka wędrówka przekracza
już pewien próg wygody, a ponadto rodzice często są zdania, że to zbyt niebezpieczne, aby pozwolić
dzieciakom iść samym taki kawał drogi. W roku 2004 piechotą chodziło do szkoły niespełna trzynaście
procent dzieci, w porównaniu z połową w roku 1969. Wiele rozmaitych obaw sprawia, że w mieście rodzice
starają się ograniczyć dzieciom czas wolny, lecz na przedmieściach aż nadto realnym i wszechobecnym
zagrożeniem dla dzieci są nie tyle bandyci czy porywacze, co raczej samochody. Dzięki projektowaniu od
pokoleń „bezpiecznych” dróg, umożliwiających przy tym szybką jazdę, dzieci chodzące do szkoły na
przedmieściach stają wobec ponad piętnastokrotnie większego ryzyka uczestniczenia w wypadku niż
pasażerowie samochodów. W ramach ponurej ironii ludźmi, którzy potrącają zmierzające do szkoły dzieciaki,
są często rodzice innych uczniów.
357 Uniwersytet Michigan – „Why Don’t Kids Walk to School Anymore?”, Science Daily, 28 marca 2008 r.,
www.sciencedaily.com/releases/2008/03/080326161643.htm (stan z 9 stycznia 2011 r.); Condon, Seven Rules,
s. 4; Ernst Michelle i Lilly Shoup – „Dangerous by Design: Solving the Epidemic of Preventable Pedestrian
Deaths” (and Making Great Neighborhoods)”, Transportation for America/Surface Transportation Policy
Partnership, 2009.
358 Playfull City USA: KaBoom! National Campaign for Play – „Play Matters: A Study of Best Practices to
Inform Local Policy and Process in Support of Children’s Play”, Kaboom.org, 12 października 2009 r.,
http://kaboom.org/docs/documents/pdf/playmatters/Play_Matters_Case_Summaries.pdf (stan z 4
października 2012 r.).
359 Burnfield J.M. i Powers C.M., „Normal and Pathologic Gait”, w: Jeffery D. Placzek i David A. Boyce
(red.), Orthopaedic Physical Therapy Secrets (Filadelfia, Hanley and Belfus, 2006).
360 Badanie przeprowadzone wśród klientów zajmującego powierzchnię blisko dwudziestu hektarów
Kenaston Power Centre w Winnipeg w Kanadzie wykazało, że ludzie ci zachowywali się tak, jakby byli
przedstawicielami zupełnie innego gatunku niż mieszkańcy śródmieścia. Prawie żaden z nich nie miał ochoty
nawet na trzyminutowy spacer pomiędzy sklepem sieci Walmart a sąsiadującymi z nim supermarketami.
Wszyscy wskakiwali do samochodów i zaczynali szukać bliżej położonego miejsca parkingowego ilekroć
przenosili się ze sklepu do sklepu. Co trzeci z odwiedzających centrum handlowe Kenaston klientów
przeparkowywał samochód co najmniej dwukrotnie w ciągu jednej wizyty. Dlaczego zatem ludzie ci nie
chodzili piechotą, tak jak robi się w centrum? Klienci narzekali, że wędrówka pomiędzy poszczególnymi
marketami oznaczała wleczenie się wysypanymi żwirkiem poboczami ruchliwych arterii, obchodzenie rowów
odwadniających, przechodzenie przez wielkie połacie asfaltu lub wszystkie te trzy męczące czynności naraz.
W aplikacji Google Street View można zobaczyć, jak wygląda to miejsce: widziany z ciężarówki Google teren
pomiędzy supermarketem Safeway w centrum handlowym Kenaston a sklepem Walmart ciągnie się w
nieskończoność i jest opustoszały niczym arktyczna tundra.
361 Lorch Brian, „Auto-dependent Induced Shopping: Exploring the Relationship Between Power Centre
Morphology and Consumer Spatial Behaviour”, Canadian Journal of Urban Research, 2005, s. 364–84.
362 Frank L. i in., „Stepping Towards Causation”, s. 1898–914.
363 W roku 2006 miasto St. Petersburg na Florydzie stworzyło pasy dla rowerzystów na dwóch ulicach.
Średnia prędkość rowerzystów, nawet w tym często aż nazbyt upalnym mieście, wynosiła od siedemnastu do
dwudziestu kilometrów na godzinę zarówno przed, jak i po otwarciu wspomnianych pasów dla rowerów, co
daje około trzystu metrów na minutę.
364 Na podstawie rozmowy z Gregiem Raismanem z wydziału planowania miasta Portland, 2009.
365 Prędzej czy później każdy rowerzysta jest zmuszony poruszać się wśród aut – przede wszystkim dlatego,
że poniżej dopuszczalnej prędkości na jezdni na poziomie 30 km/h w ogóle nie buduje się separowanej
infrastruktury rowerowej, zaś przy prędkościach 40–50 km/h są to najczęściej pasy dla rowerów w jezdni.
Specyficzne dla Ameryki Północnej jest powszechne tworzenie pasów rowerowych, powstałych z wykrojenia
części szerokiej jezdni, ale oddzielonych fizycznie słupkami, separatorami itp. od poruszających się. Z całą
pewnością jednak istnieje korelacja między istnieniem dedykowanej, prawidowo zaprojektowanej
infrastruktury rowerowej a częstotliwością wybierania roweru jako codziennego środka transportu [przyp.
red.].
366 Hamilton–Baillie B., „Urban Design: Why Don’t We Do It in the Road?”, Journal of Urban Technology,
2004, s. 43–62.
367 Walker przypuszcza, że problem może być natury semiotycznej. Kiedy kierowcy widzą rowerzystę
noszącego kask, odczytują to jako sygnał, że jest on bardziej doświadczony i przewidywalny w swych
zachowaniach na drodze, więc pozostawiają sobie mniejszy margines błędu, kiedy go wyprzedzają. Badania
Walkera sugerują wręcz, że nosząc kask, rowerzyści zwiększają jedynie prawdopodobieństwo kolizji z ich
udziałem. Niezwykłe jest przy tym to, jak kierowcy zmieniają swoje zachowanie stosownie do niezupełnie
logicznych założeń. Na przykład kiedy Walker zakładał perukę z długimi włosami, mającą sugerować, że na
rowerze jedzie kobieta, wyprzedzający go kierowcy pozostawiali mu znacznie więcej miejsca. Na stronie
internetowej badacza ( www.drianwalker.com/overtaking/overtakingprobrief.pdf) obejrzeć można
fascynujące wykresy sporządzone na podstawie wyników jego eksperymentów.
368 Walker Ian, „Drivers Overtaking Bicyclists: Objective Data on the Effects of Riding Position, Helmet
Use, Vehicle Type and Apparent Gender”, Accident Analysis and Prevention, 2007, s. 417–25.
369 DeGroat Bernie, „Fewer Young, but More Elderly, Have Driver’s License”, The University Record
Online, University of Michigan, 5 grudnia 2011, http://ur.umich.edu/1112/Dec05_11/2933-fewer-young-but
(stan z 3 marca 2012 r.).
370 Ory i Mokhtarian, „When Is Getting There Half the Fun?”, s. 97–123.
371 Clark Andrew – „Want to Feel Less Stress? Become a Fighter Pilot, Not a Commuter”, The Guardian,
30 listopada 2004 r., www.guardian.co.uk/uk/2004/nov/30/research.transport (stan z 6 października 2012 r.).
372 Zob. http://www.boingboing.net/2003/04/15/gm-apologizes-for-fr.html.
IX
Miasta – swoboda ruchu, cz. II
Wolność
Samochody nie są w żaden sposób odpowiedzialne za nasze problemy z ruchem drogowym. Całą
winę ponoszą natomiast wadliwe drogi, które są zupełnie przestarzałe.
Norman Bel Geddes,373 1940