Professional Documents
Culture Documents
Wojna Makowa - Rebecca F. Kuang
Wojna Makowa - Rebecca F. Kuang
Karta tytułowa
CZĘŚĆ PIERWSZA
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
CZĘŚĆ DRUGA
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
CZĘŚĆ TRZECIA
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Podziękowania
Rebecca F. Kuang
Karta redakcyjna
Okładka
Dla Iris
R
ozbierz się.
– Co? – Rin aż zamrugała.
Urzędnik zerknął na nią znad swojej książeczki.
– Obowiązkowa procedura zapobiegania ściąganiu. Jeśli już
musisz, idź do niej. – Wskazał na drugą stronę pomieszczenia, gdzie
czekała jego koleżanka.
Rin z całych sił zaplotła ramiona na piersi i podeszła do
urzędniczki. Moment później została wprowadzona za parawan
i bardzo drobiazgowo przeszukana. Egzaminatorzy chcieli mieć
pewność, że nie przemyca ściągawki w żadnym z naturalnych
otworów ciała. Na koniec wciśnięto jej do ręki bezkształtny niebieski
worek.
– Załóż to – poleciła urzędniczka.
– Czy to naprawdę konieczne? – Podzwaniając zębami, Rin zaczęła
się rozbierać.
Fartuch egzaminacyjny okazał się na nią stanowczo za duży;
dłonie ginęły w fałdach materiału i Rin musiała kilka razy podwinąć
rękawy.
– Tak, konieczne. – Urzędniczka wskazała dziewczynie gestem
ławkę. – Przed rokiem aż u dwanaściorga kandydatów znaleźliśmy
wszyte w ubrania ściągawki. Musimy się zabezpieczyć. Otwórz usta.
Rin posłusznie wykonała polecenie.
Urzędniczka obejrzała jej język, unosząc go cienkim pręcikiem.
– Żadnych odbarwień, to dobrze. Oczy szeroko otwarte.
– Po co ktokolwiek miałby się narkotyzować przed egzaminem? –
zdziwiła się Rin, kiedy urzędniczka zajrzała jej pod powieki.
Odpowiedź nie padła.
Zadowolona kobieta odprawiła Rin skinieniem na korytarz, gdzie
w niezbyt zdyscyplinowanym szeregu czekali pozostali kandydaci
na studentów. Dłonie mieli wolne, a twarze jednakowo ściągnięte
niepokojem. Nie przynieśli ze sobą na egzamin żadnych przyborów
– ostatecznie pióra można było wydrążyć i ukryć w nich ruloniki
z rozwiązaniami zadań.
– Ręce przez cały czas będziecie trzymać na widoku –
zadysponował urzędnik, który wyszedł właśnie przed uczniów. –
Rękawów nie wolno opuszczać poniżej łokcia. Od tego momentu
przestajecie ze sobą rozmawiać. Kto będzie musiał się wysikać,
podniesie rękę. Z tyłu sali znajdziecie wiadro.
– A jak srać mi się zachce? – spytał jakiś chłopak.
Urzędnik zmierzył go przeciągłym spojrzeniem.
– No co? – rzucił chłopak tonem usprawiedliwienia. – Egzamin ma
trwać dwanaście godzin.
– We wzmiankowanej sytuacji – mężczyzna wzruszył ramionami –
postaraj się zrobić swoje po cichu.
Rin była od samego rana zbyt zdenerwowana, by przełknąć choć
kęs. Mdłości dostawała już na samą myśl o jedzeniu. Pęcherz i jelita
miała puste. Pełen był tylko jej umysł, niemal do rozpuku wypchany
oszałamiającą wielością matematycznych wzorów, wierszy, rozpraw
i ważnych dat historycznych, które miała przelać na karty
egzaminacyjnego kajetu. Była gotowa.
W sali egzaminacyjnej przygotowano miejsca dla setki
kandydatów. Ławki ustawiono w schludne rzędy po dziesięć. Na
blatach czekały ciężkie kajety, kałamarze i pędzelki pisarskie.
W większości pozostałych prowincji Nikan trzeba było odcinać od
świata całe ratusze, by pomieścić tysiące chętnych przystępujących
rokrocznie do egzaminu. Małe Tikany było jednak niewielką wioską
w Prowincji Koguta, zamieszkaną głównie przez chłopów
i obszarników. Tutejsze rodziny zdecydowanie bardziej
potrzebowały rąk do pracy w polu niż wykształconych na
uniwersytetach darmozjadów. W Tikany od zawsze wystarczała ta
jedna jedyna sala.
Rin weszła w ślad za pozostałymi uczniami i zajęła wyznaczone
miejsce. Wyobraziła sobie, jak muszą wyglądać z góry: równiutkie
kwadraty złożone z czarnych czupryn, identycznych niebieskich
fartuchów i brązowych drewnianych stołów. Ujrzała w duchu
mrowie bliźniaczych sal rozsianych po całym kraju, pomyślała
o tysiącach oczu wpatrzonych z nerwowym wyczekiwaniem
w wodne zegary.
Zęby Rin dzwoniły nieprzerwanie, wpadły w obłąkańcze staccato,
które – była pewna – musieli słyszeć wszyscy dokoła. I nie trzęsła się
wyłącznie z zimna. Ze wszystkich sił zacisnęła szczęki, lecz osiągnęła
tyle tylko, że dygotanie rozeszło się po całym ciele, ogarniając dłonie
i kolana. Pędzelek drżał w jej dłoni, spryskując blat czarnymi
kropelkami.
Chwyciła go mocniej i nakreśliła na okładce egzaminacyjnego
kajetu swoje nazwisko w pełnym brzmieniu. Fang Runin.
Nie ją jedną dręczyły nerwy. Już w tej chwili spod tylnej ściany
sali dolatywały odgłosy wymiotów. Rin chwyciła się za przegub,
zamknęła palce na śladach oparzeń, zaczerpnęła głęboki haust
powietrza. Skup się.
Stojący w rogu zegar wodny odezwał się cichym kurantem.
– Zaczynajcie – rzucił egzaminator.
Okładki setki kajetów zafurkotały niczym skrzydła zrywającego
się do lotu stada wróbli.
Przez kilka następnych dni Nezha nie odezwał się do Rin słowem.
Nie musiał. Jego pełni uwielbienia akolici nie tracili ani jednej
okazji, by jej dopiec. Młody arystokrata okazał się błyskotliwym
manipulatorem – kiedy już uczynił dziewczynę kozłem ofiarnym
całego roku, mógł się ograniczyć do obserwacji.
Również Venka, obsesyjnie wręcz przywiązana do Nezhy,
dogryzała Rin, gdy tylko miała taką możliwość. Niang zachowywała
się bardziej przyzwoicie; nie pokazywała się z Rin publicznie, ale
przynajmniej rozmawiała z nią w kwaterze.
– Może spróbuj go przeprosić? – szepnęła pewnej nocy, kiedy
Venka już spała.
Przeprosiny były ostatnim, na co Rin miała ochotę. Nie zamierzała
skapitulować i połechtać tym samym ego chłopaka.
– Sam chciał się bić – warknęła. – Nie moja wina, że dostał, na co
zasłużył.
– To nie ma znaczenia – odparła Niang. – Powiedz po prostu, że
przepraszasz, a on o wszystkim zapomni. Jemu zależy po prostu na
szacunku.
– Za co niby mam go szanować? – rzuciła ostro Rin. – Jak dotąd
niczym sobie mojego szacunku nie zaskarbił. Plącze się po akademii
napuszony jak paw i tyle. Jakby to, że urodził się w Sinegardzie, było
czymś wyjątkowym.
– Przeprosiny w niczym ci nie pomogą – wtrąciła Venka. Jak się
okazało, wcale nie spała. – A sinegardczycy są wyjątkowi. Nezha
i ja... – Venka uwielbiała mówić „Nezha i ja” – przygotowywaliśmy
się do wstąpienia do akademii prawie od urodzenia. Mamy to we
krwi. To nasze przeznaczenie. A ty? Jesteś nikim. Zwykłą przybłędą
z południa. W ogóle nie powinno cię tu być.
Rin, rozpalona nagłym gniewem, usiadła na posłaniu.
– Venka! Zdałam ten sam egzamin co wy. Mam pełne prawo tutaj
studiować!
– Przyjęli cię dla statystyk – wypaliła Venka. – Rozumiesz chyba,
keju musi wyglądać na uczciwy egzamin.
Venka była mocno irytująca, ale Rin nie miała czasu ani energii, by
się nią specjalnie przejmować. Po kilku dniach przestały na siebie
powarkiwać, aczkolwiek wyłącznie dlatego, iż były zbyt wyczerpane,
by w ogóle rozmawiać. Kiedy wyznaczone na ten tydzień sesje
treningowe dobiegły końca, zwlokły się do kwatery z mięśniami
bolącymi tak, że ledwie były w stanie chodzić. Rozebrały się bez
słowa i padły na prycze.
Niemal natychmiast obudził je łoskot. Ktoś dobijał się do drzwi.
– Wstawaj! – rzucił Raban, kiedy Rin otworzyła.
– Co do...
– Wy też. Prędko! – Kadet spojrzał ponad jej ramieniem na Venkę
i Niang, z których łóżek płynęły nieartykułowane pomruki.
– Ale o co chodzi? – burknęła Rin, przecierając oczy. – Za sześć
godzin mamy zamiatać.
– Chodźcie i bez gadania.
Nie przestając marudzić, dziewczęta narzuciły koszule i wyszły do
czekających na zewnątrz Rabana i chłopców.
– Jeśli to coś w rodzaju kocenia pierwszaków, to chciałbym wrócić
do łóżka – powiedział Kitaj. – Jestem już dostatecznie zastraszony
i pognębiony. Dajcie mi się wyspać.
– Zamknąć się i za mną. – Nie dodając ni słowa, Raban ruszył
w kierunku lasu.
By dotrzymać mu tempa, musieli pobiec. Rin początkowo uznała,
że poprowadzi ich w głąb porastającej stok góry kniei, lecz był to
jedynie skrót. Po minucie wyszli spomiędzy drzew przed główną
salą treningową. Wewnątrz paliły się światła, słychać było donośne
głosy.
– Znowu jakieś zajęcia? – jęknął Kitaj. – Na Wielkiego Żółwia, ja
chyba zastrajkuję.
– Nie bój się, to nie zajęcia. – Z jakiegoś tajemniczego powodu
Raban wydawał się niezwykle podekscytowany. – Do środka!
Mimo że wciąż słyszeli stłumione krzyki, sala okazała się pusta.
Zaczęli się sennie rozglądać, lecz kadet przywołał ich skinieniem
i sprowadził po schodach do piwnicy. Na dole tłumek starszych
studentów tłoczył się pośrodku pomieszczenia. Cokolwiek się tam
działo, budziło niesłychane emocje. Rin zapuściła żurawia, by
zerknąć ponad głowami kadetów, lecz zobaczyła jedynie zbite ciała.
– Uwaga, młodzież prowadzę! – zawołał Raban i powiódł swą
nieliczną grupkę prosto w ciżbę. Operując z wigorem łokciami,
wyrąbał im drogę i po chwili ujrzeli przyczynę powszechnej
ekscytacji. W podłodze ziały dwie pokaźne jamy o średnicy
przynajmniej dziewięciu stóp i głębokie na jakieś sześć. Znajdowały
się tuż obok siebie i otoczone były dla bezpieczeństwa widzów
metalowymi barierkami poprowadzonymi na wysokości talii. Jedna
z jam była pusta. W drugiej natomiast, z zaplecionymi na piersi
rękoma, stał mistrz Sonnen.
– Sonnen sędziuje za każdym razem – powiedział Raban. – Padło
na niego, ponieważ jest najmłodszy.
– Sędziuje? Ale co? – zapytał Kitaj.
Raban odpowiedział szerokim uśmiechem.
Od tego dnia przez cztery długie miesiące Rin zrywała się codziennie
przed świtem, co sił w nogach zbiegała przez przełęcz do miasta,
odwiedzała dzielnicę rzeźników i odbierała Sunziego. Następnie,
z przytroczonym do grzbietu prosięciem, wbiegała z powrotem na
szczyt. Wybierała przy tym dłuższą, obiegającą akademię trasę. Nie
chciała, by ktokolwiek z kolegów zobaczył ją galopującą po górskich
ścieżkach z kwiczącą świnią na plecach.
W efekcie często spóźniała się na medycynę.
– Gdzieś ty była, do cholery? I czemu cuchniesz jak tucznik? –
Kitaj zmarszczył nos, gdy zajęła miejsce obok niego.
– Wnosiłam na górę żywą świnię – rzuciła. – Z rozkazu
kapryśnego szaleńca. W ramach poszukiwań wyjścia z sytuacji.
Rozumiała, że to prawdopodobnie przejaw czystej desperacji, lecz
chwila wymagała podjęcia środków ostatecznych. Dlatego też całą
nadzieję na utrzymanie się na uczelni złożyła w rękach miejscowego
wariata. Po pewnym czasie zaczęła siadać w ostatnim rzędzie, by
nikt nie wyczuł smrodu Sunziego, jaki pozostawał na jej ubraniu po
każdej wizycie w sklepiku wdowy Maung.
Nie miało to jednak większego znaczenia. Koledzy z roku omijali
Rin coraz szerszym łukiem.
Czasami, gdy już udało się Rin postawić niemal właściwe pytanie,
odsyłał ją do biblioteki, gdzie miała szukać odpowiedzi na własną
rękę.
Kiedy zapytała, gdzie praktykowano tradycję wcześniej,
wyznaczył jej beznadziejną misję poszukiwania informacji
o wszystkim, co dziwne i tajemnicze. Kazał jej czytać teksty
traktujące o starożytnych lunatykach z wysp południowych i ich
uzdrawiających duszę ziołach. Polecił jej składać długie, pisemne
raporty na temat wioskowych szamanów z północnych Rubieży,
opisywać ich praktyki wprowadzania się w ekstatyczny trans
i przenoszenia własnego ducha do ciał orłów. Zmusił ją, by
zapoznała się z gromadzonymi przez dekady świadectwami
wieśniaków z południa cesarstwa, którzy utrzymywali, iż posiadają
zdolność jasnowidzenia.
– Jakim słowem opisałabyś ich wszystkich? – spytał w końcu.
– Dziwacy. Część to ludzie obdarzeni prawdziwym talentem, część
jedynie udawała. – Poza tym nie widziała nic, co łączyłoby całą tę
grupę. – A ty jakiego użyłbyś słowa?
– Ja nazwałbym ich szamanami – powiedział. – Ludźmi zdolnymi
obcować z bogami.
Kiedy spytała, co właściwie ma na myśli, mówiąc o bogach,
przykazał Rin studiować religie. Nie jedną religię Nikaryjczyków –
ale religie całego świata, także te najstarsze, powstałe u zarania
czasu.
– A co wszyscy mamy na myśli, kiedy mówimy o bogach? –
zapytał. – Po co nam bogowie? Jaką rolę pełni bóg w społeczeństwie?
Przyjrzyj się tym kwestiom i wróć do mnie z odpowiedziami.
Po tygodniu miała w rękach gotowy raport – we własnej opinii
genialny – naświetlający różnice między tradycjami religijnymi
Nikaryjczyków i Hesperian. Gdy spotkali się z Jiangiem w ogrodzie,
z dumą przedstawiła swoje wnioski.
Hesperianie mieli tylko jeden kościół. Wyznawali wiarę w jedną
boską istotę: Świętego Stwórcę, oddzielonego i wyniesionego ponad
wszystkie sprawy śmiertelników, którego odzwierciedleniem jest
człowiek. Rin argumentowała, że ów bóg, ten potężny Stwórca,
stanowi narzędzie pozwalające rządzącym Hesperią klasom
utrzymywać porządek społeczny. Kapłani Zakonu Świętego Stwórcy
nie piastowali politycznych stanowisk, lecz posiadali większy wpływ
na życie kulturalne poddanych niż oficjalne władze. Ponieważ
Hesperia była dużym krajem bez podziału na poszczególne stany
i bez zarządzających nimi możnowładców, rządy prawa wymuszano
na drodze rozpowszechniania legitymizujących moralne reguły
mitów.
Z cesarstwem sprawa miała się odwrotnie. Rin określiła Nikan
mianem krainy przesądnych ateistów. Oczywiście bóstw nie
brakowało i tutaj, było ich wręcz zatrzęsienie, lecz podobnie jak
Fangowie, większość Nikaryjczyków wykazywała się religijnością
jedynie wówczas, gdy tego potrzebowała. Wędrujący mnisi stanowili
drobny procent ludności cesarstwa i postrzegano ich raczej jako
kuratorów przeszłości niż reprezentantów instytucji obdarzonej
rzeczywistą władzą.
Bogowie Nikan byli legendarnymi herosami, utrwalonymi
kulturowo symbolami, ikonami, o których przypominano sobie
z okazji ważnych wydarzeń w rodzaju ślubów, narodzin czy śmierci.
Stanowili personifikacje żywionych przez Nikaryjczyków uczuć. Nikt
jednak nie wierzył, że człowieka, który zapomni zapalić kadzidełko
ku czci Lazurowego Smoka, naprawdę czeka pechowy rok. Nikt nie
sądził, że można ochronić bliskich przed złem dzięki modłom do
Wielkiego Żółwia. Nikaryjczycy praktykowali te rytuały, powtarzali
odpowiednie sekwencje ruchów, ponieważ czerpali z tego
specyficzną pociechę, był to dla nich wygodny sposób wyrażenia
niepokoju, z jakim obserwowali koleje własnego losu.
– Tak więc, zarówno na wschodzie, jak na zachodzie, religia jest
konstruktem społecznym – podsumowała Rin. – Różnica sprowadza
się do sposobu jej wykorzystania.
Jiang przez całą prezentację słuchał uważnie. Kiedy dziewczyna
umilkła, jak mały chłopiec wypuścił powietrze z nadętych policzków
i pomasował sobie skronie.
– Czyli uważasz, że nikaryjska religia to zwykły przesąd?
– Nikaryjska religia jest systemem zbyt chaotycznym, by zawierać
choć ziarno prawdy – odparła. – Są czterej bogowie główni: Smok,
Tygrys, Żółw i Feniks. Potem mamy całą czeredę bóstw domowych,
lokalnych bożków opiekuńczych, bogów zwierzęcych, bogów rzek,
bogów gór... – wyliczała na palcach. – Jak mogliby wszyscy istnieć
w tej samej przestrzeni? W jaki sposób duchowa dziedzina miałaby
przetrwać, gdyby wszystkie te istoty wiecznie zmagały się o prymat?
Najlepsza odpowiedź brzmi tak: kiedy w Nikan mówimy o bogach,
mamy na myśli bajeczki. Nic więcej.
– Zatem nie wierzysz w bogów? – upewnił się Jiang.
– Wierzę w nich tak samo, jak wszyscy Nikaryjczycy – odparła. –
Wierzę w bogów rozumianych jako byty kulturowe. Jako metafory.
Jako punkty odniesienia potrzebne w chwilach bezradności, by
człowiek mógł poczuć się bezpiecznie. W bogów będących
manifestacjami naszych neuroz. Ale z pewnością nie wierzę w nich
jak w istoty realnie istniejące. Nie jak w byty mające rzeczywisty
wpływ na bieg wszechświata.
Mówiła z poważną miną, lecz nie do końca zgodnie z prawdą. Rin
przeczuwała bowiem, że coś naprawdę istnieje. Zdawała sobie
sprawę, że na jakimś poziomie kosmos jest czymś więcej niż
światem konkretnych, materialnych przedmiotów. W głębi serca nie
była aż taką sceptyczką, jaką udawała.
Niemniej wiedziała też, że najskuteczniejszą metodą na
wydobycie z Jianga jakichkolwiek wyjaśnień jest zajęcie pozycji
radykalnych. Argumentując w ten sposób, zmuszała mistrza do
równie zdecydowanych kontrataków.
Tego dnia jednak wciąż nie chwytał przynęty, więc podjęła:
– Jeżeli istnieje jakiś boski stwórca, najwyższy autorytet moralny,
to dlaczego dobrych ludzi spotykają złe rzeczy? I dlaczego w ogóle
ten bóg stworzył ludzi takimi, jakimi są? Na pierwszy rzut oka widać
przecież, że jesteśmy niedoskonali.
– Ale z drugiej strony, jeżeli nic nie jest boskie, to dlaczego
przypisujemy boskość postaciom z mitologii? – odparł Jiang. – Po co
bić pokłony przed Wielkim Żółwiem? Przed Ślimaczą Boginią Nüwą?
Dlaczego ludzie palą niebianom kadzidełka? Wiara w dowolną
religię wymaga poświęceń. Po co ubodzy nikaryjscy chłopi z pełną
świadomością składają ofiary istotom, które są jedynie mitami? Kto
na tym zyskuje? Jak się to wszystko zaczęło?
– Tego nie wiem – przyznała Rin.
– Więc się dowiedz. Dowiedz się, jaka jest istota kosmosu.
Rin uznała, że nieco nierozsądnie jest prosić ją o rozwiązanie
zagadki, nad którą od tysiącleci bezskutecznie głowią się tabuny
filozofów i teologów, lecz posłusznie wróciła do biblioteki.
Skąd przyniosła jeszcze większą liczbę pytań.
– Ale jaki właściwie związek ze mną ma istnienie bądź
nieistnienie bogów? Czemu początek wszechświata jest w ogóle
istotny?
– Dlatego że stanowisz jego część. Ponieważ istniejesz. A jeśli nie
chcesz być maleńką drobiną bytu, pyłkiem, który nie rozumie
swojego miejsca w ogólnej sieci istnienia, będziesz drążyć dalej.
– Po co mi to?
– Bo wiem, że pragniesz mocy. – Jiang ponownie stuknął palcem
w ten punkt na czole Rin. – A w jaki sposób zamierzasz zaczerpnąć
boskiej siły, skoro nie rozumiesz, czym są bogowie?
Rin powinna była zabić generała od razu, kiedy jeszcze gramolił się
spod kamieni i cegieł. Powinna była zabrać Nezhę i umknąć.
Powinna była zrobić cokolwiek.
Kończyny jednak nie słuchały nadsyłanych przez mózg rozkazów;
nerwy nie rejestrowały niczego z wyjątkiem strachu i rozpaczy.
Siedziała na ziemi sparaliżowana i czuła, jak serce obija się jej
o żebra.
Generał dźwignął się chwiejnie na nogi. Wykonał w ich stronę
niepewny krok, potem drugi. Nie miał już hełmu. Kiedy na nich
spojrzał, Rin wstrzymała oddech. Eksplozja zdarła Mugeńczykowi
połowę twarzy, spod płatów obwisłej skóry wyglądała przerażająco
uśmiechnięta trupia czaszka.
– Nikaryjskie bydło! – warknął i ruszył prosto na nich.
Zahaczył stopą o sflaczałe truchło jednego ze swoich żołnierzy.
Nie poświęcając mu jednego spojrzenia, odtrącił je na bok
kopnięciem jak śmieć. Nawet na moment nie odrywał wściekłego
wzroku od Rin i Nezhy.
– Zakopię was.
Nezha wydał z siebie lękliwy jęk.
Ramiona Rin wreszcie zareagowały. Spróbowała podnieść kolegę,
lecz strach osłabił jej nogi. Nie zdołała ustać.
Cień generała zamajaczył tuż nad nimi. Zamachnął się halabardą.
Na poły oszalała z paniki Rin cięła mieczem dziko ku górze, ostrze
zakreśliło szeroki łuk. I bezsilnie brzęknęło, zderzając się ze zbroją
na piersi generała.
Oficer zacisnął skrytą w rękawicy dłoń na wąskiej klindze
i wyszarpnął dziewczynie broń. Jego palce pozostawiły na stali
wyraźne wgłębienia.
Roztrzęsiona przestała się nawet szarpać. Poderwał ją za kołnierz
i rzucił na rumowisko. Uderzyła głową o cegłę; oczy zasnuła jej
czerń, w której eksplodowały jaskrawe plamki, a potem pojawiła się
mglista pustka. Zamrugała powoli i powracający wzrok ukazał jej
generała unoszącego halabardę nad bezwładnie leżącym Nezhą.
Otworzyła usta do krzyku dokładnie w chwili, w której generał
wraził szpikulec broni prosto w brzuch chłopaka. Nezha wydał
z siebie wysoki, żałosny pisk. Drugie pchnięcie uciszyło go na dobre.
Szlochając ze strachu, Rin sięgnęła ręką do kieszeni. Wyciągnęła
garść maku i wsypała go sobie do buzi. Moment później Mugeńczyk
zauważył, że dziewczyna nadal się rusza.
– O nie! Nie pozwolę – wycedził, chwytając Rin za bluzę na
piersiach. Przyciągnął ją bliżej i wykrzywił zdrową połowę twarzy
w ohydnym uśmiechu. – Dość już nikaryjskich czarów. Nawet
bogowie nie zdołają zamieszkać w martwym naczyniu.
Rin szarpała się wściekle w uścisku generała, łapczywie chwytała
powietrze mokrymi od łez ustami. Głowa pulsowała tępym bólem.
Miała wrażenie, że szybuje, że pływa w ciemności. Nie miała pojęcia,
czy to pierwsze efekty działania maku, czy skutek odniesionych
obrażeń. Albo właśnie umierała, albo czekało ją spotkanie z bogami.
Jedno zresztą wcale nie wykluczało drugiego.
Proszę, modliła się w duchu. Proszę, przybądźcie. Zrobię
wszystko.
Runęła twarzą naprzód w otchłań; ponownie znalazła się
w tunelu prowadzącym do niebiańskiej bramy, znowu wzbijała się
z szaleńczą prędkością ku górze, ku nieznanemu. Brzegi pola jej
widzenia zajęła czerń, zaraz potem ujrzała znajomą czerwień,
szkarłat, który przesłonił Rin oczy, przyciemniając wszystko niczym
soczewka z malowanego szkła.
I pojawiła się przed nią Kobieta. Kobieta wyciągnęła do niej rękę,
lecz...
– Zejdź mi z drogi! – wydarła się Rin. Nie miała czasu na rozmowy
z opiekuńczymi zjawami, nie miała czasu wysłuchiwać przestróg –
potrzebowała bogów, potrzebowała swojego boga.
Z najwyższym zdumieniem stwierdziła, iż Kobieta posłuchała.
Rin przebiła barierę i pomknęła jeszcze wyżej. Przeniosła się do
sali tronowej bóstw, trafiła do Panteonu. Tym razem wszystkie
cokoły były puste. Wszystkie z jednym wyjątkiem.
Ujrzała glorię cudownego ognia. W umyśle dziewczyny rozległ się
potężny, straszliwy głos. Jego echo wypełniło cały wszechświat.
Mogę obdarzyć cię mocą.
Ledwie mogła oddychać, szamotała się, lecz generał z każdą
chwilą wzmacniał chwyt, zaciskał palce na jej szyi.
Mogę obdarzyć cię mocą pozwalającą obalać imperia. Sprawię, iż
będziesz trawić wrogów płomieniem, dopóki ich kości nie obrócą się
w popiół. Obdarzę cię tym i nie tylko tym. Wiesz, czego chcę w zamian.
Znasz warunki.
– Dam wszystko... – wycharczała dziewczyna. – Oddam, co
zechcesz.
Wszystko.
W sali tronowej zerwał się nagły podmuch wiatru. Rin wydało się,
że słyszy skrzekliwy rechot.
Otworzyła oczy. Zawroty głowy ustąpiły. Poderwała dłonie
i zamknęła je na przegubach generała. Była śmiertelnie osłabiona;
jej dotyk powinien przypominać muśnięcie piórka. A jednak
Mugeńczyk zawył. Wypuścił dziewczynę, a kiedy podrzucił ręce do
ciosu, zauważyła na jego nadgarstkach czerwone, obrzydliwe bąble
poparzeń.
Kucnęła i uniosła łokcie nad głowę, tworząc z nich politowania
godną tarczę.
Tuż przed nią buchnęła ściana ognia. Żar omiótł jej twarz. Generał
zatoczył się do tyłu.
– Nie. – Otworzył szeroko usta w niedowierzaniu. Patrzył na nią,
jakby nagle stała się kimś innym. – Nie ty...
Rin z trudem podniosła się na nogi. Płomienie wciąż przed nią
tańczyły, płomienie, nad którymi nie miała władzy.
– Ty nie żyjesz! – zawołał generał. – Zabiłem cię!
Wyprostowała powolnym ruchem grzbiet, z jej dłoni strzelił
ogień, czerwone snopy, które objęły ich oboje, nie pozwalając na
ucieczkę. Mężczyzna zawył z bólu, gdy pożoga liznęła jego otwarte
rany, krwawe dziury ziejące na twarzy i na całym ciele.
– Widziałem, jak płoniesz! Widziałem, jak wszyscy płoniecie!
– Nie ja – wyszeptała, skierowała ręce prosto na generała
i rozcapierzyła palce.
Ogień rozgorzał na dobre. Rin czuła w sobie dziwne skurcze,
jakby płomienie wydzierały się na wolność wprost z jej trzewi, z jej
ciała. Ogień przepływał przez nią, nie czyniąc szkody, lecz
unieruchamiając. Stała się dla niego kanałem, przekaźnikiem. Nie
panowała nad nim, ponieważ knot świecy nie rządzi płomykiem;
lgnął do dziewczyny, spowijał ją.
Oczyma duszy zobaczyła Feniksa gorejącego na swoim cokole
w Panteonie. Patrzył. Śmiał się.
Języki ognia przesłoniły generała, widziała jedynie kontur
sylwetki, zarys padającej na ziemię zbroi, składającej się w pół,
klęczący pagórek czegoś, co nie tyle było człowiekiem, co spalonym
mięsem, węglem i stalą.
– Dość – szepnęła. Proszę, przestań już, dodała w myślach.
Ogień jednak szalał w najlepsze. Niewyraźny kształt, który kilka
chwil temu był jeszcze mugeńskim oficerem, runął na plecy
i skurczył się. Obrócił się w kulę ognia, która malała, malała, aż
wreszcie wygasła.
– Proszę, już dosyć. – Wargi miała spierzchnięte, popękane; kiedy
nimi poruszała, krwawiły.
A pożoga huczała coraz głośniej. Rin przestała cokolwiek słyszeć;
żar nie pozwalał jej zaczerpnąć tchu. Osunęła się na kolana,
zacisnęła powieki, ukryła twarz w dłoniach.
Błagam cię, rzuciła w duchu.
Oczyma duszy zobaczyła, że Feniks poruszył się gwałtownie,
jakby poirytowany. Rozpostarł szeroko potężne płomieniste skrzydła
i zamachał nimi.
Droga do Panteonu nagle się zamknęła.
Rin zachwiała się i upadła.
Gdy Kitaj wraz z Drugą Dywizją wyruszył do Golyn Niis, nie było już
komu dotrzymywać Rin towarzystwa. Zabijała czas, śpiąc. Senna
czuła się zresztą przez cały czas, zwłaszcza po posiłkach. Sypiała
snem ciężkim i wypranym z marzeń. Przyszło jej do głowy, że mogą
faszerować jej posiłki narkotykami. W pewnym sensie była im za to
niemal wdzięczna. Znacznie gorzej się czuła, siedząc sam na sam
z własnymi myślami. Teraz, odkąd zdołała przywołać boga, nie była
już bezpieczna. Nie czuła się też potężna. Tkwiła zamknięta
w piwnicy. Straciła zaufanie dowódców. Połowa jej kolegów nie żyła
albo właśnie umierała. Jej mistrz zaginął, a ona sama została
ubezwłasnowolniona dla bezpieczeństwa swojego i wszystkich
dokoła. Jeżeli tak miało wyglądać życie Speerytki – o ile rzeczywiście
nią była – to Rin nie była pewna, czy gra jest warta świeczki.
Spała, a kiedy nie potrafiła się już zmusić do snu, zwijała się
w kącie w ciasny kłębek i płakała.
Szóstego dnia aresztu obudziło ją skrzypienie otwieranych drzwi. Do
środka zajrzał Irjah, a kiedy zauważył, że dziewczyna nie śpi, wszedł
i pospiesznie zamknął za sobą.
– Mistrzu Irjah... – Rin wstała i poprawiła na sobie wymiętą bluzę.
– Od niedawna generale Irjah – sprostował. Nie wydawał się
szczególnie zachwycony. – Ofiary pociągają za sobą awanse.
– Generale – poprawiła się. – Przepraszam.
– Na tym etapie to nie ma większego znaczenia. – Wzruszył
ramionami i skinął, by usiadła. – Jak się miewasz?
– Jestem zmęczona, generale. – Usiadła ze skrzyżowanymi nogami
na podłodze, piwnicy nie wyposażono w krzesła ani stołki. Irjah po
chwili wahania poszedł w jej ślady.
– No tak... – Złożył dłonie na kolanach. – Mówią, że jesteś
Speerytką.
– Jak wiele wiesz, generale? – spytała nieśmiało. Czy Irjah miał
świadomość, że przyzwała ogień? Czy zdawał sobie sprawę, czego
nauczył ją Jiang?
– Po drugiej wojnie wychowywałem Altana – odpowiedział. –
Wiem.
Rin poczuła głęboką ulgę. Skoro Irjah wiedział, jaki był Altan i do
czego są zdolni Speeryci, to na pewno mógł za nią poręczyć,
przekonać oficerów milicji, że nie stanowi zagrożenia –
przynajmniej nie dla nich.
– W twojej sprawie zapadła już decyzja – ogłosił.
– Nie miałam pojęcia, że ktoś w ogóle o mnie rozmawia – wtrąciła.
Irjah rzucił jej uśmiech, który nie rozświetlił mu oczu.
– Wkrótce otrzymasz swój przydział. Zostaniesz przeniesiona.
– Naprawdę? – Nagle podekscytowana wyprostowała plecy.
Wypuszczą ją! Nareszcie! – Generale, miałam nadzieję służyć
w Dwójce, z Kitajem...
– Nie wcielą cię do Dwójki. – Irjah nie pozwolił jej dokończyć. –
Ani do żadnej innej z dwunastu dywizji.
– To znaczy... Co? – Złe przeczucia w jednej chwili wyparły
uniesienie. Zaszumiało jej w uszach.
Wyraźnie zakłopotany Irjah poruszył nerwowo kciukami.
– Możnowładcy uznali, że najlepszym rozwiązaniem będzie, jeśli
wstąpisz do cike.
Przez chwilę po prostu siedziała i patrzyła na generała z ogłupiałą
miną.
Cike? Owiana niesławą Trzynasta Dywizja, pozostająca na
usługach cesarzowej formacja zabójców? Wyzuci z honoru
mordercy, niemogący liczyć na sławę i zaszczyty? Oddział ludzi tak
nikczemnych i plugawych, że wszyscy w milicji woleli udawać, że
nie istnieje?
– Rin, rozumiesz, co przed chwilą powiedziałem?
– Cike? – powtórzyła dziewczyna.
– Tak.
– Wysyłacie mnie do tych potworów? – rzuciła łamiącym się
głosem. Niespodziewanie zebrało jej się na płacz. – Do Cudacznej
Dziatwy?
– Cike to taka sama formacja milicji jak pozostałe – zapewnił
pospiesznie Irjah sztucznie kojącym tonem. – To chwalebna służba.
– To banda wyrzutków i nieudaczników! Przecież oni...
– ...służą cesarzowej jak reszta armii.
– Ale ja... – Rin głośno przełknęła ślinę. – Myślałam, że jestem
dobrym żołnierzem.
– Och, Rin. – Oblicze Irjaha złagodniało. – Jesteś. Jesteś
niewiarygodnie dobrym żołnierzem.
– Dlaczego więc nie mogę wstąpić do prawdziwego wojska? – Była
aż boleśnie świadoma, jak dziecinnie brzmią jej skargi. Biorąc
jednak pod uwagę kontekst, uznała, że ma prawo zachować się jak
mała dziewczynka.
– Wiesz dlaczego – odparł półgłosem Irjah. – Speeryci nie walczyli
u boku żołnierzy dwunastu prowincji od czasów ostatniej wojny
makowej. A i wcześniej współpraca była zwykle... niełatwa.
Rin znała historię. Wiedziała, do czego pije generał. Kiedy
Speeryci po raz ostatni poszli do boju wraz z milicją, uważano ich za
barbarzyńskie dziwadła, podobnie jak obecnie mówiono o cike.
Speeryci zbyt łatwo wpadali w szał i wszczynali walki we własnych
szeregach; byli niebezpieczni dla wszystkich w pobliżu, zarówno
przyjaciół, jak i wrogów. Rozkazy co prawda wykonywali, lecz nigdy
precyzyjnie; informowano ich jedynie o celach i założeniach
operacji, ponieważ żadnemu oficerowi nie udało się ich nigdy
nakłonić do zrealizowania bardziej wyrafinowanych manewrów.
– Milicja nienawidzi Speerytów.
– Milicja się Speerytów boi – poprawił Irjah. – Nikaryjczycy nigdy
nie radzili sobie z rzeczami, których nie rozumieli, a mieszkańcy
Speer od zawsze sprawiali, że czuliśmy się nieswojo. Zakładam, że
już wiesz, z jakiego powodu.
– Tak, generale.
– Osobiście zarekomendowałem odesłanie cię do cike. I zrobiłem
to dla ciebie, dziecko. – Spojrzał jej prosto w oczy. – Rywalizacja
pomiędzy możnowładcami nigdy na dobre nie wygasła, sojusz
zawarty za panowania Smoczego Cesarza niewiele w tej sprawie
zmienił. Może i szeregowi żołnierze cię nienawidzą, ale każdy
z dwunastu możnowładców z rozkoszą położyłby łapę na Speerytce.
Dywizja, do której byś wstąpiła, zyskałaby niczym
nieusprawiedliwioną przewagę nad pozostałymi. A całej reszcie taka
nierównowaga sił byłaby bardzo nie w smak. Gdybym wcielił cię do
którejkolwiek dywizji, znalazłabyś się w poważnym
niebezpieczeństwie ze strony jedenastu innych.
– No ale... – O tym nie pomyślała. – Ale przecież w milicji służy już
Speeryta – przypomniała. – Jest przecież Altan?
Broda Irjaha zafalowała.
– Chciałabyś może poznać swojego dowódcę?
– Co? – Aż zamrugała. Przestawała cokolwiek rozumieć.
Irjah odwrócił się do drzwi i zawołał:
– Możesz już wejść!
Drzwi stanęły otworem. Wszedł przez nie mężczyzna wysoki
i smukły; zamiast munduru milicji nosił czarną, pozbawioną
wszelkich dystynkcji bluzę. Do pleców miał przypasany srebrny
trójząb.
Rin przełknęła ślinę i stłumiła absurdalną chęć poprawienia
fryzury. Poczuła na twarzy znajome rumieńce; żar ogarnął ją aż po
czubki uszu.
Odkąd widzieli się ostatnim razem, przybyło mu blizn, dwie
świeże szramy przecinały jego przedramię, a jedna biegła przez
twarz – od zewnętrznego kącika lewego oka po prawą stronę
żuchwy. Włosów nie strzygł już tak schludnie jak na uczelni,
rozrosły się dziko i bujnie, jakby od miesięcy nie poświęcił im chwili
uwagi.
– Cześć – przywitał się Altan Trengsin. – Wspominałaś coś
o wyrzutkach i nieudacznikach?
– Kiedy już się ich pozna, cike wcale nie są tacy straszni –
powiedział, gdy wychodzili razem z piwnicy. – Znaczy wiesz,
owszem, zabijamy ludzi na rozkaz, ale ogólnie rzecz biorąc, jesteśmy
całkiem sympatyczni.
– Wszyscy jesteście szamanami? – spytała. Kręciło się jej w głowie.
– Nie wszyscy. Mamy dwóch takich, którzy z bogami się nie
zadają. Medyk i specjalista od uzbrojenia. Ale cała reszta już tak.
Najdłużej szkolił się Tyr. Zanim wstąpił do cike, wychowywali go
mnisi z sekty oddającej cześć bogini ciemności. Z pozostałymi było
jak z tobą: przepełnieni mocą i szamańskim potencjałem, lecz
pogubieni. Zbieramy takich w Zamku Nocy, trenujemy, a potem
szczujemy na wrogów cesarzowej. Dla każdego coś miłego.
Rin spróbowała doszukać się w tych słowach pociechy.
– A skąd się biorą?
– Zewsząd. Zdziwiłabyś się, w ilu miejscach wciąż żywe są dawne
religie – powiedział Altan. – Tajemne kulty działają we wszystkich
prowincjach. Niektóre rok po roku podsyłają nam nowicjuszy, a w
zamian cesarzowa zostawia ich w spokoju. Niełatwo w tym kraju
o szamanów, w tym kraju i w tych czasach, ale cesarzowa wydatnie
nam pomaga. Wielu nowych przybywa z więzienia na Pustyni
Baghra. Służba w cike jest dla nich drugą szansą.
– Ale nie należycie do regularnej milicji?
– Nie. Jesteśmy zabójcami. Aczkolwiek w czasie wojny
funkcjonujemy jako Trzynasta Dywizja.
Rin zadała sobie w duchu pytanie, jak wielu ludzi Altan zabił.
I kogo zabijał.
– A co robicie w czasie pokoju?
– W czasie pokoju? – powtórzył z cierpką miną. – Cike nie znają
takiego pojęcia. Nigdy nie brakuje takich, których cesarzowa chce
się pozbyć na zawsze.
Altan polecił Rin spakować rzeczy i spotkać się z nim przy bramie.
Wymaszerować mieli jeszcze tego popołudnia, wraz z oddziałem
oficera Yenjena z Piątej Dywizji, który udawał się na front, dokąd
pozostali cike ruszyli tydzień wcześniej.
Cały dobytek Rin uległ po bitwie konfiskacie. W pośpiechu
pobrała ze zbrojowni nową broń, po czym przeszła na drugą stronę
miasta. Żołnierze Piątej Dywizji mieli ze sobą lekkie podróżne torby
i po dwa komplety uzbrojenia. Rin dostała jedynie miecz o nieco
stępionym już ostrzu i pochwę. Sprawiała wrażenie haniebnie
nieprzygotowanej i tak też się czuła. Nie miała nawet ubrania na
zmianę. Podejrzewała, że już wkrótce zacznie paskudnie cuchnąć.
– Dokąd się właściwie wybieramy? – spytała, gdy ruszyli górską
ścieżką w dół zbocza.
– Khurdalain – odpowiedział Altan. – Prowincja Tygrysa. Dwa
tygodnie marszu na południe, a kiedy dotrzemy do Zachodniej Rzeki
Murui, załapiemy się na jakiś transport i do portu już dopłyniemy.
Mimo wszystko Rin poczuła dreszczyk emocji. Khurdalain było
położonym na wybrzeżu Morza Nariin miastem portowym
i kwitnącym ośrodkiem handlu międzynarodowego. Było to jedyne
miasto cesarstwa, w którym regularnie pojawiali się obcy:
Hesperianie i Bolończycy otworzyli tam ambasady już przed trzema
stuleciami. W porcie handlowali kiedyś nawet kupcy z Federacji, co
skończyło się, kiedy Khurdalain zostało głównym teatrem wojen
makowych.
Wojna nękała miasto przez dwa dziesięciolecia, a jednak
przetrwało. A teraz cesarzowa ponownie ustaliła tam front,
zamierzając zwabić najeźdźców do wschodniej i środkowej części
Nikan.
Strategię władczyni Altan wyłożył Rin po drodze.
Khurdalain było wymarzonym miejscem na ustanowienie frontu.
Na przestronnych równinach północnego Nikan ciężkozbrojne
kolumny wroga miałyby miażdżącą przewagę, lecz w rejonie portu
pełno było rzek i strumieni, sprzyjających operacjom defensywnym.
Wciągnięcie Federacji na taki teren poważnie by ich wojska osłabiło.
Uderzenie na Sinegard stanowiło śmiałą próbę odcięcia północnych
prowincji od południowej części cesarstwa. Gdyby generałowie
przeciwnika mieli swobodę wyboru, niemal z pewnością ruszyliby
w głąb kontynentu, kierując oddziały bezpośrednio na południe.
Zdecydowana obrona Khurdalain zmusiła jednak Federację do
zmiany planów i poprowadzenia natarcia ze wschodu na zachód.
Dzięki czemu Nikan, w razie upadku Khurdalain, zyskiwało
południowy zachód, gdzie mogli się wycofać i przegrupować.
Ideałem byłaby możliwość uderzenia na najeźdźców z dwóch
stron, wzięcia ich w kleszcze, które odcięłyby im naraz trasę ucieczki
i linie zaopatrzeniowe. Milicja jednak nie była wojskiem tak
kompetentnym ani dostatecznie licznym, by się o taki manewr
pokusić. Dwunastu możnowładców z trudem zdołało skoordynować
działania w porę, by ocalić Sinegard; obecnie każdego z nich
zaprzątały kwestie obrony własnej prowincji, o poważnej próbie
wspólnego działania nie było mowy.
– Dlaczego nie mogą po prostu się zjednoczyć? Tak jak w czasie
drugiej wojny? – zaciekawiła się Rin.
– Dlatego że Smoczy Cesarz nie żyje – odparł Altan. – A martwy
nie zwoła możnowładców pod swój sztandar. Cesarzowa nie cieszy
się takim autorytetem jak on. O tak, możnowładcy biją czołami
przed tronem, patrząc władczyni w oczy, powtarzają na wyścigi
zapewnienia o lojalności, lecz kiedy przychodzi co do czego, dla
każdego liczy się wyłącznie własna prowincja.
Utrzymanie Khurdalain nie było zadaniem prostym. Niedawna
ofensywa na Sinegard dowiodła, że pod względem mobilności
i uzbrojenia Federacja posiada wyraźną przewagę. Co gorsza,
w rękach Mugeńczyków znalazło się północne wybrzeże; ich wojska
mogły otrzymywać regularne wzmocnienia zza wąskiego morza; na
pokładach statków przybywały na kontynent świeże oddziały
i transporty zaopatrzenia.
Khurdalain nie mogło się poszczycić mocnymi fortyfikacjami.
Było to otwarte portowe miasto, założone jeszcze przed wojnami
makowymi z myślą o stworzeniu enklawy dla zamorskich
przybyszów. Najsilniejsze nikaryjskie umocnienia wznosiły się
w dolnej części delty Zachodniej Rzeki Murui, zatem bardzo daleko
od Khurdalain. W porównaniu z obsadzoną licznym garnizonem
wojenną stolicą Golyn Niis Khurdalain czekało na najeźdźców
z szeroko otwartymi ramionami.
Niemniej Khurdalain należało utrzymać za wszelką cenę. Gdyby
armie Federacji Mugen posunęły się dalej w głąb lądu i zdołały zająć
Golyn Niis, mogły następnie bez trudu skierować się na wschód
i zagonić niedobitki milicji na wybrzeże. A ludzi schwytanych w tę
nadmorską pułapkę nie zdołałaby ocalić żałośnie mizerna flota
Nikan. Tak więc Khurdalain stanowiło zwornik, od którego
wytrzymałości zawisło bezpieczeństwo i dalszy los całego cesarstwa.
– Stanowimy praktycznie ostatnią linię oporu – ocenił Altan. – Jeśli
zawiedziemy, kraj przepadnie. – Poklepał Rin po ramieniu. – I jak?
Są emocje?
Z
adzwoniła stal.
Rin ledwie zdążyła unieść miecz w porę, by powstrzymać
trójząb Altana przed rozłupaniem jej głowy na dwie części.
Zrobiła, co mogła, by ki rozeszła się po ciele równomiernie i spłynęła
w ziemię, lecz nogi i tak jej zadrżały.
Dziewczynie wydawało się, że ćwiczą już od wielu godzin. Całe
ramiona miała obolałe; płuca gwałtownie zasysały powietrze.
Lecz Altan ani myślał kończyć. Przesunął trójząb, chwycił ostrze
Rin między dwa stalowe zęby i mocno przekręcił. Miecz wystrzelił
z dłoni dziewczyny i upadł ciężko na ziemię. Altan przyłożył Rin
końcówkę trójzębu do gardła. Natychmiast podniosła ręce w geście
kapitulacji.
– Twoimi reakcjami kieruje strach – zauważył chłopak. – Nie
kontrolujesz przebiegu walki. Musisz się skupić i oczyścić umysł. Na
mnie się skoncentruj, nie na mojej broni.
– Trochę mi trudno, kiedy próbujesz wydłubać mi oczy –
mruknęła i odtrąciła trójząb sprzed twarzy.
– Bez przerwy się asekurujesz. – Altan opuścił broń. – Stawiasz
opór. A musisz dopuścić Feniksa do siebie. Po przyzwaniu bóstwa,
kiedy bóg mieszka w twoim ciele, wpadasz w ekstazę. To trochę jak
wzmocnienie naturalnej ki. Człowiek przestaje się męczyć. Jest
zdolny do nadzwyczajnego wysiłku. Nie czuje bólu. Właśnie w taki
stan musisz wpaść. Musisz w nim zatonąć.
Rin bardzo żywo pamiętała stan, do którego Altan ją przekonywał.
Szalejący w żyłach pożar, czerwona mgła przed oczyma. Pamiętała,
że przestawała widzieć w innych ludzkie istoty, stawali się tylko
celami. Pamiętała, że niepotrzebny był jej wówczas odpoczynek,
a jedynie ból, ból stanowiący podsycające ogień paliwo. Świadomie
przeżyła ten stan jedynie dwa razy, najpierw podczas prób, potem
w Sinegardzie. Za każdym razem czuła wtedy furię, desperację.
Od tamtej pory nie potrafiła rozniecić płomieni, nie czuła
podobnej wściekłości. Przeżywała jedynie niepewność, pobudzenie
i – jak w tej chwili – wyczerpanie.
– Okiełznaj to w sobie – podjął Altan. – Naucz się zanurzać
w ekstazie i z niej wychodzić. Skupiając się wyłącznie na broni
przeciwnika, nigdy nie przejdziesz do ataku. Spójrz poza nią, zobacz
swój cel. Skup się na istocie, którą chcesz zabić.
Altan okazał się znacznie lepszym nauczycielem niż Jiang. Jiang
był irytująco niejasny, nieobecny duchem i z premedytacją udawał
głupca. Lubił szarady zamiast prostych odpowiedzi, lubił zmuszać
Rin, by kluczyła wokół prawdy niczym wygłodniały sęp, i dopiero
potem, niekiedy, rzucał jej smakowity kąsek wiedzy.
Altan natomiast nie tracił czasu. Z miejsca przechodził do rzeczy,
udzielał dokładnie takich wyjaśnień, jakich akurat potrzebowała.
Rozumiał obawy dziewczyny i zdawał sobie sprawę z jej możliwości.
Treningi z Altanem przypominały ćwiczenia ze starszym bratem.
Tak dziwnie było się przekonać, że są tacy sami – że jego stawy
rozciągają się podobnie jak jej, więc powinna stawiać stopę tak, a nie
inaczej. Odkrywanie podobieństw do drugiego człowieka,
podobieństw ukrytych głęboko w genach, było dotkliwie wręcz
cudowne.
Przy Altanie Rin czuła się na swoim miejscu – ale nie tylko pod
względem przynależności do jednej formacji czy armii, czuła, iż
łączy ich coś znacznie bardziej podstawowego i starszego. Miała
wrażenie, że stała się jednym ze splotów starożytnej sieci
dziedzictwa. Nie była już pozbawioną nazwiska wojenną sierotą:
była Speerytką.
Tak w każdym razie uważali wszyscy dokoła. A mimo to
dziewczyna nie była w stanie wyzbyć się poczucia, że coś się nie
zgadza. Nie potrafiła przyzywać boga, co Altan czynił swobodnie.
Nie poruszała się równie wdzięcznie jak chłopak. Kwestia
pochodzenia czy może treningu?
– Zawsze taki byłeś? – spytała.
– Znaczy jaki? – Odniosła wrażenie, że Altan się spiął.
– No... taki. Taki jak ty. – Wymierzyła w niego palcem. – Jesteś...
Nie przypominasz innych kadetów. Ani innych żołnierzy. Od zawsze
umiałeś przywoływać ogień? I zawsze tak walczyłeś?
– Spędziłem w Sinegardzie wiele czasu. Szkoliłem się – odparł
z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
– Ja też!
– Ciebie nie szkolono tak, jak szkoli się Speerytę. Ale i ty jesteś
wojowniczką. Masz to we krwi. Zobaczysz, już niedługo wycisnę
z ciebie co trzeba. – Skinął na Rin trójzębem. – Broń się.
Bez względu na to, jaką bronią posłużyła się Federacja na Speer, tej
nocy nie byli aż tak potężni. Dowódca flotylli nie miał w ręku ani
jednego atutu: otoczony ze wszystkich stron, atakowany ogniem,
schwytany w pułapkę bagniska, za przeciwników broniących
jedynych skrawków suchego lądu mając najprawdziwsze bóstwa.
Stłoczone łodzie rozpaliły się na dobre; skrzynie wypełnione
mundurami, kocami i lekarstwami czerniały i pękały z trzaskiem,
rozsiewając wokół grube smugi dymu, który pokrywał mokradła
nieprzeniknionym całunem. Broniący sampanów żołnierze gięli się
wpół, dławili, zanosili kaszlem, a ci, którzy niepewnie brodzili
w płyciźnie, zaczęli wrzeszczeć, ponieważ smagana piekielnym
żarem woda zawrzała.
Rzeź w pełnej krasie. Cudowna rzeź.
Plan Altana był dziełem geniuszu od początku do końca.
W normalnych okolicznościach ośmioosobowy oddział nie mógł
mieć nadziei na zwycięstwo w starciu z tak licznymi siłami. Altan
jednak wybrał pole bitwy, na którym prysnęła każda z przewag
Federacji, a silne strony cike uległy wzmocnieniu. Dzięki temu
najmniejsza z dywizji cesarskiej milicji rozgromiła całą flotyllę.
Kiedy Aratsha zużył już całą swoją moc, rzeka poniosła do Morza
Nariin dymiące, zwęglone szkielety łodzi, wiozące na zgliszczach
pokładów bezużyteczny sprzęt i spalone ludzkie ciała.
Zanim żołnierze Federacji zdołali się przegrupować, Altan
zarządził odwrót. Przeciwników uciekło znacznie więcej, niż
zginęło, lecz celem cike nie było wybicie całego oddziału do nogi.
Dość, że zatopili ich zaopatrzenie.
Aczkolwiek nie cały ładunek trafił pod wodę. Wykorzystując
bitewny zamęt i chaos, Unegen z Qarą zdołali odpiąć dwa ostatnie
sampany i ukryli je w odnodze cieku biegnącej w głąb lądu. Wsiedli
wszyscy do jednego z nich, a Aratsha poprowadził ich wąskimi
kanałami Khurdalain do położonej w okolicy nabrzeża przystani.
Ledwie wrócili, podbiegł do nich Ramsa.
– Udało się? – zapytał. – Rakiety zadziałały?
– Jak złoto. Dobra robota, mały – odparł Altan.
Ramsa wydał z siebie okrzyk zwycięzcy. Dowódca poklepał go po
ramieniu i chłopak rozpromienił się w szerokim uśmiechu. Rin
widziała na tej młodej twarzy jedno: Ramsa ubóstwiał Altana,
kochał go niczym starszego brata. Nietrudno dało się to zrozumieć.
Altan był tak poważny i kompetentny, a przy tym w tak naturalny
sposób genialny, że sama chciała zrobić wszystko, by go zadowolić.
Dowodził twardą ręką, był oszczędny w pochwałach, lecz kiedy
już kogoś docenił, wrażenie było cudowne. Rin pragnęła jego
uznania, łaknęła go, jak łaknie się czegoś namacalnego.
Następnym razem. Następnym razem nie będzie już kulą u nogi.
Nauczy się wykorzystywać swój gniew, naginać wedle woli, nawet
gdyby miała to przypłacić utratą samej siebie.
Tej nocy świętowali nad workiem cukru zagrabionym z jednej ze
zdobycznych łodzi. Kantyna była zamknięta i nie mieli nic, co
mogliby słodzić, więc słodkie kryształki wpychali sobie łyżkami
prosto do ust. Dawniej Rin wydawało się to obrzydliwe; teraz, kiedy
przekazywany z rąk do rąk worek trafiał na jej kolana, nabierała
przysmak całymi garściami.
Pod naciskiem Ramsy Altan pozwolił im rozpalić na otwartym
polu huczące ognisko.
– Nie martwimy się, że ktoś zobaczy? – spytała Rin.
– Jesteśmy spory kawałek za naszymi pozycjami. Nic się nie
stanie. Tylko nie wrzucajcie niczego do ognia – odpowiedział. – Nie
wolno eksperymentować z wybuchami tak blisko cywilnych osiedli.
– Trudno, Trengsin, jak sobie chcesz. – Rozżalony Ramsa wydął
policzki.
– Tym razem nie żartuję – westchnął Altan.
– Wszystko potrafisz zepsuć – mruknął chłopak, gdy Altan odszedł
od ognia.
– Nie posiedzisz z nami? – zawołał za nim Baji.
– Muszę złożyć raport możnowładcom. – Speeryta pokręcił głową.
– Za kilka godzin będę z powrotem. Ale wy świętujcie. Dzisiaj byłem
z was naprawdę zadowolony.
– Dzisiaj byłem z was naprawdę zadowolony... – powtórzył
kpiarsko Baji, kiedy Altan zniknął. – Niech ktoś wreszcie wyciągnie
mu kij z dupy.
Ramsa oparł się łokciami o ziemię i trącił Rin stopą.
– W akademii też był taki nieznośny?
– Nie wiem – odparła. – W Sinegardzie prawie go nie znałam.
– Założę się, że zawsze taki był. Staruch w ciele młodzieńca.
Myślicie, że zdarza mu się uśmiechnąć?
– Raz na rok – rzucił Baji. – Przypadkiem. We śnie.
– Dajcie spokój – odezwał się Unegen, choć sam też się zaśmiał. –
To dobry dowódca.
– Co racja, to racja – potaknął Suni. – Lepszy od Tyra.
Ton Suniego mocno Rin zaskoczył. Kiedy nie przebywał w nim
bóg, Suni był człowiekiem niebywale cichym, niemal wycofanym
i odzywał się jedynie po długim namyśle.
Przyjrzała się siedzącemu przy ogniu olbrzymowi. Szeroka twarz
tchnęła spokojem i łagodnością; wydawał się doskonale
zrównoważony. Zastanowiła się, kiedy następnym razem straci nad
sobą panowanie i padnie ofiarą rozwrzeszczanych w umyśle głosów.
Był tak przerażająco silny – ciała dorosłych mężczyzn gruchotał
niczym skorupki jajek. Zabijał gładko i bardzo skutecznie.
Mógł też zabić Altana, pomyślała. Trzy wieczory temu w kantynie
Suni mógł złamać dowódcy kark, jakby ukręcał łeb kurczakowi. Ze
strachu poczuła suchość w ustach. Zadumała się nad tym, jak to
możliwe, że mając pełną świadomość sytuacji, Altan zdecydował się
do Suniego podejść, że złożył swoje życie w ręce podkomendnego.
Baji wyciągnął butelkę pędzonego z sorgo trunku, cudem zdobytą
w jednym z licznych magazynów Khurdalain. Butelka zaczęła krążyć
wokół ogniska. Odnieśli dzisiaj poważne zwycięstwo; mogli sobie
pozwolić na jedną noc rozkojarzenia.
– Ej, Rin? – Ramsa ułożył się na brzuchu i wsparł głowę na
dłoniach.
– Tak?
– Czy to znaczy, że Speeryci jednak nie wyginęli? Narobicie
z Altanem gromadkę dzieciaków i odtworzycie swoją rasę?
Qara parsknęła głośnym śmiechem. Unegen opluł się winem.
– Mało prawdopodobne – odpowiedziała czerwona na twarzy Rin.
– A czemu? Nie podoba ci się Altan?
Bezczelny gówniarz, żachnęła się w duchu.
– Nie. Ja nie mogę – przyznała. – Znaczy nie mogę mieć dzieci.
– Dlaczego nie? – nacisnął Ramsa.
– W akademii kazałam uszkodzić sobie macicę. – Podciągnęła
kolana do piersi. – Bo... ten... przeszkadzała mi w treningach.
W oczach chłopaka pojawiło się zdumienie tak bezgraniczne, że
Rin buchnęła śmiechem. Qara zachichotała do swego kubka.
– No co? – rzucił Ramsa tonem święcie oburzonego.
– Kiedyś ci to wyjaśnię – obiecał Baji, który wypił dwa razy więcej
wina niż pozostali i język już mu się plątał. – Kiedy obwisną ci jaja.
– Już mi obwisły.
– No to kiedy głos ci zmężnieje.
Przez chwilę przekazywali sobie butelkę bez słowa. Teraz, mając
obłęd bitwy na bagnach za sobą, cike wydawali się dziwnie mali,
jakby ożywiała ich wyłącznie obecność bóstw, bez których stawali
pustymi, wyzutymi z witalności skorupami.
W tej chwili byli ludzcy, nadzwyczaj ludzcy – bezbronni i słabi.
– Czyli jesteście ostatni – milczenie przerwał Suni. – To smutne.
– No... – Rin trąciła patykiem płonące polano. Wciąż jeszcze nie
oswoiła się z nową tożsamością. Nie miała żadnych związanych ze
Speer wspomnień, nic jej z tą wyspą nie łączyło. Odkryte niedawno
pochodzenie nabierało dla niej znaczenia jedynie w towarzystwie
Altana. – Speer to w ogóle smutny temat.
– Wszystkiemu winna ta idiotka królowa – stwierdził Unegen. –
Gdyby Tearza się nie dźgnęła, jej lud wciąż by istniał.
– Ona się nie dźgnęła – wtrącił Ramsa. – Tearza spłonęła.
Implodowała. Raz, dwa i bum! – Szybkim ruchem rozcapierzył palce
w powietrzu.
– Tylko po co ona się zabiła? Dlaczego? – zapytała Rin. – Nigdy tej
opowieści nie rozumiałam.
– Według wersji, którą ja słyszałem, była zakochana
w Czerwonym Cesarzu – odezwał się Baji. – Odwiedził Speer i trach,
miłość od pierwszego wejrzenia. Jakiś czas potem cesarz się znudził
i zagroził, że albo wyspa stanie się jego lennem, albo dokona inwazji.
Wtedy królowa poczuła się tak zawiedziona, że z goryczy ukryła się
w świątyni i popełniła tam samobójstwo.
Rin zmarszczyła nos. Każda kolejna odsłona opowieści o Tearzy
przedstawiała bohaterkę jako jeszcze większą kretynkę.
– To nie jest miłosna opowiastka – po raz pierwszy odezwała się
Qara. Lekko zaskoczeni zwrócili ku niej spojrzenia. – Ten mit jest
tworem nikaryjskiej propagandy – ciągnęła bez emocji. – Historię
Tearzy oparto na legendzie cesarzowej Wang, ponieważ zmyślenie
opowiada się przyjemniej niż prawdę.
– A jaka jest prawda? – zaciekawiła się Rin.
– Ty nie wiesz? – Qara zmierzyła dziewczynę poważnym
spojrzeniem. – Akurat Speeryci powinni wiedzieć najlepiej.
– Jak widać, nie mam pojęcia. Jak ty byś ją przedstawiła?
– Nie byłaby to historia zakochanej kobiety, a opowieść o bogach
i ludziach. – Qara ściszyła głos tak bardzo, że pozostali cike musieli
się ku niej nachylić. – Powiadają, że Tearza mogła przyzwać Feniksa
i ocalić wyspę. Mówi się, że gdyby wezwała płomienie, Nikan żadną
miarą nie anektowałoby Speer. Można usłyszeć, że gdyby chciała,
mogła posiąść moc tak wielką, że Czerwony Cesarz i jego armie nie
śmieliby postawić na wyspie stopy przez tysiąc lat. – Urwała.
Niezmiennie wpatrywała się w Rin.
– No i co dalej? – nacisnęła dziewczyna.
– Królowa odmówiła – powiedziała Qara. – Uznała, że
niepodległość Speer nie jest warta ofiary, jakiej domagał się Feniks.
Feniks uznał, że Tearza złamała śluby wiążące wszystkich władców
wyspy, i po prostu ją za to ukarał.
Rin przez moment siedziała w milczeniu.
– Myślisz, że miała rację? – spytała wreszcie.
Qara wzruszyła ramionami.
– Moim zdaniem Tearza była mądrą kobietą. A jednocześnie
uważam, że była złą władczynią. Szaman powinien wiedzieć, kiedy
może się oprzeć boskiej mocy. Na tym właśnie polega mądrość. Ale
władca powinien być gotów na wszystko, byle ocalić swój kraj. To
z kolei nazywam odpowiedzialnością. Jeżeli w twoich rękach
spoczywa los całego państwa, skoro podjęłaś pewne zobowiązania
wobec swego ludu, tracisz prawo do kierowania własnym życiem.
Od momentu przyjęcia tytułu przestaje się decydować samodzielnie.
W tamtych czasach sprawowanie władzy na Speer oznaczało między
innymi oddawanie czci Feniksowi. Speeryci byli dumnym
plemieniem. Ludem dumnym i wolnym. Po samobójstwie Tearzy
stali się wściekłymi psami na cesarskiej smyczy. Królowa ma na
rękach krew całego narodu. Zasłużyła na taki koniec.
N
a długo zanim nastały dni Czerwonego Cesarza, kraj ten nie
był potężnym imperium, lecz ubogą i rozległą krainą,
zaludnioną przez garstkę żyjących w rozproszeniu
szczepów. Ich członkowie byli przybyłymi z północy jeźdźcami,
nomadami przepędzonymi ze stepów Rubieży przez hordy wielkiego
chana. Po ucieczce z trudem walczyli o przetrwanie w tej dziwnej,
ciepłej krainie.
Przyrodzona im ignorancja dotyczyła wielu materii: cyklu pór
deszczowych, wylewów rzeki Murui, odmian gleby. Nie wiedzieli,
jak uprawiać ziemię, nie potrafili siać ni orać, miast więc sadzić,
musieli polować. Potrzebowali przewodnictwa.
Potrzebowali bogów.
Lecz bóstwa Panteonu nie były w tamtej epoce chętne do
udzielania wsparcia przedstawicielom ludzkiej rasy.
– Ludzie są małostkowi i egoistyczni – argumentował Erlang Shen,
marszałek wielki sił niebiańskich. – Ich życie jest tak krótkie, że nie
poświęcają swych myśli przyszłości własnej krainy. Jeżeli im
pomożemy, wyjałowią te ziemie i zaczną się między sobą wadzić.
Nie będzie wtedy pokoju.
– Lecz w obecnym położeniu cierpią. – Piękna Sanshengmu,
bliźniaczka Erlanga Shena, przewodziła frakcji przeciwnej. –
Jesteśmy w mocy im ulżyć. Dlaczego się powstrzymujemy?
– Jesteś ślepa, siostro – odparł Erlang Shen. – Masz śmiertelnych
w zbyt wysokim poważaniu. Nie dają wszechświatowi niczego, więc
wszechświat nie jest im nic dłużny. Skoro nie potrafią przetrwać,
niech wymierają.
Erlang Shen wydał niebiański edykt, wzbraniający należącym do
Panteonu istotom mieszać się w sprawy śmiertelnych. Sanshengmu
jednak, jak zwykłe łagodniejsza od brata, była głęboko
przeświadczona, że jej bliźniak osądził ludzkość zbyt pochopnie.
Uknuła więc plan. Postanowiła potajemnie zstąpić na ziemię,
z nadzieją, iż dowiedzie całemu Panteonowi, że człowiek jest
godzien boskiej pomocy. Wiadomość o spisku Sanshengmu dotarła
do Erlanga Shena w ostatniej chwili i ruszył za siostrą w pościg.
Spiesząc się, Sanshengmu przy lądowaniu skręciła sobie kostkę.
Leżała na ziemskiej drodze przez trzy dni. Jej śmiertelną postacią
była nieprzeciętnej urody kobieta. A w owych czasach
niebezpiecznie było chodzić w takim ciele po świecie.
Pierwszy mężczyzna, który znalazł Sanshengmu na szlaku,
żołnierz, zgwałcił ją i porzucił na pewną śmierć.
Mężczyzna drugi, kupiec, zabrał jej odzienie i również zostawił na
szlaku, ponieważ zbytnio obciążyłaby jego wóz.
Mężczyzną trzecim okazał się pewien myśliwy. Na widok
Sanshengmu zdjął z ramion płaszcz i okrył jej nagość. Potem zaniósł
ją do swego namiotu.
– Dlaczego mi pomagasz? – zapytała Sanshengmu. – Jesteś
człowiekiem. Żyjecie jedynie po to, by żerować jeden na drugim. Nie
znacie współczucia. Dążycie wyłącznie do zaspokojenia własnej
chciwości.
– Nie wszyscy ludzie są tacy – odparł łowca. – Ja nie jestem.
Kiedy wstępowali pod dach jego namiotu, Sanshengmu była już
zakochana.
Poślubiła myśliwego. Nauczyła jego pobratymców z plemienia
wielu przydatnych umiejętności: jak śpiewem sprowadzać z nieba
deszcz, jak odczytywać ścieżki pogody z pęknięć na żółwiowej
skorupie, jak palić kadzidełka, by uradować bóstwa opiekuńcze
i zebrać w zamian bogate plony.
Plemię myśliwego rozwijało się, kwitło i zajmowało coraz więcej
żyznych ziem Nikan. Świat obiegły wieści o żywej bogini, która
zstąpiła z niebios. W całej krainie przybywało wyznawców
Sanshengmu. Mieszkańcy Nikan palili na jej cześć kadzidła
i wznosili posągi – jej, pierwszemu bóstwu, jakie kiedykolwiek
poznali.
Po pewnym czasie urodziła myśliwemu dziecko.
Erlang Shen obserwował to wszystko ze swego tronu
w niebiesiech i jego wściekłość rosła.
W dzień pierwszych urodzin syna Sanshengmu Erlang Shen
wybrał się do świata śmiertelnych. Podpalił bankietowy namiot,
zmuszając strwożonych gości do panicznej ucieczki. Myśliwego
nabił na swoją wielką trójzębną włócznię i zabił go. Chwycił dziecko
Sanshengmu w ręce i strącił je z górskiego zbocza. Na koniec złapał
przerażoną siostrę za szyję i uniósł w powietrze.
– Nie możesz mnie zabić – wydyszała dławiąca się Sanshengmu. –
Jesteśmy ze sobą powiązani. Stanowimy połówki jednej całości. Nie
przetrwasz mej śmierci.
– To prawda – przytaknął Erlang Shen. – Mogę cię jednak uwięzić.
Skoro tak bardzo pokochałaś świat ludzi, zbuduję dla ciebie
więzienie na ziemi, miejsce, w którym spędzisz całą wieczność. Taka
będzie twa kara za czelność pokochania śmiertelnika.
Zanim jeszcze skończył przemowę, w powietrzu zmaterializowała
się potężna góra. Erlang Shen cisnął siostrę w dal, a kiedy upadła,
góra ją nakryła, tworząc najtrwalsze więzienie. Sanshengmu
próbowała ucieczki, próbowała rozpaczliwie, lecz z wnętrza
skalnego więzienia nie miała dostępu do swej magii.
Gniła w kamiennej niewoli przez całe lata. A każda upływająca
chwila była dla niej torturą – dla bogini, która niegdyś szybowała
swobodnie w niebiosach.
Powtarza się wiele odmian historii Sanshengmu. Istnieją też
liczne opowieści o jej synu, Wojowniku Lotosu, o tym, jak został
pierwszym w Nikan szamanem, łącznikiem pomiędzy światem
boskim i ludzkim. Opowiada się o wojnie, jaką stoczył przeciwko
swojemu wujowi, Erlang Shenowi, by wyzwolić spod skały swą
matkę.
Istnieją również legendy o Chuluu Korikh. Mówi się o małpim
królu, aroganckim szamanie, którego Nefrytowy Cesarz uwięził tam
na pięć tysięcy lat za wyjątkowe zuchwalstwo. Można powiedzieć, że
w ten właśnie sposób rozpoczęła się epoka legend, ponieważ
wówczas zaczęła się era szamanów.
Wiele z tego jest prawdą. Znacznie więcej – wprost przeciwnie.
Pewne jest jednakże jedno. Po dziś dzień ze wszystkich miejsc na
tej ziemi jedynie Chuluu Korikh może uwięzić boga.
Jechali tak szybko, jak szybko potrafił biec starzejący się wałach.
W południe minęli głaz, na którym ktoś wydrapał dwie linie. Gdyby
nie Altan, sama za nic by znaku nie zauważyła.
– To Chaghan – stwierdził. – Daje znać, że droga jest bezpieczna.
– Przysłałeś go tutaj?
– Tak. Zanim jeszcze wyruszyliśmy z Zamku Nocy do Khurdalain.
– Po co?
– Mieliśmy... Chaghan miał... pewną teorię. Dotyczyła Trójcy
Doskonałych. Przed Sinegardem, kiedy zrozumieliśmy, że Tyr
naprawdę nie żyje, Chaghan zobaczył coś niezwykłego na
horyzoncie dziedziny duchów. Jego zdaniem był to Odźwierny.
Zaburzenie pojawiło się znowu tydzień później, a potem zanikło.
Chaghan doszedł do wniosku, że Odźwierny zamknął się w Chuluu
Korikh z własnej woli. Wymyśliliśmy, że jeśli go stamtąd
wyciągniemy, poznamy prawdę. Że być może uda się odkryć w ten
sposób prawdę na temat Trójcy, że dowiedzielibyśmy się wreszcie,
co spotkało Odźwiernego i Cesarza, co takiego zrobiła im Su Daji.
Z tym że Chaghan nie miał pojęcia, że ja zechcę uwolnić też
pozostałych.
– Okłamałeś go.
– Chaghan i tak wierzy tylko w to, w co sam chce uwierzyć. – Altan
wzruszył ramionami.
– Chaghan wspomniał... powiedział mi.... – urwała, niepewna, jak
sformułować pytanie.
– Co ci powiedział? – nacisnął Altan.
– Że tresowali cię jak psa. W Sinegardzie.
– To cytat, prawda? – Altan parsknął suchym śmiechem.
– I że karmili cię opium.
Zesztywniał.
– Zadaniem mistrzów z Sinegardu jest szkolenie żołnierzy –
odparł. – W moim przypadku po prostu im się udało.
Być może aż za bardzo, pomyślała Rin. Podobnie jak niekiedy cike,
wykładowcy akademii sprowadzili na świat moc potężniejszą, niż
byli w stanie opanować. Planowali wyszkolić Speerytę. Stworzyli
mściciela.
Altan był dowódcą, który aby pokonać przeciwnika, nie
zawahałby się podpalić całego świata.
Ten wniosek powinien Rin zaniepokoić. Gdyby jeszcze trzy lata
temu wiedziała o nim to, co wiedziała teraz, pobiegłaby
w przeciwnym kierunku.
Od tamtej pory wiele jednak zobaczyła i wiele wycierpiała.
Cesarstwo nie potrzebowało człowieka rozsądnego. Nikan
potrzebowało kogoś na tyle szalonego, by spróbował je ocalić.
Zatrzymali się dopiero, gdy zapadająca noc na dobre przesłoniła
ciągnący się przed nimi szlak. Trakt okazał się na tyle rzadko
uczęszczany, że miejscami praktycznie nie można go było nazwać
drogą. W takich warunkach koń mógł łatwo zranić sobie nogę na
ostrej skale bądź pociągnąć ich za sobą w niewidoczną rozpadlinę.
Kiedy zeskoczyli na ziemię, wałach zatoczył się z wyczerpania. Altan
podał mu wodę w patelni, lecz wycieńczone zwierzę zwilżyło chrapy
dopiero po usilnych namowach dziewczyny.
– Jak tak dalej pójdzie, po prostu nam tu zdechnie – zauważyła. Na
koniach znała się słabo, lecz nawet ona widziała, że wałach goni
ostatkiem sił. Do tak wymagającej podróży nadawałby się – być
może – jeden z bojowych rumaków, jakie mieli w Khurdalain, lecz
tutaj mieli do czynienia ze schorowanym zwierzęciem jucznym –
stworzeniem starym i tak chudym, że pod sfilcowaną sierścią widać
było wyraźnie wszystkie żebra.
– Wystarczy, jeśli wytrzyma jeszcze jeden dzień – odparł Altan. –
Potem niech zdycha.
Rin sięgnęła do worka i podsunęła wałachowi garść owsa. Altan
tymczasem zajął się rozbijaniem obozu. Pracował oszczędnie
i wydajnie. Izolację od chłodnej ziemi miała im zapewnić warstwa
sosnowych igieł i zeschłych liści. Z połamanych gałęzi zbudował
proste rusztowanie, na którym rozpiął zapasowy płaszcz, tworząc
daszek chroniący przed nocnymi opadami śniegu. Wyciągnął
z juków rozpałkę i olej, błyskawicznie wykopał w ziemi jamkę
i ułożył paliwo na dnie. Wyciągnął dłoń. Ogień zapłonął
natychmiast. Swobodnie, równie łatwo jakby posługiwał się
wachlarzem, stopniowo rozniecił płomień, aż wreszcie zasiedli
przed huczącym ogniskiem.
Rin podsunęła dłonie do ognia i poczuła, jak żar przenika do jej
kości. Do tej pory nie zauważyła nawet, jak bardzo skostniała po
drodze, zrozumiała to dopiero, gdy odzyskała czucie w palcach u
stóp.
– Cieplej? – zapytał Altan.
– Tak, dzięki. – Energicznie pokiwała głową.
Przez chwilę obserwował ją bez słowa. Poczuła na sobie gorące
spojrzenie i spróbowała powstrzymać wypływający na twarz
rumieniec. Nie była przyzwyczajona do skupiania na sobie uwagi
Altana; od Khurdalain, odkąd się poróżnili, niemal cały czas
poświęcał Chaghanowi. Teraz jednak sytuacja się odwróciła.
Chaghan Altana porzucił, a Rin stanęła u jego boku. Ta myśl
wywołała w duszy dziewczyny falę mściwej radości. Zaraz potem
pojawiło się ukłucie wyrzutów sumienia. Stłumiła je.
– Odwiedzałeś już tę górę?
– Tylko raz – odpowiedział. – Przed rokiem. Pomagałem Tyrowi
zamknąć Feylena.
– Feylen? To ten, który zwariował?
– Ostatecznie wszyscy wariują – odparł. – Cike albo giną w walce,
albo kończą zamurowani. Komandorzy najczęściej przejmują
władzę, osobiście pozbywając się własnych mistrzów. Gdyby Tyr nie
zginął, prawdopodobnie musiałbym go tam pewnego dnia zamknąć.
Aczkolwiek to zawsze jest bolesne.
– Dlaczego się ich po prostu nie zabija? – zapytała.
– Nie da się zabić szamana w pełni opętanego przez boga –
powiedział Altan. – W tym stanie przestają być ludźmi. Nie są już
śmiertelni. Tacy szamani stają się bez reszty naczyniami bóstw.
Oczywiście można ich ściąć, zasztyletować, powiesić, lecz ciało
wciąż będzie się ruszać. Porąbiesz je na kawałki, a one zbiegną się ze
sobą i zrosną. Najlepszym sposobem jest więc opętanego związać,
obezwładnić, a potem zawieźć na górę.
Rin wyobraziła sobie siebie skrępowaną, z zawiązanymi oczyma,
ciągniętą przemocą po tej samej ścieżce ku wiecznej niewoli
w kamieniu. Zadrżała. Zrozumiałaby, gdyby takiego okrucieństwa
dopuszczała się Federacja, ale jej własny dowódca?
– I tobie to nie przeszkadza?
– Jasne, że przeszkadza! – warknął. – Ale na tym polega ta praca.
To moje zadanie. Do mnie należy odwożenie na górę cike, którzy
tracą zdolność do służby. Cike sami muszą się kontrolować. Cike jest
instytucją, dzięki której cesarstwo eliminuje zagrożenie ze strony
działających w pojedynkę obłąkanych szamanów. – Altan wykręcił
sobie palce. – Na każdym komandorze bractwa ciążą dwa
obowiązki: posłuszeństwa wobec cesarzowej i umiejętnego
ograniczania stanu liczebnego, kiedy nadejdzie właściwa pora. Jun
miał rację. W nowoczesnej wojnie nie ma dla cike miejsca. Jest nas
zbyt niewielu. Nie potrafimy zrobić nic takiego, z czym nie poradzi
sobie dobrze wyszkolona jednostka regularnej milicji. Proch
ogniowy, działa i stal, tym obecnie zwycięża się na wojnach, nie przy
pomocy garstki szamanów. Jedyną przewagą cike, czymś, do czego
nie są zdolne inne formacje, jest poskramianie własnych członków.
I to jedyny powód, dla którego pozwalają nam istnieć.
Rin pomyślała o Sunim – biednym, łagodnym i przerażająco
silnym Sunim, człowieku w oczywisty sposób niestabilnym. Ile
zostało czasu, zanim podzieli los Feylena? Kiedy obłęd Suniego
przeważy na cesarskich szalach jego przydatność?
– Ale ja nie będę jak moi poprzednicy – podjął Altan i zacisnął
mocno pięści. – Nie odwrócę się plecami do własnych ludzi tylko
dlatego, że zaczerpnęli więcej mocy, niż powinni. Gdzie w tym
sprawiedliwość? Suni i Baji zostali zesłani na Pustynię Baghra tylko
dlatego, że Jiang się ich przestraszył. To dla niego typowe. Lubi
zacierać ślady własnych błędów, lubi uciekać. Ale Tyr postanowił ich
wyszkolić, przywrócił im przynajmniej odrobinę rozumu. Dlatego
właśnie jestem pewien, że musi istnieć sposób na okiełznanie
bogów. Feylen, którego znałem, nie zabiłby własnych towarzyszy.
Musi istnieć metoda, by go wydobyć z obłędu. Po prostu musi.
Mówił z tak silnym przekonaniem. Wydawał się tak pewny siebie,
bezgranicznie pewny, że zdoła podporządkować sobie uśpioną
armię szamanów, podobnie jak poskromił Suniego w kantynie, kiedy
sprowadził go z powrotem do świata śmiertelnych za pomocą kilku
wyszeptanych słów. Rin zmusiła się, by mu uwierzyć, ponieważ
alternatywa była tak straszna, że nie potrafiła o niej nawet myśleć.
– Myli się. – Głos Altana drżał, Rin nie wiedziała, czy ze strachu,
czy może z wściekłości. – Nie dlatego... Ja nie... Jiang nie jest nam
potrzebny. Obudzimy resztę. Będą dla mnie walczyć. I ty, ty też
będziesz dla mnie walczyć, prawda, Rin?
– Oczywiście – wyszeptała, lecz Altan już rozbijał trójzębem
sąsiedni cokół. Stalowe ostrza uderzały raz po raz, desperacko.
– Zbudź się! – wołał. – Wstawaj! No już...!
Zamkniętym szamanem musiał być Feylen, obłąkany zabójca. Ta
kombinacja powinna skłonić do zastanowienia, lecz Altan wyraźnie
o nic już nie dbał. Pracował trójzębem w zapamiętaniu, zamaszyście
rąbał cokół przesłaniający oblicze uwięzionego.
Wreszcie posypały się kamienie. W tej samej chwili szaman
odzyskał świadomość. Rin ostrożnie podsunęła pochodnię. Na widok
budzącej się w cokole postaci skrzywiła się z odrazą.
W Feylenie trudno było rozpoznać człowieka. Jiang zamurował się
bardzo niedawno, jego ciało zachowało pierwotny kształt, nie nosiło
śladów rozkładu. A Feylen... Ciało Feylena było martwe, poszarzałe
i stwardniałe wskutek miesięcy spędzonych w zamknięciu bez
strawy i powietrza. Nie zgnił, lecz skamieniał.
Błękit żył mocno kontrastował z popielatą barwą skóry. Rin
mocno wątpiła, by nadal krążyła w nich krew.
Feylen był smukły, wręcz chudy, i mocno zgarbiony. Twarz mógł
mieć kiedyś przystojną, teraz jednak policzki zbyt mocno opięły
kości, a oczy zatonęły w głębokich kraterach czaszki. Kiedy podniósł
powieki, oddech uwiązł dziewczynie w gardle.
Oczy szamana jaśniały w ciemności, niepokojąco błękitne niczym
dwa skrawki bezchmurnego nieba.
– To ja – odezwał się Altan. – Trengsin. – Rin wyraźnie słyszała, jak
dowódca walczy z drżeniem głosu. – Pamiętasz mnie?
– Pamiętamy brzmienia głosów – odpowiedział Feylen powoli.
Nieużywany od wielu miesięcy głos szamana był ochrypły i szorstki;
kojarzył się z drapaniem stalowego ostrza o prastarą górską skałę.
Nachylił głowę pod nienaturalnym kątem, jakby próbował
wytrząsnąć z ucha czerwie. – Pamiętamy ogień. I pamiętamy ciebie,
Trengsin. Pamiętamy twoją dłoń na naszych ustach i tę drugą, która
zacisnęła się nam na gardle.
Dobór słów i sposób mówienia Feylena sprawiły, że Rin lękliwie
chwyciła rękojeść miecza. Nie sprawiał wrażenia człowieka, który
walczył w przeszłości u boku Altana.
I mówił o sobie w liczbie mnogiej.
Altan również zwrócił na to uwagę.
– Pamiętasz, kim jesteś? – zapytał.
Feylen ściągnął brwi, jakby rzeczywiście zapomniał. Na długą
chwilę zapadł w zadumę, po czym wychrypiał:
– Jesteśmy duchem wiatru. Możemy przyjąć ciało smoka lub ciało
człowieka. Władamy niebem tego świata. Nosimy w torbie cztery
wichry i fruwamy wszędzie, dokąd rzuci nas kaprys.
– Nazywasz się Feylen. Jesteś cike. Walczysz dla cesarzowej
i służyłeś pod rozkazami Tyra. Potrzebuję twojej pomocy – rzucił
Altan. – Chcę, byś ponownie ruszył ze mną do boju.
– Do... boju?
– Trwa wojna – podjął Altan. – Potrzebna nam potęga bogów.
– Potęga bogów – wycedził Feylen przeciągle, leniwie.
I wybuchnął śmiechem.
Nie był to ludzki śmiech. Było to przenikliwe, wysokie echo,
powracające spod skalnej powały niczym skrzek nietoperzy.
– Walczyliśmy dla ciebie za pierwszym razem – powiedział. –
Biliśmy się za cesarstwo. I za waszą cesarzową, niech będzie po
trzykroć przeklęta. Jak nam odpłacono? Poklepano nas po plecach
i zabrano na wycieczkę w góry. Tutaj.
– Próbowałeś strącić Zamek Nocy z urwiska – zauważył Altan.
– Byliśmy skonfundowani. Nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy. –
W głosie szamana zabrzmiały smutek i żal. – Ale nikt nam nie
pomógł... Nikt nas nie ukoił. O nie, zamiast uspokoić, pomogłeś
wtrącić nas tu. Kiedy Tyr zastawił na nas pułapkę, ty trzymałeś
powróz. Zaciągnęliście nas tu jak bydlę. A on stał i patrzył na
kamień, który powoli przesłaniał naszą twarz.
– Nie ja podjąłem decyzję – przypomniał Altan. – Tyr doszedł do
wniosku...
– Tyr się przestraszył. Ten człowiek prosił o naszą moc, a kiedy
zobaczył jej skalę, wycofał się.
– Nie chciałem, żebyś tak skończył. – Altan głośno przełknął ślinę.
– Obiecałeś, że nie stanie się nam krzywda. Myśleliśmy, że ci na
nas zależy. Baliśmy się. Byliśmy bezbronni. A ty spętałeś nas pod
osłoną nocy, okiełznałeś płomieniami... Wyobrażasz sobie ten ból?
Grozę? Walczyliśmy dla ciebie, a odpłaciłeś nam wiecznymi
mękami.
– Ułożyliśmy cię z Tyrem do snu – powiedział Altan. –
Pozwoliliśmy odpocząć.
– Odpocząć? Nazywasz to odpoczynkiem? – zasyczał Feylen. –
Masz jakiekolwiek pojęcie, czym jest ta góra? Spróbuj zamknąć się
w kamieniu, sprawdź, czy wytrwasz choćby godzinę. Bogowie nie
tolerują ograniczeń, a my najmniej spośród wszystkich. Jesteśmy
wiatrem! Wiejemy we wszystkie strony i z powrotem! Nie mamy
nad sobą pana. Czy wiesz, jaka to męka? Jaka nuda? – Szaman
wykonał krok naprzód i wyciągnął ku Altanowi rozcapierzone
dłonie.
Rin spięła się cała, lecz nie stało się nic.
Być może bóstwo, które sprowadził Feylen, posiadało niezmierną
moc. Niewykluczone, że potrafił równać z ziemią całe wioski, a w
normalnych okolicznościach rozerwałby Altana na strzępy.
Znajdowali się jednak w trzewiach góry. Bez względu na wszelkie
talenty i dary Feylena, bez względu na jego siłę, tutaj bogowie byli
bezsilni.
– Rozumiem, jak straszliwie musisz się czuć, nie mając dostępu do
Panteonu – odezwał się Altan. – Ale jeżeli zgodzisz się stanąć do
walki u mego boku, jeśli obiecasz się pohamować, już nigdy tego
cierpienia nie zaznasz.
– Dostąpiliśmy ubóstwienia – odparł Feylen. – Sądzisz, że dbamy
o los śmiertelników?
– Nie chcę, byś dbał o los śmiertelników. Chcę tylko, żebyś mnie
sobie przypomniał. Potrzebna mi jest moc twojego bóstwa, lecz
jeszcze bardziej potrzebuję ukrytego wewnątrz człowieka. Chcę, byś
przejął kontrolę. Feylen, wiem, że tam jesteś.
– Kontrolę? Teraz mówisz o kontroli? – Przy każdym słowie
szaman zgrzytał zębami, jakby miotał same przekleństwa. – Nas nie
da się ujarzmić jak juczne zwierzęta. O, mały Speeryto, wypłynąłeś
na zbyt głęboką wodę. Sprowadziłeś do swego żałosnego
materialnego świata siły, których nie rozumiesz. A coś nam mówi, że
twój świat byłby nieskończenie bardziej zajmujący, gdyby ktoś nim
wreszcie wstrząsnął.
Altan zbladł jak ściana.
– Rin, cofnij się – rzucił półgębkiem.
Jiang miał rację. Chaghan miał rację. Armia tych istot
doprowadziłaby świat do zagłady.
Rin nigdy w życiu nie czuła tak wielkiego ciężaru pomyłki.
Nie możemy pozwolić, żeby ten stwór wydostał się z góry,
pomyślała.
Dokładnie w tym momencie ta sama myśl musiała przyjść do
głowy Feylenowi. Spojrzał na nich, po czym podniósł wzrok na snop
światła wpływający pod skałę dwa poziomy wyżej. Kiedy usłyszał
zawodzący na zewnątrz wiatr, wykrzywił wargi w paskudnym
uśmiechu.
– Ach! – szepnął. – Ktoś nie zamknął za sobą drzwi...
Lśniące oczy ożyły złowrogą radością, zapatrzył się w stronę
wyjścia z tęsknotą topielca marzącego o łyku powietrza.
– Feylen, proszę. – Altan wyciągnął rękę. Mówił bardzo cicho,
prawdopodobnie uznał, że uspokoi go tak samo, jak uspokoił
Suniego.
– Nie będziesz nam grozić. Możemy cię rozerwać na strzępy –
warknął Feylen.
– Wiem, że możesz – potaknął Altan. – Ufam jednak, że tego nie
zrobisz. Ufam człowiekowi, którego nosisz w środku.
– Jesteś głupcem, jeśli masz mnie za człowieka.
– Mnie! – zauważył Altan. – Powiedziałeś „mnie”!
Twarz szamana ściągnął ostry spazm. Błękitna poświata w jego
oczach zgasła. Rysy nieznacznie się przeobraziły; złośliwy uśmiech
zniknął, a wargi poruszyły się bezgłośnie, jakby rozważały, czyjego
rozkazu posłuchać.
Altan wyciągnął trójząb w bok, odsunął ostrza daleko od Feylena.
Zaraz potem rozmyślnie powolnym ruchem cisnął broń precz.
Trójząb uderzył w ścianę z brzękiem, który donośnie rozszedł się
pod milczącą górą.
Feylen otworzył szeroko oczy i z niedowierzaniem popatrzył na
porzuconą broń.
– Ufam ci. Składam w twoje ręce własne życie – podjął Altan. –
Feylen, wiem, że tam jesteś. – Raz jeszcze wyciągnął rękę, powoli.
I Feylen ją chwycił.
Dotyk sprawił, że ciało szamana zadrżało. Kiedy Feylen podniósł
wzrok, Rin ujrzała w jego oczach to samo, co widziała w spojrzeniu
Suniego. Mrok i błaganie, minę dziecka szukającego obrońcy;
zagubioną duszę rozpaczliwie wypatrującą szansy na powrót do
świata śmiertelnych.
– Altan? – wyszeptał.
– Jestem tu. – Altan postąpił krok do przodu. Podobnie jak
w kantynie zbliżył się do boga bez lęku, mimo iż wiedział, co ta
istota może z nim zrobić.
– Nie mogę umrzeć – powiedział Feylen. Jego głos stracił
wcześniejszą szorstkość; był teraz rozedrgany i bezbronny. Nikt nie
mógł wątpić, że ten Feylen jest człowiekiem. – To straszne, Trengsin.
Dlaczego nie mogę umrzeć? Nie powinienem był wzywać tego boga,
nigdy... Nasze umysły powinny należeć wyłącznie do nas, niedobrze
jest dzielić je z tymi... stworami. Tutaj, pod górą, nie mam życia... ale
umrzeć też nie mogę.
Rin poczuła mdłości. Jiang miał rację. Miejsce bogów nie
znajdowało się w tym świecie. Nic dziwnego, że Speeryci
doprowadzali się do obłędu. Nic dziwnego, że Jiang tak bardzo
obawiał się sprowadzania bóstw do dziedziny śmiertelnych.
Miejscem bogów był Panteon i tam powinni pozostać. Z tą mocą
ludzkość nigdy nie powinna igrać.
Dlaczego wpadli na ten pomysł? Powinni wracać, wracać
natychmiast, dopóki Feylen wciąż posiadał kontrolę; powinni
zamknąć kamienne drzwi, by nigdy nie zdołał stąd uciec.
Po Altanie nie było jednak widać nawet krztyny lęku. Komandor
odzyskał swojego żołnierza.
– Jeszcze nie mogę pozwolić ci umrzeć – mówił. – Chcę, byś stanął
dla mnie do walki. Możesz to zrobić?
Feylen wciąż nie puszczał dłoni Altana; przyciągnął Speerytę
bliżej, jakby próbował go objąć. Nachylił się i musnął wargami ucho
dawnego dowódcy. Szepnął tak cicho, że Rin ledwie wyłowiła
poszczególne słowa:
– Zabij się, Trengsin. Umrzyj, póki masz szansę.
Spojrzał ponad ramieniem Altana i pochwycił wzrok Rin. W jego
oczach zapłonął błękit.
– Altan! – wrzasnęła.
Feylen złapał komandora cike i pchnął ku otchłani.
Pchnięcie nie było mocne. Mięśnie szamana osłabły wskutek
wielomiesięcznego bezruchu; poruszał się niezgrabnie niczym nowo
narodzony jelonek, bóg raczkujący w śmiertelnym ciele.
Altan zakołysał się na skraju przepaści, zamachał dziko
ramionami, próbując utrzymać równowagę, a Feylen przemknął
obok niego i skoczył ku kamiennym schodom, w stronę wyjścia. Na
jego twarzy malowała się wściekła, złowróżbna ekstaza.
Rin rzuciła się szczupakiem na posadzkę, wylądowała
z wyciągniętymi przed siebie rękoma. Następnym, co poczuła, był
straszliwy ból, gdy palce Altana zacisnęły się na jej nadgarstku, tuż
zanim dowódca runął w ciemność.
Był ciężki, ramieniem dziewczyny szarpnęło. Zawyła, kiedy łokieć
wbił się w kamień. Wtedy jednak z mroku wystrzeliła druga dłoń
Altana. Wyprężyła ramię i zetknęli się palcami.
Deszcz kamyków sypnął się z grzechotem w otchłań, lecz Altan
wisiał stabilnie, uczepiony obu jej rąk. Zaczęli się zsuwać i przez
jeden przeraźliwy ułamek chwili Rin przestraszyła się, że ciężar
Speeryty przeważy i ściągnie w dół ich oboje, lecz w pewnym
momencie zaczepiła stopą o nierówność podłoża. Znieruchomieli.
– Spokojnie, trzymam – wydyszała.
– Puść – powiedział.
– Co?
– Rozbujam się – wyjaśnił. – Puść moją lewą rękę.
Posłuchała.
Altan odbił się od ściany, rozkołysał ciało i zamachnął się wolną
dłonią, by chwycić krawędź urwiska. Rin leżała tak płasko, jak tylko
potrafiła, zapierała się nogami, by nie ześliznąć się w pustkę,
a chłopak zaczął się podciągać. Za dłonią pojawił się łokieć. Altan
zaparł się, stęknął głucho, po czym jednym płynnym ruchem
wyciągnął znad przepaści nogi.
Pochlipując z ulgi, Rin pomogła mu się podnieść. Ledwie stanął
o własnych siłach, uwolnił ramię szarpnięciem.
– Feylen! – syknął i lekko chwiejnym biegiem ruszył pod górę.
Rin pognała za nim, lecz pościg nie miał sensu. Jedynymi krokami,
jakie słyszeli w półmroku, były ich własne. Feylen już musiał dotrzeć
do wylotu Chuluu Korikh.
Uwolnili go, wypuścili na świat.
Ale... przecież Altan już raz zdołał go pojmać i ujarzmić. Na pewno
mogą ten wyczyn powtórzyć. Muszą.
Wypadli przez kamienne wrota góry i stanęli jak wryci na widok
muru ze stali.
Na ścieżce stał szereg żołnierzy Federacji.
Światła. Światła tak jasne, że Rin miała wrażenie, iż ktoś drapie jej
oczy ostrzem noża. Spróbowała się cofnąć, lecz nie wydarzyło się
nic. Przez moment szarpała się daremnie, przerażona myślą, iż
dotknął ją paraliż. Wreszcie jednak uświadomiła sobie, że
unieruchomiono ją pasami. Leżała na twardym łóżku. Pole widzenia
miała ograniczone do górnej połowy pomieszczenia. Kiedy się
wysilała, widziała skrawek głowy Altana. Był obok.
Zdjęta paniką, wywracając oczyma, rozejrzała się po
pomieszczeniu. Pod ścianami stały regały. Półki uginały się pod
ciężarem słojów, w których pływały ludzkie stopy, głowy, narządy
wewnętrzne i palce, wszystko pieczołowicie opisane. W kącie
zauważyła masywny szklany pojemnik. W środku zamknięto
dorosłego mężczyznę. Rin wpatrywała się w niego przez dobrą
minutę i dopiero potem uświadomiła sobie, że mężczyzna nie żyje
już od dawna; patrzyła na zwłoki zakonserwowane jak warzywa
w occie. W martwych oczach zastygło przerażenie, usta nadal
otwierały się do podwodnego wrzasku. Sporządzona eleganckim,
odręcznym pismem etykieta głosiła: „Nikaryjczyk, 32” Podobnie
oznaczone były słoje z regałów. „Wątroba, nikaryjskie dziecko, 12”.
„Płuca, Nikaryjka, 51”. Z dziwnym otępieniem zastanowiła się, czy ją
też spotka taki koniec. Czy zostanie w tej sali starannie
poćwiartowana i zapaczkowana – „Nikaryjka, 19”.
– Wróciłem. – Altan odzyskał przytomność. Mówił suchym,
szeleszczącym szeptem. – Nie myślałem, że kiedykolwiek tu wrócę.
– Gdzie my jesteśmy? – Groza skręciła trzewia Rin w ciasny supeł.
– Proszę – odparł – nie każ mi o tym opowiadać.
W tej chwili zrozumiała. Dokładnie wiedziała, dokąd trafili.
W jej głowie rozległo się echo słów Chaghana:
„Po pierwszej wojnie makowej Federacja popadła w prawdziwą
obsesję na punkcie waszego ludu... Przez międzywojenne
dziesięciolecia porywali Speerytów, prowadzili na nich
eksperymenty, próbowali zrozumieć, co czyni ich tak wyjątkowymi”.
Żołnierze Federacji przywieźli ich do ośrodka badawczego,
w którym przed laty przetrzymywano małego Altana. Znaleźli się
w miejscu, gdzie wpędzono go w opiumowy nałóg. W miejscu, które
ponoć wyzwolili Hesperianie. W miejscu, które powinno było zostać
zniszczone po drugiej wojnie makowej.
Prowincja Węża upadła, pomyślała Rin ponuro. Federacja zajęła
znacznie większą połać cesarstwa, niż się spodziewała. Hesperianie
odeszli dawno temu. Mugeńczycy wrócili. Potwory ponownie zajęły
swoje legowisko.
– Wiesz, co jest najgorsze? – podjął Altan. – Jesteśmy tak blisko
domu. Blisko Speer. Jesteśmy na wybrzeżu. Tuż nad morzem. Na
początku, kiedy nas przywieźli, nie mieli jeszcze tak wielu cel...
Wsadzili nas do pokoju z oknem wychodzącym na wodę. Oglądałem
gwiazdy. Noc w noc. Patrzyłem na gwiazdę Feniksa i myślałem, że
gdybym tylko zdołał się wymknąć, mógłbym rzucić się wpław.
Mógłbym płynąć i płynąć, a w końcu trafiłbym z powrotem do domu.
Rin pomyślała o czteroletnim Altanie, zamkniętym w ośrodku,
zapatrzonym w nocne niebo, podczas gdy wokół niego patroszono
i oprawiano ciała przyjaciół. Poczuła ochotę, by podać mu rękę,
dotknąć go, lecz bez względu na to, jak bardzo się prężyła, pasy nie
pozwalały się ruszyć.
– Altan...
– Myślałem, że ktoś po nas przyjdzie, że nas uwolnią – mówił dalej
i dziewczyna odniosła wrażenie, że tych słów nie kieruje już do niej.
Wydawało się, że relacjonuje swój koszmar pustce, powietrzu. –
Nawet kiedy zabili już resztę... myślałem, że może... że przypłyną po
mnie rodzice. Ale kiedy uwolnili mnie hesperyjscy żołnierze,
dowiedziałem się, że nie ma dla mnie powrotu. Powiedzieli, że na
wyspie zostały tylko kości i popiół.
Umilkł.
Rin zabrakło słów. Czuła, że powinna coś powiedzieć, coś, czym
mogłaby go pobudzić, skierować jego myśli ku poszukiwaniu
sposobu ucieczki, lecz wszystko, co przychodziło jej do głowy, było
śmiechu warte. Czym miała go pocieszyć?
– Ocknęliście się! Świetnie!
W jej myśli wdarł się wysoki, drżący głos. Rozległ się tuż za nią,
poza zasięgiem wzroku. Wywróciła oczyma i szarpnęła się
w pasach.
– Och, przepraszam. Oczywiście. Nie widzisz mnie.
Właściciel głosu obszedł kozetkę i stanął bezpośrednio nad Rin.
Patykowaty, siwowłosy mężczyzna w lekarskim stroju.
Nieskazitelnie utrzymana i przystrzyżona broda kończyła się ostro
dwa palce poniżej podbródka. W oczach skrzyła się błyskotliwa
inteligencja.
– Czy teraz lepiej? – Na ustach medyka wykwitł dobrotliwy
uśmiech, jakby zobaczył starych, dobrych przyjaciół. – Nazywam się
Eyimchi Shiro, jestem naczelnym oficerem medycznym obozu.
Możesz się do mnie zwracać „doktorze Shiro”.
Mówił po nikaryjsku, nie we własnym języku. Wysławiał się
z afektowanym sinegardzkim akcentem, jakby nauczył się tego
języka pół wieku wcześniej – górnolotnie, z fałszywą wesołością.
Widząc, że Rin nie kwapi się z odpowiedzią, lekarz wzruszył
ramionami i spojrzał na sąsiednią leżankę.
– Och, Altan! – rzucił. – Naprawdę do nas wróciłeś. Jakże
wspaniała niespodzianka! Kiedy mi powiedzieli, nie chciałem
uwierzyć. „Doktorze Shiro”, mówili, „znaleźliśmy Speerytę!” A ja im
na to: „Raczycie chyba żartować! Speerytów już nie ma!” –
zachichotał pod nosem.
Rin obróciła nieznacznie głowę i zerknęła na Altana. Był
przytomny; oczy miał otwarte, lecz nie patrzył na Shiro. Utkwił
wzrok w powale.
– Bardzo się ciebie bali, wiesz? – podjął rozochocony Shiro. – Jak
cię nazywali? Potwór z Nikan? Feniks wcielony? Moi rodacy
uwielbiają przesadę, a was, nikaryjskich szamanów, kochają jeszcze
bardziej. Jesteś mitem, legendą! Naprawdę wyjątkowy z ciebie
chłopak! Skąd ta chmurna mina?
Altan nie odpowiedział.
Wydawało się, iż animusz Shiro przygasł, lecz nagle się
uśmiechnął i poklepał Altana po policzku.
– Naturalnie. Musisz być zmęczony. Nie martw się. Już za
chwileczkę temu zaradzimy. Mam gdzieś tu coś takiego... – Radośnie
nucąc pod nosem, potruchtał w kąt sali. Zaczął chodzić wzdłuż
regałów, zdejmując z półek przeróżne fiolki i przybory. Rin usłyszała
głuche stuknięcie i dźwięk rozpalania świecy. Nie widziała, co Shiro
robi, dopóki nie wrócił do boku Altana.
– Tęskniłeś za mną? – spytał przymilnie.
Altan milczał.
– Hmm... – Shiro podniósł do twarzy chłopaka strzykawkę
i postukał w szkło, by oboje zobaczyli zamknięty w środku płyn. –
A za tym tęskniłeś?
Oczy Altana wyszły niemal z orbit.
Shiro przytrzymał nadgarstek Speeryty i łagodnie go pogładził,
niemal jak matka głaszcząca swe dziecko. Koniuszki palców
sprawnie wyszukały żyłę. Drugą ręką przyłożył igłę i nacisnął
tłoczek.
Altan krzyknął. Dopiero teraz.
– Przestań! – wrzasnęła Rin. Z ust wystrzeliły jej kropelki śliny. –
Stój!
– Moja droga! – Shiro odłożył opróżnioną strzykawkę i podszedł
do kozetki dziewczyny. – Spokojnie! Nie unoś się. Nic mu się nie
stanie.
– Zabijasz go! – Jak opętana szarpała się w pasach, lecz wciąż
trzymały solidnie.
Z jej oczu popłynęły łzy. Shiro starannie osuszył jej policzki,
uważając przy tym, by jego palce nie znalazły się w zasięgu
kłapiących szczęk dziewczyny.
– Zabijam? Nie dramatyzujmy. Podałem mu po prostu dawkę jego
ulubionego medykamentu. – Shiro postukał się w skroń i puścił do
Rin oczko. – Wiesz przecież, jaką rozkosz mu to sprawia.
Podróżowaliście razem, nieprawdaż? Ten narkotyk nie jest dla niego
żadną nowością. Za parę minut będzie jak nowo narodzony.
Oboje zwrócili spojrzenia na Altana. Oddychał już miarowo, lecz
z pewnością nie wyglądał na noworodka.
– Dlaczego to robisz? – wydukała Rin. Przez jakiś czas była już
przekonana, że udało się jej zrozumieć okrucieństwo Federacji.
Widziała przecież Golyn Niis. Widziała owoce pracy mugeńskich
naukowców. Gdy jednak stanęła z tym złem oko w oko, kiedy
patrzyła na Shiro, zadającego Altanowi tak straszliwy ból
i uśmiechającego się przy tym... Nie, tego pojąć nie potrafiła. – Czego
od nas chcesz?
– Czy to nie oczywiste? – Shiro westchnął i poklepał Rin po twarzy.
– Poszukuję wiedzy. Nasze badania przyspieszą rozwój technologii
medycznej o całe dziesięciolecia. Niewielu trafia się tak znakomita
okazja. Niewysychające źródło świeżych zwłok! Nieograniczone
możliwości prac eksperymentalnych! Jestem w stanie znaleźć
odpowiedź na wszelkie pytania dotyczące ludzkiego ciała! Mogę
odkryć metodę zapobiegania śmierci!
Rin wpatrywała się w lekarza z czystym niedowierzaniem.
– Rozcinacie moim rodakom brzuchy!
– Twoim rodakom? – prychnął wzgardliwie Shiro. – Nie poniżaj
się tak. W niczym nie przypominasz tych żałosnych Nikaryjczyków.
Wy, Speeryci, jesteście niebywale fascynującym plemieniem.
Zbudowani z tak uroczego surowca... – Czułym gestem odgarnął
kosmyk włosów ze spoconego czoła dziewczyny. – Tak piękna cera.
I te oszałamiające oczy. Cesarzowa nie ma pojęcia, czym dysponuje.
– Przytknął dwa palce do szyi Rin, sprawdził jej tętno. Przełknęła
żółć, która podeszła do gardła, gdy poczuła na sobie jego dotyk. – Tak
się właśnie zastanawiam, czy mogłabyś zaspokoić moją ciekawość –
podjął łagodnie. – Pokaż mi ogień. Wiem, że potrafisz.
– Co?!
– Jesteście, Speeryci, wyjątkowi – mówił poufałym, cichym, lekko
chropawym tonem. Zwracał się do Rin jak do dziecka. Lub jak do
kochanki. – Tak silni, jedyni w swoim rodzaju. Powiadają, że
jesteście ludem wybranym przez bóstwo. Co sprawia, że tacy
jesteście?
Nienawiść, pomyślała. Nienawiść i długa historia cierpień
zadawanych nam przez takich jak ty.
– Zdajesz sobie zapewne sprawę, że mój kraj nigdy nie posiadł
zdobyczy szamanizmu – przypomniał Shiro. – Masz jakiś pomysł
dlaczego?
– Dlatego że bogowie nie zadają się z szumowinami – wycedziła
Rin.
Shiro machnął ręką w powietrzu. Opędził się od zniewagi jak od
muchy. Prawdopodobnie słyszał z nikaryjskich ust już tyle obelg
i klątw, że straciły dla niego wszelkie znaczenie.
– Zrobimy tak – zapowiedział. – Poproszę cię, byś pokazała mi
drogę ku bogom. Za każdym razem, kiedy odmówisz, podam mu
następną dawkę narkotyku. Wiesz, jak się wtedy poczuje.
Leżący na sąsiedniej kozetce Altan wydał z siebie cichy, gardłowy
pomruk. Jego ciało spięło się i zadrżało.
Shiro szepnął mu coś na ucho i pogładził po czole. Patrzył na
więźnia czule, jak matka kojąca chore dziecko.
Dłonie Rin odruchowo poszukały pasa, lecz nie miała przy sobie
maku. Uświadomiła sobie nagle, że narkotyczne ziarna wcale nie są
jej potrzebne, tak jak nie potrzebował ich Altan. Sam fakt, że
znalazła się w tej świątyni, oznaczał, iż była w pół drogi do bogów.
W trans wprowadziła się, patrząc po prostu we wściekłe oko
Feniksa. Jej duch wzbił się ku górze, lecz w pewnym momencie coś
go zatrzymało.
Zobaczyła Kobietę. Tym razem to Rin odezwała się pierwsza.
– Nie chcę tego słuchać – rzuciła. – Nie powstrzymasz mnie. Wiesz
dlaczego.
– Ostrzegam cię po raz kolejny – powiedziała zjawa Mai’rinnen
Tearzy. – Nie oddawaj się Feniksowi.
– Zamknij się i pozwól mi przejść – fuknęła Rin. Zagłodzona,
odwodniona nie miała do przestróg serca ani cierpliwości.
Tearza pogładziła dziewczynę po policzku. Na jej twarzy
odmalowała się rozpacz.
– Oddać duszę Feniksowi oznacza przekroczyć bramy piekła. On
cię pożre. Będziesz płonąć wiecznym ogniem, po wsze czasy.
– Ja już jestem w piekle – odparła szorstko Rin. – Nic mnie nie
obchodzi.
Oblicze Tearzy wypaczył żal.
– Córko moja, krwi z mojej krwi. Nie idź tą drogą.
– Nie idę twoją drogą. Ty nie zrobiłaś nic – żachnęła się Rin. –
Przestraszyłaś się tego, co trzeba było zrobić. Sprzedałaś swoich
poddanych. Sprzedałaś ich z tchórzostwa.
– Nie z tchórzostwa – zaprotestowała Tearza. – Postąpiłam tak, jak
nakazywała wyższa zasada.
– Postąpiłaś, jak nakazywał egoizm! – wykrzyknęła dziewczyna. –
Gdybyś nie oddała Speer, nasz lud wciąż mógłby istnieć!
– Gdybym nie oddała Speer, świat wciąż trawiłyby płomienie –
odparła zjawa. – Za młodu myślałam, że jestem gotowa to zrobić.
Siedziałam tam, gdzie ty siedzisz w tej chwili. Przyszłam do świątyni
i modliłam się do naszego boga. Feniks do mnie zstąpił, ponieważ to
mnie wybrał na władczynię. Zrozumiałam jednak, co chcę uczynić,
i dlatego skierowałam płomień na samą siebie. Wytrawiłam ogniem
własne ciało, swoją władzę i nadzieję na wolność Speer. Oddałam
wyspę w ręce Czerwonego Cesarza. I obroniłam pokój.
– Jak możesz śmierć i niewolę nazywać pokojem? – syknęła Rin. –
Straciłam przyjaciół i kraj. Straciłam wszystko, co było dla mnie
ważne. Nie chcę pokoju. Chcę zemsty.
– Zemsta przyniesie ci wyłącznie ból.
– Co ty możesz wiedzieć? – warknęła Rin. – Naprawdę uważasz, że
przyniosłaś pokój? Porzuceni przez ciebie poddani poszli w niewolę.
Pozwoliłaś, by Czerwony Cesarz ich wykorzystywał, dręczył
i poniżał przez tysiąc lat. Skierowałaś Speer na drogę wiodącą przez
stulecia cierpień. Gdybyś nie była taką strachliwą kurwą, nie
musiałabym tego robić. A Altan nadal by żył.
W oczach Mai’rinnen Tearzy zapłonął szkarłat, lecz Rin
zareagowała w porę. Rozdzieliła je ściana gorącego ognia. Duch
królowej rozpłynął się w płomieniach.
KONIEC
Hannah Bowman jest niesamowitą agentką, redaktorką
i adwokatką. Bez niej przeżyłoby znacznie więcej postaci. Cudownie
wspominam wszystkich pracowników Liza Dawson Associates.
David Pomerico i Natasha Bardon są fantastycznie bystrymi
i pomysłowymi redaktorami, dzięki którym książka stała się
nieskończenie lepsza. Również Laura Cherkas jest redaktorką
obdarzoną sokolim wręcz wzrokiem i to ona znalazła w tekście
stanowczo zbyt wiele błędów logicznych. Dziękuję Wam wszystkim
za daną mi szansę.
Jeanne Cavelos, mój osobisty Gandalf, przekształciła mnie z osoby
lubiącej pisać w prawdziwą pisarkę. Mam nadzieję, że Elijahcorn
jest dla ciebie dobry. Kij Johnson jest genialna i kiedy dorosnę, chcę
być taka jak ona. Barbara Webb jest z kolei niesamowicie fajna
i wyluzowana (mam nadzieję, że Ethan i Nick znajdą szczęście).
Niewysychającym źródłem inspiracji i motywacji były dla mnie
pogawędki z dr. Johnem Glavinem. Dziękuję Wam wszystkim za
dodawanie mi otuchy i energii do starań, by pisać jeszcze lepiej.
Warsztaty pisarskie Odyssey, w których wzięłam udział w 2016
roku, były dla mnie najprawdziwszą fizyczną męczarnią. Tęsknię za
Wami wszystkimi! Bob, odkąd stałeś się wszechmocny, bardzo
trudno mi się z Tobą skontaktować. Huw, Jae, Jake, Marlee, Greg,
Becca, Caitlin – dzięki za wszystkie radosne chwile, wypijane
w happy hour margarity i wspólne wielokrotne oglądanie „Pacific
Rim”. Bennett: widzisz? Słowo „Scarigon” pojawiło się nareszcie
w książce. Pewnego dnia jego historia zostanie opowiedziana. P.S.
Kocham cię. Farah Naz, Linden, Pablo, Richard, Jeremy, Josh –
jesteście lśniącymi gwiazdami, największymi pomocnikami
i najlepszymi przyjaciółmi. Dziękuję, że przy mnie trwacie.
I na koniec, Mamo, Tato: kocham Was bardzo mocno. Nigdy nie
zdołam się Wam odwdzięczyć za wszystkie poświęcenia, jakich
dokonaliście, bym mogła żyć, jak żyję. Mogę jednak spróbować dać
Wam powód do dumy. My, imigranci, umiemy ciężko pracować.
COPYRIGHT © 2018 BY REBECCA KUANG
COPYRIGHT © BY Fabryka Słów sp. z o.o., LUBLIN 2020
WYDANIE I
ISBN 978-83-7964-529-9
TYTUŁ ORYGINAŁU: The Poppy War
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek
inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie,
zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach
publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
TŁUMACZENIE
Grzegorz Komerski
ILUSTRACJA NA OKŁADCE
Sergei Shikin
ILUSTRACJE
Przemysław Truściński
MAPA
Paweł Zaręba
FOTOGRAFIA AUTORKI ©
Kobi C. Felton (2019)
PROJEKT OKŁADKI
Szymon Wójciak
REDAKCJA
Karolina Kacprzak
KOREKTA
Agnieszka Pawlikowska
Zamówienia hurtowe
Dressler Dublin sp. z o.o.
ul. Poznańska 91
05-850 Ożarów Mazowiecki
tel. (+ 48 22) 733 50 31/32
www.dressler.com.pl
e-mail: dystrybucja@dressler.com.pl
WYDAWNICTWO
Fabryka Słów sp. z o.o.
20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a
tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91
www.fabrykaslow.com.pl
e-mail: biuro@fabrykaslow.com.pl
www.facebook.com/fabryka
instagram.com/fabrykaslow