Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 607

Spis treści

Karta tytułowa

Trylogia Wojen makowych

CZĘŚĆ PIERWSZA
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9

CZĘŚĆ DRUGA
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
CZĘŚĆ TRZECIA
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26

Podziękowania

Rebecca F. Kuang

Karta redakcyjna

Okładka
Dla Iris
R
ozbierz się.
– Co? – Rin aż zamrugała.
Urzędnik zerknął na nią znad swojej książeczki.
– Obowiązkowa procedura zapobiegania ściąganiu. Jeśli już
musisz, idź do niej. – Wskazał na drugą stronę pomieszczenia, gdzie
czekała jego koleżanka.
Rin z całych sił zaplotła ramiona na piersi i podeszła do
urzędniczki. Moment później została wprowadzona za parawan
i bardzo drobiazgowo przeszukana. Egzaminatorzy chcieli mieć
pewność, że nie przemyca ściągawki w żadnym z naturalnych
otworów ciała. Na koniec wciśnięto jej do ręki bezkształtny niebieski
worek.
– Załóż to – poleciła urzędniczka.
– Czy to naprawdę konieczne? – Podzwaniając zębami, Rin zaczęła
się rozbierać.
Fartuch egzaminacyjny okazał się na nią stanowczo za duży;
dłonie ginęły w fałdach materiału i Rin musiała kilka razy podwinąć
rękawy.
– Tak, konieczne. – Urzędniczka wskazała dziewczynie gestem
ławkę. – Przed rokiem aż u dwanaściorga kandydatów znaleźliśmy
wszyte w ubrania ściągawki. Musimy się zabezpieczyć. Otwórz usta.
Rin posłusznie wykonała polecenie.
Urzędniczka obejrzała jej język, unosząc go cienkim pręcikiem.
– Żadnych odbarwień, to dobrze. Oczy szeroko otwarte.
– Po co ktokolwiek miałby się narkotyzować przed egzaminem? –
zdziwiła się Rin, kiedy urzędniczka zajrzała jej pod powieki.
Odpowiedź nie padła.
Zadowolona kobieta odprawiła Rin skinieniem na korytarz, gdzie
w niezbyt zdyscyplinowanym szeregu czekali pozostali kandydaci
na studentów. Dłonie mieli wolne, a twarze jednakowo ściągnięte
niepokojem. Nie przynieśli ze sobą na egzamin żadnych przyborów
– ostatecznie pióra można było wydrążyć i ukryć w nich ruloniki
z rozwiązaniami zadań.
– Ręce przez cały czas będziecie trzymać na widoku –
zadysponował urzędnik, który wyszedł właśnie przed uczniów. –
Rękawów nie wolno opuszczać poniżej łokcia. Od tego momentu
przestajecie ze sobą rozmawiać. Kto będzie musiał się wysikać,
podniesie rękę. Z tyłu sali znajdziecie wiadro.
– A jak srać mi się zachce? – spytał jakiś chłopak.
Urzędnik zmierzył go przeciągłym spojrzeniem.
– No co? – rzucił chłopak tonem usprawiedliwienia. – Egzamin ma
trwać dwanaście godzin.
– We wzmiankowanej sytuacji – mężczyzna wzruszył ramionami –
postaraj się zrobić swoje po cichu.
Rin była od samego rana zbyt zdenerwowana, by przełknąć choć
kęs. Mdłości dostawała już na samą myśl o jedzeniu. Pęcherz i jelita
miała puste. Pełen był tylko jej umysł, niemal do rozpuku wypchany
oszałamiającą wielością matematycznych wzorów, wierszy, rozpraw
i ważnych dat historycznych, które miała przelać na karty
egzaminacyjnego kajetu. Była gotowa.
W sali egzaminacyjnej przygotowano miejsca dla setki
kandydatów. Ławki ustawiono w schludne rzędy po dziesięć. Na
blatach czekały ciężkie kajety, kałamarze i pędzelki pisarskie.
W większości pozostałych prowincji Nikan trzeba było odcinać od
świata całe ratusze, by pomieścić tysiące chętnych przystępujących
rokrocznie do egzaminu. Małe Tikany było jednak niewielką wioską
w Prowincji Koguta, zamieszkaną głównie przez chłopów
i obszarników. Tutejsze rodziny zdecydowanie bardziej
potrzebowały rąk do pracy w polu niż wykształconych na
uniwersytetach darmozjadów. W Tikany od zawsze wystarczała ta
jedna jedyna sala.
Rin weszła w ślad za pozostałymi uczniami i zajęła wyznaczone
miejsce. Wyobraziła sobie, jak muszą wyglądać z góry: równiutkie
kwadraty złożone z czarnych czupryn, identycznych niebieskich
fartuchów i brązowych drewnianych stołów. Ujrzała w duchu
mrowie bliźniaczych sal rozsianych po całym kraju, pomyślała
o tysiącach oczu wpatrzonych z nerwowym wyczekiwaniem
w wodne zegary.
Zęby Rin dzwoniły nieprzerwanie, wpadły w obłąkańcze staccato,
które – była pewna – musieli słyszeć wszyscy dokoła. I nie trzęsła się
wyłącznie z zimna. Ze wszystkich sił zacisnęła szczęki, lecz osiągnęła
tyle tylko, że dygotanie rozeszło się po całym ciele, ogarniając dłonie
i kolana. Pędzelek drżał w jej dłoni, spryskując blat czarnymi
kropelkami.
Chwyciła go mocniej i nakreśliła na okładce egzaminacyjnego
kajetu swoje nazwisko w pełnym brzmieniu. Fang Runin.
Nie ją jedną dręczyły nerwy. Już w tej chwili spod tylnej ściany
sali dolatywały odgłosy wymiotów. Rin chwyciła się za przegub,
zamknęła palce na śladach oparzeń, zaczerpnęła głęboki haust
powietrza. Skup się.
Stojący w rogu zegar wodny odezwał się cichym kurantem.
– Zaczynajcie – rzucił egzaminator.
Okładki setki kajetów zafurkotały niczym skrzydła zrywającego
się do lotu stada wróbli.

Dwa lata wcześniej, w dniu, w którym mocą arbitralnej decyzji


lokalnego sędziego pokoju wypadały czternaste urodziny Rin,
przybrani rodzice wezwali ją do swojej części domu.
Prawdziwa rzadkość. Fangowie zazwyczaj ignorowali istnienie
Rin, chyba że mieli dla niej akurat jakieś zadanie. Wówczas
wydawali polecenia tonem, którym równie dobrze mogli zwracać się
do psa. „Zamknij sklep. Rozwieś pranie. Zanieś sąsiadom tę paczkę
opium i nie wracaj, dopóki nie wydębisz od nich dwakroć tyle, ile
zapłaciliśmy my”.
W fotelu dla gości siedziała kobieta, którą Rin widziała pierwszy
raz w życiu. Twarz nieznajomej oprószona była czymś, co wyglądało
jak mąka ryżowa; jej bladość podkreślał kolor pokrywający wargi
i powieki. Miała na sobie jasnoliliową suknię, ozdobioną deseniem
w kwiaty wiśni, o kroju stosownym być może dla dziewczęcia dwa
razy młodszego. Suknia ściskała grubą talię, nadając całości wygląd
pękatego worka ze zbożem.
– To ona? – upewniła się nieznajoma. – Hmm. Trochę przyciemna.
Inspektor nie zwróci większej uwagi, ale cena pójdzie przez to w dół.
Rin doznała nagle przerażającego przeczucia, że wie, co się dzieje.
– Kto to jest? – zapytała śmiało.
– Siadaj, Rin! – rzucił wujaszek Fang i wyciągnął po dziewczynę
dłoń.
Rin z miejsca rzuciła się do ucieczki. Ciotunia Fang chwyciła ją za
rękę i szarpnęła z powrotem. Doszło do krótkiej szamotaniny,
z której zwycięsko wyszła ciotunia Fang i popchnęła Rin w stronę
krzesła.
– Nie pójdę do burdelu! – wrzasnęła dziewczyna.
– Swatka Liew nie przychodzi do nas z burdelu, idiotko! –
warknęła ciotunia Fang. – Siadaj. Okaż trochę szacunku.
Swatka Liew wydawała się zupełnie nieporuszona, jakby
oskarżenia o sutenerstwo stanowiły codzienny element jej pracy.
– Niebawem spotka cię niesłychane szczęście, moja słodziutka –
odezwała się. Głos miała promienny i fałszywie przymilny. – Chcesz
może usłyszeć jakie?
– Nie! – Rin zacisnęła dłonie na brzegach siedziska i wbiła
spojrzenie w czerwone usta swatki.
– Doprawdy przemiła. – Kobieta ściągnęła uśmiechnięte wargi.
Okazało się, że po długich, mozolnych poszukiwaniach swatka
zdołała znaleźć w Tikany mężczyznę skłonnego wziąć Rin za żonę.
Był nim pewien zamożny kupiec, zarabiający na życie importem
świńskich uszu i rekinich płetw. Był dwukrotnie rozwiedziony i trzy
razy starszy od wybranki.
– Cudownie, prawda? – rozpromieniła się swatka Liew.
Rin rzuciła się do drzwi. Zanim przebiegła dwa kroki, dłoń ciotuni
Fang wystrzeliła w powietrze i zamknęła się na nadgarstku
uciekinierki. Rin wiedziała, co się stanie w następnej kolejności.
Zebrała się w sobie, szykując na pierwszy cios, na kopniaki
wymierzone w żebra, takie, po których nie zostają siniaki. A jednak
nie – ciotunia Fang po prostu zaciągnęła ją z powrotem na krzesło.
– Zachowuj się! – wycedziła przez zaciśnięte zęby tonem
zwiastującym nieuchronną karę. Ale nie teraz, nie przed swatką.
Ciotunia Fang wolała, by jej okrucieństwo pozostało sprawą
prywatną.
Nieświadoma niczego swatka Liew pokręciła głową.
– Ależ! Nie bójże się, słodziutka. Przecież to takie wspaniałe
wieści!
Rin zakręciło się w głowie. Obróciła się ku swoim przybranym
rodzicom.
– Myślałam – powiedziała, z trudem panując nad głosem – że
jestem wam potrzebna w sklepie. – Z jakiegoś powodu nie potrafiła
wykoncypować żadnego innego argumentu.
– Sklepem może się zająć Kesegi – odparła ciotunia Fang.
– Kesegi ma osiem lat.
– Dorośnie, zanim się obejrzymy. – W oczach ciotuni Fang pojawił
się błysk. – A tak się składa, że twój przyszły mąż jest wioskowym
inspektorem importu.
W tej chwili Rin zrozumiała. Fangowie zamierzali dobić targu:
oferowali rękę sieroty w zamian za praktyczną kontrolę nad
czarnorynkowym handlem opium w Tikany. Marzył im się monopol.
Wujaszek Fang głęboko zaciągnął się fajkowym dymem i wypuścił
go; salon wypełnił się gęstymi, słodkimi oparami.
– To bogaty człowiek. Będziesz szczęśliwa.
Nie – to Fangowie będą szczęśliwi. Będą mogli swobodnie
sprowadzać hurtowe ilości opium, nie trwoniąc pieniędzy na
łapówki. Rin jednak utrzymała język za zębami, dalsze dyskusje
przyniosłyby jej tylko dodatkową dawkę bólu. Stało się jasne, że
Fangowie byli zdecydowani wydać Rin za mąż, choćby musieli
zaciągnąć ją do sypialni pana młodego siłą.
Na Rin nie zależało im nigdy. Przygarnęli dziewczynę jako
niemowlę wyłącznie dlatego, że wydany po drugiej wojnie makowej
edykt cesarzowej nakazywał rodzinom posiadającym mniej niż troje
dzieci adopcję wojennych sierot, które w przeciwnym wypadku
zasiliłyby szeregi żebraków i złodziei.
Ponieważ w Tikany na dzieciobójców patrzono raczej krzywym
okiem, Fangowie zaczęli wykorzystywać Rin do roznoszenia opium,
odkąd tylko nauczyła się rachować. Niemniej, mimo wszystkich
darmowych usług, jakie im świadczyła, Fangom nie podobało się, że
muszą łożyć na jej wikt i opierunek. A teraz otrzymali od losu
szansę, by zrzucić wreszcie z barków ten finansowy ciężar. Od tej
pory już do końca życia to ów kupiec mógł płacić za strawę
i przyodziewek Rin, czego nie omieszkała zauważyć swatka Liew.
Wystarczyło, że dziewczyna będzie mu służyć łagodnie i czule, jak
na porządną żonę przystało, że obdarzy go potomstwem i zadba
o dom (w którym, co również swatka Liew dobitnie podkreśliła,
znajdowały się nie jedna, a aż dwie umywalnie). O drugiej tak
świetnej partii Rin, będąca wszak wojenną sierotą, bez rodziny
i powiązań, nie mogła nawet marzyć.
Rin dostanie męża, swatka pieniądze, a Fangowie monopol na
handel narkotykami.
– Jejku – rzuciła Rin słabnącym głosem. Zbierało się jej na
wymioty. – To wspaniale. Naprawdę znakomicie. Fantastycznie.
Twarz swatki na powrót zajaśniała.
Rin ukryła panikę, zmusiła się, by oddychać spokojnie, i wytrwała
do momentu, kiedy wujaszek odprowadził gościa do drzwi. Wtedy
ukłoniła się nisko Fangom, po czym jak najgrzeczniejsza ze
wszystkich pasierbic wyraziła wdzięczność za to, iż zadali sobie tak
wiele trudu, by zapewnić jej stabilną przyszłość.
Wróciła do sklepu. Pracowała w milczeniu do zmroku.
Przyjmowała zamówienia, wypełniała księgi, dbając, by nie pominąć
żadnej z niezbędnych pozycji. Kłopot z księgami rachunkowymi
polegał na tym, że należało prowadzić je niezwykle starannie,
zwłaszcza kreśląc cyfry. Tak łatwo przecież sprawić, że dziewiątka
wyda się ósemką. Jeszcze prościej postawić jedynkę wyglądającą na
siódemkę...
Długo po tym kiedy słońce zniknęło z nieba, Rin zamknęła sklep
i przekręciła klucz w zamku.
Moment później wsunęła skradzioną paczkę opium pod koszulę
i puściła się biegiem przed siebie.

– Rin? – Zza uchylonych drzwi biblioteki wyjrzał niski,


pomarszczony mężczyzna. – Na Wielkiego Żółwia! Co ty tu robisz?
Leje jak z cebra.
– Przyszłam oddać książkę – powiedziała i podała mężczyźnie
nieprzemakalną torbę. – Z innych wieści, wychodzę za mąż.
– Och. Och! Co takiego?! Wejdź.
Nauczyciel Feyrik prowadził codzienne darmowe zajęcia
wieczorowe dla chłopskich dzieci z Tikany, które bez jego wsparcia
wyrosłyby na analfabetów. Rin nikomu nie ufała bardziej, jak
właśnie Feyrikowi i lepiej niż ktokolwiek rozumiała jego słabości.
Te dwa czynniki sprawiły, że właśnie na jego osobie oparła cały
plan ucieczki.
– O, nie ma wazy – zauważyła, rozglądając się po zagraconej
bibliotece.
Nauczyciel Feyrik rozpalił niewielki ogień w kominku
i przyciągnął przed palenisko dwie poduchy. Zaprosił gestem, by
usiadła.
– Nie poszło mi. W ogóle miałem marną noc.
Nauczyciel darzył niefortunnym uwielbieniem grę w dywizje,
rozrywkę niesłychanie popularną w działających w Tikany
jaskiniach hazardu. Zabawa nie byłaby aż tak niebezpieczna, gdyby
miał do niej choć cień talentu.
– Przecież to nie ma sensu – skomentował, kiedy Rin powtórzyła
mu rewelacje swatki. – Dlaczego Fangowie mieliby z własnej woli
wydać cię za mąż? Jesteś przecież znakomitym źródłem darmowej
siły roboczej, czyż nie?
– Tak, ale uznali, że jeszcze bardziej przydatna będę w łóżku
inspektora importu.
– Twoi przybrani rodzice są skończonymi idiotami. – W oczach
Feyrika pojawiła się odraza.
– Czyli zgadzasz się? – spytała z nadzieją. – Pomożesz?
– Moja droga – westchnął – gdyby Fangowie pozwolili mi cię
kształcić, kiedy byłaś młodsza, moglibyśmy się zastanowić...
A powiedziałem im wtedy... Jej samej mówiłem, że widzę w tobie
potencjał. Ale teraz, na tym etapie, to po prostu mrzonka.
Niemożliwe.
– Ale...
Podniósł dłoń.
– Do keju przystępuje co roku ponad dwadzieścia tysięcy uczniów,
a do szkół wyższych dostaje się zaledwie niecałe trzy tysiące.
Pamiętaj, nie konkurowałabyś z młodzieżą z Tikany. Twoimi
rywalami byliby w większości synowie i córki bogaczy, kupców
i arystokratów, dzieciaki, które uczyły się i przygotowywały przez
całe życie.
– Ale ja przecież też chodziłam na twoje lekcje. Ten egzamin nie
może być chyba taki trudny.
Feyrik zachichotał.
– Potrafisz czytać. Umiesz posługiwać się liczydłem. Ale żeby zdać
keju, to stanowczo za mało. Ten egzamin wymaga pogłębionej
wiedzy historycznej, znajomości wyższej matematyki, logiki, no
i klasyków...
– Wiem, wiem, cztery szlachetne przedmioty – wtrąciła
niecierpliwie. – Ale ja naprawdę szybko czytam. I znam więcej
znaków niż większość dorosłych w tej wiosce. A już na pewno więcej
niż Fangowie. Zobaczysz, jeśli pozwolisz mi spróbować, że
dotrzymam kroku reszcie twoich uczniów. Nie muszę nawet brać
udziału w recytacjach. Wystarczą mi książki.
– Czytanie ksiąg to jedno – upomniał nauczyciel –
a przygotowania do keju... O, to przedsięwzięcie zupełnie innej
natury. Moi uczniowie szykują się do tego wyzwania, poświęcając
całe życie; dziewięć godzin dziennie, siedem dni w tygodniu. Ty
większość czasu spędzasz w sklepie.
– I mogłabym się w nim uczyć – zaprotestowała.
– A nie musisz tam przypadkiem pracować?
– Jestem bardzo... no... wielozadaniowa.
Przez chwilę przyglądał się dziewczynie z powątpiewaniem,
wreszcie pokręcił głową.
– Miałabyś tylko dwa lata. Tego nie da się zrobić.
– Ale ja nie mam innej możliwości! – oburzyła się.
W Tikany niezamężna dziewczyna, taka jak Rin, warta była mniej
niż homoseksualny kogut. Teoretycznie mogłaby przeżyć życie jako
posługaczka w domu bogatej rodziny – o ile wiedziałaby, kogo w tym
celu przekupić. Pozostałe ewentualności sprowadzały się do
rozmaitych kombinacji prostytucji i żebrania. Być może nieco
dramatyzowała, ale z pewnością nie przesadzała. Owszem, mogła
uciec. Skradzione opium pozwoliłoby jej wykupić miejsce
w karawanie do innej prowincji... Tylko właśnie, dokąd? Nie miała
przyjaciół ani krewnych; gdyby została obrabowana lub porwana,
nikt nie przyszedłby jej z pomocą. Nie posiadała żadnych
umiejętności, dzięki którym mogłaby zarabiać. Nigdy jeszcze nie
opuściła Tikany; o życiu w mieście nie wiedziała absolutnie nic.
A gdyby została przyłapana z taką ilością narkotyku...
Posiadanie opium stanowiło w myśl panującego w Nikan prawa
zbrodnię karaną śmiercią. Zaciągnęliby Rin na miejski rynek
i publicznie skrócili o głowę, czyniąc z dziewczyny najnowszą ofiarę
daremnie prowadzonej przez cesarzową wojny z narkotykami.
Pozostawała jej ta jedyna możliwość. I po prostu musiała
przekonać Feyrika.
Wyciągnęła książkę, z którą przyszła do biblioteki.
– To Mengzi, „Rozważania o państwowości”. Pożyczyłam ją ledwie
trzy dni temu, prawda?
– Prawda – przytaknął, nie zerkając nawet do księgi wypożyczeń.
Wcisnęła mu tom do ręki.
– Proszę przeczytać jakiś ustęp. Dowolnie wybrany fragment.
Nauczyciel Feyrik obrzucił Rin sceptycznym spojrzeniem, lecz
postanowił widocznie zrobić jej przyjemność i otworzył książkę
mniej więcej w połowie.
– „Uczucie zwane współczuciem stanowi fundamentalną
zasadę...”
– „...szczodrobliwości” – dokończyła. – „Na uczuciach wstydu
i niechęci ufundowana jest prawość. Uczucia skromności
i pragnienia czynienia dobra są istotą...” hm... „istotą... dobrych
manier. A aprobata i dezaprobata są zasadami wiedzy”.
– I cóż to wszystko oznacza? – zapytał, unosząc brew.
– Nie mam bladego pojęcia – przyznała. – Szczerze mówiąc,
Mengziego ni w ząb nie rozumiem. Nauczyłam się po prostu na
pamięć.
Przewertował książkę niemal do końca, wybrał jeszcze jeden
ustęp i odczytał:
– „Porządek w ziemskim królestwie panuje wówczas, gdy
wszystkie istoty właściwie rozumieją swoje miejsce. Wszystkie istoty
właściwie rozumieją swoje miejsce, gdy wypełniają przydzielone im
role. Ryba nie próbuje fruwać. Skunks nie próbuje pływać w wodzie.
Pokój można osiągnąć jedynie wtedy, gdy wszystkie istoty szanują
niebiański porządek”. – Zatrzasnął okładki i podniósł wzrok na
dziewczynę. – A ten fragment? Rozumiesz, co z tego wynika?
Wiedziała, co nauczyciel Feyrik próbuje jej w ten sposób
powiedzieć.
Nikan opierało się na wierze w ściśle określone role społeczne,
w sztywną hierarchię, w której ramy ludzie wpadali już
w momencie narodzin. Wszystko pod niebem miało swoje właściwe
miejsce. Książątka stawały się możnowładcami, kadeci stawali się
żołnierzami, a sierotki tyrające w sklepach Tikany powinny być
zadowolone, że mogą na zawsze pozostać sierotkami tyrającymi
w sklepach Tikany. Egzamin keju stanowił w teorii instytucję
merytokratyczną, lecz jedynie członkowie najzamożniejszych
warstw dysponowali pieniędzmi pozwalającymi wykształcić dzieci
w stopniu umożliwiającym uzyskanie pozytywnego wyniku.
Cóż, pieprzyć niebiański porządek istnienia. Skoro przewidzianą
dla Rin rolą na tym padole była rola żony obrzydliwego starucha, to
zrobi wszystko, by ten scenariusz przepisać na nowo.
– Wynika tyle, że świetnie mi idzie wkuwanie na pamięć
przydługich i wybitnie bełkotliwych tekstów – rzuciła.
Nauczyciel Feyrik na chwilę umilkł.
– Nie masz ejdetycznej pamięci – podjął w końcu. – Sam uczyłem
cię czytać. Zorientowałbym się.
– Nie mam – zgodziła się. – Ale jestem uparta. Potrafię się
przyłożyć do nauki i bardzo, ale to bardzo nie chcę wychodzić za
mąż. Mengziego nauczyłam się na pamięć w trzy dni. To stosunkowo
krótka rozprawa, więc na dłuższe będę pewnie potrzebować około
tygodnia. Ale ile może być takich pozycji na liście lektur do keju?
Dwadzieścia? Trzydzieści?
– Dwadzieścia siedem.
– W takim razie nauczę się na pamięć wszystkich. Co do jednej.
Żeby zdać, więcej nie trzeba. Pozostałe przedmioty nie są wcale takie
trudne; większość wykrusza się właśnie na klasykach. Sam mi to
kiedyś powiedziałeś.
Oczy nauczyciela Feyrika zmieniły się w wąskie szparki, jego
mina nadal wyrażała powątpiewanie, ale ze świeżym dodatkiem
namysłu. Rin znała tę minę. Kalkulował. Podobnie wyglądał, kiedy
próbował przewidzieć, ile może wygrać w dywizje.
W Nikan pozycja i powodzenie nauczyciela zależały od wyników
osiąganych przez jego uczniów w keju. Pedagodzy, których
podopieczni zasilali szeregi studentów wyższych uczelni, zyskiwali
nowych klientów. Większa liczba uczniów oznaczała większe
zarobki, a dla zadłużonego po uszy hazardzisty pokroju Feyrika
liczył się każdy zwabiony dzieciak. Gdyby Rin dostała się do
akademii, przypływ uczniów pozwoliłby mu spłacić najbardziej
uprzykrzone długi.
– W tym roku niewielu jest u nas spragnionych wiedzy, prawda? –
przycisnęła.
– Susza. – Skrzywił się. – To oczywiste, że nie przysyłają dzieci.
Niewiele rodzin chce wydawać pieniądze na naukę, bo i tak marna
szansa, że bachory zdadzą.
– Ale ja mogłabym zdać – powiedziała. – A kiedy już zdam,
będziesz się mógł pochwalić uczennicą, która dostała się do
akademii. Jak sądzisz, jak to wpłynie na twoją popularność?
– Rin. – Pokręcił głową. – Nie mógłbym od ciebie wziąć pieniędzy.
Nie z czystym sumieniem.
W ten sposób dotknął problemu numer dwa. Dziewczyna wzięła
się w garść i spojrzała nauczycielowi Feyrikowi prosto w oczy.
– Proszę się nie martwić. I tak nie miałabym czym zapłacić.
Cały aż się wzdrygnął.
– Za pracę w sklepie nie dostaję wynagrodzenia – podjęła Rin, nie
pozwalając mu dojść do słowa. – Towar nie należy do mnie. Nie
otrzymuję żadnego kieszonkowego. Chcę, żebyś przygotował mnie
do keju za darmo, w dodatku w czasie dwa razy krótszym niż
zwykle.
Nauczyciel Feyrik raz jeszcze pokręcił głową.
– Moja droga, nie mogę... to...
Czas wyłożyć ostatnią kartę. Rin wyciągnęła spod krzesła
skórzaną torbę i rzuciła ją na stół. Coś wewnątrz przyjemnie miękko
plasnęło o blat.
Czując na sobie rozgorączkowane spojrzenie nauczyciela, Rin
wsunęła dłoń do środka i dobyła z torby ciężką, roztaczającą słodką
woń paczuszkę.
Zaraz potem wyjęła kolejną. I jeszcze jedną.
– Opium najwyższej jakości. W sumie warte sześć taelów –
wyjaśniła spokojnie. Sześć taelów równało się połowie sumy, jaką
nauczyciel Feyrik zarabiał przez okrągły rok.
– Okradłaś Fangów – zauważył lekko nerwowym tonem.
– Przemyt to niełatwy fach. – Wzruszyła ramionami. – Fangowie
wiedzą, jakie wiąże się z nim ryzyko. Paczki takie jak ta giną raz po
raz. A do sędziego pokoju przecież nie pójdą.
Nauczyciel podkręcił długie wąsiska.
– Nie chcę z nimi zadzierać.
Jego obawy nie były pozbawione podstaw. Mieszkańcy Tikany nie
drażnili ciotuni Fang – przynajmniej ci, którym zależało na
osobistym bezpieczeństwie. Ciotunia Fang była kobietą cierpliwą
i zarazem nieprzewidywalną niczym wąż. Potrafiła chować urazę
przez całe lata, by zadać jadowity, zabójczy cios w najmniej
spodziewanym momencie.
Rin jednak starannie zatarła za sobą ślady.
– Jeden z ich transportów został przed tygodniem skonfiskowany
w porcie – powiedziała. – A ponieważ Fangowie nie mieli czasu
przeprowadzić inwentaryzacji, oznaczyłam te paczki jako stracone.
Nie znajdzie ich.
– Ale i tak mogą cię pobić.
– Niezbyt brutalnie. – Rin znowu wzruszyła ramionami. –
Uszkodzonego towaru nikt za żonę nie weźmie.
Nauczyciel świdrował paczuszki chciwym spojrzeniem.
– Zgoda – powiedział wreszcie i sięgnął po opium.
Dziewczyna gwałtownym ruchem złapała torbę i cofnęła ją poza
zasięg mężczyzny.
– Cztery warunki. Po pierwsze, będziesz mnie uczyć. Po drugie,
będziesz mnie uczyć za darmo. Po trzecie, ucząc mnie, nie będziesz
palić. I po czwarte, jeżeli komukolwiek powiesz, skąd to masz, dam
znać wszystkim twoim wierzycielom, gdzie powinni cię szukać.
Feyrik przyglądał się Rin przez chwilę rozgniewanym wzrokiem,
lecz ostatecznie potaknął skinieniem.
– Jeszcze jedno. – Odchrząknęła. – Chcę zatrzymać tę książkę.
– Byłabyś fatalną prostytutką. – Uśmiechnął się cierpko. – Ani
trochę uroku.

– Nie – stwierdziła ciotunia Fang. – Jesteś nam potrzebna


w sklepie.
– Będę się uczyć nocami – obiecała Rin – albo po godzinach.
Oblicze szorującej dno woka ciotuni Fang natychmiast się
ściągnęło. W tej kobiecie wszystko było surowe: jej twarz stanowiła
istny obraz zniecierpliwienia i irytacji; palce, czerwone wskutek
wielogodzinnego sprzątania i prania; głos ochrypły od wrzasków,
którymi hojnie częstowała Rin, swojego syna Kesegiego, najemnych
przemytników i wujaszka Fanga, który leżał bezwładnie
w zadymionym pokoju.
– Coś ty mu obiecała? – zapytała nabrzmiałym podejrzliwością
tonem.
– Nic. – Rin zesztywniała.
Ciotunia Fang raptownie grzmotnęła wokiem o blat. Dziewczyna
drgnęła, zdjęta nagłym strachem, że jej kradzież wyszła mimo
wszystko na jaw.
– Co takiego niby nie podoba ci się w małżeństwie? – prychnęła
ciotunia Fang. – Ja, kiedy szłam za twojego wuja, byłam młodsza niż
ty teraz. Wszystkie dziewczyny z tej wsi wychodzą za mąż przed
szesnastymi urodzinami. Masz się za lepszą od nich?
Ulga, jaka zalała Rin, była tak potężna, że dziewczyna musiała się
w duchu napomnieć i pospiesznie przybrać stosownie skarconą
minę.
– Nie. Nie mam się.
– Czyli co? Myślisz, że będzie ci u niego tak strasznie? – Ciotunia
Fang obniżyła głos do złowieszczego szeptu. – O co tu naprawdę
chodzi? Boisz się trafić do jego łóżka?
Rin nie zdążyła jeszcze nawet tej sprawy przemyśleć, lecz w tej
chwili coś chwyciło ją za gardło.
Rozbawiona ciotunia Fang wykrzywiła kącik ust ku górze.
– Pierwsza noc jest koszmarem, to muszę przyznać. Weź sobie
trochę waty do ust, to nie odgryziesz sobie języka. I nie płacz na głos,
chyba że on ci każe. Trzymaj wzrok spuszczony i rób wszystko, co
powie. Zostań jego niemą domową niewolnicą, dopóki ci nie zaufa.
A potem? Potem podawaj mu opium. Zacznij od dosłownie odrobiny,
chociaż pewnie kiedyś już palił. I codziennie zwiększaj porcje. Rób
to nocą, zaraz po tym, jak z tobą skończy. Chodzi o to, żeby opium
kojarzyło mu się z przyjemnością i władzą. Podawaj mu noc w noc
więcej, aż uzależni się na dobre. Od opium i od ciebie. Niech
narkotyk zniszczy jego umysł i ciało. Będziesz mieć wtedy za męża
żywego trupa, ni mniej, ni więcej, ale posiądziesz w zamian jego
bogactwa, pieniądze i wpływy. – Ciotunia Fang pochyliła głowę na
bok. – Czy wtedy też tak przykro będzie dzielić z nim łoże?
Rin zbierało się na wymioty.
– Ale ja...
– Może ty się dzieci boisz? – Ciotunia Fang nachyliła się jeszcze
bardziej. – Są sposoby, by je spędzić jeszcze w łonie. Pracujesz
w aptece. Wiesz o tym. Ale musisz mu dać przynajmniej jednego
syna. To scementuje twoją pozycję pierwszej żony i nie zmarnuje
pieniędzy na konkubinę.
– Ale ja nie chcę – wykrztusiła z siebie Rin.
Nie chcę być jak ty, dodała w myślach.
– A kogo obchodzi, czego chcesz, a czego nie? – zapytała ciotunia
Fang łagodnie. – Jesteś sierotą. Nie masz rodziny, pozycji, koneksji.
I tak powinnaś się cieszyć, że inspektor nie chciał kogoś urodziwego
i zadowolił się młodością. Nic lepszego dla ciebie nie zrobię. I drugiej
takiej szansy nie będzie.
– No ale keju...
– No ale keju! – powtórzyła ciotunia Fang kąśliwie. – Kiedyś ty
sobie wbiła te bujdy do łepetyny? Naprawdę myślisz, że wezmą cię
do akademii? Ciebie?!
– Tak myślę. – Rin wyprostowała plecy i spróbowała natchnąć
słowa przekonaniem.
Uspokój się, poradziła sama sobie. Nadal masz przewagę.
– A ty mi na to pozwolisz – dodała już na głos. – Ponieważ
pewnego dnia władze mogą zacząć rozpytywać, skąd się bierze
opium w wiosce.
Ciotunia Fang zmierzyła dziewczynę przeciągłym spojrzeniem.
– Chcesz umrzeć? – zapytała.
Rin zdawała sobie sprawę, że nie jest to czcza groźba. Ciotunia
Fang z wielkim zapałem zacierała wszelkie ślady, jakie mogły
doprowadzić do niej przedstawicieli prawa. Rin oglądała to
w przeszłości na własne oczy. Większość życia poświęciła staraniom,
by nie stać się jednym z takich śladów do zatarcia.
Dzisiaj jednak mogła się odgryźć.
– Jeżeli zaginę, nauczyciel Feyrik powie władzom, co mnie
spotkało – rzuciła mocnym głosem. – I powie też o wszystkim
twojemu dziecku.
– Kesegi się nie przejmie – fuknęła pod nosem ciotunia Fang.
– To ja wychowałam Kesegiego. Kocha mnie – odparła Rin. – A ty
kochasz jego. Nie chcesz, by się dowiedział, czym się zajmujesz.
Dlatego nie posyłasz go do sklepu. I dlatego każesz mi zatrzymywać
go w pokoju, kiedy spotykasz się z przemytnikami.
To przeważyło. Ciotunia Fang otworzyła machinalnie usta i wbiła
w Rin spojrzenie szeroko otwartych oczu. Rozszerzyły się jej
nozdrza.
– Pozwól mi przynajmniej spróbować – podjęła błagalnie
dziewczyna. – Moja nauka niczym ci nie grozi. Jeżeli zdam, wreszcie
się mnie pozbędziesz. A jak nie, wydasz mnie za mąż.
Ciotunia Fang poderwała z blatu ciężki wok. Rin odruchowo
spięła się na całym ciele, lecz ciotunia zaczęła po prostu szorować
naczynie wściekłymi ruchami.
– Będziesz się uczyć tylko w sklepie albo wyrzucę cię na ulicę –
rzuciła. – Nie chcę, by inspektor cokolwiek zwąchał.
– Zgoda – Rin skłamała jej w żywe oczy.
– A co będzie – ciotunia Fang prychnęła – jeśli się dostaniesz? Kto
niby za te studia zapłaci? Może twój kochany zubożały nauczyciel?
Rin nie odpowiedziała od razu. Miała dotąd nadzieję, że Fangowie
przekażą w poczet czesnego jej posag. W tej chwili jednak
uświadomiła sobie, że była to idiotyczna nadzieja.
– W Sinegardzie uczą za darmo – przypomniała.
Ciotunia Fang zaniosła się głośnym śmiechem.
– W Sinegardzie! Chcesz zdawać do Sinegardu?
– Mogłabym! – Rin z dumą zadarła brodę.
Sinegardzka Akademia Wojskowa była najbardziej prestiżową
uczelnią w całym cesarstwie. Tam szkolili się przyszli generałowie
i mężowie stanu. Bardzo rzadko natomiast, jeśli w ogóle,
przyjmowano do niej studentów z wiejskiego południa.
– Bredzisz! – znów prychnęła ciotunia Fang. – Dobrze, ucz się, jeśli
wola, jeśli masz być przez to szczęśliwa. Proszę bardzo, przystąp
sobie do keju. Ale jeżeli oblejesz, pójdziesz za inspektora. I będziesz
mi wdzięczna.

Nocą tego samego dnia Rin usiadła na podłodze ciasnego pokoiku,


który dzieliła z Kesegim, ustawiła przed sobą skradzioną świecę
i otworzyła pierwszy podręcznik do keju.
Egzamin sprawdzał wiedzę kandydatów z zakresu czterech
szlachetnych przedmiotów: historii, matematyki, logiki i klasyków.
Cesarscy biurokraci z Sinegardu uważali, że dziedziny owe są
decydujące dla rozwoju umysłów zarówno przyszłych uczonych, jak
i polityków. I Rin musiała zgłębić je wszystkie do dnia swoich
szesnastych urodzin. Narzuciła sobie rygorystyczny terminarz: co
tydzień musiała przeczytać przynajmniej dwie książki, a codziennie
uczyć się dwóch przedmiotów.
Noc w noc, zaraz po zamknięciu sklepu, gnała do domu
nauczyciela Feyrika, a potem wracała do siebie, objuczona nowymi
tomami. Najłatwiej przychodziła jej nauka historii. Dzieje Cesarstwa
Nikan układały się w fascynującą, trzymającą w napięciu sagę
o bezustannych wojnach. Cesarstwo wyrąbał przed tysiącem lat
potężnymi ciosami swego miecza bezlitosny Czerwony Cesarz, który
zniszczył rozsiane po całym kontynencie zakony monastyczne
i stworzył zjednoczone państwo, niespotykanych wcześniej
rozmiarów. To właśnie wtedy Nikaryjczycy po raz pierwszy uznali
się za jednolity naród. Czerwony Cesarz doprowadził do
standaryzacji języka, wprowadził na całym terytorium jednolite
miary i wagi oraz połączył poszczególne obszary gigantycznego
państwa systemem wygodnych dróg.
Świeżo zbudowane cesarstwo nie przetrwało jednak śmierci
swojego twórcy. Liczni potomkowie i spadkobiercy Czerwonego
Cesarza pogrążyli państwo w krwawym chaosie, znanym jako „era
wojujących dziedzin”, w której trakcie Nikan rozpadło się na tuzin
zwaśnionych prowincji.
Od tamtej pory potężny kraj był po wielokroć jednoczony,
podbijany, łupiony, rozbijany i jednoczony ponownie. Nikan toczyło
również wojny z chanami z północnych Rubieży i wysokimi ludźmi
z Zachodu, którzy przybywali zza wielkiego morza. Przy obu
okazjach Nikan okazało się terytorium zbyt rozległym, by obcy
okupanci mogli zagrzać w nim miejsce na dłużej. Ze wszystkich
próbujących swych sił najeźdźców najbliżej sukcesu była Federacja
Mugen. Ten wyspiarski kraj napadł na Nikan w okresie najgorętszej
wewnętrznej zawieruchy. Odzyskanie niepodległości kosztowało
cesarstwo dwie wojny makowe i pięćdziesiąt lat krwawej władzy
obcych.
Cesarzowa Su Daji, ostatnia żyjąca członkini triumwiratu, który
przejął kontrolę nad państwem podczas drugiej wojny makowej,
władała obecnie krainą złożoną z dwunastu prowincji, które jednak
nigdy nie powróciły do stanu unifikacji, jaki narzucił im
w przeszłości Czerwony Cesarz. Cesarstwo Nikaryjczyków okazało
się państwem niemożliwym do podbicia. Było jednak przy tym
bytem chronicznie niestabilnym i niejednolitym. Nic nie
zwiastowało, by obecny okres pokoju utrzymał się przez dłuższy
czas.
Jeżeli Rin wyniosła z historycznych lektur jakikolwiek pewnik, to
był nim fakt, że jedyną trwałą i niezmienną rzeczą w dziejach
cesarstwa jest wojna.
Drugi przedmiot, matematyka, wymagał mozolnej nauki. Nie
stanowił może przesadnie poważnego wyzwania, ale był męczący
i monotonny. Twórcy keju nie poszukiwali matematycznych
geniuszy, lecz studentów zdolnych w przyszłości odpowiadać za
buchalterię cesarstwa i sprawnie wypełniać rubryki w księgach
rachunkowych. Rin zajmowała się tym u Fangów od dnia, w którym
nauczyła się dodawać. Bardzo wcześnie okazało się bowiem, że ma
wrodzony talent do żonglowania w pamięci dużymi nawet kwotami.
Teraz musiała wprawdzie podciągnąć się nieco z niektórych,
bardziej abstrakcyjnych zagadnień trygonometrii – jak uznała,
przydatnych zapewne w trakcie bitew morskich – lecz doszła do
wniosku, że przyswajanie tego wszystkiego stanowi zadanie dość
błahe.
Dziedzina trzecia, logika, była jej całkowicie obca. Autorzy keju
zadawali kandydatom logiczne zagadki w formie otwartych pytań.
By nabrać wprawy, zajrzała do zbioru zadań z jednego
z wcześniejszych egzaminów. Pierwsze pytanie brzmiało
następująco: „Pewien uczony podróżujący często uczęszczaną drogą
mija rosnącą w pobliżu gruszę. Gałęzie drzewa uginają się pod
ciężarem owoców. A jednak uczony nie sięga po ani jeden.
Dlaczego?”.
Pewnie dlatego, że grusza nie należy do niego, natychmiast
pomyślała Rin. Mogła należeć do ciotuni Fang, która roztrzaskałaby
darmozjadowi łeb łopatą. Obie te odpowiedzi zakładały jednak
pewną moralność bądź okoliczności przypadkowe. Prawidłowe
rozwiązanie zagadki musiało się kryć w samej treści pytania. Gdzieś
w opisanej scence musiała znaleźć błędne rozumowanie lub
sprzeczność.
Na właściwą odpowiedź wpadła dopiero po dłuższym
zastanowieniu. Jeżeli na drzewie rosnącym przy często uczęszczanej
drodze wisi tak wiele owoców, to znaczy, że coś musi być nie
w porządku z samymi owocami.
Im dłużej ćwiczyła, tym częściej postrzegała kolejne pytania jako
gierki. Rozgryzanie tego rodzaju problemów okazało się wielce
satysfakcjonujące. Rin kreśliła patykiem na ziemi diagramy,
studiowała strukturę sylogizmów, uczyła się na pamięć nazw
najbardziej rozpowszechnionych błędów logicznych. Po kilku
miesiącach odpowiadała na wszystkie podobne pytania
błyskawicznie.
Jej największy koszmar zdecydowanie stanowili klasycy, z których
uczyniła jedyny wyjątek w rozkładzie dnia i studiowała ich dzieła
codziennie.
W tej części keju kandydaci musieli recytować, poddawać analizie
i porównywać teksty wybrane ze z góry narzuconego kanonu
dwudziestu siedmiu ksiąg. Tekstów tych nie napisano językiem
współczesnym, lecz staronikaryjskim, powszechnie
znienawidzonym za sprawą nieprzewidywalnej gramatyki
i zwodniczej wymowy. Wśród wyznaczonych dzieł znajdowały się
zbiory poezji, traktaty filozoficzne i eseje polityczne. Wszystkie
wyszły spod piór legendarnych uczonych z najdawniejszych
okresów historii Nikan. Zadaniem tych prac było kształtowanie
moralnego kręgosłupa przyszłych urzędników cesarstwa. I były przy
tym, bez jednego wyjątku, beznadziejnie wręcz zagmatwane.
Inaczej niż w przypadku logiki i matematyki, kontaktu
z klasykami nie mogła ułatwić wrodzona inteligencja. Przedmiot ten
zakładał fundament wiedzy, który większość podchodzących do
egzaminu kandydatów budowała stopniowo od dnia, kiedy posiedli
umiejętność czytania. Rin miała dwa lata na osiągnięcie tego, do
czego inni dochodzili przez ponad pięć lat bezustannych studiów. Na
drodze do tego celu dokonała prawdziwych cudów w dyscyplinie
zwanej wkuwaniem na pamięć. Mówiła teksty od tyłu, spacerując
wzdłuż krawędzi starych, okalających Tikany murów obronnych.
Recytowała z podwójną prędkością, skacząc po wbitych w dno
jeziora palach. Szeptała pod nosem w sklepie, warcząc z irytacji za
każdym razem, gdy klienci prosili ją o pomoc. Nie pozwalała sobie
na sen, o ile nie powtórzyła z pamięci bez jednego błędu wykutej
w ciągu dnia partii materiału. Zrywała się ze snu, wyśpiewując
słowa klasycznych dialogów, co napawało przerażeniem Kesegiego,
który nabrał przekonania, że dziewczynę opętały duchy. W pewnym
zresztą sensie rzeczywiście była opętana – nocami śniły się jej
starożytne poematy, deklamowane przez głosy dawno umarłych
ludzi, rozdygotana budziła się gwałtownie z koszmarów, w których
pomyliła jedno lub dwa słowa tekstu.
„Niebiańska Ścieżka działa niestrudzenie i nie pozostawia
w żadnym konkretnym miejscu nadmiaru swego wpływu po to, by
każdy byt mógł dzięki niej dostąpić doskonałości... tak właśnie działa
Ścieżka, ku której zwraca się wszystko pod niebem i której kłania się
wszystko w morzach”.
Rin skrzywiła się i odłożyła „Dialogi” Zhuangziego na bok. Nie
tylko nie miała pojęcia, o czym Zhuangzi pisze – nie była też w stanie
pojąć, dlaczego autor uparł się oddać swe myśli za pomocą
najbardziej irytujących sformułowań pod słońcem.
Z tych lektur w ogóle rozumiała bardzo niewiele. Kłopoty
z pojmowaniem klasyków mieli jednak nawet uczeni z góry Yuelu,
trudno więc było oczekiwać, że dziewczyna przeniknie ich sens
i znaczenie na własną rękę. Ponieważ nie miała czasu ani wiedzy,
dzięki którym mogłaby zagłębić się w teksty poważnie – i ponieważ
nie zdołała wypracować skutecznych technik pamięciowych,
pozwalających przyswoić dzieła na skróty – musiała po prostu
zapamiętać klasyków słowo w słowo, kurczowo trzymając się
nadziei, że to wystarczy.
Dokądkolwiek szła, zabierała ze sobą książkę. Uczyła się przy
jedzeniu. Kiedy nachodziło ją zmęczenie, wyobrażała sobie
przeróżne sceny ze swego przyszłego życia, z jego najgorszej
możliwej wersji: Idziesz do ślubu w niedopasowanej sukience.
Dygoczesz. A on już czeka. Gapi się na ciebie, jakbyś była soczystą
świnią, dorodnym, przerośniętym tłuszczem kawałem mięcha, który
on za moment sobie po prostu kupi. Już teraz rozprowadza językiem
ślinę po spierzchniętych wargach. Nie odrywa od ciebie wzroku przez
cały bankiet. A kiedy uczta dobiega końca, zanosi cię do swojej
sypialni. Rzuca cię na pościel...
Rin zadygotała. Zacisnęła z całych sił powieki. Uniosła je
z powrotem i znalazła na stronie miejsce, w którym przerwała
lekturę.

W dniu swoich piętnastych urodzin Rin zgromadziła już w głowie


pokaźną część literackiej spuścizny starożytnych Nikaryjczyków
i większość z tych tekstów mogła wyrecytować z pamięci. Nadal
jednak popełniała błędy: gubiła słowa, mieszała szyk co bardziej
złożonych zdań, myliła kolejność poetyckich strof.
Zdawała sobie sprawę, że osiągnęła poziom pozwalający dostać
się do kolegium nauczycielskiego bądź akademii medycznej.
Podejrzewała, że mogłaby nawet pokusić się o próbę wstąpienia do
instytutu naukowego na górze Yuelu, gdzie najgenialniejsze umysły
cesarstwa spędzały czas na tworzeniu oszałamiających dzieł
literackich i rozważaniu zagadek świata przyrody.
Na te uczelnie jednak nie było jej stać. Musiała zdawać do
Sinegardu. Musiała zmierzyć się z czołówką studentów nie jednej
zaledwie wioseczki, lecz całego państwa. W przeciwnym razie bite
dwa lata nauki poszłyby na zmarnowanie.
Jej pamięć musiała być doskonała.
Przestała więc sypiać.
Oczy Rin napuchły i nabiegły krwią. Wskutek długich dni
wkuwania bez przerwy kręciło się jej w głowie. Pewnej nocy, kiedy
odwiedziła nauczyciela Feyrika, by odebrać kilka nowych tomów,
w jej rozbieganym spojrzeniu widniała już tylko desperacja. Mówiąc,
wpatrywała się gdzieś poza mężczyznę. Jego słowa przepływały
ponad jej głową niczym obłoki, ledwie zarejestrowała, że ktoś
próbuje nawiązać z nią kontakt.
– Rin! Spójrz na mnie!
Wciągnęła gwałtownie powietrze i zmusiła oczy, by skupiły się na
rozmytej postaci nauczyciela Feyrika.
– Jak się trzymasz? – zapytał.
– Nie dam rady – wyszeptała. – Zostały tylko dwa miesiące i nie
dam sobie rady. Wszystko, co wbiję do głowy, zaraz z niej wypływa
i...
Pierś dziewczyny unosiła się i opadała bardzo żywym rytmem.
– Och, Rin.
Kolejne słowa wyrwały się z jej ust zupełnie same. Mówiła bez
zastanowienia:
– Co będzie, jeśli obleję? Co, jeżeli jednak będę musiała wyjść za
mąż? Pewnie mogłabym go zabić. Uduszę go we śnie, wiesz? Czy
wtedy odziedziczę po nim majątek? To byłoby całkiem przyjemne,
prawda? – Zaniosła się histerycznym śmiechem. Łzy zrosiły jej
policzki. – Udusić jest znacznie łatwiej, niż wpędzić w nałóg. Nikt się
nie domyśli.
Nauczyciel Feyrik zerwał się z miejsca i przyciągnął stołek.
– Siadaj, dziecko.
– Nie mogę – zadrżała Rin. – Do jutra muszę jeszcze przerobić
„Analekta” Fuziego.
– Runin! Siadaj natychmiast!
Osunęła się na stołek.
Nauczyciel Feyrik usiadł tuż przed dziewczyną i ujął w ręce jej
dłonie.
– Pozwól, że coś ci opowiem – zaczął. – Pewnego razu, nie tak
znowu dawno temu, w bardzo ubogiej rodzinie żył sobie uczony. Był
zbyt słaby, by spędzać długie godziny na pracy w polu, i jego jedyną
możliwością, by pomóc rodzicom na starość, było zdobyć posadę
sowicie opłacanego urzędnika państwowego. Aby to osiągnąć,
musiał wstąpić na uczelnię. Wysupłał zatem resztki oszczędności,
kupił zestaw podręczników i zapisał się na keju. Był bardzo
zmęczony, ponieważ za dnia harował na roli, a na naukę miał tylko
wieczory.
Powieki Rin zatrzepotały i opadły. Zwiesiła ramiona i stłumiła
ziewnięcie.
Feyrik pstryknął palcami przed jej twarzą.
– Nasz uczony musiał znaleźć metodę na powstrzymywanie
senności. Przybił więc koniec swego warkocza do powały i za
każdym razem kiedy głowa leciała mu naprzód, włosy się naprężały
i budził go ból. – Nauczyciel Feyrik uśmiechnął się współczująco. –
Jesteś już prawie u celu, Rin. Jeszcze tylko ostatni etap. Proszę, nie
chcę, byś popełniła mężobójstwo.
Ona już jednak nie słuchała.
– Ból, ból pozwolił mu się skupić... – szepnęła.
– Nie do końca to chciałem...
– Ból pozwolił mu się skupić – powtórzyła.
Jej również ból pomógł się skupić.
Tak więc Rin zaczęła stawiać obok ksiąg zapaloną świeczkę i kiedy
zaczynał morzyć ją sen, polewała sobie rękę gorącym woskiem.
Chwilę potem ocierała łzawiące z bólu oczy i wracała do nauki.
W dniu egzaminu na przedramionach dziewczyny widniały liczne
ślady oparzeń.

Po wszystkim nauczyciel Feyrik zapytał, jak jej poszło. Nie była


w stanie odpowiedzieć. Mijały dni, a ona nadal nie potrafiła sobie
przypomnieć tych strasznych, wyczerpujących godzin egzaminu.
W jej pamięci ziała luka. Gdy próbowała odtworzyć, jak
odpowiedziała na jakieś konkretne pytanie, mózg Rin po prostu się
zamykał. Nie pozwalał wracać do tamtych chwil.
Sama również nie chciała do nich wracać. Nie chciała o nich
nawet myśleć. Już nigdy.
Wyniki miały zostać ogłoszone po siedmiu dniach. Urzędnicy
musieli sprawdzić kajety egzaminacyjne kandydatów z całej
prowincji. Sprawdzano je raz, sprawdzano powtórnie i po raz trzeci.
Dla Rin był to nieznośny tydzień. Niewiele spała. Ostatnie dwa lata
jej życia wypełniały gorączkowe studia. Teraz nie miała już nic do
roboty – przyszłość wymknęła się jej z rąk, nie zależała już od niej
i ta świadomość była być może najgorsza.
Swoim strapieniem doprowadzała wszystkich do szału. W sklepie
popełniała błąd za błędem. W księgach zaprowadziła prawdziwy
chaos. Fukała na Kesegiego i kłóciła się z Fangami znacznie częściej,
niż powinna. Kilka razy była bliska kradzieży kolejnej paczki opium,
które planowała wypalić. Słyszała opowieści o kobietach z Tikany,
które popełniały samobójstwo, połykając grudkę narkotyku. Nad
tym rozwiązaniem również się zastanawiała w mrocznych
godzinach przed świtem.
Wszystko wokół zamarło, zastygło. Rin miała wrażenie, że dryfuje
bez celu. Całe jej życie niczym na włosku zawisło na jednym
jedynym wyniku, na jednej liczbie.
Próbowała układać plany awaryjne, przygotować ucieczkę
z wioski, na wypadek gdyby nie zdała. Umysł jednak odmawiał
współpracy i nie chciał o tym myśleć. Nie była w stanie zastanawiać
się nad życiem po keju z tego prostego powodu, że po keju życia
mogło już zwyczajnie nie być.
Poczuła się zdesperowana do tego stopnia, że po raz pierwszy
w życiu postanowiła się pomodlić.
Fangowie zdecydowanie nie zaliczali się do osób religijnych.
Wiejską świątynię odwiedzali w najlepszym razie sporadycznie
i zwykle po to, by pod osłoną złotego ołtarza wręczyć komuś paczkę
opium.
W swoim niedostatku uczuć religijnych nie byli w żadnej mierze
osamotnieni. W odległej przeszłości zakony monastyczne wywierały
na życie kraju wpływ większy niż obecni możnowładcy, lecz potem
nastała epoka Czerwonego Cesarza, który przetoczył się jak burza
przez cały kontynent, realizując swoje posłannictwo zjednoczenia.
Ślad jego pochodu wyznaczały ciała zaszlachtowanych mnichów
i spustoszone świątynie.
Dzisiaj zakonów już nie było, pozostały jednak liczne bóstwa:
odpowiedzialne za najrozmaitsze dziedziny życia – od spraw bardzo
ogólnych i wzniosłych jak miłość czy wojna, po troski przyziemne,
związane z gotowaniem i utrzymaniem domowego porządku. Gdzieś
podobno żyli wyznawcy gorliwi, pozostający w ukryciu
i podtrzymujący wszystkie te tradycje, lecz większość mieszkańców
Tikany uczęszczała do świątyń jedynie z nawyku. W bogów nikt
szczerze nie wierzył – w każdym razie nikt nie ważył się do tego
otwarcie przyznać. Dla Nikaryjczyków bogowie byli wyłącznie
reliktami zamierzchłej przeszłości: postaciami z mitów i legend
i niczym więcej.
Rin jednak wolała nie ryzykować. Pewnego popołudnia wymknęła
się ze sklepu wcześniej niż zwykle i wybrała się do Czworga Bogów,
niosąc ofiarę z pierożków i nadziewanego korzenia lotosu.
W świątyni panowała niczym niezmącona cisza. O tak wczesnej
porze dziewczyna była tu jedynym gościem. Cztery posągi niemo
wpatrywały się w nią malowanymi oczyma. Rin się zawahała. Nie
była do końca pewna, do którego z bóstw powinna zanieść modły.
Ich imiona, naturalnie, znała – Biały Tygrys, Czarny Żółw,
Lazurowy Smok i Cynobrowy Ptak. Wiedziała również, że
reprezentują cztery kierunki świata i że razem stanowią jedynie
niewielki podzbiór rozległego panteonu czczonych w cesarstwie
bogów. W tej świątyni również znajdowały się kapliczki poświęcone
pomniejszym bóstwom opiekuńczym, których podobizny widniały
na rozwieszonych na ścianach zwojach.
Taka mnogość świętych istot. Która z nich odpowiada za pomyślne
wyniki egzaminów? Który bóg opiekuje się niezamężnymi,
harującymi w sklepikach dziewczętami, które za nic nie chcą
zmieniać stanu cywilnego? Ostatecznie dokonała najprostszego
wyboru – postanowiła pomodlić się do wszystkich.
– Jeżeli istniejecie, jeśli naprawdę jesteście gdzieś tam, na górze,
pomóżcie mi. Wskażcie mi drogę ucieczki z tego zasranego
grajdołka. A jeśli tego zrobić nie możecie, sprawcie przynajmniej, by
inspektor importu zszedł na atak serca.
Rozejrzała się po pustej świątyni. I co teraz? Zawsze wyobrażała
sobie, że modlitwa wymaga czegoś więcej niż tylko gadania.
Wypatrzyła kilka leżących przy ołtarzu niewykorzystanych
kadzidełek. Podniosła jedno, rozpaliła końcówkę w mosiężnym
koksowniku i na próbę zamachała nim w powietrzu.
Czy powinna okadzić dymem posągi bogów? A może chodzi o to,
by nawdychać się samemu? W momencie kiedy podniosła tlący się
patyczek do nosa, zza ołtarza wyszedł dozorca świątyni.
Wymienili zaskoczone spojrzenia.
Rin bardzo powoli opuściła kadzidełko.
– Dzień dobry – rzuciła. – Właśnie się modlę.
– Wyjdź stąd, proszę – odparł.
Wyniki miały zostać wywieszone w samo południe przed salą
egzaminacyjną.
Pół godziny przed czasem Rin zamknęła sklep – ponownie
wcześniej niż zwykle – i poszła do miasta z nauczycielem Feyrikiem.
Wokół słupa ogłoszeniowego zebrał się już spory tłum, więc znaleźli
sobie cienisty zakątek sto jardów dalej i zaczęli czekać.
Przed budynkiem zgromadziło się tak wielu ludzi, że Rin nie
zauważyła nawet momentu rozwieszenia zwojów. Dokładnie jednak
wiedziała, kiedy to się stało, ponieważ w pewnym momencie
wszyscy zaczęli krzyczeć i wołać, a zbita ciżba ruszyła naprzód, po
drodze zagarniając ze sobą dziewczynę i jej nauczyciela.
Serce Rin biło tak szybko, że ledwie była w stanie oddychać.
Widziała jedynie przesłaniające słup ludzkie plecy. Poczuła, że
zbiera się jej na wymioty.
Gdy wreszcie dopchali się na czoło, Rin zaczęła szukać swojego
nazwiska. Wstrzymując lękliwie oddech, spojrzała na dolną połowę
zwoju. Nie mogła przecież uzyskać wyniku plasującego ją
w pierwszej dziesiątce. Czytała i czytała.
Fang Runin – tego nazwiska nie było nigdzie.
Dopiero gdy spojrzała na nauczyciela Feyrika i zobaczyła w jego
oczach łzy, zrozumiała, co się stało.
Jej nazwisko widniało na samej górze listy. Nie uplasowała się
w pierwszej dziesiątce. Zajęła pierwsze miejsce. Wypadła najlepiej
w całej wsi. Najlepiej w całej prowincji!
Przekupiła nauczyciela. Ukradła opium. Z premedytacją parzyła
sobie przeguby, okłamywała przybranych rodziców, zaniedbywała
obowiązki w sklepie i zerwała obietnicę małżeństwa.
A teraz pojedzie do Sinegardu.
K
iedy ostatni dotychczas mieszkaniec Tikany wyruszał na
studia do Sinegardu, lokalny sędzia pokoju wyprawił
trzydniowy festiwal. Słudzy rozdawali na ulicach całe kosze
placków z czerwonej fasoli i dzbany wina ryżowego. Szczęśliwy
świeżo upieczony student, bratanek sędziego, odjechał w kierunku
stolicy odprowadzany wiwatami wznoszonymi przez gromady
pijanych chłopów.
W tym roku miejscowi notable poczuli się nieco zażenowani
faktem, że jedyne wolne miejsce w Sinegardzie sprzątnęła ich
pociechom sprzed nosa prosta sierota ze sklepu. Ośrodek
egzaminacyjny otrzymał w tej sprawie kilka anonimowych zapytań.
A kiedy Rin stawiła się w ratuszu, by dopełnić formalności,
zatrzymano ją na okrągłą godzinę, w ciągu której urzędnicy
próbowali wydobyć z niej przyznanie się do winy. Na pewno
bowiem ściągała.
– Macie rację – rzuciła. – Odpowiedzi dostałam od głównego
egzaminatora. Uwiodłam go swym młodym, jakże ponętnym ciałem.
Przyłapaliście mnie.
Wciąż nie wierzyli, że dziewczyna, która nie odebrała formalnego
wykształcenia, mogła zdać keju.
Pokazała im ślady po oparzeniach.
– Nie mam wam nic do powiedzenia – stwierdziła. – Nie mam,
ponieważ nie ściągałam. Nie macie żadnego dowodu. Uczyłam się do
tego egzaminu. Okaleczałam się. Czytałam tak długo, że paliły mnie
oczy. Strachem niczego ze mnie nie wydobędziecie. Dlatego że
mówię prawdę.
– Zastanów się nad konsekwencjami – syknęła urzędniczka. – Czy
ty w ogóle rozumiesz powagę sytuacji? Za to, co zrobiłaś, możemy
unieważnić twój egzamin i wtrącić cię do więzienia. Umrzesz, zanim
zdołasz spłacić wszystkie grzywny. Ale jeżeli przyznasz się w tej
chwili, być może zdołamy sprawę wyciszyć.
– Nie, nie. To wy powinniście zastanowić się nad konsekwencjami
– odparła spokojnie Rin. – Jeżeli unieważnicie mój egzamin, wyjdzie
na to, że ja, prosta sklepikarka, okazałam się na tyle sprytna, że
oszukałam wasz sławetny system zapobiegania ściąganiu. Z czego
wypłynie taki oto wniosek, że gówno się znacie na swojej robocie.
Idę o zakład, że sędzia pokoju z rozkoszą pozwoli wam wziąć na
siebie winę za to oszustwo, prawdziwe bądź nie.
Tydzień później oczyszczono ją ze wszystkich zarzutów. Sędzia
pokoju oświadczył oficjalnie, że ogłoszone wyniki obarczone były
„przypadkowym błędem”. Nie nazwał Rin oszustką, ale i nie
potwierdził jej wyniku. Urzędnicy egzaminacyjni prosili, by nie
rozpowiadała o swoim wyjeździe, przyprawiając prośbę
nieporadnymi groźbami, iż w razie nieposłuszeństwa zatrzymają ją
w Tikany.
Rin świetnie wiedziała, że to zwykły blef. Przyjęcie w poczet
studentów sinegardzkiej akademii równało się otrzymaniu
cesarskiego wezwania. Wszelkie próby utrudniania wykonania
związanych z tym obowiązków – nawet jeśli utrudniającymi byli
przedstawiciele władz prowincji – równały się zdradzie stanu. Z tego
samego powodu także Fangowie nie mogli zapobiec wyjazdowi Rin –
bez względu na to, jak bardzo pragnęli zmusić dziewczynę do
zamążpójścia.
Rin nie potrzebowała dalszego uprawomocnienia czy zgody: ani
ze strony władz Tikany, ani miejscowych notabli. Mogła nareszcie
wyjechać. Znalazła sposób, by wyrwać się z wioski, i poza tym nie
liczyło się nic.
Formularze zostały wypełnione, a listy nadane. Rin została
zarejestrowana i miała rozpocząć studia w Sinegardzie pierwszego
dnia następnego miesiąca.
Pożegnanie z Fangami nie było – co zrozumiałe – hucznym
wydarzeniem. Nikt z zainteresowanych nie miał ochoty udawać, że
perspektywa rozłąki przepełnia mu serce szczególnym smutkiem.
Jedynie Kesegi, przyrodni brat Rin, dał dowód szczerego
rozżalenia.
– Nie jedź – załkał, ściskając poły jej podróżnego płaszcza.
Przyklęknęła i ścisnęła dłoń chłopca.
– I tak musiałabym cię niedługo zostawić – zauważyła. – Gdybym
nie przeniosła się do Sinegardu, przeprowadziłabym się do domu
męża.
Kesegi za nic nie chciał jej puścić.
– Nie zostawiaj mnie z nią – poprosił dramatycznym szeptem.
Rin poczuła silny skurcz żołądka.
– Nic złego cię nie spotka – szepnęła mu na ucho. – Jesteś przecież
chłopcem. I jej synem.
– Ale to nieuczciwe!
– Takie jest życie, Kesegi.
Chłopczyk rozpłakał się na dobre, ale Rin uwolniła się z jego
silnego jak imadło chwytu i wstała. Próbował jeszcze uwiesić się na
jej talii, lecz odepchnęła go, znacznie mocniej, niż zamierzała.
Oszołomiony Kesegi zatoczył się do tyłu, rozdziawił buzię i zaczął
zawodzić wniebogłosy.
Rin odwróciła wzrok od zalanej łzami buzi i udała, że
z przejęciem poprawia paski torby.
– Och, zamknijże się! – Ciotunia Fang złapała synka za ucho
i uszczypnęła tak mocno, że przestał płakać, a następnie przeniosła
wściekłe spojrzenie na Rin, która stała w drzwiach w swym prostym
podróżnym stroju. Miała na sobie lekką bawełnianą bluzę
i dwukrotnie już zszywane sandały. Swoje jedyne ubranie na zmianę
schowała w wiszącej na ramieniu połatanej torbie, do której
spakowała również tom Mengziego, zestaw pędzelków pisarskich –
podarek od nauczyciela Feyrika – oraz niewielką sakiewkę. W tej
jednej torbie zmieściła cały swój ubogi dobytek.
– Sinegard pożre cię żywcem. – Usta ciotuni Fang nieprzyjemnie
zagrały.
– Zaryzykuję – rzuciła Rin w odpowiedzi.

Ku wielkiej uldze dziewczyny urząd sędziego pokoju zaopatrzył ją


w dwa taele, mające pokryć koszty podróży – zobowiązywała go do
tego moc cesarskiego wezwania. Rin i nauczyciel Feyrik zdołali
okazyjnie, za półtora taela, wykupić dwa miejsca w jednym z wozów
karawany zmierzającej na północ, do stolicy.
– Za czasów Czerwonego Cesarza samotna panna na wydaniu,
wioząca w dodatku swój posag, mogła swobodnie przejechać od
południowych krańców Prowincji Koguta po najdalej wysunięte na
północ wierzchołki gór Wudang. – Nauczyciel Feyrik nie potrafił
powstrzymać pedagogicznych zapędów, kiedy wsiadali już do wozu.
– W naszych czasach nawet żołnierz nie ujedzie w pojedynkę dwóch
mil.
Gwardziści Czerwonego Cesarza nie patrolowali górzystych
rejonów Nikan już od bardzo dawna. Samotne podróże po rozległej
sieci dróg cesarstwa stanowiły znakomity sposób na spełnienie
marzeń osób pragnących na własnej skórze przekonać się, jak
wygląda rabunek, zabójstwo bądź pożarcie przez wygłodniałych
bandytów. Bywało, że wszystkie trzy marzenia spełniały się
jednocześnie – niekoniecznie we wspomnianej kolejności.
– Wasze pieniądze opłacają nie tylko miejsce na wozie – zauważył
przewodnik karawany, chowając monety do kieszeni. – Żyją z nich
również ci, którzy dbają o wasze bezpieczeństwo. Nasi ludzie są
najlepsi w swoim fachu. W razie spotkania z Trupą przepędzimy ich
raz-dwa.
Nazwą Trupa Czerwonej Dżonki posługiwał się religijny kult
złożony z różnego autoramentu bandytów i opryszków, rozsławiony
po drugiej wojnie makowej kilkoma próbami zamachu na życie
cesarzowej. Ostatnimi czasy grupa rozpłynęła się we własnym micie,
lecz wciąż pozostawała żywo obecna w wyobraźni Nikaryjczyków.
– Z Trupą, powiadasz? – Nauczyciel Feyrik w zadumie pogładził
kosmyki brody. – Od wielu lat nie słyszałem tej nazwy. Czyżby nadal
grasowali po kraju?
– W ciągu ostatniej dekady nieco przycichli, ale od czasu do czasu
pojawiają się plotki. Podobno widywano ich w okolicach Kukhonin.
Ale nic to, jeśli szczęście nas nie opuści, nie natkniemy się nawet na
ich ślady. – Przewodnik poklepał się po skórzanym pasie. – Czas
załadować wasze pakunki. Chcę wyruszyć przed porą największego
upału.

Karawana brnęła przed siebie przez trzy tygodnie, snuli się


wiodącymi na północ drogami w tempie, które Rin wydawało się
boleśnie wręcz powolne. Nauczyciel Feyrik spędzał podróż, racząc
dziewczynę opowieściami o swoich sinegardzkich przygodach
sprzed kilkudziesięciu lat. Niestety, kwieciste, olśniewające opisy
miasta dodatkowo wzmagały dręczącą Rin niecierpliwość.
– Stolica tuli się do stóp łańcucha górskiego Wudang. Pałac
i akademia są wbudowane w zbocze, ale pozostała część miasta leży
już w dolinie. Zdarza się w szczególnie mgliste dni, że można tam
odnieść wrażenie, iż stoi się gdzieś ponad chmurami. Musisz
wiedzieć, że już sam targ jest większy niż całe Tikany. Można
naprawdę zabłądzić... Zobaczysz grajków dmących w piszczałki
z wydrążonych dyń, ulicznych sprzedawców naleśników, którzy
potrafią wyczarować z ciasta twoje imię, mistrzów kaligrafii, którzy
za dwa miedziaki pokryją ci wachlarz malowidłami... A właśnie.
Trzeba to będzie w końcu wymienić. – Feyrik poklepał się po
kieszeni, w której przechowywał resztę pieniędzy.
– Jak to? To na północy nie znają taeli i miedziaków? – zdziwiła się
Rin.
Nauczyciel zachichotał.
– Ty naprawdę nigdy nie wyjeżdżałaś z Tikany, co? Mamy
w cesarstwie w obiegu coś koło dwudziestu rodzajów waluty. Muszle
żółwi, porcelanki, złoto, srebro, sztabki miedzi... Każda prowincja
ma własny pieniądz, ponieważ ich władze nie ufają cesarskiej
biurokracji. Co większe prowincje mają nawet po dwie lub trzy
waluty. Jedynym pieniądzem uznawanym powszechnie są
standardowe sinegardzkie srebrniki.
– A ile dostaniemy za nasze pieniądze? – zapytała Rin.
– Niewiele – przyznał nauczyciel Feyrik. – Im bliżej stolicy, tym
kurs będzie mniej korzystny. Najlepiej będzie, jeśli załatwimy
sprawę, zanim wyjedziemy z Prowincji Koguta.
Nauczyciel okazał się również istną skarbnicą przestróg
i ostrzeżeń:
– Pieniądze trzymaj przez cały czas w przedniej kieszeni.
Złodzieje w Sinegardzie są tyleż odważni, co zdesperowani.
Przyłapałem kiedyś dzieciaka z ręką w mojej kieszeni. Szarpał się
o tę monetę, nawet kiedy trzymałem go już za kark. Wszyscy będą ci
chcieli coś sprzedać. Kiedy zaczną nagabywać, patrz prosto przed
siebie i udawaj, że nie słyszysz, inaczej nie dadzą ci spokoju. Oni
w ten sposób zarabiają na życie. I trzymaj się z daleka od tanich
trunków. Jeśli ktoś próbuje wcisnąć dzbanek wina z sorgo za mniej
niż sztabkę, to znaczy, że nie sprzedaje prawdziwego alkoholu.
– Jak można podrabiać alkohol? – spytała wyraźnie
zbulwersowana Rin.
– Mieszając prawdziwe wino z metanolem.
– Z czym takim?
– Ze spirytusem drzewnym. To trucizna. W większych dawkach
może pozbawić człowieka wzroku. – Nauczyciel Feyrik wygładził
swój zarost. – A skoro już o tym, nie zbliżaj się też do ludzi
handlujących na ulicach sosem sojowym. Niektórzy wykorzystują
ludzkie włosy, by tanim kosztem uzyskać kwasowość. Podobno
znajdowano też włosy w cieście na pieczywo i makaron. Hmm... Tak
sobie myślę, że w ogóle dobrze będzie zapomnieć o ulicznym
jedzeniu. Niby można zjeść na śniadanie naleśniki za byle dwa
miedziaki, ale oni je smażą w rynsztokowym oleju.
– W rynsztokowym oleju?
– W oleju zebranym z ulicy. Duże restauracje wylewają zużyty olej
do rynsztoków. A uliczni sprzedawcy odsysają go rurkami
i wykorzystują ponownie.
Żołądek podszedł Rin do gardła.
Nauczyciel Feyrik nachylił się i pociągnął ją za jeden z ciasno
splecionych warkoczy.
– Przed wstąpieniem do akademii powinnaś znaleźć kogoś, kto ci
to zetnie.
Rin obronnym gestem poprawiła sobie fryzurę.
– Kobiety w Sinegardzie nie zapuszczają włosów?
– Kobiety w Sinegardzie są do tego stopnia próżne, że piją surowe
jajka, by ich włosy zachowały połysk. Nie chodzi mi o estetykę. Nie
chcę, żeby ktoś cię wciągnął do jakiegoś ciemnego zaułka. Zaginąłby
po tobie wszelki słuch, a po kilku miesiącach odnalazłabyś się
w jakimś burdelu.
Rin niepewnie przyjrzała się swoim warkoczom. Miała zbyt
ciemną cerę i była za chuda, by uchodzić za piękność, lecz przez całe
życie uważała, że jej największym atutem są właśnie długie, gęste
i mocne włosy.
– Naprawdę muszę?
– Podejrzewam, że w akademii i tak was ogolą – odparł nauczyciel
Feyrik – I jeszcze każą sobie za to płacić. A cyrulicy w Sinegardzie
nie należą do tanich. – Znów sięgnął do brody i zadumał się,
wyraźnie obmyślając kolejne przestrogi. – Warto też mieć baczenie
na fałszywy pieniądz. Srebrnik cesarski od niecesarskiego odróżnia
się w ten sposób, że niecesarski spada dziesięć razy z rzędu
wizerunkiem Czerwonego Cesarza do góry. A gdybyś zobaczyła
leżącego człowieka, na którego ciele nie będzie widocznych obrażeń,
pod żadnym pozorem nie pomagaj mu wstać. Zaraz taki powie, że go
przewróciłaś, zaprowadzi do sądu i grzywnami wycisną z ciebie
ostatniego miedziaka. Aha, nawet nie podchodź do domów hazardu.
– W tym momencie w tonie nauczyciela pojawiła się gorzka nuta. –
Oni tam nie żartują.
Rin powoli zaczynała rozumieć, dlaczego Feyrik wyjechał
z Sinegardu. Żadne jednak słowa nie były w stanie ostudzić jej
emocji. Więcej nawet, przestrogi potęgowały niecierpliwość
dziewczyny. Wiedziała, że nie będzie w stolicy kimś obcym. Nie
będzie musiała jadać na ulicy ani mieszkać w dzielnicy biedoty. Nie
będzie musiała walczyć o resztki ani ciułać wyżebranych monet.
Zdobyła już, własnym wysiłkiem, pewną pozycję. Była studentką
najbardziej prestiżowej uczelni w cesarstwie. Coś takiego musiało
przecież impregnować na wszelkie niebezpieczeństwa miejskiego
życia.
Jeszcze tego samego wieczora pożyczyła od jednego ze strażników
karawany zardzewiały nóż i własnoręcznie obcięła sobie włosy.
Piłowała ostrzem na tyle blisko uszu, na ile pozwalała jej odwaga, aż
wreszcie dały za wygraną. Trwało to dłużej, niż się spodziewała. Po
wszystkim zapatrzyła się w dwa grube warkocze, które spoczęły na
jej kolanach.
W pierwszym odruchu pomyślała, że je zachowa, w tej chwili
jednak nie potrafiła w nich dostrzec żadnej sentymentalnej wartości.
Ot, sploty martwych włosów. W dodatku zdawała sobie sprawę, że
na północy nikt ich od niej nie kupi – włosy sinegardek słynęły ze
swej delikatności i jedwabistej faktury. Nikt tam nie zechce zapłacić
za szorstkie pukle chłopki z Tikany. Wyrzuciła je więc z wozu
i odprowadziła spojrzeniem, kiedy malały z tyłu na piaszczystym
szlaku.
Gdy karawana dotarła wreszcie do stolicy, Rin z nudy odchodziła już
od zmysłów.
Słynną wschodnią bramę Sinegardu ujrzała z odległości kilku mil
– masywna szara ściana, na której szczycie wznosiła się trójpiętrowa
pagoda, przyozdobiona poświęconym Czerwonemu Cesarzowi
mottem: „Wiekuista siła, wiekuista harmonia”.
Nieco to ironiczne, stwierdziła w duchu Rin, biorąc pod uwagę, że
mowa o kraju, który lat wojny zaznał znacznie więcej niż okresów
pokoju.
Kiedy podjechali do zaokrąglonych wrót, karawana
niespodziewanie stanęła w miejscu.
Rin czekała. Nie działo się nic.
Gdy upłynął ponad kwadrans, nauczyciel Feyrik wychylił się za
burtę wozu i zagadnął jednego ze zbrojnych:
– Co się tam dzieje?
– Przed nami jest oddział z Federacji – odpowiedział strażnik. –
Przybyli w sprawie jakiegoś granicznego zatargu. Sprawdzają im
broń. Jeszcze chwilę to potrwa.
Rin wyprostowała się jak struna.
– To są żołnierze Federacji?
Nigdy w życiu nie widziała na własne oczy żołnierzy z Mugen – po
zakończeniu drugiej wojny makowej wszyscy Mugeńczycy zostali
wysiedleni z okupowanych wcześniej terytoriów i albo odesłani do
ojczyzny, albo przeniesieni do niewielkich enklaw dyplomatycznych
i faktorii handlowych na kontynencie. Dla tych poddanych
Cesarstwa Nikan, którzy przyszli na świat już po wojnie, stanowili
upiory historii najnowszej – snujące się na pograniczu zjawy,
niesłabnące zagrożenie o nieznanym obliczu.
– Wracaj tu! – Dłoń nauczyciela Feyrika śmignęła w powietrzu
i zacisnęła się na przegubie Rin, zanim dziewczyna zdążyła
zeskoczyć na ziemię.
– Chcę tylko popatrzeć!
– Nie, wcale nie chcesz. – Przytrzymał ją za ramię. – Nie chcesz
i nigdy nie zechcesz. To żołnierze Federacji. Jeśli nadepniesz im na
odcisk, gdyby choć doszli do wniosku, że krzywo na nich spojrzałaś,
mogą zrobić ci krzywdę. Mogą i nie zawahają się. Chroni ich
immunitet dyplomatyczny. Nie muszą się o nic martwić. Rozumiesz,
co do ciebie mówię?
– Przecież myśmy tę wojnę wygrali – żachnęła się Rin. – Już po
wszystkim. Okupacja to dawne czasy.
– Wygraliśmy. Ale o włos – odparł i popchnął dziewczynę
z powrotem na miejsce. Usiadła. – Nie bez powodu wszyscy
wykładowcy w twojej akademii zajmują się jedynie zapewnieniem
zwycięstwa w następnej.
Od czoła karawany doleciał ich gardłowy okrzyk. Wozem
szarpnęło i potoczyli się naprzód. Rin wychyliła się, próbując
zobaczyć cokolwiek, lecz zdążyła ujrzeć jedynie znikający za
ciężkimi wrotami skrawek błękitnego munduru.
A potem, w końcu, przejechali przez bramę.
Główny targ stolicy przypuścił na jej zmysły zmasowany atak. Rin
nigdy w życiu nie widziała tak wielu ludzi i rzeczy zgromadzonych
w jednym miejscu o tej samej porze. Wystarczyła chwila, by poczuła
się przytłoczona ogłuszającą wrzawą czynioną przez klientów
i handlarzy targujących się o jak najlepszą cenę, jaskrawymi
barwami opasłych bel jedwabiu prezentowanych na specjalnych
stojakach, słodkawym fetorem dojrzałych durianów i unoszącą się
znad przenośnych rusztów wonią pieprzu.
– Ależ one są białe! Wszystkie! – zachwyciła się Rin. – Zupełnie jak
dziewczęta z malowideł!
Już w czasie podróży zauważyła, że im dalej posuwali się na
północ, tym jaśniejszą skórę mieli napotykani na szlaku ludzie.
Wiedziała, że mieszkańcy północnych prowincji są przemysłowcami
i ludźmi interesu. Byli obywatelami zamożnymi, osobami z klasą;
nie harowali w pocie czoła na polach jak wieśniacy z Tikany. Mimo
to aż tak rzucających się w oczy różnic zupełnie się nie spodziewała.
– Tak, są dokładnie tak blade, jak blade będą ich trupy – sarknął
nauczyciel Feyrik. – Patrz je, słońca się boją! – burknął, gdy jedna
z przechodzących obok, pogrążonych w rozmowie kobiet
przypadkowo trąciła go w czoło parasolką.
Rin bardzo szybko odkryła, że Sinegard jest miastem
wykazującym wyjątkowy wręcz talent w dziedzinie zniechęcania do
siebie świeżo przybyłych gości.
Nauczyciel Feyrik miał rację – w stolicy wszyscy byli żądni
pieniędzy. Okrzyki sprzedawców napierały z każdego możliwego
kierunku. Zanim Rin na dobre wysiadła z wozu, podbiegł do nich
tragarz i głośno zareklamował swoje usługi. Oferował ponieść ich
bagaż – owe dwie żałośnie lekkie torby – za drobną opłatą ośmiu
cesarskich srebrników.
Rin aż się wzdrygnęła: bez mała ćwierć tego, co zapłacili za
miejsca w karawanie.
– Sama wezmę! – wydukała i mocnym szarpnięciem wyrwała
torbę ze szponiastych palców natręta. – Naprawdę nie trzeba! Puść,
mówię!
Ledwie umknęli jednemu, rzucił się na nich prawdziwy tłum
innych, z których każdy zachwalał swoją usługę.
– Może rykszy potrzeba? Dokąd podwieźć?
– Och, dziewczynko, zgubiłaś się?
– Nie. Szukamy szkoły...
– Mogę was zaprowadzić. Jedyne pięć sztabek. Pięć sztabek.
– Zbierać się stąd! – warknął nauczyciel Feyrik. – Nie trzeba nam
niczyjej pomocy.
Naciągacze wycofali się w głąb targu.
Rin nie przypadła do gustu nawet rozpowszechniona w stolicy
odmiana języka. Bez względu na zawartą w wypowiedzi treść
sinegardzki dialekt nikaryjskiego brzmiał szorstko, zwięźle
i obcesowo. Nauczyciel Feyrik musiał zapytać o drogę trzech
kolejnych przechodniów i dopiero ostatni udzielił w miarę
zrozumiałej odpowiedzi.
– Mówiłeś przecież, że tu mieszkałeś – rzuciła Rin.
– Ale w czasie okupacji – odburknął. – Język łatwo rdzewieje, jeśli
nie masz okazji poćwiczyć.
Nie mogła mu się dziwić. Sama rozumiała piąte przez dziesiąte.
Odniosła wrażenie, że tubylcy wszystkie słowa skracają, a następnie
dodają na końcu króciutkie „r”. W Tikany mówiono śpiewnie
i powoli. Południowcy leniwie przeciągali samogłoski, obracali je na
języku niczym porcję słodkiego ryżowego kleiku. W Sinegardzie nikt
nie miał dość czasu, by porządnie dokończyć choć słowo.
Nawet kiedy wiedzieli już, w jakim kierunku iść, rozkład stolicy
okazał się równie zawiły jak dominujący w niej dialekt. Sinegard był
najstarszym miastem Cesarstwa Nikan, a jego architektura nosiła
ślady licznych zmian, jakie w ciągu stuleci zachodziły u steru
władzy. Budynki były więc nowe lub stanowiły chylące się ku
upadkowi, kruszejące pomniki dawno obalonych władców. We
wschodnich dzielnicach wznosiły się wieże pozostawione przez
antycznych najeźdźców z północnych Rubieży. Na zachodzie tuliły
się do siebie gęsto zabudowane kwartały niskich, klockowatych
domków – pamiątki po wojnach makowych i okupantach
z Federacji. Miasto stanowiło specyficzny rodzaj martwej natury,
emanację ducha kraju, który przeżył zbyt wielu panujących.
– Na pewno wiesz, dokąd idziemy? – spytała Rin po kilku
minutach wspinaczki na wzgórze.
– Z grubsza – odparł obficie zlany potem nauczyciel Feyrik. –
Naprawdę dawno mnie tu nie było. Teraz to prawdziwy labirynt. Ile
zostało pieniędzy?
Rin wygrzebała z kieszeni sakiewkę i przeliczyła.
– Półtora sznurka srebrników.
– Zdaje się, że to więcej, niż nam potrzeba. – Nauczyciel Feyrik
osuszył czoło rąbkiem płaszcza. – Może zafundujemy sobie odrobinę
luksusu i pojedziemy?
Wyszedł na przysypaną kurzem ulicę i podniósł rękę. Niemal
natychmiast podbiegł do niego kulis ciągnący za sobą rykszę.
Wyhamował przed nimi z niejakim trudem.
– Dokąd? – wydyszał.
– Do akademii. – Nauczyciel Feyrik wrzucił bagaże do środka
i umościł się na siedzeniu.
Rin chwyciła za ściankę rykszy i już miała się odbić od ziemi,
kiedy tuż za nią rozległ się przenikliwy okrzyk. Odwróciła się
przestraszona.
Na drodze leżało dziecko. Kilkanaście kroków dalej, na środku
ulicy, zawracał konny powóz.
– Ej! Potrąciłeś dzieciaka! – wrzasnęła za nim Rin. – Stój!
Wozak ściągnął wodze. Pojazd zatrzymał się z donośnym
skrzypieniem. Pasażer wykręcił głowę i spojrzał na poruszające
słabo kończynami dziecko.
Moment później chłopiec wstał. Jakimś cudem przeżył.
Z rozciętego czoła spływały liczne strużki krwi. Otumaniony
przytknął dwa palce do głowy i obejrzał je.
Pasażer pochylił się naprzód i rzucił wozakowi gardłowy rozkaz,
którego Rin nie zrozumiała.
Powóz powoli zawrócił i ruszył na potrąconego chłopca. Przez
krótką chwilę Rin miała niedorzeczną nadzieję, że zabiorą go ze
sobą. Wtedy jednak powietrze rozciął świst bata.
Mały spróbował uciec, potknął się.
Krzyk Rin wzbił się ponad stukot końskich kopyt.
– Jedźże! No jedź! – Nauczyciel Feyrik wyciągnął rękę i klepnął
w ramię zapatrzonego tępo rykszarza.
Kulis zaczął się rozpędzać po zrytych koleinami ulicach, aż
wreszcie krzyki gapiów ucichły daleko za nimi.
– Ten wozak nie był głupi – zauważył Feyrik, trzęsąc się
w podskakującej na wybojach rykszy. – Kalece wypłacałby rentę do
końca życia. A za pogrzeb płaci się raz. I to tylko jeżeli cię złapią.
Kiedy się kogoś potrąci, zdecydowanie lepiej dobić.
Rin chwyciła ściankę pojazdu i stłumiła mdłości.

Stolica okazała się przytłaczająca i niezrozumiała, napawała


strachem.
Akademia sinegardzka z kolei była piękna wprost nie do opisania.
Rykszarz wysadził ich na skraju miasta, u podnóża gór. Rin
zostawiła kwestię bagażu na głowie Feyrika i z zapartym tchem
popędziła ku bramie uczelni.
Od wielu tygodni wyobrażała sobie moment wejścia na schody
akademii. Wygląd tego miejsca znany był wszystkim mieszkańcom
Nikan; wizerunki uczelni widniały na wielu murach w całym
cesarstwie.
Malowidła w niczym jednak nie oddawały rzeczywistości. Wijąca
się po zboczu kamienna ścieżka wspinała się wokół góry spiralnie,
zmierzając ku kompleksowi pagód, wzniesionych na kolejnych,
zwężających się ku górze skalnych półkach. Na ostatnim poziomie
stała kaplica, a na jej wieży przycupnął rzeźbiony smok, symbol
Czerwonego Cesarza. Tuż spod kaplicy, niczym jedwabna wstęga,
spływał skrzący się w słońcu wodospad. Akademia lśniła jak pałac
dawnych bogów. Jak miejsce wyjęte wprost z legend. I na najbliższe
pięć lat miała się stać domem Rin.
Dziewczynie odebrało mowę.
Po terenie oprowadził ich jeden ze starszych studentów, kadet
przedstawiający się imieniem Tobi. Tobi był wysoki, miał ogoloną na
łyso głowę i nosił czarną bluzę z czerwoną opaską na ramieniu. Jego
wystudiowany do przesady, znudzony uśmieszek wskazywał, że
z całego serca wolałby robić w tej chwili coś zupełnie innego.
W pewnym momencie dołączyła do nich szczupła, atrakcyjna
kobieta, która w pierwszej chwili omyłkowo wzięła nauczyciela
Feyrika za tragarza, za co przeprosiła bez specjalnego skrępowania.
Towarzyszący jej syn był pięknolicym chłopcem, którego urodę
z powodzeniem mącił nadąsany wyraz twarzy.
– Akademię zbudowano na terenie dawnego klasztoru. – Tobi
zaprosił ich gestem i wszedł na kamienne schody prowadzące na
pierwszy poziom. – Świątynie i pomieszczenia modlitewne
przerobiono na sale wykładowe tuż po dokonanym przez
Czerwonego Cesarza zjednoczeniu Nikan. Na studentach pierwszego
roku ciąży obowiązek zamiatania, więc rozkład uczelni poznacie już
wkrótce bardzo dokładnie. Za mną, spróbujcie nadążać.
Urody akademii nie był w stanie przyćmić nawet brak entuzjazmu
Tobiego, lecz chłopak starał się jak mógł. Wchodził po kamiennych
stopniach szybkim, wyćwiczonym tempem, nie oglądając się nawet
na gości. Wkrótce Rin została z tyłu, by pomóc zasapanemu
Feyrikowi w zdradliwej wspinaczce wąskimi schodami.
Kompleks liczył sobie siedem poziomów. Za każdym zakrętem
kamiennej ścieżki ukazywał im się nowy zespół budynków i placów,
spowitych bujną zielenią, w oczywisty sposób skrupulatnie
utrzymywaną i doglądaną od wielu stuleci. Górskie zbocze rozcinał
wartki potok, dzieląc teren uczelni na połowy.
– Bibliotekę macie tam. A do kantyny idzie się o, tędy. Nowi
studenci mieszkają na najniższym poziomie. Tam, wysoko znajdują
się kwatery mistrzów. – Palec Tobiego błyskawicznie skakał od
jednej kamiennej budowli do drugiej. Wszystkie wyglądały bardzo
podobnie do siebie.
– A co jest tam? – Rin wskazała konstrukcję wznoszącą się nad
strugą. Otaczała ją aura właściwa bardzo ważnym budowlom.
– Wychodek, młoda. – Kąciki warg Tobiego powędrowały ku
górze.
Stojący u boku matki przystojny chłopak prychnął śmiechem. Rin,
czując żar na policzkach, udała, że nagle zafascynował ją
roztaczający się z tarasu widok.
– Skąd właściwie jesteś? – zapytał Tobi niezbyt sympatycznym
tonem.
– Z Prowincji Koguta – odparła półgłosem Rin.
– Ach. Południe – rzucił kadet, jakby rozwikłał właśnie dręczącą
go zagadkę. – Rozumiem, że wielopiętrowe budowle mogą stanowić
dla ciebie nowość, ale postaraj się zachować powagę.

Kiedy przywiezione przez Rin dokumenty zostały już należycie


sprawdzone i zarchiwizowane, nauczyciel Feyrik nie miał powodu
zostawać. Pożegnali się przed bramą.
– Jeśli się boisz, to w pełni cię rozumiem – powiedział.
Rin przełknęła olbrzymią gulę, która nagle wyrosła jej w gardle,
i zacisnęła z determinacją zęby. Zaszumiało jej w głowie; zdawała
sobie sprawę, że jeśli się nie opanuje, zapora pęknie i z oczu wyleje
się powódź łez.
– Nie boję się – rzuciła ostro.
– Oczywiście, że nie – odpowiedział z łagodnym uśmiechem.
Dziewczyna wykrzywiła usta w podkówkę, podbiegła do niego
i mocno się wtuliła. Ukryła twarz w bluzie nauczyciela, by nikt nie
zobaczył jej płaczu. Feyrik poklepał ją po ramieniu.
Przejechała cały kraj i dotarła do miejsca, o którym marzyła od
lat, po to tylko, by znaleźć się we wrogim, dezorientującym mieście,
którego mieszkańcy gardzili południowcami. Nie miała domu
w Tikany, nie miała też w Sinegardzie. Gdziekolwiek by się udała,
dokąd by nie uciekła, będzie tylko zwykłą znajdą. Przybłędą.
Poczuła się tak strasznie samotna.
– Nie chcę, żebyś jechał – rzuciła.
– Och, Rin... – Uśmiech Feyrika zgasł.
– Nie podoba mi się tutaj – wypaliła znienacka. – Nienawidzę tego
miasta. Wszyscy mówią takie rzeczy... na przykład ten głupi kadet...
jakby wcale mnie tu nie chcieli.
– Naturalnie – odparł nauczyciel. – Jesteś sierotą. Przybyszem
z zapyziałego południa. Takie dziewczyny jak ty nie zdają keju.
Możnowładcy chętnie powtarzają, że dzięki keju Nikan stało się
w istocie merytokracją, ale cały ten system został pomyślany w taki
sposób, by biedota i analfabeci pozostali na swoich miejscach. Sama
twoja obecność jest dla nich ujmą na honorze. – Złożył dłonie na
barkach Rin i lekko się nachylił, by spojrzeć jej w oczy. – Posłuchaj
mnie, Sinegard to naprawdę okrutne miasto, a akademia okaże się
jeszcze gorsza. Będziesz studiować z dziedzicami możnowładców.
Z dzieciakami wprawiającymi się w sztukach walki od momentu,
gdy zaczęły raczkować. Będą cię traktować jak odmieńca, ponieważ
jesteś od nich inna. Ale nic to. Nie pozwól, by cię zniechęcili. Bez
względu na to, co na własny temat usłyszysz, na miejsce w akademii
po prostu zasłużyłaś. Rozumiesz mnie?
Skinęła głową.
– Pierwszy dzień zajęć będzie jak uderzenie w brzuch – podjął
nauczyciel Feyrik. – Drugi wyda ci się zapewne jeszcze bardziej
paskudny. Dojdziesz do wniosku, że materiał jest znacznie
trudniejszy niż przygotowania do keju. Ale jeżeli ktokolwiek w ogóle
ma szansę tu przetrwać, to właśnie ty. Nie zapominaj, co zrobiłaś, by
się w tym miejscu znaleźć. – Wyprostował się. – I nie waż mi się
wracać na południe. Zbyt wiele jesteś warta.
Gdy sylwetka nauczyciela zniknęła w dole ścieżki, Rin z całej siły
ścisnęła palcami grzbiet nosa, próbując zmusić do kapitulacji
wzbierające za oczami gorące łzy. Nie mogła pozwolić, by nowi
koledzy zobaczyli ją w tym stanie.
Została sama w obcym mieście. W miejscu, którego języka prawie
nie rozumiała, w szkole, co do której ogarniały ją coraz bardziej
poważne wątpliwości.
On już czeka. Jest stary i gruby. I cuchnie potem. Gapi się na ciebie,
oblizuje wargi...
Zadrżała, zacisnęła mocno powieki i na powrót je uniosła. Więc
cóż z tego, że Sinegard jest przerażający i obcy? Nic z tego. Na całym
świecie nie miała dla siebie żadnego innego miejsca.
Wyprężyła ramiona i weszła z powrotem za bramę.
Będzie lepiej, pomyślała. Choćby nie wiem co, tutaj będzie tysiąc
razy lepiej niż w Tikany.

– ...i jeszcze zapytała, czy wychodek to sala wykładowa – doleciało


ją z końca kolejki oczekujących na rejestrację studentów. – Żebyście
widzieli, w co była ubrana!
Rin poczuła mrowienie na karku. Chłopak, z którym zwiedzała
teren.
Odwróciła się
Naprawdę był śliczny. Wprost niewiarygodnie śliczny. Wielkie
oczy w kształcie migdałów i pięknie uformowane wargi, kuszące
nawet teraz, kiedy wykrzywiał je jadowity uśmiech. Za tę białą jak
porcelana cerę dowolna sinegardka byłaby gotowa zabić,
a jedwabiste włosy dorównywały niemal długością dawnym
warkoczom Rin.
Wychwycił wzrok dziewczyny i prychnął pod nosem, po czym
podjął, jakby wcale jej nie zauważył:
– No i jeszcze ten jej nauczyciel, rozumiecie. Głowę dam, że to
jeden z tych niedojdów, którzy nie dali rady znaleźć posady
w mieście, więc żyją z ochłapów na prowincji. Kiedy wchodziliśmy
na górę, świszczał tak głośno, że kilka razy myślałem, że wyzionie
ducha.
Mieszkając u Fangów, Rin znosiła obelgi przez długie lata.
Zaczepki ze strony tego chłoptysia również spływały po niej jak
woda po kaczce. Ale teraz zaczął się wyśmiewać z nauczyciela
Feyrika, z człowieka, który pozwolił jej uciec z Tikany, który
wybawił ją od nieszczęśliwego życia w niechcianym małżeństwie...
Tego nie mogła puścić płazem.
Błyskawicznie pokonała dwa dzielące ją od pięknisia kroki
i zdzieliła go pięścią w twarz.
Trafiła prosto w oczodół, czemu towarzyszyło wielce
satysfakcjonujące plaśnięcie. Chłopak zatoczył się do tyłu, niemal
przewracając stojących za nim studentów.
– Ty dziwko! – pisnął. Odzyskał równowagę i rzucił się w stronę
Rin.
Odskoczyła i uniosła pięści.
– Stać! – Między nimi wyrósł starszy student w czarnej bluzie
i spróbował ich rozdzielić. Kiedy śliczny chłopiec mimo wszystko
zaczął się szarpać, kadet błyskawicznie złapał jego wyciągnięte
ramię w nadgarstku i wykręcił je na plecy.
Złapany w potrzask piękniś znieruchomiał.
– Co jest? Zasad nie znacie? – rzucił kadet cichym, spokojnym
i opanowanym tonem. – Żadnych bójek.
Chłopak nie odpowiedział, wykrzywił tylko wargi w ponurym
uśmieszku. Rin zdławiła w zarodku rodzący się płacz.
– Nazwiska? – zapytał kadet.
– Fang Runin – odpowiedziała czym prędzej, przerażona. Czy będą
z tego kłopoty? Wydalą ją z akademii?
Chłopak bezradnie szarpnął się w uścisku starszego studenta,
który wzmocnił chwyt.
– Nazwisko! – powtórzył z naciskiem.
– Yin Nezha.
– Yin? – Student uwolnił go natychmiast. – Od kiedy to znakomicie
wychowani dziedzice rodu Yin wdają się w bójki na korytarzach?
– Uderzyła mnie w twarz! – wydarł się Nezha. Wokół jego lewego
oka rozkwitał już paskudny siniak, wyraziście śliwkowa plama na
tle porcelanowej skóry.
– Dlaczego to zrobiłaś? – Kadet spojrzał na Rin i uniósł pytająco
brew.
– Obrażał mojego nauczyciela – wyjaśniła.
– Ach tak? No, to zupełnie inna sprawa. – Na twarz studenta
wypłynął wyraz rozbawienia, wyraźnie drwił. – Nie uczyli was nie
obrażać nauczycieli? To straszne tabu.
– Zabiję cię! – warknął Nezha, patrząc na Rin. – Kurwa, zabiję.
– Oj, daj już spokój. – Kadet udał, że tłumi ziewnięcie. – Jesteście
w akademii wojskowej. Będziecie mieć jeszcze mnóstwo okazji, żeby
się nawzajem pozabijać. Ale teraz może się wstrzymajcie.
Przynajmniej na kilka dni, dobra?
R
in i Nezha byli ostatnimi ze świeżo upieczonych studentów,
którzy weszli do głównej auli – przystosowanej do celów
akademickich świątyni na trzecim tarasie góry. Sala nie była
wyjątkowo przestronna, lecz panujący w niej półmrok wywoływał
wrażenie, że jest wielka, a przebywający wewnątrz ludzie czuli się
mniejsi niż w rzeczywistości. Rin podejrzewała, że był to efekt
zamierzony, sprzyjający zarówno bogom, jak wykładowcom.
Pierwszoroczniacy, niecała pięćdziesiątka studentów, uklękli
w dziesięcioosobowych rzędach. Nerwowo drżały im ułożone na
kolanach dłonie, a oni sami rozglądali się w pełnym napięcia
milczeniu. Starsi kadeci siedzieli wzdłuż ścian i swobodnie między
sobą gawędzili. Ich śmiechy wydawały się głośniejsze niż zwykle,
jakby z premedytacją starali się onieśmielić młody narybek.
Ledwie Rin zajęła miejsce, frontowe drzwi stanęły otworem i do
sali weszła drobniutka, niska kobieta. Maszerowała żołnierskim
krokiem – idealnie wyprostowana, precyzyjna i opanowana. Za nią
wkroczyło pięciu mężczyzn i jeszcze jedna kobieta, wszyscy odziani
w ciemnobrązowe szaty. Stanęli za nią szeregiem i ukryli splecione
dłonie w fałdach rękawów. Rin i pozostali nowi w lot pojęli niemą
sugestię i poderwali się w popłochu na równe nogi.
Kobieta przez chwilę sunęła po nich spojrzeniem, po czym dała
gestem znać, że mogą siadać.
– Witajcie w Sinegardzie. Nazywam się Jima Lain. Jestem wielką
mistrzynią akademii, dowódcą Sił Rezerwowych Sinegardu i byłą
głównodowodzącą Cesarskiej Milicji Nikan. – Jej głos przecinał
powietrze niczym lodowate ostrze. – A oto mistrzowie akademii. –
Jima wskazała zebraną za jej plecami szóstkę. – Początkowo będą
pełnić rolę waszych wykładowców, a potem zdecydują, czy po
kończących pierwszy rok próbach zechcą was przyjąć jako swoich
kadetów.
Mistrzowie tworzyli wybitnie posępną grupkę. Trudno było
powiedzieć, który z nich wyglądał najgroźniej. Żaden się nie
uśmiechał. Każdy nosił pas odmiennej barwy – czerwony, niebieski,
fioletowy, zielony i pomarańczowy.
Z jednym wyjątkiem. Mężczyzna stojący po lewej stronie Jimy nie
miał na sobie pasa. Także jego szata wyglądała inaczej – brakowało
zdobiących brzegi haftów, a na prawej piersi nie widniały
wyszywane insygnia Czerwonego Cesarza. Ubrany był tak, jakby
zapomniał o ceremonii przyjęcia nowych studentów i w ostatniej
chwili narzucił na siebie bezkształtny, brązowy szlafrok.
Włosy tego mistrza miały śnieżnobiały kolor niczym broda
nauczyciela Feyrika, aczkolwiek nawet w przybliżeniu nie był jak
tamten sędziwy. Twarz, co ciekawe, miał wolną od zmarszczek, choć
wcale przy tym nie młodzieńczą. Słowem, niepodobna było
odgadnąć, ile ma lat. Kiedy Jima przemawiała, wpakował sobie mały
palec do ucha, energicznie pogrzebał, a potem uniósł znalezisko pod
nos i dokładnie obejrzał.
W pewnym momencie niespodziewanie podniósł oczy. Pochwycił
wzrok wpatrzonej w niego Rin i rzucił jej lekki uśmiech. Spłoszona
dziewczyna uciekła spojrzeniem.
– Trafiliście tu wszyscy, ponieważ zdając keju, uzyskaliście
najlepsze wyniki w skali cesarstwa. – Jima wielkodusznym gestem
rozłożyła ręce. – Pokonaliście tysiące innych kandydatów
i zasłużyliście na zaszczyt, jakim jest możliwość pobierania nauk
w naszej akademii. Moje gratulacje.
Świeżo mianowani studenci wymienili niepewne spojrzenia. Nikt
nie miał pewności, czy stosownie jest bić brawo samemu sobie.
W kilku miejscach sali odezwały się nieśmiałe oklaski.
– W przyszłym roku ubędzie spośród was co piąta osoba –
obwieściła Jima z lekkim uśmiechem na wargach.
Cisza aż kłuła w uszy.
– Nie mamy w Sinegardzie czasu ani możliwości, by uczyć
wszystkie dzieci marzące o wojskowej chwale. Szeregowym
żołnierzem może zostać nawet niepiśmienny chłop. My tu jednak
nie trenujemy żołnierzy. Wychowujemy generałów. Szkolimy ludzi,
w których rękach spoczną losy cesarstwa. Tak więc jeśli
zdecydujemy, że ktoś z was nie jest wart naszej uwagi, poprosimy go
o opuszczenie uczelni. Jak zauważycie, nie wy będziecie wybierać
dziedzinę dalszych studiów. Nie sądzimy, by tak poważne zadanie
powinno zależeć wyłącznie od samych studentów. Po pierwszym
roku każde z was otrzyma indywidualną ocenę z wykładanych tutaj
przedmiotów. Walki, strategii, historii, uzbrojenia, lingwistyki
i medycyny.
– Oraz tradycji – wtrącił siwowłosy mistrz.
– Oraz tradycji. – Lewa powieka Jimy zatrzepotała. – Po
przeprowadzonych pod koniec roku próbach, jeżeli zostaniecie
uznani za godnych studiowania którejś z tych ścieżek, pozostaniecie
w Sinegardzie. Wtedy to otrzymacie rangę kadeta. – Jima wskazała
siedzących wokół starszych studentów.
Rin dopiero teraz zrozumiała, że kolory ich opasek odpowiadają
barwom mistrzowskich pasów.
– Jeżeli żaden z mistrzów nie przyjmie was pod swoje skrzydła,
zostaniecie poproszeni o opuszczenie akademii. Po pierwszym roku
żegnamy zazwyczaj około dwudziestu procent studentów.
Rozejrzyjcie się. To, co powiedziałam, oznacza, że o tej porze za rok
w każdym rzędzie zabraknie dwóch osób.
Rin powiodła spojrzeniem dokoła, zmagając się jednocześnie
z rosnącą paniką. Dotąd była przeświadczona, że jeśli tylko dostanie
się na studia, zagwarantuje sobie tym samym dom na przynajmniej
pięć najbliższych lat, a prawdopodobnie również stabilną i pewną
karierę do końca życia. Nie zdawała sobie sprawy, że już za
kilkanaście miesięcy mogą ją odprawić do Tikany.
– Liczbę studentów ograniczamy z konieczności, nie
z okrucieństwa. Naszym zadaniem jest szkolić ścisłą elitę,
najlepszych z najlepszych. Nie możemy trwonić czasu na
dyletantów. Przyjrzyjcie się uważnie kolegom. Staną się wkrótce
waszymi najlepszymi przyjaciółmi, lecz również najbardziej
zaciekłymi konkurentami. Będziecie ze sobą rywalizować
o pozostanie w akademii. Wierzymy, że właśnie za sprawą ducha
współzawodnictwa ujawniają się prawdziwe talenty. Ci, którym ich
zbraknie, wrócą do domów. Jeżeli zasłużycie, zostaniecie
w przyszłym roku kadetami. Jeśli nie... Cóż, będzie to znaczyło, że
w ogóle nie powinniście tu byli trafić. – Rin odniosła wrażenie, że
Jima patrzy w tej chwili prosto na nią. – Na koniec pragnę was
ostrzec. Nie toleruję w swojej uczelni narkotyków. Jeżeli znajdziemy
przy kimś choćby okruch opium, jeżeli złapiemy kogokolwiek
w odległości mniejszej niż dziesięć kroków od nielegalnej substancji,
osoba ta zostanie wydalona z akademii i trafi prosto do więzienia na
Pustyni Baghra. – Jima zmierzyła ich jeszcze jednym srogim
spojrzeniem i zwolniła machnięciem dłoni. – Powodzenia.

Raban – kadet, który rozdzielił Rin i Nezhę, zaprowadził ich z auli do


kwater na najniższym poziomie kompleksu.
– Jako pierwszoroczniacy od przyszłego tygodnia zaczniecie
sprzątać teren – powiedział po drodze. Miał dziwnie kojący głos, Rin
kojarzył się z tonem, jakim wioskowi medycy uśmierzali lęk
pacjentów tuż przed amputacją. – Pierwszy dzwon bije o wschodzie
słońca. Zajęcia zaczynają się pół godziny później. W kantynie
musicie stawić się wcześniej, bo inaczej przegapicie śniadanie.
Chłopcy zostali ulokowani w największym budynku uczelni,
dwupiętrowej konstrukcji, która wyglądała na wzniesioną już po
odebraniu terenu mnichom. W porównaniu z nią kwatera żeńska
była maleńka – parterowy budyneczek, pełniący dawniej rolę sali
medytacyjnej.
Rin spodziewała się potężnej ciasnoty, ale na zajęte wyglądały
jedynie dwa inne łóżka.
– Trzy dziewczęta na jednym roku to nasz nowy rekord –
zauważył Raban przed wyjściem. – Mistrzowie byli mocno
poruszeni.
Kiedy zostały już same, trzy nowe studentki otaksowały się
ostrożnymi spojrzeniami.
– Jestem Niang – odezwała się dziewczyna stojąca po lewej stronie
Rin. Miała sympatyczną, okrągłą twarz i mówiła z akcentem
zdradzającym północne korzenie, aczkolwiek o wiele bardziej
zrozumiałym od dialektu sinegardzkiego. – Przyjechałam
z Prowincji Zająca.
– Miło mi – rzuciła przeciągle druga nieznajoma. Oglądała właśnie
badawczo swoją pościel. Potarła cienką, poszarzałą tkaninę między
palcami, skrzywiła się z odrazą i wypuściła poszewkę z dłoni. –
Venka – dodała z wyraźną niechęcią. – Prowincja Smoka, ale
wychowałam się w stolicy.
Venka ucieleśniała archetyp sinegardzkiej piękności; bladolica
i smukła niczym wierzbowa gałązka. Stojąc obok tej dziewczyny, Rin
poczuła się szorstka i nieokrzesana. Uświadomiła sobie, że koleżanki
wpatrują się w nią z wyczekiwaniem.
– Runin – przedstawiła się. – Mówcie mi Rin.
– Runin... – Sinegardzki akcent Venki zniekształcił brzmienie
imienia. Zmełła obie sylaby jak niedogotowany kawałek mięsa. – Co
to w ogóle za imię?
– Z południa – odparła Rin. – Pochodzę z Prowincji Koguta.
– A, to dlatego masz taką ciemną skórę. – Venka wydęła usta. –
Brązowa jak krowie placki.
– Bo ja czasami wychodzę na słońce. To przyjemne. – Nozdrza Rin
zagrały. – Powinnaś kiedyś spróbować.

Zgodnie z przepowiednią nauczyciela Feyrika zajęcia ruszyły


z kopyta. Następnego dnia tuż po wschodzie słońca zaczęli naukę
sztuk walki. Ćwiczenia odbywały się na dziedzińcu drugiego
poziomu.
– Co to ma być? – Mistrz Jun, instruktor z czerwonym pasem,
obrzucił studentów pogardliwym spojrzeniem. – Ustawić się
w szeregu. Równe rzędy! Nie tulić się do siebie jak stadko
wystraszonych kur!
Jun był dumnym posiadaczem dwóch fantastycznie wręcz
grubych czarnych brwi, zbiegających się niemal na środku czoła.
Spoczywały na jego smagłej twarzy niczym burzowa chmura,
rzucająca cień na wiecznie niezadowolone oczy.
– Prosto plecy! – Głos wykładowcy pasował do oblicza: obcesowy,
bezlitosny. – Wzrok przed siebie. Ręce za plecami.
Rin wyprężyła się, naśladując kolegów stojących z przodu.
Natychmiast zaswędziało ją lewe udo, lecz nie odważyła się
podrapać. Poniewczasie uświadomiła też sobie, że nie zdążyła się
wysikać.
Jun przespacerował się po dziedzińcu, wielce kontent, że
pozostawił studentów w niewygodnej pozycji. Zatrzymał się przed
Nezhą.
– A tobie co się stało?
Otaczający lewe oko chłopaka siniec rozwijał się w naprawdę
spektakularnym tempie, wyraziście fioletowy kleks na pozbawionej
wszelkich innych skaz twarzy.
– Wdałem się w bójkę – wymamrotał Nezha.
– Kiedy?
– Wczoraj wieczorem.
– Masz szczęście – rzucił Jun. – Gdyby doszło do tego choć trochę
później, kazałbym cię wyrzucić – dodał i podnosząc głos, zwrócił się
do wszystkich: – Pierwsza i najważniejsza reguła moich zajęć brzmi:
nie wszczynać nieodpowiedzialnych utarczek. Techniki, których
będziecie się uczyć, są zabójczo skuteczne. Niewprawnie wykonane
mogą doprowadzić do poważnego uszczerbku na zdrowiu. Możecie
ucierpieć wy bądź wasi partnerzy treningowi. Karą za
nieodpowiedzialne walki będzie natychmiastowe odsunięcie od
uczestnictwa w moich zajęciach, po czym uczynię wszystko, by
takiego delikwenta wydalono z akademii na dobre. Czy wyrażam się
jasno?
– Tak jest! – odpowiedzieli.
Nezha obejrzał się przez ramię i rzucił Rin ociekające jadem
spojrzenie. Udała, że tego nie widzi.
– Kto z was trenował sztuki walki już wcześniej? – zapytał Jun. –
Ręce do góry.
Niemal wszyscy unieśli wyprostowane dłonie. Czując wzbierającą
w sercu panikę, Rin rozejrzała się po dziedzińcu. Czy naprawdę aż
tylu ćwiczyło przed wstąpieniem do akademii? Gdzie się szkolili? Jak
duże miała zaległości? Co będzie, jeśli nie da rady nadgonić?
– Ile lat? – Jun wymierzył palcem w Venkę.
– Dwanaście – odpowiedziała. – Szkoliłam się w stylu łagodnej
pięści.
Zdumiona Rin otworzyła szeroko oczy. Z tego wynikało, że Venka
poznawała sekrety sztuk walki właściwie od dnia, w którym
nauczyła się chodzić.
Jun wskazał drewnianą kukłę.
– Kopnięcie półksiężyca, noga zakroczna. Strąć głowę.
Strącić głowę? Rin popatrzyła z powątpiewaniem. Zwieńczenie
i tors manekina zostały wyrzeźbione z jednego kawałka drewna. Nie
było widać żadnych śrub czy łączeń, po prostu lite polano.
Venka jednak nie wyglądała na w najmniejszym stopniu
stropioną. Przyjęła pozycję, zmrużyła powieki, zmierzyła manekina
spojrzeniem, po czym uderzyła gwałtownie tylną nogą, która
zatoczyła w powietrzu szeroki, pełen wdzięku łuk. Stopa dziewczyny
uniosła się ponad jej barki, trafiła drewnianą kukłę precyzyjnie.
Strącona głowa, oddzielona od korpusu, z grzechotem przeturlała się
po bruku i znieruchomiała pod murem, w narożniku dziedzińca.
Rin rozdziawiła szeroko usta.
Jun nagrodził studentkę uprzejmym skinieniem i odprawił ją
gestem. Venka z zadowoloną miną wróciła na swoje miejsce
w szeregu.
– Co pomogło jej to zrobić? – zadał pytanie Jun.
Czary, pomyślała Rin.
– Ty! – Jun przystanął przed Niang. – Wyglądasz na mocno
skonfundowaną. Jak myślisz? Co takiego wykorzystała?
– Ki? – zamrugała podenerwowana Niang.
– Czym jest ki?
– Hmm... – Dziewczyna zalała się rumieńcem. – To będzie ta...
energia wewnętrzna? Duchowa?
– Energia duchowa! – powtórzył mistrz Jun i prychnął. – Brednie
wiejskich bab! Ci, którzy wynoszą ki na poziom nadnaturalnej
tajemnicy, wyrządzają sztukom walki wręcz poważną krzywdę. Ki to
po prostu energia. Identyczna z tą, która wypełnia wasze płuca
i naczynia krwionośne. Ta sama, która napędza rzeczne nurty
i sprawia, że wieje wiatr. – Wskazał dzwonnicę wznoszącą się na
piątym tarasie kompleksu. – Dwóch żołnierzy zainstalowało tam
w zeszłym roku nowo odlany dzwon. O własnych siłach nigdy
w życiu nie zdołaliby wynieść dzwonu aż tak wysoko.
Wykorzystując jednak przemyślny system lin, dwóch przeciętnie
zbudowanych mężczyzn zdołało poderwać daleko nad ziemię ciężar
wielokrotnie przewyższający ich własny. W dziedzinie sztuk walki
mamy do czynienia z odwrotnym działaniem tej samej zasady.
Wasze ciała dysponują pewną skończoną dozą energii. Żaden
trening, bez względu na długość czy intensywność, nie pozwoli wam
dokonywać nadludzkich wyczynów. Jednak dzięki zachowaniu
należytej dyscypliny oraz świadomości, gdzie i kiedy uderzać... – Jun
grzmotnął pięścią w tors kukły. Drewno chrupnęło, a wokół
znieruchomiałej dłoni mistrza pojawiła się idealnie okrągła
pajęczynka pęknięć. Cofnął rękę, manekin rozsypał się w drobne
drzazgi. – ...można osiągać rzeczy, które przeciętni ludzie uważają za
niewykonalne. Sztuki walki wykorzystują regułę akcji i reakcji.
Opierają się na znajomości kątów i trygonometrii. Stosowna siła
przyłożona w odpowiednim kierunku i z właściwym zwrotem.
Wasze mięśnie spinają się i wywierają dzięki temu nacisk, a energia
owego nacisku rozchodzi się w celu. Rozbudowując masę
mięśniową, możecie wywierać potężniejszy nacisk. Trening
odpowiednich technik pozwala skupiać energię w mniejszym
obszarze celu i ze znacznie wyższą efektywnością. Sztuki walki nie
są dziedziną bardziej skomplikowaną niż czysta fizyka. Jeśli trudno
wam to pojąć, posłuchajcie porady powtarzanej przez największych
mistrzów. Przestańcie zadawać pytania i wykonujcie polecenia.

Zajęcia z historii okazały się dla studentów lekcją pokory. Zgarbiony,


łysiejący mistrz Yim rozpoczął wykład o największych militarnych
kompromitacjach cesarstwa, zanim jeszcze wszyscy weszli na salę.
– W ciągu ostatniego stulecia Nikan stoczyło pięć wojen –
powiedział. – Wszystkie przegraliśmy z kretesem. Z tego właśnie
powodu ubiegły wiek nazywamy „erą upokorzeń”.
– Krzepiące – rzucił porośnięty szorstką czupryną chłopak,
siedzący gdzieś z przodu.
Jeśli nawet Yim go usłyszał, nie uznał za stosowne zareagować.
Wskazał słuchaczom wielką, nakreśloną na pergaminie mapę
wschodniej półkuli.
– Za panowania Czerwonego Cesarza ten kraj zajmował połowę
kontynentu. Stare cesarstwo Nikaryjczyków było kolebką
nowoczesnej cywilizacji. Centrum i ośrodkiem całego świata. Ze
starego Nikan wywodzą się wszystkie najważniejsze wynalazki
i odkrycia, a wśród nich magnetyt, prasa do pergaminu, wielki piec.
To Nikaryjczycy ponieśli kulturę oraz zasady dobrego sprawowania
rządów na położoną na wschodzie wyspę Mugen i na południe, do
Speer. Imperia jednak obumierają. Stare cesarstwo padło ofiarą
własnej wspaniałości i chwały. Rozochoceni serią skutecznych
podbojów na północy możnowładcy zaczęli wojować między sobą.
Po śmierci Czerwonego Cesarza doszło do licznych konfliktów
o sukcesję, które jednak nie przyniosły jasnego rozstrzygnięcia.
W efekcie Nikan rozpadło się na dwanaście prowincji, na których
czele stanęli możnowładcy. Możnowładcy, którzy znaczną część
historii najnowszej poświęcili wojowaniu we własnym gronie. Taki
stan rzeczy trwał do...
– Wojen makowych – wtrącił student z szorstką czupryną.
– Owszem. Do wojen makowych. – Yim wskazał kraj położony za
wschodnią granicą Nikan, niewielką, wygiętą na kształt łuku wyspę.
– Bez żadnego ostrzeżenia młodszy wschodni braciszek cesarstwa,
nasze dawne lenno, skierował ostrze swego sztyletu przeciwko
państwu, które obdarzyło go cywilizacją. Ciąg dalszy z pewnością już
znacie.
Niang podniosła rękę.
– Z jakiego powodu stosunki pomiędzy Nikan i Mugen uległy
pogorszeniu? W czasach Czerwonego Cesarza Federacja była
przecież nastawionym pokojowo terytorium zależnym. Co się stało?
Czego od nas chcieli?
– Nasze relacje nigdy nie były pokojowe – sprostował Yim. – Nie są
takie również i dzisiaj. Mugen zawsze chciała więcej, nawet kiedy
pozostawała naszym lennem. Federacja to ambitny, szybko
rozwijający się kraj, którego coraz liczniejsza ludność gnieździ się na
maleńkiej wyspie. Wyobraźcie sobie, że żyjecie w zmilitaryzowanym
społeczeństwie, w kraju, którego ziemie nie są w stanie wykarmić
obywateli, a przy tym brakuje możliwości pokojowej kolonizacji
nowych obszarów. Wyobraźcie sobie, że władcy tego kraju
propagują ideologię, w myśl której są istotami boskimi, a wy z ich
woli macie święte prawo rozciągnąć swoje imperium na całą
wschodnią półkulę. W takiej sytuacji potężny ląd położony tuż poza
Morzem Nariin okazuje się wymarzonym celem, nieprawdaż? –
Mistrz Yim ponownie spojrzał na mapę. – Pierwsza wojna makowa
skończyła się katastrofą. Rozdrobnione cesarstwo nie mogło
sprostać znakomicie wyszkolonej armii Federacji, tworzonej w tym
celu od dziesięcioleci. Postawię przed wami zagadkę. W jaki sposób
zdołaliśmy zwyciężyć w drugiej wojnie makowej?
Tym razem dłoń uniósł chłopak imieniem Han.
– Trójca Doskonałych?
W całej sali rozległy się stłumione chichoty. Trójca Doskonałych –
Pani Żmija, Smoczy Cesarz i Odźwierny. Trójka heroicznych
wojowników, którzy zjednoczyli cesarstwo i pchnęli je do wspólnej
walki przeciwko Federacji. Były to postacie rzeczywiste – kobieta
określana mianem Pani Żmii wciąż zasiadała na sinegardzkim
tronie – lecz opowieści o ich legendarnych umiejętnościach
bojowych wkładano powszechnie między bajki. Rin wychowała się
na historiach o tym, jak Trójca Doskonałych własnoręcznie kładła
pokotem całe bataliony sił Federacji i jak dzięki nadnaturalnym
mocom panowali nad sztormami i powodziami. Jednak i ona
uważała, że przytaczanie ludowych bajań na wykładzie historii jest
dosyć niedorzeczne.
– Proszę się nie śmiać. Trójca Doskonałych wywarła istotny wpływ
na bieg naszych dziejów. Gdyby nie ich polityczne machinacje,
dwanaście prowincji mogłoby nigdy nie stanąć do wspólnej walki –
skomentował Yim. – Oczekiwałem wszak innej odpowiedzi.
Rin wyciągnęła rękę. Odpowiedź znała, nauczyła się jej z jednego
z podręczników historii, które pożyczała od nauczyciela Feyrika.
– Spustoszyliśmy centralne rejony kraju. Wykorzystaliśmy
strategię spalonej ziemi. Kiedy oddziały Federacji zapuściły się zbyt
daleko w głąb lądu, ich linie zaopatrzenia uległy zerwaniu i nie byli
w stanie wykarmić żołnierzy.
Yim ocenił wypowiedź zdawkowym wzruszeniem ramion.
– Odpowiedź dobra, acz fałszywa. To zwykła propaganda
zapełniająca popularne na prowincji dziełka. Strategia spalonej
ziemi więcej szkód wyrządziła naszemu rolnictwu niż wojskom
Mugen. Ktoś jeszcze?
Poprawnie odpowiedział student o sztywnej czuprynie.
– Zwyciężyliśmy, ponieważ straciliśmy Speer.
– Wstań. Rozwiń. – Yim pokiwał głową.
Chłopak zaczesał włosy do tyłu i podniósł się.
– Zwyciężyliśmy w tej wojnie, ponieważ utrata Speer nakłoniła do
interwencji Hesperię. A ten, no.... Flota Hesperii była znacznie
silniejsza od marynarki Mugen. To oni wygrali tę wojnę na morzu,
a Nikan skorzystało jako strona podpisanego w efekcie traktatu
pokojowego. Zwycięstwo żadną miarą nie było nasze.
– Zgadza się – potaknął Yim.
Chłopak usiadł z wyrazem potężnej ulgi na twarzy.
– Nikan nie zwyciężyło w drugiej wojnie makowej – podkreślił
Yim. – Federacja poniosła klęskę, ponieważ walczyliśmy tak nędznie,
że wielkie zachodnie potęgi morskie musiały się za nami ująć.
Broniliśmy własnego kraju do tego stopnia nieudolnie, że Hesperia,
widząc rozgrywające się na naszych ziemiach ludobójstwo,
postanowiła interweniować. Podczas gdy nikaryjskie jednostki były
związane walkami na froncie północnym, flota Federacji w ciągu
jednej nocy dokonała rzezi Wyspy Umarłych. Zamordowani zostali
wszyscy zamieszkujący Speer mężczyźni, kobiety i dzieci, a ich ciała
spalono. W jeden dzień wyginęła cała rasa.
Na sali zapanowała głucha cisza. Wszyscy studenci dorastali,
słuchając opowieści o zniszczeniu Speer, maciupkiej wyspy
zagubionej niczym łza wśród fal oceanu pomiędzy Morzem Nariin
i Zatoką Omonod, w pobliżu brzegów Prowincji Węża. Było to
ostatnie z terytoriów zależnych cesarstwa, podbite i zaanektowane
w szczytowym okresie panowania Czerwonego Cesarza. Zajmowało
w historii Nikan miejsce szczególne, stanowiło jaskrawy przykład
potężnej klęski poniesionej przez rozproszone armie
możnowładców.
Rin od dawna była ciekawa, czy utrata Speer naprawdę
wyniknęła jedynie ze zbiegu przypadkowych okoliczności. Gdyby
podobnej zagładzie uległa jakakolwiek inna prowincja, Nikaryjczycy
nie zadowoliliby się traktatem pokojowym. Walczyliby, dopóki
Federacja Mugen nie zniknęłaby z powierzchni ziemi.
Speeryci natomiast nie byli Nikaryjczykami. Wysocy,
brązowoskórzy wyspiarze byli pod względem etnicznym całkowicie
odmienni od ludów zamieszkujących kontynent. Mówili własnym
językiem, w piśmie posługiwali się własnym alfabetem
i praktykowali własną religię. Do cesarskiej milicji wstępowali
jedynie pod groźbą miecza Czerwonego Cesarza.
Obustronne stosunki Nikaryjczyków i Speerytów były napięte od
zawsze aż po czasy drugiej wojny makowej. Dlatego też, myślała Rin,
kiedy zaszła konieczność poświęcenia któregoś z terytoriów
cesarstwa, wybór Speer nasuwał się praktycznie sam.
– Ostatnie stulecie przetrwaliśmy wyłącznie dzięki szczęściu
i wspaniałomyślności Zachodu – podjął Yim. – Nawet zresztą
z pomocą Hesperii Nikan wyparło najeźdźców z Federacji
z najwyższym trudem. Następnie, na zakończenie drugiej wojny
makowej, naciskana przez Hesperię Federacja podpisała pakt
o nieagresji i Nikan od tamtej pory zachowuje niepodległość.
Mugeńczycy zostali zepchnięci do faktorii handlowych na granicy
Prowincji Konia i od bez mała dwudziestu już lat zachowują się
względnie stosownie. Ostatnio jednak ponownie zaczynają się
burzyć i szemrać, a Hesperia nigdy nie słynęła z wyjątkowego
przywiązania do złożonych obietnic. Z herosów Trójcy Doskonałych
pozostał jeden; Smoczy Cesarz nie żyje, Odźwierny zaginął i tylko
Pani Żmija wciąż zasiada na tronie. I co gorsza, nie dysponujemy już
oddziałami Speerytów. – Yim na moment zawiesił głos. – Nasze
armie straciły wraz z nimi swoją najsilniejszą formację. Nie
dysponujemy żadnym z atutów, które pozwoliły Nikan przetrwać
drugą wojnę makową. Nie wolno zakładać, że Hesperia ponownie
zechce nas ocalić. Jeśli ostatnie stulecia mogą nas czegokolwiek
nauczyć, to tego, że wrogowie cesarstwa nie śpią. Kiedy jednak
napadną nas po raz kolejny, chcemy być przygotowani.

Południowy dzwon obwieścił porę obiadu.


Jedzenie serwowano z masywnych kotłów, stojących rzędem pod
ścianą – ryżowy kleik, potrawka z ryb i ryżowe pieczywo.
Rozdzielaniem posiłku zajmowali się kucharze, na których obliczach
widniał wyraz doskonałej obojętności wobec wykonywanej pracy.
Studenci otrzymywali porcje pozwalające ukoić burczące brzuchy,
lecz nie na tyle duże, by mogli się poczuć najedzeni do syta.
Śmiałków, którzy próbowali stawać w kolejce po raz wtóry,
odprawiano do stołu z pustymi rękoma.
Z punktu widzenia Rin perspektywa regularnych posiłków
wydawała się niemal zbyt piękna – mieszkając u Fangów, często
kładła się do snu o pustym żołądku. Jej koledzy jednak poskarżyli się
na wielkość porcji Rabanowi.
– Jima wyznaje filozofię, według której głód jest dobry. Głodni
zachowacie lekkość i koncentrację – wyjaśnił.
– Za to będziemy nieszczęśliwi – burknął Nezha.
Rin wywróciła oczyma, lecz nie odezwała się słowem. Siedzieli
stłoczeni w dwudziestopięcioosobowych szeregach po dwóch
stronach drewnianej ławy, ustawionej niemal na samym końcu
kantyny. Pozostałe stoły zajęli kadeci i nawet Nezha nie miał dość
tupetu, by spróbować usiąść między nimi. Rin wypatrzyła skrawek
wolnej przestrzeni pomiędzy Niang a chłopakiem o szorstkiej
czuprynie, który brylował na zajęciach z historii.
– Mam na imię Kitaj – przedstawił się, gdy przestał już
obwąchiwać swoją potrawkę.
Był o rok od niej młodszym patykowatym piegusem, obdarzonym
gigantycznej rozpiętości uszami. Tak się złożyło, że keju zdał
z najwyższym wynikiem w całym regionie Sinegardu, zdecydowanie
najtrudniejszym, co było osiągnięciem tym bardziej imponującym,
że podszedł do egzaminu rok wcześniej niż większość. Cieszył się
idealną pamięcią, a po pomyślnym przejściu prób planował
kontynuować studia w dziedzinie strategii pod okiem mistrza Irjaha.
A tak w ogóle, to czy ona zgodzi się, że Jun jest zwykłym dupkiem?
– Owszem. A ja nazywam się Runin. Rin – odparła, gdy pozwolił jej
wtrącić choć słówko.
– Ach, to ciebie tak nie trawi Nezha.
Stwierdziła w duchu, że nie była to najgorsza opinia, jaka mogła
do niej przylgnąć. Tym bardziej, że Kitaj nie wydawał się
poczytywać jej tego za złe.
– Może ty wiesz, o co mu właściwie chodzi?
– Jego ojciec jest możnowładcą Smoka, a ciotki od pokoleń były
konkubinami tronu. Też wyrosłabyś na nadętą zołzę, gdyby wszyscy
twoi krewni byli naraz bogaci i szalenie atrakcyjni.
– Znasz go? – zapytała Rin.
– Dorastaliśmy razem. Ja, Nezha i Venka. Pobieraliśmy nauki u
tego samego mentora. Miałem nadzieję, że kiedy dostaniemy się
wreszcie do akademii, zaczną mnie traktować trochę bardziej
normalnie. – Kitaj wzruszył ramionami i rzucił okiem na
przeciwległy kraniec stołu, przy którym niepodzielnie panowali
Nezha z Venką. – Cóż, błądzić ludzka sprawa.
Rin nie poczuła się ani trochę zdziwiona, że Nezha wykluczył
Kitaja ze swego kręgu towarzyskiego. Nie istniała możliwość, by
pogodził się z konkurencją osoby tak inteligentnej i dowcipnej jak
Kitaj – zdecydowanie zbyt groźnej dla jego pozycji.
– Czyli popadłeś w niełaskę. Zasłużyłeś sobie czymś konkretnym?
– Nie, niczym. – Kitaj zmarszczył nos. – Może tym tylko, że
uzyskałem lepszy wynik na egzaminie. Nezha jest mocno drażliwy
na punkcie swojego ego. A ty? Co mu zrobiłaś?
– Podbiłam mu oko – przyznała.
– A! No to ładnie. – Brew Kitaja powędrowała ku górze.
Na poobiednią porę zaplanowano zajęcia z tradycji, potem mieli
rozpocząć kurs lingwistyki. Rin nie mogła się doczekać tradycji już
od samego rana. Zauważyła jednak, że prowadzący ich kadeci przez
cały czas dziwnie chichocą. Wdrapali się po krętych schodach na
piąty poziom kompleksu, najwyższy z dotąd odwiedzonych, i stanęli
na koniec w otoczonym murem ogrodzie.
– Co tu robimy? – zapytał Nezha.
– To wasza sala wykładowa – odparł jeden z kadetów. Wymienił
z kolegami spojrzenia, uśmiechnął się pod nosem i wszyscy odeszli.
Po pięciu minutach przyczyna ich wesołości stała się oczywista.
Mistrz tradycji nie przychodził. Upłynęło dziesięć minut.
Dwadzieścia.
Młodzi studenci kręcili się po ogrodowych ścieżkach bez celu, nikt
nie miał pomysłu, co w tej sytuacji począć.
– Żarty sobie stroją – stwierdził Han. – Przyprowadzili nas w złe
miejsce.
– Ciekawe, co oni tu hodują? – Nezha przyciągnął sobie kwiat do
nosa i powąchał. – Fu! Ależ cuchnie!
Rin przyjrzała się kwiatom uważniej i aż potrząsnęła głową.
Widziała już te delikatne płatki.
Nezha rozpoznał roślinę w dokładnie tym samym momencie.
– O cholera! – rzucił. – To maki!
Grupa zareagowała niczym stado wypłoszonych z gniazda
orzesznic. Niemal w popłochu odskoczyli od kwiatów i rozbiegli się,
jakby w narkotyczny trans mogła ich wprawić sama bliskość roślin.
Rin zdusiła w zarodku cisnący jej się na usta śmiech. Po raz
pierwszy od przybycia do Sinegardu natknęła się na coś znajomego.
– Wylecimy ze studiów! – poskarżyła się płaczliwie Venka.
– Nie bądź głupia, to nie nasze maki – zauważył Kitaj.
Venka z przejęciem przytknęła dłonie do policzków.
– Jima zapowiedziała, że jeśli znajdzie kogoś w promieniu
dziesięciu kroków od...
– E tam, całego rocznika nie wyrzucą – odparł Kitaj. – Idę o zakład,
że mistrz nas w ten sposób testuje. Chce się przekonać, czy
naprawdę zależy nam na wiedzy.
– Albo sprawdza, jak się zachowamy na widok nielegalnych
substancji! – pisnęła Venka.
– Oj, uspokój się – wtrąciła Rin. – To zwykłe kwiatki. Dotykiem się
nie naćpasz.
Venka nie poczuła się uspokojona.
– Jima nie mówiła, że musimy być pod wpływem, żeby...
– Moim zdaniem tego przedmiotu po prostu nie ma – przerwał
dyskusję Nezha. – Głowę dam, że kadeci mają w tej chwili ubaw po
pachy.
– Ale tradycję mamy przecież wpisaną w plan zajęć. I widzieliśmy
też mistrza tradycji przy powitaniu. – Kitaj spojrzał
z powątpiewaniem.
– No to gdzie jego uczniowie? – odparł ostro Nezha. – Jakiego
koloru miał pas? Dlaczego nie widujesz kadetów z opaskami
tradycji? To głupie – zakończył i wyszedł z ogrodu.
Za jego przykładem poszli, jeden po drugim, pozostali studenci.
Chwilę później w ogrodzie zostali już tylko Rin i Kitaj.
Rin usiadła, odchyliła się i podparła na łokciach. Rozejrzała się po
ogrodzie, podziwiając rozmaitość rosnących tu roślin. Poza
krwawoczerwonymi makami ogrodnik pielęgnował maleńkie
kaktusy o drobnych żółtych i różowych kwiatkach, lśniące
w ciemnych zakamarkach pod półkami fluorescencyjne grzyby
i zielone liściaste krzewy, od których bił herbaciany zapach.
– Nie jesteśmy w zwyczajnym ogrodzie – zrozumiała. – To
wszystko rośliny, z których powstają narkotyki.
Teraz już naprawdę chciała poznać mistrza tradycji.
Kitaj usiadł obok niej.
– Wiesz, wielcy szamani z legend zażywali narkotyki przed
najważniejszymi bitwami. Obdarzały ich magiczną mocą. Tak
mówią podania. – Uśmiechnął się. – Myślisz, że mistrz tradycji
wykłada coś podobnego?
– Szczerze? – Rin zerwała niedbale źdźbło trawy. – Moim zdaniem
przychodzi tu wyłącznie po to, żeby się porządnie naćwikać.
W
miarę upływu tygodni zajęcia stawały się coraz bardziej
wymagające. Poranki poświęcali na walkę, medycynę,
historię i strategię. W okolicach południa Rin najczęściej
odczuwała już zawroty głowy, do której dzień w dzień wtłaczała
twierdzenia, reguły i zasady, o jakich nigdy przedtem nie słyszała,
i tytuły książek, które musiała przeczytać w tydzień.
Nauka walki wręcz wyczerpywała zarówno ciała, jak i umysły. Jun
przygotował z myślą o pierwszoroczniakach morderczy trening
kalisteniczny – regularnie biegali po schodach akademii w tę i z
powrotem; godzinami wystawali na dziedzińcu na rękach i ćwiczyli
podstawowe układy ciosów z uwiązanymi do ramion cegłami. Raz
na tydzień mistrz sprowadzał ich nad rozlewające się u podnóża
góry jezioro i zmuszał do pokonywania wpław całej jego długości.
Rin, podobnie jak garstka innych studentów, nie umiała pływać.
Jun zademonstrował im właściwe ruchy i ułożenie kończyn
dokładnie jeden raz. Potem już sami musieli troszczyć się o to, by nie
utonąć.
Mnogość prac domowych przytłaczała, ich oczywistym celem było
doprowadzić studentów pierwszego roku do skraju wytrzymałości.
Tak więc kiedy mistrz uzbrojenia wpajał im prawidłowe proporcje
siarki, saletry potasowej i węgla drzewnego, wymagane do
stworzenia prochu ogniowego napędzającego rakiety wojenne,
zlecał im zarazem skonstruowanie własnych improwizowanych
pocisków. A gdy Enro, mistrzyni medycyny, kazała im przyswoić
nazwy wszystkich kości ludzkiego ciała, oczekiwała, że zapoznają się
również z najpowszechniejszymi typami złamań i metodami ich
rozpoznawania.
Najtrudniejszym z przedmiotów okazała się jednak wykładana
przez mistrza Irjaha strategia. Już na pierwszych zajęciach pokazał
im opasłe tomiszcze – „Zasady wojny” pędzla Sunziego – i oznajmił,
że pod koniec tygodnia muszą znać dzieło na pamięć.
– Przecież to strasznie grube! – jęknął Han. – Kiedy znajdziemy
czas na odrabianie innych lekcji?
– Altan Trengsin opanował zawartość tej księgi w jedną noc –
skwitował Irjah.
Studenci wymienili pełne rozpaczy, zrezygnowane spojrzenia.
Mistrzowie od pierwszego dnia semestru wygłaszali nieustanne
peany na cześć Altana Trengsina. Rin wywnioskowała, że musi to
być jakiś niebywały geniusz. Powiadano, że akademia nie widziała
lepszego studenta od dobrych kilkudziesięciu lat.
– Jasne, ale my to nie Altan. – Han wydawał się równie
poirytowany jak Rin.
– Zatem postarajcie się mu dorównać – zasugerował Irjah. –
Jesteście wolni.

Rin wpadła w rutynę, na którą składała się bezustanna nauka


i szczątkowa ilość snu; rozkład zajęć pierwszego roku nie
pozostawiał czasu na cokolwiek innego.
Sinegard zaczęła kąsać jesień. Kiedy rankiem wbiegali na wyścigi
po schodach, towarzyszyły im podmuchy zimnego wiatru. Powiewy
kołysały drzewami, których szum układał się w podniosłe crescendo.
Studentom nie wydano jeszcze grubszych, zimowych strojów, więc
gdy skulili się pod rozłożystą mimozą, rosnącą na skraju dziedzińca
na drugim poziomie, dzwonienie zębów zlało się w głośny chór.
Mimo chłodów Jun odmówił przeniesienia treningów do
zamkniętego pomieszczenia. Dowiedzieli się, że pozostaną na
zewnątrz, dopóki szkolenia nie uniemożliwią opady śniegu.
Ponownie okazał się sadystą, czerpiącym zadowolenie
z przysparzania studentom niewygód.
– Ból jest człowiekowi potrzebny – ogłosił, zmuszając ich do
przeciągłego utrzymywania zabójczo niskiego kucnięcia. –
Wojownicy z dawnych czasów potrafili wytrwać w tej pozycji
okrągłą godzinę i dopiero potem przechodzili do właściwej części
treningu.
– Wojownicy z dawnych czasów musieli mieć niesamowite uda –
sapnął Kitaj.
Poranna kalistenika nadal doprowadzała ich do rozpaczy, ale
przynajmniej przebrnęli już przez absolutne podstawy i rozpoczęli
ćwiczenia z pierwszym rodzajem broni – uczyli się walczyć kijem.
Ledwie Jun zajął swoje zwykłe miejsce na dziedzińcu, tuż nad nim
rozległ się donośny szelest. Na głowę mistrza spłynęło kilka
drobnych listków.
Wszyscy podnieśli wzrok.
Wysoko, na grubym konarze mimozy, stał dawno niewidziany
mistrz tradycji.
Dzierżył w dłoniach potężny ogrodniczy sekator i z radosnym
zaangażowaniem przycinał losowo wybrane gałązki, podśpiewując
przy tym najeżoną fałszami piosenkę.
Po kilku słowach Rin rozpoznała „Pieszczoty odźwiernego”. Znała
ten utwór ze swych licznych wypraw kurierskich, podczas których
dostarczała opium do rozsianych po Tikany burdeli. Obsceniczna
przyśpiewka, chwiejnie balansująca na granicy mocnej erotyki.
Mistrz tradycji bezlitośnie mordował melodię z każdym kolejnym
dźwiękiem, lecz śpiewał coraz głośniej, z nieprzeciętnym oddaniem
i entuzjazmem.
– „Nie mogę cię tam tknąć, panienko, jeszcze padniesz mi
z rozkoszy...”
Niang zadrżała od powstrzymywanego chichotu. Kitaj wpatrywał
się w drzewo z szeroko rozdziawionymi ustami.
– Jiang, ja tu prowadzę zajęcia – syknął Jun.
– No to prowadź – odparł mistrz Jiang. – I daj mi spokój.
– Ten dziedziniec jest nam potrzebny.
– Przecież nie cały. To drzewo, na przykład, jest wam zgoła
niepotrzebne – rzucił rozdrażniony Jiang.
Jun kilka razy zakręcił w dłoniach żelaznym kijem, po czym
grzmotnął nim w pień mimozy. Siła ciosu wstrząsnęła dosłownie
całym drzewem. Rozległo się kilka głośnych trzasków i jakiś ciężar
sfrunął z gałęzi, pociągając za sobą deszcz suchych liści. Mistrz Jiang
gruchnął ciężko na kamienną płytę.
Pierwszą myślą Rin było, że nauczyciel tradycji nie ma na sobie
koszuli. Drugą, że na pewno się zabił.
Jiang jednak zwinnie przeturlał się i usiadł. Rozprostował lewą
nogę i zaczesał długie siwe włosy na plecy.
– Bardzo to było nieuprzejme – poskarżył się dziwnie sennym
głosem. Z lewej skroni spływała mu strużka krwi.
– Naprawdę musisz się włóczyć po całej akademii jak jakiś
półgłówek? – fuknął Jun.
– A czy ty naprawdę musisz utrudniać moją poranną sesję
ogrodnictwa? – skontrował Jiang.
– Nie przyszedłeś tu jako ogrodnik – rzucił Jun. – Jesteś tu
wyłącznie po to, by mnie prowokować.
– Schlebiasz sobie.
– Wynocha! – Jun trzasnął kijem o ziemię, zszokowany mistrz
tradycji aż podskoczył.
A potem przywołał na twarz teatralnie zbolałą minę i dźwignął się
na nogi. Dziedziniec opuścił truchtem, kręcąc przy tym biodrami
niczym tancerka z domu uciech.
– „Zatęsknij za mną, duszko, poliżę cię jak jabłuszko...”
– Miałaś rację – szepnął do Rin Kitaj. – Na pewno coś bierze.
– Skupcie się! – krzyknął Jun na rozplotkowanych studentów. We
włosach wciąż miał listek mimozy, trzęsący się trwożnie przy
każdym słowie.
Grupa pospiesznie uformowała przed nim dwa szeregi, kije
trzymali w pogotowiu.
– Na mój znak powtórzycie następujący układ – zarządził,
demonstrując kolejne ruchy. – Naprzód. W tył. Górny lewy blok.
Powrót. Górny prawy blok. Powrót. Dolny lewy blok. Powrót. Dolny
prawy blok. Powrót. Obrót, przełożenie kija za plecami, powrót.
Zrozumiano?
Oniemiali pokiwali głowami. Nie mieli śmiałości przyznać, że nie
zapamiętali praktycznie żadnego elementu. Demonstracje Juna
zawsze były szybkie i pobieżne, lecz dzisiejszą sekwencję
zaprezentował tak błyskawicznie, że po prostu nie dało się jej
prześledzić.
– Znakomicie. – Jun gruchnął kijem o ziemię. – Zaczynajcie!
Całkowite fiasko. Machali bronią bez rytmu i sensu. Nezha
wykonał układ dwakroć szybciej od pozostałych, ale był przy tym
jedynym, któremu w ogóle udało się wykonać polecenie. Reszta albo
połowę ruchów pominęła, albo koszmarnie pomyliła kolejność.
– Au!
Kitaj, który postawił blok, zamiast obrócić się w miejscu, trafił
końcem kija w plecy Rin. Dziewczyna poleciała naprzód,
przypadkowo uderzając Venkę w głowę.
– Stop! – zawołał Jun.
Wywijające w powietrzu kije zamarły i opadły ku ziemi.
– Opowiem wam jedną z licznych historii o wielkim strategu
Sunzim. – Jun, ciężko dysząc, zaczął się przechadzać wzdłuż szeregu
studentów. – Kiedy ukończył pracę nad swoim genialnym traktatem
zatytułowanym „Zasady wojny”, przesłał manuskrypt Czerwonemu
Cesarzowi. Władca postanowił wystawić mądrość Sunziego na próbę
i wyznaczył mu zadanie wyszkolenia grupy osób, które nie
posiadały żadnego doświadczenia w kwestiach militarnych. Mówiąc
bardziej konkretnie, były to cesarskie konkubiny. Sunzi przystał na
warunki monarchy i zgromadził kobiety przed pałacową bramą.
Tam rzekł: „Kiedy powiem: oczy naprzód, będziecie patrzeć prosto
przed siebie. Kiedy powiem: w lewo zwrot, odwrócicie się w lewą
stronę. Kiedy powiem: w prawo zwrot, musicie zwrócić się w prawo.
A kiedy powiem: w tył zwrot, wykonacie obrót o sto osiemdziesiąt
stopni. Czy to jasne?”. Konkubiny pokiwały głowami. Wtedy Sunzi
rzucił pierwszą komendę: „W prawo zwrot!”. Kobiety jednak
wybuchnęły tylko śmiechem. – Jun przystanął przed Niang, która
wyprężyła się ze ściągniętą niepokojem twarzą. – Wówczas Sunzi
zwrócił się do obserwującego szkolenie cesarza. „Jeśli słowa rozkazu
nie są jasne i wyraźne, jeżeli polecenia nie są zrozumiałe, wina
spoczywa na generale”. Spojrzał na konkubiny i powtórzył wszystko
od początku. „W prawo zwrot”, zadysponował wreszcie ponownie.
A one, ponownie, parsknęły śmiechem. – Jun powoli powiódł
wzrokiem po studentach, każdemu zaglądając prosto w oczy. – Tym
razem Sunzi powiedział cesarzowi, co następuje: „Jeśli treść rozkazu
nie jest jasna, wina spada na generała, jeśli jednak słowa są jasne,
a polecenie nie zostaje wykonane, winnymi są ci pośród żołnierzy,
których pozostali darzą największym poważaniem”. To
powiedziawszy, wybrał z grupy dwie najstarsze konkubiny i kazał
ściąć im głowy.
Wybałuszone oczy Niang wyglądały tak, jakby miały lada moment
wystrzelić z oczodołów. Jun wrócił na czoło formacji i uniósł kij.
Przerażeni studenci patrzyli, a mistrz powtórzył sekwencję. Tym
razem zrobił to powoli, głośno nazywając każdy kolejny ruch.
– Czy teraz wszystko było jasne?
Potaknęli.
– Więc zaczynajcie! – Stuknął kijem o dziedziniec.
Powtórzyli ćwiczenie. Perfekcyjnie.

Trening walki był zabójczą dla duszy, przyćmiewającą umysł


torturą, lecz swego rodzaju osłodę stanowiły zajęcia nocne. Te
ćwiczenia nadzorowała dwójka kadetów Juna – Kureel i Jeeha. Oboje
okazali się nieco leniwymi nauczycielami oraz ludźmi zdecydowanie
ponad miarę zafascynowanymi możliwością przysparzania
przeciwnikowi jak największego bólu. W związku z tym treningi pod
ich okiem zwykle graniczyły z katastrofą. Jeeha i Kureel kręcili się,
wykrzykując podpowiedzi i sugestie, podczas gdy studenci toczyli
pojedynki między sobą.
– Jeżeli nie masz broni, pod żadnym pozorem nie celuj w twarz. –
Jeeha sprowadził dłoń Venki niżej, tak by mierzyła w krtań Nezhy. –
Z wyjątkiem nosa twarz składa się praktycznie z samych kości.
Łatwo się zranić. Szyja jest znacznie lepszym celem. Odpowiednio
silny cios może zgruchotać tchawicę i doprowadzić do śmierci
przeciwnika. W najgorszym razie utrudnisz mu oddychanie.
Kureel przyklęknęła nad Kitajem i Hanem, którzy tarzali się
spleceni po ziemi.
– W patowej sytuacji znakomicie sprawdza się gryzienie –
podpowiedziała.
Moment później Han wrzasnął z bólu.
Garstka pierwszoroczniaków zgromadziła się wokół drewnianego
manekina, na którym Jeeha demonstrował właściwą technikę.
– Nikaryjscy mnisi wierzyli, że ten oto punkt stanowi ośrodek,
w którym gromadzi się ki. – Kadet wskazał miejsce na podbrzuszu
kukły i zdzielił je pięścią.
– A stanowi? – Rin postanowiła przyspieszyć nieuchronny
wniosek.
– Skąd. Nie ma czegoś takiego jak ośrodek ki. Natomiast tutaj,
w obszarze rozpoczynającym się tuż pod żebrami, znajduje się sporo
niechronionych organów wewnętrznych. Między innymi przepona.
Ha! – Grzmotnął kukłę. – Takie uderzenie powinno unieruchomić
dowolnego przeciwnika na przynajmniej kilka cennych chwil.
Zyskacie czas na wydrapanie mu oczu.
– To chyba dość prostackie? – zauważyła Rin.
Jeeha wzruszył ramionami.
– Nie próbujemy tu nabrać ogłady. Uczymy się, jak spuścić komuś
wpierdol.
– Na zakończenie pokażę wam jeszcze jeden cios – oznajmiła
Kureel, gdy sesja zbliżała się do finału. – Szczerze powiedziawszy,
jeśli chodzi o ciosy nogami, moglibyście opanować wyłącznie to
jedno kopnięcie. Potrafi sprowadzić do parteru najpotężniejszych
wojowników.
Skonsternowany Jeeha spojrzał na koleżankę i odwrócił się ku
niej, zapewne po to, by poprosić o uściślenie. Kureel jednym
błyskawicznym ruchem poderwała kolano i wbiła stopę głęboko
w jego krocze.

Obowiązkowe sesje treningowe trwały zaledwie dwie godziny, ale


studenci pierwszego roku wkrótce zaczęli zostawać w sali i ćwiczyli
znacznie dłużej. Jedyny problem polegał na tym, że okazję tę
skrzętnie wykorzystywali do popisów ci, którzy sztuk walki uczyli
się już od dawna. Nezha wykonał na środku pomieszczenia serię
kopnięć z półobrotu, z których każde było bardziej zamaszyste
i wdzięczniejsze od poprzedniego. Wokół chłopaka zamknął się
niewielki pierścień kolegów z grupy.
– Podziwiasz naszego księcia? – Kitaj podszedł do Rin
z przeciwległego krańca sali.
– Zupełnie nie rozumiem, jak coś takiego może się przydać
w trakcie bitwy – zauważyła.
Na tym etapie układu Nezha wykonywał już przed kopnięciem
obrót o pełne pięćset czterdzieści stopni. Wyglądało to rzeczywiście
bardzo ładnie, lecz sprawiało również wrażenie bezcelowości.
– Bo nie może. Ta cecha łączy wiele dawnych sztuk walki.
Świetnie się je ogląda, lecz z praktycznego punktu widzenia są do
niczego. Poszczególne style adaptowano na potrzeby przedstawień
operowych, a nie rzeczywistych starć, a potem przystosowywano je,
już odmienione, z powrotem do walki. Wiesz, właśnie stąd wzięła się
nazwa Trupy Czerwonej Dżonki. Założyciele sekty byli mistrzami
sztuk walki, a ulicznych artystów tylko udawali. Dzięki temu mogli
zbliżać się do ofiar bez wzbudzania nadmiernych podejrzeń.
Powinnaś kiedyś o tym poczytać. Historia sztuki bywa naprawdę
fascynująca.
– Czy istnieje jakikolwiek temat, o którym niczego nie czytałeś? –
spytała Rin. Kitaj był chodzącą encyklopedią wiadomości z niemal
każdej dziedziny wiedzy. Wcześniej przy obiedzie Rin wysłuchała
jego wykładu na temat lokalnych różnic w metodach patroszenia
ryb.
– Sztuki walki to mój konik – odpowiedział. – Poza tym to jednak
przygnębiające, kiedy ludzie nie potrafią odróżnić rzeczywistej
samoobrony od artystycznego pokazu.
Nezha wylądował w przepięknym przysiadzie po wyjątkowo
wysokim wyskoku. Kilku kolegów nagrodziło go oklaskami, co
w oczach Rin zakrawało na absurd. Chłopak zignorował brawa,
wyprostował się i pochwycił jej spojrzenie.
– Właśnie tego uczymy się w naszym rodzie – rzucił, ocierając pot
z czoła.
– Jestem pewna, że będziesz postrachem akademii – odparła Rin. –
A potem możesz tańczyć na ulicy za datki. Rzucę ci kiedyś sztabkę.
– Jesteś po prostu zazdrosna. – Twarz Nezhy wykrzywił złośliwy
uśmiech. – Ty nie odziedziczyłaś po przodkach niczego.
– I bardzo się z tego cieszę. Mogłabym wyglądać tak komicznie jak
ty.
– Ród Yin stworzył i dopracował do perfekcji najsilniejszy styl
walki nogami w całym cesarstwie – warknął Nezha. – Może chcesz
się przekonać, jak to jest oberwać jednym z naszych kopnięć?
– Chyba podziękuję – powiedziała dziewczyna. – Aczkolwiek
jestem pewna, że pod względem wizualnym spektakl byłby
wyśmienity.
– Przynajmniej nie jestem wieśniakiem bez szkoły – wycedził
Nezha. – Ty nigdy w życiu nie trenowałaś sztuk walki. Znasz tylko
jedno kopnięcie.
– A ty bez przerwy nazywasz mnie wieśniaczką. Być może znasz
tylko jedno wyzwisko.
– Więc stań ze mną do pojedynku – rzucił. – Do pierwszej krwi lub
obezwładnienia na dziesięć oddechów. Tu i teraz.
– Proszę bardzo – zaczęła, lecz Kitaj zatkał jej usta dłonią.
– O nie! Co to, to nie. – Pociągnął ją w tył. – Słyszałaś, co mówił
Jun. Nie wolno...
Rin uwolniła się z jego uchwytu.
– Juna tu nie ma, prawda?
– Venka! Pozwól no do mnie! – Nezha rozciągnął usta
w nieprzyjemnym grymasie.
Venka przerwała rozmowę z Niang i podbiegła w jednej chwili,
cała w pąsach.
– Będziesz sędziować. – Nezha nie spuszczał wzroku z Rin.
– Zaczynajcie! – Venka, naśladując mistrza Juna, splotła dłonie za
plecami i zadarła podbródek.
Rywali otoczył wianuszek pozostałych studentów z grupy. Rin
była zbyt wściekła, by zwracać uwagę na ich spojrzenia. Widziała
jedynie przeciwnika. Nezha zaczął wokół niej krążyć, co chwila
podskakując i cofając się błyskawicznymi, eleganckimi ruchami.
Kitaj miał rację, przemknęło jej przez myśl. Nezha rzeczywiście
wygląda jak aktor na deskach opery. Nie tyle groźnie, co po prostu
kretyńsko.
Zmrużyła oczy i przykucnęła, uważnie śledząc wszystkie ruchy
rywala.
Jest. Odsłonił się. Rin poderwała nogę i kopnęła. Mocno.
Jej stopa trafiła Nezhę w locie. Rozległ się głęboko
satysfakcjonujący odgłos uderzenia. Chłopak wydał z siebie
nienaturalny wrzask i skamląc, zacisnął dłonie na kroczu.
W sali zaległa cisza.
Szkarłatny na twarzy Nezha z trudem zbierał się z podłogi.
– Ty...! Jak śmiesz... ty...
– Przecież wiedziałeś z góry. – Rin pochyliła głowę w drwiącym
ukłonie. – Znam tylko jedno kopnięcie.

Upokorzenie Nezhy było niewątpliwie przyjemne, lecz polityczne


reperkusje tego wydarzenia okazały się natychmiastowe i brutalne.
Grupa podzieliła się na frakcje. Śmiertelnie obrażony Nezha nie
pozostawił wątpliwości, że bratanie się z Rin oznacza towarzyski
ostracyzm. Wymownie przestał się do niej odzywać i w ogóle
w jakikolwiek sposób uznawać samo istnienie dziewczyny. Wyjątek
stanowiły kąśliwe docinki na temat jej akcentu. Koledzy i koleżanki
z grupy, jedno po drugim, przerażeni możliwością podzielenia losu
Rin, szli za jego przykładem. Regule nie podporządkował się tylko
Kitaj. Jak sam przyznał, od dawna nie było mu z Nezhą po drodze
i nie zamierzał tego zmieniać.
– Poza tym – dodał – ta jego mina? Bezcenna!
Rin była Kitajowi wdzięczna za lojalność, lecz jednocześnie
zdumiało ją, do jakich okrucieństw zdolni byli pozostali studenci.
Drwili z praktycznie każdej jej cechy i całego życia: z ciemnej cery,
żałośnie niskiej pozycji społecznej, prowincjonalnego akcentu.
Wyzwiska i kpiny nie były wprawdzie przyjemne, lecz Rin nauczyła
się puszczać je mimo uszu – do momentu, w którym koledzy zaczęli
złośliwie chichotać dosłownie za każdym razem, kiedy otwierała
usta.
– Czy mój akcent jest aż tak wyraźny? – zapytała Kitaja.
– Z czasem się poprawia – odparł. – Może spróbuj nieco bardziej
skracać słowa. Zwłaszcza samogłoski. I dodawaj dźwięk „r” tam,
gdzie go nie ma. Na początek powinno wystarczyć.
– Err... Errrr. – Prawie się zakrztusiła. – Dlaczego sinegardczycy
lubią mówić, jakby mieli coś w ustach?
– O tym, co akceptowalne, rozstrzyga siła – stwierdził Kitaj
sentencjonalnie. – Gdyby stolicą cesarstwa było Tikany, jestem
pewien, że wszyscy, których masz wokół siebie, byliby w tej chwili
brązowi jak kora.

Przez kilka następnych dni Nezha nie odezwał się do Rin słowem.
Nie musiał. Jego pełni uwielbienia akolici nie tracili ani jednej
okazji, by jej dopiec. Młody arystokrata okazał się błyskotliwym
manipulatorem – kiedy już uczynił dziewczynę kozłem ofiarnym
całego roku, mógł się ograniczyć do obserwacji.
Również Venka, obsesyjnie wręcz przywiązana do Nezhy,
dogryzała Rin, gdy tylko miała taką możliwość. Niang zachowywała
się bardziej przyzwoicie; nie pokazywała się z Rin publicznie, ale
przynajmniej rozmawiała z nią w kwaterze.
– Może spróbuj go przeprosić? – szepnęła pewnej nocy, kiedy
Venka już spała.
Przeprosiny były ostatnim, na co Rin miała ochotę. Nie zamierzała
skapitulować i połechtać tym samym ego chłopaka.
– Sam chciał się bić – warknęła. – Nie moja wina, że dostał, na co
zasłużył.
– To nie ma znaczenia – odparła Niang. – Powiedz po prostu, że
przepraszasz, a on o wszystkim zapomni. Jemu zależy po prostu na
szacunku.
– Za co niby mam go szanować? – rzuciła ostro Rin. – Jak dotąd
niczym sobie mojego szacunku nie zaskarbił. Plącze się po akademii
napuszony jak paw i tyle. Jakby to, że urodził się w Sinegardzie, było
czymś wyjątkowym.
– Przeprosiny w niczym ci nie pomogą – wtrąciła Venka. Jak się
okazało, wcale nie spała. – A sinegardczycy są wyjątkowi. Nezha
i ja... – Venka uwielbiała mówić „Nezha i ja” – przygotowywaliśmy
się do wstąpienia do akademii prawie od urodzenia. Mamy to we
krwi. To nasze przeznaczenie. A ty? Jesteś nikim. Zwykłą przybłędą
z południa. W ogóle nie powinno cię tu być.
Rin, rozpalona nagłym gniewem, usiadła na posłaniu.
– Venka! Zdałam ten sam egzamin co wy. Mam pełne prawo tutaj
studiować!
– Przyjęli cię dla statystyk – wypaliła Venka. – Rozumiesz chyba,
keju musi wyglądać na uczciwy egzamin.

Venka była mocno irytująca, ale Rin nie miała czasu ani energii, by
się nią specjalnie przejmować. Po kilku dniach przestały na siebie
powarkiwać, aczkolwiek wyłącznie dlatego, iż były zbyt wyczerpane,
by w ogóle rozmawiać. Kiedy wyznaczone na ten tydzień sesje
treningowe dobiegły końca, zwlokły się do kwatery z mięśniami
bolącymi tak, że ledwie były w stanie chodzić. Rozebrały się bez
słowa i padły na prycze.
Niemal natychmiast obudził je łoskot. Ktoś dobijał się do drzwi.
– Wstawaj! – rzucił Raban, kiedy Rin otworzyła.
– Co do...
– Wy też. Prędko! – Kadet spojrzał ponad jej ramieniem na Venkę
i Niang, z których łóżek płynęły nieartykułowane pomruki.
– Ale o co chodzi? – burknęła Rin, przecierając oczy. – Za sześć
godzin mamy zamiatać.
– Chodźcie i bez gadania.
Nie przestając marudzić, dziewczęta narzuciły koszule i wyszły do
czekających na zewnątrz Rabana i chłopców.
– Jeśli to coś w rodzaju kocenia pierwszaków, to chciałbym wrócić
do łóżka – powiedział Kitaj. – Jestem już dostatecznie zastraszony
i pognębiony. Dajcie mi się wyspać.
– Zamknąć się i za mną. – Nie dodając ni słowa, Raban ruszył
w kierunku lasu.
By dotrzymać mu tempa, musieli pobiec. Rin początkowo uznała,
że poprowadzi ich w głąb porastającej stok góry kniei, lecz był to
jedynie skrót. Po minucie wyszli spomiędzy drzew przed główną
salą treningową. Wewnątrz paliły się światła, słychać było donośne
głosy.
– Znowu jakieś zajęcia? – jęknął Kitaj. – Na Wielkiego Żółwia, ja
chyba zastrajkuję.
– Nie bój się, to nie zajęcia. – Z jakiegoś tajemniczego powodu
Raban wydawał się niezwykle podekscytowany. – Do środka!
Mimo że wciąż słyszeli stłumione krzyki, sala okazała się pusta.
Zaczęli się sennie rozglądać, lecz kadet przywołał ich skinieniem
i sprowadził po schodach do piwnicy. Na dole tłumek starszych
studentów tłoczył się pośrodku pomieszczenia. Cokolwiek się tam
działo, budziło niesłychane emocje. Rin zapuściła żurawia, by
zerknąć ponad głowami kadetów, lecz zobaczyła jedynie zbite ciała.
– Uwaga, młodzież prowadzę! – zawołał Raban i powiódł swą
nieliczną grupkę prosto w ciżbę. Operując z wigorem łokciami,
wyrąbał im drogę i po chwili ujrzeli przyczynę powszechnej
ekscytacji. W podłodze ziały dwie pokaźne jamy o średnicy
przynajmniej dziewięciu stóp i głębokie na jakieś sześć. Znajdowały
się tuż obok siebie i otoczone były dla bezpieczeństwa widzów
metalowymi barierkami poprowadzonymi na wysokości talii. Jedna
z jam była pusta. W drugiej natomiast, z zaplecionymi na piersi
rękoma, stał mistrz Sonnen.
– Sonnen sędziuje za każdym razem – powiedział Raban. – Padło
na niego, ponieważ jest najmłodszy.
– Sędziuje? Ale co? – zapytał Kitaj.
Raban odpowiedział szerokim uśmiechem.

Drzwi piwnicy stanęły otworem. Do środka weszła kolejna grupa


kadetów, przez co i tak zatłoczone pomieszczenie zaczęło trzeszczeć
w szwach. Napierające ciała zepchnęły pierwszoroczniaków
niebezpiecznie blisko jam. Rin uratowała się, z całych sił ściskając
barierkę.
– Co jest grane? – rzucił Kitaj, wpatrzony w starszych studentów,
przepychających się, by zająć jak najbardziej dogodne punkty
widokowe. W piwnicy zgromadziło się już tylu ludzi, że widzowie
z tylnych rzędów stawali na przyniesionych przezornie stołkach.
– Dzisiaj będzie Altan – odparł Raban. – A jego wszyscy chcą
zobaczyć.
Rin odniosła wrażenie, że od początku tygodnia słyszała to imię
mniej więcej tuzin razy. Obsesja na jego punkcie ogarnęła całą
uczelnię. Student piątego roku Altan Trengsin miał bliski i osobisty
związek z każdym pobitym w akademii rekordem, był ulubieńcem
wszystkich mistrzów i stanowił wyjątek od każdej reguły. Ostatnio
ktoś z grupy Rin wymyślił dowcip:
„Potrafisz nasikać przez mur do miasta?
A Altan potrafi”.
W pewnym momencie wysoki i szczupły chłopak wskoczył prosto
do ringu mistrza Sonnena, ignorując czekającą obok sznurową
drabinkę. Gdy jego przeciwnik zaczął powoli schodzić, on splótł
dłonie na karku, wypiął pierś i zadarł głowę ku powale. Światło
lamp zagrało mu w oczach.
Miał szkarłatne tęczówki.
– Na Wielkiego Żółwia! – zachłysnął się Kitaj. – Prawdziwy
Speeryta!
Rin zajrzała w głąb jamy. Kitaj miał rację; Altan w niczym nie
przypominał Nikaryjczyka. Skórę miał o kilka tonów ciemniejszą niż
pozostali studenci, ciemniejszą nawet niż jej własna. Podczas jednak
gdy zbrązowiała od słońca cera Rin przydawała jej surowego,
prostackiego wyglądu, to kolor skóry Altana wydawał się wyjątkowy,
nieomal królewski. Włosy chłopaka były czarne niczym wilgotny
atrament, fioletowe raczej niż smoliste. Twarz miał kanciastą,
kamienną i uderzająco przystojną. No i jeszcze te oczy – czerwone
jak ogień.
– Wydawało mi się, że Speeryci wyginęli – zauważyła Rin.
– W większości, owszem – sprostował Raban. – Altan jest ostatnim.
– Nazywam się Bo Kobin i jestem kadetem pobierającym nauki u
mistrza Juna Lorana – obwieścił przeciwnik Speeryty. – Wyzywam
Altana Trengsina na pojedynek do obezwładnienia rywala.
Kobin musiał ważyć przynajmniej dwakroć tyle co Altan i był od
niego kilka cali wyższy. Rin odniosła jednak wrażenie, że nie obejrzy
walki równych sobie konkurentów.
Altan niezobowiązująco wzruszył ramionami.
– Cóż, zaczynajcie – rzucił Sonnen. Wyglądał na mocno
znudzonego.
Kadeci przyjęli pozycje wyjściowe.
– Jak to? Bez przedstawienia? – zdziwił się Kitaj.
– Altana przedstawiać nie trzeba – odparł rozbawiony Raban.
– On raczej z tych butnych, nie? – Rin zmarszczyła nos.
– Altan Trengsin – powtórzył Kitaj w zadumie. – Który człon to
nazwisko? Altan?
– Trengsin. U Speerytów nazwisko umieszcza się na końcu –
wyjaśnił pospiesznie Raban i wskazał na ring. – Ale teraz cicho, bo
przegapicie.
I tak przegapili.
Nie usłyszała żadnego szelestu, nie zauważyła nawet początku
starcia. Kiedy z powrotem spojrzała w dół, zobaczyła przyszpilonego
do ziemi Kobina, z ręką wykręconą pod nienaturalnym kątem na
plecy. Altan klęczał na jego pośladkach i miarowo zwiększał nacisk
na ramię. Wciąż nie pokazał po sobie żadnej emocji, zdawał się
zupełnie obojętny, niemal otępiały.
– Kiedy on... – Rin jeszcze mocniej zacisnęła dłonie na barierce. –
Jak się to...
– Cóż, to właśnie Altan Trengsin – stwierdził Raban, jakby innego
wyjaśnienia nikomu nie było trzeba.
– Dość! – wykrzyknął Kobin. – Poddaję się, cholera!
– Koniec – ziewnął Sonnen. – Zwycięża Altan. Następny.
Altan uwolnił rywala i podał mu rękę. Kobin wstał i uścisnął dłoń
przeciwnika. Przyjął porażkę z godnością. Najwyraźniej ustąpienie
pola Altanowi Trengsinowi po niecałych trzech sekundach walki nie
stanowiło poważniejszej ujmy na honorze.
– I co? To już? – zapytała Rin.
– Nie. Do końca jeszcze daleko – odpowiedział Raban. – Na Altana
czeka dzisiaj wielu śmiałków.
Następną odważną okazała się Kureel.
Raban zmarszczył brwi i pokręcił głową.
– Nie powinni jej na to pozwalać.
Rin stwierdziła w duchu, że to niesprawiedliwa ocena. Kureel,
jedna z najlepszych kadetek Juna, utalentowana adeptka sztuk
walki, cieszyła się reputacją zaciekłej wojowniczki. Wyglądali
z Altanem na równych nie tylko wzrostem, ale i pod względem
fizycznej siły; z pewnością nie da sobie w kaszę dmuchać.
– Zaczynajcie.
Kureel z miejsca ruszyła do ataku.
– Na Wielkiego Żółwia – wyrwało się Rin. Jej oczy nie nadążały za
błyskawicznie wymienianymi ciosami.
Altan i Kureel walczyli prawie w zwarciu. Co chwila padał grad
ciosów, kontrowanych równie licznymi blokami. Wykonywali zwody
i uniki, krążyli wokół siebie niczym taneczni partnerzy.
W ten sposób upłynęła pierwsza minuta. Kureel zauważalnie
osłabła. Ciosy dziewczyny straciły precyzję, stały się zbyt
zamaszyste. Przy każdym ruchu z jej czoła lały się kropelki potu.
Altan był tymczasem niewzruszony, poruszał się z tą samą gracją,
z jaką rozpoczął starcie.
– Igra z nią – skomentował Raban.
Rin nie potrafiła oderwać od Altana wzroku. Kroki młodzieńca
układały się w najpiękniejszy taniec, hipnotyzowały. Z każdego jego
gestu biła siła – nie zwykła moc masy mięśniowej, której
ucieleśnienie stanowił Kobin, lecz skoncentrowana energia, jakby
Speeryta był sprężyną, która ciasno ściśnięta, raz po raz
eksplodowała.
– Zaraz będzie kończył – zawyrokował kadet.
Pojedynek przerodził się w zabawę w kotka i myszkę. Kureel
nawet przez moment nie była dla Altana godną przeciwniczką. Był
zawodnikiem zupełnie innej klasy. Początkowo dostosował się do
poziomu dziewczyny, by nie sprawiać jej przykrości, a także by ją
zmęczyć. Kureel poruszała się coraz wolniej. A Altan drwił z niej,
dopasowując prędkość własnych ciosów do jej ataków. Wreszcie
dziewczyna skoczyła desperacko naprzód, mierząc w przeponę
rywala. Zamiast zblokować, Altan uskoczył w bok, wbiegł na
pionową ścianę ringu, odbił się i wykręcił w locie. Stopa chłopaka
trafiła Kureel w skroń. Runęła na plecy jak ścięta. Przytomność
straciła, zanim jeszcze u jej boku wylądował przykucnięty niczym
kot Altan.
– O w cyc Tygrysa! – rzucił Kitaj.
– No, w cyc Tygrysa – potwierdził Raban.
Dwóch kadetów medycyny z pomarańczowymi opaskami na
rękawach natychmiast skoczyło na dno jamy, by zabrać powaloną
dziewczynę. Nosze czekały już pod ścianą. Altan przystanął
pośrodku ringu, założył ramiona na piersi i w zupełnym spokoju
czekał, aż skończą. Kiedy wynosili nieprzytomną Kureel z piwnicy,
po drabince zszedł kolejny student.
– Trzy pojedynki jednego wieczora – zauważył Kitaj. – To
normalne?
– Altan często walczy – odpowiedział Raban. – Każdy chce zostać
jego pogromcą.
– A ktoś już z nim wygrał? – zainteresowała się Rin.
Kadet parsknął śmiechem.
Trzeci śmiałek podniósł ogoloną głowę i Rin zobaczyła w świetle
lamp jego twarz. Aż drgnęła. Tobi – kadet, którego poznała
pierwszego dnia.
Świetnie, pomyślała. Mam nadzieję, że Altan go zmasakruje.
Tobi przedstawił się pełnym głosem, na co jego koledzy, adepci
walki, zareagowali donośnymi, zachęcającymi okrzykami. Altan
strzepnął z rękawa jakiś niewidoczny pyłek. Nie odezwał się
słowem. Być może wywrócił oczami, lecz w półmroku Rin nie miała
pewności.
– Zaczynajcie – rzucił Sonnen.
Tobi rozluźnił ramiona i nisko przykucnął. Zamiast zaciskać
pięści, zgiął tylko palce, jakby trzymał w nich niewidzialne piłki.
Altan pochylił głowę na bok. „No chodź” – zdawał się mówić.
Pojedynek bardzo szybko stracił wszelkie pozory elegancji.
Rozgorzała brutalna, krwawa naparzanka na pięści. Ciosy były
potężne i gwałtowne, napędzane dziką, zwierzęcą siłą. Dozwolone
okazało się praktycznie wszystko. Tobi z wściekłością wycelował
paznokciami w oczy Altana. Altan odchylił głowę i wbił łokieć prosto
w tułów przeciwnika.
Tobi zachwiał się i charcząc, zatoczył do tyłu. Altan zdzielił go
dłonią na odlew w potylicę, jakby karcił niesfornego dzieciaka. Tobi
osunął się na ziemię, lecz zaraz wybił się skomplikowanym ruchem,
zawrócił i skoczył naprzód. Altan osłonił się uniesionymi pięściami,
lecz rozpędzony Tobi rzucił się szczupakiem i przewrócił
przeciwnika na piach.
Altan gruchnął o podłoże plecami. Tobi cofnął gwałtownie prawe
ramię i wbił rozcapierzone palce w żołądek Altana, który rozchylił
usta w bezgłośnym krzyku. Tobi wraził palce jeszcze głębiej
i przekręcił. Rin wyraźnie widziała występujące mu na
przedramieniu żyły. Twarz chłopaka wykrzywił wilczy grymas.
Wyszczerzył zęby.
Altanem wstrząsnęło, zakaszlał. Z ust buchnęła mu krwawa
mgiełka.
Żołądek podszedł Rin do gardła.
– Kurde – powtarzał Kitaj pod nosem. – Kurde, kurde, kurde...
– Widzicie tygrysi pazur – podsunął Raban. – Popisowa technika
Tobiego. Element rodowej sztuki walki. Altan przez tydzień nie
wysra się jak trzeba.
– No już – pochylił się Sonnen. – Dość...
W tej samej chwili Altan złapał wolną dłonią Tobiego za szyję
i przyciągnął jego twarz gwałtownie do własnego czoła. Raz i drugi.
Chwyt Tobiego zwiotczał.
Altan zrzucił z siebie przeciwnika i skoczył. W mgnieniu oka
zamienili się miejscami; Tobi leżał nieruchomo na ziemi, a Altan
klęczał mu na piersi, mocno zaciskając dłonie na szyi. Zdjęty paniką
Tobi poklepał przeciwnika po ramieniu.
Altan wstał i odepchnął się od Tobiego z odrazą, po czym zerknął
na mistrza Sonnena, jakby wyczekując dalszych poleceń.
– Koniec pojedynku. – Sonnen wzruszył ramionami.
Rin wypuściła nieświadomie wstrzymywane powietrze.
Kadeci medycyny wskoczyli do jamy, żeby wyciągnąć Tobiego.
Chłopak głucho jęczał. Z rozbitego nosa płynęły mu strugi krwi.
Altan oparł się o ścianę. Na jego twarzy malowało się znudzenie,
obojętność, jakby moment temu jego żołądek nie został skręcony
w obrzydliwy węzeł, jakby nikt go nawet nie drasnął. Rin
przyglądała mu się częściowo zafascynowana, częściowo zdjęta
grozą. Język Speeryty wysunął się z ust i wężowym ruchem zebrał
krew z górnej wargi.
Altan przymknął powieki, odczekał dłuższą chwilę, po czym
odchylił głowę do tyłu i głośno odetchnął.
Raban zauważył wyraz twarzy młodszych studentów
i uśmiechnął się szeroko.
– Teraz rozumiecie?
– To było...
– Ale jak? – Kitaj zamachał rękoma. – Ale jak?
– Czy Altan nie czuje bólu? – zapytała Rin. – On chyba nie jest
człowiekiem.
– Bo nie jest – zgodził się Raban. – To Speeryta.

Następnego dnia przy obiedzie pierwszoroczniacy nie rozmawiali


o niczym poza Altanem.
Nie było w grupie osoby, która by się nim do pewnego stopnia nie
zauroczyła, zdecydowanie najbardziej zadurzonym okazał się Kitaj.
– Jak on się rusza... To po prostu... – Zabrakło mu słów, więc
zamachał po prostu rękoma.
– Nie za dużo gada, prawda? – wtrącił Han. – Nawet się nie
przedstawił. Dupek.
– Bo nie musi! – prychnął Kitaj. – Wszyscy wiedzą, jak się nazywa.
– Taki silny i tajemniczy... Milczący... – westchnęła rozmarzona
Venka. Obie z Niang zachichotały.
– Może po prostu nie umie mówić? – zauważył Nezha. – Wiecie,
jacy byli Speeryci. Żądne krwi dzikusy. Bez rozkazów praktycznie
nie wiedzieli, co ze sobą zrobić.
– Nie, Speeryci nie byli idiotami – zaprotestowała Niang.
– Oczywiście, że byli. Rasa prymitywów, inteligencją ledwie
przewyższających małe dzieci – uparł się Nezha. – Słyszałem, że byli
bliżej spokrewnieni z małpami niż z ludźmi. I mózgi mieli mniejsze
od naszych. Wiedzieliście, że przed czasami Czerwonego Cesarza nie
znali nawet pisma? Rzeczywiście nieźli z nich wojownicy, ale
niewiele ponadto.
Kilkoro kolegów z grupy pokiwało głowami, jakby koncepcja
Nezhy zabrzmiała w ich uszach przekonująco. Rin jednak nie
potrafiła uwierzyć, że ktoś, kto walczy tak wdzięcznie i z taką
precyzją jak Altan, może posiadać zdolności poznawcze na poziomie
małpki.
Odkąd przybyła do Sinegardu, zdążyła się już przekonać, jak to
jest, kiedy ktoś z powodu koloru skóry uznaje człowieka za głupca.
Bolało ją to. Zastanowiła się, czy Altan nie cierpi podobnie jak ona.
– Źle słyszałeś – odezwał się Raban. – Altan nie jest durniem. To
najlepszy student z naszego rocznika. Bardzo możliwe, że i w całej
akademii. Irjah twierdzi, że nigdy nie pracował z tak błyskotliwym
kadetem.
– Podobno ma już gwarancję, że po ukończeniu akademii dostanie
posadę w dowództwie – dodał Han.
– A ja słyszałem, że ciągle chodzi naćpany – rzucił Nezha. Nie był
przyzwyczajony do sytuacji, kiedy w centrum uwagi znajdował się
ktoś inny; Rin odniosła wrażenie, że młody arystokrata postanowił
za wszelką cenę podkopać opinię o Altanie. – Opium pali. To widać
choćby po oczach. Bez przerwy ma przekrwione.
– Ma czerwone oczy, bo to Speeryta, kretynie – odparł Kitaj. –
Wszyscy Speeryci mieli szkarłatne tęczówki.
– Nieprawda – zaprotestowała Niang. – Tylko wojownicy.
– No wiesz, to raczej oczywiste, że Altan jest wojownikiem.
A barwa jego oczu to kwestia biologii, nie nałogu – odparł Kitaj.
– Pewnie często patrzysz mu w oczka, co? – Nezha wydął złośliwie
wargi.
Kitaj zalał się rumieńcem.
– Nie słyszeliście, co powtarzają między sobą kadeci – podjął
wielce z siebie zadowolony Nezha tonem, który sugerował, że jako
jedyny ma dostęp do niebywale poufnych informacji. – Altan jest
poważnie uzależniony. Mówiono mi, że po każdym zwycięstwie
Irjah częstuje go makiem. Dlatego tak zawzięcie się bije. Ćpun zrobi
dosłownie wszystko.
– Bzdura! – fuknęła Rin. – Nie masz pojęcia, o czym mówisz.
Doskonale wiedziała, jak wygląda nałóg. Palacze opium zmieniali
się w pożółkłe, bezwładne worki z ciała i kości. Nie walczyli jak
Altan. Nie poruszali się jak on. Nie byli perfekcyjnymi, śmiertelnie
niebezpiecznymi, pięknymi i pełnymi gracji dzikimi zwierzętami.
Na Wielkiego Żółwia! Ja też mam obsesję na jego punkcie,
stwierdziła w duchu.

– Sześć miesięcy po podpisaniu paktu o nieagresji cesarzowa Su


Daji oficjalnie zakazała stosowania i posiadania w granicach Nikan
wszelkich substancji psychoaktywnych. Wprowadziła także bardzo
surowe kary, mające na celu wyplenienie nielegalnego handlu
i używania narkotyków. Naturalnie w wielu prowincjach cesarstwa
prężny czarny rynek opium kwitnie po dziś dzień, które to zjawisko
stanowi przyczynek do dyskusji na temat skuteczności tego rodzaju
rozwiązań prawnych. – Mistrz Yim powiódł wzrokiem po
studentach. Wszyscy bez wyjątku wiercili się, skrobali w kajetach,
gapili się za okno. – Czy ja prowadzę wykład na cmentarzu? –
zapytał.
– A czy moglibyśmy pomówić o Speer? – Kitaj podniósł rękę.
– Że co proszę? – Yim ściągnął brwi. – Speer nie ma związku
z naszym dzisiejszym... Ach! – zrozumiał. – Poznaliście Trengsina,
zgadłem?
– Był niesamowity – rzucił z zapałem Han. Zawtórowały mu
kiwające w całej sali głowy.
– Co roku to samo – westchnął Yim z rezygnacją. – Co roku... No
dobrze. – Odłożył notatki na bok. – Chcecie rozmawiać o Speer,
porozmawiamy o Speer.
W tej chwili wszyscy wpatrywali się w mistrza ze zdwojoną
uwagą. Yim wywrócił oczyma, sięgnął do szuflady biurka
i zaszeleścił grubym plikiem ukrytych tam map.
– Dlaczego Speer została zniszczona? Czy to prawda, że Federacja
użyła bomb ognistych? – spytał niecierpliwie Kitaj.
– Zaraz, zaraz. Od początku i po kolei – odparł Yim. Przejrzał kilka
kolejnych pergaminowych płacht i wreszcie znalazł, czego szukał:
pomarszczoną mapę przedstawiającą wyspę Speer i południowe
pogranicze Nikan. – Nie toleruję historiografii tworzonej na
chybcika – dodał, przypinając pergamin do tablicy. – Zaczniemy jak
należy, czyli od kontekstu politycznego. Za panowania Czerwonego
Cesarza Speer stała się nikaryjską kolonią. Kto zechce opowiedzieć
o przebiegu aneksji tej wyspy?
Rin stwierdziła w duchu, że aneksja jest w tym wypadku
sformułowaniem dość łagodnym. Prawda nie przedstawiała się aż
tak czysto i gładko. Przed stuleciami Czerwony Cesarz wziął wyspę
szturmem i narzucił Speerytom obowiązkową służbę wojskową,
w efekcie tworząc z wyspiarskich wojowników najstraszliwszą
formację cesarskiej milicji, która przetrwała aż do drugiej wojny
makowej, kiedy Speeryci zostali wymordowani.
Tym razem dłoń podniósł Nezha.
– Speer została zaanektowana za czasów Mai’rinnen Tearzy,
ostatniej z wojowniczych królowych. Stare cesarstwo Nikaryjczyków
zażądało, by zrzekła się tronu i zaczęła płacić Sinegardowi lenno.
Tearza na te warunki przystała, w znacznej mierze dlatego, że jak
się zdaje, była w Czerwonym Cesarzu zakochana. Przeciwko jej
decyzji wystąpiła Rada Speerytów. Według legendy zrozpaczona
Tearza zakłuła się własnym sztyletem i to samobójstwo przekonało
Radę o szczerości jej uczuć wobec Nikan.
Przez chwilę w sali panowała niczym niezmącona cisza.
– To po prostu – jako pierwszy odezwał się Kitaj – najgłupsza
historia, jaką w życiu słyszałem.
– Właściwie dlaczego królowa się zabiła? – zapytała na głos Rin. –
Czy nie byłoby lepiej, gdyby żyła? Przecież wtedy mogłaby bronić
swych racji.
Nezha wzruszył ramionami.
– To jeden z powodów, dla których kobiety nie powinny
decydować o losie niewielkich wysp.
Wypowiedź pociągnęła za sobą istne zatrzęsienie gwałtownych
reakcji. Yim uciszył gwar uniesioną dłonią.
– Sprawy nie przedstawiały się aż tak prosto. Legenda, co
oczywiste, zatarła część faktów. Opowieść o Tearzy i Czerwonym
Cesarzu to zwykła historyjka miłosna, nie anegdota historyczna.
Dłoń Venki wystrzeliła do góry.
– Podobno Czerwony Cesarz ją zdradził. Najpierw przyrzekał, że
nie najedzie Speer, ale potem złamał słowo.
– Rzeczywiście krąży i taka popularna teoria. – Yim wzruszył
ramionami. – Czerwony Cesarz słynął z bezwzględności; tego
rodzaju postępek nie byłby w jego przypadku niczym dziwnym.
Prawda jednak wygląda tak, że nie wiemy, w jaki sposób Tearza
zginęła. Nie ustalono, czy przyczyną śmierci było istotnie
samobójstwo, czy może została zamordowana. Wiadomo jedynie, że
rzeczywiście straciła życie, kładąc tym samym kres tradycji
wojowniczych władców wyspy, która została następnie
zaanektowana przez cesarstwo, i ten stan rzeczy utrzymał się aż do
drugiej wojny makowej. Co do spraw ekonomii natomiast – ciągnął –
Speer ledwie potrafiła uzasadnić swój kolonialny status. Jedynym
cennym towarem eksportowym wyspy byli żołnierze. Istnieją
poszlaki sugerujące, że Speeryci nie znali nawet uprawy ziemi.
Zanim wysłannicy Czerwonego Cesarza ucywilizowali tubylców, był
to lud prymitywny, praktykujący barbarzyńskie, odrażające rytuały.
Pod względem kulturalnym czy technologicznym nie mieli prawie
nic do zaoferowania. Można nawet stwierdzić, iż pozostawali
stulecia za resztą świata. Niemniej pod względem militarnym każdy
speerycki żołnierz wart był swej wagi w złocie.
– Czy Speeryci naprawdę byli szamanami i władali ogniem? –
podniosła rękę Rin.
W sali rozeszły się stłumione śmiechy i dziewczyna natychmiast
pożałowała swojego pytania.
– Czyżby w Tikany nadal kultywowano wiarę w szamanizm? –
Yim spojrzał na nią w szczerym zdumieniu.
Rin poczuła na twarzy falę gorąca. Wychowała się, słuchając
niezliczonych opowieści o dawnej Speer. W Tikany niemal wszyscy
cierpieli na niezdrową obsesję dotyczącą fanatycznych wojowników
cesarstwa i ich rzekomych nadnaturalnych mocy. Osobiście od
dawna była zbyt rozsądna, by w nie wierzyć, niemniej ciekawość
rządzi się własnymi prawami. Niestety, wyrwała się z pytaniem bez
zastanowienia. Nic dziwnego, że tutaj, w stolicy, mity, które urzekały
ją w Tikany, musiały wydawać się zacofanymi przesądami.
– Nie. To znaczy... Bo chciałam... – zająknęła się. – Gdzieś o tym
czytałam i zastanawiam się...
– Proszę się nią nie przejmować – wtrącił Nezha. – W Tikany nadal
myślą, że to my przegraliśmy wojny makowe.
Znów kąśliwe śmiechy. Nezha, dumny z siebie, rozparł się
wygodnie na krześle.
– No dobrze, żarty żartami, ale mimo wszystko Speeryci mieli
jednak nietypowe zdolności, prawda? – Kitaj ruszył koleżance
z odsieczą. – Gdyby nie one, dlaczego zainteresowaliby się nimi
Mugeńczycy?
– Dlatego że to dogodny cel – skontrował Nezha. – Wyspa leży
dokładnie na szlaku wiodącym od archipelagu Federacji do brzegów
Prowincji Węża. Czemu więc nie?
– Bo to bez sensu. – Kitaj pokręcił głową. – Z tego, co czytałem,
wyspa Speer nie miała praktycznie żadnej wartości strategicznej.
Nie warto jej nawet wykorzystywać w charakterze bazy morskiej.
Flota Federacji lepiej by wyszła, płynąc bezpośrednio przez wąską
cieśninę do Khurdalain. Mugeńczykom mogło zależeć na Speer tylko
dlatego, że Speeryci posiadali jakąś zdolność, która napawała
Federację strachem.
– Przecież przerażający byli sami Speeryci – odparł Nezha. –
Prymitywni, wiecznie naćpani maniacy. Kto by nie chciał się ich
pozbyć?
Rin nie dowierzała własnym uszom. Nezha tak prostacko mówił
o tragicznej masakrze. Jeszcze bardziej zaskoczyła ją postawa Yima,
który potaknął studentowi skinieniem.
– Speeryci rzeczywiście byli wojowniczymi barbarzyńcami –
powiedział. – Zaczynali wprawiać dzieci w wojaczce, ledwie stawiały
pierwsze kroki. Przez długie stulecia utrzymywali się wyłącznie
z łupieżczych napaści na przybrzeżne osady Nikaryjczyków, a to
dlatego, iż sami nie potrafili uprawiać roli. Co do plotek o rzekomym
szamanizmie, najprawdopodobniej dotyczą one ich religii. Historycy
utrzymują, że Speeryci odprawiali dosyć niecodzienne rytuały,
podczas których ślubowali wierność swemu bóstwu, Cynobrowemu
Feniksowi z Południa. Ale to były jedynie obrzędy. Nic, co można
wykorzystać na wojnie.
– Z drugiej strony – odezwał się Kitaj – upodobanie, jakim
Speeryci darzyli ogień, jest udokumentowanym faktem. Czytałem
raporty z czasów wojny. Liczni generałowie, zarówno cesarstwa, jak
Federacji, uważali, że Speeryci są w stanie podporządkować sobie
płomienie i swobodnie nimi kierować.
– Mity i nic więcej – zbył go Yim. – Bajeczka, za pomocą której
Speeryci zastraszali przeciwników. Prawdopodobnie narodziła się
podczas nocnych napaści, kiedy posługiwali się płonącymi
strzałami. Współcześni uczeni pozostają zgodni, że skuteczność
bojowa Speerytów stanowiła wynik prowadzonego od najmłodszych
lat warunkowania i wychowania w surowym środowisku.
– Dlaczego więc nasza armia nie może tego skopiować? – zapytała
Rin. – Skoro ich wojownicy rzeczywiście byli tak potężni, czemu nie
skorzystaliśmy po prostu z ich metod i taktyki? Dlaczego musieliśmy
ich brać w niewolę?
– Speer była naszym lennem, nie kolonią niewolniczą –
sprostował zniecierpliwiony Yim. – I owszem, moglibyśmy
odtworzyć ich programy szkoleniowe, ale powtarzam, były to
metody barbarzyńskie. A jak słyszałem od Juna, wy ledwo dajecie
sobie radę ze standardowym treningiem. Uwierzcie, nie
chcielibyście ćwiczyć jak wojownicy Speerytów.
– No dobrze, a Altan? – Kitaj nie rezygnował. – On nie wychował
się na wyspie. Szkolił się w Sinegardzie i...
– Widziałeś, żeby Altan przywoływał płomienie?
– Oczywiście, że nie, ale...
– Naprawdę wystarczyło wam jedno spojrzenie na tego chłopca,
byście potracili głowy do reszty? – fuknął Yim. – Pozwólcie, że
powiem jasno i wyraźnie. Szamani nie istnieją. Speerytów też już nie
ma. Altan jest takim samym człowiekiem jak wy. Nie posiada
boskich ani magicznych talentów. Walczy tak dobrze, ponieważ
trenuje od bardzo dawna. Jest ostatnim przedstawicielem wymarłej
rasy. Jak widać, Speerytom nie pomogły nawet modły zanoszone do
ich bóstwa.
Obsesja na punkcie Altana wywarła również pozytywne skutki. Po
obejrzeniu pojedynków kadetów ze Speerytą studenci pierwszego
roku zaczęli się przykładać do treningów z Junem znacznie bardziej
niż dotąd. Wszyscy chcieli stać się takimi jak Altan, pełnymi gracji
maszynami do zabijania. Jun jednak nie dał się ponieść emocjom
i prowadził kurs metodycznie. Za nic nie chciał pokazać im
błyskotliwych technik, jakie oglądali na ringu; uparł się, że najpierw
muszą po mistrzowsku opanować podstawy.
– Gdybyście na tym etapie spróbowali zastosować tygrysi pazur
jak Tobi, nie zrobilibyście krzywdy nawet królikowi – prychnął. – Za
to połamalibyście sobie paluchy. Poziom panowania nad ki
pozwalający wykonywać tego rodzaju techniki osiągniecie
najwcześniej za kilka miesięcy.
Szczęśliwie jednak nareszcie przestał musztrować ich w formacji.
Wszyscy w grupie radzili już sobie z kijami dość znośnie, co
oznaczało, że liczba przypadkowych obrażeń zmalała do rozsądnego
minimum. Pewnego dnia pod koniec zajęć ustawił ich w dwóch
szeregach i polecił rozpocząć pojedynki.
– Byle odpowiedzialnie! – podkreślił. – W razie potrzeby walczcie
w zwolnionym tempie. Nie mam czasu ani cierpliwości na głupie
kontuzje. Przećwiczcie ataki i bloki, które już znacie.
Rin stanęła naprzeciwko Nezhy. Oczywiście, że padło na niego.
Rzucił jej bardzo nieładny uśmiech.
Zastanowiła się przelotnie, czy istnieje choć cień szansy, by
zakończyli dzisiejszy trening, nie wyrządzając sobie krzywdy.
– Uwaga! – rzucił Jun. – Na mój znak. Raz, dwa...
Nezha skoczył naprzód.
Siła ciosu bardzo Rin zaskoczyła. Cudem tylko zdążyła poderwać
kij nad głowę, by zablokować uderzenie, które pozbawiłoby ją
przytomności – w momencie zwarcia aż zadrżały jej ramiona.
Nezha nie ustawał. Napierał, zupełnie ignorując polecenia Juna.
Uderzał kijem raz po raz w dzikim zapamiętaniu, wykazując się przy
tym oszałamiającą celnością. Rin machała bronią nieporadnie; nie
panowała jeszcze nad kijem jak chłopak, w którego dłoniach drąg
zmieniał się w rozmyty obłoczek. Ledwie utrzymywała broń
w dłoniach, Nezha dwukrotnie niemal ją Rin wytrącił. Zadawał
znacznie więcej ciosów, niż była w stanie blokować. Pierwsze dwa
trafienia – w łokieć i udo – piekielnie zabolały.
A potem dorzucił tyle celnych uderzeń, że przestała je czuć.
Pomyliła się. Owszem, wcześniej często się po prostu popisywał, ale
teraz okazał się naprawdę znakomitym wojownikiem, a jego
umiejętności zdecydowanie nie były jedynie na pokaz. Przy ich
poprzednim starciu dał się ponieść bucie. Zwyciężyła czystym
przypadkiem.
Dzisiaj nie dawał się ponieść niczemu.
Kij chłopaka trzasnął Rin w rzepkę, rozległ się mdlący chrzęst.
Oczy dziewczyny wyszły z orbit. Padła na ziemię.
Nezha zapomniał o kiju. Podskoczył i kopał leżącą, za każdym
razem mocniej niż poprzednio.
– Na tym właśnie polega różnica między nami – wycedził. – Ja
ćwiczę przez całe życie. Nie pozwolę, byś mnie ośmieszała.
Rozumiesz? Jesteś nikim!
Zabije mnie, naprawdę mnie zatłucze, przemknęło Rin przez
myśl.
Pal licho kij. Nie mogła bronić się narzędziem, którym nie
potrafiła się posługiwać. Odrzuciła broń i skoczyła na Nezhę, łapiąc
go w pasie. Chłopak również cisnął kij na ziemię i padł na plecy.
Wskoczyła na niego.
Zamachnął się, mierząc w jej twarz; zdzieliła go otwartą dłonią
w nos. Rozpoczęła się chaotyczna wymiana ciosów.
Wtem coś szarpnęło Rin za kołnierzyk, odcinając dopływ
powietrza do płuc.
Studentów rozdzielił Jun. Demonstrując niepoślednią krzepę,
uniósł oboje w powietrze i utrzymał przez okrągłą minutę, po czym
pozwolił im upaść.
– Chyba wyraźnie kazałem ćwiczyć podstawowe ciosy i bloki.
Które z tych pojęć jest dla was za trudne? – warknął.
– Sama zaczęła – rzucił pospiesznie Nezha. Przeturlał się, usiadł
i wskazał Rin palcem. – To ona pozbyła się...
– Wiem, co widziałem – syknął Jun. – A widziałem, że tarzaliście
się po ziemi jak para kretynów. Gdybym chciał tresować dzikie
zwierzęta, służyłbym w cike. Może dam im o tobie znać, co?
– Nie, mistrzu. – Chłopak spuścił oczy.
– Odłóż kij na miejsce i zabieraj się z moich zajęć. Jesteś
zawieszony na tydzień.
– Tak jest. – Nezha wstał, rzucił broń na stojak i odszedł jak
niepyszny.
Teraz Jun zwrócił się do Rin.
Twarz dziewczyny ociekała czerwienią. Krew płynęła też z nosa
i plamiła czoło. Rin nieporadnie spróbowała oczyścić podbródek,
zbyt przejęta, by patrzeć mistrzowi w oczy.
– Ty! Podnieś się! – Sylwetka Juna rzuciła na nią cień.
Z wysiłkiem dźwignęła się na nogi. Kolano w ramach protestu
odpowiedziało bólem.
– Nie chcę widzieć tej żałosnej miny! Nie oczekuj ode mnie
współczucia.
Nie oczekiwała współczucia. Niemniej nie spodziewała się
również tego, co usłyszała za moment.
– Był to najgorszy pokaz umiejętności bojowych, jaki widziałem u
studenta, odkąd odszedłem z milicji! – stwierdził Jun. – Podstawy
leżą i kwiczą! Ruszasz się jak paralityczka! Co to miało być?!
Przespałaś cały ostatni miesiąc czy co?!
Za szybko się poruszał, pomyślała. Nie nadążałam. Nie mam za
sobą lat treningu.
Nawet tego nie wypowiadając, zrozumiała, iż to jedynie śmiechu
warte wymówki. Otworzyła usta i zaraz z powrotem je zamknęła.
Była zbyt otumaniona, by wykrztusić choć słowo.
– Nienawidzę takich uczniów – ciągnął bezlitośnie Jun. Odgłosy
uderzających o siebie kijów ucichły już dobrą chwilę temu.
Przysłuchiwała im się cała grupa. – Wybiłaś się ze swojej wioseczki
i przyjechałaś do Sinegardu, myśląc sobie, że o, to już. Udało się.
Mama i tatuś będą tacy dumni. Może tam byłaś najbystrzejsza. Może
nawet twój nauczyciel nigdy nie widział kogoś tak sprytnego. Ale
wiesz co? Żeby nauczyć się walczyć, nie wystarczy wykuć na pamięć
kilku wierszydeł klasyków. Co roku podsyłają nam kogoś takiego jak
ty – ciągnął. – Jakiegoś wsioka, który z powodu byle egzaminu
uważa, że zasłużył na mój czas i uwagę. Zrozum jedno, dziewczyno
z południa. Egzamin nie dowodzi niczego. W tej szkole liczą się dwie
i tylko dwie rzeczy: dyscyplina i umiejętności. Tamten chłopak – Jun
wymierzył kciukiem w stronę, w którą oddalił się Nezha – może
i jest dupkiem, ale ma zadatki na dowódcę. Ty jesteś tylko przybłędą
ze wsi.
Wyraźnie czuła na sobie spojrzenia całego roku. W szeroko
otwartych oczach Kitaja malowało się współczucie. Nawet Venka
wydawała się zaskoczona.
Resztę tyrady mistrza zagłuszyło dzwonienie w uszach. Rin
poczuła się bardzo mała. Odniosła wrażenie, że lada chwila rozsypie
się jak rzeźba z piasku. Nie, nie chcę płakać, proszę, myślała. Oczy
zapiekły z wysiłku powstrzymywania łez. Błagam, nie chcę się
rozpłakać.
– Nie będę tolerować wszczynania bójek na zajęciach – mówił
właśnie Jun. – Nie dysponuję niestety przywilejem wydalenia cię
z uczelni, ale jako mistrz walki mogę zrobić, co następuje. Od tej
pory masz zakaz wstępu na treningi. Broni nie wolno ci nawet
tknąć. Nie będziesz też ćwiczyć na sali po godzinach. Nie chcę cię
widzieć na swoich zajęciach. Nie wolno ci prosić starszych
studentów, by cię szkolili. Nie pozwolę, byś dłużej przeszkadzała na
moich zajęciach. A teraz wynoś się i niech cię więcej nie widzę!
R
in chwiejnym krokiem wyszła z dziedzińca. W głowie
dziewczyny raz po raz rozbrzmiewało echo słów Juna. Nagle
ziemia zakołysała się pod jej stopami; ugięły się pod nią
kolana, na moment pociemniało w oczach. Osunęła się i usiadła,
opierając plecy o kamienny mur. Podciągnęła kolana pod brodę
i przymknęła oczy, słysząc w uszach wściekły szum krwi.
Narastające w piersi ściskanie przekroczyło pewną granicę i Rin
po raz pierwszy od dnia przybycia na uczelnię zapłakała. Szlochała
z twarzą wciśniętą w dłonie. Szlochała tak, by nikt nie mógł jej
usłyszeć.
Płakała z bólu. Płakała ze wstydu. Przede wszystkim jednak
płakała, ponieważ okazało się, że dwa długie lata nauki
i przygotowań do keju nie znaczą absolutnie nic. Odstawała od
studiujących w Sinegardzie rówieśników o dużo więcej niż dwa lata.
Brakowało jej doświadczenia i treningu w sztukach walki,
o rodowym stylu nie wspominając, choćby był tak idiotyczny jak
rodowy styl Nezhy. Nie ćwiczyła od małej jak Venka. Nie była
genialna. Nie posiadała ejdetycznej pamięci Kitaja.
A najgorsza była świadomość, że straciła właśnie ostatnią
możliwość, by te niedostatki nadrobić. Bez nauk udzielanych przez
Juna – choć owszem, był mocno irytującym człowiekiem – nie miała
szansy na pomyślne przejście prób. W dodatku zdawała sobie
sprawę, że żaden mistrz nie przyjmie do siebie kadeta, który nie
potrafi walczyć. Ostatecznie Sinegard był przede wszystkim
akademią wojskową. Po co miała zajmować miejsce innym, skoro
nigdy nie będzie w stanie sprostać wymogom pola bitwy?
Wyznaczona przez Juna kara była równie dotkliwa jak wydalenie
z uczelni. Wykończył ją. Już po wszystkim. Wróci do Tikany przed
upływem pełnego roku.
Ale... to Nezha zaatakował pierwszy.
Im dłużej o tym myślała, tym szybciej jej rozpacz krystalizowała
się w gniew. To Nezha próbował ją zabić. Działała jedynie
w samoobronie. Dlaczego została wyrzucona z zajęć, a on w ramach
pokuty otrzymał równowartość lekkiego klapsa?
Powód okazał się jasny. Nezha należał do sinegardzkiej elity, był
synem możnowładcy, a ona prostą dziewuchą ze wsi, pozbawioną
koneksji, nieposiadającą jakiejkolwiek pozycji. Usunięcie z akademii
Nezhy mogło okazać się kłopotliwe i politycznie kontrowersyjne.
Arystokrata był poważany. Z nią nie liczył się nikt.
Nie – nie mogą jej tego zrobić. Wydaje im się, że ją sprzątną
niczym zamiatany miotłą śmieć, ale przecież wcale nie musi lec
brzuchem do góry i potulnie czekać na wyrok. Dotarła znikąd aż
tutaj. Nie miała zamiaru ponownie rozpłynąć się w nicości.
Brama dziedzińca stanęła otworem i wypuściła jej grupę. Koledzy
mijali Rin obojętnie, udając, że jej nie widzą. Zatrzymał się tylko
Kitaj.
– Jun się opamięta, zobaczysz – zapewnił.
Rin ujęła wyciągniętą rękę chłopaka i podniosła się bez słowa.
Otarła twarz rękawem, pociągnęła nosem.
– Mówię poważnie – podjął Kitaj. Złożył dłoń na ramieniu
dziewczyny. – Nezhę zawiesił ledwie na tydzień.
Gwałtownym szarpnięciem uwolniła się od jego dotyku i wściekle
przetarła wilgotne oczy.
– Tylko dlatego, że Nezha urodził się ze złotą sztabką w ustach.
Upiekło mu się, ponieważ jego ojciec trzyma za jaja połowę
wykładowców. Nezha jest z Sinegardu, więc Nezha jest wyjątkowy.
To jego miejsce.
– Przestań. To również twoje miejsce. Zdałaś keju...
– Keju nie ma znaczenia – syknęła kąśliwie Rin. – To jedynie
wybieg mający na celu utrzymywanie niewykształconych chłopów
tam, gdzie tkwią od zawsze. Nawet jeśli ktoś cudem się prześliźnie,
i tak znajdą sposób, żeby się go pozbyć. Keju to rodzaj środka
uspokajającego dla niższych klas. Dzięki niemu mamy o czym
marzyć. To nie jest drabina, po której można piąć się ku szczytowi;
to podstęp, dzięki któremu tacy jak ja pozostają na zawsze tam,
gdzie przyszli na świat. Keju to po prostu narkotyk.
– Rin, to wszystko nieprawda.
– Właśnie że prawda! – Grzmotnęła pięścią o mur. – Ale tak łatwo
się mnie nie pozbędą. O nie. Nie pozwolę im na to! Nie pozwolę! –
Zatoczyła się. Przed oczyma niespodziewanie zatańczyły jej czarne
mroczki. Po chwili wszystko wróciło do normy.
– Na Wielkiego Żółwia! – zaniepokoił się Kitaj. – Dobrze się
czujesz?
– O co ci znowu chodzi?! – fuknęła na niego.
– Jesteś cała spocona.
Spocona? Na pewno nie.
– Nic mi nie jest! – odparła. Jej głos zabrzmiał niecodziennie
głośno; aż zadzwoniło jej w uszach. Czyżby krzyknęła?
– Rin, uspokój się.
– Jestem spokojna! Jestem krańcowo spokojna!
Nie, kurwa. W tej chwili nie była ani trochę spokojna. Miała
ochotę w coś przywalić. Chciała się na kogoś wydrzeć. Gniew
pulsował w niej niczym gorąca fala.
Moment później w żołądku Rin eksplodował ostry ból, zupełnie
jakby została dźgnięta sztyletem. Zachłysnęła się głośno i chwyciła
za brzuch. Miała wrażenie, że ktoś przepycha przez jej jelita
najeżony kaleczącymi wypustkami kamień.
– Rin? – Kitaj złapał dziewczynę za ramiona. – Rin?!
Gwałtownie zebrało się jej na wymioty. Czyżby ciosy Nezhy
uszkodziły jakiś organ?
No to fantastycznie, pomyślała. Zostałaś nie tylko upokorzona, ale
i poważnie zraniona. Zobaczysz, co się stanie, jak zaczniesz utykać.
Nezha będzie wniebowzięty.
– Nie trzeba! – Odepchnęła Kitaja. – Zostaw! Daj mi spokój!
– Ale powinnaś chyba...
– Nic mi nie jest!

Nocą obudziło Rin głęboko konsternujące, lepkie doznanie. Spodnie


od piżamy miała dziwnie zimne, zupełnie jak kiedy była małą
dziewczynką i sikała przez sen. Uda jednak miała zbyt kleiste, by
mogło chodzić o mocz. Z łomocącym głośno sercem wyskoczyła
z łóżka i drżącymi dłońmi rozpaliła lampę.
Spojrzała po sobie i niemal krzyknęła. Miękkie światło płomyka
wyłowiło z ciemności szkarłatne plamy. Były wszędzie. Cała pokryta
była krwią.
Z wysiłkiem opanowała panikę, zmusiła rozespany umysł do
racjonalnego myślenia. Nie czuła ostrego bólu, a jedynie potężną
irytację i głęboki dyskomfort. Nikt nie wbił jej noża. Nie wydaliła też
przez sen żadnego z organów wewnętrznych. Nagle poczuła, że po
nodze spływa jej świeża strużka. Wilgotnymi palcami prześledziła ją
aż do źródła.
I wtedy przestała rozumieć cokolwiek.
O powrocie do łóżka nie było mowy. Podtarła się czystą częścią
prześcieradła, wcisnęła między nogi jakąś szmatkę i wybiegła
z kwatery, by zdążyć do izby chorych, zanim obudzi się reszta
uczelni.

Na miejsce dotarła spocona, zakrwawiona, na dobrej drodze do


załamania nerwowego. Lekarzowi wystarczyło jedno spojrzenie, po
czym zawołał asystentkę.
– To jedna z tych sytuacji – stwierdził.
– Oczywiście, rozumiem. – Asystentka wyglądała, jakby ostatkiem
sił powstrzymywała śmiech. Rin natomiast nie widziała w tej
sytuacji absolutnie nic zabawnego.
Kobieta zaprowadziła ją za parawan, wręczyła świeże ubranie
i ręcznik, po czym usadziła na stołku i podsunęła pod nos rycinę
z najdrobniejszymi szczegółami ukazującą budowę żeńskich
organów.
Być może winą obarczyć należy brak wychowania seksualnego
w Tikany. Faktem pozostaje, że do tego poranka Rin nie miała
pojęcia o menstruacji. W ciągu następnego kwadransa asystentka
lekarza wyłuszczyła dziewczynie ze wszystkimi detalami naturę
zachodzących w jej ciele procesów, wskazując rozmaite miejsca na
rycinie i wykonując od czasu do czasu wielce obrazowe gesty.
– Tak więc nie umierasz, kochanie. Po prostu twoje ciało pozbywa
się wyściółki macicy.
Rin już od dawna siedziała z otwartymi szeroko ustami.
– Co, kurwa?

Do sypialni wróciła opasana pod spodniami szalenie niewygodną


uprzężą i ze skarpetą wypełnioną podgrzanym surowym ryżem.
Ułożyła sobie ten kompres na dolnej części brzucha, by przytępić
ból, lecz skurcze okazały się tak silne, że w porze rozpoczęcia zajęć
wciąż leżała bez sił na łóżku.
– Może po kogoś pójdę? – zaproponowała Niang.
– Nie – wymamrotała słabo Rin. – Wszystko dobrze. Idź sobie.
Spędziła w kwaterze cały dzień, rozpaczając nad straconymi
zajęciami.
Wyjdę z tego. Będzie dobrze, powtarzała to sobie w duchu raz po
raz, by nie ulec panice. Jeden dzień to przecież nie koniec świata.
Ostatecznie studenci niekiedy chorują. Poprosi Kitaja, a on na
pewno pożyczy jej notatki. Nadrobi.
Problem w tym, że podobna sytuacja miała się odtąd powtarzać
cyklicznie. Miesiąc w miesiąc jej przeklęta macica będzie rozpadać
się na kawałki, przepełniać ciało rozbłyskami gniewu i sprawiać, że
Rin będzie się czuć napuchnięta, niezdarna, oszołomiona i – co
najgorsze – słaba. Nic dziwnego, że Sinegard kończyło tak niewiele
kobiet.
Doszła do wniosku, że musi coś z tym zrobić.
Gdyby tylko sprawa nie była tak niezmiernie wstydliwa.
Potrzebowała pomocy. Na osobę, która mogła już zacząć
miesiączkować, wyglądała Venka. Niestety, Rin prędzej padłaby
trupem, niż zapytała ją, jak sobie z tym radzi. Ostatecznie
wykrztusiła więc krępujące pytanie w rozmowie z Kureel pewnej
nocy, gdy była już pewna, że Niang i Venka mocno śpią.
Kureel roześmiała się w ciemności. Bardzo głośno.
– Po prostu chodź w tym pasie na zajęcia. Nic ci nie będzie. A do
skurczów przywykniesz.
– A jak często mam to zmieniać? Co będzie, jeśli coś wycieknie
przy ludziach? Albo jeśli poplamię sobie mundur? Jeśli ktoś
zobaczy?
– Spokojnie – rzuciła Kureel. – Pierwszy raz jest przykry, ale
można się przyzwyczaić. Pilnuj cyklu. Będziesz wiedziała, kiedy się
tego spodziewać.
Niezupełnie na takie rady liczyła.
– Nie ma sposobu, by się tego pozbyć raz na zawsze?
– Nie. Chyba że wytniesz sobie macicę – prychnęła Kureel, lecz
zastygła, widząc wyraz twarzy Rin. – Żartowałam. To niemożliwe.
– Właśnie że możliwe – wtrąciła półgłosem Arda, adeptka
medycyny. – W izbie chorych oferują pewien zabieg. Jesteś młoda
i nie musieliby cię nawet kroić. Podają pewną miksturę. A potem
wszystko ustaje. Praktycznie na zawsze.
– Poważnie? – W piersi Rin zapłonęła świeża nadzieja. Popatrzyła
kolejno na obie kadetki. – Więc dlaczego wy tego nie zrobiłyście?
Obrzuciły ją pełnymi niedowierzania spojrzeniami.
– Bo to niszczy macicę – wyjaśniła po chwili milczenia Arda. –
Zabija jeden z ważnych organów wewnętrznych. Potem nie można
mieć dzieci.
– Poza tym kurewsko boli – dodała Kureel. – Nie warto.
Ale ja wcale nie chcę rodzić dzieci, przemknęło Rin przez myśl.
Chcę zostać tutaj. Skoro ten zabieg mógł powstrzymać menstruacje,
skoro mógł jej pomóc utrzymać się na uczelni, było warto.
Zdecydowanie.

Kiedy krwawienie ustało, Rin ponownie wybrała się do izby chorych


i powiedziała lekarzowi, czego oczekuje. Nie próbował jej niczego
tłumaczyć, nie dyskutował. Więcej, sprawiał wrażenie
zadowolonego.
– Od lat przekonuję do tego nasze dziewczęta – powiedział. – Nie
chcą mnie słuchać. Nic dziwnego, że tak niewiele zostaje was na
drugi rok. Moim zdaniem to powinno być obowiązkowe.
Przykazał jej czekać i zniknął na zapleczu, gdzie zmieszał
odpowiednie specyfiki. Po dziesięciu minutach wrócił z parującą
czarką w dłoni.
Rin sięgnęła po naczynko. Porcelana była ciemna, więc kolor
naparu pozostawał zagadką. Zastanowiła się, czy nie powinna
poczuć czegoś więcej. Ostatecznie to chyba ważna chwila? Nigdy nie
będzie mieć dziecka. Nikt nie zechce jej poślubić. Czy te sprawy nie
powinny się dla niej liczyć?
Nie. Nie, oczywiście, że nie. Gdyby chciała się roztyć, wychowując
piszczące bachory, zostałaby w Tikany. Do Sinegardu przyjechała
właśnie po to, by przed tego rodzaju przyszłością uciec. Czemu
miałaby się wahać?
Raz jeszcze zbadała swoją duszę w poszukiwaniu choćby
odrobiny żalu. Nic. Nie czuła zupełnie nic, podobnie jak nie czuła
niczego, opuszczając Tikany, kiedy patrzyła, jak zakurzone budynki
na zawsze znikają w oddali.
– Będzie bolało – przestrzegł lekarz. – O wiele bardziej niż sama
miesiączka. W ciągu kilku najbliższych godzin macica ulegnie
zniszczeniu. Potem przestanie spełniać swoje funkcje na dobre.
Kiedy twoje ciało w pełni dojrzeje, będziesz mogła poddać się
operacji usunięcia macicy, ale zanim to nastąpi, moja mieszanka
powinna skutecznie rozwiązać problem. Stracisz przynajmniej
tydzień zajęć, za to potem będziesz wolna na zawsze. No cóż,
przepisy zobowiązują, bym zapytał ponownie: czy jesteś pewna, że
tego właśnie chcesz?
– Jestem pewna. – Rin nie chciała się zastanawiać ani chwili
dłużej.
Wstrzymała oddech i uniosła czarkę do ust. Skrzywiła się, czując
smak.
Lekarz dodał miodu, który miał ukryć gorycz, lecz słodycz
wydatnie pogorszyła sprawę. Mikstura smakowała równie okrutnie,
jak pachniało opium. Piła uparcie, małymi łyczkami i wreszcie
zdołała naczynko opróżnić. Po wszystkim poczuła się jak po sycącym
posiłku, brzuch miała rozdęty i dziwnie gumowaty. Kilka minut
później podbrzusze zaczęło niepokojąco mrowić, jakby ktoś od
środka kłuł ją cienkimi igiełkami.
– Wracaj do łóżka, zanim pojawi się ból – poradził lekarz. – Sam
poinformuję mistrzów, że jesteś chora. Wieczorem zajrzy do ciebie
pielęgniarka. Nie będziesz odczuwać apetytu, ale na wszelki
wypadek poproszę kogoś z twojego roku, żeby przyniósł ci coś do
jedzenia.
Rin podziękowała i niepewnym krokiem pobiegła z powrotem do
kwatery, przez cały czas trzymając się za brzuch. Ukłucia
przeobraziły się w ostry ból, który rozlał się na dolną połowę klatki
piersiowej. Miała wrażenie, że połknęła nóż, który niemiłosiernie
powoli obraca się w jej trzewiach.
Do łóżka dotarła jedynie cudem.
Ból to po prostu wiadomość, powtarzała sobie. Mogła go
zignorować. Mogła... Mogła...
Bolało przeokrutnie. Zaskomlała.
Tej nocy nie tyle spała, co leżała w malignie. Wstrząsana
delirycznymi drgawkami wierciła się na posłaniu, oglądając
w majakach nienarodzone, bezkształtne dzieci i Tobiego,
wbijającego pięć szponów w głąb jej brzucha.
– Rin. Rin?
Zawisła nad nią czyjaś twarz. Niang. Niang trzymająca w ręku
drewnianą miskę.
– Przyniosłam ci zupę z zimowego melona. – Dziewczyna uklękła
przy Rin i podsunęła jej naczynie do twarzy.
Rin pociągnęła nosem. Wystarczyło. Żołądek zareagował silnym
skurczem.
– Nie jestem głodna – wymamrotała słabym głosem.
– Mam jeszcze to. Na ból. – Niang podsunęła jej czarkę. – Lekarz
powiedział, że możesz już to przyjąć, jeśli chcesz. Ale wcale nie
musisz.
– Kpisz sobie? Dawaj! – Rin wyrwała koleżance naczynko i wypiła
duszkiem. Natychmiast zakręciło się jej w głowie. Pokój cudownie
odpłynął w dal. Noże przestały masakrować brzuch. Wtem coś
podeszło Rin do gardła. Rzuciła się na bok i zwymiotowała do
czekającej pod łóżkiem misy. Porcelanę wypełniła krew.
Rin przyjrzała się temu z obłąkańczą satysfakcją. Lepiej, że
krwawię z tej strony, pomyślała. Lepiej wypluć wszystko naraz, niż
broczyć powoli, miesiąc w miesiąc, latami.
Wciąż jeszcze wymiotowała, kiedy usłyszała, że ktoś otwiera
drzwi kwatery.
Po chwili ten ktoś wszedł i stanął obok jej posłania.
– Zwariowałaś – rzuciła Venka.
Rin podniosła na nią wzrok. Z ust ciekła jej krew. Uśmiechnęła się
szeroko.

Spędziła, majacząc, w łóżku cztery dni. Wreszcie jednak poczuła się


na tyle dobrze, że mogła wrócić na zajęcia. Kiedy ostatecznie
zwlokła się z posłania – wbrew zaleceniom Niang i lekarza – okazało
się, że narobiła sobie koszmarnych zaległości.
Przegapiła całą część kursu lingwistyki dotyczącą koniugacji
mugeńskich czasowników, na historii straciła rozdział opowiadający
o śmierci Czerwonego Cesarza, jeśli chodzi o strategię, nie zapoznała
się z dokonaną przez Sunziego analizą przewidywań w oparciu
o struktury geograficzne, a na medycynie nie dowiedziała się
pewnych istotnych szczegółów dotyczących usztywniania
złamanych kończyn łubkami. Nie spodziewała się ze strony
mistrzów żadnej taryfy ulgowej. I słusznie.
Wykładowcy zachowywali się tak, jakby straciła czas z własnej
winy, również całkiem słusznie. Nie miała żadnego
usprawiedliwienia, mogła jedynie pogodzić się z konsekwencjami.
Pytana, przeważnie odpowiadała błędnie. Na wszystkich kolokwiach
dostawała najgorsze noty. Nie narzekała. Przez cały tydzień
w milczeniu znosiła wyniosłość mistrzów. Co najdziwniejsze, nie
poczuła zniechęcenia – czuła się tak, jakby opadła jakaś zasłona.
Pierwsze tygodnie w Sinegardzie spędziła jak we śnie. Oszołomiona
wspaniałością miasta i akademii, pozwoliła sobie marzyć.
Teraz życie boleśnie jej przypomniało, że miejsce na uczelni nie
jest zagwarantowane na stałe.
Keju nie miał znaczenia. Keju sprawdzał jedynie, czy potrafi
powtarzać wykute na pamięć wiersze niczym tresowana papuga. Jak
mogła sobie ubrdać, że ten egzamin przygotuje ją do studiów tak
ciężkich jak w Sinegardzie?
Jeśli jednak wyniosła z keju jakąkolwiek naukę, brzmiała ona
następująco: sukces okupuje się bólem.
A nie parzyła się już od bardzo dawna.
W akademii popadła w samozadowolenie. Rozleniwiła się.
Straciła z oczu stawkę, o jaką toczy się gra. Potrzebowała
przypomnienia, że jest nikim – że w dowolnym momencie może
zostać odprawiona do domu. Że chociaż w Sinegardzie nie czuła się
szczęśliwa, w Tikany czekał ją los znacznie gorszy.
Patrzy na ciebie i oblizuje wargi. Prowadzi cię do łóżka. Wciska ci
łapę między nogi. Krzyczysz, lecz nikt cię nie słyszy.
Postanowiła zostać. Postanowiła, że zostanie w akademii, choćby
miała przypłacić to życiem.
Rzuciła się w wir studiów. Zajęcia stały się dla niej wojną, a każde
pytanie odrębną bitwą. Za każdym razem, podnosząc rękę,
odrabiając wszystkie prace domowe, konkurowała z Nezhą, z Venką
i pozostałymi studentami. Musiała dowieść, że zasługuje na to
miejsce, że jej dalsza edukacja nie pójdzie na zmarnowanie.
Potrzebowała dopiero porażki, by uświadomić sobie, że nie jest
taka jak sinegardczycy – nie dorastała, mówiąc na co dzień po
hesperyjsku, nikt jej nie zaznajomił ze strukturą dowodzenia
cesarskiej milicji, nie znała na wyrywki aktualnego stanu relacji
politycznych pomiędzy dwunastoma możnowładcami.
Sinegardczykom wpajano to wszystko od wczesnego dzieciństwa,
oni w tym wyrastali. Rin musiała się dopiero nauczyć. Każdą chwilę,
której nie zajmowały jej zajęcia, spędzała w archiwum. Czytała
zalecone teksty na głos, zmuszając język do wypowiadania obcych
dźwięków sinegardzkiego akcentu, aż wreszcie pozbyła się ostatnich
śladów południowego zaśpiewu.
I znów zaczęła się parzyć. Ból przynosił jej ulgę; znajdowała
w nim pociechę, coś swojskiego. Był to rodzaj kompromisu, do
którego nawykła już wcześniej. Sukces wymaga poświęceń.
Poświęcenia oznaczają ból. Ból oznacza sukces.
Zaniechała snu. Na zajęciach siadała w pierwszym rzędzie, by
odebrać sobie możliwość drzemania. Bez przerwy bolała ją głowa.
Dręczyły bezustanne mdłości. Przestała jeść.
Umartwiała się. Była nieszczęśliwa, lecz do nieszczęścia wiodły
wszystkie leżące przed nią drogi. Mogła ewentualnie uciec. Mogła
wsiąść na jakąś łódź i umknąć do innego miasta. Mogła roznosić
opium dla innego handlarza. Mogła, gdyby zmusiły ją okoliczności,
wrócić do Tikany, wyjść za mąż i mieć nadzieję, że nikt nie dowie się
o jej bezpłodności, zanim będzie za późno.
Ale nieszczęście, jakie czuła teraz, było nieszczęściem dobrym.
Tym nieszczęściem mogła się cieszyć, ponieważ wybrała je sama.
Po miesiącu zdała z najlepszym wynikiem jeden z częstych u Jimy
egzaminów z lingwistyki. Nezhę pokonała dwoma punktami. Kiedy
Jima ogłosiła czołową piątkę, radośnie zszokowana Rin aż drgnęła
i wyprostowała się. Przygotowywała się, wkuwając całą noc
hesperyjskie czasy, dobrze znane z zawiłości rządzących nimi reguł.
Współczesna odmiana hesperyjskiego była językiem, w którym
próżno szukać choć szczypty ładu i składu. Panujące w nim zasady
niewiele różniły się od czystego chaosu, a wymowa najeżona była
wyjątkami i pułapkami.
Nie mogąc pojąć hesperyjskiego mocą wewnętrznej logiki, uczyła
się go na pamięć, tak jak zapamiętywała wszystko, czego nie
potrafiła zrozumieć.
– Dobrze – rzuciła zwięźle Jima, wręczając Rin egzaminacyjny
zwój.
Rin mocno zdziwiła się tym, jak świetnie poczuła się za sprawą
jednego jedynego „dobrze”.
Odkryła, że pochwały mistrzów stanowią znakomite paliwo.
Uznanie oznaczało, że wreszcie, nareszcie mogła pomyśleć, że nie
jest nikim. Mogła być genialna, mogła stać się warta
zainteresowania. Pokochała pochwały – zaczęła ich łaknąć, pragnąć.
Ulgę odczuwała jedynie, kiedy wreszcie ktoś nagrodził ją dobrym
słowem.
Uświadomiła sobie również, że wyróżnienia stały się dla niej tym,
czym opium jest dla uzależnionych. Po każdej świeżej dawce
chwalenia myślała jedynie, co zrobić, by przyjąć następną. Sukcesy
odurzały. Po porażkach cierpiała bardziej niż wskutek odstawienia.
Dobre wyniki na egzaminach i kolokwiach przynosiły jedynie
chwilową ulgę i tymczasową dumę – już po kilku godzinach
rozkoszy pojawiała się panika przed kolejnym wyzwaniem.
Łaknęła uznania tak bardzo, że czuła to w kościach. I jak każdy
nałogowiec robiła wszystko, by je zdobyć.
W ciągu kilku kolejnych tygodni Rin wspięła się, wydrapała
pazurami, z samego dołu w górne rejony list najlepszych studentów
każdego z przedmiotów. Regularnie rywalizowała o najwyższe
oceny z Nezhą i Venką. W lingwistyce ustępowała jedynie Kitajowi.
Szczególnie upodobała sobie strategię.
Obdarzony cienkimi siwymi wąsami mistrz Irjah był pierwszym
jej nauczycielem, dla którego nauka pamięciowa nie stanowiła
najważniejszej metody przekazywania wiedzy. Irjah kazał
studentom rozwiązywać logiczne sylogizmy. Zmuszał do
definiowania pojęć, które przez całe życie uważali za zrozumiałe
same przez się – pojęć takich jak „przewaga”, „zwycięstwo” czy
„wojna”. Przykazywał, by zawsze odpowiadali precyzyjnie
i dokładnie. Odrzucał odpowiedzi zawierające sformułowania
niejasne, które można było poddać więcej niż jednej interpretacji.
Ćwiczył umysły studentów, rozbijał zakorzenione w nich poglądy na
temat logiki, a potem składał je na powrót.
Pochwał udzielał rzadko, lecz kiedy już chwalił, robił to tak, by
usłyszeli go wszyscy. Jego aprobaty łaknęła Rin najbardziej.
Teraz, kiedy skończyli już analizę „Zasad wojny” Sunziego, Irjah
drugą połowę zajęć poświęcał, stawiając grupę w hipotetycznych
sytuacjach wojennych i każąc im za pomocą myślenia wykaraskać
się z beznadziejnych tarapatów. Niekiedy te symulacje sprowadzały
się do kwestii logistycznych („Obliczcie, ile czasu i jakiego sprzętu
wymaga przeprowadzenie tych oddziałów na drugi brzeg tej
cieśniny”). Innymi razy rysował mapy, kreślił na nich symbole
dostępnych rodzajów wojsk i zmuszał studentów do formułowania
planów bitwy.
– Utknęliście tutaj, za tą rzeką – powiedział Irjah. – Wasze
oddziały zajmują wymarzoną pozycję do ostrzału, lecz głównej
kolumnie skończyły się strzały. Co robicie?
Większość sugerowała łupieżczą wyprawę na karawany
zaopatrzeniowe nieprzyjaciela. Venka chciała w ogóle porzucić
pomysł ostrzału i rozpocząć frontalne natarcie. Nezha
zaproponował, by nakłonić miejscowych chłopów, aby w jedną noc
wyprodukowali jak najwięcej pocisków.
– Zebrać po okolicznych wsiach strachy na wróble – odezwał się
Kitaj.
– Co? – prychnął Nezha.
– Niech mówi – rzucił Irjah.
– Ubrać je w zapasowe mundury, wsadzić do łodzi i spławić w dół
rzeki. – Kitaj zignorował Nezhę. – To górski rejon, słynący ze
znacznej ilości opadów. Możemy założyć, że padało całkiem
niedawno, więc powinniśmy mieć do czynienia z mgłą. Dzięki mgle
nieprzyjaciel nie ma dobrego widoku na rzekę. Ich łucznicy
pomyłkowo uznają strachy na wróble za żołnierzy i zaczną strzelać,
w efekcie naszpikują je strzałami. Wtedy my wyślemy ludzi w dół
nurtu i każemy zebrać pociski. Ostatecznie wybijemy przeciwników
ich własnymi strzałami.
Rozwiązanie Kitaja zwyciężyło.
Innego dnia Irjah zaprezentował im mapę górskiego rejonu
Wudang, na której dwa czerwone krzyżyki wskazywały dwa
bataliony Federacji otaczające oddziały nikaryjskie, zamknięte na
dnie doliny.
– Wpadliście w tej dolinie w pułapkę. Większość chłopów zdołała
się ewakuować, ale generał Federacji wziął na zakładników uczniów
pewnej szkoły. Poinformował, że uwolni dzieci, jeżeli wasze siły się
poddadzą. Nie macie gwarancji, iż przeciwnik dotrzyma obietnicy.
Jak brzmi wasza odpowiedź?
Studenci długo wpatrywali się w mapę. Ich żołnierze nie
dysponowali żadnym atutem ani łatwą drogą wymknięcia się
z doliny.
Zafrasował się nawet Kitaj.
– Może spróbować ataku na lewym skrzydle? – zasugerował. –
A potem posłać niewielki oddział i uwolnić dzieci, kiedy tamci będą
zaabsorbowani?
– Zajmują wyższą pozycję – przypomniał Irjah. – Zasypią was
strzałami, zanim zdążycie sięgnąć po broń.
– Wywołać w dolinie pożary? – zaryzykowała Venka. – Odwrócić
ich uwagę dymem?
– Świetny sposób na samobójstwo w płomieniach – żachnął się
mistrz. – Pamiętajcie, że nie macie dostępu do stoków.
Rin uniosła rękę.
– Obejść drugi batalion i dotrzeć do zapory. Zniszczyć zaporę
i zalać dolinę. Niech utoną wszyscy.
Koledzy i koleżanki wbili w nią przepełnione grozą spojrzenia.
– Dzieci trzeba poświęcić – dodała. – Nie można ich ocalić.
Nezha parsknął głośnym śmiechem.
– Idiotko! My tu próbujemy wygrać!
Irjah uciszył go gestem.
– Runin, rozwiń proszę.
– Zwycięstwo jest wykluczone tak czy inaczej – podjęła. – Skoro
zatem jesteśmy skazani na poważne straty, powinniśmy iść na
całość. Dzięki temu tamci się potopią, a my stracimy najwyżej
połowę stanu. Sunzi pisze, że żadnej bitwy nie toczy się w izolacji.
W skali wojny to jedynie drobny epizod. Dane, jakie mamy przed
sobą, wskazują, że oddziały Federacji są bardzo liczne. Zakładam, że
stanowią spory procent całej ich armii. Tak więc stracimy
wprawdzie część własnych wojsk, ale im odbierzemy przewagę na
przyszłość.
– Czyli wolisz zabić własnych obywateli, niż pozwolić odejść
nieprzyjacielskiej armii? – zapytał Irjah.
– Zabijanie i pozostawianie na śmierć to dwie różne sprawy –
zaprotestowała dziewczyna.
– W obu przypadkach mówimy o ofiarach.
Rin pokręciła głową.
– Nie pozwala się odejść wrogim oddziałom, jeżeli jest jasne, że
niebawem zagrożą ponownie. Trzeba się ich pozbyć. Skoro dotarli
tak daleko w głąb lądu, znają już topografię niemal całego kraju.
Dysponują przewagą geograficzną. A tu mamy niepowtarzalną
szansę wyłączyć z działań znaczną część wrogich sił.
– Sunzi powiadał, iż zawsze należy zapewnić nieprzyjacielowi
możliwość wycofania się – przypomniał Irjah.
Osobiście Rin była zdania, że jest to jedna z najgłupszych zasad
wielkiego stratega, lecz wymyśliła naprędce bardziej racjonalny
kontrargument.
– Ale przecież Sunziemu nie chodziło o to, by dopuszczać, aby
wróg z tej możliwości korzystał. Tamci mają po prostu myśleć, że ich
położenie nie jest tak poważne jak w rzeczywistości. Chodzi o to, by
nie wpadli w straceńczą desperację, gdyż to szkodzi obu stronom. –
Urwała na moment i zastanowiła się. – Zawsze mogą próbować
ucieczki wpław.
– Ona proponuje zdziesiątkowanie całych wsi! – oburzyła się
Venka. – Nie możesz ot tak sobie zniszczyć tamy. Powódź ogarnie
całą deltę, nie tylko tę jedną dolinę. Wywołasz klęskę głodu.
Epidemię czerwonki. Doprowadzisz do upadku rolnictwo na całym
obszarze, sprowokujesz masę problemów, których likwidacja zajmie
dziesiątki lat.
– Ale to wszystko są problemy, które jednak da się rozwiązać –
uparła się Rin. – Co ty chciałaś zrobić? Pozwolić Federacji ruszyć
dalej w głąb cesarstwa? Na co mi rolnictwo, skoro kraj dostanie się
we władanie wroga? Zamierzałaś podać im cesarstwo na srebrnej
tacy.
– Dosyć, dosyć! – Irjah uderzył dłonią o stół. – Dzisiaj nie ma
zwycięzcy. Jesteście wolni. Runin, chcę z tobą zamienić słówko. U
mnie w gabinecie.

– Skąd ci przyszło do głowy to rozwiązanie? – Irjah zamachał


w powietrzu kajetem.
Rin rozpoznała własne pismo.
W zeszłym tygodniu mistrz polecił im stworzyć propozycję reakcji
na jeszcze jeden symulowany kryzys – scenariusz, w którym podczas
konfliktu zbrojnego z Federacją cesarska milicja straciła poparcie
ludu. Żołnierze nie mogli polegać na chłopach w kwestii aprowizacji
i paszy dla zwierząt, nie mogli nocować w wiejskich domach.
Dodatkowym kłopotem były wybuchające w rejonach wiejskich
rozruchy, wydatnie utrudniające skoordynowane ruchy wojsk.
Rin zasugerowała, że milicja powinna puścić z dymem jedną
z pomniejszych wsi, położoną na wyspie.
Drażliwa natura propozycji wynikała z faktu, iż wzmiankowana
wyspa należała do cesarstwa.
– Na pierwszych zajęciach u mistrza Yima rozmawialiśmy o tym,
że utrata Speer doprowadziła do zakończenia drugiej wojny
makowej – odpowiedziała.
– Twoją koncepcję zainspirowała masakra Speerytów? – Irjah
ściągnął brwi.
Przytaknęła.
– To właśnie utrata Speer sprawiła, że Hesperia wkroczyła do gry.
Postanowili powstrzymać dalszą ekspansję Federacji Mugen w głąb
kontynentu. Uznałam, że zniszczenie kolejnej mało istotnej wyspy
może poskutkować podobnie. Że przekonam w ten sposób
nikaryjską ludność, iż to Mugeńczycy są prawdziwym wrogiem. I że
to oni nam zagrażają.
– Przecież atak milicji na poddanych cesarstwa wywołałby
z pewnością efekt dokładnie odwrotny – zauważył rozsądnie mistrz.
– Dlatego nikt by się nie dowiedział, że to dzieło milicji –
stwierdziła Rin. – Nasze wojska podszyłyby się pod oddział
Federacji. Powinnam to była wyraźniej podkreślić w tekście.
Naturalnie znacznie lepiej byłoby, gdyby to rzeczywiście
Mugeńczycy zaatakowali tę wyspę, ale spraw tej wagi nie wolno
pozostawiać przypadkowi.
Przebiegł wzrokiem kilka kolejnych akapitów jej pracy.
– Prostackie. Prostackie, lecz zmyślne. Myślisz, że tak właśnie
było?
Pytanie zrozumiała dopiero po chwili.
– W tej symulacji czy w trakcie wojen makowych? – upewniła się.
– W trakcie wojen makowych. – Irjah z zainteresowaniem
przechylił głowę na bok i wbił w Rin uważne spojrzenie.
– Nie jestem pewna, czy tak nie było – odparła. – Istnieją pewne
poszlaki wskazujące, że ataku na Speer nikt specjalnie nie
powstrzymywał.
Wyraz twarzy mistrza nie zdradzał niczego, lecz jego palce
zabębniły o blat biurka.
– Wyjaśnij – poprosił po chwili namysłu.
– Nie jest mi łatwo uwierzyć, że najsilniejsza formacja milicji
mogła zostać tak łatwo rozbita w puch. W dodatku wyspa była
podejrzanie słabo broniona.
– Co w związku z tym sugerujesz?
– Cóż, pewności nie mam, ale wygląda na to, że... No, jakby ktoś
z wewnątrz, może jeden z naszych generałów lub ktoś inny, osoba
mająca dostęp do poufnych informacji, wiedziała o planach napaści
na Speer, ale nikogo przed tym nie ostrzegła.
– A z jakiego to powodu miałoby nam zależeć na utracie Speer? –
zapytał Irjah półgłosem.
Sformułowanie spójnej odpowiedzi zabrało Rin trochę czasu.
– Być może nasza generalicja zdawała sobie sprawę, że Hesperia
nie pozostawi sprawy bez reakcji. Może ktoś chciał zdobyć serca
ludu, odciągnąć poddanych od ruchu Czerwonej Dżonki. Może
potrzebowaliśmy męczenników, a Speeryci nadawali się do tego celu
bardziej niż mieszkańcy innych regionów. Nie mogliśmy przecież
wydać na śmierć Nikaryjczyków. Ale tamtych? Czemu nie?
Zaczynając mówić, była daleka od pewności, strzelała na oślep,
w tej chwili jednak koncepcja wydała się jej całkiem
prawdopodobna.
Oczy Irjaha zasnuł cień głębokiej konsternacji.
– Musisz zrozumieć, że mówimy o bardzo niefortunnym
momencie w dziejach Nikan – przyznał. – Niefortunnym
i krępującym. Sposób, w jaki traktowano tutaj Speerytów, był...
godny pożałowania. Cesarstwo wykorzystywało ich przez wiele
stuleci. Wojowników tej nacji uważano za istoty postawione
niewiele wyżej niż wściekłe psy. Za dzikusów. Do dnia, kiedy
w Sinegardzie pojawił się Altan, nikt chyba nawet nie przypuszczał,
że Speeryci zdolni są do złożonych procesów myślowych. W Nikan
niechętnie rozmawia się o losie Speer, i nie bez powodu.
– Tak jest, mistrzu. Przedstawiłam tylko pewną teorię.
– Jakkolwiek by było – Irjah rozsiadł się wygodniej – nie tylko tę
kwestię zamierzałem przedyskutować. Zaproponowana przez ciebie
strategia była skuteczna w kontekście konkretnego zadania, lecz
tego rodzaju rozkazów nie wydałby żaden kompetentny dowódca
ani władca. Czy rozumiesz dlaczego?
Przez chwilę zastanawiała się w milczeniu.
– Pomieszałam taktykę ze strategią i planem ogólnym –
odpowiedziała w końcu.
– Rozwiń. – Irjah pokiwał głową.
– Moje podejście było skuteczne. Być może pozwoliłoby nawet
zakończyć wojnę zwycięstwem. Jednak nie postąpiłby tak żaden
władca, ponieważ doprowadziłby w ten sposób do rozpadu państwa.
Moje taktyczne podejście wykluczało możliwość późniejszego życia
w pokoju.
– A to z jakiego powodu? – dopytał Irjah.
– Venka miała rację, wspominając o zniszczeniu obszarów
uprawnych. Głód zapanowałby w całym Nikan na długie lata.
Wszędzie wybuchałyby powstania, takie jak to wzniecone przez
Trupę Czerwonej Dżonki. Lud uznałby, że za klęskę głodu
odpowiada cesarzowa. Gdybyśmy poszli za moją radą, mielibyśmy
zapewne na głowie wojnę domową.
– Dobrze – pochwalił Irjah, a jego brwi wspięły się na czoło. –
Bardzo dobrze. Wiesz, jesteś niesłychanie bystrą dziewczyną.
Rin spróbowała nie pokazać po sobie zachwytu, w całym jej ciele
rozeszło się przyjemnie łaskoczące ciepło.
– Jeżeli spiszesz się podczas prób – ciągnął mistrz – mogłabyś
zostać kadetką strategii.
W każdych innych okolicznościach, słysząc te słowa, byłaby
wniebowzięta. Uśmiechnęła się z rezygnacją.
– Nie jestem pewna, czy w ogóle dotrwam do tego momentu,
mistrzu.
– Jakże to? – Jego czoło przecięła głęboka zmarszczka.
– Mistrz Jun wyrzucił mnie ze swoich zajęć. Raczej nie przebrnę
prób.
– Wielkie nieba, dlaczego to zrobił? – żachnął się Irjah.
Opowiedziała o swoich ostatnich, katastrofalnie zakończonych
zajęciach z Junem. Nie pominęła żadnego szczegółu.
– Nezhę po prostu zawiesił, ale mnie zabronił pokazywać się na
oczy.
– Ach... – Irjah ściągnął brwi. – Jun nie ukarał cię z powodu bójki.
Tobi i Altan na pierwszym roku zachowywali się znacznie gorzej.
Zostałaś ukarana, ponieważ jeśli chodzi o naszą uczelnię, Jun
wyznaje koncepcję prymatu urodzenia. Jego zdaniem nie warto
tracić czasu na studentów, którzy nie mają wśród przodków
możnowładców. Ale nie przejmuj się opiniami Juna. Mądra z ciebie
dziewczyna. Wszelkie techniki, które wyćwiczą przez ten miesiąc,
bez większego trudu opanujesz samodzielnie.
– Niestety, niewiele to zmieni. – Rin pokręciła głową. –
Zapowiedział, że już nigdy nie przyjmie mnie na zajęcia.
– Co? – W spojrzeniu Irjaha zapłonęło oburzenie. – Przecież to
absurd. Czy Jima o tym wie?
– Mistrzyni Jima nie może interweniować w kwestie związane ze
szkoleniem w dziedzinie walki. Albo nie chce. Pytałam. – Rin
podniosła się z krzesła. – Dziękuję za poświęcony mi czas, mistrzu.
Jeśli mimo wszystko przejdę próby pomyślnie, z przyjemnością
zostanę twoją kadetką. Byłby to dla mnie zaszczyt.
– Znajdziesz wyjście – rzucił Irjah z błyskiem w oku. – Sunzi na
pewno by znalazł.

Rozmawiając z Irjahem, Rin nie była do końca szczera. Miał rację –


znalazła wyjście.
Zaczęła od tego, że nie zarzuciła treningu sztuk walki. Co prawda
Jun wykluczył ją ze swoich zajęć, lecz nie zabronił przecież
korzystać z biblioteki. Wśród zgromadzonych w Sinegardzie ksiąg
znajdowały się całe pokłady opracowań i materiałów szkoleniowych
dla adeptów – prawdziwe bogactwo, największa kolekcja
w cesarstwie. Dzięki tym tekstom Rin miała na wyciągnięcie ręki
sekrety większości rodowych stylów, z wyjątkiem tych strzeżonych
najpilniej, jak tajemnice sztuki walki rodu Yin.
W trakcie dociekań Rin odkryła, że zgromadzona w bibliotece
literatura przedmiotu jest naraz wielce obszerna i onieśmielająco
wręcz szczegółowa. Dowiedziała się, że sztuki walki są ściśle
związane z klanami swych twórców: poszczególne style stanowiły
własność konkretnych rodzin, podobne zaś techniki doskonalili
i przekazywali dalej uczniowie tych samych mistrzów. Szkoły
z reguły rozpadały się wskutek wewnętrznej rywalizacji bądź
schizm, więc liczne techniki rozgałęziały się i rozwijały niezależnie
od siebie.
Historia sztuk walki okazała się szalenie pasjonująca, bardziej niż
niejedna powieść. Ćwiczenie wszystkich tych stylów i technik było
natomiast cholernie wręcz trudne. Większość ksiąg napisano
językiem zbyt gęstym i drobiazgowym, by mogły służyć jako
sensowne poradniki. Większość autorów zakładała, że czytelnik
zapozna się z ich tekstem pod okiem doświadczonego mistrza,
zdolnego zademonstrować ciosy i bloki w praktyce. Inni z kolei
poświęcali niezliczone stronice objaśnieniom specyficznych technik
oddechowych bądź filozofii walki, a o sprawach prozaicznych
w rodzaju kopniaków lub uderzeń pięścią wspominali w najlepszym
razie sporadycznie.
– Nie chcę czytać o harmonii wszechświata – burknęła Rin i z
niesmakiem odrzuciła setny już chyba tekst. – Chcę się nauczyć bić
ludzi.
Postanowiła poszukać pomocy u kadetów.
– Przykro mi – mruknęła Kureel, nie patrząc młodszej koleżance
w oczy. – Jun ogłosił, że szkolenie pierwszoroczniaków poza
zajęciami jest wbrew regulaminowi.
Rin mocno wątpiła, by regulamin rzeczywiście zawierał podobnie
brzmiący punkt, lecz stwierdziła w duchu, że sama jest sobie winna.
Mogła nie zwracać się z tą prośbą do uczennicy samego Juna.
U Ardy również nie miała czego szukać: ta cały swój czas spędzała
z Enro w lecznicy i dzień w dzień kładła się spać sporo po północy.
Ostatecznie Rin zrozumiała, że musi się uczyć sama.
Po upływie półtora miesiąca natknęła się wreszcie na prawdziwą
kopalnię informacji – teksty Ha Seejina, kwatermistrza Czerwonego
Cesarza. Pozostawione przez niego podręczniki opatrzone były
cudownymi ilustracjami, a przy tym pełne szczegółowych opisów
i jasno przybliżających temat diagramów.
Rin przerzucała kolejne karty z szerokim uśmiechem na twarzy.
Znalazła to, czego szukała.
– Tej książki ci nie wypożyczę – oznajmił siedzący za
bibliotecznym biurkiem kadet.
– Dlaczego?
– Pozycja z działu zastrzeżonego – odparł takim tonem, jakby była
to najbardziej oczywista informacja pod słońcem. – Studenci
pierwszego roku nie mają do nich dostępu.
– Ach tak. Przepraszam. To ja odniosę – powiedziała Rin.
Cofnęła się w głąb biblioteki. Rozejrzała się ukradkiem i upewniła,
czy nikt jej nie obserwuje. Wcisnęła książkę pod koszulę, odwróciła
się na pięcie i wyszła.

Samotna na dziedzińcu, z książką w dłoni, uczyła się.


Uczyła się kształtować dłońmi powietrze, uczyła się wyobrażać
sobie, że trzyma pomiędzy ramionami wielką, wirującą kulę, która
pomagała jej kierować ruchy. Nauczyła się tak ustawiać stopy, by
trzymały się podłoża niczym korzenie, by nawet dwukrotnie
przewyższający ją wagą przeciwnik nie mógł jej powalić. Nauczyła
się zaciskać palce, pozostawiając kciuk na zewnątrz, bez przerwy
chronić twarz, błyskawicznie i gładko odzyskiwać równowagę.
Nabrała wielkiej wprawy w okładaniu pięściami nieruchomych
celów.
Regularnie oglądała starcia na ringu. Stawiała się w piwnicy
wcześnie i anektowała miejsce przy samej barierce, by nie uronić
ani jednego kopnięcia, ani jednego rzutu. Miała nadzieję, że
obserwacja toczonych przez kadetów pojedynków pozwoli jej
przyswoić ich techniki.
Metoda rzeczywiście okazała się pomocna – w pewnym zakresie.
Śledząc bacznie sposób poruszania się starszych studentów, Rin
dowiedziała się, kiedy i w jakich okolicznościach należy stosować
konkretne style. Uczyła się, kiedy kopać, kiedy wykonać unik oraz
kiedy rzucić się na ziemię i turlać jak obłąkaniec... chwilka, nie,
Jeeha po prostu się potknął. Nie mogła liczyć na pamięć mięśniową,
którą zyskałaby dzięki potyczkom z żywymi przeciwnikami,
wszystkie te drobiazgi musiała zachować w głowie. Cóż, wiedza
z drugiej ręki i tak jest lepsza niż jej brak.
Do piwnicy przychodziła również po to, by popatrzeć na Altana.
Skłamałaby sama przed sobą, gdyby nie przyznała, że z oglądania
tego chłopaka czerpie olbrzymią rozkosz natury estetycznej. Altan,
ze swoją smukłą, muskularną sylwetką i pięknie zarysowaną
szczęką, był niezaprzeczalnie przystojny.
Był jednak również uosobieniem znakomitej techniki. Altan robił
wszystko to, co zalecał podręcznik Seejina. Nawet na mgnienie nie
opuszczał gardy, nie pozwalał przeciwnikowi znaleźć drogi do
swego ciała, nie rozpraszał się. Nigdy nie zapowiadał swojego
następnego posunięcia, nie skakał po ringu chaotycznie, nie
zdradzał chwili ataku sugestywną zmianą pozycji. Uderzał
niezmiennie z boków, pod kątem, nigdy z przodu.
Początkowo Rin uważała Altana po prostu za dobrego, silnego
wojownika. Teraz dopiero zrozumiała, że chłopak był – we
wszystkich możliwych sensach tego słowa – geniuszem. Jego styl
walki stanowił istne studium z zakresu trygonometrii, przepiękną
kompozycję trajektorii i konkurujących ze sobą sił. Zwyciężał raz za
razem, ponieważ do perfekcji panował nad odległościami
i momentem obrotowym. Zawartą w sztuce walki matematykę
przekształcił w najprawdziwszą naukę.
Altan pojedynkował się bardzo często. Liczba jego przeciwników
miarowo rosła przez cały semestr – wydawało się, że spróbować sił
w walce ze Speerytą chce każdy kadet Juna.
Nim jesień dobiegła końca, Rin obejrzała dwadzieścia trzy walki
Altana. Nie przegrał ani jednej.
D
o Sinegardu zawitała zima. Zawitała i rozgościła się na
dobre. Studenci, którzy poprzedniego dnia zażywali
rozkosznego jesiennego słońca, po przebudzeniu ujrzeli na
dachach mroźną, śnieżną powłokę. Na biały puch przyjemnie
patrzyło się przez jakieś dwie urokliwe minuty. Potem stawał się
upierdliwym utrapieniem.
Teren uczelni zmienił się w strefę zagrożenia połamaniem
kończyn – strumyki zamarzły, na schodach pojawiła się zdradliwa,
szarawa maź. Zajęcia prowadzone dotąd na dziedzińcach
przeniesiono do wnętrz. Studentom pierwszego roku dołożono
obowiązek posypywania kamiennych chodników rozpuszczającą
śnieg solą, lecz mimo wszelkich wysiłków do lecznicy trafiał stały
strumień nowych pacjentów.
Jeśli chodzi o zajęcia z tradycji, mroźna pogoda stała się kroplą
przelewającą szalę dla tych, którzy czasem jeszcze zaglądali do
ogrodu w nadziei, iż Jiang raczy się kiedyś pojawić. Okazało się, że
czekanie na zaginionego wykładowcę między obsadzonymi
narkotycznymi roślinami grządkami to jedno, a wyczekiwanie
w tym samym miejscu na mrozie to już zupełnie inna para ciżemek.
Od początku semestru Jiang nie przyszedł ani razu. Niektórzy
studenci widywali go na terenie uczelni, zwykle wtedy, gdy
dopuszczał się rzeczy niedopuszczalnych i nieprzyjemnych. A to
wytrącił z rąk Nezhy tacę z posiłkiem i odszedł, pogwizdując pod
nosem, a to poklepał Kitaja po głowie, gruchając przy tym jak gołąb,
a to próbował obciąć sekatorem długie włosy Venki.
Kiedy natomiast komuś udawało się już przyprzeć mistrza do
muru i zapytać o zajęcia, Jiang wydawał z siebie przeciągły,
przypominający pierdnięcie odgłos i czmychał co sił w nogach.

Tak więc ostatnio Rin zachodziła do ogrodu jako jedyna, lecz


wyłącznie dlatego, że mogła tam spokojnie trenować. Odkąd koledzy
z roku stracili nadzieję na rozpoczęcie kursu tradycji, miała
gwarancję samotności. I bardzo dobrze. Cieszyła się, że nikt nie
ogląda jej zmagań z tekstem Seejina. Podstawy opanowała bez
większych kłopotów, już jednak zrozumienie drugiej części
materiału okazało się potwornie trudnym wyzwaniem.
Seejin był gorącym orędownikiem szybkiej i zawiłej pracy nóg.
Tutaj zawodziły ją nawet diagramy. Stopy namalowanych w księdze
postaci zmieniały położenie dosłownie z rysunku na rysunek. Seejin
pisał, że przewagę w większości sytuacji zapewnia perfekcyjne
opanowanie równowagi, a tym z kolei może pochwalić się tylko taki
wojownik, który potrafi płynnie powrócić do pozycji wyjściowej
z najbardziej niezręcznych, grożących upadkiem konfiguracji
kończyn.
W teorii brzmiało to świetnie. W praktyce stanowiło przyczynek
do niezliczonych siniaków.
Seejin zalecał uczniom, by materiał z działu pierwszego ćwiczyli
na powierzchniach uniesionych, najlepiej na grubym konarze
wysokiego drzewa bądź na szczycie muru. Rin, wbrew
nawoływaniom zdrowego rozsądku, wdrapała się na środek
rozłożystej wierzby, której gałęzie zwieszały się nad ogrodem,
i niepewnie postawiła stopy na korze.
Pomimo długotrwałej nieobecności Jianga ogród utrzymany był
nienagannie. Nadal stanowił kalejdoskop krzykliwych barw,
w gamie przypominającej kolorowe dekoracje, jakimi obwieszano
drzwi burdeli w Tikany. Na przekór niskim temperaturom fioletowe
i szkarłatne maki wciąż kwitły w najlepsze, a ich liście były
starannie, równiutko przycięte. Kaktusy, dwakroć wyższe niż na
początku semestru, zostały przeniesione do nowych glinianych
donic, pomalowanych w tajemnicze, czarno-pomarańczowe wzory.
Świecące niczym latarenki baśniowych skrzatów grzyby
niezmordowanie mąciły cień pod półkami swą niepokojącą bladą
łuną.
Rin przemknęło przez myśl, że człowiek uzależniony od opium
mógłby w tym ogrodzie spędzić wiele dni. Zastanowiła się, czy tak
właśnie trawił swój czas Jiang.
Stojąc chwiejnie na wierzbie, walcząc o utrzymanie pozycji
w silnych podmuchach wiatru, Rin otworzyła trzymaną jedną ręką
książkę i zaczęła odczytywać instrukcje.
– Prawa stopa do przodu, palce skierowane prosto. Lewa stopa do
tyłu, prostopadle do linii wytyczanej przez oś stopy prawej.
Przenieść ciężar ciała naprzód, unieść lewą stopę...
Od razu zrozumiała, dlaczego Seejin uznał to ćwiczenie za
znakomitą pomoc w opanowaniu równowagi. Pojęła zarazem,
dlaczego zdecydowanie odradzał wykonywanie go bez asysty.
Zakołysała się gwałtownie i złapała balans dopiero po panicznym
wymachiwaniu na wszystkie strony ramionami. Uspokój się.
Pamiętaj o skupieniu. Prawa stopa do góry, obróć ją...
Dokładnie w tym momencie zza rogu wychynął mistrz Jiang.
Szedł, gwiżdżąc na cały głos „Pieszczoty odźwiernego”.
Prawa stopa wyśliznęła się spod Rin. Dziewczyna zachwiała się na
brzegu konara, upuściła podręcznik, zaczęła spadać i gruchnęłaby
z impetem o kamienną ścieżkę, gdyby nie lewa kostka, która uwięzła
w rozwidleniu gałęzi.
Zawisła dosłownie kilka cali nad ziemią. Odetchnęła z ulgą.
Jiang popatrzył na nią bez słowa. Odpowiedziała tym samym,
czując w głowie przyspieszony puls gromadzącej się w skroniach
krwi. Wzmagający się wiatr uniósł ze sobą ostatnie dźwięki
gwizdanej przyśpiewki.
– Dzień dobry – odezwał się wreszcie mistrz. Głos pasował do
postaci: łagodny, zrelaksowany i naiwnie ciekawski. W każdym
innym kontekście mogłaby ten ton uznać za kojący.
Spróbowała się podciągnąć. Skończyło się na bezsilnym
szarpnięciu.
– Czy wszystko w porządku? – zapytał.
– Utknęłam – wymamrotała.
– Mhm, rzeczywiście tak to wygląda.
Nie wykonał najmniejszego gestu sugerującego, że pomoże jej
zejść. Rin wykręciła kostkę z gałęzi i runęła boleśnie na ziemię,
prosto do stóp Jianga. Z palącymi policzkami dźwignęła się na równe
nogi i strzepnęła oblepiający ją śnieg.
– Elegancko... – skomentował Jiang.
Przechylił głowę bardzo mocno na lewo i przyjrzał się Rin tak, jak
mógłby oglądać nad wyraz fascynującą roślinę. Z bliska mistrz
wyglądał jeszcze bardziej dziwacznie, niż zapamiętała. Jego oblicze
stanowiło nie lada zagadkę: nie było pomarszczone jak u starca, nie
różowiła go młodość. Sprawiało wrażenie doskonale niepodatnego
na zakusy czasu, podobnie jak gładki kamień. Blade oczy Jianga
migotały błękitem w odcieniu, jakiego nie widziała nigdy, u żadnego
z obywateli cesarstwa.
– Odważna z ciebie sztuka, prawda? – W głosie nauczyciela
tradycji pojawiła się nuta tłumionego śmiechu. – Często tak sobie
wisisz na drzewach?
– Zaskoczyłeś mnie, mistrzu.
– Hmmmh. – Zupełnie jak mały chłopiec nadął policzki i wypuścił
powietrze ustami. – To ty jesteś ulubioną studentką Irjaha, zgadłem?
– Ja... – Ponownie mocno się zarumieniła. – Nie mam...
– To ty. – Podrapał się w podbródek i podniósł upuszczony
podręcznik. Z umiarkowanym zaciekawieniem przewertował kilka
stron. – Brązowoskóra chłopka, cudowne dziecko... Rozpływa się nad
tobą przy każdej okazji...
Przestąpiła z nogi na nogę, niepewna, do czego mistrz zmierza.
Czy to miał być komplement? Powinna może podziękować? Założyła
sobie kosmyk włosów za ucho.
– No....
– Och, nie zgrywaj skromnisi. Jesteś zachwycona. – Jiang zerknął
przelotnie na kolejną stronę księgi, po czym podniósł wzrok na
dziewczynę. – Skąd wzięłaś Seejina?
– Znalazłam w archiwum.
– Rozumiem, cofam, co powiedziałem. Ty nie jesteś odważna. Ty
jesteś po prostu durna.
Widząc na twarzy Rin rosnącą konsternację, pospieszył
z wyjaśnieniem:
– Jun zabrania czytać Seejina do co najmniej drugiego roku
studiów.
Nie słyszała o takim zakazie. Nic dziwnego, że kadet z biblioteki
nie chciał jej tej książki wypożyczyć.
– Jun wyrzucił mnie z zajęć. Nie zostałam poinformowana.
– Jun cię wyrzucił – powtórzył powoli Jiang. Nie potrafiła
stwierdzić, czy jest w tej chwili rozbawiony, czy wprost przeciwnie. –
A w czym takim mu uchybiłaś?
– No, ten... Powaliłam na ziemię kolegę z roku. Tak jakby... Ale to
on zaczął – dodała szybko. – Ten kolega, znaczy się.
– Nie dość, że durna, to jeszcze w gorącej wodzie kąpana. – Jiang
popatrzył z uznaniem.
Jego oczy powędrowały ku roślinom na półce za plecami
dziewczyny. Obszedł ją, podniósł do nosa makowy kielich i powąchał
na próbę. Skrzywił się. Wcisnął dłonie do przepaścistych kieszeni
szaty, przez chwilę pogrzebał, wyłowił sekator i przeciął łodygę.
Odrzucił kwiat na piętrzącą się w kącie ogrodu stertę.
Rin ruszyła drobnymi kroczkami ku furtce. Uznała, że jeśli zejdzie
mu z oczu, Jiang może zapomnieć o książce.
– Jeśli nie powinnam tu przychodzić, to przepraszam...
– Nieprawda. Wcale nie masz ochoty mnie przepraszać. Jesteś
wkurzona, bo przeszkodziłem ci w treningu. Masz też nadzieję, że
sobie pójdę i nikomu nie wspomnę o skradzionej książce. – Jiang
ściął następny kwiat. – Zuch z ciebie, wiesz? Jun wyprosił cię z zajęć,
więc wymyśliłaś, że poczytasz Seejina – powiedział, po czym wydał
z siebie serię arytmicznych świstów. Rin dopiero po chwili
zrozumiała, że słyszy śmiech.
– Co w tym zabawnego? – syknęła. – Mistrzu, jeśli chcesz tę
sprawę zgłosić, to powiem tylko...
– Och nie. Niczego nie będę zgłaszać. Gdzie w tym zabawa? – Nie
przestawał chichotać. – Naprawdę chciałaś nauczyć się Seejina
z książki? Życie ci niemiłe?
– To wcale nie takie trudne – zaczęła się usprawiedliwiać. –
Robiłam po prostu to, co na rysunkach.
Z wyrazem niedowierzania i wesołości na twarzy odwrócił księgę
ku niej, wprawnym ruchem przerzucił kilkanaście kartek
i zatrzymał się na stronie z ilustracjami przedstawiającymi
podstawowy układ.
– To. – Zamachał tomem. – To mi pokaż!
Rin posłuchała.
Układ był podstępny, pełen zmiennych kroków i zwrotów.
W trakcie zacisnęła powieki. Widząc te świecące grzyby i dziwnie
pulsujące kaktusy, nie potrafiła się skupić.
Gdy na powrót otworzyła oczy, Jiang już się nie śmiał.
– Nawet w przybliżeniu nie jesteś gotowa na Seejina – oznajmił
i zatrzasnął ciężką księgę palcami jednej ręki. – Jun miał rację. Na
tym poziomie nie powinnaś tego tekstu w ogóle dotykać.
Rin oparła się fali paniki. Jeśli straci możliwość korzystania z tego
podręcznika, równie dobrze może od razu wracać do Tikany. Żadne
z innych dzieł nie było choćby w połowie tak jasne i zrozumiałe.
– Mogłabyś skorzystać, ucząc się podstaw opartych na
zachowaniu zwierząt – mówił dalej Jiang. – Spuścizna Yinmena. To
poprzednik Seejina. Słyszałaś może o nim?
Zmieszana podniosła wzrok.
– Szukałam, ale te zwoje są pełne luk.
– To chyba jasne, że nie będziesz się uczyć ze zwojów! – fuknął
niecierpliwie mistrz. – Porozmawiamy o tym jutro na zajęciach.
– Na zajęciach?! Czekaliśmy od początku semestru!
– Trudno mi zmusić się do pracy z narybkiem. – Jiang wzruszył
ramionami. – Studenci pierwszego roku są tacy nużący.
Rin przemknęło przez myśl, że pod względem pedagogicznym to
dość nieodpowiedzialne podejście, ale nie chciała mistrzowi
przerywać. Spotkała Jianga w jednym z rzadkich momentów pełnej
przytomności, a w dodatku zaproponował, że nauczy ją sztuki walki,
której nie miała szans opanować samodzielnie. Bała się, że jeśli
wypowie jedno słowo za dużo, jedno niewłaściwe słowo,
wykładowca zniknie niczym spłoszony zając.
– Czyli ja... nie jestem nużąca? – spytała ostrożnie.
– Jesteś chodzącą katastrofą – odparł bezceremonialnie Jiang. –
Uczysz się sekretnych technik w tempie, które gwarantuje kontuzję,
i to nieodwracalną. Twoja interpretacja tekstów Seejina jest mylna
pod tak wieloma względami, że jak sądzę, można powiedzieć, iż
stworzyłaś zupełnie nowy styl walki.
– Więc dlaczego chcesz mi pomóc? – Skrzywiła się.
– Przede wszystkim po to, by zrobić na złość Junowi. – Poskrobał
się w podbródek. – Nie znoszę tego człowieka. Wiesz, że nie dalej jak
w zeszłym tygodniu próbował doprowadzić do usunięcia mnie
z uczelni?
Rin była zaskoczona, że Jun nie zajął się tym znacznie wcześniej.
– Po drugie, jestem zdania, że każdy człowiek uparty tak jak ty
zasługuje na choć drobną uwagę. Choćby po to, by mieć pewność, że
nie zagrozisz otoczeniu – ciągnął Jiang. – No i twoja praca nóg...
Godna podziwu.
– Naprawdę? – Spłoniła się.
– Znakomite trzymanie pozycji. Piękne kąty. – Przechylił głowę. –
Naturalnie wszystko, co robisz, jest na nic.
Ponownie się skrzywiła.
– Skoro jednak nie chcesz mi pomóc, to...
– Tego nie powiedziałem. Jak na kogoś, kto pracował jedynie
z tekstem, odwaliłaś kawał roboty – przyznał Jiang. – Być może
poczyniłaś większe postępy niż niejeden kadet. Problem tkwi w sile
górnej połowy twojego ciała. Taki problem mianowicie, że jej nie
masz. – Chwycił Rin za przegub i podciągnął ramię do góry, jakby
oglądał manekina. – Aleś ty chuda. Nie pracowałaś tam u siebie
w polu?
– Nie każdy z południa jest chłopem – warknęła. – Pracowałam
w sklepie.
– Hm. Czyli żadnej ciężkiej pracy. Wymoczek. Beznadziejny
przypadek.
– Nie jestem wymoczkiem! – Skrzyżowała ramiona na piersi.
– Tak, tak. – Uciszył ją machnięciem ręki. – Nieważne. Posłuchaj,
co powiem: żadna technika świata nie pomoże, jeśli nie podeprzesz
jej siłą. Ty nie potrzebujesz Seejina, dzieciaku. Potrzeba ci ki. Jednym
słowem, mięśni.
– Czyli co mam trenować? Kalistenikę?
Na długą chwilę Jiang zapadł w głęboką zadumę. Wtem cały się
rozpromienił.
– Nie. Mam lepszy pomysł. Jutro w porze zajęć przyjdź pod bramę
akademii.
Wyszedł z ogrodu, zanim zdążyła zareagować.

– Rany! – Raban odłożył pałeczki. – Musiał cię naprawdę polubić.


– Powiedział, że jestem durna i w gorącej wodzie kąpana –
przypomniała Rin. – A potem kazał przyjść na zajęcia.
– Lubi cię, to pewne – ocenił Raban. – Na moim roku nie ma
nikogo, kto usłyszałby od Jianga choć jedno dobre słowo. Najczęściej
na nas złorzeczy i każe trzymać się z dala od jego żonkili. A Kureel
powiedział, że jej warkocze wyglądają jak wyrastające z głowy węże.
– A ja słyszałem, że w zeszłym tygodniu upił się winem ryżowym
i nasikał Junowi przez okno do sypialni – wtrącił Kitaj. –
Fantastyczny facet!
– Od dawna uczy w akademii? – zainteresowała się Rin.
Mistrz tradycji wydawał się niebywale młody, sprawiał wrażenie
mężczyzny dwakroć młodszego od Juna. Ciężko jej było uwierzyć, że
pozostali mistrzowie mogą tolerować podobne wybryki ze strony
kogoś takiego.
– Nie jestem pewien. Był już, kiedy ja się tu pojawiłem, ale to
niewiele znaczy. Podobno przybył tutaj dwadzieścia lat temu,
z Zamku Nocy.
– To Jiang był cike?
Spośród wszystkich formacji milicji jedynie cike otaczała zła
reputacja. Dywizja ta stacjonowała w Zamku Nocy, wznoszącym się
wysoko w górach Wudang, i jedynym ich zadaniem było
wykonywanie zleconych przez cesarzową zabójstw. Walczyli, nie
stosując wymaganych przez honor reguł. Nie respektowali ani
jednej powszechnie przyjętej wśród żołnierzy zasady i byli szeroko
znani ze swej brutalności. Działali pod osłoną nocy, wykonywali dla
cesarzowej najbrudniejszą robotę, za co nie słyszeli potem jednego
słowa uznania. Znakomita większość kadetów wolałaby porzucić
służbę na dobre, niż wstąpić w szeregi cike.
Rin za nic nie mogła pogodzić postaci rozkapryszonego mistrza
tradycji z legendą bezlitosnych zabójców.
– Wiecie, to tylko plotka. Żaden mistrz nie chce o nim rozmawiać.
Mam wrażenie, że temat Jianga uważają za nieco wstydliwy. – Raban
podrapał się po potylicy. – Ale kadeci lubią sobie pogadać. Każdy rok
zabawia się tą szczególną łamigłówką „Kim jest Jiang?”. My na
przykład byliśmy przeświadczeni, że osobiście założył Trupę
Czerwonej Dżonki. Jedyną prawdą na jego temat jest ta, że nie
wiadomo o nim absolutnie nic.
– Przecież musiał kiedyś przyjmować kadetów – zauważyła Rin.
– Jiang jest mistrzem tradycji – odparł Raban takim tonem, jakby
zwracał się do dziecka. – Tradycji nikt nie studiuje.
– Dlatego że Jiang nikogo nie przyjmuje?
– Dlatego że tradycja to jedna wielka pomyłka – sprostował Raban.
– Wszystkie pozostałe wykładane w akademii przedmioty służą
przygotowaniu nas do objęcia posady w administracji lub
dowodzenia oddziałami milicji. A tradycja... Sam nie wiem. Dziwna
dyscyplina. Myślę, że w zamierzeniu miała polegać na badaniu
zwyczajów mieszkańców Rubieży, sprawdzeniu, czy w opowieściach
o ich magicznych rytuałach kryje się choć ziarno prawdy. Ale tym
tematem wszyscy szybko się znudzili. Wiem, że Yim i Sonnen
domagali się od Jimy zdjęcia tradycji z rozkładu, a jednak wciąż się
jej uczy. Nie jestem pewien dlaczego.
– No przecież ktoś w przeszłości musiał to studiować – zauważył
Kitaj. – Co opowiadali?
– To stosunkowo nowa dziedzina. – Raban wzruszył ramionami. –
Pozostałych przedmiotów naucza się, odkąd Czerwony Cesarz
założył naszą uczelnię. Tradycja pojawiła się mniej więcej
dwadzieścia lat temu i nikt jak dotąd nie ukończył pełnego kursu.
Rezygnowali. Słyszałem, że dwa lata temu jacyś frajerzy dali się na
to złapać, ale wylecieli z akademii i słuch o nich zaginął. Dzisiaj nikt
normalny nie zdecyduje się na studiowanie tradycji. Wyjątkiem był
Altan, ale kto wie jakimi ścieżkami podążają jego myśli.
– Myślałem, że Altan wybrał strategię – zdziwił się Kitaj.
– Altan mógł wybrać dowolny kierunek. Z jakiegoś
niezrozumiałego powodu uparł się właśnie na tradycję, ale to Jiang
się rozmyślił i chłopak musiał pójść do Irjaha.
O tym Rin jeszcze nie słyszała.
– Często tak jest? Że to studenci wybierają mistrzów?
– Bardzo rzadko. Większość cieszy się, jeśli zdobędzie
zainteresowanie jednego mistrza. Tylko szczególnie uzdolnieni
zwracają uwagę dwóch.
– A ilu mistrzów chciało Altana?
– Sześciu. Siedmiu, jeśli wliczymy Jianga, który wycofał się
w ostatniej chwili. A czemu tak nagle ciekawi cię Altan, co? – Raban
rzucił Rin dwuznaczne spojrzenie.
– Tak tylko... Zastanawiam się – odparła czym prędzej.
– Szkarłatnooki bohater wpadł ci w oko, tak? Cóż, nie tobie
pierwszej – wyszczerzył się Raban. – Ale bądź ostrożna. Altan nie
jest zbyt miły dla wielbicielek.
– A jaki jest? – nie powstrzymała się. – Znaczy jako osoba?
Raban znowu wzruszył ramionami.
– Chodziłem z nim na zajęcia tylko na pierwszym roku. Nie znam
go zbyt dobrze. Zdaje się, nikt go nie zna. Zwykle trzyma się na
uboczu. Milczek. Ćwiczy też sam i raczej nie ma przyjaciół.
– Znamy ten typ, nie? – Kitaj trącił Rin łokciem.
– Zamknij dziób! – zjeżyła się. – Ja mam przyjaciół.
– Masz przyjaciela – sprostował Kitaj. – Liczba pojedyncza.
Pacnęła go w ramię.
– Ale Altan jest naprawdę dobry – powiedziała. – We wszystkim.
I wszyscy go podziwiają.
– Tutaj większość traktuje go jak boga. – Raban pokiwał głową. –
Co wcale nie znaczy, że jest szczęśliwy.

W momencie gdy rozmowa zeszła na Altana, Rin wyleciała z głowy


połowa przygotowanych zawczasu pytań o Jianga. Razem z Kitajem
wyciągali z kadeta anegdoty o Altanie do końca przerwy. Nocą
spróbowała wybadać Kureel i Ardę, lecz dziewczyny również nie
miały potwierdzonych informacji.
– Czasami widuję Jianga w lecznicy – powiedziała Arda. – Enro
trzyma dla niego odgrodzone parawanem łóżko. Co dwa miesiące
spędza tam dzień lub dwa, a potem znika. Może jest na coś chory?
Ewentualnie bardzo lubi zapach środków dezynfekujących. Trudno
powiedzieć. Kiedyś Enro przyłapała go, jak próbował się odurzyć
oparami lekarstw.
– Jun go nie cierpi – podjęła Kureel. – I trudno się mu dziwić. Co
z niego za mistrz, skoro tak się zachowuje? W dodatku
w Sinegardzie? – Zmarszczyła nos z dezaprobatą. – Moim zdaniem
jego osoba to plama na honorze akademii. A czemu pytasz?
– A tak, bez powodu – odparła Rin. – Z ciekawości.
Kureel wzruszyła ramionami.
– Wszyscy się na to nabierają. Rok w rok. Każdy najpierw myśli,
że Jiang skrywa jakąś wielką tajemnicę, że tradycja to prawdziwy
przedmiot, wart studiowania. Ale to nieprawda. Jiang to pajac.
Trwonisz czas.
Mistrz tradycji był jednak postacią prawdziwą. Jiang należał do
grona wykładowców uczelni, mimo iż nie zajmował się niczym poza
spacerowaniem i drażnieniem kolegów. Nikomu innemu podobne
zachowania nie uszłyby na sucho, skoro więc Jiang niczego nawet
nie uczył, to co robił w akademii?

Kiedy następnego dnia po południu Rin zobaczyła przy bramie


czekającego na nią Jianga, poczuła się nieco zaskoczona. Wszystko,
co na jego temat wiedziała, wskazywało, że równie dobrze mógł po
prostu zapomnieć. Otworzyła usta, żeby zapytać, dokąd się
wybierają, lecz mistrz po prostu skinął na nią dłonią.
Uznała, że do włóczenia się za milczącym mistrzem tradycji bez
słowa wyjaśnienia musi po prostu przywyknąć.
Ledwie ruszyli ścieżką w dół zbocza, napatoczyli się na Juna,
który wraz z grupką kadetów wracał z miejskiego patrolu.
– Ach, przygłup i chłopka. – Jun zwolnił i przystanął. Jego adepci
patrzyli z niejakim sceptycyzmem, jakby oglądali podobne spotkania
już wcześniej. – Dokąd to się wybieracie w tak piękne popołudnie?
– Nie twój interes, Loran – odparł bezceremonialnie Jiang
i spróbował wyminąć kolegę, który jednak zastąpił mu drogę.
– Mistrz sam na sam ze studentką, w dodatku poza terenem.
Ciekawe, co na to powiedzą. – Jun zmrużył oczy.
– Zapewne, że mistrz twojej klasy i pozycji mógłby sobie znaleźć
lepsze towarzystwo niż uczelniane podlotki – odpowiedział
promiennie Jiang, spoglądając prosto na kadetki Juna. W oczach
Kureel zapłonęło oburzenie.
– Ta dziewczyna nie ma zezwolenia na opuszczanie terenu
akademii – warknął Jun. – Powinna uzyskać pisemną zgodę Jimy.
Jiang wyprostował prawe ramię i zakasał rękaw po łokieć. Rin
w pierwszym odruchu pomyślała, że chce trzasnąć Juna w twarz,
lecz Jiang po prostu przytknął zgięty łokieć do ust i dmuchnął.
Rozległ się donośny dźwięk, do złudzenia przypominający
pierdnięcie.
– To nie to samo co pisemna zgoda. – Demonstracja nie wywarła
na Junie większego wrażenia. Rin stwierdziła w duchu, że musiał
tego słuchać już nieraz.
– Jestem mistrzem tradycji – rzucił Jiang. – Z tego wynikają pewne
przywileje.
– Takie jak unikanie wykładania własnego przedmiotu?
Jiang zadarł głowę i odparł zadufanym tonem:
– Nauczyłem wszystkich z jej roku, jak smakuje gorycz zawodu
oraz, co jest lekcją znacznie bardziej istotną, że nie są tak ważni, jak
im się niekiedy wydaje.
– Nauczyłeś wszystkich z jej roku oraz wszystkich z lat
wcześniejszych, że tradycja to kpina, nie przedmiot, a mistrz tradycji
jest skończonym kretynem.
– W takim razie powiedz Jimie, żeby mnie wywaliła na zbity pysk.
– Brwi Jianga podskoczyły na czoło i zaraz opadły. – Wiem, że już
próbowałeś.
Jun wzniósł oczy do nieba, a na jego twarzy pojawiła się mina
człowieka cierpiącego męki wieczyste. Rin zaczęła się domyślać, że
obserwuje drobny wycinek sporu, który toczył się już zapewne od
wielu lat.
– Zgłoszę to. Zgłoszę Jimie – przestrzegł Jun.
– Jima lubi tracić czas na ważniejsze sprawy. Wątpię, żeby się
przejęła, jeśli tylko odprowadzę małą Runin przed porą kolacji.
Tymczasem nie blokuj mi ścieżki.
Jiang pstryknął na palcach i przywołał Rin. Ugryzła się w język
i potruchtała za mistrzem.

– Dlaczego on tak bardzo cię nienawidzi? – zapytała Rin, kiedy szli


górską przełęczą w kierunku miasta.
Jiang wzruszył ramionami.
– Powiadają, że w czasie drugiej wojny zabiłem połowę jego ludzi.
Do dzisiaj żywi urazę.
– A zabiłeś? – Rin odniosła wrażenie, że zadanie tego pytania
stanowi rodzaj obowiązku.
– Nie mam bladego pojęcia. – Jiang ponownie wzruszył
ramionami.
Nie wiedziała, jak odpowiedzieć, a mistrz nie zechciał rozwinąć.
– Więc może opowiedz mi o kolegach z roku – zagaił po chwili. –
Zwyczajowa gromada rozwydrzonych bachorów z wyższych sfer?
– Nie znam ich zbyt dobrze – przyznała Rin. – Wszyscy są...
Znaczy...
– Mądrzejsi? Lepiej wytrenowani? Ważniejsi od ciebie?
– Nezha to syn możnowładcy Smoka – wypaliła. – Jak mam
konkurować z kimś takim? Ojciec Venki jest ministrem finansów.
Kitaja ministrem obrony lub kimś w tym guście. Rodzina Niang to
lekarze w służbie możnowładcy Zająca.
– Typowe – prychnął Jiang.
– Typowe?
– Nasza akademia z upodobaniem zbiera pomiot możnowładców.
Tak wiele egzemplarzy, jak to możliwe. Dzięki temu cesarstwo ma na
nich stałe baczenie.
– Ale po co? – zaciekawiła się dziewczyna.
– Zbieranie haków. Indoktrynacja. Przedstawiciele obecnego
pokolenia możnowładców darzą siebie nawzajem nienawiścią zbyt
gorącą, by mogli skoordynować jakiekolwiek działania ważne
w skali kraju. Z kolei cesarska biurokracja w terenie nie cieszy się
wystarczającym autorytetem, by ich do tego zmusić. Wystarczy
spojrzeć na stan cesarskiej floty.
– To my mamy flotę? – zdumiała się Rin.
– W tym właśnie rzecz – fuknął Jiang. – Mieliśmy. Tak czy inaczej,
Daji ma nadzieję, że Sinegard stanie się kuźnią generacji
przywódców, którzy będą czuli do siebie sympatię i, co więcej, będą
posłuszni wobec tronu.
– No to w moim przypadku trafiła w dziesiątkę – mruknęła pod
nosem Rin.
Jiang zerknął na nią z ukosa.
– A co? Nie będziesz dobrym żołnierzem cesarstwa?
– Będę! – rzuciła pospiesznie. – Mam po prostu wrażenie, że
większość kolegów jakoś za mną nie przepada. I to się już raczej nie
zmieni.
– Mhm, to dlatego, że jesteś smagłą dziewoją z wiochy, która
w dodatku fatalnie wymawia „r” – skwitował bez ogródek Jiang i nie
czekając na odpowiedź, skręcił w wąskie przejście między
budynkami. – Tędy.
Znaleźli się w dzielnicy rzeźników. W ciasnych, zatłoczonych
ponad wszelką miarę uliczkach unosił się duszący fetor krwi.
Nękana raz po raz nudnościami Rin zacisnęła nos. Sklepiki
sprzedawców mięsa ciągnęły się po obu stronach alejek,
pobudowane niemal jedne na drugich, tworzyły szeregi nierówne
jak psujące się zęby. Po kwadransie kluczenia wąskimi uliczkami
zatrzymali się przed niewielką chałupiną na skraju kwartału. Jiang
zastukał dwa razy do rachitycznych drewnianych drzwi.
– A tam kogo niesie?! – zaskrzeczał ktoś wewnątrz. Rin aż drgnęła.
– To ja – odpowiedział Jiang swobodnie. – Twoja ulubiona osoba
na całym szerokim świecie.
W chacie rozległ się metaliczny klekot. Po chwili otworzyła im
pomarszczona, malutka staruszka, odziana w fioletową kieckę.
Jianga powitała uprzejmym skinieniem, lecz kiedy spojrzała na Rin,
podejrzliwie zmrużyła oczy.
– Runin, poznaj wdowę Maung – mistrz dokonał prezentacji. –
Czasami coś u niej kupuję.
– Narkotyki – sprecyzowała wdowa Maung. – Narkotyki ode mnie
kupuje.
– Ależ skąd. Naturalnie przychodzę tutaj po zioła i korzonki, żeń-
szeń i takie tam... różne – rzucił Jiang. – Dla zdrowia.
Wdowa Maung wywróciła oczyma.
Rin przyglądała się im ze szczerą fascynacją.
– Otóż wdowa Maung ma pewien kłopot – podjął Jiang wesoło.
Staruszka przeciągle odchrząknęła i splunęła. Zbita pecyna gęstej
flegmy wylądowała tuż obok stóp mistrza.
– Nie mam żadnego kłopotu. Sam to wszystko wymyślasz,
w dodatku z zupełnie nieznanych mi powodów.
– Jakkolwiek by było – pogodny uśmiech Jianga nie zgasł nawet na
moment – wdowa Maung w swej łaskawości pozwoliła, byś pomogła
jej wspomniany problem rozwiązać. Czy szanowna pani zechce
zaprezentować zwierzę?
Wdowa Maung zniknęła w głębi swego przybytku. Jiang skinął
palcem na Rin i weszli do środka. Po chwili zza ściany doleciało
przeraźliwe kwiczenie i staruszka wróciła, ściskając w ramionach
wyrywające się stworzenie.
Bezceremonialnie rzuciła je przed nich na ladę.
– A oto i świnia – stwierdził Jiang.
– No tak, to świnia – zgodziła się dziewczyna.
Wzmiankowana świnia była jeszcze maleńkim prosięciem,
długością nie przerastała przedramienia Rin. Różową skórę znaczyły
miejscami czarne łaty. Zadarty ryj stwarzał ułudę, że stworzenie nie
przestaje się uśmiechać. Całość sprawiała zaskakująco urocze
wrażenie.
Rin podrapała prosię za uchem, zwierzak czule trącił nosem jej
rękę.
– Na imię ma Sunzi. Sam wybrałem – ogłosił dumny z siebie Jiang.
Wdowa Maung miała taką minę, jakby nie mogła się już doczekać,
kiedy oboje znikną za drzwiami.
– Otóż – pospieszył z wyjaśnieniem Jiang – rzecz w tym, że mały
Sunzi wymaga codziennie odpowiedniej dawki wody. Niestety, nie
chodzi tu o wodę zwyczajną, a wodę bardzo szczególnego rodzaju.
– Sunzi mógłby spokojnie pić z rynsztoka i też by zdrowo rósł –
sprostowała wdowa Maung. – Zmyślasz te historie, żeby ich
trenować.
– Naprawdę nie możemy trzymać się ustaleń? Przecież mieliśmy
nawet próby! – syknął ostrzej Jiang. Rin nigdy wcześniej nie
widziała, by komuś udało się wyprowadzić go z równowagi. –
Psujesz nastrój.
– Pewnie często to słyszysz... – burknęła staruszka.
Jiang, ponownie uśmiechnięty od ucha do ucha, klepnął Rin
w plecy.
– Rzecz wygląda następująco. Wdowie Maung bardzo zależy, by
Sunzi pił dzień w dzień tę szczególną wodę. Na szczęście ów napój,
tę krystalicznie czystą, świeżą wodę można znaleźć w dowolnych
ilościach w źródełku bijącym na szczycie naszej góry. Szkopuł tkwi
w dostarczeniu Sunziego na szczyt. W tym momencie zaczyna się
twoja rola.
– Chyba żartujesz... – jęknęła dziewczyna.
Jiang uśmiechnął się słodko.
– Każdego ranka będziesz pędzić do miasta, do domu wdowy
Maung. Następnie zataszczysz tego czarującego prosiaczka na górę
i pozwolisz mu napić się do woli. Na koniec zniesiesz go na dół, po
czym wrócisz do akademii. Zrozumiano?
– Na górę i z powrotem? To dwie godziny!
– Dwie godziny teraz – zauważył promiennie Jiang. – Kiedy nasz
chłopczyk podrośnie, zrobi się ciut dłużej.
– No ale ja mam przecież... zajęcia... – zaprotestowała.
– Zawsze możesz wcześniej wstawać – rzucił Jiang. – Zresztą i tak
odpadły ci poranne sesje walki. Zapomniałaś już? Podobno Jun
wywalił kogoś z zajęć.
– Tylko że...
– Kogoś, kto najwyraźniej nie ma ochoty zagrzać w Sinegardzie
miejsca na dłużej. – Nie pozwolił jej dokończyć.
Wdowa Maung parsknęła głośnym śmiechem.
Miotając z oczu błyskawice, Rin poderwała Sunziego z blatu.
Jedynie dzięki sile woli nie zmarszczyła nosa. Prosiak obrzydliwie
cuchnął.
– Coś mi mówi, że będziemy się częściej widywać – burknęła.
Sunzi pokręcił zadkiem i wcisnął jej ryjek pod pachę.

Od tego dnia przez cztery długie miesiące Rin zrywała się codziennie
przed świtem, co sił w nogach zbiegała przez przełęcz do miasta,
odwiedzała dzielnicę rzeźników i odbierała Sunziego. Następnie,
z przytroczonym do grzbietu prosięciem, wbiegała z powrotem na
szczyt. Wybierała przy tym dłuższą, obiegającą akademię trasę. Nie
chciała, by ktokolwiek z kolegów zobaczył ją galopującą po górskich
ścieżkach z kwiczącą świnią na plecach.
W efekcie często spóźniała się na medycynę.
– Gdzieś ty była, do cholery? I czemu cuchniesz jak tucznik? –
Kitaj zmarszczył nos, gdy zajęła miejsce obok niego.
– Wnosiłam na górę żywą świnię – rzuciła. – Z rozkazu
kapryśnego szaleńca. W ramach poszukiwań wyjścia z sytuacji.
Rozumiała, że to prawdopodobnie przejaw czystej desperacji, lecz
chwila wymagała podjęcia środków ostatecznych. Dlatego też całą
nadzieję na utrzymanie się na uczelni złożyła w rękach miejscowego
wariata. Po pewnym czasie zaczęła siadać w ostatnim rzędzie, by
nikt nie wyczuł smrodu Sunziego, jaki pozostawał na jej ubraniu po
każdej wizycie w sklepiku wdowy Maung.
Nie miało to jednak większego znaczenia. Koledzy z roku omijali
Rin coraz szerszym łukiem.

Jiang nie ograniczył się do zlecenia jej biegów z prosiakiem. Dając


dowód zdumiewającej jak na niego solidności, codziennie w porze
zajęć czekał na Rin w ogrodzie.
– Musisz wiedzieć, iż podpatrzone w świecie przyrody style walki
nie zostały opracowane z myślą o okładaniu się po głowach –
powiedział. – Początkowo stanowiły metodę na zachowanie dobrego
zdrowia, sposób na długowieczność. „Igraszki pięciu zwierząt” –
uniósł zwój z tekstem Yinmena, którego dziewczyna tak długo
szukała – stanowią w istocie opis zestawu ćwiczeń na poprawę
krążenia krwi i wszelkie dolegliwości związane z podeszłym
wiekiem. Dopiero znacznie później zaadaptowano prezentowane tu
układy do celów bojowych.
– Więc po co mam się tego uczyć?
– Dlatego że program, jakim posługuje się Jun, zupełnie „Igraszki”
pomija. Jun przekazuje studentom uproszczoną, rozwodnioną
odmianę sztuk walki, dostosowaną do wyłącznie ludzkiej
biomechaniki. I stanowczo zbyt wiele przy tym ignoruje. Zbywa
milczeniem stulecia dziedzictwa i rozwoju stylów. Poświęca całą tę
spuściznę w imię rozwoju czysto militarnej skuteczności. Jun jest
w stanie nauczyć człowieka, jak być przyzwoitym wojakiem. Ja
mogę oddać ci w ręce klucz do wszechświata – zapowiedział
górnolotnie, po czym wyrżnął czołem w nisko zawieszoną gałąź.
Treningi z Jiangiem w niczym nie przypominały zajęć u Juna.
Lekcje tego drugiego opierały się na wyraźnie ustalonej hierarchii
ćwiczeń, na rygorystycznie ułożonym planie, na jasnej ścieżce
postępów od technik podstawowych ku zaawansowanym.
Jiang natomiast uczył Rin tego, co akurat zechciało mu strzelić do
wybitnie nieprzewidywalnej głowy. Tematy, które uznał za
szczególnie zajmujące, przerabiali po kilka razy; z kolei jeśli coś go
nie interesowało, udawał, że nawet o tym nie wspomniał. Bywało
również, że wygłaszał długie, niczym niesprowokowane tyrady:
– Wszechświat tworzy pięć głównych żywiołów... No co się gapisz?
To wcale nie tak absurdalne, jak się wydaje... Mistrzowie z dawnych
czasów sądzili, że wszystko, co istnieje, zbudowane jest z ognia,
wody, powietrza, ziemi i metalu. Nowoczesna nauka, co oczywiste,
dowiodła, że to fałsz. Niemniej, moim zdaniem, warto o tym
pamiętać, gdyż pomaga zrozumieć rozmaite typy energii. Ogień: żar
krwi walczącego człowieka, energia kinetyczna, sprawiająca, że
serce bije szybciej. – Jiang poklepał się po piersi. – Woda: przepływ
siły z mięśni do celu, z ziemi przez kibić do ramion. Powietrze:
oddech, który utrzymuje nas przy życiu. Ziemia: pozwala stać
pewnie i zachowywać energię dzięki odpowiednim pozycjom
i układom stóp. I wreszcie metal, czyli broń. U dobrze wyszkolonego
adepta sztuk walki owe pięć elementów pozostaje we wzajemnej
równowadze. Ktoś, kto opanuje całą piątkę w identycznym stopniu,
będzie niepokonany.
– A po czym poznam, że już je opanowałam?
Podrapał się za uchem.
– Dobre pytanie. Sam nie jestem pewien.
Wszelkie prośby o sprecyzowanie czy wyjaśnienia niezmiennie
prowadziły do irytacji. Jeśli Jiang decydował się udzielić odpowiedzi,
to składały się zwykle z niecodziennych fraz, splecionych
w niedorzeczne zdania. Niektóre nabierały sensu dopiero po wielu
dniach; część pozostawała nieodgadniona na dobre. Kiedy Rin
prosiła, by coś wytłumaczył, zmieniał temat. Gdy co bardziej
enigmatyczne wypowiedzi zbywała milczeniem („Doprowadziłaś
żywioł wody do rozchwiania!”), obruszał się, że nie zadaje mu pytań.
Mówił z dziwaczną manierą, zawsze nieco zbyt szybko lub trochę
za wolno, stawiając między słowami nietypowe pauzy. Śmiał się
z kolei na dwa sposoby.
Pierwszy śmiech był rozchwiany – nerwowy, piskliwy i wyraźnie
wymuszony. Drugi natomiast rozbrzmiewał nisko i hucznie.
Pierwszy słyszała praktycznie bez przerwy; drugi stanowił rzadkość,
a jeżeli już się pojawiał, zawsze zaskakiwał i straszył.
Jiang nieczęsto patrzył Rin prosto w oczy, zwykle skupiał wzrok
między nimi, dokładnie pośrodku. Chodził po świecie, jakby do
niego nie należał. Zachowywał się niczym przybysz z krainy
zamieszkanej przez prawie-ludzi, istoty zachowujące się niemal tak
jak wszyscy pozostali Nikaryjczycy, lecz nigdy do końca.
Przypominał skonfundowanego gościa, który dał sobie spokój
i zarzucił próby przyswojenia obyczajów gospodarzy. Nie pasował
i nie przystawał – nie tylko do akademii, lecz do samej koncepcji
fizycznej ziemi. Żył, jakby zasady przyrody nie miały wobec niego
zastosowania.
I może nie miały.

Pewnego dnia wybrali się na najwyższy poziom uczelnianego


kompleksu, ponad kwatery mistrzów. Wznosił się tam jeden
samotny budynek – wysoka, strzelista pagoda. Dziewięć pięter
spoczywających elegancko jedno na drugim. Rin jeszcze nigdy nie
była w jej wnętrzu.
Z zapoznawczej wycieczki po terenie, jaką odbyła wiele długich
miesięcy temu, pamiętała, że akademia powstała na dawnych
gruntach klasztornych. Pagoda na samej górze sprawiała wrażenie,
jakby nadal była świątynią. Przed wejściem stały stare kamienne
koryta z piaskiem, w które wstawiano dawniej tlące się kadzidełka.
Wrót z obu stron strzegły sporych rozmiarów obrotowe cylindry
osadzone na wysokich, metalowych prętach. Gdy przyjrzała się
dokładniej, zobaczyła wyryte na walcach symbole
staronikaryjskiego alfabetu.
– Do czego to? – spytała, od niechcenia wprawiając jeden
z cylindrów w ruch.
– To młynki modlitewne. Ale na ten temat nie mamy dzisiaj czasu
– stwierdził Jiang i przywołał dziewczynę gestem. – Chodźmy.
Rin była przekonana, że poziomy pagody okażą się prawdziwymi
dziewięcioma piętrami, połączonymi za pomocą schodów. We
wnętrzu zastała jednak tylko kręte stopnie, prowadzące na sam
wierzchołek. Świątynia okazała się pusta. Z otwierającego się
w powale świetlika spływał wąski snop światła, w którym
szybowały leniwie wyłaniające się z półmroku drobiny kurzu.
Ściany wzdłuż schodów obwieszone były licznymi, wyblakłymi
i nieco zatęchłymi malowidłami. Obrazy wyglądały, jakby nikt ich
nie czyścił już od dziesięcioleci.
– Tam w dawnych czasach stały posągi Czworga Bogów. – Jiang
wymierzył palcem w czarną otchłań.
– A gdzie są teraz?
Wzruszył ramionami.
– Zaraz po podboju Sinegardu Czerwony Cesarz kazał usunąć
większość dzieł sztuki religijnej. Większość przetopiono na biżuterię.
Ale to nieważne. – Ponaglił Rin i ruszył dalej pod górę. Mówić jednak
nie przestał. – Sztuki walki sprowadził do cesarstwa wojownik
znany jako Bodhidharma. Pochodził z południowo-wschodniego
kontynentu, a cesarstwo odkrył w trakcie swych podróży po świecie.
Pewnego razu trafił do jednego z klasztorów i zażądał, by go
wpuszczono. Opat odmówił. Tak więc Bodhidharma usadowił tyłek
w pobliskiej jaskini, przodem do ściany, i spędził tam dziewięć lat,
nasłuchując mrówczego wrzasku.
– Nasłuchując czego?
– Mrówczego wrzasku, Runin. Pospiesz się!
Odburknęła słowami, jakich nie godzi się powtarzać. Jiang puścił
je mimo uszu.
– Wedle legendy wzrok Bodhidharmy był tak przenikliwy, że
wywiercił w ścianie jaskini dziurę. A mnisi albo poczuli tak wielki
szacunek wobec jego religijnej żarliwości, albo zadziwili się po
prostu uporem młodzieńca, że postanowili w końcu wpuścić go do
świątyni. – Jiang przystanął przed malowidłem przedstawiającym
ciemnoskórego wojownika i grupę znacznie bledszych mężczyzn
w powłóczystych szatach. – Ten w środku to właśnie Bodhidharma.
– A tamtemu z lewej krew tryska z kikuta – zauważyła Rin.
– Zgadza się. Podania głoszą, że jeden z mnichów poczuł się do
tego stopnia poruszony poświęceniem przybysza, że ze współczucia
odrąbał sobie dłoń.
Rin przypomniała sobie mit o Mai’rinnen Tearzy, która popełniła
samobójstwo, by umożliwić zjednoczenie Speer z kontynentem.
Dzieje sztuk walki odsłaniały przed nią coraz to nowe zagadki,
często dotyczące ludzi praktykujących bezsensowną ofiarność.
– Tak czy siak, mnisi ze świątyni byli bardzo ciekawi, co też
Bodhidharma ma do powiedzenia, lecz z powodu siedzącego trybu
życia i mało pożywnej diety byli słabi jak jasna cholera. Ponoć byli
chudsi nawet od ciebie. Kiedy udzielał im lekcji, raz po raz zasypiali.
Bodhidharmie niespecjalnie się to spodobało, opracował więc trzy
zestawy ćwiczeń, które miały pozytywnie wpłynąć na ich zdrowie.
Trzeba przy tym pamiętać, że mnichom w dawnych czasach groziło
nieustanne niebezpieczeństwo ze strony wszelkiej maści
rzezimieszków i zbójców, lecz religia zabraniała im posługiwać się
bronią. Sporą część ćwiczeń Bodhidharmy przekształcili więc
w system samoobrony.
Jiang zatrzymał się przed następnym obrazem. To dzieło
ukazywało szereg mnichów, zastygłych w identycznej pozie.
– Przecież to jest... – szepnęła zdjęta zdumieniem Rin.
– Owszem. Pozycja wyjściowa Seejina. – Jiang z aprobatą pokiwał
głową. – Bodhidharma surowo przestrzegał swych mnichów, że
sztuki walki mają służyć doskonaleniu jednostek. Dobrze
wykorzystane mogły pozwolić wychować mądrego wodza,
człowieka zdolnego widzieć na wskroś mgły i przenikać rozumem
wolę bogów. U swego zarania sztuki walki nie były wyłącznie
żołnierskim narzędziem.
Rin miała spory kłopot, by w technikach wykładanych przez Juna
dostrzec zabiegi czysto zdrowotne.
– Na pewnym etapie jednak sztuki walki zaczęły ewoluować –
domyśliła się.
– Owszem – przyznał Jiang i zaczekał, by zadała pytanie, które
chciał od niej usłyszeć.
Spełniła ten kaprys.
– Kiedy więc sztuki walki weszły do masowego użycia w wojsku?
Zadowolony mistrz pokiwał głową.
– Niedługo przed nastaniem Czerwonego Cesarza. Cesarstwo
zaatakowały wtedy zagony jeźdźców z północnych Rubieży.
Okupanci zaprowadzili wiele obostrzeń mających na celu
pacyfikację miejscowej ludności. Między innymi zabronili
Nikaryjczykom posiadania broni.
Jiang przystanął raz jeszcze, tym razem przed sceną ukazującą
hordę wojowników z Rubieży, galopujących na potężnych
wierzchowcach. Twarze mężczyzn wykrzywiały dzikie,
barbarzyńskie grymasy. W dłoniach ściskali długie łuki. U dołu
obrazu artysta odmalował kulących się lękliwie nikaryjskich
mnichów, ci, którzy się nie kulili, leżeli martwi, w różnych stadiach
rozczłonkowania.
– Świątynie, w przeszłości wolne od przemocy azyle, stały się
centrami, w których chronili się powstańcy występujący przeciwko
najeźdźcom z północy. Tam planowano zbrojne operacje, tam się
szkolono. Bojownicy i ich sympatycy przywdziewali mnisie szaty
i jak mnisi golili głowy, lecz pod osłoną świątynnych murów
szykowali się do wojny. W takich jak to świętych miejscach knuli
spiski przeciwko obcym ciemięzcom.
– W czym czysto zdrowotne ćwiczenia raczej by nie pomogły –
wtrąciła Rin. – Musieli je dostosować do wymogów walki.
Jiang ponownie przytaknął.
– Otóż to. Nauczane wówczas w świątyniach style wymagały
mozolnego poznawania setek długich, skomplikowanych układów.
Opanowanie ich mogło trwać nawet kilkadziesiąt lat. Na szczęście
przywódcy buntu uświadomili sobie, że takie podejście nie pomoże
im w rozsądnym czasie stworzyć liczącej się siły. – Mistrz zwrócił się
przodem do dziewczyny. Stali już na szczycie pagody. – W ten
właśnie sposób powstały nowoczesne sztuki walki: style oparte na
ludzkiej biomechanice, nie na ruchach właściwych zwierzętom.
Oszałamiająca rozmaitość technik, z których część była żołnierzom
praktycznie zbędna, została sprowadzona do stylów bazowych,
których nauka zajmowała lat pięć, nie pięćdziesiąt. To właśnie
fundament tego, czego uczą was w akademii. To właśnie podstawa,
którą trenują żołnierze milicji. W tym wprawiają się twoi koledzy. –
Uśmiechnął się szeroko. – Ja cię uczę, jak być od nich lepszą.

Jiang był instruktorem skutecznym, acz niekonwencjonalnym.


Polecał Rin, by po wykonaniu kopnięcia przez długie minuty
utrzymywała stopę w powietrzu i stała tak, aż noga zaczynała jej
dygotać. Zmuszał ją do wykonywania uników, gdy niespodziewanie
ciskał zdjętymi nagle ze stojaka nożami. Potem kazał powtarzać to
samo ćwiczenie, z tym że zakładał dziewczynie opaskę na oczy, a na
koniec przyznawał, że robił to wyłącznie dla zabawy.
– Dupek z ciebie – prychnęła. – Wiesz o tym, prawda?
Kiedy uznał, że podstawy opanowała w stopniu zadowalającym,
rozpoczęli treningowe pojedynki. Walczyli ze sobą codziennie po
kilka godzin. Ścierali się na gołe pięści i z wykorzystaniem różnych
rodzajów broni. Bywało i tak, że dziewczyna pozostawała
bezbronna, a Jiang miał czym walczyć.
– Stan twojego umysłu jest równie istotny co stan ciała – pouczał. –
W bitewnym chaosie musisz mieć umysł chłodny i niewzruszony jak
skała. Musisz być zakorzeniona w samej sobie, musisz wszystko
widzieć i nad wszystkim panować. Pięć żywiołów musi pozostawać
w równowadze. Zbyt wiele ognia i oddasz się pochopnej młócce. Za
dużo powietrza i zaczniesz się bić nerwowo, zbyt defensywnie.
Przesadzisz z ziemią i... Czy ty mnie w ogóle słuchasz?
Nie słuchała. Niełatwo było się skoncentrować w momencie, gdy
Jiang wywijał zabójczo ostrą halabardą, przez co by uniknąć
przebicia, musiała nieprzerwanie tańczyć dokoła.
Metafory mistrza w znacznej mierze pozostawały dla Rin
nieczytelne, lecz prędko nauczyła się unikać obrażeń. I być może na
tym mu właśnie zależało. Z wolna wykształciła sobie pamięć
mięśniową. Dowiedziała się, że istnieje ograniczona liczba
sposobów, w jakie może się poruszać ludzkie ciało, że liczba
skutecznych form ataku nie jest nieskończona, że może
w rozsądnym zakresie przewidywać zamiary przeciwnika. Uczyła
się reagować odruchowo. Uczyła się odgadywać zamiary Jianga,
odczytywać jego plany z kąta nachylenia ciała i błysku w oczach.
Ćwiczył ją do granic, bezlitośnie. Najostrzej uderzał, gdy była
wyczerpana. Jeśli upadła, atakował zaraz, gdy chwiejnie wracała do
pionu. Nauczyła się mieć się przez cały czas na baczności,
odpowiadać na najdrobniejsze drgnienie, wyłowione choćby i kątem
oka.
A potem nadszedł dzień, kiedy nadstawiła swoje biodro pod jego,
po czym wykorzystując wagę mistrza, przerzuciła go przez prawe
ramię.
Jiang przejechał po kamiennych płytach i gruchnął o mur ogrodu.
Siła zderzenia zakołysała doniczkami, przez co jeden z kaktusów
zawisł niebezpiecznie na skraju półki.
Mistrz przez chwilę leżał oszołomiony. A potem podniósł wzrok,
pochwycił spojrzenie Rin i wyszczerzył się w szerokim uśmiechu.

Ostatni dzień z Sunzim okazał się dla Rin najtrudniejszym.


Sunzi już od pewnego czasu nie był ślicznym prosiątkiem. Stał się
koszmarnie wręcz opasłym monstrum, od którego bił przebrzydły
smród. O jakimkolwiek uroku nie było mowy. Tusza olbrzyma
skutecznie zmiażdżyła wszelkie ciepłe uczucia, z jakimi dziewczyna
przez kilka miesięcy spoglądała w jego ufne, orzechowe ślepia.
Wnoszenie Sunziego na górę przerodziło się w męczarnię. Wieprz
nie mieścił się w żaden rodzaj uprzęży czy kosza. Rin musiała
zarzucać go sobie na plecy, ściskając za przednie racice.
Nie była w stanie poruszać się tak szybko, jak wtedy gdy Sunzi
mieścił się jej na podołku. Nie była, lecz musiała, o ile nie chciała
stracić śniadania lub – co gorsza – przegapić zajęć. Wstawała zatem
jeszcze wcześniej. Do miasta biegła jeszcze szybciej.
Słaniając się, pokonywała zbocze, podczas gdy Sunzi wylegiwał
się na jej grzbiecie, z ryjem leniwie opartym na jej ramieniu.
Rozkoszował się porannym słońcem, a mięśnie Rin wrzeszczały
dziko z wysiłku i złości. Gdy dotarła wreszcie do źródła, zrzuciła
świnię na ziemię i padła tuż po niej.
– Pij, spaślaku, pij – wydyszała, patrząc na dokazującego
w strumieniu Sunziego. – Nie masz pojęcia, jak marzę o dniu, kiedy
cię przerobią na bekon i zjedzą.
Kiedy szła na dół, słońce zaczęło przygrzewać na dobre,
powodując między innymi taki skutek, że mimo zimowej aury po
ciele dziewczyny spływały strumyczki potu. Na ostatnich nogach
przemierzyła dzielnicę rzeźników, wpadła do chaty wdowy Maung
i bezceremonialnie cisnęła Sunziego na podłogę.
Wieprzek przetoczył się po deskach, zakwiczał wniebogłosy
i zaczął kręcić się w kółko, próbując dogonić własny ogon.
Wdowa Maung wyszła z zaplecza. W ręku trzymała wiadro pomyj.
– Do zobaczenia jutro – wysapała Rin.
Staruszka pokręciła głową.
– Nie będzie żadnego jutra. W każdym razie nie dla tego tutaj. –
Pacnęła Sunziego w ryj. – Wieczorem prowadzę go do rzeźnika.
– Co? – Dziewczyna aż zamrugała. – Tak szybko?
– Bardziej już nie przybierze. – Wdowa Maung poklepała świnię
po bokach. – Spójrz no tylko. Nie pamiętam, by jakaś moja świnia aż
tak urosła. Może twój szalony nauczyciel miał rację z tą górską
wodą. Może wszystkie wieprzki powinnam tam posyłać?
Rin miała szczerą nadzieję, że do tego nie dojdzie. Nadal
zdyszana, z falującą wciąż piersią, skłoniła się nisko przed wdową.
– Dziękuję, że pozwoliłaś mi nosić swoją świnię.
Staruszka zacharczała.
– Dziwaki z akademii – dodała półgłosem, złapała Sunziego za
ucho i poprowadziła w kierunku chlewa. – No chodźże,
przygotujemy cię na wizytę u rzeźnika.
Sunzi kwiknął i rzucił Rin błagalne spojrzenie.
– Nawet na mnie nie patrz – powiedziała dziewczyna. – Dla ciebie
to już koniec pieśni.
Mimo wszystko poczuła ukłucie wyrzutów sumienia; im dłużej
patrzyła na świnię, tym wyraźniej przypominała sobie, jak Sunzi
wyglądał za młodu. Wreszcie jednak oderwała wzrok od tępych,
naiwnych ślepi i wróciła na akademię.

– Co?! Już? – Kiedy Rin opowiedziała o czekającym Sunziego losie,


Jiang spojrzał na nią zdziwiony. Siedział na murze ogrodu i machał
nogami jak dziecko ze zbyt dużym zapasem energii. – Ech,
a pokładałem w tym wieprzku takie nadzieje. Ale cóż, świnia to
świnia. Jak się czujesz?
– Jestem zdruzgotana – sarknęła. – Właśnie zdołaliśmy nawiązać
nić porozumienia.
– Nie, durnowata. Pytam o ramiona. O brzuch i plecy. O nogi. Jak
się czują?
Zmarszczyła czoło i zamachała ramionami.
– Bolą, a co?
Jiang zeskoczył z muru i podszedł.
– Uderzę cię – uprzedził.
– Zaraz, co?
Stanęła pewniej i poderwała zgięte w łokciach ramiona. Gdyby
zareagowała mgnienie oka później, pięść mistrza trafiłaby ją prosto
w twarz. Zaatakował potężnie, nigdy jeszcze nie włożył w cios aż
takiej siły. Świetnie wiedziała, że powinna była sparować pod kątem,
posłać ki w powietrze, w którym energia rozeszłaby się bez śladu
i szkody. Była jednak zbyt zaskoczona i przyjęła uderzenie prosto na
blok. W ostatniej chwili przypomniała sobie, by kucnąć, pozwalając
ki przepłynąć przez całe ciało i zniknąć w podłożu.
Pod jej stopami coś huknęło jak burzowy grzmot.
Oszołomiona Rin odskoczyła. Płyta, na której stała, pękła,
skruszona wyładowaniem płynącej z jej nóg energii. W kamieniu
pojawiła się rosnąca szczelina.
Oboje zapatrzyli się na rysę, która wydłużała się coraz bardziej, aż
wreszcie dotarła na drugi koniec ogrodu, gdzie zatrzymała się u
podnóża wierzby.
Jiang odrzucił głowę do tyłu i zaniósł się śmiechem.
Śmiał się śmiechem wysokim i dzikim. Śmiał się, jakby zamiast
płuc nosił za żebrami kowalskie miechy. Śmiał się, jakby utracił
resztki człowieczeństwa. Rozpostarł ramiona i zamachał nimi na
wszystkie strony, po czym zaczął obłąkańczo, zapamiętale tańczyć.
– Kochana dziecino! – rzucił, wirując w stronę Rin. – Moja
genialna dziecino!
Rin rozchyliła wargi w uśmiechu.
A pieprzę, pomyślała i rzuciła się mistrzowi w objęcia.
Poderwał ją z ziemi i zaczęli się kręcić. Wciąż i wciąż, pośród
migających niczym w kalejdoskopie wielobarwnych grzybów.

Siedzieli ramię w ramię pod wierzbą, leniwie przyglądając się


makom. Wiatr ustał. Śnieg nadal prószył, lecz w ogrodzie pojawiły
się już pierwsze sugestie wiosny. Wściekłe zimowe wichry odfrunęły,
by wiać gdzie indziej; powietrze znalazło wewnętrzny spokój.
Łagodność.
– Na dzisiaj koniec treningu – oznajmił Jiang. – Odpocznij. Kiedyś
trzeba zwolnić cięciwę, inaczej strzała nie poleci.
Podniosła oczy ku niebu.
– Koniecznie musisz wybrać tradycję – podjął pełnym emocji
tonem. – Nikt, po prostu nikt nie łapał tak szybko jak ty. Nawet Altan.
Dziewczyna poczuła się nagle bardzo niezręcznie. Jak miała teraz
powiedzieć Jiangowi, że uczy się walki wyłącznie po to, by
pomyślnie przejść próby i kontynuować studia u Irjaha?
Jiang nie znosił kłamstwa. Rin uznała, że powinna być z nim
szczera.
– Zastanawiałam się nad strategią – przyznała bez przekonania. –
Irjah obiecał, że mnie przyjmie.
Jiang machnął ręką.
– Irjah nie nauczy cię niczego, czego nie nauczysz się sama.
Strategia to mocno ograniczony przedmiot. Wystarczy, że położysz
sobie na nocnym stoliku „Zasady” Sunziego, a po pewnym czasie
zwyciężysz w dowolnej kampanii.
– No ale...
– Kim są bogowie? Gdzie przebywają? Dlaczego robią to, co robią?
Oto fundamentalne pytania, jakie stawiają adepci tradycji. Mogę
nauczyć cię nie tylko panowania nad ki. Jestem ci w stanie pokazać
ścieżkę ku bogom. Mogę z ciebie zrobić szamankę.
Bogowie? Szamani? Rin często miała poważny problem ze
stwierdzeniem, kiedy Jiang żartuje, a kiedy mówi poważnie, lecz
w tej chwili sprawiał wrażenie święcie przekonanego. Wydawał się
wierzyć, że potrafi nawiązać kontakt z niebiańskimi mocami.
– Mistrzu... – Głośno przełknęła ślinę.
– To naprawdę ważne – stwierdził z naciskiem. – Proszę, Rin. Ta
sztuka umiera. Niewiele brakowało, a Czerwonemu Cesarzowi
udałoby się ją zgładzić. Jeżeli jej nie poznasz, jeśli nikt nie będzie się
jej uczyć, zaniknie na dobre.
Desperacja, jaka niespodziewanie zagościła w tonie Jianga,
sprawiła, że dziewczyna poczuła się jeszcze bardziej skrępowana.
Zakręciła trzymanym w palcach źdźbłem trawy. Tradycja istotnie
wydawała się jej ciekawą dziedziną, ale nie była przecież na tyle
głupia, by odrzucić szansę na cztery lata studiów pod okiem Irjaha
na rzecz przedmiotu, w którym pozostali mistrzowie dawno
przestali pokładać wiarę. Nie przyjechała do Sinegardu, by uczyć się
bajeczek, zwłaszcza bajeczek, którymi pogardzali wszyscy w stolicy.
Prawda, mity i legendy fascynowały Rin od dawna, a Jiang potrafił
sprawić, że wydawały się niemal rzeczywiste. Znacznie bardziej
interesowało ją jednak pomyślne przejście prób. A terminowanie u
Irjaha otwierało wrota do służby w szeregach milicji. Jego kadeci
mieli niemal gwarancję oficerskiego stopnia, a w dodatku mogli
samodzielnie wybierać formację. Irjah utrzymywał kontakty ze
wszystkimi dwunastoma możnowładcami i jego protegowanym
nigdy nie działo się źle.
Rok po ukończeniu akademii mogła samodzielnie dowodzić
własnym oddziałem.
Po pięciu latach mogła zostać znanym na całe cesarstwo wodzem.
Tak świetlanej przyszłości nie wolno jej było odrzucić za sprawą
byle kaprysu.
– Mistrzu, ja po prostu chcę się nauczyć, jak być dobrym
żołnierzem – powiedziała.
Jiang spochmurniał.
– Ty i wszyscy w tej szkole – rzucił.
N
astępnego dnia Jiang nie pojawił się w ogrodzie, nie
przyszedł też dzień później. Rin stawiała się lojalnie,
z nadzieją, że mistrz wróci, lecz w głębi serca rozumiała.
Jiang miał dosyć, nie chciał jej dłużej uczyć.
Po tygodniu zauważyła Jianga w kantynie. Szybko odstawiła
miskę i ruszyła prosto na niego. Nie miała pojęcia, co chce
powiedzieć, lecz czuła, że musi z nim przynajmniej chwilę pomówić.
Przemknęło jej przez myśl, że przeprosi, obieca, że będzie się u
niego uczyć, nawet jeżeli zostanie kadetką Irjaha, albo że powie
coś... innego.
Zanim jednak zdążyła go dopaść, Jiang zrzucił zawartość swojej
tacy na głowę przypadkowo wybranego kadeta i czmychnął
kuchennymi drzwiami.
– Na Wielkiego Żółwia! – westchnął Kitaj. – Coś ty mu zrobiła?
– Sama nie wiem – odparła.
Jiang okazał się nieprzewidywalny i wrażliwy niczym dzikie
zwierzątko. Aż do dnia, w którym go spłoszyła, nie miała pojęcia, jak
wielkim skarbem jest jego uwaga. Od tamtej pory zachowywał się,
jakby nie znał jej imienia. Nadal widywała mistrza, raz po raz
mignął jej na terenie, podobnie jak wszystkim studentom, lecz on
w jej stronę nie spojrzał nigdy.
Powinna była starać się naprawić ich relację z większym uporem.
Jakkolwiek dziwaczny się jej wydawał, powinna była go szukać,
znaleźć i przyznać się do błędu.
W miarę jednak zbliżania się końca semestru kwestia Jianga
osuwała się na liście jej priorytetów niżej i niżej. Znacznie
ważniejsza stała się rywalizacja między studentami pierwszego
roku, która osiągnęła w tym okresie szaleńcze apogeum.
Ewentualność relegowania z akademii wisiała im nad głowami
niczym katowski miecz przez cały rok. Teraz niebezpieczeństwo
mieli na wyciągnięcie ręki. Już za dwa tygodnie czekała ich seria
egzaminów, zbiorczo zwanych próbami.
Zasady wyłożył im Raban. Próby prowadzili i obserwowali
wszyscy mistrzowie z uczelni. W zależności od uzyskanych przez
studentów rezultatów członkowie ciała pedagogicznego wyrażali
zainteresowanie konkretnymi osobami. Student, o którego nie
zabiegał ani jeden mistrz, opuszczał akademię owiany niesławą.
Enro zwolniła ze swojego egzaminu wszystkich, którzy nie
zamierzali pogłębiać u niej wiedzy medycznej, lecz sprawdziany
z pozostałych dziedzin – lingwistyki, historii, strategii, walki
i uzbrojenia – były obowiązkowe. Egzaminu z tradycji, rzecz prosta,
nie przewidywano.
– Egzaminy u Irjaha, Jimy, Yima i Sonnena mają formę ustną –
objaśniał Raban. – Odpowiadać będziecie przed wszystkimi
mistrzami jednocześnie. Przepytywać was będą kolejno, a jeśli
spartolicie choć jedną odpowiedź, część egzaminu dotycząca danego
przedmiotu z miejsca dobiegnie końca. Im więcej odpowiedzi
zaliczycie, tym skuteczniej dowiedziecie swej wiedzy. Uczcie się więc
pilnie... i odpowiadajcie z namysłem.
Egzamin u Juna nie miał formy ustnej. Sprawdzian z walki miał
formę turnieju.
Zawody miały trwać przez dwa dni sesji egzaminacyjnej.
Pierwszoroczniacy mieli potykać się w ringu na identycznych
zasadach, na jakich odbywały się starcia kadetów. Pary na trzy
pierwsze rundy dobierano poprzez losowanie, a następnie,
w oparciu o stosunek zwycięstw do porażek, czołowa ósemka
przechodziła do rund eliminacyjnych. W ich trakcie mieli się ścierać
aż do finału.
Przebrnięcie przez pierwszą fazę walk w turnieju nie zapewniało
gwarancji zdobycia zainteresowania któregoś z mistrzów, a szybkie
odpadnięcie nie równało się wydaleniu z uczelni. Niemniej ci
studenci, którzy pozostawali w stawce dłużej, mieli więcej
możliwości popisania się swoim talentem. A o zwycięzcę zawsze
zabiegano.
– Altan wygrał na swoim roku – powiedział Raban. – A Kureel na
swoim. Zwróćcie uwagę, że oboje zostali kadetami najbardziej
prestiżowych mistrzów. Zwycięzca nie otrzymuje nagrody jako
takiej, ale wykładowcy lubią obstawiać. A przegranymi najczęściej
się nie interesują.

– Chciałabym studiować medycynę, ale mamy do wykucia na


pamięć tak wiele dodatkowych tekstów... Nie wiem, czy wystarczy
mi czasu na naukę historii... Myślisz, że powinnam się zdecydować
na historię? Uważasz, że Yim lubi mnie na tyle, by mnie przyjąć? –
Podekscytowana Niang zamachała rękoma w powietrzu. – Mój brat
twierdzi, że nie powinnam za bardzo polegać na medycynie. Do
egzaminu Enro przystępuje nas czwórka, a ona co roku przyjmuje
jedynie troje kadetów, więc mogę się nie załapać...
– Dość już, Niang! – warknęła Venka. – Gadasz o tym i gadasz.
– A ty co chcesz wybrać? – zapytała Niang.
– Walkę. I to moje ostatnie słowo na ten temat – rzuciła ostro
Venka. Rin doszła do wniosku, że jeśli Niang odezwie się jeszcze
choć raz, Venka zacznie wrzeszczeć.
Z drugiej strony, wcale się Niang nie dziwiła. Vence zresztą też nie.
Wybór mistrza i przedmiotu stanowił najważniejszy temat
obsesyjnie toczonych rozmów pierwszoroczniaków, co było naraz
zrozumiałe i szalenie irytujące. Za sprawą podsłuchanych
w kantynie rozmów Rin poznała aktualnie obowiązującą hierarchię
mistrzów: o zainteresowaniu Juna i Irjaha marzyli studenci
planujący objąć funkcje dowódcze w oddziałach milicji. Jima rzadko
przyjmowała kadetów, chyba że byli dziećmi arystokratów, których
przeznaczeniem była kariera w dworskiej dyplomacji, a Enro liczyła
się jedynie w oczach garstki zainteresowanych rolą wojskowych
medyków.
– Miło byłoby studiować u Irjaha – przyznał Kitaj. – Wiem, że
kadeci Juna mogą dowolnie wybierać przydziały, ale Irjah mógłby
mnie wysłać do Dwójki.
– Do dywizji Prowincji Szczura? – Rin zmarszczyła nos. – Po co ci
to?
– To nasz wywiad wojskowy. – Kitaj wzruszył ramionami. – A ja
wszystko bym dał, żeby się dostać do wywiadu.
O studiach u Juna Rin nie mogła myśleć, wciąż więc miała
nadzieję, że przyjmie ją Irjah. Zdawała sobie jednak sprawę, iż
mistrz nie kiwnie palcem, o ile sama nie dowiedzie, że znajomość
tajników strategii może podeprzeć wprawą w sztukach walki.
Strateg nieumiejący się bić nie miał prawa stanąć w szeregach
milicji. Jak mogłaby sporządzać sensowne plany bitew, nigdy nie
widząc rzeczywistego pola walki? Nie mając pojęcia, czym
prawdziwa walka jest?
Z punktu widzenia Rin kluczowy stał się więc turniej.
Okazało się przy tym, że dla kadetów zawody były najbardziej
wyczekiwanym wydarzeniem roku akademickiego. Wdawali się
w zaciekłe dyskusje na temat ewentualnego zwycięzcy, tego, kto
nakopie komu – niespecjalnie przy tym ukrywając swoje szacunki
przed studentami pierwszego roku. W związku z tym dość szybko
rozeszły się plotki o najczęściej obstawianych kandydatach.
Większość zakładów szła na sinegardczyków. Venka i Han byli
w oczach kadetów pewnymi uczestnikami półfinałów. Nohai,
potężny chłopak pochodzący z rybackiej wyspy w Prowincji Węża,
wydawał się mieć zapewniony ćwierćfinał. Również Kitaj miał
swoich zwolenników, aczkolwiek w znacznej mierze zawdzięczał to
demonstrowanemu podczas sparingów talentowi do uników. Jego
przeciwnicy zwykle popadali we frustrację i po kwadransie
bezradnego wymachiwania pięściami zaczynali popełniać błędy.
Co dziwne, pewna część kadetów postawiła spore pieniądze na
Rin. Odkąd po uczelni rozeszła się wieść o jej prywatnych lekcjach u
Jianga, starsi koledzy zaczęli się nią interesować w stopniu wręcz
nieprzyzwoitym. Pomagał również fakt, że w pozostałych
przedmiotach szła łeb w łeb z Kitajem.
Niekwestionowanym faworytem był jednak ktoś inny – Nezha.
– Jun powiada, że to jego najlepszy uczeń od czasów Altana. – Kitaj
przypuścił brutalny atak na swój posiłek. – Nachwalić się go nie
może. Trzeba było widzieć, jak wczoraj załatwił Nohaia. Ten chłopak
jest niebezpieczny dla otoczenia.
Nezha, na początku roku śliczne, smukłe dziecię, obrósł
absurdalną masą mięśni. Idiotycznie długie włosy ściął i nosił
obecnie krótką, żołnierską fryzurę. Podobnie jak Altan.
W przeciwieństwie do kolegów z roku już teraz wyglądał, jakby
mundur milicji zdjął tylko na chwilę.
Zdobył sobie również opinię człowieka, który najpierw bije,
a myśli dopiero potem. W trakcie semestru zranił ośmiu partnerów,
a przydarzające się podczas jego walk „nieszczęśliwe wypadki” były
stopniowo coraz bardziej poważne. Naturalnie jednak Jun nie ukarał
Nezhy ani razu – w każdym razie nie tak surowo, jak powinien. Bo
niby dlaczego sprawy tak przyziemne jak zasady miałyby się tyczyć
dziedzica możnowładcy Smoka?

W miarę jak widmo egzaminów majaczyło bliżej i bliżej, narastała


panująca w bibliotece przytłaczająca cisza. Między półkami niosły
się jedynie odgłosy wściekłego pocierania pędzelkami o pergamin.
Pierwszoroczniacy zawzięcie starali się zawrzeć w pamięci materiał
z całego roku. Większość uczących się razem grup zdążyła się już
rozpaść, wszelka pomoc udzielona koledze mogła poskutkować
niższą pozycją w ostatecznym rankingu.
Tylko Kitaj, który nie musiał się uczyć, wspierał Rin. Zapewne dla
zabicia nudy.
– Osiemnasty mandat Sunziego. – Chłopak nie zerknął nawet do
tekstu. Całość „Zasad wojny” zapamiętał już po pierwszej lekturze.
Rin byłaby gotowa zabić za taki talent.
Zmrużyła oczy w skupieniu. Zdawała sobie sprawę, że wygląda
dość głupio, lecz znów dawały się jej we znaki zawroty głowy,
a przymykanie oczu stanowiło jedyną skuteczną metodę ich
opanowania. Było jej jednocześnie za zimno i zbyt gorąco. Nie spała
już od trzech dni. Myślała tylko o tym, by walnąć się na posłanie, ale
godzina wkuwania warta była o wiele więcej niż godzina snu.
– To nie ten o siedmiu powodach namysłu... Zaraz, a może? Nie,
dobra mam: „Zawsze dostosowuj plany do warunków”?
– To mandat siedemnasty. – Kitaj pokręcił głową.
Rin zaklęła na cały głos i przycisnęła pięści do czoła.
– Zawsze się zastanawiałem, jak dajecie sobie radę – powiedział
chłopak. – Wiesz, wy, którzy musicie uczyć się na pamięć. Wasze
życie musi być naprawdę trudne.
– Za moment cię zamorduję. Tym oto pędzelkiem – burknęła Rin.
– Sunzi cały dodatek poświęcił powodom, dla których skuteczna
broń nie powinna być miękko zakończona. Czyżbyś pominęła
aneksy?
– Cicho tam! – warknęła siedząca przy sąsiednim biurku Venka.
Kitaj pochylił głowę, by nie mogła go widzieć, i rzucił Rin szeroki
uśmiech.
– Drobna podpowiedź – szepnął. – Menda w świątyni.
Rin zgrzytnęła zębami, z całych sił zacisnęła powieki. Ach!
Oczywiście!
– „Wojna jest sztuką zwodzenia”.
Przygotowując się do turnieju, wszyscy studenci pierwszego roku
wzięli sobie osiemnasty mandat Sunziego głęboko do serca. Przestali
w wolnym czasie ćwiczyć w ogólnodostępnych salach. Wszyscy,
którzy wynieśli z domu rodowe sztuki walki, z dnia na dzień
przestali się tym chełpić. Nawet Nezha zaniechał swoich
wieczornych pokazów.
– Co roku to samo – stwierdził Raban. – Prawdę mówiąc, trochę to
głupie. Zachowujecie się, jakbyście w waszym wieku mogli mieć
prawdziwe tajemnice.
Głupie czy nie, studenci naprawdę wariowali. O ukrywanie asa
w rękawie podejrzewano każdego; wszyscy, którzy nie
zademonstrowali dotąd swojego rodowego stylu, słyszeli, że
z rozmysłem trzymają je w sekrecie.
Pewnej nocy Niang szepnęła konfidencjonalnie Rin, że Kitaj jest
w rzeczywistości dziedzicem z dawna zapomnianego stylu pięści
północnego wiatru, sztuki pozwalającej pozbawiać przeciwników
czucia za sprawą dotknięcia kilku konkretnych punktów.
– Cóż, sam przyłożyłem rękę do tej plotki – przyznał Kitaj, kiedy
Rin zapytała go wprost. – Sunzi nazwałby to wojną psychologiczną.
– Sunzi nazwałby to pieprzeniem w bambus – prychnęła.
Pierwszoroczniacy mieli zakaz trenowania w porze
przeznaczonej na sen, więc okres przygotowań przeobraził się
w konkurs na opracowanie najbardziej kreatywnej metody
przechytrzania mistrzów. Kadeci z kolei, co dość naturalne, ze
zdwojoną werwą patrolowali teren po zmroku, by przyłapać
wymykających się z kwater studentów. Nohai przysięgał, że w jednej
z męskich sypialń znalazł tabelę z zasadami punktacji tych łowów.
– Oni się tym setnie bawią – mruknęła Rin.
– Pewnie, że się bawią – odparł Kitaj. – Zawsze przyjemnie
popatrzeć, jak ktoś inny cierpi to samo, co cierpiałeś ty. Za rok to my
będziemy dręczyć narybek.
Dowodząc niesłychanych braków w sferze empatii, kadeci
wykorzystywali obawy młodszych kolegów na wszelkie możliwe
sposoby. Stworzyli między innymi kwitnący rynek tak zwanych
„pomocy naukowych”. Rin parsknęła śmiechem, kiedy Niang
przyniosła pewnego wieczora coś, co zareklamowano jej jako
stuletni kawałek wierzbowej kory.
– To imbir – zachichotała, ważąc w dłoni pomarszczony korzeń. –
Ale wiesz? Z herbatą smakuje całkiem dobrze.
– Skąd wiesz? – W oczach Niang pojawiło się przerażenie. – Dałam
za to całe dwadzieścia miedziaków!
– W domu uprawialiśmy imbir w ogrodzie – powiedziała Rin. –
Wystarczy taki korzeń wysuszyć na słońcu, a starzy mężczyźni
chętnie go kupią jako środek na męskość. Działanie ma żadne, ale
jak sobie dziadek łyknie, od razu lepiej się czuje. Sprzedawaliśmy też
mąkę pszenną, którą nazywaliśmy sproszkowanym rogiem
nosorożca. Założę się, że kadeci też mają mąkę na sprzedaż.
Venka, która jak zauważyła Rin kilka nocy wcześniej, ukrywała
pod poduszką fiolkę z białym proszkiem, zakaszlała i odwróciła
wzrok.
Kadeci sprzedawali również informacje.
Większość handlowała fałszywymi odpowiedziami; część
zachwalała listy pytań, które wyglądały na prawdopodobne, lecz nie
mogły uzyskać wiarygodności do pierwszego dnia prób. Najgorsi
byli jednak ci kadeci, którzy pod sprzedawców tylko się podszywali,
by wyłowić potencjalnych oszustów.
Menda, chłopak z Prowincji Konia, umówił się na spotkanie
z pewnym kadetem w świątyni na czwartym poziomie. Miał
nadzieję nabyć listę pytań egzaminacyjnych Jimy. Rin nie miała
pojęcia, skąd kadet o tym wiedział, lecz o ustalonej godzinie w tej
właśnie świątyni medytowała Jima.
Następnego dnia Menda nie stawił się na śniadaniu.
W trakcie posiłków panowało milczenie i ogólna rezerwa. Nie
było studenta, który nie jadłby z nosem w książce. Jeżeli już ktoś
poważył się na próbę zagajenia rozmowy, koleżeństwo z miejsca go
uciszało. Krótko mówiąc, pierwszoroczniacy popadli w zbiorową
przedegzaminacyjną depresję.
– Zdarza mi się pomyśleć, że jest tak źle, jak w czasie masakry
Speer – rzucił promiennie Kitaj. – Ale potem zawsze sobie myślę: nie.
Nic nie może być równie koszmarne jak zagłada całej rasy! No ale,
fakt faktem, dobrze też nie jest.
– Kitaj, zamknij się, ładnie cię proszę.
Rin nie zarzuciła samotnych treningów w ogrodzie. Jiang nadal się
nie pojawiał, ale to akurat wcale jej nie przeszkadzało – zwłaszcza że
mistrzom nie było wolno przygotowywać studentów do turnieju.
Z drugiej strony, Rin miała mocne podejrzenia, że Nezha wciąż
pobiera nauki u Juna.
Pewnego dnia gdy podeszła do furtki, doleciał ją z ogrodu szmer
kroków. Ktoś był w środku.
W pierwszej chwili ucieszyła się na spotkanie z Jiangiem, lecz
kiedy zajrzała przez kratę, zobaczyła smukłą, poruszającą się
z gracją postać o granatowoczarnych włosach.
Zaskoczony umysł dopiero za moment podsunął jej
wytłumaczenie zjawiska.
Napatoczyła się na Altana. Przeszkodziła Altanowi Trengsinowi
w treningu.
Chłopak ćwiczył, wymachując trójzębem... Nie – wróć, on nie
wymachiwał... Trzymał broń delikatnie, wręcz pieszczotliwie,
i prowadził w powietrzu tak leciutko i swobodnie, jak młoda
dziewczyna bawiąca się wstążką. Trójząb był dla Altana zarazem
przedłużeniem ramienia i partnerką do tańca.
Powinna była odwrócić się i odejść, znaleźć sobie inne miejsce na
ćwiczenia. Górę jednak wzięła ciekawość. Nie potrafiła oderwać
wzroku. Z dystansu Altan był niebywale pięknym mężczyzną.
Oglądany z bliska, hipnotyzował.
Na odgłos kroków odwrócił się, zauważył ją i znieruchomiał.
– Przepraszam bardzo – wydukała Rin. – Nie wiedziałam, że ktoś...
– Przecież to ogród dla wszystkich – odparł niezobowiązująco. –
Nie musisz z mojego powodu odchodzić.
Głos Altana brzmiał poważniej, niż sobie wyobrażała. W myślach
słyszała ton ostry i gardłowy, pasujący do brutalnych ciosów, jakie
zadawał partnerom na ringu. W rzeczywistości mówił zaskakująco
melodyjnie, miękko i zarazem głęboko.
Źrenice miał dziwnie zwężone. W dodatku – Rin stwierdziła
w duchu, że może to być gra świateł – w tej chwili oczy Speeryty nie
wydawały się czerwone. Sprawiały wrażenie orzechowych,
podobnych jej własnym.
– Nigdy tego układu nie widziałam – rzuciła ni w pięć, ni
w dziewięć.
Altan uniósł brew i natychmiast pożałowała, że w ogóle otworzyła
usta. Po co się odzywała? Po jakie licho w ogóle istniała? Poczuła
przemożną ochotę, by rozsypać się w pył i dać unieść wiatrowi.
Tymczasem na twarzy Altana wcale nie pojawiła się irytacja,
a tylko zdziwienie.
– Cóż, wystarczy odpowiednio długo trenować z Jiangiem. Dzięki
niemu można poznać wiele tajemnic. – Wsparł ciężar ciała na nodze
zakrocznej i płynnym ruchem obrócił tułów i ramiona o sto
osiemdziesiąt stopni.
Policzki Rin zapłonęły. Poczuła się okropnie niezdarna i rozdęta,
jakby niepotrzebnie zabierała przestrzeń, która w naturalny sposób
należała do Altana, choć chłopak stał przecież dobre kilkanaście stóp
dalej.
– Mistrz Jiang nie wspominał, że ktoś poza mną lubi tu zaglądać.
– Jiang chętnie zapomina. O wielu sprawach. – Altan przechylił
głowę na bok. – Skoro się tobą zainteresował, musisz być
nieprzeciętną studentką.
Czy w jego głosie zabrzmiała nuta goryczy, czy Rin tylko sobie ją
wyobraziła? Nagle przypomniała sobie, że Jiang odmówił przyjęcia
Altana tuż po tym, jak Speeryta zgłosił chęć studiowania u niego
tradycji. Ciekawe, co się stało? Ciekawe, czy on to jeszcze przeżywa?
Ciekawe, czy swoją banalną wzmianką o Jiangu wytrąciła go
z równowagi?
– Ukradłam z biblioteki taką książkę... – wyszeptała. – Chyba
uznał, że to zabawne.
Po co? Po co nadal mówiła? I dlaczego Altan jeszcze nie odszedł?
– Oho, buntowniczka! – Kącik ust chłopaka wygiął się ku górze,
tworząc nieprzyzwoicie atrakcyjny uśmieszek, przez który serce Rin
zgubiło właściwy rytm.
Spłonęła rumieńcem, lecz kadet po prostu odwrócił się
i dokończył układ.
– Ćwicz. Mną się nie przejmuj – rzucił.
– Nie. Bo ja... właśnie... Przyszłam pomyśleć. Ale skoro ty tu
jesteś...
– Przepraszam. Mogę się zmyć.
– Nie! Skąd! Nie trzeba – paplała bez ładu i składu. – Chciałam
akurat... Znaczy ten... To ja może... Cześć!
Odwróciła się i w te pędy uciekła z ogrodu. Altan nie powiedział
nic więcej.
Gdy tylko Rin zatrzasnęła za sobą furtkę, ukryła twarz w dłoniach
i żałośnie jęknęła.

– Czy na wojnie jest miejsce dla potulności? – zapytał Irjah. Było to


siódme pytanie, jakie od niego usłyszała.
Rin miała świetną passę. Z zasady żaden z mistrzów nie zadawał
więcej niż siedem pytań. Wiedziała, że jeśli odpowie poprawnie, zda
egzamin celująco. Co więcej, znała odpowiedź – wynikała
bezpośrednio z dwudziestego drugiego mandatu Sunziego.
Zadarła lekko głowę i odpowiedziała głośno i wyraźnie:
– Tak, lecz jedynym jej celem jest zwieść przeciwnika. Sunzi pisze,
że jeśli za wroga mamy gwałtownego człowieka, powinno się go za
wszelką cenę rozdrażnić. Należy markować własną słabość, by się
rozzuchwalił. Wytrawny taktyk igra z przeciwnikiem jak kot
bawiący się z myszą. Najpierw udaje słabość i rozleniwienie,
a potem skacze.
Wszyscy siedmioro mistrzowie zanotowali coś na leżących przed
nimi zwojach. Rin zakołysała się nieznacznie na pięcie. Czekała na
ciąg dalszy.
– Dobrze. Nie mam więcej pytań. – Irjah pokiwał głową i skinął
dłonią na kolegę. – Mistrzu Yim?
Yim odsunął powoli krzesło od stołu i wstał. Sprawdził coś
w zapiskach, po czym zerknął na Rin ponad oprawkami okularów.
– Co pozwoliło nam zwyciężyć w drugiej wojnie makowej?
Rin mocno zassała powietrze. Na to pytanie nie była
przygotowana. Wydawało się zbyt proste, by ktokolwiek się o nie
pokusił. Yim zadał je już na pierwszych zajęciach, a odpowiedź
pociągała za sobą logiczną sprzeczność. Jak można było pytać
o przyczyny zwycięstwa, skoro to nie Nikan wyszło z tej wojny
zwycięsko. Wygrała Republika Hesperii, a cesarstwo jedynie
doszlusowało do grona sygnatariuszy traktatu dzięki dobrej woli
obcokrajowców.
W pierwszej chwili chciała odpowiedzieć wprost, lecz doszła do
wniosku, że odrobina oryginalności nie będzie od rzeczy. Miała tylko
jedno podejście, a chciała zrobić na mistrzach jak najlepsze
wrażenie.
– Zwyciężyliśmy dlatego, że poddaliśmy Speer – rzuciła.
Irjah poderwał głowę znad pergaminu.
Yim uniósł brwi.
– Chciałaś, jak mniemam, powiedzieć „straciliśmy”?
– Nie. Chciałam powiedzieć, że zapadła wówczas strategiczna
decyzja, by poświęcić wyspę w celu nakłonienia parlamentu
Hesperii do uchwalenia wniosku o interwencji. Moim zdaniem
sinegardzkie dowództwo wiedziało o planowanym ataku na Speer,
lecz nikt nie ostrzegł mieszkańców.
– Byłem na Speer osobiście – wtrącił Jun. – Jako historiografia
twoje tezy są w najlepszym wypadku śmieszne, w najgorszym
oszczercze.
– Nie, nie było tam mistrza. – Rin nie zdołała się powstrzymać.
– Słucham? – rzucił zdumiony Jun.
W tym momencie spoglądała na nią z uwagą cała siódemka
mistrzów. Dziewczyna zbyt późno przypomniała sobie, że Irjah za tą
koncepcją nie przepadał. A Jun jej nie znosił.
Niemniej mistrzowie chętnie nagradzali odwagę i kreatywność.
Rin rozważyła w duchu za i przeciw. Gdyby teraz się wycofała,
uznaliby to za świadectwo niepewności. Skoro już zaczęła kopać
sobie grób, mogła równie dobrze dokończyć. Zaczerpnęła głęboki
oddech.
– Mistrz nie mógł być na Speer. Zapoznałam się z raportami.
W noc ataku na wyspę nie było tam ani jednego żołnierza milicji.
Nasze pierwsze oddziały dotarły na miejsce dopiero po wschodzie
słońca, kiedy siły Federacji zdążyły się już wycofać. A wtedy nie żył
już ani jeden Speeryta.
Policzki Juna przybrały barwę przejrzałej śliwki.
– Śmiesz oskarżać...
– Dziewczyna nikogo o nic nie oskarża – wtrącił rozleniwionym
głosem Jiang. Były to jego pierwsze słowa od początku egzaminu.
Wzięta z zaskoczenia Rin rzuciła na niego okiem, lecz Jiang drapał
się zawzięcie po uchu i wcale na nią nie patrzył.
– Próbowała po prostu w miarę inteligentnie odpowiedzieć na
głupie pytanie – dodał. – I wiesz co, Yim? Ta sztuczka trochę już się
wszystkim przejadła.
– Skoro tak. – Yim wzruszył ramionami. – Nie mam więcej pytań.
Mistrzu Jiang?
Na twarzach pozostałych członków komisji pojawiła się irytacja.
Z tego, co słyszała wcześniej Rin, obecność Jianga była wyłącznie
formalnością. Nigdy nie prowadził własnych egzaminów. Zazwyczaj
ograniczał się do nabijania z wylęknionych studentów.
Jiang spojrzał jej prosto w oczy.
Przełknęła ślinę. Oczy mistrza dosłownie ją świdrowały. Miała
wrażenie, że stała się dla niego przejrzysta niczym kałuża świeżej
deszczówki.
– Kto jest więźniem Chuluu Korikh? – zapytał.
Aż drgnęła. Nie wymienił tej nazwy przez bite cztery miesiące
szkolenia. O Chuluu Korikh nie wspominali też mistrzowie Yim
i Irjah, a nawet Yima. Sformułowanie „Chuluu Korikh” nie
figurowało na kartach żadnego słownika medycznego, nie było
odniesieniem do wiekopomnej bitwy, nie zaliczało się do grona pojęć
z dziedziny sztuki czy językoznawstwa. Mogła to być nazwa niosąca
w sobie bezmierną głębię znaczenia. Mogła to być bezsensowna
zbitka losowych dźwięków.
Albo Jiang zadał jej właśnie zagadkę, albo chciał ją uwalić.
Nie zamierzała poddać się bez walki. Nie chciała wypaść przed
Irjahem na niemotę. Jiang zadał jej pytanie, a Jiang nigdy nie
zadawał pytań podczas prób. Mistrzowie oczekiwali ciekawej
odpowiedzi; nie mogła ich rozczarować.
W jaki sposób powiedzieć „nie wiem”, by zabrzmiało najbardziej
inteligentnie?
Chuluu Korikh. Dostatecznie długo uczyła się u Jimy
staronikaryjskiego, by wiedzieć, że owe dwa słowa znaczą mniej
więcej tyle co „kamienna góra”. Ta wiedza jednak w niczym nie
poprawiała sytuacji. Ani jedno z najważniejszych więzień Nikan nie
znajdowało się w górach, skazanych przetrzymywano albo na
Pustyni Baghra, albo w lochach pałacu cesarzowej.
Poza tym Jiang nie pytał o to, czym Chuluu Korikh jest. Zapytał,
kto jest w nim uwięziony.
Jakiego rodzaju więźniów nie można było osadzić na Pustyni
Baghra? Zastanawiała się i zastanawiała, dopóki nie wymyśliła
głupiej odpowiedzi na głupie pytanie.
– Niezwykli przestępcy – zaczęła z wolna – którzy popełnili
niezwykłe zbrodnie?
Jun głośno się zaśmiał. Jima i Yim spojrzeli na Rin z konsternacją.
Jiang wzruszył ramionami, niemal niedostrzegalnie.
– Rozumiem – rzucił. – Dalszych pytań brak.

Ostatni egzamin ustny zakończył się w południe trzeciego dnia sesji.


Studenci zostali odprawieni na obiad – którego nikt nie tknął –
a potem pognano ich na rozpoczęcie turnieju.
Pierwszym wylosowanym przez Rin przeciwnikiem okazał się
Han.
Kiedy nadeszła odpowiednia pora, Rin zsunęła się po sznurowej
drabince i spojrzała ku górze. Przy barierce stali rzędem mistrzowie.
Irjah łagodnie skinął głową i ten drobny gest natchnął dziewczynę
determinacją. Jun zaplótł ramiona na piersi. Jiang wydłubywał sobie
brud spod paznokcia.
Odkąd została wyrzucona z zajęć, Rin nie pojedynkowała się
z nikim z kolegów. Nie oglądała nawet ich walk. Jak dotąd walczyła
jedynie z Jiangiem i nie miała pojęcia, jak umiejętności studentów
mają się do jego poziomu.
Wchodziła w ten turniej na oślep.
Wyprostowała ramiona i wzięła głęboki oddech. Postanowiła, że
nawet jeśli przegra, będzie przynajmniej sprawiać wrażenie
spokojnej.
Han z kolei wyglądał na mocno rozkojarzonego. Taksował całe jej
ciało i tylko od czasu do czasu zerkał w twarz, jakby była dzikim
zwierzęciem nieznanego gatunku, dysponującym nieznanymi
możliwościami.
On się boi! – zrozumiała.
Bez wątpienia słyszał pogłoski o treningach Rin z Jiangiem. Nie
wiedział, co myśleć. Nie wiedział, czego się po niej spodziewać.
Co więcej, to on był w tym starciu faworytem. Nikt się nie
spodziewał, że Rin dotrzyma Hanowi pola. Chłopak trenował pod
okiem Juna przez okrągły rok. A w dodatku urodził się
w Sinegardzie. Musiał wygrać. W przeciwnym wypadku już nigdy
nie mógłby spojrzeć w oczy osobom ze swoich kręgów.
Sunzi pisał o konieczności rozpoznania i wykorzystania słabości
przeciwnika. Słabość Hana kryła się w jego psychice. Z jego
perspektywy stawka była o wiele wyższa i przez to czuł się
niepewnie.
Dzięki temu miała szansę go pokonać.
– A ty co się tak gapisz? Dziewczyny nie widziałeś? – rzuciła.
Oblał się wściekłym rumieńcem.
Świetnie. Pojawiły się nerwy. Rin uśmiechnęła się szeroko,
obnażyła zęby.
– Farciarz z ciebie – powiedziała. – Będziesz moim pierwszym.
– Nie masz szans! – odparł Han chełpliwie. – Nie poznałaś ani
jednego stylu!
Uśmiechnęła się tylko i przyjęła czwartą pozycję wyjściową
z podręcznika Seejina. Szykując się do skoku, ugięła cofniętą nogę
i uniosła pięści, by osłonić twarz.
– Nie?
Twarz chłopaka przesłonił cień zwątpienia. Rozpoznał jej ruchy,
zrozumiał, że je wyćwiczyła i zna – tak nie miał prawa stanąć ktoś,
kto nie trenował.
Rzuciła się na niego, ledwie Sonnen dał znak. Han od samego
początku przeszedł do defensywy. Popełnił błąd. Pozwolił Rin wejść
w rytm i nie mógł już tego nadrobić. Dziewczyna przez cały czas
kontrolowała przebieg starcia. To ona atakowała, on reagował. To
ona prowadziła ich taniec, ona decydowała, czy pozwoli mu
sparować cios, ona rozstrzygała o kierunku jego uderzeń. Walczyła
skutecznie i wydajnie. Wykorzystywała posunięcia rywala przeciw
niemu, zaskakiwała i tumaniła.
Han atakował w koszmarnie przewidywalny sposób – kiedy
chybiał kopnięciem, wycofywał się i ponawiał próby, dopóki Rin nie
zmusiła go do zmiany planu. Wreszcie się odsłonił, pozwolił jej
podejść. Z całej siły uderzyła chłopaka łokciem w nos. Poczuła
w ramieniu przyjemną wibrację, usłyszała trzask. Han runął
bezwładnie na ziemię niczym marionetka, której ktoś przeciął nagle
sznurki. Rin była przekonana, że nie wyrządziła mu dużej krzywdy.
Przecież Jiang wyrżnął ją w ten sposób w nos przynajmniej ze dwa
razy. Chłopak musiał być oszołomiony, nie ranny. Na pewno był
w stanie się podnieść. A jednak leżał.
– Przerwa – zarządził Sonnen.
Rin otarła pot z czoła i zerknęła ku górze.
Wokół ringu panowała cisza. Jej koledzy mieli dokładnie takie
miny, jak pierwszego dnia zajęć – oszołomione i zachwycone. Nezha
patrzył jak ogłupiały.
Wreszcie Kitaj zaczął bić brawo. Jako jedyny.
Tego dnia stoczyła jeszcze dwie walki. Obie okazały się wariacjami
starcia z Hanem – rozpoznanie schematu, doprowadzenie
przeciwnika do stanu głębokiej konsternacji, rozstrzygający cios.
Zwyciężyła w obu pojedynkach.
W ciągu dwunastu godzin z nikogo przeistoczyła się w faworytkę.
Miesiące taszczenia na plecach głupiego wieprzka obdarzyły ją
wytrzymałością większą, niż mogli się poszczycić rówieśnicy. Długie,
pełne frustracji godziny spędzone na ćwiczeniu układów Seejina
pozwoliły opanować pracę nóg do perfekcji.
Koledzy z roku podstawy poznali od Juna. Wszyscy poruszali się
w ten sam sposób, a kiedy zaczynali się denerwować, popadali
w identyczne schematy. Rin nie. Jej największą przewagą okazała się
nieprzewidywalność. Walczyła w sposób, którego nie spodziewał się
nikt. Wytrącała ich ze strefy komfortu i dzięki temu zwyciężała.

Na koniec pierwszego dnia Rin wraz z sześciorgiem innych


studentów, między innymi z Nezhą i Venką, awansowała
niepokonana do rundy eliminacyjnej. Kitaj zakończył turę ze
stosunkiem dwóch zwycięstw do jednej porażki, lecz awansował ze
względu na swoją znakomitą technikę.
Ćwierćfinały zaplanowano na drugi dzień turnieju. Sonnen
rozrysował drabinkę par i wywiesił zwój do powszechnego wglądu
przed główną salą. Pierwszy pojedynek miały stoczyć Rin i Venka.
Venka trenowała sztuki walki od lat i było to widać już na
pierwszy rzut oka. Jej styl opierał się na błyskawicznych atakach
i gładkiej, płynnej pracy nóg. Biła się z dziką zajadłością. Jej technika
pozwalała wyprowadzać ciosy mierzone co do cala, w dodatku
podporządkowane nieskazitelnemu rytmowi. Była równie szybka
jak Rin, może nawet szybsza. Jedyną przewagą, na jaką mogła liczyć
Rin, było to, że Venka nigdy nie walczyła kontuzjowana.
– Stoczyła w życiu mnóstwo ćwiczebnych pojedynków –
powiedział Kitaj. – Ale od początku wszyscy robią wszystko, by jej
nie trafić. Każdy w ostatniej chwili powstrzymuje pięść. Nawet
Nezha. Idę o zakład, że prywatni instruktorzy w dzieciństwie też jej
nie uderzali. Gdyby ktokolwiek zadał jej prawdziwy ból, wyleciałby
od razu z roboty. Albo trafił do aresztu.
– Żartujesz sobie, prawda? – zdumiała się Rin.
– Wiem jedno, ja Venki nigdy nie uderzyłem.
Rin wbiła zaciśniętą pięść w otwartą dłoń.
– W takim razie nauczę ją czegoś o życiu.
Mimo wszystko zranienie Venki nie było zadaniem prostym. Rin
udało się zadać celny cios już w pierwszej części walki raczej dzięki
szczęśliwemu trafowi niż umiejętnościom. Venka nie doceniła
szybkości rywalki i po nieudanym lewym sierpowym zbyt opieszale
podniosła gardę. Rin wykorzystała szansę i grzmotnęła dziewczynę
na odlew, prosto w nos.
Kość pękła z wyraźnie słyszalnym chrzęstem.
Venka odskoczyła. Poderwała dłoń do twarzy i zacisnęła ją na
szybko puchnącym nosie. Zerknęła na splamione krwią palce i z
powrotem na Rin. Zadrgały jej wargi. Policzki oblekły się trupią
bladością.
– Co tam? Jakiś problem? – rzuciła Rin.
Spojrzenie Venki płonęło żądzą mordu.
– W ogóle nie powinnaś tu studiować – wycedziła.
– Tak? Poskarż się swojemu noskowi – odparła Rin.
Venka wpadła w szał. Urokliwie złośliwy uśmieszek zniknął już na
dobre, włosy miała w nieładzie, twarz ociekała krwią, toczyła
dzikim i rozbieganym wzrokiem. Bliska całkowitej utraty
samokontroli wypadła z rytmu. Rozwścieczona spróbowała zadać
jeszcze kilka ciosów, lecz chwilę potem Rin trafiła ją w głowę
mocnym kopnięciem z obrotu. Venka runęła na bok
i znieruchomiała na ziemi. Pierś dziewczyny unosiła się i opadała
w żywym rytmie. Rin nie wiedziała, czy to skutek płaczu, czy
zwykłego wyczerpania.
Zresztą ani trochę jej to nie obchodziło.
Kiedy wygramoliła się z ringu na górę, klaskało najwyżej kilkoro
widzów. Większość od początku kibicowała Vence. To Venka miała
przejść do finału.
To Rin również nie obchodziło. Zdążyła przywyknąć.
I to nie Venkę chciała pokonać najbardziej.

Nezha tymczasem wspinał się po swojej gałęzi turniejowej drabinki


z bezlitosną skutecznością. Wszystkie jego walki odbywały się na
drugim ringu, jednocześnie z pojedynkami Rin. I wszystkie
dobiegały końca wcześniej. Dziewczyna ani razu nie zobaczyła go
w akcji. Oglądała jedynie jego wyciąganych na noszach
przeciwników.
Jedynym spośród ścierających się z Nezhą studentów, który
uniknął poważniejszych obrażeń, był Kitaj. Wytrwał całe półtorej
minuty, a potem poddał walkę. W pewnym momencie gruchnęła
plotka, iż Nezha zostanie zdyskwalifikowany za umyślne
okaleczanie rywali, lecz Rin nie była tak naiwna, by chwycić się tej
nadziei. Wszyscy mistrzowie chcieli ujrzeć dziedzica rodu Yin
w finale. Wydawało się, że nawet gdyby Nezha kogoś zabił, obyłoby
się bez poważniejszych reperkusji. A z pewnością jako pierwszy
przymknąłby oko Jun.
Nie było więc wielkim zaskoczeniem, iż to Rin i Nezha wyszli
zwycięsko z półfinałowych pojedynków. Finał odłożono do pory po
kolacji, by mogli go obejrzeć również wszyscy zainteresowani
kadeci.
Nezha ulotnił się mniej więcej w połowie wieczornego posiłku.
Prawdopodobnie wymknął się na prywatną sesję treningową
z Junem. Rin wahała się nawet, czy nie zgłosić tego sędziom, lecz
doszła do wniosku, że gdyby rywal został zdyskwalifikowany,
zwycięstwo nie miałoby właściwego smaku. Chciała doprowadzić
sprawę do końca osobiście.
Jedzenie dziobała od niechcenia. Rozumiała, że będzie jej
potrzebna energia, lecz sama myśl o przełknięciu choć kęsa
wywoływała silne mdłości.
W pewnej chwili podczas przerwy przy jej stole pojawił się Raban.
Był cały zlany potem, jakby przybiegł z któregoś z niższych
poziomów uczelni.
Pomyślała, że chce jej pogratulować dotarcia do finału, usłyszała
jednak coś zupełnie innego:
– Powinnaś się poddać.
– Nie kpij – rzuciła w odpowiedzi. – Przecież wygram.
– Rin, posłuchaj... Nie widziałaś ani jednej walki Nezhy.
– Tylko dlatego, że byłam odrobinę zajęta własnymi.
– Mówię poważnie. Nie masz pojęcia, do czego jest zdolny.
Oglądałem jego przeciwników w lecznicy. Nohai... – Głęboko
poruszone oczy Rabana zasnuła troska. – Nie są pewni, czy jeszcze
będzie kiedyś chodzić. Nezha zmiażdżył mu rzepkę.
– Ale to, zdaje się, problem Nohaia, prawda? – Rin nie miała
ochoty słuchać o przewagach Nezhy. I tak mdliło ją na potęgę.
Wiedziała, że ma szansę zwyciężyć, tylko jeśli sama będzie
przekonana, że rywala można pokonać.
– W dodatku wszyscy wiedzą, jak bardzo Nezha cię nienawidzi. –
Raban nie rezygnował. – Może zrobić z ciebie kalekę.
– To zwykły dzieciuch – prychnęła Rin z udawaną pewnością
siebie.
– Sama jesteś dzieciuch! – uniósł się Raban. – Nie wiem, co sobie
myślisz, ale Nezha ma nad tobą przewagę. Dokładnie sześć cali
wzrostu i dwadzieścia funtów mięśni przewagi. I naprawdę chce cię
zabić, przysięgam.
– Ma słabości – rzuciła uparcie. W końcu jakieś musiał mieć.
Prawda?
– Rin, czy to takie ważne? Czy ten turniej naprawdę ma dla ciebie
aż takie znaczenie? – zapytał. – Przecież na tym etapie nikt cię już
nie usunie. Przyjmie cię każdy mistrz z uczelni. Po co ci to
zwycięstwo?
Miał rację. Na tym etapie Irjah nie wahałby się już ani chwili,
mogła zostać jego kadetką bez najmniejszego problemu. Zyskała
sobie w akademii pewne, niezagrożone miejsce. Jednak nie chodziło
już o mistrzów i studia, teraz chodziło o dumę. O poczucie siły.
Gdyby uległa i poddała się dziedzicowi Smoka, wykorzystywałby to
przeciw Rin do końca studiów. Nie... raczej do końca życia.
– Chcę zwyciężyć, bo mogę – odparła. – I dlatego, że taki był
przekonany, że zdoła się mnie pozbyć. I jeszcze dlatego, że chcę
zmasakrować tę jego głupią mordę.

Kiedy Rin i Nezha schodzili do ringu, w piwnicy panowało


milczenie. Atmosfera była aż zawiesista od wyczekiwania
i perwersyjnego pragnienia widoku cudzej krwi. Nastąpił
kulminacyjny moment trwającej od wielu miesięcy nienawistnej
rywalizacji. Wszyscy chcieli zobaczyć rozstrzygające starcie.
Jun i Irjah przywołali na twarze wystudiowane, obojętne miny.
Nie zdradzali żadnej emocji. Jiang nie przyszedł.
Nezha i Rin pozdrowili się krótkimi ukłonami. Nawet na mgnienie
nie spuszczali z siebie wzroku. Zaraz potem odskoczyli oboje do tyłu.
Nezha świdrował dziewczynę intensywnym spojrzeniem.
Absolutne skupienie zmieniło jego oczy w wąziutkie szparki.
Skoncentrowany zacisnął wargi. Zrezygnował z uśmieszków
i złośliwych wyzwisk. Nie szczerzył nawet zębów.
Rin nagle zdała sobie sprawę, że przeciwnik traktuje ją poważnie.
Jak równą sobie.
Z jakiegoś powodu ta świadomość wywołała falę gorącej dumy.
Mierzyli się wzrokiem, w tej chwili walka szła o to, kto pierwszy go
odwróci.
– Zaczynajcie – rzucił Sonnen.
Rin skoczyła na Nezhę bez chwili wahania. Jej prawa noga
świsnęła w powietrzu raz i drugi, zmuszając przeciwnika do
wycofania.
Kitaj całą swoją przerwę obiadową poświęcił na układanie
z dziewczyną strategii. Wiedziała, że Nezha potrafi uderzać
oszałamiająco szybko. Wystarczyło pozwolić, by wpadł we właściwy
rytm i nabrał rozpędu, a nie przestawał, dopóki rywal nie leżał na
ringu obezwładniony lub martwy.
Dlatego właśnie musiała zyskać przewagę już na samym wstępie.
Musiała utrzymywać przeciwnika w stałej defensywie, ponieważ
w przeciwnym wypadku czekała ją pewna porażka.
Kłopot polegał na tym, że Nezha był straszliwie silny. Jego mięśnie
nie były może tak potężne jak muskulatura Kobina, czy nawet
Kureel, lecz poruszał się tak precyzyjnie, iż ta różnica nie miała
znaczenia. Kanalizował ki z obłędną wręcz dokładnością. Zbierał
energię w sobie, a potem uwalniał, przekazując ją jak najmniejszej
powierzchni, by zmaksymalizować impet ciosu.
Inaczej niż Venka, Nezha umiał pogodzić się z błędami i walczyć
dalej. Rin trafiła go raz i drugi. Przyjął uderzenia i odpowiedział
pięknym za nadobne. Zabolało. Naprawdę zabolało.
Upłynęły dwie minuty. Rin wytrwała dłużej niż którykolwiek
z wcześniejszych konkurentów Nezhy i jedna rzecz stała się dla niej
jasna. Nie był niepokonany. Stosowane przez chłopaka techniki,
które dawniej wydawały się jej tak niewiarygodnie trudne, dzisiaj
były przejrzyste i możliwe do skontrowania.
Kiedy Nezha kopał, robił to ruchem szerokim i oczywistym jak
szarża odyńca. W jego stopach zawierała się potężna siła, lecz mogła
eksplodować jedynie, kiedy trafiał.
A Rin robiła wszystko, by nie trafiał.
Nie mogła pozwolić, by ją okaleczył. Nie chciała jednak walczyć po
to tylko, by przetrwać. Stanęła w tym ringu, by wygrać.
Wybuchający smok, przyczajony tygrys, przedłużony żuraw.
Wykorzystywała jeden motyw z „Igraszek” Seejina za drugim.
W razie potrzeby łączyła je ze sobą, a wyćwiczone w trakcie
niezliczonych treningów ruchy składały się ze sobą w zapamiętane
układy.
Jeśli jednak Nezha był zaskoczony prezentowanym przez Rin
stylem, to nie dał tego po sobie poznać. Nadal walczył spokojnie,
w skupieniu. Atakował metodycznie i z wprawą.
Minęły już cztery minuty. Rin czuła, że jej płuca gonią ostatkiem
sił, starając się wpompować do umęczonego organizmu jak
największą ilość tlenu. Wiedziała jednak, że skoro sama jest
wycieńczona, zmęczony musi być i Nezha.
– Zmęczony wpada czasem w desperację – zauważył kiedyś Kitaj.
– A zdesperowany Nezha jest najbardziej niebezpieczny.
Nezha powoli popadał w desperację.
Nie gospodarował już ki tak skrupulatnie jak dotąd. Posyłał
w stronę Rin cios za ciosem. Nie przejmował się regułami
zabraniającymi okaleczania rywali. Gdyby zdołał powalić Rin na
ziemię, po prostu by ją zabił.
Wymierzył niskie kopnięcie, celując w wewnętrzną stronę jej
kolan. Rin podjęła ryzykowną decyzję i pozwoliła mu trafić,
jednocześnie odginając ciało do tyłu, by Nezha uznał, że straciła
równowagę. Podskoczył natychmiast, zamajaczył nad nią jak cień.
Dziewczyna wsparła się barkami o podłoże i kopnęła obunóż ku
górze.
Trafiła bezpośrednio w splot słoneczny, włożyła w ten cios więcej
siły niż we wszystkie poprzednie – dosłownie poczuła, jak powietrze
opuszcza płuca rywala. Odbiła się i poderwała z ziemi, po czym ze
zdumieniem stwierdziła, że Nezha wciąż się zatacza i krąży po
ringu, próbując gwałtownymi haustami złapać oddech.
Rzuciła się naprzód i zadała dziki cios pięścią prosto w głowę.
Padł.
Poruszeni widzowie zaczęli szemrać.
Rin okrążyła leżącego Nezhę powolnym krokiem. Miała nadzieję,
że już nie wstanie, choć wiedziała, że podniesie się na pewno.
Korciło ją, by to zakończyć. Mogła trzasnąć go piętą w potylicę. Lecz
mistrzowie wysoko cenili honor. Gdyby zaatakowała leżącego,
wyrzuciliby ją z akademii bez zastanowienia. I nieważne, że gdyby
podobnego uczynku dopuścił się Nezha, nikt by nawet nie uniósł
brwi.
Po chwili Nezha uniósł drżącą dłoń i klepnął nią o piach. Podparł
się i przesunął w przód. Czoło chłopaka spływało krwią, szkarłatne
krople zalewały oczy. Strzepnął je mrugnięciem i podniósł na nią
zimny wzrok.
Jego spojrzenie łaknęło krwi i mordu.
– Kontynuujcie – rzucił Sonnen.
Rin raz jeszcze ostrożnie okrążyła przeciwnika. Nezha przykucnął
niczym zwierzę, jak raniony wilk podnoszący się z ziemi.
Kiedy zadała kolejne uderzenie, chwycił ją za ramię i przyciągnął.
Na moment dziewczynie zabrakło tchu. Przejechał jej paznokciami
po twarzy, od czoła po obojczyk.
Wyszarpnęła się i wycofała rakiem, nie przestając krążyć. Pod
lewym okiem i na szyi czuła nieprzyjemne pieczenie. Nezha upuścił
jej krwi.
– Uważaj, co robisz, Yin! – zawołał ostrzegawczo Sonnen.
Zignorowali go oboje. Jakby przestrogi cokolwiek tu znaczyły,
pomyślała Rin.
Nezha skoczył na nią i pociągnęła go ze sobą na ziemię. Zaczęli się
tarzać w pyle, próbowali przygwoździć jedno drugie. Bez skutku.
Rywal zasypał Rin gradem ciosów. Bił pięściami na oślep, niemal
chaotycznie, byle w stronę jej twarzy.
Pierwszego uderzenia zdołała uniknąć. Nezha błyskawicznie
odwrócił kierunek ruchu ramienia i trafił ją na odlew, aż się
zachłysnęła. Natychmiast straciła czucie w dolnej połowie twarzy.
Spoliczkował ją!
Spoliczkował!!!
Z kopniakami była pogodzona. Uderzenie kantem dłoni potrafiła
przyjąć. Ale ten policzek... Kryła się w nim agresywna intymność,
wyraźna nuta poczucia wyższości.
Coś w Rin pękło.
Nie mogła zaczerpnąć tchu. Na skraju pola widzenia zatańczyły jej
mroczki – najpierw czarne, chwilę potem szkarłatne. Rozgorzała
w niej straszliwa furia, gniew spopielający wszystkie inne myśli.
Zemsty łaknęła w tej chwili jak powietrza. Chciała, by Nezha
cierpiał. Pragnęła go ukarać.
Zgięła palce niczym szpony i uderzyła. Uwolnił ją i odskoczył, lecz
poszła za nim, zdwajając siłę zaciekłych ataków. Nie dorównywała
mu jednak szybkością. Zrewanżował się i postawiła blok zbyt wolno.
Dostała w udo, dostała w ramię, lecz jej ciało nawet tych ciosów nie
zarejestrowało. Ból stał się listem odłożonym do przeczytania na
potem.
Nie, ból stał się przepisem na zwycięstwo.
Uderzył ją w twarz. Raz, drugi. Trzeci. Bił ją jak psa, a Rin wciąż
walczyła.
– Co z tobą? – zasyczał.
Właściwe pytanie brzmiało: co z nim? A z nim był już strach.
Widziała go, tańczył w oczach rywala.
Nezha przyparł Rin do ściany ringu, zacisnął dłonie na jej szyi,
lecz ona złapała go za ramiona i ostrym ruchem wbiła mu kolano
w klatkę piersiową. Poprawiła, uderzając łokciem w tył głowy.
Zaświszczał i padł twarzą na ziemię. Rzuciła się za nim i trzasnęła go
łokciem w krzyż. Nezha zakrzyknął z bólu i wygiął plecy.
Rin przydepnęła jego lewe ramię do podłoża, a na kark naparła
prawym łokciem. Szarpnął się, więc trzasnęła go pięścią w potylicę
i zaczęła z całej siły trzeć twarzą chłopaka o piach, dopóki nie stało
się jasne, że już nie wstanie.
– Dosyć! – zadysponował Sonnen, lecz ledwie go słyszała. Krew
rytmicznie pulsowała w jej uszach, narastający szum przypominał
łoskot wojennych bębnów. Świat widziała jak przez czerwony filtr,
przepuszczający jedynie sylwetki wrogów, cele.
Chwyciła Nezhę za włosy, poderwała jego głowę i raz jeszcze
wbiła jego twarz w podłoże.
– Dość!!! – Dłonie Sonnena otoczyły szyję Rin, pohamowały,
ściągnęły przemocą z bezwładnego ciała.
Oderwała się gwałtownie i odeszła rozchwianym krokiem w bok.
Płonęła, czuła się jak trawiona gorączką. Zatoczyła się, powróciły
zawroty głowy. Żar ogarniał ją całą, przepełniał do rozpuku; musiała
się go pozbyć, rozproszyć, zmusić, by się przeniósł gdzie indziej.
W przeciwnym razie czekała ją śmierć, była tego pewna. Mogła się
jednak tego ognia pozbyć w jeden tylko sposób: przekazując go
innym ciałom.
Gdzieś głęboko, w ostatnim nietkniętym zakamarku racjonalnej
części umysłu Rin coś przeraźliwie wrzasnęło.
Kiedy wspięła się po drabince i stanęła na skraju ringu, Raban
spróbował wziąć ją za rękę.
– Rin, co się...
Odtrąciła wyciągniętą dłoń.
– Z drogi – wydyszała. – Z drogi!
Mistrzowie nie posłuchali. Stłoczyli się wokół Rin, otoczyli ją
gwarem podniesionych głosów – chaosem unoszących się rąk,
poruszających się warg. Ich bliskość dusiła. Dziewczyna miała
wrażenie, że gdyby tylko krzyknęła, zniszczyłaby ich bez reszty.
Chciała ich zniszczyć, zdezintegrować, lecz pragnienie to wciąż
powstrzymywała niknąca rozumna część jej duszy. Część, która
kazała Rin przeciskać się do wyjścia.
Cudownym zrządzeniem losu ustąpili. Przebiła się przez ciżbę
kadetów i wskoczyła na schody. Pognała na górę, pokonała całą
długość sali i wypadła na chłodne nocne powietrze. Zaczerpnęła
głęboki wdech.
Za mało. Nadal stała w płomieniach.
Ignorując rozlegające się za plecami nawoływania mistrzów,
zerwała się do biegu.

Jianga znalazła już w pierwszym miejscu, do którego zajrzała.


Zastała go w ogrodzie. Siedział ze skrzyżowanymi nogami
i zamkniętymi oczyma, nieruchomy jak kamień, który służył mu za
poduszkę.
Wpadła przez furtkę jak opętana i by nie upaść, chwyciła się
słupka. Cały świat wirował. Wszystko zalała czerwień: czerwieniały
drzewa, czerwieniał żwir, a przede wszystkim czerwony był Jiang.
Gorzał przed nią niczym pochodnia.
Słysząc brzęk furtki, otworzył oczy.
– Rin?
Zapomniała, jak się mówi. Tańczące w niej języki płomieni
wyciągnęły się ku Jiangowi, wyczuły jego obecność, jak ogień
wyczuwa chrust, zapragnęły go pochłonąć.
Nabrała przekonania, że jeżeli go nie zabije, rozpadnie się na
kawałki, eksploduje.
Rzuciła się do ataku. Mistrz zerwał się z kamienia, uniknął
wyciągniętych rąk Rin i powalił ją energicznym rzutem.
Wylądowała na plecach. Przycisnął ją do ziemi.
– Jesteś rozpalona – stwierdził zdumionym tonem.
– Pomóż mi – jęknęła. – Pomóż.
Pochylił się i ujął jej głowę między dłonie.
– Spójrz na mnie.
Posłuchała, choć z olbrzymim wysiłkiem. Twarz mistrza falowała.
– Na Wielkiego Żółwia – mruknął pod nosem i wypuścił ją.
Źrenice Jianga uciekły w głąb czaszki, z ust popłynął strumień
nieartykułowanych dźwięków, sylab, które nie przypominały żadnej
znanej Rin mowy.
Po chwili otworzył oczy i przyłożył dziewczynie dłoń do czoła.
Jego ręka mroziła niczym lód. Palący ziąb wniknął jej do czaszki,
skąd rozszedł się po całym ciele, wypełniał te same miejsca,
w których kilka chwil temu szalały płomienie; pożar ustawał, żyły
stygły. Rin czuła się, jakby wrzucono ją do balii z zimną wodą.
Wiła się na ziemi, sapała i jęczała w głębokim szoku, dygotała,
czując, jak ogień opuszcza jej krew.
A potem wszystko zamarło.

Pierwszym, co zobaczyła po odzyskaniu przytomności, była twarz


Jianga. Miał na sobie wymiętą szatę. Pod jego oczyma widniały
ciemne półksiężyce, jakby nie spał już od wielu dni. Jak długo była
nieprzytomna? Czy czuwał przy niej przez cały ten czas?
Uniosła głowę. Leżała na kozetce w lecznicy, lecz – na ile potrafiła
stwierdzić – ciało miała wolne od ran.
– Jak się czujesz? – spytał mistrz cicho.
– Posiniaczona, ale nic więcej. – Usiadła ostrożnie i skrzywiła się.
Miała wrażenie, że ktoś napchał jej do ust bawełny. Zakaszlała,
chwyciła się za gardło. – Co się stało? – Zmarszczyła czoło.
Jiang podał Rin kubek wody, który czekał w pogotowiu obok
posłania. Przyjęła go z wdzięcznością. Woda cudownie miękko
zwilżyła wysuszony przełyk.
– Moje gratulacje – rzucił mistrz. – Zostałaś tegoroczną mistrzynią
akademii. – W jego tonie nie było nawet cienia uznania.
Również Rin nie poczuła uniesienia, choć zapewne powinna. Nie
potrafiła się nawet rozkoszować pokonaniem Nezhy. Nie czuła się
ani trochę dumna – była wystraszona i niepewna.
– Co ja narobiłam? – wyszeptała.
– Zetknęłaś się z czymś, na co nie jesteś gotowa – odparł Jiang.
Dopiero w tej chwili w jego głosie pojawiły się emocje. – Nie
powinienem był cię uczyć „Igraszek pięciu zwierząt”. Od teraz
będziesz stałym zagrożeniem dla siebie samej i wszystkich dokoła.
– Nie, jeśli mi pomożesz – zauważyła. – Nie, jeśli będziesz mnie
uczyć.
– Wydawało mi się, że chcesz być po prostu dobrym żołnierzem.
– Bo chcę – przyznała.
Jeszcze bardziej pragnęła jednak mocy. Mocy i siły.
Nie miała pojęcia, co zaszło na ringu; byłaby idiotką, gdyby jej to
nie przeraziło, a jednak nigdy w życiu nie czuła się równie potężna
jak wtedy. W ringu czuła, że jest w stanie pokonać każdego.
I każdego zabić.
Pragnęła tę moc odzyskać. Pragnęła tego, czego Jiang mógł ją
nauczyć.
– Wtedy... w ogrodzie... zachowałam się niewdzięcznie – zaczęła,
zwracając uwagę na dobór słów. Przyjmując zbyt służalczą postawę,
mogła Jianga odstręczyć. Jeżeli z kolei nie przeprosiłaby choć
słowem, mógł uznać, że od ostatniej rozmowy niczego się nie
nauczyła. – Byłam bezmyślna. Wybacz.
Pełna obaw spojrzała mistrzowi w oczy, wypatrywała chłodu
i dystansu, który znaczyłby, że straciła go na dobre.
Wyraz twarzy Jianga nie złagodniał nawet o ton, z drugiej strony
wciąż przy niej siedział. Nie wstał i nie wyszedł.
– Nie przepraszaj. To moja wina. Nie byłem świadomy, jak bardzo
przypominasz Altana.
Na wzmiankę o Altanie drgnęła.
– Wiesz, że zwyciężył w turnieju swojego roku – podjął
bezbarwnym głosem Jiang. – W finale walczył z Tobim. Jak
w przypadku twoim i Nezhy, oni również się nie znosili. Altan
Tobiego wręcz nienawidził. W pierwszym tygodniu studiów Tobi
kilka razy zażartował na temat Speer i Altan nigdy mu tego nie
przebaczył. Ale nie zachował się jak ty; nie wadził się z Tobim przez
okrągły rok, nie podskubywał go jak dziobiąca kwoka. Altan zacisnął
zęby i ukrył gniew pod maską obojętności. Nosił go w sobie do dnia,
kiedy na oczach widowni, w której skład wchodziło sześciu
możnowładców i sama cesarzowa, zademonstrował moc tak
potężną, że powstrzymać go zdołaliśmy dopiero wspólnie z Junem
i Sonnenem. Kiedy dym opadł, Tobi był w bardzo ciężkim stanie.
Enro nie spała przez bite pięć dni, by utrzymać go przy życiu.
– Ja taka nie jestem – odparła. W końcu nie pobiła Nezhy aż tak
dotkliwie. Chyba? W sumie nie pamiętała, w trakcie walki była
otumaniona wściekłością. – Nie jestem... Nie jestem jak Altan.
– Jesteś dokładnie taka jak on. – Jiang pokręcił głową. – Zbyt
lekkomyślna. Uwielbiasz żywić urazy, hodujesz w sobie gniew,
a potem pozwalasz mu wybuchać. Zbyt swobodnie traktujesz to,
czego się uczysz. Szkoląc cię, popełniłbym błąd.
Rin zmarkotniała. Przestraszyła się nagle, że postrada zmysły;
posmakowała tej hipnotycznej, narkotycznej mocy przez krótki
moment i to miało być tyle? Już? Po herbacie?
– Czy to dlatego cofnąłeś słowo i nie przyjąłeś Altana? – zapytała. –
Dlaczego właściwie nie chciałeś go uczyć?
– Nie cofnąłem słowa! – Obrzucił ją zdziwionym spojrzeniem. – Ja
wręcz nalegałem, by go oddali pod moją opiekę. Altan jest Speerytą,
co oznacza, że ma spore predyspozycje do wybuchów wściekłości
i skłonność do szerzenia chaosu. Było dla mnie jasne, że tylko ja
jeden jestem w stanie mu pomóc.
– Ale słyszałam od kadetów, że...
– Kadeci gówno wiedzą – syknął Jiang. – Poprosiłem Jimę, by
pozwoliła mi go szkolić, ale w sprawę wtrąciła się cesarzowa. Znała
bojową wartość Speerytów, była tak podekscytowana... Ba, koniec
końców interes narodowy jest ważniejszy niż zdrowie psychiczne
jednego młodego chłopca. Skierowali go na naukę do Irjaha i ostrzyli
jego gniew niczym klingę miecza. Nikt za to nie uczył go, jak nad
nim panować. Sama zresztą widziałaś Altana w ringu. Wiesz, jaki
jest. – Nachylił się ku niej. – Ale ty... O tobie cesarzowa nie ma
pojęcia. – W tej chwili szeptał już bardziej do siebie niż do Rin. –
Jeszcze nie jesteś bezpieczna, ale będziesz... Nikt się nie wtrąci, nie
tym razem...
Wpatrywała się w oblicze mistrza, starała się nie mieć złudzeń.
– Czy to znaczy, że...
Wstał z krzesła.
– Przyjmę cię. Zostaniesz moją kadetką. Mam nadzieję, że nie
przyjdzie mi tego żałować.
Podał jej rękę. Złapała ją i mocno uścisnęła.

Z pięćdziesięciu studentów przyjętych do akademii z początkiem


roku zainteresowanie wykładowców wzbudziło trzydzieści pięć
osób. Mistrzowie przesłali zwoje z nazwiskami do biura w głównym
budynku, gdzie mieli odebrać je świeżo upieczeni kadeci.
Studenci, którzy nie otrzymali wezwania, zostali poproszeni
o zwrot mundurów i jak najszybsze wszczęcie przygotowań do
wyjazdu. Większość znalazła po jednym liście. Niang, ku swej
wielkiej radości, wraz z dwójką innych zainteresowanych została
przyjęta na medycynę. Nezha i Venka zdecydowali się zgłębiać
tajniki walki.
Kitaj, przekonany, że wszelkie szanse stracił, poddając się
w pojedynku z Nezhą, rwał sobie włosy z głowy przez całą drogę do
biura. Rwał je tak zaciekle, iż Rin zaczęła się obawiać, że kolega
skończy łysy jak kolano.
– Głupi byłem – marudził. – Zachowałem się jak tchórz. Przez
dwadzieścia lat nikt na tym turnieju nie poddał walki, o ile nie został
ranny. Kto zechce uczyć takiego kadeta?
Aż do turnieju spodziewał się zaproszeń od Jimy, Juna i Irjaha.
Okazało się, że czeka na niego tylko jeden zwój.
Rozwinął pergamin i uśmiechnął się szeroko.
– Ha! Irjah uznał, że rezygnacja z dalszej walki stanowiła genialny
manewr! Będę studiować strategię!
Siedząca za biurkiem kobieta wręczyła Rin dwa listy. Nie musiała
ich otwierać, by wiedzieć, że nadawcami są Irjah i Jiang. Mogła
wybierać między strategią i tradycją.
Wybrała tradycję.
Z
okazji Festiwalu Lata studenci akademii otrzymali cztery dni
wolnego. Nauka miała się rozpocząć zaraz po ich powrocie.
Większość uznała świąteczny okres za znakomitą okazję na
odwiedziny u rodzin. Rin jednak nie zdążyłaby dojechać aż do
Tikany, wcale zresztą nie chciała. Planowała spędzić ferie na uczelni,
lecz pewnego dnia Kitaj zaprosił ją do swojej rezydencji.
– Chyba że nie chcesz – dodał nerwowo. – Wiesz, jeżeli masz jakieś
inne plany...
– Nie mam żadnych planów – odparła. – Bardzo chętnie.
Następnego ranka przygotowała się do wyprawy do miasta. Cała
procedura wraz z pakowaniem nie trwała długo – Rin nie mogła się
pochwalić pokaźnym dobytkiem.
Starannie złożyła i wsunęła do starej torby podróżnej dwie
uczelniane bluzy. Miała nadzieję, że Kitaj nie obrazi się, widząc ją na
festiwalu w szkolnym stroju. Innych ubrań po prostu nie miała;
przywiezione z południa szmaty wyrzuciła przy pierwszej okazji.
– Sprowadzę rykszę – zaproponowała, gdy spotkali się pod bramą
akademii.
– Po co nam ryksza? – W oczach Kitaja pojawiła się konsternacja.
– A jak inaczej chcesz dotrzeć na miejsce? – Rin ściągnęła czoło.
Kitaj otworzył usta, lecz w tej samej chwili przed uczelnię zajechał
wielki konny powóz.
Z kozła zeskoczył zażywny mężczyzna, odziany w zdobny,
szkarłatno-złocisty strój, i zgiął się przed Kitajem w głębokim
ukłonie.
– Dzień dobry, paniczu Chen – powiedział, po czym przeniósł
spojrzenie na Rin. Kilka razy zamrugał, jakby zastanawiał się, czy
i jej nie powinien się pokłonić, aż wreszcie skinął zdawkowo głową.
– Dzięki, Merchi. – Kitaj przekazał słudze bagaże i pomógł Rin
wsiąść. – Wygodnie?
– Bardzo.
Z okien powozu roztaczał się widok na niemal całe zagnieżdżone
w dolinie miasto: strzeliste sylwetki pagód dzielnicy
administracyjnej wybijały się ponad cienką powłokę mgły, pod którą
majaczyły wtulone w stoki białe domy mieszkalne, zwieńczone
siodłowymi, rudymi dachami. Kręte, wyłożone kamiennymi płytami
aleje wiły się w kierunku centrum. Siedząca w półmroku pojazdu
Rin czuła się starannie zabezpieczona przed brudem stołecznych
ulic. Czuła się czysta. Po raz pierwszy od dnia przyjazdu do
Sinegardu odniosła wrażenie, że jest u siebie. Oparła się wygodnie
o ściankę i pozwoliła sobie na chwilę rozkoszy – ciepły letni wietrzyk
przyjemnie owiewał jej twarz. Już od bardzo dawna nie miała okazji
porządnie wypocząć.
– O tym, co cię spotkało, bardziej szczegółowo porozmawiamy,
kiedy już wrócisz – zapowiedział Jiang. – Trzeba ci jednak wiedzieć,
że twój umysł przeszedł bardzo poważną traumę. Najlepszym
lekarstwem, jakie możesz sobie w tej chwili zafundować, jest
odpoczynek. Pozwól umysłowi zaleczyć rany.
Kitaj wykazał się niemałym taktem i o nic nie pytał. Rin była mu
za to bardzo wdzięczna.
Merchi prowadził powóz pewnie i szybko. Zjechali z przełęczy
i wtoczyli się na główną arterię Sinegardu. Godzinę później skręcili
w lewo, w izolowaną ulicę prowadzącą do Nefrytowej Dzielnicy.
Przed rokiem, kiedy dziewczyna przybyła do stolicy
z nauczycielem Feyrikiem, jechali przez okolice zamieszkane przez
przedstawicieli klas pracujących, gdzie na każdym rogu otwierały
podwoje tanie karczmy i jaskinie hazardu. Trasa prowadząca do
sklepiku wdowy Maung wiodła przez najgłośniejsze, najbrudniejsze
i najbardziej cuchnące części miasta. Wszystkie dzielnice Sinegardu,
jakie Rin miała okazje dotąd oglądać, w zasadzie niewiele różniły się
od Tikany – może tym tylko, iż na ulicach stolicy panował jeszcze
większy ścisk i jazgot.
Teraz, oglądając świat z perspektywy powozu rodu Chen,
dziewczyna zobaczyła, jak wspaniały może być Sinegard. Ulice
Nefrytowej Dzielnicy wyłożone były świeżym brukiem, tak
połyskliwym, jakby został tego ranka dokładnie wyszorowany. Tutaj
próżno było szukać drewnianych chałupin czy miejsc, w których
mieszkańcy opróżniali nocniki. Nie widziała gderliwych gospodyń,
sprzedających pierożki i bułki na parze wprost z rozstawionych na
ulicy rusztów, kobiet zbyt ubogich, by mogły sobie pozwolić na piece
z prawdziwego zdarzenia.
Nigdzie nie było żebraków.
Wszechobecny bezruch wydał się Rin niepokojący. W Tikany
nieustannie wrzało życie – włóczędzy zbierali rupiecie, które
planowali odnowić i spieniężyć; przesiadujący na progach
staruszkowie palili lub grali w madżonga; dzieciaki
w odsłaniających gołe tyłki sweterkach dreptały uliczkami,
prowadząc za sobą przygarbionych dziadków, gotowych w każdej
chwili ruszyć malcom na pomoc.
Tutaj tego nie było. Nefrytowa Dzielnica składała się z eleganckich
barierek i otoczonych murami ogrodów. Jeśli nie liczyć ich powozu,
ulice były zupełnie puste.
Merchi zatrzymał konia przed bramą rozległej rezydencji. Wrota
rozchyliły się dostojnie, odsłaniając cztery długie prostokątne
budynki rozmieszczone na planie kwadratu, pośrodku którego
wznosił się olbrzymi ogrodowy pawilon. W ich stronę natychmiast
ruszyło galopem kilka piesków – maleńkich białych stworzonek
o łapkach równie nieskazitelnie czystych jak kamienne płyty alejek,
po których przebierały.
Kitaj krzyknął, wysiadł z powodu i przyklęknął.
Rozkoszne psiaki obskoczyły go w jednej chwili, zapamiętale
merdając ogonkami.
– Ten tutaj to Smoczy Cesarz. – Połaskotał zwierzę pod brodą. –
Wszystkie nazwaliśmy na cześć wielkich władców.
– Więc który jest Czerwonym Cesarzem? – zaciekawiła się Rin.
– Ten, który zaraz obsika ci stopę. Lepiej się odsuń.
Gosposią Chenów okazała się niejaka Lan – niska, pulchna
kobiecina o obsypanej piegami i cienkiej jak pergamin skórze. Głos
miała sympatyczny i dziewczęcy, co ostro kontrastowało
z pokrywającymi jej twarz zmarszczkami. Mówiła z tak silnym
sinegardzkim akcentem, że nawet mimo kilkumiesięcznego
osłuchania w kontaktach z wdową Maung Rin rozumiała ją jedynie
z najwyższym trudem.
– Na co macie ochotę? Ugotuję, cokolwiek sobie zamarzycie. Znam
tradycje kulinarne wszystkich dwunastu prowincji. Tylko nie
wybierajcie nic z Prowincji Małpy. Za ostre tam robią. A ostre
niezdrowe. Aha, nie przyrządzę wam też cuchnącego tofu. Poza tym
ogranicza mnie jedynie dostępność składników na targu, ale ze
składu importowego mogę zamówić praktycznie wszystko. Więc?
Jakieś ulubione specjały? Homar? A może pieczone kasztany?
Powiedzcie tylko co, a zabieram się do roboty.
Rin, nawykła do akademickiej diety składającej się przede
wszystkim z mało wyrafinowanej brei, nie miała pojęcia, co
odpowiedzieć. Jak miała wyjaśnić, że brak jej znajomości
kulinarnego repertuaru, jakiej, zdaje się, oczekiwała Lan? W Tikany
Fangowie najchętniej spożywali potrawę o wielce mówiącej nazwie
„co ino”, która powstawała ze zmieszanych, znalezionych w kuchni
resztek dań z poprzednich dni – zwykle makaronu sojowego
i kawałków smażonego jajka.
– Ja poproszę o zupę siedmiu skarbów – oświadczył Kitaj, przez co
Rin, która nie miała pojęcia, cóż to takiego, stropiła się jeszcze
bardziej. – A do niej lwi czerep.
– Co? – Dziewczyna aż potrząsnęła głową.
– Och, poczekaj. Sama zobaczysz – odparł wesoło.
– Wiesz co? Daj spokój z tą miną. Nie rób z siebie oszołomionej
chłopki – zasugerował Kitaj, gdy Lan ustawiła przed nimi kolejno:
pieczone przepiórki, przepiórcze jaja, zupę z płetwy rekina
serwowaną w żółwiowej muszli i wieprzowe flaczki. – Przecież to
zwyczajne jedzenie.
Nie do końca miał rację. „Zwyczajne jedzenie” oznaczało ryż na
wodzie. Może z kilkoma skrawkami warzyw. A jeśli się komuś
poszczęściło, także kawałek ryby, wieprzowiny czy kurczaka. Na tym
stole nic nie było zwyczajne.
Zupa siedmiu skarbów okazała się przepysznie słodkim
kulinarnym dziełem, opartym na ryżowym wywarze z czerwonymi
daktylami, glazurowanymi miodem kasztanami, nasionami lotosu
i czterema innymi składnikami, których Rin nie zdołała
zidentyfikować. Lwi czerep, co Rin stwierdziła z pewną dozą ulgi,
nie był prawdziwą zwierzęcą głową, a kulą mięsa gotowanego
z mąką, serwowaną na paskach białego tofu.
– Kitaj, ale ja jestem oszołomioną chłopką – odparła,
bezskutecznie próbując chwycić pałeczkami przepiórcze jajo.
Ostatecznie dała za wygraną i pomogła sobie palcami. – Ty tak
właśnie jadasz? Zawsze?
– Człowiek się przyzwyczaja. – Na twarzy chłopaka wykwitł
rumieniec. – Pierwszy tydzień w akademii był dla mnie koszmarem.
To, czym nas tam karmią, jest po prostu straszne.
Trudno było nie poczuć zawiści. Prywatna łaźnia Kitaja była
większa od pokoiku, w którym Rin gnieździła się w Tikany
z Kesegim. Biblioteka jego rodowej rezydencji mogła konkurować
z księgozbiorem ich uczelni. Wszystko, co posiadał, mógł bez kłopotu
wymienić; jeżeli ubłocił sobie buty, po prostu je wyrzucał. Kiedy
rozdarł koszulę, dostawał nową – co w jego przypadku oznaczało nie
tylko świeżą, lecz i nowo uszytą, dostosowaną do jego wymiarów.
Kitaj spędził dzieciństwo w otoczeniu wygód i luksusów, nie
musiał robić nic poza studiowaniem do keju. Egzamin i wstąpienie
do akademii stanowiły dla niego przyjemną odmianę; potwierdzenie
tego, o czym przez całe życie wiedział, iż jest mu przeznaczone.
– Gdzie jest twój ojciec? – zapytała Rin. Ojciec chłopaka był
ministrem obrony i służył bezpośrednio cesarzowej. W głębi ducha
czuła ulgę, że przynajmniej na razie nie musi prowadzić z nim
dystyngowanej konwersacji. Już sama myśl o takiej rozmowie
mroziła ją do szpiku kości. Z drugiej strony, była tego człowieka po
prostu ciekawa.
Czy był starszą wersją Kitaja? Podobnie rozczochrany i równie
genialny, za to niezmiernie potężniejszy i bardziej wpływowy?
– Spotkania, narady – skrzywił się chłopak. – Ty o tym nie wiesz,
ale w mieście trwa alarm. Wszystkie oddziały straży miejskiej pełnią
w tym tygodniu nieprzerwaną służbę. Nikt tu nie chce kolejnego
wywołanego przez Trupę incydentu.
– Wydawało mi się, że po Trupie Czerwonej Dżonki nie ma już
śladu? – zauważyła Rin.
– Rzeczywiście niemal wszystkich zgładzono. Niemal. Całego
ruchu nie da się wybić. Gdzieś w tym mieście wciąż krążą religijni
fanatycy gotowi zamordować cesarzową. – Kitaj przeszył pałeczką
kostkę tofu. – Ojciec pozostanie w pałacu do końca parady. Gdyby
cokolwiek poszło nie tak, mógłby to przypłacić głową.
– I nie martwi się tym?
– Nie za bardzo. Piastuje swoje stanowisko już od kilkudziesięciu
lat; nic mu nie będzie. Poza tym cesarzowa świetnie zna sztuki
walki. Nie jest łatwym celem – stwierdził Kitaj, a następnie uraczył
Rin serią opowiadanych przez ojca anegdot z pałacowego życia,
opowiastek o komicznych sytuacjach związanych z cesarzową
i dwunastoma możnowładcami, o dworskich plotkach i politycznych
intrygach.
Rin słuchała jak urzeczona. Ciekawe, jak to jest dorastać ze
świadomością, że własny ojciec jest prawą ręką cesarzowej? Jak
niesamowicie wielki wpływ na życie ma przypadkowy fakt
urodzenia. Przecież w innym świecie to ona mogła wychowywać się
w pięknej rezydencji, w dowolnie wybranym momencie spełniać
każdą swoją zachciankę. W innym świecie to ona mogła urodzić się
z władzą w dłoniach.
Noc spędziła Rin w przestronnym apartamencie, oddanym do jej
wyłącznej dyspozycji. Tak długo ani tak dobrze nie spała, odkąd
pojawiła się w Sinegardzie. Wrażenie było takie, jakby po
tygodniach przesadnego wysiłku jej ciało po prostu się wyłączyło. Po
przebudzeniu czuła się już znacznie lepiej, tak lekka nie była od
wielu miesięcy.
Po pozbawionym polotu śniadaniu – ot, słodki kleik ryżowy i kilka
marynowanych gęsich jaj – Kitaj i Rin wybrali się na targ.
Dziewczyna nie postawiła stopy w centrum od przyjazdu do miasta,
od którego to czasu minął już rok. Na samodzielne zwiedzanie
stolicy nie pozwalał jej ścisły i wymagający rozkład zajęć
w akademii, a wdowa Maung mieszkała zupełnie gdzie indziej.
Targ już za pierwszym razem wydał się jej miejscem
onieśmielającym. Tego dnia, w szczytowym momencie Festiwalu
Lata, można było pomyśleć, że miasto eksplodowało. Wszędzie jak
spod ziemi wyrastały wózki ulicznych handlarzy. Alejki zostały
obstawione kramikami tak gęsto, że kupujący musieli poruszać się
między nimi gęsiego. Ale za to widoki!
Ach, te widoki! Rin podziwiała rzędy perłowych naszyjników
i nefrytowych bransolet. Stoiska uginające się pod gładkimi
kamieniami rozmiarów jaja, na których po zmoczeniu wodą
uwidaczniały się znaki pisma, a niekiedy wręcz całe poematy.
Widziała mistrzów kaligrafii zapisujących imiona klientów na
gigantycznych, przecudnej urody wachlarzach, wywijających
czarnymi od atramentu pędzelkami precyzyjnie i brawurowo
niczym szermierze.
– A to co takiego? – Przystanęła przed stojakiem obwieszonym
drewnianymi figurkami przedstawiającymi małych, tłuściutkich
chłopców. Spodnie postaci były opuszczone, wskutek czego widać
było ich penisy. Rin nie mieściło się w głowie, że ktoś sprzedaje coś
równie obscenicznego.
– Ach, moje ulubione! – rzucił Kitaj.
Zamiast tłumaczyć, sprzedawca sięgnął po imbryk i polał figurki
wodą. Zwilżona glina pociemniała, a z penisków zaczęły tryskać
strumyki, tworząc wrażenie, że chłopcy siusiają.
– Po ile są? – spytała dziewczyna ze śmiechem.
– Cztery srebrniki sztuka. Ale dla panienki okazyjnie, dwa za
siedem.
Rin pobladła. Miała jedynie sznurek cesarskich srebrników i garść
miedziaków. To wszystko, co zostało z pieniędzy, które pomógł jej
wymienić nauczyciel Feyrik. W akademii nie musiała dotąd wydać
ani grosza, a żyjąc na koszt uczelni, nie zastanawiała się nawet, jak
wysokie mogą być sinegardzkie ceny.
– Chcesz? – zapytał Kitaj.
– Nie. – Zamachała chaotycznie rękoma. – Nie trzeba. Nie
mogłabym...
W oczach chłopaka zajaśniało zrozumienie.
– Potraktuj to jako prezent. – Wręczył przekupniowi sznurek
srebrników. – Poproszę sikającą figurkę dla mojej przyjaciółki.
Drobiazgi zawsze cieszyły ją najbardziej.
– Kitaj, nie mogę.
– Przecież to prawie darmo.
– Dla mnie bardzo drogo – odparła.
Wcisnął jej figurkę do ręki.
– Jeśli usłyszę jeszcze jedno słowo o pieniądzach, za karę zostawię
cię tu samą i zabłądzisz.
Targ był tak rozległy, że Rin bała się nawet zapuszczać zbyt daleko
od wejścia. Gdyby straciła orientację w plątaninie alejek, chyba już
nigdy nie odnalazłaby drogi powrotnej. Kitaj jednak poruszał się
pewnie, ze swobodą wytrawnego bywalca, co chwila wskazując
lubiane i nielubiane sklepiki, stragany i stoiska.
Sinegard Kitaja zdawał się miastem pełnym cudów – miastem,
w którym wszystko było dostępne i w którym wszystko należało do
niego. Sinegard Kitaja nie był miastem przerażającym, ponieważ
Kitaj dysponował pieniędzmi. Kiedy się potykał, spieszyła mu na
pomoc połowa okolicznych kramarzy, pełnych nadziei na sowity
napiwek. Nawet gdyby ktoś go okradł, wróciłby po prostu do domu
i przyniósł nową pękatą sakiewkę. Posiadał swobodę pozwalającą
popełniać błędy.
Rin nie. Musiała sobie stale przypominać, że mimo niedorzecznej
szczodrości kolegi nic z tego nie należy do niej. Jej jedyna droga do
miasta wiodła przez akademię i Rin musiała na wstęp zapracować.

Wieczorem targ rozświetliły latarnie, po jednej u każdego


handlarza. Migotały niczym hordy świetlików; wszystko, czego
tknęła ich poświata, rzucało nienaturalne cienie.
– Byłaś kiedyś w teatrze cieni? – Kitaj zatrzymał się przed
wejściem wielkiego płóciennego namiotu. Przed nimi tłoczyła się już
kolejka dzieci, wstęp opłacały miedzianymi muszelkami. – Wiem, że
to dla maluchów, ale...
– Na Wielkiego Żółwia! – Rin wybałuszyła oczy. W Tikany
o teatrach cieni opowiadano bajki! Natychmiast wyłowiła z kieszeni
drobne. – Ja płacę!
Dzieciarnia wypełniała niemal wszystkie rzędy. Kitaj i Rin zajęli
miejsca z tyłu, próbując udawać, że nie są o przynajmniej pięć lat
starsi od pozostałych widzów. Przed nimi wisiała wielka jedwabna
płachta, podświetlona od tyłu miękkim, żółtawym blaskiem.
– Opowiem wam dziś historię o odrodzeniu naszego kraju...
Lalkarz siedział w ustawionej obok ekranu budce, nie widzieli
nawet jego sylwetki. Głos mężczyzny wypełnił cały namiot, był
głęboki, łagodny i dźwięczny.
– Będzie to opowieść o zbawieniu i zjednoczeniu Nikan. Opowieść
o Trójcy Doskonałych, o trojgu owianych legendą wojowników.
Światło za płachtą na mgnienie przygasło, po czym rozbłysnęło
jaskrawym szkarłatem.
– Wojownik...
Na ekranie ukazał się pierwszy cień: sylwetka człowieka
dzierżącego w dłoni ogromny miecz, niemal tak długi, jak on był
wysoki. Mężczyzna miał na sobie ciężką zbroję, z naramienników
sterczały długie kolce. Na hełmie kołysały się pióra.
– Pani Żmija...
Obok Wojownika ujrzeli zarys smukłej kobiety. Zalotnie pochyliła
głowę na bok; lewą rękę miała wygiętą, jakby skrywała coś za
plecami. Być może wachlarz. Lub sztylet.
– I Odźwierny.
Odźwierny był najdrobniejszy z trójki, przygarbiona postać
w powłóczystej szacie. U jego boku człapał spory żółw.
Szkarłatna poświata ustąpiła miejsca powracającej żółci, która
zaczęła z wolna pulsować w rytmie bijącego serca. Cienie Trójcy
Doskonałych rozrosły się i zniknęły. Zastąpił je kontur górskiego
łańcucha. Lalkarz przeszedł do głównej części opowieści:
– Sześćdziesiąt pięć lat temu w następstwie pierwszej wojny
makowej obywatele Nikan cierpieli pod jarzmem narzuconym przez
okupantów z Federacji. – Z czarnych gór podniosły się przezroczyste
wstęgi, wywołując iluzję bijącego pod niebo dymu. – Zapanował
głód. Matki sprzedawały niemowlęta za funt mięsa, za skrawek
tkaniny. Chłopi mordowali swe dzieci, nie mogąc znieść widoku ich
cierpienia. Tak, tak, to wszystko szczera prawda! Zabijali dzieci takie
jak wy! Nikaryjczycy byli pewni, że popadli w niełaskę bogów. Jakże
bowiem inaczej wytłumaczyć klęskę, którą sprowadzili im na głowy
barbarzyńcy ze wschodu?
Jedwabna płachta oblekła się chorobliwą, bladą żółcią, odcieniem
cery człowieka uzależnionego od opium. Zobaczyli szereg
klęczących wieśniaków, bijących czołami o ziemię jak w płaczu.
– Również możnowładcy nie stanowili oparcia dla swych
poddanych. Rządzący dwunastoma prowincjami, w przeszłości tak
potężni, osłabli. Zaprzątnięci zadawnionymi urazami trwonili czas
i żołnierskie życie na bratobójcze walki. Nie podejmowali prób
wspólnego wystąpienia przeciwko najeźdźcom z Mugen. Wydawali
złoto na trunki i kobiety. Oddychali makowym narkotykiem, jak my
oddychamy powietrzem. Narzucali prowincjom astronomiczne
podatki, a w zamian nie zapewniali niczego. Nie reagowali, nawet
gdy żołdacy Federacji palili poddane im wsie i gwałcili ich kobiety.
Byli bezsilni. Szarzy ludzie zaczęli się modlić o obrońców. Modlili się
o bohaterów przez dwadzieścia lat. I wreszcie bogowie ich zesłali.
W lewym dolnym narożniku ekranu ukazały się sylwetki trojga
dzieci, stojących ręka w rękę. Najwyższa była postać środkowa. Ta
po prawej miała długie, rozwiane włosy. Trzecie dziecko, stojące
nieznacznie z boku, zwrócone było przodem do skraju płachty, jakby
wpatrzone w coś niewidocznego dla pozostałej pary.
– Bogowie nie zesłali ich jednak prosto z nieba. Nie, zamiast tego
wybrali trójkę maluchów, wojennych sierot, których chłopscy
rodzice zginęli z rąk najeźdźców. Wybrali osoby najskromniejszego
pochodzenia. Osoby, których przeznaczeniem było przechadzać się
wśród bogów.
Środkowy malec zamaszystym krokiem przeszedł na środek
ekranu. Towarzysze ruszyli za nim, zachowując jednak pewien
odstęp, jakby był tam najważniejszy. Sylwetki poruszały się tak
miękko i wdzięcznie, jakby za jedwabiem uwijały się karły
w przebraniach, a nie lalki z papieru i sznurka. Rin była oczarowana
techniką lalkarza i równie głęboko pochłonięta opowieścią.
– Kiedy ich rodzinną wioskę zniszczyły płomienie, dzieci te
zawarły przymierze. Postanowiły szukać zemsty na Federacji
i wyzwolić kraj od okupanta, by już żaden młody człowiek nie
musiał tak cierpieć jak oni. Wiele lat poświęcili treningom u
mnichów ze świątyni Wudang. Wkraczając w pełnoletniość, byli już
znakomitymi wojownikami, wprawionymi w sztuce walki, i mogli
sprostać nawet dorosłym mężczyznom, szkolącym się od
dziesięcioleci. Na zakończenie pobytu wśród duchownych odbyli
wędrówkę na szczyt najwyższej góry we wszystkich dwunastu
prowincjach, na górę Tianshan.
Widzowie zobaczyli potężny wierzchołek. Zajmował niemal cały
ekran; cienie trojga bohaterów wydawały się przy nim maleńkie
niczym leśne skrzaty. W miarę jednak jak zbliżały się do celu, szczyt
malał, obniżał się stopniowo, aż wreszcie postacie zatrzymały się na
płaskim skrawku podłoża na samym czubku.
– Na Tianshan wiodą schody o siedmiu tysiącach stopni. A u ich
kresu, tak wysoko, że nie zapuszczają się tam nawet orły, wznosi się
świątynia. I z tej właśnie świątyni nasza trójka bohaterów wstąpiła
do niebios i wkroczyła do Panteonu, domostwa bogów.
Cienie zbliżyły się do bramy, całkiem podobnej do wrót
strzegących wejścia do akademii. Portal był dwukrotnie wyższy od
bohaterów, ozdobiony szczegółowymi, elegancko rzeźbionymi
sylwetkami motyli i tygrysów, a pilnował go wielki żółw, który
skłonił nisko łeb w niemym geście zaproszenia.
– Pierwszy bohater, najsilniejszy z trójki, został wezwany przez
Smoczego Pana. Bohater ten przerastał przyjaciół o głowę, miał
szerokie bary i ramiona mocarne jak pnie drzew. To jego bogowie
namaścili na przywódcę. „Jeżeli mam dowodzić armiami Nikan,
muszę posiadać potężny oręż”, powiedział, klękając u stóp Smoczego
Pana. Bóg przykazał mu wstać i obdarzył wielkim mieczem. W ten
sposób narodził się Wojownik.
Cienista sylwetka machnęła długim ostrzem, które zakreśliło
w powietrzu szeroki łuk i uderzyło w ziemię, krzesząc z niej złoto-
czerwone iskry.
– Jako drugą wezwano jedyną w trójce dziewczynę. Ominęła
Smoczego Pana, minęła też Tygrysiego Pana i Lwiego Pana. Oni
bowiem byli bóstwami wojny, a zatem bogami mężczyzn. „Jestem
kobietą”, powiedziała, „a kobiety potrzebują broni innej niż
mężowie. Miejsce kobiety nie jest w ogniu walki. Kobieta walczy,
zwodząc i uwodząc”. Klęknęła przed tronem Ślimaczej Bogini Nüwy.
Nüwa, uradowana tymi słowami, uczyniła bohaterkę zabójczą jak
żmija i czarującą niczym najbardziej hipnotyzujące węże. Tak oto
narodziła się Pani Żmija.
Spod sukienki Pani Żmii wypełzł wielki wąż i objął ją swymi
splotami, na koniec składając łeb na ramionach dziewczyny. Ten
mistrzowski popis lalkarskiego kunsztu publiczność nagrodziła
rzęsistymi oklaskami.
– Trzeci z bohaterów był pośród nich najbardziej skromny. Słaby
i chorowity, nie trenował sztuk walki tak intensywnie jak
przyjaciele. Był jednak lojalny i niezachwianie oddany bogom. Nie
poprosił o przysługę żadnego z mieszkańców Panteonu, wiedział
bowiem, iż nie jest godzien. Zamiast tego uklęknął przed pokornym
żółwiem, który przepuścił ich w bramie. „Proszę jedynie o siłę, bym
mógł bronić przyjaciół, i o odwagę, bym mógł chronić swój kraj”,
powiedział. Na co gad odrzekł: „Otrzymasz, o co prosisz, oraz jeszcze
więcej. Zdejmij z mej szyi łańcuch z kluczami. Od tego dnia po wsze
czasy będziesz Odźwiernym. Masz odtąd możliwość otwierania wrót
boskiej menażerii, w której mieszkają stworzenia wszelkiego
rodzaju, zarówno bestie piękne, jak obmierzłe potwory pokonane
przez herosów zamierzchłych epok. Są twoje, możesz im
rozkazywać wedle swej woli”.
Cień Odźwiernego uniósł powoli ramiona, z których spłynęły
rękawy szaty, a z jego pleców wyrosły sylwetki przeróżnych istot.
Smoki. Demony. Potwory. Spowiły Odźwiernego niczym czarny
całun.
– Kiedy zeszli z wierzchołka góry, mnisi, którzy uczyli ich walczyć,
zrozumieli, że bohaterowie przewyższyli umiejętnościami
najstarszego mistrza świątyni. Wieść rozeszła się po całym kraju
i adepci sztuk walki zaczęli bić pokłony cudownym zdolnościom
trojga. Trójca Doskonałych stała się powszechnie znana i poważana.
Kiedy ich imiona rozbrzmiewały już w każdej z dwunastu prowincji,
bohaterowie zaprosili wszystkich możnowładców na wielki bankiet
u podnóża góry Tianshan.
Na jedwabnej płachcie pojawił się tuzin nowych postaci. Każda
reprezentowała inną prowincję. Każda miała na głowie hełm
ozdobiony sylwetką symbolicznego stworzenia: koguta, wołu, zająca,
małpy i tak dalej.
– Możnowładcy, ludzie przepełnieni dumą, byli jak jeden mąż
wściekli, że bohaterowie zaprosili wszystkich dwunastu. Każdy
z nich był przekonany, iż z Trójcą Doskonałych spotka się sam na
sam. A ponieważ największy talent możnowładców polegał na
knuciu, natychmiast jęli planować zemstę.
Ekran zalał nieziemski, mglisty fiolet. Cienie możnowładców
kłaniały się jeden drugiemu ponad stołem, jakby zaprzątały je
nikczemne knowania.
– W połowie posiłku stwierdzili, że nie są w stanie choćby drgnąć.
Pani Żmija zaprawiła bowiem ich trunki paraliżującą trucizną,
a wino z sorgo lało się wtedy strumieniami. Gdy zawiśli już
bezradnie na oparciach siedzeń, z miejsca podniósł się Wojownik.
„Ogłaszam wszem wobec, że od dzisiaj stałem się cesarzem Nikan.
Tych, którzy mi się sprzeciwią, zgładzę osobiście i przejmę ich
ziemie. Ci jednak, którzy przysięgną stanąć po mojej stronie
i walczyć pod moim sztandarem w generalskiej glorii, zostaną
nagrodzeni pozycją i władzą. Już nigdy nie będziecie musieli bronić
swych granic przed innym możnowładcą. Już nigdy nie będziecie
toczyć sporów o dominację. Wszyscy będziecie mymi
równorzędnymi sługami, a ja zostanę największym przywódcą,
jakiego widziano od czasów Czerwonego Cesarza”.
Cień Wojownika wymierzył mieczem w niebo. Z ostrza strzeliły
błyskawice, symbol niebiańskiej aprobaty.
– Gdy możnowładcy odzyskali władzę w członkach, wszyscy co do
jednego poprzysięgli służyć Smoczemu Cesarzowi. W ten właśnie
bezkrwawy sposób Nikan zostało zjednoczone. Po raz pierwszy od
stuleci możnowładcy walczyli po tej samej stronie, po stronie Trójcy
Doskonałych. I po raz pierwszy w niedawnych dziejach całe
cesarstwo wspólnie wystąpiło przeciwko najeźdźcom z Federacji.
I wreszcie ich przegnaliśmy, a Nikan odzyskało wolność.
Powrócił zarys górzystego pejzażu. Tym razem wszędzie wznosiły
się wysokie pagody, świątynie i wioski. Widzowie ujrzeli krainę
wyzwoloną, cieszącą się boskim błogosławieństwem.
– Świętujemy dzisiaj jedność dwunastu prowincji – zakończył
lalkarz. – Świętujemy bohaterstwo Trójcy Doskonałych. I oddajemy
cześć bogom, którzy obsypali ich darami.
Dzieciaki nagrodziły przedstawienie gromkimi brawami.

Kitaj opuścił namiot ze ściągniętym czołem.


– Nie miałem pojęcia, że to taka straszna historia – przyznał
półgłosem. – Kiedy jest się małym, wydaje się, że bohaterowie
z Trójcy byli tak fantastycznie przebiegli, ale w rzeczywistości to
opowieść o truciźnie i przymusie. Jak widać w naszej polityce nic się
nie zmienia.
– Nie znam się na naszej polityce – powiedziała Rin.
– A ja i owszem. – Zrobił dziwną minę. – Ojciec mówi mi
o wszystkim, co się dzieje w pałacu. Jest dokładnie tak, jak
w opowieści lalkarza. Możnowładcy bez wytchnienia skaczą sobie
do gardeł i konkurują o uwagę cesarzowej. Żałosne.
– To znaczy?
W spojrzeniu chłopaka pojawił się niepokój.
– Kojarzysz, że możnowładcy byli w czasie wojen makowych tak
zaprzątnięci wewnętrznymi konfliktami, że pozwolili wojskom
Mugen zniszczyć kraj? Więc ojciec jest przekonany, że obecnie
mamy do czynienia z podobną sytuacją. Pamiętasz, co Yim mówił na
pierwszych zajęciach? Miał rację. Mugeńczycy nie siedzą już
spokojnie na swojej wyspie. Ojciec twierdzi, że zaatakują ponownie.
Podobno to tylko kwestia czasu. I martwi go, że możnowładcy nie
traktują tej groźby z należytą powagą.
Rozdrobnienie cesarstwa spędzało sen z powiek praktycznie
wszystkim mistrzom z akademii. Wprawdzie teoretycznie milicja
podlegała rozkazom cesarzowej, lecz dwanaście dywizji
rekrutowało żołnierzy z poszczególnych prowincji, zarządzanych
bezpośrednio przez możnowładców. A ich wzajemne stosunki nigdy
nie były zbyt dobre – aż do przybycia do Sinegardu Rin nie zdawała
sobie sprawy, jak głęboko zakorzeniona jest pogarda mieszkańców
północy do ludzi z południa.
Nie miała jednak ochoty na dyskusje o polityce. Ferie były dla niej
pierwszym od bardzo dawna okresem relaksu i nie chciała
zaprzątać sobie głowy sprawami takimi, jak jakaś zbliżająca się
wojna, której i tak żadną miarą nie mogła zapobiec. Wciąż jeszcze
przeżywała zachwycające widowisko teatru cieni i z całego serca
wolałaby, żeby Kitaj dał spokój poważniejszym kwestiom.
– Podobał mi się fragment w Panteonie – odezwała się po chwili.
– Pewnie. To jedyny zmyślony moment opowieści.
– Tak myślisz? – odparła. – Skąd wiadomo, że bohaterowie Trójcy
nie byli szamanami?
– Byli wojownikami. Adeptami sztuk walki. Politykami.
Błyskotliwymi, utalentowanymi żołnierzami. Na to zgoda, ale cała ta
gadanina o szamanizmie to już lekka przesada – skomentował Kitaj.
– Sama dobrze wiesz, jak Nikaryjczycy uwielbiają koloryzować
historie z czasów wojny.
– A skąd niby się te historie wzięły? – Rin nie rezygnowała. – Jak
na dziecinną bajeczkę, opisy mocy Trójcy Doskonałych są bardzo
konkretne. Skoro to zwykły mit, jak wytłumaczysz, że wszędzie
i zawsze brzmi tak samo? O Trójcy Doskonałych słuchałam już
w Tikany. We wszystkich prowincjach opowieść jest identyczna.
Zawsze występują w niej Odźwierny, Wojownik i Pani Żmija.
– Jakiś poeta miał przypływ weny i po prostu jego wersja chwyciła
– wzruszył ramionami Kitaj. – Nic w tym szczególnego. Łatwiej
uwierzyć w to niż w istnienie szamanów.
– Ale przecież dawniej szamani istnieli naprawdę –
zaprotestowała Rin. – Przed podbojami Czerwonego Cesarza.
– Nie ma na to rozstrzygających dowodów. To jedynie ludowe
bajania. Anegdoty.
– Skrybowie Czerwonego Cesarza spisywali skrupulatnie
wszystko, co do jednego sprowadzonego z zagranicy banana –
rzuciła Rin. – To nie były osoby skłonne do wyolbrzymiania
zdolności przeciwnika.
– Zgoda. – Kitaj rzucił jej wątpiące spojrzenie. – Ale to wcale
jeszcze nie znaczy, że Trójca składała się z szamanów. Smoczy
Cesarz nie żyje, a o Odźwiernym nikt nie słyszał już od drugiej
wojny makowej.
– Może się po prostu ukrywa? Może czeka na kolejną inwazję?
A może... Co, jeśli cike są szamanami? – Pomysł błyskawicznie
nabrał kształtu. – Może właśnie dlatego niczego na ich temat nie
wiadomo? Może to ostatnia grupa szamanów...?
– Cike to zabójcy – prychnął Kitaj. – Posługują się nożem, mieczem
i trucizną. Nie przywołują na pomoc bogów.
– Ty tak twierdzisz – odparła.
– Widzę, że lubisz historie o szamanach, co? – rzucił. – Ale, Rin, to
naprawdę tylko bajeczki.
– Skrybowie Czerwonego Cesarza nie zostawiliby po sobie
rozleglej dokumentacji na temat bajeczki.
– Czy to właśnie dlatego wybrałaś tradycję? – westchnął. – Marzy
ci się zostać szamanką? Myślisz, że nauczysz się przywołać bogów?
– Nie wierzę w bogów – przyznała Rin. – Ale wierzę w moc,
w energię. I podejrzewam, że szamani korzystali z jakiegoś źródła
energii, do którego my nie mamy dostępu, ale uważam też, że
wszystkiego można się nauczyć.
Kitaj pokręcił głową.
– Powiem ci, kim byli szamani. W pewnym okresie pojawiło się
kilku naprawdę zdolnych wojowników, i im więcej zwycięstw mieli
na koncie, tym więcej krążyło o nich opowieści. Zapewne zresztą
sami je rozgłaszali, próbując w ten sposób onieśmielić wrogów. Nie
zdziwiłbym się, gdyby te pogłoski o rzekomym szamanizmie Trójcy
Doskonałych rozpowiadała cesarzowa. Byłby to dla niej znakomity
argument w walce o władzę. A w tym momencie potrzebuje
wszelkiej możliwej pomocy. Możnowładcy zaczynają się burzyć...
Moim zdaniem od zamachu stanu dzieli nas najwyżej kilka lat. Czy
gdyby naprawdę była Panią Żmiją, nie wezwałaby gigantycznych
węży, które pomogłyby jej ujarzmić arystokrację?
Rin nie zdołała znaleźć mocnego kontrargumentu, więc nie
odezwała się słowem. Dyskusje z Kitajem zawsze w pewnym
punkcie traciły sens. Był do tego stopnia przekonany o własnej racji,
tak pewien swej encyklopedycznej wiedzy na większość tematów, że
miewał spore problemy z dostrzeganiem luk we własnym
rozumowaniu.
– Zwróciłam uwagę na zachwyt lalkarza nad zwycięstwem
w drugiej wojnie – odezwała się po chwili dziewczyna. – A przecież...
no wiesz... Speer. Rzeź. Tysiące zabitych w ciągu jednej nocy.
– Ostatecznie na widowni były dzieci – zauważył Kitaj. – Historia
o ludobójstwie byłaby dla nich troszkę zbyt ponura.
Kolejne dwa dni spędzili leniwie, korzystając z wszelkich
niedostępnych w akademii jałowych rozrywek. Grali w szachy.
Wylegiwali się w ogrodzie, bezmyślnie gapiąc się w chmury
i plotkując o kolegach i koleżankach.
– Niang jest całkiem, całkiem – stwierdził Kitaj. – Zresztą Venka
też niczego sobie.
– Venka od początku roku ma fioła na punkcie Nezhy –
powiedziała Rin. – Nawet ja to widzę.
Chłopak poruszył brwiami.
– Niektórzy to samo mogliby powiedzieć o tobie.
– Nie bądź obleśny.
– Poważnie! Ciągle o niego wypytujesz.
– Dlatego że jestem ciekawa – odparła. – Sunzi zaleca dogłębne
poznanie przeciwnika.
– Pieprzyć Sunziego. On ci się po prostu podoba.
Rin cisnęła przyjacielowi w głowę szachownicą.
Pod wpływem usilnych namów Kitaja Lan przyrządziła pikantną
potrawkę i choć danie okazało się pyszne, Rin poznała to wyjątkowe
doświadczenie, jakim jest płacz w trakcie jedzenia. Niemal cały
następny dzień przesiedziała skulona na ubikacji z palącym
odbytem.
– Myślisz, że tak właśnie czuli się Speeryci? – zaciekawił się Kitaj.
– Co, jeśli piekące rozwolnienie stanowi cenę zaprzysiężenia życia
Feniksowi?
– Feniks to bardzo mściwe bóstwo – stęknęła dziewczyna.
Skosztowali wszystkich win, jakie znaleźli w kredensie ojca Kitaja,
wskutek czego upili się cudownie, słodko i odurzająco.
– Razem z Nezhą łupiliśmy ten kredens przez prawie całe moje
dzieciństwo. O, tego spróbuj. – Podał dziewczynie niewielką
ceramiczną butelkę. – Białe, z sorgo. Pięćdziesiąt procent.
Rin przełknęła. Trunek otulił jej gardło zniewalającym
płomieniem.
– Jak płynny ogień – stwierdziła. – Zapędzone do butelki słońce.
Napój Speerytów.
Kitaj parsknął śmiechem.
– Chcesz wiedzieć, z czego to robią? – rzucił. – Znam sekretny
składnik. Mocz.
Wypluła wino.
Znowu się zaśmiał.
– Nie, nie, spokojnie. Dzisiaj korzysta się z proszku zasadowego.
Ale znam opowieść o pewnym rozgoryczonym urzędniku, który
publicznie nasikał do kadzi w jednej z gorzelni Czerwonego Cesarza.
To zapewne najbardziej fantastyczne przypadkowe odkrycie
tamtych czasów.
Rin odwróciła się na brzuch i spojrzała na chłopaka z ukosa.
– Właściwie dlaczego nie studiujesz na górze Yuelu? Powinieneś
zostać uczonym. Mędrcem. Tak wiele wiesz, znasz się praktycznie na
wszystkim.
Kitaj był w stanie wykładać dowolny przedmiot godzinami, lecz
przy tym nie wykazywał szczególnego zainteresowania zajęciami
w akademii. Próby przeszedł śpiewająco za sprawą ejdetycznej
pamięci, dzięki której nie musiał się uczyć, za to podczas turnieju,
kiedy tylko zagroziło mu realne niebezpieczeństwo, bez wahania
poddał się w walce z Nezhą. Był prawdziwym geniuszem, lecz jego
miejsce było gdzie indziej, z pewnością nie w sinegardzkiej
akademii.
– Chciałem – przyznał. – Ale widzisz, jestem jedynym synem ojca.
A on jest ministrem obrony. Jaki mogłem mieć wybór?
– Czyli jesteś jedynakiem? – spytała, bawiąc się butelką.
– Nie. – Chłopak pokręcił głową. – Mam starszą siostrę. Kinatę. I to
ona teraz uczy się na Yuelu. Studiuje geomancję czy coś takiego.
– Geomancję?
– To nauka dotycząca wyszukiwania odpowiednich miejsc pod
nowe budynki. – Kitaj machnął ręką. – Tak naprawdę czysta
estetyka. Aczkolwiek podobno geomancja ma znaczenie dla ludzi,
których największą ambicją jest poślubienie kogoś ważnego.
– Chcesz powiedzieć, że nie przeczytałeś jeszcze na ten temat
wszystkich możliwych książek?
– Czytam wyłącznie o rzeczach interesujących. – On również
ułożył się na brzuchu. – A ty? Masz rodzeństwo?
– Nie – odparła, lecz zaraz jej czoło przecięła zmarszczka. – Tak.
Sama nie wiem, dlaczego zaprzeczyłam. Mam brata. Przyszywanego.
Nazywa się Kesegi. Ma dziesięć lat. Miał. Teraz już jedenaście.
– Tęsknisz?
Rin usiadła i przyciągnęła kolana do piersi. Nie spodobało się jej
uczucie, które znienacka narodziło się w brzuchu.
– Nie. To znaczy nie wiem. Kiedy wyjeżdżałam, był jeszcze bardzo
mały. Opiekowałam się nim. Ale chyba cieszę się, że już nie muszę.
– Pisałaś do niego? – Kitaj uniósł brew.
– Nie – rzuciła i zawahała się. – Nie mam pojęcia dlaczego.
Uznałam pewnie, że Fangowie nie chcą o mnie słyszeć. Albo że lepiej
będzie, jeśli Kesegi zapomni o mnie na dobre.
Początkowo chciała napisać przynajmniej do nauczyciela Feyrika,
ale studenckie życie okazało się tak okropne, że wolała go nie
martwić. A potem, w miarę upływu czasu i w miarę jak przybywało
wyczerpującej nauki, myśli o domu stały się na tyle bolesne, że po
prostu przestała wspominać.
– Nie podobało ci się tam, co? – zapytał Kitaj.
– Nie lubię o tym mówić – mruknęła.
Nie chciała już nawet myślą wracać do Tikany. Chciała udawać, że
nigdy tam nie mieszkała. Nie, bardziej – że to miejsce po prostu nie
istnieje. Czuła, że jeśli tylko zdoła wymazać całą swoją przeszłość,
będzie mogła napisać na nowo siebie obecną. Studentkę. Uczoną.
Żołnierza.
Wszystko jedno kogo, byle nie musiała być tym, kim dawniej.

Kulminacyjnym punktem Festiwalu Lata była maszerująca przez


centrum Sinegardu parada.
Rin stawiła się na miejsce wraz z przedstawicielami rodziny Chen
– ojcem Kitaja, jego gibką jak wierzba matką, dwoma wujami, ich
małżonkami oraz starszą siostrą. Rin prawie już zapomniała, jak
ważną personą jest ojciec przyjaciela. Pamięć wróciła, kiedy ujrzała
ród w komplecie. Wszyscy odziali się w rodowe barwy – purpurę
i złoto.
Nagle Kitaj chwycił ją za łokieć.
– Nie oglądaj się w lewo. Udawaj, że ze mną rozmawiasz.
– Przecież naprawdę z tobą rozmawiam. – Dziewczyna, nie
zwlekając, obejrzała się w lewo. Spojrzała i zobaczyła Nezhę,
stojącego w grupie osób noszących srebrno-błękitne szaty. Na
plecach jego haftowanego płaszcza widniał wizerunek smoka, herb
rodu Yin.
– Och... – Czym prędzej wróciła oczyma do Kitaja. – Możemy
stanąć... o, tam?
– Pewnie, chodź.
Kiedy zaszyli się już bezpiecznie za plecami bardziej
korpulentnego z wujów Kitaja, Rin zerknęła nieznacznie ku rodzinie
Yin. Jej wzrok padł na dwa starsze sobowtóry Nezhy – mężczyznę
i kobietę. Oboje byli sporo po dwudziestce i w rażąco
niesprawiedliwy sposób atrakcyjni. Prawdę powiedziawszy, wszyscy
krewni Nezhy wyglądali, jakby dopiero co zeszli ze ściennego
malowidła – bardziej niż ludzi z krwi i kości przypominali
wyidealizowane wizje człowieczeństwa.
– Nie pojawił się jego ojciec – zauważył Kitaj. – Ciekawe...
– Bo?
– Jest możnowładcą Smoka – wyjaśnił. – Jednym z dwunastu.
– Może zachorował? – zasugerowała Rin. – A może nie cierpi
parad równie gorąco jak ty?
– Ale ja przyszedłem, prawda? – Chłopak gmerał przy rękawach. –
Wydarzenia tej rangi jak parada z okazji Festiwalu Lata po prostu
nie można opuścić. To demonstracja jedności dwunastu prowincji
cesarstwa. Pamiętam, jak któregoś roku ojciec złamał nogę dzień
przed, a mimo wszystko się pojawił. Półprzytomny od środków
przeciwbólowych. Skoro zabrakło tu głowy rodu Yin, to znaczy, że
coś się szykuje.
– Może chodzi o wstyd? – podsunęła Rin. – Mógł się wściec,
ponieważ jego dzieciak nie zwyciężył w turnieju. I teraz nie chce się
pokazać wśród ludzi?
Kitaj rzucił jej szeroki uśmiech.
W rześkim porannym powietrzu poniósł się dźwięk trąbki
sygnałowej, po którym doleciało ich wołanie sługi zapraszającego
biorące udział w paradzie osoby do zajęcia wyznaczonych miejsc.
– Słuchaj, nie jestem pewien, czy możesz... – zaczął Kitaj.
– Spokojnie, w porządku – nie pozwoliła mu dokończyć.
Oczywiście, że nie mogła się pokazać u boku rodziny Chen. Nie
była krewną Kitaja. Nie miała tu do odegrania żadnej roli.
Postanowiła oszczędzić koledze skrępowania.
– Popatrzę sobie z targu.

Po dobrej chwili poświęconej na przepychanki i pracę łokciami Rin


wyrwała się z objęć tłumu i znalazła dogodne stanowisko na
straganie z owocami, skąd mogła obserwować pochód, nie
ryzykując, że hordy przybyłych do centrum sinegardczyków
zadepczą ją na śmierć. Miała jedynie nadzieję, że kryty słomą daszek
wytrzyma. Wolała, by kupiec pozostał w błogiej nieświadomości.
Parada rozpoczęła się swoistym hołdem złożonym mieszkańcom
Niebiańskiej Menażerii, mitycznym stworzeniom, które w myśl
tradycji krążyły po świecie za czasów Czerwonego Cesarza. Między
gapiami wiły się wężowo olbrzymie smoki i lwy, unoszone na kijach
przez ukrytych pod nimi tancerzy. Do rytmu trzaskały petardy,
tworząc burzowy bez mała jazgot. Potem pojawiła się wielka,
szkarłatna kukła, podtrzymywana płonącymi tykami: Cynobrowy
Feniks z Południa.
Rin przyjrzała mu się ze szczerym zainteresowaniem. Według
podręczników historii było to bóstwo, które Speeryci czcili ponad
wszystkie inne. Naturalnie Speeryci nigdy nie czcili tak licznego
Panteonu, jaki zaludniał wierzenia Nikaryjczyków. Prawdę mówiąc,
wyspiarze wyznawali wyłącznie kult Feniksa.
Stworzenie, które pojawiło się w następnej kolejności, nie
przypominało żadnego, jakie Rin miała okazję oglądać. Miało lwi
łeb, rogi jak u jelenia i tułów jakiegoś czworonoga, być może tygrysa,
z tym że łapy kończyły się kopytami. Niesamowity stwór sunął
wśród tłumu w zupełnej ciszy, ożywiający go lalkarze nie bili
w bębny, nie zanosili pieśni, nie pobrzękiwali dzwoneczkami.
Rin długo zachodziła w głowę, co to za zwierzę, i wreszcie
przypomniała sobie zasłyszaną kiedyś w Tikany baśń. To był qilin –
najszlachetniejsze ze stąpających po świecie stworzeń. Qilin
zaszczycał swą obecnością ziemie cesarstwa jedynie wówczas, gdy
umierał wielki przywódca, i to wyłącznie w czasach, kiedy krajowi
groziło poważne niebezpieczeństwo.
Po niesamowitej bestii pojawiły się delegacje dostojnych rodów
i Rin szybko straciła zainteresowanie. Z wyjątkiem głęboko
nieszczęśliwej miny Kitaja nie było nic ciekawego w widoku długiej
kawalkady palankinów, w których kołysali się ważni ludzie
w barwach swych rodów.
Słońce przygrzewało w najlepsze. Skronie dziewczyny zrosił pot.
Zaczęła żałować, że nie zabrała niczego do picia. Ocieniła twarz
rękawem i pomyślała tęsknie o końcu parady. Po wszystkim
mogłaby poszukać Kitaja.
Wtem tłoczący się dokoła ludzie zaczęli krzyczeć pod samo niebo.
Rin drgnęła, uświadomiła sobie bowiem, kim jest osoba niesiona
w palankinie ze złocistego jedwabiu, podróżująca w asyście całego
plutonu muzykantów i gwardzistów. Oto przybyła cesarzowa.

Cesarzowa nie była skończoną pięknością.


Jej twarz nie miała idealnej symetrii. Brwi układały się we
wdzięczne łuki, lecz jedna ciemniała nieznacznie wyżej od drugiej,
co przydawało twarzy władczyni wyrazu niezmiennej pogardy.
Miała też wykrzywione usta, jeden ich kącik wyciągał się dalej ku
górze niż jego odpowiednik po drugiej stronie. A jednak, bez cienia
wątpliwości, była najpiękniejszą kobietą, jaką Rin w życiu widziała.
Nie wystarczy opisać jej włosów, czarniejszych niż sama noc
i bardziej zwiewnych od skrzydeł motyla. Nie wystarczy wspomnieć
o cerze – tak bladej i gładkiej, że nie mogła się z nią równać żadna
z mieszkanek stolicy. Ani o wargach koloru krwi, wyglądających,
jakby przed momentem rozgryzła dojrzałą wiśnię. U zwyczajnej
kobiety wszystkie te cechy uznano by za ogromne zalety. Na obliczu
cesarzowej wydawały się jednak po prostu nieuchronne i konieczne.
Nawet Venka wypadłaby przy niej bardzo mizernie.
Młodość, pomyślała Rin, wzmacnia wszystko, co piękne. Jest
swoistym filtrem potrafiącym maskować niedostatki i uwznioślić
najbardziej nawet przeciętną urodę. Lecz piękno bez młodości jest
niebezpieczne. Aby być piękną, cesarzowa nie potrzebowała
miękkiej jędrności świeżych warg, różanej czerwieni młodych
policzków, delikatności nieskażonej przez czas cery. Jej piękno raniło
głęboko, niczym kryształowe ostrze. To piękno było po prostu
nieśmiertelne.
Rin nie potrafiła potem opowiedzieć, co władczyni miała na sobie.
Nie umiała sobie przypomnieć, czy cesarzowa cokolwiek
powiedziała, czy skinęła może dłonią w stronę dziewczyny. Nie
pamiętała żadnego jej gestu czy zachowania.
W pamięć Rin wryły się jedynie te oczy – otchłanne czarne jeziora.
Oczy, które sprawiły, iż zaparło jej dech w piersiach, jak niekiedy
przy mistrzu Jiangu. Jeżeli tak czują się tonący, to Rin wcale nie
chciała powietrza, nie było jej potrzebne, dopóki mogła spoglądać
w te roziskrzone, obsydianowe studnie.
Nie odwróciła wzroku. Nie potrafiła sobie wyobrazić świata,
w którym mogłaby odwrócić wzrok.
Gdy palankin monarchini zniknął na dobre w oddali, Rin poczuła
w sercu dziwne ukłucie.
Dla tej kobiety była gotowa przeorać całe królestwa. Bez wahania
poszłaby za nią do wrót piekieł i z powrotem. Tak, to była jej
władczyni. Służyć jej było Rin przeznaczone.
F
ang Runin z Tikany, Prowincja Koguta – przedstawiła się. –
Kadetka drugiego roku.
Urzędnik przystawił tuż obok jej nazwiska stempel
z herbem akademii, po czym wręczył dziewczynie trzy identyczne
komplety czarnego stroju.
– Wybrana ścieżka?
– Tradycja – odpowiedziała Rin. – Pod kierunkiem mistrza Jianga
Zii.
– Jesteś pewna? – Urzędnik ponownie zerknął na zwój.
– Całkiem pewna – potwierdziła, jej puls nieznacznie przyspieszył.
Czyżby coś się zmieniło?
– Chwileczkę. Zaraz wracam – mruknął urzędnik i zniknął
w sąsiednim pomieszczeniu.
Rin czekała przed biurkiem, z każdą mijającą chwilą
denerwowała się bardziej. Może Jiang rzucił akademię? Wylali go?
Chyba że jakieś załamanie nerwowe? Mogli go też aresztować za
posiadanie opium poza terenem uczelni. Albo i na terenie.
Niespodziewanie Rin przypomniał się dzień, kiedy urzędnicy
egzaminacyjni próbowali ją zatrzymać za rzekome ściąganie. Czyżby
rodzina Nezhy wniosła jakąś skargę? Z zemsty za to, że z jej powodu
ich synek nie został mistrzem roku? Czy coś takiego jest w ogóle
możliwe?
W końcu powrócił urzędnik. Na jego twarzy malowała się
głupawa mina.
– Przepraszam – powiedział skruszony. – Już od tak dawna nikt
nie wybrał tradycji, że nie jesteśmy pewni, jakiego koloru dać ci
opaskę.

Koniec końców wykorzystali skrawek tkaniny pozostałej po szyciu


mundurów dla studentów pierwszego roku i otrzymała opaskę białą.
Zajęcia rozpoczęły się następnego dnia. Po spotkaniu
organizacyjnym Rin spędziła pół dnia z innymi mistrzami. Ponieważ
była jedyną osobą, która wybrała tradycję, strategię i lingwistykę
studiowała razem z kadetami Irjaha. Ku swemu przerażeniu
odkryła, że aczkolwiek nie wybrała medycyny, wszyscy drugoroczni
kadeci musieli zaliczyć prowadzony przez Enro obowiązkowy kurs
pierwszej pomocy. Historię zastąpiły wykładane przez mistrza Yima
stosunki międzynarodowe. Jun nadal nie chciał widzieć Rin na
swoich treningach, lecz pozwolono jej ćwiczyć walkę z bronią pod
nadzorem Sonnena.
Wreszcie poranne zajęcia dobiegły końca. Całą drugą część dnia
Rin miała spędzić z Jiangiem. Pobiegła schodami w stronę ogrodu.
Czas spotkać się z mistrzem. Czas usłyszeć pierwsze odpowiedzi.

– Powiedz mi, czego będziemy się tutaj uczyć – rzucił Jiang. –


Czym jest tradycja?
Rin potrząsnęła głową. W zasadzie miała nadzieję, że usłyszy to
od niego. W trakcie ferii po wielokroć próbowała zracjonalizować
swoją decyzję, uzasadnić sobie samej, dlaczego właściwie
zdecydowała się studiować tradycję. Za każdym razem kończyło się
na mglistych, okrągłych truizmach.
Rzecz sprowadzała się do intuicji. Do prawdy, którą w głębi ducha
rozumiała, lecz nie była w stanie dowieść nikomu innemu. Postawiła
na tradycję, ponieważ wiedziała, że Jiang odkrył jakieś nieznane
źródło mocy, siłę prawdziwą i zadziwiającą. Wiedziała o tym, gdyż
w trakcie turnieju sama z tego źródła zaczerpnęła. Dlatego że
pochłonął ją ogień, ponieważ zobaczyła krwawoczerwony świat,
straciła nad sobą kontrolę i ocalił ją człowiek, którego wszyscy inni
w szkole mieli za skończonego wariata.
Zerknęła przelotnie poza zasłonę i od tamtej pory ciekawość
doprowadzała ją do szału. Po prostu musiała się dowiedzieć, co
wtedy zaszło.
Z tego jednak w żadnej mierze nie wynikało, że wie, czego ma się
z nim uczyć.
– Dziwnych rzeczy – rzuciła. – Będziemy się uczyć bardzo, ale to
bardzo dziwnych rzeczy.
– Cóż za elokwencja! – Jiang wymownie uniósł brew.
– No bo nie wiem. – Wzruszyła ramionami. – Jestem tu dlatego, że
chciałam studiować u ciebie. Z powodu tego, co mnie spotkało
podczas prób. Naprawdę nie mam pojęcia, w co się pakuję.
– Ależ masz. – Jiang uniósł palec wskazujący i dotknął czoła
dziewczyny. Poczuła jego opuszkę dokładnie między oczami, w tym
samym miejscu, które wykorzystał, by ugasić szalejący w niej ogień.
– Znasz prawdę, nosisz ją w sobie, głęboko w podświadomości.
– Chciałam tylko...
– Chcesz wiedzieć, co się wydarzyło na turnieju. – Mistrz
przechylił głowę na bok. – Powiem ci, co się wydarzyło. Wezwałaś
boga i bóg odpowiedział.
Skrzywiła się. On znowu z tymi bogami? Przez całe ferie marzyła,
że wreszcie dowie się czegoś konkretnego. Myślała, że Jiang wyjaśni
jej wszystko zaraz, gdy się spotkają. Tymczasem w tej chwili czuła
się skonsternowana jak nigdy przedtem.
Zanim zdążyła zaprotestować, podniósł rękę.
– Nie wiesz jeszcze, co to wszystko znaczy. Nie wiesz, czy
kiedykolwiek zdołasz powtórzyć to, co zaszło na ringu. Wiesz
jednak, że jeżeli nie usłyszysz odpowiedzi natychmiast, głód pożre
cię bez reszty i postradasz zmysły. Zajrzałaś na drugą stronę i nie
spoczniesz, dopóki nie poznasz prawdy. Zgadłem?
– Tak.
– To, co cię spotkało, było doświadczeniem powszechnym w epoce
przed Czerwonym Cesarzem, w czasach kiedy nikaryjscy szamani
nie mieli pojęcia, co robią. Gdyby trwało dłużej, rzeczywiście byś
zwariowała. Ale jestem tu właśnie po to, by do tego nie dopuścić.
Dzięki mnie zachowasz zmysły.
Rin zastanowiła się w duchu, jak takie rzeczy może wygadywać
człowiek, który regularnie urządza sobie przechadzki po uczelni bez
jednego elementu garderoby. A ona mu zaufała. Ciekawe, co to
mówiło na jej temat?

Zrozumienie – jak większość rzeczy, które poznawała dzięki


Jiangowi – nadchodziło irytująco powoli i w bardzo niewielkich
dawkach. Jak nauczyła się jeszcze przed próbami, ulubioną metodą
pedagogiczną mistrza było najpierw robić, potem tłumaczyć. Albo
i nie tłumaczyć. Bardzo wcześnie pojęła też, że jeżeli zada
niewłaściwe pytanie, nie otrzyma upragnionej odpowiedzi.
– Fakt, że pytasz – powiadał w takich razach Jiang – świadczy
o tym, że nie jesteś gotowa na odpowiedź.
Nauczyła się więc trzymać buzię na kłódkę i robić, co kazał.
Jiang budował podstawy skrupulatnie i metodycznie, choć
z początku zadawane przez niego ćwiczenia wydawały się nużące
i pozbawione sensu. Kazał Rin przełożyć podręcznik historii na
staronikaryjski i z powrotem. Zmusił ją, by spędziła mroźne,
jesienne popołudnie w kucki nad strumieniem, z którego wyławiała
gołymi rękoma płotki. Zażądał, by prace domowe odrabiała,
posługując się wyłącznie słabszą lewą ręką, wskutek czego pisanie
rozprawek zajmowało jej dwa razy więcej czasu niż zwykle, a litery
wyglądały na kreślone przez małe dziecko. Przykazał Rin przez cały
miesiąc żyć tak, jakby doba liczyła sobie dwadzieścia pięć godzin.
Następne dwa tygodnie z kolei musiała sypiać w dzień, a czuwać
nocą, przez co widywała jedynie czarne niebo i upiornie milczącą
uczelnię. Kiedy poskarżyła się na narastające zaległości u innych
mistrzów, wykazał się całkowitym brakiem zrozumienia. Polecił
dziewczynie sprawdzić, jak długo wytrzyma bez snu. Następnie
kazał sprawdzić, jak długo potrafi spać.
Zdusiła sceptycyzm, dokonała aktu wiary i postanowiła pilnie
wykonywać wszelkie polecenia z nadzieją, że na końcu tej drogi
znajdzie oświecenie. Nie działała jednak zupełnie na oślep,
wiedziała, co ją czeka. Dzień w dzień oglądała bowiem świadectwa
mocy zyskiwanej dzięki oświeceniu.
Jiang dokonywał rzeczy, jakich nie powinien potrafić żaden
człowiek. Za pierwszym razem, nie napinając nawet jednego
mięśnia, sprawił, iż suche liście zawirowały mu wokół nóg.
Pomyślała, że to wiatr, jakaś sztuczka.
Potem jednak zrobił to ponownie. I jeszcze po raz trzeci, by
ostatecznie dowieść, że posiada nad liśćmi pełną kontrolę.
– Kurde! – rzuciła. I powtórzyła: – Kurde, kurde, kurde! Ale jak?
No jak?
– Bez trudu – odparł.
– To... to. – Rozdziawiła usta – To już nie są sztuki walki, to...
– To co? – nacisnął.
– Coś nadprzyrodzonego!
Zrobił wielce zadowoloną z siebie minę.
– Tym słowem ludzie określają wszystko, co nie przystaje do ich
aktualnego poziomu zrozumienia rzeczywistości. Chcę, byś
zawiesiła niewiarę. Wystarczy, że po prostu pogodzisz się z faktem,
że tego rodzaju rzeczy są możliwe.
– Mam uznać, że jesteś bogiem?
– Nie bądź głupia. Jaki ze mnie bóg? – odparł. – Jestem zwykłym
śmiertelnikiem, który ocknął się z drzemki. A świadomość oznacza
moc.
Na rozkaz Jianga zrywał się wicher. Na drobne skinienie jego
wskazującego palca drzewa kołysały gałęziami. Sprawiał, że wodę
przebiegały zmarszczki, a cienie na jeden szept wiły się i skrzeczały.
Rin uświadomiła sobie, iż Jiang pokazuje jej to wszystko,
ponieważ gdyby ograniczył się do samych słów, za nic nie dałaby mu
wiary. Kładł przed nią fundament możliwości, splatał sieć nowych
idei. Czyż można wytłumaczyć dziecku naturę grawitacji, zanim
zrozumie, czym jest upadek?
Część prawd można posiąść na drodze czysto pamięciowej, należą
do nich historia i gramatyka. Inne należy chłonąć powoli, muszą
nabrać prawdziwości z czasem, stać się nieodzownymi elementami
schematu wszechrzeczy.
„O tym, co akceptowalne, rozstrzyga siła” – usłyszała kiedyś od
Kitaja. Czy ta sama zasada mogła mieć zastosowanie do świata
przyrody?
Jiang przemodelował sposób, w jaki Rin postrzegała realność.
Demonstrując to, co niemożliwe, przekonstruował jej podejście do
świata materialnego.
Fakt, iż chciała uwierzyć, znacznie wszystko upraszczał.
Stopniowo dopasowywała kolejne wyzwania do swojego
ewoluującego pojęcia rzeczywistości, nie odczuwając przy tym zbyt
wielkiego szoku. Największą traumę miała już za sobą. Pochłonął ją
ogień. Wiedziała, jak to jest płonąć. Tego sobie przecież nie
wyobraziła. To wydarzyło się naprawdę.
Nauczyła się nie przeczyć temu, co pokazywał jej Jiang, jedynie
dlatego, że kłóciło się z jej rozumieniem natury rzeczy. Nauczyła się
nie dziwić.
To, co przeżyła na turnieju, pozostawiło w jej światopoglądzie
paskudną, głęboką wyrwę. I czekała teraz, by Jiang tę dziurę
wypełnił.

Czasami, gdy już udało się Rin postawić niemal właściwe pytanie,
odsyłał ją do biblioteki, gdzie miała szukać odpowiedzi na własną
rękę.
Kiedy zapytała, gdzie praktykowano tradycję wcześniej,
wyznaczył jej beznadziejną misję poszukiwania informacji
o wszystkim, co dziwne i tajemnicze. Kazał jej czytać teksty
traktujące o starożytnych lunatykach z wysp południowych i ich
uzdrawiających duszę ziołach. Polecił jej składać długie, pisemne
raporty na temat wioskowych szamanów z północnych Rubieży,
opisywać ich praktyki wprowadzania się w ekstatyczny trans
i przenoszenia własnego ducha do ciał orłów. Zmusił ją, by
zapoznała się z gromadzonymi przez dekady świadectwami
wieśniaków z południa cesarstwa, którzy utrzymywali, iż posiadają
zdolność jasnowidzenia.
– Jakim słowem opisałabyś ich wszystkich? – spytał w końcu.
– Dziwacy. Część to ludzie obdarzeni prawdziwym talentem, część
jedynie udawała. – Poza tym nie widziała nic, co łączyłoby całą tę
grupę. – A ty jakiego użyłbyś słowa?
– Ja nazwałbym ich szamanami – powiedział. – Ludźmi zdolnymi
obcować z bogami.
Kiedy spytała, co właściwie ma na myśli, mówiąc o bogach,
przykazał Rin studiować religie. Nie jedną religię Nikaryjczyków –
ale religie całego świata, także te najstarsze, powstałe u zarania
czasu.
– A co wszyscy mamy na myśli, kiedy mówimy o bogach? –
zapytał. – Po co nam bogowie? Jaką rolę pełni bóg w społeczeństwie?
Przyjrzyj się tym kwestiom i wróć do mnie z odpowiedziami.
Po tygodniu miała w rękach gotowy raport – we własnej opinii
genialny – naświetlający różnice między tradycjami religijnymi
Nikaryjczyków i Hesperian. Gdy spotkali się z Jiangiem w ogrodzie,
z dumą przedstawiła swoje wnioski.
Hesperianie mieli tylko jeden kościół. Wyznawali wiarę w jedną
boską istotę: Świętego Stwórcę, oddzielonego i wyniesionego ponad
wszystkie sprawy śmiertelników, którego odzwierciedleniem jest
człowiek. Rin argumentowała, że ów bóg, ten potężny Stwórca,
stanowi narzędzie pozwalające rządzącym Hesperią klasom
utrzymywać porządek społeczny. Kapłani Zakonu Świętego Stwórcy
nie piastowali politycznych stanowisk, lecz posiadali większy wpływ
na życie kulturalne poddanych niż oficjalne władze. Ponieważ
Hesperia była dużym krajem bez podziału na poszczególne stany
i bez zarządzających nimi możnowładców, rządy prawa wymuszano
na drodze rozpowszechniania legitymizujących moralne reguły
mitów.
Z cesarstwem sprawa miała się odwrotnie. Rin określiła Nikan
mianem krainy przesądnych ateistów. Oczywiście bóstw nie
brakowało i tutaj, było ich wręcz zatrzęsienie, lecz podobnie jak
Fangowie, większość Nikaryjczyków wykazywała się religijnością
jedynie wówczas, gdy tego potrzebowała. Wędrujący mnisi stanowili
drobny procent ludności cesarstwa i postrzegano ich raczej jako
kuratorów przeszłości niż reprezentantów instytucji obdarzonej
rzeczywistą władzą.
Bogowie Nikan byli legendarnymi herosami, utrwalonymi
kulturowo symbolami, ikonami, o których przypominano sobie
z okazji ważnych wydarzeń w rodzaju ślubów, narodzin czy śmierci.
Stanowili personifikacje żywionych przez Nikaryjczyków uczuć. Nikt
jednak nie wierzył, że człowieka, który zapomni zapalić kadzidełko
ku czci Lazurowego Smoka, naprawdę czeka pechowy rok. Nikt nie
sądził, że można ochronić bliskich przed złem dzięki modłom do
Wielkiego Żółwia. Nikaryjczycy praktykowali te rytuały, powtarzali
odpowiednie sekwencje ruchów, ponieważ czerpali z tego
specyficzną pociechę, był to dla nich wygodny sposób wyrażenia
niepokoju, z jakim obserwowali koleje własnego losu.
– Tak więc, zarówno na wschodzie, jak na zachodzie, religia jest
konstruktem społecznym – podsumowała Rin. – Różnica sprowadza
się do sposobu jej wykorzystania.
Jiang przez całą prezentację słuchał uważnie. Kiedy dziewczyna
umilkła, jak mały chłopiec wypuścił powietrze z nadętych policzków
i pomasował sobie skronie.
– Czyli uważasz, że nikaryjska religia to zwykły przesąd?
– Nikaryjska religia jest systemem zbyt chaotycznym, by zawierać
choć ziarno prawdy – odparła. – Są czterej bogowie główni: Smok,
Tygrys, Żółw i Feniks. Potem mamy całą czeredę bóstw domowych,
lokalnych bożków opiekuńczych, bogów zwierzęcych, bogów rzek,
bogów gór... – wyliczała na palcach. – Jak mogliby wszyscy istnieć
w tej samej przestrzeni? W jaki sposób duchowa dziedzina miałaby
przetrwać, gdyby wszystkie te istoty wiecznie zmagały się o prymat?
Najlepsza odpowiedź brzmi tak: kiedy w Nikan mówimy o bogach,
mamy na myśli bajeczki. Nic więcej.
– Zatem nie wierzysz w bogów? – upewnił się Jiang.
– Wierzę w nich tak samo, jak wszyscy Nikaryjczycy – odparła. –
Wierzę w bogów rozumianych jako byty kulturowe. Jako metafory.
Jako punkty odniesienia potrzebne w chwilach bezradności, by
człowiek mógł poczuć się bezpiecznie. W bogów będących
manifestacjami naszych neuroz. Ale z pewnością nie wierzę w nich
jak w istoty realnie istniejące. Nie jak w byty mające rzeczywisty
wpływ na bieg wszechświata.
Mówiła z poważną miną, lecz nie do końca zgodnie z prawdą. Rin
przeczuwała bowiem, że coś naprawdę istnieje. Zdawała sobie
sprawę, że na jakimś poziomie kosmos jest czymś więcej niż
światem konkretnych, materialnych przedmiotów. W głębi serca nie
była aż taką sceptyczką, jaką udawała.
Niemniej wiedziała też, że najskuteczniejszą metodą na
wydobycie z Jianga jakichkolwiek wyjaśnień jest zajęcie pozycji
radykalnych. Argumentując w ten sposób, zmuszała mistrza do
równie zdecydowanych kontrataków.
Tego dnia jednak wciąż nie chwytał przynęty, więc podjęła:
– Jeżeli istnieje jakiś boski stwórca, najwyższy autorytet moralny,
to dlaczego dobrych ludzi spotykają złe rzeczy? I dlaczego w ogóle
ten bóg stworzył ludzi takimi, jakimi są? Na pierwszy rzut oka widać
przecież, że jesteśmy niedoskonali.
– Ale z drugiej strony, jeżeli nic nie jest boskie, to dlaczego
przypisujemy boskość postaciom z mitologii? – odparł Jiang. – Po co
bić pokłony przed Wielkim Żółwiem? Przed Ślimaczą Boginią Nüwą?
Dlaczego ludzie palą niebianom kadzidełka? Wiara w dowolną
religię wymaga poświęceń. Po co ubodzy nikaryjscy chłopi z pełną
świadomością składają ofiary istotom, które są jedynie mitami? Kto
na tym zyskuje? Jak się to wszystko zaczęło?
– Tego nie wiem – przyznała Rin.
– Więc się dowiedz. Dowiedz się, jaka jest istota kosmosu.
Rin uznała, że nieco nierozsądnie jest prosić ją o rozwiązanie
zagadki, nad którą od tysiącleci bezskutecznie głowią się tabuny
filozofów i teologów, lecz posłusznie wróciła do biblioteki.
Skąd przyniosła jeszcze większą liczbę pytań.
– Ale jaki właściwie związek ze mną ma istnienie bądź
nieistnienie bogów? Czemu początek wszechświata jest w ogóle
istotny?
– Dlatego że stanowisz jego część. Ponieważ istniejesz. A jeśli nie
chcesz być maleńką drobiną bytu, pyłkiem, który nie rozumie
swojego miejsca w ogólnej sieci istnienia, będziesz drążyć dalej.
– Po co mi to?
– Bo wiem, że pragniesz mocy. – Jiang ponownie stuknął palcem
w ten punkt na czole Rin. – A w jaki sposób zamierzasz zaczerpnąć
boskiej siły, skoro nie rozumiesz, czym są bogowie?

Z rozkazu Jianga Rin spędzała w bibliotece znacznie więcej czasu niż


kadeci z piątego roku. Codziennie zadawał jej nowy esej, czerpiąc
tematy z ich wielogodzinnych dyskusji. Wymagał, by znajdowała
powiązania między traktatami z odrębnych dyscyplin, tekstami,
których autorów dzieliły całe stulecia, pracami sporządzonymi
w innych językach.
– Co łączy teorię Seejina o przekazywaniu ki przez ludzki układ
oddechowy i praktykowany na Speer obyczaj wdychania prochów
zmarłych?
– Jak zmieniał się z czasem skład nikaryjskiego Panteonu i w jaki
sposób przekładało się to na zmiany układu sił pomiędzy
możnowładcami?
– Kiedy w Federacji zaczęto oddawać boską cześć suwerenowi?
Kiedy i dlaczego?
– Jak doktryna o rozdziale państwa i Kościoła wpływa na politykę
Hesperii? Dlaczego nazywamy ją doktryną ironiczną?
Rozbijał umysł Rin na kawałki i składał go z powrotem. Następnie
stwierdzał, że nie jest zadowolony z efektu, i rozbijał ponownie.
Podobne jak Irjah zmuszał ją do maksymalnego wysiłku. Irjah
jednak rozciągał umysł dziewczyny w znanym zakresie skali. Dzięki
jego zadaniom Rin uczyła się sprawniej posługiwać informacjami,
które posiadała już wcześniej. Jiang zmuszał jej rozum, by otwierał
się i rozwijał w zupełnie nowych wymiarach. Stosował, mówiąc
w skrócie, mentalny ekwiwalent wnoszenia prosiaka na szczyt
wysokiej góry.
Potulnie spełniała wszystkie kaprysy mistrza, słuchała go pilnie
i zastanawiała się, jaki światopogląd próbuje w niej uformować. Rin
ciekawiło, czego właściwie Jiang próbuje ją nauczyć, co chce wpoić
poza przekonaniem, że wszystkie jej dotychczasowe pojęcia o tym,
jak działa świat, były błędne.

Medytacja okazała się prawdziwym koszmarem.


W trakcie trzeciego miesiąca semestru Jiang obwieścił, że od tej
pory Rin będzie wspólnie z nim spędzać godzinę dziennie na
medytacji. Z początku dziewczyna miała nadzieję, że mistrz mimo
wszystko o tym pomyśle zapomni, podobnie jak wylatywało mu
z głowy, który jest rok lub jak się nazywa. Ze wszystkich jednak
warunków, jakimi obłożył jej studia, tego jednego trzymał się
kurczowo i wiernie.
– Codziennie rano przesiedzisz w ogrodzie okrągłą godzinę. Dzień
w dzień, żadnych wyjątków.
Tak więc siedziała. Siedziała, nienawidząc każdej minuty.
– Przyciśnij język do podniebienia. Poczuj, jak prostuje ci się
kręgosłup. Poczuj przestrzenie między kręgami. Zbudź się!
Rin ocknęła się z odrętwienia i zaczerpnęła gwałtownie tchu. Głos
Jianga, i tak zawsze cichy i kojący, teraz dosłownie usypiał. Wtem
zaswędziało ją między oczami. Poruszyła się niespokojnie.
Wiedziała, że jeśli się podrapie, mistrz ją ukarze. Uniosła brwi jak
mogła najwyżej. Swędzenie tylko się pogłębiło.
– Nie wierć się! – rzucił.
– Plecy mnie bolą! – poskarżyła się Rin.
– Dlatego że się garbisz.
– Myślę, że to raczej po ostatniej walce. Mam zakwasy.
– Myślę, że pleciesz farmazony.
Kolejnych pięć minut upłynęło bez słowa. Rin przesunęła grzbiet
w lewo, po chwili w prawo. Coś chrupnęło. Skrzywiła się.
Nuda była wręcz fizycznie bolesna. Przeliczyła zęby językiem.
Przeliczyła je ponownie, tym razem od drugiej strony. Przeniosła
ciężar ciała z jednego pośladka na drugi. Potwornie korciło ją, by
wstać, by się ruszyć, podskoczyć, zrobić cokolwiek.
Uniosła jedną powiekę. Mistrz Jiang patrzył prosto na nią.
– Siedź! Ani drgnij!
Przełknęła cisnący się na usta protest. Posłuchała.
Medytacja wydawała się Rin ogromną stratą czasu. Nawykła już
do bezustannej nauki i życia w ciągłym stresie. Siedzenie
w bezruchu odbierała jako stan wysoce nienaturalny, nie wiedziała,
czym zająć umysł. Ledwie potrafiła wytrzymać trzy minuty tej
tortury, co dopiero godzinę. Myśl o niemyśleniu przerażała ją do
tego stopnia, że uniemożliwiała wykonanie polecenia, właśnie
dlatego, że bez przerwy o niemyśleniu myślała. Jiang przeciwnie,
potrafił medytować bez końca. W tym stanie przeobrażał się
w posąg, spokojny i wyciszony. Jakby został utkany z powietrza. Rin
miała wrażenie, że gdyby na moment przestała się na jego osobie
koncentrować, uleciałby w przestworza. Siedział tak, jakby porzucił
swoje ciało i bawił zupełnie gdzie indziej.
Na nosie przycupnęła jej mucha. Rin kichnęła głośno.
– Liczymy czas od nowa – stwierdził łagodnie Jiang.
– Kurde!
Kiedy do Sinegardu powróciła wiosna, gdy zrobiło się na tyle ciepło,
by Rin przestała chodzić opatulona grubymi zimowymi strojami,
Jiang zabrał ją na pieszą wycieczkę na pobliski masyw Wudang.
Przez dwie godziny do południa wędrowali w milczeniu, po czym
Jiang zarządził postój w nasłonecznionej skalnej wnęce, skąd
roztaczał się widok na całą dolinę poniżej.
– Tematem dzisiejszej lekcji będą rośliny. – Usiadł, zsunął
z ramienia torbę i wysypał jej zawartość na trawę.
Rin ujrzała bogatą kolekcję roślinek i rozmaitych proszków,
łodygę kaktusa, kilka jaskrawoczerwonych maków z makówkami
i garść wysuszonych na słońcu grzybków.
– O! Będziemy ćpać? – rzuciła. – Rany! Będziemy ćpać, prawda?
– Ja będę ćpał – powiedział z naciskiem Jiang. – Ty popatrzysz.
Żadna z tych roślin nie występuje w Sinegardzie naturalnie –
rozpoczął wykład, miażdżąc nasiona maku w niewielkim
kamiennym moździerzu. – Grzyby, które tu widzisz, zostały
wyhodowane w lasach Prowincji Zająca. Nigdzie indziej tego
gatunku nie znajdziesz. Rosną jedynie w tropikach. Z kolei
najlepszym środowiskiem dla tego kaktusa jest Pustynia Baghra,
rozciągająca się od naszych granic po Rubieże. Ten tu proszek
otrzymujemy natomiast z krzewu, który rośnie wyłącznie w lasach
deszczowych południowej półkuli. Krzak ów pokrywa się od czasu
do czasu niewielkimi, pomarańczowymi owocami. Są lepkie
w dotyku i całkowicie pozbawione smaku. Narkotyk wytwarza się
z suszonych i startych korzeni.
– A posiadanie dowolnej z tych substancji karane jest
w Sinegardzie śmiercią – wtrąciła Rin, ponieważ uznała, że ktoś
powinien wspomnieć i o tym.
– Ach tak. Prawo. – Jiang powąchał jakiś niezidentyfikowany listek
i odrzucił go na bok. – Niedogodność. Niedogodność i rzecz zgoła
nieistotna. – Nagle spojrzał prosto na nią. – Z jakiego powodu
cesarstwo krzywo patrzy na używanie narkotyków?
Często to robił: atakował ją pytaniami, na które nie miała
przygotowanej odpowiedzi. A jeśli odpowiadała zbyt pochopnie
bądź dopuszczała się nieuprawnionej generalizacji, wytykał jej
logiczne błędy, zapędzał w dyskursywny kozi róg, dopóki nie
wysłowiła się precyzyjnie i nie uzasadniła swego stanowiska
w sposób formalnie należyty.
Rin była już na tyle doświadczona, by przed otwarciem ust
przeprowadzić stosowny namysł.
– Dlatego że zażywanie narkotyków kojarzy się ze zniszczonymi
umysłami, zmarnowanym potencjałem i społecznym chaosem.
Ponieważ uzależnieni nie dają z siebie praktycznie nic wspólnocie.
Dlatego że ta podrzucona przez Federację plaga wciąż pustoszy nasz
kraj.
– Całkiem zgrabnie powiedziane. – Jiang z wolna pokiwał głową. –
Zgadzasz się z tym?
Wzruszyła ramionami. Naoglądała się w Tikany palarni opium
i wiedziała, jakie skutki pociąga za sobą nałóg. Rozumiała, dlaczego
wymierzone przeciwko narkotykom prawa są tak surowe.
– Teraz się zgadzam – odpowiedziała ostrożnie. – Domyślam się
jednak, że kiedy usłyszę już, co masz do powiedzenia, zmienię
zdanie.
Wargi mistrza złożyły się w krzywy uśmieszek.
– W naturze wszechrzeczy leży dwoistość przyrodzonego celu –
podjął. – Widziałaś, co mak robi z pospolitymi ludźmi. I gdy ma się
na uwadze, co wiesz o nałogu, twoje wnioski są jak najbardziej
racjonalne. Opium z mędrców czyni głupców. Niszczy lokalną
gospodarkę, jest w stanie osłabić cały kraj. – Zważył w dłoni kolejną
garść makówek. – Lecz w rzeczach do tego stopnia destrukcyjnych
nieusuwalnie zawiera się cudowny potencjał. Ten kwiat, bardziej niż
cokolwiek innego na świecie, stanowi przykład owej dualistycznej
natury środków halucynogennych. Znamy mak pod trzema
nazwami. W swej najczęściej występującej postaci są to grudki
opium, przeznaczone do palenia w fajce. W tej formie mak
pozbawia człowieka wszelkiej wartości. Otępia i zamyka na świat.
Istnieje również niebywale silnie uzależniająca heroina, proszek
będący destylatem wydzielanego przez kwiat soku. Ale nasiona? Te
nasiona są spełnionym marzeniem szamana. Te nasiona, o ile
posługująca się nimi osoba dysponuje odpowiednim duchowym
przygotowaniem, umożliwiają dostęp do ukrytego w ludzkim
umyśle wszechświata.
Odłożył makowiny i wskazał na rozłożone przed sobą
psychodeliki.
– Szamani wszystkich kontynentów od stuleci wykorzystują
rośliny, by osiągnąć odmienne stany świadomości. Tego kwiatu
używają szamani z Rubieży, by polecieć niczym strzała ku niebu
i dostąpić komunii z bogami. A ten jest w stanie wprowadzić
człowieka w trans, pozwalający przekroczyć bramę Panteonu.
Rin zastrzygła uszami. Nareszcie nadeszła ta chwila. Linie zaczęły
się powoli zbiegać. W końcu docierał do dziewczyny sens ubiegłych
sześciu miesięcy dociekań i medytacji. Jak dotąd jej studia toczyły się
dwiema odrębnymi ścieżkami – szamani i ich zdolności, bogowie
i natura wszechświata. Teraz, wprowadzając temat
halucynogennych roślin, Jiang splatał obie nici w jeden wątek,
tworzył zunifikowaną teorię duchowej, uzyskiwanej dzięki pewnym
specyfikom styczności ze światem snów, w którym mieszkają
bogowie.
Rozdzielne do dzisiaj pojęcia zaczęły się w jej umyśle łączyć w sieć
przypominającą pajęczynę pojawiającą się nad ranem na pięknym
kwiecie. Fundament, jaki zbudował Jiang, okazał się najzupełniej
i niepodważalnie sensowny.
Poczuła, że zna już zarys, lecz obraz wciąż pozostawał niepełny.
Szczególnie nie pasował do niego jeden konkretny element.
– W ludzkim umyśle? – powtórzyła Rin niepewnie.
Zerknął na nią z ukosa.
– Czy wiesz może, co znaczy słowo enteogen?
Pokręciła głową.
– Oznacza tworzenie boga wewnątrz – wyjaśnił, po czym
wyciągnął palec i znów postukał dziewczynę w czoło. – Zjednoczenie
bóstwa i osoby.
– Ale my przecież nie jesteśmy bogami – zauważyła. Ubiegły
tydzień przesiedziała w bibliotece, próbując dotrzeć do korzeni
nikaryjskiej teologii. Religijna mitologia Nikaryjczyków pełna była
opisów spotkań śmiertelników z bóstwami, lecz nigdzie podczas
studiów nie natknęła się jeszcze na wzmiankę o tworzeniu boga. –
Szamani porozumiewają się z bogami. Nie tworzą ich sami.
– Na czym polega różnica pomiędzy bogiem wewnątrz a bogiem
na zewnątrz? Jaka jest różnica między wszechświatem zawartym
w umyśle a wszechświatem zewnętrznym? – Jiang postukał w obie
skronie Rin. – Czy nie to właśnie stanowiło podstawę twojej krytyki
hierarchii teologii hesperyjskiej? Czy nie twierdziłaś, iż idea boga
stwórcy oddzielonego od ludzi i nimi władającego nie zawiera
krztyny sensu?
– No tak, ale... – Urwała, starając się nadać kolejnym słowom
odpowiedni kształt. – Nie chciałam przez to powiedzieć, że sami
jesteśmy bóstwami. Chodziło mi o... – Nie była już pewna, o co jej
chodziło. Rzuciła Jiangowi błagalne spojrzenie.
I wreszcie, przynajmniej tym razem, otrzymała zrozumiałą
odpowiedź.
– Musisz połączyć oba te pojęcia. Bóg zewnętrzny. Bóg kryjący się
w tobie. Kiedy zrozumiesz, iż są w istocie jednym i tym samym,
kiedy pomieścisz je w głowie i pojmiesz, że są prawdziwe, staniesz
się szamanką.
– Przecież to nie może być tak proste – wydukała Rin. W głowie
miała mętlik. Formułowanie myśli przychodziło jej z coraz
większym trudem. – Bo gdyby tak... Jeśli tak jest... dlaczego nie
wszyscy są szamanami? Dlaczego z bogami nie gawędzi każdy
bywalec palarni opium?
– Dlatego że oni nie wiedzą, czego szukają. Nikaryjczycy nie
wierzą w swych bogów. Czyżbyś już zapomniała?
– No dobrze – rzuciła, nie łapiąc się na przynętę własnych słów. –
Ale dlaczego? – Religijny sceptycyzm Nikaryjczyków wydawał się
Rin postawą rozumną. Do momentu, w którym zobaczyła, do czego
zdolny jest Jiang. – Dlaczego wiernych nie jest więcej?
– Dawniej było ich więcej – odparł z zaskakującą goryczą w głosie.
– Dawniej klasztorów nie szło zliczyć. A potem nastał Czerwony
Cesarz ze swoją misją zjednoczenia kraju i wszystkie je spalił.
Szamani stracili moc. Mnisi, przynajmniej ci obdarzeni
prawdziwymi zdolnościami, zginęli lub zniknęli.
– Zniknęli? To gdzie są teraz?
– W ukryciu – powiedział. – W zapomnieniu. W dziejach
najnowszych jedynie klany nomadów z Rubieży i plemiona
zamieszkujące Speer gościły między sobą osoby zdolne nawiązać
łączność z bogami. I nie jest to zbieg okoliczności. Nasz powszechny
cel, modernizacja i mobilizacja, wymaga wiary w ludzką sprawczość
i wpływ na porządek świata. A kiedy ktoś zaczyna w to wierzyć,
traci więź z bóstwami. Gdy człowiek nabiera przekonania, że sam
pisze scenariusz ziemskiego spektaklu, zapomina o siłach, których
snem jest nasza rzeczywistość. Sinegardzka akademia też była
klasztorem. Dawno temu. Teraz szkoli się tu wojskowych. To
w zasadzie koszary. Ten sam schemat powtarza się
w społeczeństwach wszystkich światowych mocarstw, które
wkroczyły w tak zwaną epokę cywilizacji. W Mugen nie ma
szamanów. Nie uświadczysz ich w Hesperii. Wszędzie tam wyznają
wiarę w ludzi, których mają za bogów. Nie wierzą w samych bogów.
– A nikaryjskie przesądy? – spytała Rin. – W Sinegardzie sprawa
jest jasna. Ludzie są wykształceni i religia poszła w zapomnienie, ale
co z małymi wioskami? Co z religijnością ludową?
– Nikaryjczycy wierzą w ikony, nie bóstwa – skwitował Jiang. –
Sami nie rozumieją, czemu oddają cześć. Rytuał stał się ważniejszy
od teologii. Sześćdziesiąt cztery boskie istoty o równym znaczeniu?
Jakże to wygodne i absurdalne zarazem. Religii nie da się ująć w tak
sztywne ramy. Wśród bogów nie panuje aż taki porządek.
– Nadal nie rozumiem – przyznała. – Dlaczego szamani zniknęli?
Czy Czerwony Cesarz nie stałby się jeszcze bardziej potężny, gdyby
wcielił ich do armii?
– Nie. Prawdę mówiąc, wprost przeciwnie. Tworzenie imperium
opiera się na konformizmie i ogólnym posłuchu. Wymaga jednolitej
ideologii, którą można masowo rozpowszechniać w całym państwie.
Milicja jako instytucja biurokratyczna zainteresowana jest
wyłącznie skutecznością. A moich nauk nie da się przekazać
większej grupie, choćby liczyła tylko pięćdziesięciu studentów, co
dopiero mówić o liczącej tysiące dywizji. Milicja niemal w całości
składa się z ludzi pokroju Juna, którzy są zdania, że coś jest ważne
tylko pod warunkiem, że przynosi natychmiastowe skutki, rezultaty,
które da się osiągnąć i wykorzystać ponownie. Szamanizm
natomiast jest i był od zawsze sztuką nieprecyzyjną. Jak mógłby być
inny? Dotyka wszak najbardziej fundamentalnych prawd
o człowieku, o naszym stosunku do fenomenu istnienia. Naturalnie,
że brakuje mu precyzji i ścisłości. Gdybyśmy zrozumieli szamanizm
bez reszty, sami stalibyśmy się bogami.
Rin nadal nie czuła się przekonana.
– Niemniej jakieś nauki można było rozpowszechniać...
Przynajmniej wycinek...
– Przeceniasz Nikan. Pomyśl o sztukach walki. Dlaczego zajęłaś
pierwsze miejsce w turnieju? Dlatego że wszystkim twoim rywalom
wpojono wersję rozwodnioną, odparowaną i zapakowaną
w wygodne pudełeczko. Tak samo ma się sprawa z religią.
– Ale ludzie nie mogli przecież zapomnieć bez reszty – zauważyła
Rin. – Twój przedmiot wciąż istnieje.
– Mój przedmiot to kpina – odparł Jiang.
– Moim zdaniem wcale nie.
– Twoim i niczyim innym – rzucił. – Nawet Jima wątpi
w zasadność tych zajęć. Po prostu nie potrafi podjąć decyzji. Na
pewnym poziomie Nikaryjczycy nigdy nie wyzbyli się nadziei na
powrót szamanów.
– Przecież szamani już tu są – powiedziała Rin. – Sama sprowadzę
szamanizm z powrotem na świat. – Podniosła przepełnione nadzieją
spojrzenie, lecz Jiang siedział nieruchomo jak skała. Patrzył daleko
poza urwisko, jakby jego umysł przebywał w jakiejś odległej krainie.
Na twarzy mistrza malował się głęboki smutek.
– Era bogów dobiegła już końca – odezwał się po dłuższej chwili. –
Nikaryjczycy wciąż opowiadają o szamanach w legendach, lecz nie
potrafią się pogodzić z ideą sił nadprzyrodzonych. Ich zdaniem
jesteśmy wariatami. – Głośno przełknął ślinę. – A przecież nie
jesteśmy wariatami. Tylko jak można do tego przekonać
kogokolwiek, kiedy dokładnie tak uważa cała reszta świata? Kiedy
imperium przyjmuje określony obraz świata, wszystko, co może mu
przeczyć, skazane jest na wymazanie. Mieszkańcy Rubieży zostali
wygnani na północ, obłożeni klątwą i podejrzeniami o uprawianie
czarnej magii. Speerytów zmarginalizowano, zniewolono, zmuszono
do walki niczym dzikie psy, a na koniec złożono w ofierze.
– Więc musimy ich wszystkich uczyć – zasugerowała. – Sprawić,
by sobie przypomnieli.
– Nikomu już nie wystarcza cierpliwości, by uczyć się tego, czego
nauczyłem ciebie. To naszym zadaniem jest pamiętać. Od lat
szukałem ucznia i jedynie ty zdołałaś przeniknąć prawdę na temat
świata.
Słysząc te słowa, Rin poczuła ukłucie zawodu; nie ze względu na
własną osobę, lecz z uwagi na cesarstwo. Świadomość, że żyje
w świecie, w którego przeszłości ludzie swobodnie konwersowali
z bogami, a potem o tym zapomnieli, okazała się przykra. Jak to
możliwe, że cały naród tak po prostu puścił w niepamięć istnienie
bóstw, które mogły go obdarzyć niewyobrażalną potęgą?
Jak możliwe? Ot tak, po prostu.
Kiedy całość istnienia ma się bezpośrednio i naocznie przed sobą,
świat jest prostszy. I łatwiej w nim zapomnieć
o podpowierzchniowych mocach, na których opiera się sen. Łatwiej
wierzyć, iż rzeczywistość sprowadza się do jednej tylko płaszczyzny.
Rin podzielała tę wiarę praktycznie do teraz i jej umysł wciąż miał
niejakie kłopoty z przeskoczeniem w nowe koleiny.
Jednak znała już prawdę, a prawda daje moc.
W milczeniu wyjrzała na rozciągającą się poniżej dolinę. Myślała
o doniosłości wszystkiego, co właśnie usłyszała od mistrza. Jiang
tymczasem nabił fajkę proszkiem, zapalił i zaciągnął się głęboko, ze
smakiem.
Jego powieki zatrzepotały i opadły. Na usta wypłynął błogi
uśmiech.
– I w górę... – szepnął.
Problem z obserwowaniem cudzego odlotu polega na tym, że o ile
samemu zachowuje się trzeźwość, bardzo szybko pojawia się nuda.
Po kilku chwilach Rin trąciła mistrza palcem. Nie drgnął nawet, więc
z gór zeszła samotnie.
Jeśli Rin choć przez mgnienie myślała, że Jiang pozwoli jej używać
w trakcie medytacji halucynogennych roślin, to gorzko się pomyliła.
Zmusił ją, by pomagała mu w ogrodzie, kazał podlewać kaktusy
i doglądać grzybów, lecz zabronił czegokolwiek próbować bez jego
wcześniejszej wyraźnej zgody.
– Bez właściwego przygotowania duchowego narkotyki nic ci nie
dadzą – zauważył. – Po prostu stałabyś się na pewien czas szalenie
nieznośna.
Z początku Rin ten stan rzeczy akceptowała, lecz minęły już całe
tygodnie.
– To kiedy będę właściwie przygotowana, co?
– Kiedy dasz radę wysiedzieć pięć minut w bezruchu i z
zamkniętymi oczami – odparł.
– Ale ja umiem! Siedzę przecież prawie cały czas. Chyba od roku
nie robię nic więcej!
– Tylko nie tym tonem! – Jiang machnął na nią sekatorem.
Z trzaskiem odstawiła na półkę tackę z sadzonkami kaktusów.
– Przecież wiem, że nie uczysz mnie wszystkiego! Rozmyślnie
utrzymujesz mnie w niewiedzy. Nie rozumiem tylko dlaczego.
– Dlatego że mnie niepokoisz – odpowiedział Jiang. – Masz talent,
jakiego nigdy w życiu nie widziałem. Jesteś bardziej nawet
utalentowana niż Altan. Lecz brakuje ci cierpliwości. Jesteś
nierozważna. I nie medytujesz, ile trzeba.
Faktycznie nie medytowała, ile trzeba. Mistrz oczekiwał, że Rin
będzie prowadzić dziennik medytacyjny, że udokumentuje każdą
sesję, podczas której uda się jej wysiedzieć pełną godzinę. Z powodu
piętrzącego się materiału z innych przedmiotów coraz częściej
jednak pomijała codzienną sesję bezczynności.
– Bo nie widzę w tym sensu – przyznała. – Jeśli celem jest
skupienie, to mogę ci udowodnić, że już potrafię. Mogę się
skoncentrować na dosłownie byle czym. Ale opróżnić umysł?
Wyzbyć się wszelkiej myśli? Poczucia własnej jaźni? Co mi z tego?
– To, że medytując, nauczysz się odcinać od świata materialnego –
odpowiedział Jiang. – W jaki sposób chcesz wkroczyć do dziedziny
ducha, skoro wciąż masz obsesję na punkcie wszystkiego, co pojawia
ci się przed oczyma? Wiem, że dla ciebie to szczególne wyzwanie.
Lubisz bić kolegów z roku. Lubisz kisić w sobie dawne żale i urazy.
Nienawiść jest szalenie przyjemnym uczuciem, prawda? Jak dotąd
gromadziłaś w sobie gniew i wykorzystywałaś go w charakterze
paliwa. Ale jeśli nie nauczysz się go wyzbywać, nigdy nie
odnajdziesz drogi do bogów.
– Więc daj mi jakiś narkotyk – podsunęła. – Spraw, żeby gniew
mnie opuścił.
– Ha! Znowu ta twoja pochopność! Nie pozwolę ci igrać
z rzeczami, które jak na razie ledwie rozumiesz. To zbyt
niebezpieczne.
– Jak bardzo niebezpieczne może być siedzenie w bezruchu?
Jiang wstał na równe nogi. Ramię z sekatorem opuścił wzdłuż
boku.
– Nie jesteśmy w bajeczce, w której można machnąć ręką
i poprosić boga o spełnienie trzech życzeń. To nie jest, do kurwy
nędzy, zabawa! To siły, które mogą cię zniszczyć!
– Nic mi nie będzie – syknęła. – Nic mi się nie stanie, tak jak nie
dzieje się od miesięcy. Bez przerwy pleciesz o oglądaniu bogów, ale
kiedy medytuję, nie czuję nic poza koszmarną nudą. Czasem tylko
swędzi mnie nos. A każda minuta rozciąga się w nieskończoność. –
Umilkła i wyciągnęła rękę po makowinę.
Odtrącił jej dłoń.
– Nie jesteś gotowa. Nawet w przybliżeniu.
– Przecież to tylko narkotyki... – Rin pokraśniała na twarzy.
– Tylko narkotyki? Tylko?! – Głos Jianga wzbił się na wyższy
rejestr. – Uprzedzam cię. I zrobię to tylko raz. Jak może wiesz, nie
jesteś pierwszą studentką, która wybrała tradycję. O nie!
W Sinegardzie od lat próbujemy wykształcić szamana. Ale czy wiesz,
dlaczego nikt nie traktuje mojego przedmiotu poważnie?
– Dlatego że z upodobaniem pierdzisz na zebraniach rady
akademii?
Nawet się nie roześmiał. Sytuacja musiała być bardziej poważna,
niż przypuszczała.
Co więcej, w spojrzeniu mistrza pojawił się ból.
– Próbowaliśmy – podjął. – Dziesięć lat temu. Miałem czworo
kadetów równie błyskotliwych jak ty, a przy tym pozbawionych
wściekłości Altana czy twojej niecierpliwości. Nauczyłem ich
medytacji. Opowiedziałem im o Panteonie, lecz oni mieli w głowach
tylko jedno. Pragnęli wzywać bogów po to, by korzystać z ich mocy.
I wiesz, co ich spotkało?
– Przywołali bóstwa i zostali wielkimi wojownikami? – rzuciła Rin
z nadzieją.
Jiang zmierzył ją bladym, miażdżącym spojrzeniem.
– Oszaleli. Wszyscy co do jednego. Dwójka zachowywała się na
tyle spokojnie, że można ich było na resztę życia osadzić w azylu dla
obłąkanych. Pozostali jednak zagrażali sobie i otoczeniu. Cesarzowa
kazała odesłać ich na Pustynię Baghra.
Rin patrzyła na mistrza bez słowa. Nie miała pojęcia, co
powiedzieć.
– Spotykałem już dusze, które nie były w stanie odnaleźć swych
ciał. – Jiang wydał się jej nagle bardzo sędziwy. – Spotykałem ludzi,
którzy utknęli w pół drogi do dziedziny duchów, ugrzęźli pomiędzy
światami. I jaki z tego morał? Taki oto: to nie jest, kurwa mać,
zabawa! – Kolejne słowa podkreślał, stukając Rin palcem między
oczami. – Jeśli więc nie chcesz, by ten twój drogocenny rozumek
pękł jak bańka mydlana, będziesz mi posłuszna.

Na dobre zakorzeniona w świecie czuła się Rin wyłącznie na


zajęciach z innych przedmiotów. Materiał przerabiali dwakroć
szybciej niż na pierwszym roku i choć – ze względu na absurdalne
wymogi studiów u Jianga – nadążała z trudem, to przyjemnie było
od czasu do czasu zająć głowę czymś, co akurat wydawało się
sensowne.
Od początku czuła się wśród kolegów jak przybłęda, lecz teraz,
z upływem czasu, pogłębiało się w niej wrażenie, że zamieszkuje
zupełnie inny świat. Stopniowo coraz bardziej oddalała się od
rzeczywistości, w której wszystko funkcjonowało jak powinno, gdzie
to, co realne, nie było w stanie wiecznej zmienności, gdzie rzeczy
jawiły się jako swojskie i zrozumiałe i gdzie nic jej nie przypominało,
że nie ma o niczym pojęcia.
– No, ale tak poważnie – spytał pewnego dnia przy obiedzie Kitaj –
czego ty się właściwie uczysz?
Kitaj, podobnie jak wszyscy z roku, uważał, że tradycja jest
kursem historii religii, specyficzną mieszaniną antropologii
i ludowej mitologii. Nie wyprowadzała ich z błędu. Zdecydowanie
łatwiej było powielać wiarygodne kłamstwo, niż przekonywać
niedowiarków do nad wyraz skomplikowanej prawdy.
– Że nic z tego, co myślałam dotąd o świecie, nie jest prawdą –
odparła rozmarzonym głosem. – Że rzeczywistością można
manipulować. Że wszystkie żywe istoty są ze sobą powiązane
niewidzialnymi nićmi. Że cały świat jest nieledwie myślą, sennym
majakiem motyla.
– Rin?
– Tak?
– Wsadziłaś mi łokieć do kaszy.
– Och! – Zamrugała. – Przepraszam.
Chłopak odsunął miskę na bezpieczną odległość.
– Gadają o tobie, wiesz? Kadeci.
– Tak? I co takiego mówią? – Zaplotła ramiona na piersi.
Zawahał się.
– Pewnie możesz się domyślić. No wiesz... Nic przyjemnego.
Czy mogła się spodziewać czegoś innego?
– Nie lubią mnie. – Wywróciła oczyma. – Wielka mi
niespodzianka.
– Nie w tym rzecz – odparł Kitaj. – Oni się ciebie boją.
– Bo zwyciężyłam w turnieju?
– Bo wpadłaś tu jak burza ze wsi, o której nikt w życiu nie słyszał,
a następnie odrzuciłaś możliwość nauki na jednym z najbardziej
prestiżowych kierunków po to, by studiować u miejscowego świra.
Nie potrafią cię rozgryźć. Nie wiedzą, co zamierzasz osiągnąć –
powiedział i przechylił głowę na bok. – W sumie... co zamierzasz
osiągnąć?
Nie odpowiedziała Kitajowi od razu. Znała tę jego minę. Ostatnio
widywała ją częściej, w miarę jak przedmiot jej studiów stawał się
coraz trudniejszy do wyłożenia laikowi. Kitaj nie znosił ograniczeń
w dostępie do informacji, a Rin bardzo się nie podobało, że pewne
sprawy musi przed nim zatajać. W jaki jednak sposób miała mu
wytłumaczyć sens zgłębiania przedmiotu zwanego tradycją, skoro
nie do końca potrafiła wytłumaczyć to sobie?
– W czasie prób, na ringu, coś się ze mną stało – przyznała po
chwili namysłu. – Staram się dowiedzieć, co to było.
Przygotowała się na atak klinicznego sceptycyzmu, lecz Kitaj po
prostu przytaknął.
– I myślisz, że u Jianga znajdziesz odpowiedź?
– Jeśli on jej nie ma, to nie ma jej nikt. – Wypuściła wstrzymywane
powietrze.
– Ale musiałaś słyszeć plotki...
– Wariaci. Pomyleńcy. Więźniowie Pustyni Baghra – nie pozwoliła
mu dokończyć. Każdy miał własną wersję przerażającego losu
poprzednich kadetów Jianga. – Wiem. Możesz mi wierzyć.
Zmierzył ją przeciągłym, badawczym spojrzeniem. Po chwili
wskazał ruchem głowy jej nietkniętą miskę kaszy. Rin była na etapie
wkuwania do egzaminu u Jimy; zapomniała o jedzeniu.
– Po prostu na siebie uważaj – powiedział.

Studenci drugiego roku otrzymali możliwość stawania do


pojedynków na ringu. Teraz, kiedy na uczelni zabrakło już Altana,
gwiazdą okazał się Nezha, który dzięki morderczym treningom Juna
stał się jeszcze groźniejszym wojownikiem niż dotąd i wciąż czynił
błyskawiczne postępy. Po miesiącu był w stanie dotrzymać pola
studentom starszym o dwa lub trzy lata, drugiej wiosny w akademii
stał się niekwestionowanym mistrzem.
Rin przez pewien czas paliła się do walk, lecz kres tym aspiracjom
położyła jedna rozmowa z Jiangiem.
– Nie będziesz walczyć – oświadczył pewnego dnia, gdy
balansowali na wbitych w dno strumienia słupach.
Natychmiast runęła z pluskiem do wody.
– Co? – wydyszała, gdy wygramoliła się już na brzeg.
– W pojedynkach mogą brać udział jedynie ci kadeci, których
mistrzowie wyrażą na to zgodę.
– No to wyraź!
Jiang nieśmiało zanurzył w strudze koniuszek palca u stopy i od
razu go cofnął.
– Nie.
– Ja chcę się bić!
– To bardzo ciekawe, acz zupełnie nieistotne.
– Ale...
– Żadnych ale. Jestem twoim mistrzem. Moje decyzje nie są po to,
byś je kwestionowała, tylko byś je respektowała.
– Sensowne decyzje mogę respektować – odparła, kołysząc się
znowu na słupie.
Jiang prychnął.
– W tych pojedynkach nie chodzi o zwycięstwo, tylko o możliwość
popisania się nowo poznanymi technikami. Co chcesz zrobić?
Zapalić opium na oczach całej uczelni?
Zrezygnowała z dalszych nalegań.

Nie licząc wieczornych starć, które Rin nadal oglądała regularnie,


koleżanki z kwatery widywała bardzo rzadko. Niang wyrabiała
nadgodziny u Enro, a Venka spędzała dni na patrolowaniu ulic
Sinegardu ze strażą miejską i treningach z Nezhą.
Kitaj przychodził do żeńskiego budynku się uczyć, lecz czynił to
wyłącznie dlatego, że tylko tam miał gwarancję spokoju. Na
obecnym pierwszym roku nie było ani jednej dziewczyny, a Kureel
i Arda opuściły akademię z początkiem drugiego roku Rin. Obie
otrzymały prestiżowe przydziały oficerskie do odpowiednio Trzeciej
i Ósmej Dywizji.
Odszedł także Altan. Nikt jednak nie miał pojęcia, w której dywizji
podjął służbę. Rin była przekonana, że będzie to główny temat
studenckich rozmów, lecz Altan zniknął tak dokumentnie, jakby
nigdy nie postawił w Sinegardzie stopy. Wśród jej rówieśników
legenda Altana Trengsina zaczęła powoli blednąć, a kiedy w uczelni
pojawił się świeży narybek, nikt z nich nawet o nim nie słyszał.
Z upływem miesięcy Rin odkryła, że niespodziewaną zaletą bycia
jedyną adeptką tradycji jest to, iż nie musiała bezpośrednio
konkurować z kolegami z roku. Co oczywiście wcale nie oznaczało,
że stali się dla niej bardziej uprzejmi. Nie słyszała już jednak
docinków na temat swojego akcentu, Venka przestała marszczyć
nosek za każdym razem, gdy zastawała ją w sypialni, a pozostali
kadeci, wprawdzie bez entuzjazmu, ale przywykli do jej obecności.
Jedyny wyjątek stanowił Nezha.
Uczęszczali razem na wszystkie zajęcia, poza walką i tradycją.
I oboje dokładali wszelkich starań, by bez reszty ignorować istnienie
drugiego. Niekiedy uczyli się w grupkach tak niewielkich, że
niezwracanie na siebie uwagi stawało się dość uciążliwe, lecz Rin
wolała to od potwierdzanej czynami jawnej wrogości.
Niemniej zauważała Nezhę. Jak mogłaby nie zauważać? Był
w oczywisty sposób fenomenem roku – ustępował Kitajowi
w strategii i lingwistyce, lecz w pozostałych dziedzinach stał się
nowym Altanem. Cieszył się uwielbieniem mistrzów, pierwszaki
miały go za boga.
– Co w nim takiego wyjątkowego? – poskarżyła się Kitajowi. –
Nawet nie zwyciężył w turnieju. Czy ci młodzi o tym wiedzą?
– Pewnie, że wiedzą. – Chłopak nie podniósł wzroku znad ćwiczeń
z lingwistyki. Mówił ze spokojną rezygnacją człowieka, który tę
samą rozmowę odbył już zbyt wiele razy.
– No to czemu nie wielbią mnie? – mruknęła Rin.
– Dlatego że nie walczysz na ringu – stwierdził, wypełniając
ostatnie puste miejsce w tabeli form koniugacyjnych jakiegoś
hesperyjskiego czasownika. – A w dodatku jesteś dziwna i nie taka
ładna jak on.
Na szczęście, ogólnie rzecz ujmując, dziecinne niesnaski w łonie
roku wygasły. Po części dlatego, że wszyscy byli już nieco starsi,
częściowo dlatego, że nie musieli się tak stresować próbami. Kadeci
mieli na uczelni zapewnione miejsce, wystarczyło przykładać się do
nauki. Istniał jeszcze inny powód – studia stały się tak ciężkie, że
nikt nie miał głowy do rywalizacji. Mimo to pod koniec drugiego
roku w grupie doszło do ponownego rozłamu, tym razem w tle
pojawiła się polityka i pochodzenie.
Przyczynkiem stał się kryzys dyplomatyczny między cesarstwem
a Federacją, który wybuchł w faktorii handlowej na granicy
Prowincji Konia. W utarczce mugeńskich kupców z nikaryjskimi
robotnikami polała się krew. Mugeńczycy zareagowali, wysyłając
uzbrojonych policjantów z rozkazem zabicia prowokatorów. Patrol
graniczny Prowincji Konia odpowiedział pięknym za nadobne.
Mistrz Irjah otrzymał od cesarzowej naglące wezwanie i wyruszył
z misją dyplomatyczną, co oznaczało, że studentów czekały dwa
tygodnie wolne od strategii. Dowiedzieli się tego jednak dopiero, gdy
natknęli się na pospiesznie skreśloną przez mistrza notkę.
– „Nie wiem, kiedy wrócę. Obie strony otworzyły ogień. Cztery
cywilne ofiary” – odczytała na głos Niang. – Bogowie! Z tego będzie
wojna, prawda?
– Niekoniecznie. – Kitaj jako jedyny sprawiał wrażenie
nieporuszonego. – Do podobnych starć dochodzi praktycznie bez
przerwy.
– Ale tu padły ofiary...
– Zawsze padają – skwitował Kitaj. – Od bez mała dwudziestu lat.
My nienawidzimy ich, oni nienawidzą nas i przez to co pewien czas
ktoś ginie.
– Ale zabito obywateli cesarstwa! – zawołała Niang.
– Zgoda, tylko że cesarzowa nic w tej sprawie nie zrobi.
– Nie zrobi, bo nie może – wtrącił Han. – W Prowincji Konia nie
mamy dość wojska, by stworzyć spójny front. Po prostu za mało tam
ludzi. Nie ma nawet kogo werbować. Ale prawdziwy problem polega
na tym, że niektórzy możnowładcy nie potrafią dostrzec racji stanu.
– Nie wiesz, o czym mówisz – syknął Nezha.
– Wiem, że ludzie mojego ojca giną na granicy – odparł Han. Jad,
który znienacka pojawił się w jego głosie, zaskoczył nawet Rin. – Za
to twój tatuś siedzi w swoim pałacyku i palcem nie kiwnie, bo od
strefy konfliktu dzielą go całe dwie prowincje.
Zanim ktokolwiek zdążył choć drgnąć, ręka Nezhy wystrzeliła
w powietrze, zamknęła się na karku Hana i grzmotnęła jego twarzą
o blat.
W sali zapadła głucha cisza.
Han, zbyt skołowaciały, by się odegrać, spojrzał ku górze. Ze
złamanego nosa lały się na usta i podbródek strugi krwi.
– Ani słowa o moim ojcu. – Nezha uwolnił kark kolegi.
Han wypluł z ust coś, co wyglądało na ukruszony kawałek zęba.
– Twój ojciec jest zasranym tchórzem.
– Zamknij się, powiedziałem...!
– Macie najliczniejsze wojska w cesarstwie, a nie chcecie ich
wysłać – ciągnął Han. – Dlaczego tak jest, Nezha? Może zamierzacie
wykorzystać te oddziały w jakimś innym celu, co?
– Chcesz, żebym ci skręcił kark? – Z oczu Nezhy sypnęły iskry.
– Mugeńczycy nas nie napadną – wtrącił pospiesznie Kitaj. –
Owszem, pohałasują trochę na granicach Prowincji Konia, ale
regularnych wojsk lądowych nie przyślą. Nie chcą rozgniewać
Hesperii.
– Hesperian gówno to wszystko obchodzi – rzucił Han. – Już od lat
nie interesują się wydarzeniami na wschodniej półkuli. Nie mają tu
ambasadorów, nie prowadzą dyplomacji...
– Z powodu obowiązującego rozejmu – odparł Kitaj. – Są
przekonani, że nie muszą się wtrącać. Gdyby jednak Federacja
zdecydowała się zaburzyć równowagę, po prostu musieliby
interweniować. A przywódcy Mugen doskonale to rozumieją.
– Doskonale rozumieją również, że nie posiadamy floty ani
skoordynowanego systemu obrony pogranicza – syknął Han. –
Przestań się łudzić.
– Inwazja naszych ziem nie byłaby z ich strony działaniem
racjonalnym – upierał się Kitaj. – Rozejm jest im na rękę. Nie chcą
tracić tysięcy ludzi w głębi cesarstwa. Żadnej wojny nie będzie.
– Aha, jasne. – Han założył ramiona na piersi. – W takim razie po
co się tu szkolimy?
Drugi kryzys miał miejsce dwa miesiące później. Kilka
pogranicznych miast z Prowincji Konia rozpoczęło bojkot
importowanych z Mugen dóbr. Mugeńscy generałowie-gubernatorzy
odpowiedzieli, metodycznie zamykając, plądrując, a następnie paląc
prowadzone przez Nikaryjczyków sklepy i warsztaty po swojej
stronie granicy.
Gdy wiadomość dotarła do Sinegardu, Han w pośpiechu wyjechał
z akademii i dołączył do batalionu swego ojca. Kiedy ogłosił swój
zamysł, Jima stwierdziła, że jeśli porzuci zajęcia bez formalnej
zgody, wydali go z uczelni; w odpowiedzi cisnął opaskę na jej biurko.
Kryzysem numer trzy stała się śmierć cesarza Federacji. Według
doniesień nikaryjskich szpiegów pewnym następcą tronu był książę
koronny Ryohai, która to informacja przyprawiła wszystkich
mistrzów akademii o poważny ból głowy. Książę Ryohai –
młodzieniec o porywczym temperamencie, a w dodatku zaciekły
nacjonalista – był przywódcą najbardziej agresywnie nawołującej do
wojny frakcji mugeńskich polityków.
– Od dawna namawia do kolejnej inwazji – tłumaczył na zajęciach
Irjah. – A teraz zyska możliwość wprowadzenia tych planów
w życie.
Sześć kolejnych tygodni upłynęło w koszmarnym napięciu. Nawet
Kitaj przestał utrzymywać, że wojska Federacji nie ruszą się z wyspy.
Kilkoro studentów, w większości z dalekiej północy, złożyło podania
o pozwolenie na wyjazd do domu. Odmówiono wszystkim bez
wyjątku. Niektórzy mimo to wyjechali, pozostali jednak uszanowali
decyzję Jimy – gdyby rzeczywiście wybuchła wojna, poprawne
układy w Sinegardzie mogły się bardzo przydać.
Cesarz Ryohai nie zarządził inwazji na kontynent. Cesarzowa
posłała na wygiętą na kształt łuku wyspę Federacji grupę
dyplomatów, którzy wedle wszelkich doniesień zostali przez nowy
rząd Mugen przyjęci uprzejmie. Kryzys wygasł. Niemniej nad
akademią nadal wisiała gęsta chmura niepokoju – nic nie było
w stanie uśmierzyć narastających obaw, że ich rocznik może stać się
pierwszym w historii, który dyplomy odbierze w czasie wojny.

Jedyną osobą, która wydawała się zupełnie niezainteresowana


wieściami o politycznych zawirowaniach, był Jiang. Zapytany
o opinię w sprawie Mugen, krzywił się i zbywał temat machnięciem
ręki; nagabywany, zaciskał oczy, kręcił głową i zaczynał śpiewać
dziecięcym głosikiem.
– Przecież sam walczyłeś przeciwko Federacji! – wybuchnęła Rin.
– Jak może cię to teraz nie obchodzić?
– Nie pamiętam – odparł mistrz.
– Jak możesz nie pamiętać? – rzuciła ostro. – Brałeś udział
w drugiej wojnie makowej. Wszyscy się wtedy biliście!
– Tak, ktoś mi już o tym wspominał – powiedział Jiang.
– No więc...
– No więc nie pamiętam – powtórzył na cały głos, w którym
pojawiła się delikatna, rozwibrowana nuta. Rin zrozumiała, że
powinna porzucić temat, gdyż w przeciwnym wypadku Jiang gotów
był zniknąć z uczelni na kolejny tydzień bądź palnąć jakieś inne
niewytłumaczalne głupstwo.
O ile nie wspominała o Federacji, Jiang nadal prowadził zajęcia na
swoją zwykłą, pokrętną i mgławicowo niejasną modłę. Medytować
przez bitą godzinę bez jednego ruchu nauczyła się Rin dopiero pod
koniec roku; ledwie Jiang się o tym dowiedział, kazał jej medytować
przez pięć godzin. To zajęło jej niemal cały rok następny. Gdy
wreszcie posiadła i tę umiejętność, mistrz wręczył Rin niewielką
ceramiczną butelkę, jedną z tych, w których przechowywał wino
z sorgo, i polecił, by udała się z nią na szczyt góry.
– Nieopodal wierzchołka znajdziesz jaskinię. Zorientujesz się,
o którą chodzi. Tam wypijesz zawartość i zaczniesz medytować.
– Co to jest?
– Takie tam... różne – odpowiedział, podziwiając swoje paznokcie.
– Jak długo mam siedzieć?
– Tyle, ile będzie trzeba. Kilka dni, parę tygodni, całe miesiące. Nie
można tego z góry przewidzieć.
Rin poinformowała pozostałych mistrzów o planowanej
nieobecności, której czasu nie potrafiła określić. Wszyscy już
nawykli do niedorzecznych kaprysów Jianga, machnęli więc ręką
i poprosili jedynie, by wróciła przed upływem roku. Miała wielką
nadzieję, że żartują. Jiang nie towarzyszył jej w wyprawie na szczyt.
Pożegnał dziewczynę na najwyższym poziomie akademii.
– Proszę, weź ten płaszcz. W chłodniejsze dni może się przydać. Co
do deszczu, nie bardzo jest tam gdzie się chować. Do zobaczenia po
drugiej stronie.
Lało przez cały ranek. Rin brnęła pod górę z nosem na kwintę, co
kilka kroków ścierając z butów placki błota. Kiedy odnalazła
pieczarę, dygotała już tak mocno, że kilka razy niemal wypuściła
butelkę.
Rozejrzała się po wilgotnej ziemi we wnętrzu. Pomyślała, że
ogrzeje się przy ognisku, lecz nie znalazła żadnej podpałki, która nie
byłaby dokumentnie przemoczona. Wbiła się więc głęboko pod
ścianę jaskini, tak daleko od kurtyny deszczu, jak to tylko możliwe,
i usiadła ze skrzyżowanymi nogami. Zamknęła oczy.
Jej myśli uleciały ku wojownikowi Bodhidharmie, który
medytował przez długie lata, nasłuchując mrówczego wrzasku.
Stwierdziła w duchu, że jeśli wykona zadanie, mrówki na pewno nie
będą jedynymi istotami wrzeszczącymi w tej jaskini.
Płynem w butelce okazała się gorzkawa herbata. Rin
przypuszczała, że w naparze może się kryć rozpuszczony narkotyk,
lecz godzina mijała za godziną, a umysł miała równie jasny jak
zwykle.
Zapadła noc. Dziewczyna medytowała w ciemności.
Z początku było jej straszliwie ciężko.
Nie mogła wytrzymać w bezruchu. Po sześciu godzinach siedzenia
dopadł ją głód. Myślała jedynie o własnym żołądku. W końcu
zgłodniała do tego stopnia, że nie mogła już o tym myśleć, ponieważ
nie potrafiła sobie przypomnieć momentu, kiedy głód jej nie dręczył.
Drugiego dnia pojawiły się zawroty głowy. Głód sprawiał, że
wszystko wirowało, przestała nawet czuć żołądek. Czy w ogóle miała
jeszcze jakiś brzuch? Zaraz, a co to jest brzuch?
Trzeciego dnia jej głowa stała się przecudownie lekka. Rin była
teraz powietrzem, samym tylko oddechem, organem do oddychania.
Wachlarzem. Fletem. Wdech, wydech, wdech, wydech, raz po raz,
raz za razem...
Piątego dnia wszystko toczyło się zbyt szybko, toczyło się za wolno
lub nie toczyło się wcale. Leniwy pochód czasu mocno ją irytował,
drażnił. Gonitwa myśli nie pozwalała się uspokoić. Nabrała
przekonania, że serce bije jej szybciej niż kolibrowi. Jak to możliwe,
że się nie rozpłynęła? Dlaczego jeszcze nie rozwibrowała się
w nicość?
Siódmego dnia Rin osunęła się w otchłań. Jej ciało
znieruchomiało; zastygło tak bez reszty, że zapomniała, iż je posiada.
Kiedy zaswędział ją palec lewej dłoni, doznanie całkiem ją
zaskoczyło. Nie podrapała się, a jedynie przyglądała się swędzeniu
z oddali i zdumiała się, gdy po pewnym – bardzo długim – czasie
ustąpiło samo z siebie.
Dowiedziała się, że oddech wędruje przez jej ciało, jakby
przelatywał przez pusty dom. Nauczyła się tak ustawiać
poszczególne kręgi, jeden na drugim, by kręgosłup zlewał się
w idealnie prostą linię.
I przez cały ten czas jej ciało przybierało na wadze. A im cięższe
było, z tym większą łatwością je porzucała i wzbijała się nieważka
ku górze, ku temu miejscu, którego przebłyski mogła oglądać jedynie
z opuszczonymi powiekami.
Dziewiątego dnia padła ofiarą geometrycznego ataku
pozbawionych formy i barw linii i kształtów. Napastnicy nie
dochowywali wierności żadnym zasadom estetyki, rządził nimi
wyłącznie przypadek.
Głupie kształty, powtarzała w myślach niczym mantrę. Wy głupie,
kurwa, kształty.
Trzynastego dnia doznała przeraźliwego wrażenia, że ktoś
pogrzebał ją pod stertą kamieni, że zalano ją błotem. Poczuła się jak
w pułapce. Była tak lekka, tak nieważka, lecz nie miała dokąd
ulecieć; odbijała się od ścianek przedziwnego naczynia zwanego
ciałem niczym schwytany do słoika świetlik.
Piętnastego dnia nabrała przekonania, iż jej świadomość
rozpostarła się i objęła całość obecnego na planecie życia – od kiełka
najmniejszego kwiatuszka, po ostateczną śmierć największych
drzew. Obserwowała niekończący się proces krążenia energii, cykl
rozrostu i obumierania, sama stanowiąc element każdego jego
etapu. Oglądała kolorowe rozbłyski i zalążki form życia, które
prawdopodobnie nigdy nie zaistniały. Nie były to, ściśle rzecz biorąc,
wizje – te pojawiłyby się znacznie bardziej wyraziste i konkretne.
Zjawy nie były też jednak po prostu myślami. Przypominały senne
marzenia, zajmowały niepewną płaszczyznę rzeczywistości,
zawieszoną gdzieś pomiędzy, i mogła odbierać je jasno tylko pod
warunkiem, że obmyła umysł z wszelkich świadomych refleksji.
Przestała liczyć dni. Podróż zaprowadziła Rin poza czas; do
dziedziny, w której lata i minuty przeżywa się jednako. Momencik,
na czym właściwie polega różnica między skończonym
a nieskończonym? Istnieje byt i niebyt, nic więcej. Czas nie jest
rzeczywisty.
Zjawy stały się namacalne. Albo śniła, albo przekroczyła granicę
jakiegoś zupełnie innego wymiaru. Wykonała krok naprzód i jej
stopa dotknęła zimnego kamienia. Rozejrzała się i zobaczyła
wyłożone gładką posadzką pomieszczenie, nie większe od
przeciętnej umywalni. Nigdzie nie widziała drzwi.
Przed Rin pojawiła się jakaś postać, odziana w niezwykłego kroju
strój. W pierwszej chwili dziewczyna uznała, że to Altan, lecz to
oblicze było dalece łagodniejsze, a szkarłatne oczy bardziej okrągłe
i ciepłe.
– Twoje przybycie zostało zapowiedziane – odezwała się postać
kobiecym głosem, głębokim i pełnym smutku. – Bogowie wiedzieli,
że się pojawisz.
Rin zapomniała języka w gębie. Wyczuła w Kobiecie coś bardzo
znajomego i nie chodziło jedynie o powierzchowne podobieństwo do
Altana. Kształt twarzy, ubranie, jakie miała na sobie... wszystko to
rozpalało w dziewczynie wspomnienia, o których nie miała dotąd
pojęcia, przypominało o piasku, wodzie i bezkresnym niebie.
– Zostaniesz poproszona o to, czego ja odmówiłam – podjęła
Kobieta. – Otrzymasz moc, jakiej nie jesteś sobie w stanie wyobrazić.
Ale przestrzegam cię, mała wojowniczko. Za moc płaci się
cierpieniem. Panteon sprawuje władzę nad samą osnową
wszechświata. Aby móc zboczyć ze ścieżki, którą wyznaczyli ci
dawno temu, musisz dać coś w zamian. A najdroższe spośród
wszystkich są dary Feniksa. Feniks domaga się bólu. Feniks domaga
się krwi.
– Krwi mam aż za dużo – odparła Rin. Nie wiedziała, co ją opętało,
że odpowiedziała w ten akurat sposób, lecz nie umilkła. – Mogę dać
Feniksowi wszystko, czego zapragnie. Pod warunkiem że Feniks
obdarzy mnie mocą.
– Feniks niczego nie darowuje. – W tonie Kobiety pojawiły się
żywsze emocje. – Feniks chłonie, zabiera i przejmuje... Ogień, jako
jedyny z żywiołów, pozostaje wiecznie nienasycony... Pochłonie cię,
nie zostanie z ciebie nic.
– Nie boję się ognia – rzuciła Rin.
– A powinnaś! – zasyczała Kobieta, po czym z wolna podpłynęła
ku dziewczynie; nie poruszała nogami, nie szła... Po prostu z każdą
chwilą wydawała się wyższa i bliższa.
Rin nie mogła zaczerpnąć tchu. Ani trochę nie czuła się spokojna;
a przecież to wszystko miało sprawić, że osiągnie spokój
i równowagę. Tymczasem była od tego stanu jak najdalsza, było
naprawdę strasznie... Nagle w jej uszy uderzyła istna kakofonia
wrzasków. Z ust Kobiety popłynął skowyt – wydzierała się
i krzyczała, wiła się spazmatycznie w powietrzu niczym zdjęta
przeraźliwym bólem tancerka, a kiedy wyciągnęła rękę i chwyciła
Rin za ramię...
...wokół dziewczyny zawirowały obrazy. Brązowoskóre ciała
pląsały wokół ogniska, wargi rozchylały się w chytrych,
groteskowych grymasach, wokół niosły się słowa wykrzykiwane
w języku, który brzmiał jak mowa zasłyszana w dawno
zapomnianym śnie... Ognisko buchnęło potężnym płomieniem
i odrzucone w tył ciała runęły na ziemię, spalone, zwęglone,
rozpadające się, przeobrażone w stosy białych, połyskliwych kości.
Rin pomyślała, że to już koniec – śmierć jest przecież końcem rzeczy
– lecz szkielety poderwały się i ruszyły w tan... Jeden z kościotrupów
obrzucił ją nagim, zębatym uśmiechem i skinął zachęcająco opaloną
z mięsa dłonią:
– Z popiołów powstajemy i w popiół się obracamy...
Kobieta mocniej chwyciła ramiona Rin.
– Wracaj! – wyszeptała żarliwie, przysuwając usta do ucha
dziewczyny.
Rin była jednak urzeczona ogniem... Spoglądała poza szkielety,
prosto w płomienie rozwijające się wyżej i wyżej niczym żywa
istota, składające się w postać boga żywego, zwierzęcia, ptaka...
Ptak opuścił ku nim swą głowę.
Kobieta stanęła w ogniu.
A Rin znowu mknęła ku górze. Niczym wypuszczona z łuku
strzała pofrunęła pod niebo, do krainy bogów.

Otworzyła oczy i zobaczyła przed sobą siedzącego w kucki Jianga.


Blade oczy przyglądały się jej w napięciu.
– Co zobaczyłaś?
Zaczerpnęła głęboki haust powietrza. Niełatwo było przywyknąć
do odzyskanego tak gwałtownie ciała. Czuła się nieporadna
i ociężała, jak figurka z mokrej gliny ulepiona niewprawnymi
palcami.
– Wielką okrągłą salę... – odpowiedziała z wahaniem, mrużąc
oczy, by dokładniej przypomnieć sobie ostatnią wizję. Nie była
pewna, czy to ona ma kłopot z dobraniem właściwych słów, czy po
prostu usta odmawiają jej posłuszeństwa. Każde polecenie, jakie
wydawała swemu ciału, znajdowało odzew dopiero po chwili. –
Zaprojektowana jakby na planie schematu ośmiu trygramów, tyle że
z trzydziestoma dwoma głównymi punktami, rozchodzącymi się
dodatkowo w sześćdziesiąt cztery. A na obwodzie czekały na
piedestałach istoty...
– Na cokołach – poprawił ją Jiang.
– Masz rację. Na cokołach.
– Widziałaś Panteon – stwierdził. – Znalazłaś drogę do bogów.
– No... Chyba tak... – urwała.
Czuła się nieco skonfundowana. Czy naprawdę odnalazła bóstwa?
A może po prostu wyobraziła sobie sześćdziesiąt cztery boskie
postacie, wirujące wokół niej niczym szklane paciorki.
– Wyczuwam w tobie sceptycyzm – zauważył Jiang.
– Byłam wyczerpana – powiedziała. – Nie mam pojęcia, czy to się
stało naprawdę, czy... Wiesz, mogło mi się po prostu przyśnić.
Czym właściwie wizje różnią się od tworów wyobraźni? Może
ujrzała to wszystko dlatego tylko, że chciała zobaczyć?
– Przyśnić? – Jiang pochylił głowę. – Widziałaś kiedykolwiek
wcześniej coś podobnego do Panteonu? Jakiś rysunek? Malowidło?
– No nie. – Ściągnęła czoło. – Ale...
– Cokoły. Spodziewałaś się ich tam?
– Nie – przyznała. – Ale widywałam już w życiu cokoły, a taki
Panteon też mógł powstać w mojej głowie.
– A dlaczego przyśniło ci się akurat to? Z jakiego powodu twój
uśpiony, zmęczony umysł wybrał z pamięci te konkretne obrazy?
Czemu nie, dajmy na to, kucyka, porośniętą kwiatami jaśminu łąkę
lub mistrza Juna galopującego nago na grzbiecie tygrysa?
– Takie masz sny? – Zaskoczona Rin potrząsnęła głową.
– Odpowiedz na pytanie – uciął.
– Nie wiem – fuknęła z frustracją. – Dlaczego w ogóle ludziom śni
się to, co im się śni?
Uśmiechnął się, jakby dokładnie to chciał od niej usłyszeć.
– No właśnie, dlaczego?
Na to pytanie odpowiedzi nie znała. Spojrzała pustym wzrokiem
poza jaskinię, zastanowiła się przez moment i uświadomiła sobie, że
obudziła się nie tylko pod względem fizycznym.
Jej wewnętrzna mapa świata, jej pojęcie rzeczywistości, wyglądało
w tej chwili inaczej. Widziała kontury, choć nie wiedziała, czym je
wypełnić. Wiedziała za to, że bogowie istnieją i że przemawiają; tyle
wystarczyło.
Zajęło to wiele czasu, lecz wreszcie posiadła słownik, którym
mogła opisać to, czego się uczyła. Szamani: ludzie zdolni obcować
z bogami. Bogowie: siły natury, byty równie realne i równie
efemeryczne jak wiatr i ogień, istoty, bez których wszechświat nie
mógłby zaistnieć.
Kiedy o „Bogu” pisali Hesperianie, mieli na myśli osobę
z porządku nadprzyrodzonego. Kiedy o „bogach” opowiadał Jiang,
mówił o istotach na wskroś naturalnych. Obcować z bóstwami
znaczyło tyle, co przechadzać się po dziedzinie snów, po świecie
ducha. Oznaczało wyzbycie się własnej indywidualności i zlanie
w jedno z fundamentalną podstawą bytu wszechrzeczy.
Z przestrzenią w zawieszeniu, w której materia i oddziaływania nie
były jeszcze zdeterminowane, z wiecznie płynną ciemnością,
w której świat fizyczny nie został jeszcze wyśniony.
Bogowie byli po prostu mieszkańcami tej przestrzeni, byli siłami
stworzenia i destrukcji, energiami miłości i nienawiści, troski
i zaniedbania, światła i cienia, ciepła i mrozu... Przeciwstawni sobie
i uzupełniający jeden drugiego; stanowili zespół najbardziej
podstawowych prawd.
Byli pierwiastkami, z których zbudowany jest wszechświat. Rin
zrozumiała, iż rzeczywistość to zaledwie fasada; sen wyczarowany
przez siły igrające pod cieniutką powierzchnią. Dzięki medytacji,
dzięki naparowi Jianga i zapomnieniu o związkach ze światem
materialnym zdołała się wreszcie przebudzić.
– Pojęłam prawdę – szepnęła. – Wiem, co znaczy istnieć.
– Cudowne to, prawda? – uśmiechnął się Jiang.
W tej chwili dotarło do niej, że mistrz wcale nie jest obłąkany; że
może być najzdrowszą psychicznie osobą, jaką w życiu spotkała.
Uderzyła ją pewna myśl.
– Co się dzieje po śmierci?
– Myślę, że sama potrafisz sobie odpowiedzieć. – Uniósł brew.
Rozważyła tę kwestię w milczeniu.
– Wracamy do dziedziny ducha. Po...po...porzucamy ułudę.
Budzimy się.
– Nie tyle umieramy, co powracamy w otchłań – pokiwał głową
Jiang. – Rozpływamy się. Tracimy ego. Przestajemy istnieć jako byt
indywidualny i stajemy się wszystkim. W każdym razie tak się ma
sprawa z większością ludzi.
Rozchyliła usta, by zapytać, co ma na myśli, lecz Jiang ją uprzedził.
Trącił palcem punkt między jej oczami.
– Jak się czujesz?
– Niesamowicie – przyznała.
Myśli Rin od miesięcy nie płynęły tak swobodnie i wyraźnie.
Miała wrażenie, iż dotąd wytężała wzrok w gęstej mgle, która teraz
się nagle rozwiała. Czuła uniesienie; rozwiązała zagadkę, poznała
źródło mocy i musiała już się tylko nauczyć, jak z niego czerpać do
woli.
– I co teraz?
– Teraz poznałaś rozwiązanie swojego problemu – powiedział
Jiang. – Rozumiesz już, na czym polega twój związek z olbrzymią
siecią kosmologicznych sił. Zdarza się, że adepci sztuk walki, ci
szczególnie wyczuleni na świat, poddają się jednej z tych mocy za
bardzo. Cierpią wskutek zaburzenia równowagi, silniejszej
skłonności ku jednemu z bóstw, na niekorzyść innych. Właśnie to
spotkało cię na ringu. Ale teraz już wiesz, skąd się wziął ogień. A jeśli
przydarzy się to ponownie, będziesz mogła odwiedzić Panteon
i odnaleźć równowagę. Teraz jesteś zdrowa.
Rin gwałtownie podniosła spojrzenie na mistrza.
Zdrowa?
Zdrowa?!
Jiang sprawiał wrażenie szalenie zadowolonego z siebie, na jego
twarzy malowały się ulga i błogi spokój. Ona jednak czuła tylko
konsternację. Nie po to studiowała tradycję, by móc gasić płomienie.
Owszem, ogień koszmarnie parzył, ale szeptał też obietnice władzy
i mocy. I czuła się wtedy taka potężna.
Chciała się nauczyć ten pożar przytłumiać, nie po prostu gasić.
– Jakiś problem? – rzucił Jiang.
– Bo ja... No ja nie... – Przygryzła wargę, zanim kolejne słowa
zdołały wyrwać się na świat. Jiang ostro sprzeciwiał się wszelkim
dyskusjom o wojnie. Gdyby zaczęła wypytywać o możliwość
militarnego wykorzystania ich wiedzy, mógłby ją odtrącić jak przed
próbami. I tak uważał Rin za nadmiernie impulsywną, nieostrożną
i niecierpliwą; zdawała sobie sprawę, jak łatwo jest go spłoszyć.
Nieważne. Skoro Jiang nie chciał jej nauczyć przyzywania tej
mocy, musiała sobie poradzić sama.
– Więc po co właściwie to wszystko? – podjęła. – Dla poprawy
samopoczucia?
– Po co? Po co?! Doznałaś oświecenia! Rozumiesz kosmos lepiej
niż większość teologów tego świata! – Jiang zamachał rękoma nad
głową. – Masz pojęcie, co można dzięki tej wiedzy osiągnąć?
Mieszkańcy Rubieży od lat odgadują przyszłość poprzez
interpretację wzorów na skorupach żółwi. Są w stanie leczyć
przypadłości cielesne, uzdrawiając ducha. Potrafią rozmawiać
z roślinami, przepędzać choroby umysłu...
Rin zadała sobie w duchu pytanie, dlaczego mieszkańcy Rubieży,
posiadając tego rodzaju moc, nie wykorzystali jej w celach
militarnych. Znów jednak ugryzła się w język.
– Więc jak dużo czasu zajmą mi dalsze studia?
– Nie ma sensu liczyć tego w latach – odparł. – Na Rubieżach nie
pozwalają wróżyć nikomu przed upływem piątego roku szkolenia.
Szaman uczy się i rozwija przez całe życie.
Na to nie mogła przystać. Chciała władzy i mocy, chciała ich tu
i teraz – zwłaszcza że kraj znalazł się na krawędzi wojny z Federacją.
Poczuła na sobie zaintrygowany wzrok Jianga.
Bądź ostrożna, napomniała się. Mógł ją jeszcze wielu rzeczy
nauczyć. Musiała grać dalej.
– Coś jeszcze? – zapytał mistrz po chwili.
Pomyślała o przestrogach Kobiety ze Speer. Pomyślała o Feniksie,
ogniu i cierpieniu.
– Nie – odparła Rin. – To wszystko.
C
esarz Ryohai” patrolował wody Morza Nariin wzdłuż
wschodnich granic Nikan już dwunastą noc. Był jednostką
lekką i elegancką, zaprojektowaną z myślą o chyżym
rozcinaniu wzburzonych fal. „Cesarz” nie zabrał na pokład wielu
żołnierzy, nie pomieściłby zresztą nawet batalionu. Nie płynął w rejs
rozpoznawczy. Wokół pozbawionego bandery masztu nie krążyły też
kurierskie ptaki; ani jeden szpieg nie opuścił statku pod osłoną
snującej się nad oceanem mgły. „Ryohai” po prostu niespokojnie
przemykał w tę i z powrotem, krążył po morzu niczym niecierpliwa
żona. „Ryohai” na coś czekał. Na kogoś.
Załoga spędzała dni w ciszy. Ich również było niewielu: kapitan,
kilku majtków i grupka piechurów sił zbrojnych Federacji. Statek
gościł też wielce dystyngowaną osobistość: generała Gina Seiryu,
marszałka wielkiego sił zbrojnych i szacownego doradcę samego
cesarza Ryohaia. Był też gość drugi, nieproszony: pewien
Nikaryjczyk, który odkąd „Ryohai” wpłynął na wody Morza Nariin,
krył się w ciemnych kątach ładowni.

Tyr, komandor cike, świetnie potrafił stawać się niewidzialny. W tym


stanie nie potrzebował snu ani jedzenia. Wtulony w cień, spowity
w mrok, prawie nie musiał oddychać.
Jedyną niedogodnością upływających dni była dla niego nuda,
lecz zdarzało mu się już spędzać na czuwaniu okresy znacznie
dłuższe niż ten. Okrągły tydzień spędził ukryty w szafie w sypialni
możnowładcy Smoka. Cały miesiąc przeczekał wciśnięty pod
parkiet, po którym przechadzali się przywódcy Republiki Hesperii.
A teraz czekał, by któryś z członków załogi „Cesarza Ryohaia”
wyjawił cel ich misji.
Kiedy odebrał rozkazy z Sinegardu i przeczytał, że musi dokonać
infiltracji jednej z jednostek floty Federacji, poczuł się zaskoczony.
Cike już od lat działali wyłącznie w granicach cesarstwa, gdzie
trudnili się mordowaniem dysydentów, uznanych przez cesarzową
za szczególnie kłopotliwych. Władczyni nie zwykła posyłać cike za
morze – zaprzestała tego po katastrofalnej w skutkach próbie
zgładzenia w dzieciństwie obecnego cesarza Ryohaia, kiedy to
dwóch agentów straciło życie, a trzeci oszalał do tego stopnia, że
trzeba go było odwieźć do kamiennego więzienia i zamknąć
w cokole.
Obowiązkiem Tyra nie było jednak dziwić się, a tylko posłusznie
wykonywać rozkazy. Trwał więc przycupnięty w cieniu,
niezauważony przez nikogo. Czekał.
Noc była cicha, bezwietrzna. Ciężka i nabrzmiała tajemnicami.
Właśnie w taką noc, wiele dziesięcioleci temu, pod pyszniącym się
na niebie księżycem w pełni, mistrz Tyra zaprowadził go w głąb
sieci tuneli, dokąd nigdy nie dotarł ani jeden promień światła. Raz
po raz skręcali, a co jakiś czas nauczyciel obracał Tyra w miejscu, by
uczeń nie rozrysował sobie w głowie mapy podziemnego
kompleksu.
Kiedy dotarli do serca tej pajęczej sieci korytarzy, mistrz go
zostawił. „Sam musisz znaleźć drogę do wyjścia” – rzucił władczo,
odchodząc. „Jeśli bogini cię przyjmie, zostanie twą przewodniczką.
Jeżeli nie zechce, zginiesz”.
Tyr nigdy, nawet przez moment nie żywił do mistrza urazy za
porzucenie w ciemności. Tak po prostu musiało być. Niemniej
strach, jaki wtedy czuł, był rzeczywisty i dotkliwy. Zdjęty paniką
całymi dniami przemierzał duszne korytarze. Na początku pojawiło
się pragnienie. Potem głód. Potykając się w mroku o coś
grzechoczącego, wywołującego mnogie echa, wiedział, że potyka się
o kości.
Ilu uczniów trafiło przed nim do tego podziemnego labiryntu? Jak
wielu z niego wyszło?
W pokoleniu Tyra tylko jeden. Linia szamanów, do której należał,
pozostawała czysta i silna dzięki temu, że każdy musiał dowieść
swego talentu, a dar bogini mógł posiąść i przekazać następcom
jedynie ten, kto zdołał przeżyć. Fakt, iż Tyr otrzymał w ogóle szansę,
oznaczał, że każdy kadet przed nim próbował bez skutku, czy raczej
ze skutkiem śmiertelnym.
Tyr tak bardzo się wtedy bał.
Dzisiaj nie bał się wcale.
Dzisiaj, na pokładzie statku, ciemność przyjęła go ponownie,
dokładnie tak samo, jak przed trzydziestoma laty. Oplotła go czule,
był niczym nienarodzone dziecko w matczynej macicy. Zanosić
modły do bogini oznaczało cofnąć się do stanu pierwotnego,
poprzedzającego dzieciństwo, do czasu, gdy świat milczał.
Nikt nie mógł go zobaczyć. Nic nie mogło wyrządzić mu krzywdy.
Szkuner nadpłynął przez zalane ciemnością północy morze.
Przeskakiwał fale nerwowo, niczym malec z premedytacją łamiący
wydany przez mamę zakaz. Maleńka jednostka nie należała do
nikaryjskiej floty. Wszelkie znaki, które pozwoliłyby go
zidentyfikować, zostały niewprawnie zdrapane z kadłuba.
Niemniej przybywał od strony brzegów cesarstwa. Albo więc
kapitan obrał długą i niezwykle zawiłą trasę, by zmylić ukrytego na
pokładzie „Ryohaia” zabójcę – o którego istnieniu nie miał pojęcia –
albo był Nikaryjczykiem.
Tyr przykucnął za masztem i skierował szkła lunety na pokład
szkunera.
Wychodząc z ciemności, doświadczył niespodziewanego zawrotu
głowy. Ostatnio przydarzało mu się to coraz częściej, zawsze gdy
pozostawał wśród cieni zbyt długo. Z coraz większym trudem
powracał do świata materii, coraz trudniej przychodziło mu wyrwać
się z objęć bogini.
Uważaj, napomniał się w duchu, bo jeszcze kiedyś nie wrócisz.
Wiedział, co by go wtedy spotkało. Stałby się wydmuszką
człowieka, pośrednikiem bogów, pozbawioną zamka bramą do
dziedziny ducha. Zostałby spienionym, bezużytecznym naczyniem,
które ktoś odwiózłby na wózku do Chuluu Korikh, gdzie nie mógłby
nikomu zaszkodzić. Ktoś zapisałby jego imię na młynku
i odprowadził wzrokiem niknącego w kamiennym więzieniu, tak jak
on sam uwięził wielu podwładnych.
Pamiętał swoją pierwszą wizytę w Chuluu Korikh, kiedy to
zamurował własnego mistrza. Stał tuż przed nim, twarzą w twarz,
gdy kamień powoli przesłaniał oblicze nauczyciela: Zamknięte oczy.
Uśpiony, lecz nie martwy.
Już wkrótce miał nastać dzień, kiedy szaleństwo zagrozi mu nie
tylko w cieniu, lecz również poza nim. Taki los jednak spotykał
wszystkich cike. Przeznaczeniem zabójców cesarzowej była
przedwczesna śmierć lub obłęd. Czasami jedno i drugie.
Tyr przypuszczał, że ma przed sobą jeszcze dziesięć, może
dwadzieścia lat, że podda się bogini w wieku podobnym jak jego
mistrz. Sądził, że został mu szmat czasu, by wyszkolić nowicjusza, by
nauczyć kogoś spacerować w otchłani. Niemniej od dawna żył wedle
kalendarza bogini i to ona miała zdecydować, kiedy wezwie go do
siebie na stałe.
Powinienem wybrać ucznia już teraz, jednego ze swoich ludzi,
stwierdził w duchu.
Pięć lat temu był bliski wyboru wieszczka cike, tego kościstego
dzieciaka z Rubieży. Chaghan był jednak bardzo delikatny i zanadto
dziwaczny, nawet jak na członka swego ludu. Chaghan dowodziłby
niczym demon. Cieszyłby się bezwarunkowym posłuchem, lecz
dlatego jedynie, że odebrałby podkomendnym wolną wolę. Chaghan
niszczyłby ludzkie umysły. Ten nowy młodzik, którego przysłano
niedawno z akademii sinegardzkiej, wydawał się znacznie lepszym
kandydatem. Tyr już teraz wyznaczył go na swojego następcę jako
komandora cike.
Niestety, chłopak miał już swojego boga. A bogowie to zaborcze
istoty.

Szkuner znieruchomiał w cieniu „Ryohaia”. Samotna, zakapturzona


postać zeszła do szalupy i przepłynęła dzielący statki pas wody.
Kapitan „Ryohaia” rozkazał spuścić liny. Wraz z połową załogi
stanął na głównym pokładzie, czekając na przybysza z Nikan.
Dwóch majtków pomogło gościowi przejść przez burtę.
Przybyły zsunął z głowy czarny kaptur i potrząsnął głową, wokół
której rozsypała się burza długich, lśniących włosów. Włosów barwy
obsydianu. Cera, blada jak kryształ, odcinała się bielą w blasku
księżyca. Usta czerwieniły się niczym świeżo przelana krew.
Na pokładzie stała cesarzowa Su Daji.
Tyr poczuł się tak zaskoczony, że niemal wyszedł z cienia. Co ona
tu robi? Pierwsza myśl, jaka przyszła mu do głowy, była
niedorzecznie wręcz małostkowa: czyżby mu nie ufała? Czy nie
wierzyła, że poradzi sobie w pojedynkę?
Musiało się stać coś złego. Czy przypłynęła tu z własnej woli?
Może zmusiła ją Federacja? A może to jego rozkazy uległy zmianie?
Tyr zaczął się gorączkowo zastanawiać, myśli ścigały jedna drugą,
rozważał, jak powinien zareagować. Mógł uderzyć z miejsca,
zaatakować i zabić żołnierzy, zanim skrzywdzą cesarzową.
Lecz Daji wiedziała przecież, że on tu jest – gdyby chciała, by
położył żołdaków Federacji trupem, dałaby mu znak. Zatem
pozostawało czekać. Czekać i obserwować, przekonać się, jak tę
partię rozegra sama Daji.
– Wasza Wysokość! – Generał Gin Seiryu był potężnym
mężczyzną, prawdziwym olbrzymem wśród ludzi. Górował nad
cesarzową zupełnie dosłownie. – Zwlekałaś z przybyciem. Cesarz
Ryohai zaczyna się niecierpliwić.
– Nie jestem psem Ryohaia, żeby mi rozkazywał. – Głos Daji
poniósł się nad pokładem, chłodny i czysty niczym lód, ostry jak
sztylet.
Wokół Daji uformował się krąg żołnierzy, otoczyli ją wraz
z generałem. Ona jednak wciąż stała dumnie wyprostowana,
z zadartym podbródkiem, nie okazując cienia strachu.
– A mimo to pozwoliłaś się przywołać – odparł sarkastycznie
generał. – Twoja opieszałość mocno cesarza Ryohaia drażni. Twoje
atuty topnieją z dnia na dzień. Niewiele masz w dłoni silnych kart
i dobrze o tym wiesz. Powinnaś się cieszyć, że cesarz w ogóle raczył
zgodzić się na rozmowę.
– Łaskawość Jego Wysokości jest niezaprzeczalna. – Daji wydęła
wargi.
– Dość czczych słów. Mów, z czym przybywasz.
– W swoim czasie – odparła Daji ze spokojem. – Najpierw muszę
się zająć czym innym.
W tym momencie przeniosła wzrok prosto na stojącego w mroku
Tyra.
– Jesteś. To dobrze.
Tyr uznał to za sygnał.
Uniósł oba sztylety i wypadł z cienia – po to jedynie, by zaraz się
potknąć i paść na kolana. Daji zatrzymała go spojrzeniem.
Zaczął się dławić, nie był w stanie wykrztusić jednego słowa.
Stracił czucie w kończynach, ręce i nogi miał jak sparaliżowane;
kołysał się na klęczkach. Oczywiście zdawał sobie sprawę
z hipnotycznego daru Daji, lecz nigdy jeszcze nie zdarzyło się, by
użyła go na nim.
Wszelkie myśli zostały z jego umysłu wyparte przemocą. Miał
przed sobą jedynie jej oczy. Najpierw duże, skrzące się i czarne;
potem żółte jak u węża. Wąskie źrenice przyciągały go niczym
matka sięgająca po swe dziecko, Daji zdawała się okrutnie
parodiować jego boginię.
I podobnie jak jego bogini była piękna. Tak bardzo piękna.
Porażony Tyr opuścił sztylety.
Zatańczyły przed nim wizje. Jej wielkie żółte oczy pulsowały;
znienacka stały się gigantyczne, zajęły całe pole widzenia, wciągnęły
go do jej świata.
Ujrzał bezimienne kształty. Zobaczył kolory, które nie posiadały
nazw. Widział pozbawione twarzy kobiety tańczące wśród
kobaltowego błękitu i cynobru, ciała wijące się giętko jak jedwabne
wstęgi, które trzymały w dłoniach.
I wtedy, gdy ofiara pogrążyła się w transie, Pani Żmija
zaatakowała – wbiła mu kły i wstrzyknęła swój jad.
Skutki psychoduchowej napaści były natychmiastowe i straszliwe.
Strzaskała świat Tyra, jakby był odlany ze szkła, jakby istniał
w zwierciadle, które właśnie pękło i zastygło w chwili rozpadu,
przez co koniec nie nadszedł natychmiast, lecz rozciągnął się na całe
eony. Gdzieś daleko rozległ się wrzask. Coraz bardziej piskliwy,
narastający, nieskończony. Oczy Pani Żmii oblekły się bezbarwną
bielą, która wypaliła mu wzrok i przeobraziła wszystko w ból. Tyr
próbował znaleźć azyl w cieniu, lecz jego bogini nigdzie nie było, za
to wszędzie czekały te hipnotyzujące oczy. Gdziekolwiek się obrócił,
już na niego patrzyły; wielka Żmija zasyczała, świdrowała go
wzrokiem, paraliżowała. Tyr ponownie wezwał na pomoc boginię,
lecz ona niezmiennie milczała, przegnana przez moc nieskończenie
potężną, silniejszą nawet niż sama ciemność.
Su Daji korzystała z energii czegoś starszego jeszcze od jej
cesarstwa. Czegoś sędziwego jak sam czas.
Świat przestał wirować. Tyr i cesarzowa dryfowali samotni w oku
cyklonu barw, utrzymywani w równowadze wyłącznie dzięki
szczodrobliwości władczyni. Odzyskał swe kształty, podobnie jak
ona: nie była już żmiją, lecz boginią w postaci Su Daji, kobiety.
– Nie miej mi tego za złe. W grę wchodzą siły, jakich nie zdołałbyś
ogarnąć rozumem, moce, wobec których twoje życie jest
pozbawione wszelkiego znaczenia.
Choć przybrała kształt śmiertelniczki, głos dobiegał naraz
zewsząd. Rodził się we wnętrzu Tyra, wibrował w kościach. Poza jej
słowami nie istniało nic, dopóki nie umilkła i nie pozwoliła
przemówić jemu.
– Dlaczego to robisz? – wyszeptał.
– Ofiara nie zadaje pytań drapieżnikowi – syknęła istota
niebędąca Su Daji. – Umarli nie wypytują żywych. Śmiertelnicy nie
sprzeciwiają się bogom.
– Zabijałem dla ciebie – przypomniał. – Byłem gotów zrobić dla
ciebie wszystko.
– Wiem. – Pogładziła jego policzek. W jej głosie pojawiła się nuta
ludzkiego smutku, przez moment brzmiała jak znana mu cesarzowa.
Kolory wyblakły. – Byliście głupcami.
Strąciła go z pokładu.
Towarzyszący tonięciu ból – uświadomił sobie Tyr – związany jest
z walką. On jednak nie mógł walczyć. Nadal był sparaliżowany na
całym ciele, nie potrafił nawet zacisnąć powiek, by piekąca słona
woda nie dostawała mu się do oczu.
Mógł jedynie umrzeć.
Osuwał się w ciemność. Z powrotem w odmęty, gdzie nie
rozchodzą się dźwięki, gdzie znikają wszelkie widoki, gdzie ustaje
czucie i gdzie nie żyje nic.
Z powrotem w miękki bezruch macicy.
Z powrotem do matki. Ku swojej bogini.

Śmierć szamana nie pozostała bez echa w dziedzinie ducha. Rozpad


Tyra wywołał psychoduchową falę uderzeniową, która rozeszła się
po całej nieznanej krainie.
Fala dała się odczuć także wśród odległych szczytów gór Wudang,
gdzie wznosił się ukryty przed światem Zamek Nocy. Wyczuł ją
wieszczek Cudacznej Dziatwy, zaginiony syn ostatniego
prawdziwego chana Rubieży.
Bladolicy wieszczek płaszczyznę ducha przemierzał z równą
łatwością, z jaką przekraczał próg drzwi własnej sypialni. Szukając
komandora, natknął się jedynie na ciemność i zniszczony kontur,
który do niedawna był jeszcze człowiekiem. Ujrzał na horyzoncie
przyszłych wydarzeń krainę skąpaną w dymie i ogniu. Zobaczył
pokonującą wąską cieśninę armadę. Patrzył na zalążek wojny.
– Co widzisz? – zapytał Altan Trengsin.
Białowłosy wieszczek uniósł głowę ku niebu, odsłaniając długie,
nierówne blizny znaczące bladą szyję. Zaniósł się śmiechem,
nieprzyjemnym i ostrym.
– Odszedł – powiedział. – Naprawdę go nie ma.
Palce Altana zacisnęły się na ramieniu wieszczka.
Wieszczek raptownie rozwarł cienkie powieki. Za nimi była
jedynie biel. Nie było tęczówek, brakowało źrenic, ani jednej
barwnej plamki. Tylko bladawy górski pejzaż, przypominający połać
świeżego śniegu, przypominający samą nicość.
– Odczytałem heksagram.
– Mów! – ponaglił Altan.
Wieszczek zwrócił twarz prosto na niego.
– Widzę trzy prawdy. Oto pierwsza: stoimy na skraju wojny.
– To już wiemy... – Altan chciał dodać coś jeszcze, lecz wieszczek
nie pozwolił mu dokończyć.
– Druga: mamy wroga, którego darzymy miłością.
Altan zesztywniał.
– Trzecia: Tyr jest stracony.
– Co to znaczy? – Altan głośno przełknął ślinę.
Wieszczek ujął go za rękę. Podniósł ją sobie do ust i złożył na niej
pocałunek.
– Ujrzałem koniec wszystkich rzeczy – powiedział. – Zmieniła się
forma świata. Bogowie chodzą teraz w ludzkich ciałach, czego nie
czynili od bardzo, bardzo dawna. Tyr nie wróci. Cudaczna Dziatwa
odpowiada od teraz przed tobą i tylko przed tobą.
Altan wypuścił z wolna powietrze. Ogarnęło go przemożne
uczucie, jednoczesne doznanie głębokiego żalu i ulgi. Nie miał nad
sobą dowódcy. Nie. Sam teraz dowodził, został komandorem.
Tyr już mnie nie powstrzyma, pomyślał.

Śmierć Tyra nie uszła również uwadze Odźwiernego, który


wszystkie te lata spędził – nie do końca martwy, lecz niezupełnie
żywy – otulony skorupą śmiertelnika, choć sam śmiertelny nie był.
Odźwierny poczuł się w tej chwili rozbity i otumaniony. Zdążył
zapomnieć wiele, także na własny temat, lecz jednego nie mógł
zapomnieć nigdy – plamy pozostawionej przez jad Pani Żmii.
Odźwierny wyczuł jej prastarą moc, rozpraszającą się w otchłani,
która naraz ich dzieliła i przywodziła ku sobie. Podniósł twarz do
nieba i zrozumiał, że wróg powrócił.

Wyczuła to młoda kadetka Sinegardzkiej Akademii Wojskowej,


dziewczyna medytująca samotnie, kiedy jej koleżanki kładły się
spać. Która ściągnęła czoło, gdy odebrała zakłócenie – bolesne dla
niej i niezrozumiałe. Która zastanawiała się – jak ostatnio niemal
przez cały czas – co by się stało, gdyby postąpiła wbrew woli
mistrza, gdyby połknęła nasiona maku i ponownie przeszła na
drugą stronę, by obcować z bogami.
I gdyby posunęła się dalej, poza obcowanie. Gdyby jednego z nich
sprowadziła ze sobą na ziemię.
Albowiem chociaż otrzymała zakaz wzywania Feniksa, nic nie
powstrzymywało Feniksa przed nawoływaniem jej.
Już wkrótce – szeptał Feniks w jej snach. Niebawem mnie
przyzwiesz, przyzwiesz moją moc, a kiedy ten czas nastanie, nie
zdołasz się oprzeć. Niedługo zignorujesz przestrogi Kobiety
i Odźwiernego i rzucisz się w moje ogniste objęcia. Uczynię cię wielką,
dzięki mnie przejdziesz do legendy.
Próbowała stawiać opór.
Starała się oczyszczać umysł zgodnie z zaleceniami Jianga;
usiłowała wyrzucać z głowy gniew i płomienie.
Odkryła, że nie potrafi.
Odkryła, że nie chce.
Pierwszego dnia siódmego miesiąca na pograniczu wybuchło jeszcze
jedno starcie. Tym razem starły się ze sobą osiemnasty batalion sił
zbrojnych Federacji i nikaryjski patrol. Do walk doszło w graniczącej
od północy z Rubieżami Prowincji Konia. Po sześciogodzinnej
utarczce strony ogłosiły zawieszenie broni.
Noc spędzili w stanie niełatwego rozejmu.
Drugiego dnia pewien żołnierz Federacji nie zgłosił się do
rutynowego porannego patrolu. Po drobiazgowym przeczesaniu
mugeńskiego obozu stacjonujący w granicznym mieście Muriden
generał Federacji zażądał od generała armii Nikan, by ten zezwolił
na wejście do swojego obozu i zgodził się na przeszukanie.
Nikaryjczyk odmówił.
Trzeciego dnia cesarz Ryohai, władca Federacji Mugen,
wystosował wysłaną na skrzydłach kurierskiego gołębia formalną
notę dyplomatyczną, w której surowo domagał się od cesarzowej Su
Daji wydania zaginionego w Muriden żołnierza.
Cesarzowa wezwała przed swoje oblicze wszystkich dwunastu
możnowładców. Sprawę roztrząsano przez siedemdziesiąt dwie
godziny.
Szóstego dnia władczyni udzieliła oficjalnej odpowiedzi, w której
uprzejmie prosiła Ryohaia, by się z łaski swojej odpierdolił.
Siódmego dnia Federacja Mugen wypowiedziała Cesarstwu Nikan
wojnę. Kobiety na całej wygiętej na kształt łuku wyspie roniły łzy
radości i nabywały mnóstwo podobizn cesarza Ryohaia, które
z miejsca trafiały na ściany domostw. Mężczyźni na ochotnika
zaciągali się do oddziałów rezerwy, a dzieciaki ganiały po ulicach,
wydając z siebie krwiożercze okrzyki, właściwe młodzieży
wszystkich wojujących nacji świata.
Ósmego dnia batalion wojsk Federacji wylądował w porcie
Muriden. Miasto zostało zdziesiątkowane. Napotkawszy opór ze
strony lokalnej milicji, najeźdźcy wydali rozkaz, nakazujący pojmać
i stracić wszystkich mieszkańców płci męskiej, nie wyłączając
noworodków.
Kobiety ocaliły swoją cnotę jedynie za sprawą pośpiechu, z jakim
armia Federacji ruszyła w głąb lądu. Żołnierze grabili napotykane
po drodze wsie, odbierając chłopom zboże i zwierzęta pociągowe.
Czego zabrać nie mogli, zabijali i niszczyli. Nie musieli tworzyć linii
zaopatrzeniowych. Korzystali z dobrodziejstw krainy, przez którą
wędrowali. Maszerowali przez kontynent, kierując się prosto ku
stolicy.
Trzynastego dnia kurierski orzeł wleciał przez okno do gabinetu
Jimy Lain. Wiadomość była zwięzła:
„Prowincja Konia stracona. Mugeńczycy idą na Sinegard”.

– Właściwie to wszystko jest dość ekscytujące – skomentował


Kitaj.
– Owszem – rzuciła Rin. – Wkrótce padniemy ofiarą najazdu wojsk
państwa, z którym toczymy wojny od stuleci i które złamało układ
pokojowy, zapewniający w regionie przez ostatnie dwadzieścia lat
kruchą geopolityczną stabilizację. Szalenie ekscytujące.
– Teraz przynajmniej mamy pewność, że nie stracimy roboty –
zauważył Kitaj. – Żołnierze będą potrzebni.
– Mógłbyś przynajmniej z tego nie drwić?
– Mogłabyś nie siać paniki?
– Moglibyśmy się pospieszyć? – spytał sędzia pokoju.
Rin i Kitaj wymienili spojrzenia.
Oboje woleliby robić coś innego, niż pomagać w ewakuacji
ludności cywilnej. Ponieważ Sinegard leżał niebezpiecznie daleko na
północy, biurokracja cesarstwa postanowiła uczynić wojenną stolicą
położone na południu miasto Golyn Niis.
W momencie przybycia oddziałów Federacji Sinegard miał być
miastem duchów. Miastem zmilitaryzowanym. Teoretycznie
oznaczało to, że Rin i Kitaj otrzymali piekielnie ważne zadanie –
mieli dopilnować, by centralne władze cesarstwa przetrwały, nawet
gdyby nie przetrwała stolica.
W praktyce misja polegała na użeraniu się z bardzo opasłymi
i bardzo działającymi na nerwy stołecznymi biurokratami.
Kitaj poderwał z ziemi ostatnią ze skrzyń, które ładowali na wóz,
i natychmiast ugiął się pod ciężarem.
– Co jest w środku? – stęknął, usiłując podeprzeć pudło na biodrze.
Stojąca na wozie Rin pomogła mu wciągnąć skrzynię na pakę,
która już od pewnego czasu skrzypiała pod dobytkiem sędziego.
– Zastawa do herbaty – odpowiedział tłuścioch. – I zwróćcie
uwagę, co napisałem na boku. Zabezpieczcie to porządnie. Nie chcę,
żeby się potłukło.
– Zastawa do herbaty... – powtórzył z niedowierzaniem Kitaj. –
Więc to zastawa jest teraz najważniejsza?
– Mój ojciec dostał ją w darze od Smoczego Cesarza, niech jego
dusza spoczywa w pokoju. – Sędzia otaksował spojrzeniem
wyładowany po brzegi wóz. – A, właśnie! Nie zapomnijcie zabrać tej
wazy z patio. – Popatrzył błagalnie na Rin.
Dziewczyna była ledwie przytomna od popołudniowego upału,
wyczerpana po wielu godzinach pakowania doczesnych dóbr
urzędnika i ładowania ich na kilka zupełnie do tego celu
nieprzygotowanych pojazdów. Mimo otępienia zauważyła, że przy
każdym słowie sędziego pokoju jego obwisłe policzki podskakują
wprost przekomicznie. W innych okolicznościach zapewne
zwróciłaby na to uwagę Kitaja. W innych okolicznościach chłopak
zapewne wybuchnąłby śmiechem.
– Tylko uważajcie, dobrze? – Grubas ponownie wskazał im wazę. –
To cacko pochodzi z czasów Czerwonego Cesarza. Najlepiej będzie,
jeśli przymocujecie ją jakimiś pasami. Byle solidnie.
Rin spojrzała z niedowierzaniem.
– Szanowny sędzio? – odezwał się Kitaj.
– Co? – Urzędnik zwrócił się w jego stronę.
Wydając z siebie głuchy jęk, chłopak uniósł skrzynię nad głowę
i zrzucił ją z wozu. Zamiast donośnych odgłosów tłuczenia, jakie
miała nadzieję usłyszeć Rin, pudło przyziemiło z twardym
stuknięciem. Drewniane wieko odskoczyło. Z wnętrza wytoczyło się
kilka przyjemnych dla oka porcelanowych czajniczków, pokrytych
przeuroczym, delikatnym kwiatowym deseniem. Mimo że
przeturlały się spory kawałek, wciąż pozostały w jednym kawałku.
Widząc to, Kitaj sięgnął po deskę.
Kiedy roztrzaskał już wszystkie naczynia, odgarnął z oczu
niesforny kosmyk i stanął przed zlanym potem sędzią, który skulił
się w miejscu, jakby w obawie, że chłopak lada moment przywali
dechą i jemu.
– Trwa wojna! – wycedził Kitaj. – Ewakuujemy cię, sędzio,
ponieważ z bogom tylko znanego powodu zostałeś uznany za osobę
kluczową dla bezpieczeństwa cesarstwa. Więc rób, co do ciebie
należy. Uspokajaj ludzi. Pomóż nam utrzymać porządek. I nie pakuj,
kurwa, czajniczków!

W ciągu kilku dni akademia przeobraziła się z wyższej uczelni


w wojskowe obozowisko. Gdzie nie spojrzeć, widziało się zielone
barwy żołnierzy z Ósmej Dywizji, przybyłej z pobliskiej Prowincji
Barana. Do tej samej jednostki wcielono studentów.
Żołnierze milicji byli plemieniem małomównym i stoickim.
Kadetów przyjęli niechętnie, raz po raz dając do zrozumienia, że
w ich opinii uczniaki nie powinny się brać do wojaczki.
– Kwestia hierarchii – zadumał się Kitaj. – Większość tych
żołnierzy w życiu nie odwiedziła nawet Sinegardu. To tak, jakby ktoś
kazał ci służyć z człowiekiem, który za trzy lata zostałby twoim
dowódcą, mimo że to ty masz na karku dziesięć lat zaprawy
w bojach.
– Ale oni też nie mają zaprawy w bojach – wtrąciła przytomnie
Rin. – Od dwudziestu lat nie toczyliśmy ani jednej wojny. Ci ludzie
wiedzą o swojej pracy jeszcze mniej od nas.
Na to Kitaj argumentu nie znalazł.
Przybycie Ósmej Dywizji oznaczało między innymi powrót
Rabana, który otrzymał zadanie ewakuacji pierwszoroczniaków.
– Ale ja chcę walczyć! – zaprotestował jeden ze studentów,
młodzik ledwie dorastający Rin do ramienia.
– A co ty tam zwojujesz? – mruknął lekceważąco Raban.
– Sinegard to mój dom! – Chłopak zadarł podbródek. – I stanę
w jego obronie. Nie jestem małym dzieckiem. Nie muszę czmychać
w stadzie wylęknionych bab i maluchów.
– Ależ ty już stoisz w obronie Sinegardu. Chronisz mieszkańców
miasta. Widzisz te baby i maluchy? No właśnie. Odpowiadasz za ich
bezpieczeństwo. Musisz ich cało i zdrowo doprowadzić do przełęczy.
To poważne zadanie. – Wyganiając studentów za bramę, Raban
rzucił Rin porozumiewawcze spojrzenie. – Boję się, że niektórzy
z tych młodziaków zakradną się tu z powrotem – przyznał
półgłosem.
– Należy im się podziw – zauważyła. – Miasto czeka wrogi szturm,
a ich pierwszą myślą jest go bronić.
– Bo są głupi – odparł Raban bez cienia zwykłej cierpliwości.
Sprawiał wrażenie skrajnie wyczerpanego. – Nie czas na heroizm. To
prawdziwa wojna. Jeżeli zostaną, zginą.

Z myślą o kadetach opracowano plan ucieczki. W razie upadku


miasta mieli umknąć mało znanym wąwozem po drugiej stronie
doliny i dołączyć do pozostałych cywilów w górskiej kryjówce, do
której bataliony Federacji nie miały szans dotrzeć. Plan nie
obejmował mistrzów.
– Jima nie sądzi, że wyjdziemy z tego zwycięsko – powiedział Kitaj.
– Wraz z całym ciałem pedagogicznym chcą zginąć wraz z uczelnią.
– Jima jest po prostu ostrożna. – Raban spróbował podnieść ich na
duchu. – Sunzi zalecał, aby być gotowym na wszelkie ewentualności,
prawda?
– Sunzi uczył też, że po przebyciu rzeki należy spalić mosty, by
twojej armii nie przyszło do głowy się wycofać – przypomniał Kitaj.
– A moim zdaniem te plany mówią o ucieczce.
– Roztropność nie równa się tchórzostwu – zauważył Raban. –
Poza tym Sunzi pisał również, że nigdy nie wolno atakować
przeciwnika, który nie ma dokąd uciekać. Taki wróg będzie się bił
tym bardziej zaciekle. Jak każdy, kto nie ma nic do stracenia.

Dni z jednej strony ciągnęły się w nieskończoność, z drugiej


dobiegały końca, zanim dało się cokolwiek zrobić. Rin miała
nieprzyjemne poczucie, że wszyscy po prostu czekają, by wrogowie
zapukali wreszcie do drzwi. Niepokoiło ją też ospałe tempo
przygotowań obrońców.
– Ciekawe, jak wyglądają żołnierze Federacji – odezwał się Kitaj,
gdy schodzili z góry, by pobrać ze zbrojowni świeżo naostrzoną
broń.
– Zakładam, że mają ręce i nogi. Niewykluczone, że nawet głowy.
– Nie o to chodzi. Mam na myśli budowę, rysy. Czy są podobni do
Nikaryjczyków? Wszyscy Mugeńczycy pochodzą ze wschodniego
kontynentu. Nie są tacy jak Hesperianie. Podejrzewam więc, że
przynajmniej częściowo wyglądają normalnie.
– A to ma jakieś znaczenie? – Rin nie rozumiała, dlaczego ta
kwestia wzbudza zainteresowanie kolegi.
– Nie chciałabyś poznać twarzy swojego wroga? – odpowiedział
pytaniem chłopak.
– Nie, nie chciałabym – rzuciła. – Dlatego że gdybym ją poznała,
mogłoby mi strzelić do głowy, że jest człowiekiem. A to nie są ludzie.
Podczas ostatniej okupacji podawali opium raczkującym dzieciom.
To oni wyrżnęli w pień Speerytów.
– Może są bardziej ludzcy, niż podejrzewamy? – zastanowił się
Kitaj. – Czy ktoś w ogóle zadał sobie pytanie, czego Federacja chce?
Dlaczego znowu na nas napadają?
– Dlatego że kisną na swojej maciupkiej wysepce i uroili sobie, że
Nikan powinno należeć do nich. Dlatego że już kiedyś się z nami bili
i prawie wtedy wygrali – skwitowała Rin. – Czemu to takie ważne?
Oni tu przyjdą, my tu jesteśmy i koniec. Zwycięży ten, kto przeżyje.
Wojna nie rozstrzyga, która strona ma słuszność. Wojna rozstrzyga,
która strona przetrwa.

Zajęcia ustały. Mistrzowie wrócili na stanowiska, które porzucili


wiele lat temu. Irjah objął dowództwo sinegardzkich sił rezerwy.
Enro podjęła służbę w głównym szpitalu miasta, gdzie
zorganizowała ze swoimi kadetkami izbę przyjęć. Jima stanęła na
czele obrony Sinegardu, którą to rolę pełniła pospołu
z możnowładcą Barana. Pełnienie owej funkcji polegało w znacznej
mierze na wydzieraniu się na urzędników i upartych jak osły
dowódców niższego szczebla.
Perspektywy przedstawiały się ponuro. Ósma Dywizja liczyła trzy
tysiące żołnierzy, co nie mogło wystarczyć do powstrzymania sił
przeciwnika, który wedle doniesień przyprowadził aż dziesięć
tysięcy ludzi. Możnowładca Barana posłał prośbę o posiłki do
Trzeciej Dywizji, wracającej właśnie z patrolu na północnych
Rubieżach, lecz niewielka była szansa, by Trójka dotarła do
Sinegardu przed Mugeńczykami.
Jiang przez większość czasu był niedostępny. Albo przesiadywał
w gabinecie Jimy, gdzie z Irjahem opracowywali plany awaryjne,
albo w ogóle znikał z akademii. Kiedy Rin zdołała go wreszcie
wytropić, wydał się jej znękany i zniecierpliwiony. By dogonić go na
schodach, musiała podbiec.
– Na razie musimy zawiesić zajęcia – rzucił. – Jestem pewien, że
zauważyłaś, że nie ma na to czasu. Nie mogę poświęcić tyle uwagi,
by szkolić cię jak trzeba.
Spróbował ją wyminąć, lecz przytrzymała go za rękaw.
– Mistrzu, chcę o coś zapytać. A gdybyśmy tak przyzwali bogów?
Gdybyśmy wykorzystali ich przeciwko Federacji?
– Co? Co ty wygadujesz? – zawołał z niejakim lękiem. – Naprawdę
nie mamy na to czasu.
– Jestem przekonana, że to, czego się uczyliśmy, można
wykorzystać na wojnie.
– Studiowaliśmy sposoby radzenia się bogów – odparł. – Nie
sprowadzania ich na ziemię.
– Ale mogliby nam pomóc!
– Co? Nie. Nie! – Wyraźnie pobudzony zamachał rękoma. – Nie
słuchałaś, co ci tłumaczyłem przez ostatnie dwa lata? Mówiłem
przecież. Bogowie to nie broń, którą można zdjąć z kołka, odkurzyć
i przypasać do boku. Nie zechcą stanąć do walki w imię ludzi.
– Nieprawda! – zaprotestowała. – Czytałam opisy krucjat
Czerwonego Cesarza. Wiem, że mnisi wykorzystywali przeciw
niemu bóstwa. A plemiona z Rubieży...
– Na Rubieżach korzystają z boskiej pomocy w celach
medycznych. Poszukują u bogów rady i oświecenia. – Jiang nie
pozwolił Rin dokończyć. – Nie sprowadzają ich na ziemię, gdyż są na
to zbyt mądrzy. Każda wojna, w jakiej korzystaliśmy z pomocy
bogów, nawet jeśli była zwycięska, pociągała za sobą koszmarne
konsekwencje. Za to się płaci. Zawsze się płaci.
– Więc jaki w tym sens? – warknęła. – Po co uczyć się tradycji?
Twarz mistrza przybrała straszliwy wyraz. Tak samo spojrzał
w dniu, kiedy wieprz Sunzi trafił w ręce rzeźnika, a Rin wyznała, że
planuje wybrać strategię. Jiang był zraniony do żywego. Czuł się
zdradzony.
– Nie każdy przedmiot musi uczyć metod destrukcji – powiedział.
– Uczyłem cię tradycji, byś mogła odnaleźć równowagę. Uczyłem cię,
żebyś zrozumiała, iż wszechświat to nie tylko to, co dostępne
zmysłom. Nie uczyłem cię po to, byś uczyniła z wiedzy jeszcze jedną
broń.
– Bogowie...
– Bogowie nie są naszymi popychadłami. Bogowie wykraczają
poza zasięg naszego pojmowania tak dalece, że każda próba
wykorzystania ich w charakterze oręża musi się skończyć katastrofą.
– A Feniks?
Jiang zatrzymał się w miejscu.
– O nie! O nie, nie, nie, nie!
– Bóg Speerytów – podjęła Rin – odpowiadał na każde ich
wezwanie. Gdybyśmy tylko...
– Wiesz przecież, co spotkało Speerytów. – W oczach Jianga
zamajaczyło przygnębienie.
– Ale korzystali z ognia na długo przed drugą wojną makową!
Praktykowali szamanizm od setek lat! Ta moc...
– Ta moc by cię zniszczyła! – syknął surowym tonem mistrz. –
Zniszczenie leży w najgłębszej naturze ognia. Jak sądzisz, dlaczego
Speeryci nie odzyskali wolności? Wszystko, co wiemy na temat ich
nacji, sugeruje, że nie cierpieli życia w poddaństwie. Gdyby
rzeczywiście panowali nad swoją mocą, podbiliby całe cesarstwo.
A tymczasem nie wzniecili nawet powstania. Dlaczego? Powiem ci
dlaczego. Bo ogień ich zabił. Najpierw obdarzył Speerytów siłą,
a potem zgładził. Doprowadził do szaleństwa, pozbawił zdolności
samodzielnego myślenia, aż wreszcie byli w stanie tylko walczyć
i siać zniszczenie na cudzy rozkaz. Speeryci byli opętani własną
mocą i dopóki cesarz pozwalał im zaspokajać żądzę krwi, nie
troszczyli się o nic innego. Padli ofiarą zbiorowej manii
prześladowczej. Zgoda, przyzywali ogień, ale nie warto iść za ich
przykładem. Czerwony Cesarz był bezwzględnym okrutnikiem, lecz
nawet on zachował dość zdrowego rozsądku, by z wyjątkiem
jednostek Speerytów nie wcielać do milicji szamanów i nie szkolić
nowych. Ten, kto próbuje wykorzystać bóstwa do walki, igra po
prostu ze śmiercią.
– Mamy wojnę! Umrzeć możemy tak czy inaczej. A przy pomocy
bogów mielibyśmy przynajmniej szansę. Co takiego strasznego może
nas spotkać?
– Jesteś jeszcze bardzo młoda – rzucił półgłosem. – I bardzo mało
wiesz.

Po tej rozmowie Jiang zniknął, nie zostawiając po sobie ni śladu. Rin


wiedziała, że unika jej z rozmysłem, podobnie jak ignorował ją
przed próbami i zawsze, gdy nie chciał wracać do niewygodnego dla
siebie tematu.
Okropnie ją to drażniło.
„Jesteś jeszcze bardzo młoda”.
Te słowa irytowały jeszcze bardziej.
Nie była za młoda, by rozumieć, że jej kraj znalazł się w stanie
wojny. I nie była za młoda, by stanąć do walki w jego obronie.
Dzieci, którym wciska się do ręki miecz, przestają być dziećmi.
Podobnie jak przestają być dziećmi wtedy, gdy ktoś uczy je zabijać,
odziewa w mundury i posyła na front. Wtedy stają się żołnierzami.

Sinegardowi kończył się czas. Zwiadowcy codziennie donosili, że


armia Federacji puka już niemal do bram.
Rin nie mogła spać, mimo że rozpaczliwie potrzebowała
odpoczynku. Za każdym razem gdy zamykała oczy, niepokój
przytłaczał ją niczym lawina. Za dnia z wyczerpania kręciło się jej
w głowie, a oczy paliły żywym ogniem. Nie umiała jednak odprężyć
się na tyle, by zasnąć. Próbowała medytacji, lecz w jej myślach
pleniła się groza; serce bez przerwy waliło jak młotem, a strach
skracał każdy oddech.
Nocami, leżąc samotnie w ciemności, słyszała powtarzający się
wciąż i wciąż zew Feniksa. Nawiedzał jej sny niczym zaraza, szeptał
uwodzicielsko ze swojej odległej dziedziny. Pokusa była tak silna, że
Rin nabrała przekonania, iż wkrótce oszaleje.
Jiang. Jiang obiecywał uchronić ją przed utratą zmysłów.
I nie uchronił. Pokazał Rin olbrzymią moc, hipnotycznie cudowną
siłę, dostatecznie potężną, by ocalić miasto i kraj. Pokazał, a potem
zabronił z niej korzystać. Rin usłuchała, ponieważ był jej mistrzem,
a relacja mistrza z uczniem wciąż coś znaczyła, nawet w czasie
wojny.
Co jednak nie powstrzymało dziewczyny przed odwiedzeniem
pod jego nieobecność ogrodu, gdzie wcisnęła sobie do kieszeni kilka
garści maku.
G
łówna kolumna sił zbrojnych Federacji nie próbowała
ukrywać swego pochodu na Sinegard. Nie musieli.
W Sinegardzie wiedziano, że nadciągają, a strach przed nimi
stanowił dla strategów najeźdźcy atut znacznie poważniejszy niż
zaskoczenie. Sunęli naprzód trzema kolumnami, zbliżając się do
miasta ze wszystkich stron świata z wyjątkiem zachodu, gdzie
Sinegard chroniły góry Wudang. Parli pod olbrzymimi, rozwianymi
w powietrzu szkarłatnymi sztandarami, na których igrały refleksy
uniesionych wysoko pochodni.
„Za Ryohaia” – głosiły napisy na chorągwiach. „Za cesarza”.
Na kartach „Zasad wojny” znamienity teoretyk wojskowości Sunzi
przestrzegał przed atakowaniem przeciwnika okopanego na
wzgórzu. Wróg patrzący z góry posiada przewagę rozpoznania,
a jego żołnierze nie tracą sił na mozolną wspinaczkę po zboczach.
Obrana przez najeźdźców z Mugen strategia stanowiła jedną wielką
obelgę rzuconą Sunziemu prosto w oczy.
Aby uderzyć na Sinegard z wykorzystaniem przewagi wysokości,
musieliby nadłożyć drogi i wejść na masyw Wudang, co opóźniłoby
szturm o bez mała tydzień. Federacja nie chciała robić obrońcom
miasta takiego prezentu. Federacja dysponowała uzbrojeniem
i wojskiem w liczbie pozwalającej wziąć miasto z doliny.
Ze swojego wysoko położonego posterunku na południowym
murze Rin obserwowała podchodzącego nieprzyjaciela. Mugeńczycy
sunęli niczym wielki ognisty wąż, pełznący poprzez nizinę,
oplatający miasto, by je zmiażdżyć i połknąć. Zrozumiała, że to
nieuchronne. Zadrżała.
Chcę się gdzieś schować, rozbrzmiewało jej w głowie. Chcę, żeby
ktoś mi powiedział, że nic mi się nie stanie, że to tylko taki dowcip,
zły sen.
Uświadomiła sobie, iż od początku jedynie bawiła się w wojsko,
a odwagę po prostu udawała.
Teraz jednak, w przeddzień bitwy, nie mogła dłużej grać. Strach
zebrał się w gardle dziewczyny bąbelkami tak gęstymi, że niemal się
zadławiła. Strach wprawił jej palce w gwałtowne drżenie, przez
które niemal wypuściła z ręki miecz. Strach sprawiał, że chwilami
zapominała oddychać. Powietrze chwytała z wysiłkiem, zamykała
oczy i liczyła w duchu każdy wdech i wydech. Strach przyprawiał ją
o zawroty głowy, o mdłości, miała ochotę wyrzygać się tutaj,
natychmiast, prosto z murów.
To zwykła reakcja. Fizjologia i tyle, tłumaczyła sobie. To wszystko
dzieje się tylko w mojej głowie. Mogę nad tym zapanować. Mogę się
z tym rozprawić.
Rozmawiali na ten temat podczas szkolenia. Ostrzegano ich przed
tym uczuciem. Uczono ich metod kontrolowania strachu,
wykorzystywania go do własnych celów, używania adrenaliny do
podtrzymania czujności, rozpędzania chmur zmęczenia.
Kilkudniowe szkolenie nie mogło jednak unieważnić rządzących
ciałem odruchów. Instynkt podpowiadał Rin, że już wkrótce będzie
krwawiła, że będzie ją bolało i najprawdopodobniej umrze. Kiedy
ostatnio bała się tak bardzo? Czy przed dwoma laty, gdy schodziła na
ring, na którym czekał Nezha, strach paraliżował ją do tego stopnia?
Nie, wtedy była po prostu wściekła – wściekła i dumna. Czuła się
niezwyciężona. Nie mogła się doczekać starcia, wyczekiwała krwi
z utęsknieniem.
Teraz rozumiała, jak była głupia. Bardzo, ale to bardzo głupia.
Wojna nie jest grą, której stawką są podziw i zaszczyty; to nie
zabawa, nad którą czuwają mistrzowie, chroniący zawodników
przed poważniejszymi urazami.
Wojna to koszmar.
Zbierało się jej na płacz. Miała ochotę wrzasnąć i ukryć się za
kimś, za plecami jednego z żołnierzy, chciała móc zakwilić: „Boję się.
Chcę, żeby ten sen już się skończył. Proszę, niech mnie ktoś uratuje”.
Nikt do Rin nie przyszedł. Nikt nie zamierzał jej ratować.
Z tego snu nie mogła się przebudzić.
– Dobrze się czujesz? – zapytał Kitaj.
– Nie – odparła roztrzęsionym, piskliwym głosem. – Kitaj, boję się.
Zginiemy.
– Nie, nie zginiemy – stwierdził gorąco, z naciskiem. –
Zwyciężymy. Przeżyjemy.
– Przecież umiesz liczyć. – Wróg miał przewagę liczebną jak trzy
do jednego. – Nie mamy szans.
– Musisz uwierzyć, że mamy. – Chłopak tak mocno ściskał rękojeść
miecza, że zbielały mu palce. – Trójka dotrze na czas. Musisz sobie
powtarzać, że tak właśnie będzie.
Rin z trudem przełknęła ślinę i pokiwała głową. Nie szkoliłaś się
po to, by chować się teraz po kątach i kwilić, skarciła się. Bać
mogłaby się dziewczyna z Tikany, ta, która uciekła przed
niechcianym ślubem do obcego, wielkiego miasta. Ale dziewczyny
z Tikany już nie było. Rin była kadetką trzeciego roku, studentką
Sinegardzkiej Akademii Wojskowej. Wyszkolonym, przygotowanym
do walki żołnierzem Ósmej Dywizji.
I nie była sama. W kieszeni miała mak. Miała po swojej stronie
boga.
– Powiedz kiedy – rzucił Kitaj. Uniósł ostrze nad liną uwalniającą
pułapkę, przygotowaną z myślą o obronie zewnętrznego
przedmurza. Zaprojektował ją osobiście i zamierzał uruchomić, gdy
tylko przeciwnik znajdzie się w zasięgu.
Byli już tak blisko, że widziała pełgający na twarzach wrogów
blask płomieni.
Ręka Kitaja zaczęła drżeć.
– Jeszcze nie – wyszeptała Rin.
Pierwszy oddział Federacji przekroczył granicę strefy.
– Teraz!
Miecz Kitaja uderzył w powróz.
Napędzana siłą grawitacji lawina drewnianych bali, uwolnionych
przez wiotczejący sznur, potoczyła się w dół prosto na
nadciągających żołnierzy. Pnie turlały się chaotycznie, z burzowym
hurgotem łamiąc kończyny i miażdżąc kości. Niegasnący hałas rzezi
stał się w pewnym momencie tak ogłuszający, że Rin przemknęło
przez myśl, iż już wygrali, że zadali wrogom poważne straty, zanim
jeszcze bitwa rozgorzała na dobre. Kitaj zakrzyknął triumfalnie,
histerycznie, jego głos wzbił się ponad wrzawę.
Gdy jednak rumor spadających pni ucichł, najeźdźcy szli dalej
miarowo, krok za krokiem, do rytmu wojennych bębnów.

Łucznicy rozmieszczeni poziom nad Rin i Kitajem, na najwyższym


parapecie ponad południową bramą, wypuścili pierwszą salwę.
Większość strzał nieszkodliwie zagrzechotała o podniesione tarcze.
Część znalazła szczeliny i groty zagnieździły się w nieosłoniętych,
miękkich szyjach żołnierzy. Ich ciężkozbrojni towarzysze
przemaszerowali jednak po prostu nad ciałami, niepowstrzymanie
zbliżając się do wrót miasta.
Dowódca oddziału rozkazał posłać drugą salwę.
Wyzwanie graniczyło z absurdem. Żołdaków Federacji było
zdecydowanie więcej niż strzał. Zewnętrzny system obrony
Sinegardu był, łagodnie rzecz ujmując, mizerny. Kitaj uruchomił już
wszystkie swoje pułapki i choć każda zadziałała fantastycznie,
przygotował ich zbyt niewiele, by we wrażych szeregach pojawiła
się choć wąska wyrwa.
Mogli jedynie czekać. I czekali do momentu, gdy brama puściła
z niesamowicie głośnym trzaskiem. Tuż potem rozbrzmiały gongi
sygnałowe, napominając swym dźwiękiem każdego, kto jeszcze się
nie zorientował, że Federacja przełamała obronę miasta. Federacja
wkroczyła do Sinegardu.

Mugeńczycy maszerowali na tle kakofonii wystrzałów z armat i syku


rakiet, bombardujących raz za razem zewnętrzne umocnienia.
Brama wygięła się do środka i dała za wygraną.
Wlali się niczym rój mrówek, jak chmara szerszeni,
niepowstrzymana i nieskończona, przytłaczająca liczebnością.
Nie mamy szans! Rin stała opleciona mgłą rozpaczy, miecz zawisł
jej bezwładnie u boku. Czy jeśli ruszy do walki, cokolwiek się
zmieni? Bijąc się, mogła odroczyć swoją egzekucję o kilka chwil,
może parę minut. Koniec końców jednak, jeszcze przed świtem
będzie zimnym trupem; jej pocięte, zakrwawione ciało legnie gdzieś
i nic już nie będzie miało znaczenia...
Ta bitwa nie przypominała legendarnych batalii, w których liczba
żołnierzy wroga była zupełnie nieważna, kiedy garstka świetnie
wyszkolonych herosów w rodzaju Trójcy Doskonałych była w stanie
kłaść pokotem całe legiony. Teraz technika przestała być istotna,
ważny był bilans, liczby miały znaczenie.
A sinegardczyków było stanowczo zbyt niewielu.
Załamana Rin obserwowała wkraczające do miasta ciężkozbrojne
oddziały, ciągnące się w nieskończoność szeregi i kolumny.
Ja tu umrę, dotarło do niej. Wyrżną nas w pień.
– Rin!
Kitaj pchnął ją z całej siły; upadła na kamień, a ostrze topora
wgryzło się w mur, dokładnie w miejscu, w którym moment temu
znajdowała się głowa dziewczyny.
Właściciel topora uwolnił go ze ściany szarpnięciem i zamachnął
się ponownie. Tym razem jednak Rin zablokowała uderzenie
mieczem. Energia zderzenia wyzwoliła falę adrenaliny, która
natychmiast wypełniła żyły kadetki.
Strachu nie mogła się pozbyć. Woli przetrwania też nie.
Dała nura pod ramieniem przeciwnika i uderzyła mieczem ku
górze, prosto w mięciutkie wgłębienie pod podbródkiem, tam, gdzie
nie chronił go hełm. Rozcięła tłuszcz i ścięgna, wyczuła, jak
koniuszek ostrza przeszywa język i nos, sunąc w kierunku mózgu.
Tętnica szyjna eksplodowała krwią, która spłynęła po stali i zalała
rękę Rin po łokieć. Żołnierz drgnął nieznacznie i padł na nią.
Nie żyje, stwierdziła w otępieniu. Zabiłam go.
Mimo długiego szkolenia i przygotowania do walki Rin nigdy nie
zastanawiała się, jakie to uczucie – odebrać komuś życie. Rozciąć
arterię naprawdę, nie na niby. Uszkodzić organizm do tego stopnia,
by ustały wszystkie jego funkcje, by ruch zastygł na zawsze.
W akademii uczono ich obezwładniać. Trenowali, walcząc
przeciwko kolegom. Działali w ramach ściśle narzuconych przez
mistrzów reguł, pod stałym nadzorem, wykluczającym poważniejsze
wypadki. Było wiele gadania i mnóstwo teorii, nikt jednak nie uczył
kadetów zabijać naprawdę.
Rin podejrzewała, że poczuje opuszczające ciało ofiary życie. Że
odniesie się do tej śmierci refleksją głębszą i bardziej znaczącą niż
„jeden z głowy, dziesięć tysięcy do przerobienia”. Przypuszczała, że
przeżyje coś ważkiego.
Nie poczuła zupełnie nic. Ot, przelotny szok, po którym pojawiła
się ponura świadomość, że będzie musiała to zrobić raz jeszcze,
a potem znowu i znowu, i znowu.
Wyciągnęła broń z żuchwy żołnierza, ponieważ ciął już następny,
mierząc w jej głowę. Uderzyła pod górę, zablokowała cięcie.
Sparowała. Pchnęła. Ponownie przelała ludzką krew.
Drugi raz wcale nie był łatwiejszy.
Wydawało się, że żołnierze Federacji wypełniają cały świat.
Wszyscy wyglądali tak samo – identyczne hełmy, identyczne zbroje.
Zabijam jednego i zaraz podbiega kolejny.
W ogniu walki Rin nie miała czasu na myślenie. Pracowała
mieczem, kierując się odruchami. Każda akcja domagała się reakcji.
Kitaja straciła z oczu już jakiś czas temu; rozpłynął się w morzu ciał,
w oceanie zderzających się kawałków metalu i pochodni.
Walka przeciwko Federacji była diametralnie różna od walk na
ringu. W walce w ścisku nie miała żadnego doświadczenia.
Wrogowie atakowali ze wszystkich stron naraz i pod każdym kątem,
wielu, nie tylko jeden. A pokonanie pojedynczego przeciwnika nijak
nie przybliżało ostatecznego zwycięstwa.
Żołdacy Federacji nie trenowali sztuk walki. Ich ruchy były
sztywne, wyćwiczone. Posługiwali się przewidywalnymi
schematami. Wpojono im jednak zasady walki z zachowaniem
szyku, walki w formacji. Przemieszczali się niczym złączeni
wspólnym umysłem, działali w sposób skoordynowany dzięki
wieloletniej musztrze. Byli lepiej wyćwiczeni. Lepiej wyposażeni.
Nie bili się efekciarsko i z gracją. Prowadzili wojnę brutalną. I nie
lękali się śmierci. Ranni padali, a towarzysze tratowali ich martwe
ciała. Byli niepowstrzymani. I było ich tak wielu.
Umrę.
Chyba że... Chyba że...
Ukryte w kieszeni nasionka maku krzyczały, by je połknęła. Mogła
to zrobić w tej chwili. Mogła udać się do Panteonu i sprowadzić
boga. Jakie znaczenie mają przestrogi Jianga, skoro i tak wszyscy tu
zginą?
Widziała oblicze Feniksa. Wiedziała, jak wielką moc ma na
wyciągnięcie ręki. Wystarczyło poprosić.
Dzięki mnie staniesz się nieustraszona. Dzięki mnie przejdziesz do
legendy.
Nie chciała przechodzić do legendy, chciała jednak pozostać przy
życiu. Pragnęła żyć ponad wszystko, pal licho konsekwencje. Skoro
przywołanie Feniksa mogło jej w tym pomóc, proszę bardzo. Słowa
Jianga przestały się nagle liczyć, jak mogły się liczyć, kiedy rodacy
Rin ginęli rozrąbywani na jej oczach na kawałki? Jak miały się
liczyć, skoro każda chwila mogła się okazać jej ostatnią? Jeżeli już
musiała zginąć, nie chciała umierać w ten sposób – śmiercią małej,
słabej, bezradnej dziewczyny.
Mogła nawiązać więź z bogiem.
Postanowiła umrzeć śmiercią szamanki.
Z głośno bijącym sercem wskoczyła w ustronny zakątek; kiedy
nikt jej nie widział, wcisnęła rękę do kieszeni i wyłowiła mak.
Wsypała nasiona do ust.
Zawahała się.
Jeśli połknie, a nie zdoła sprowadzić boga, umrze na pewno. Nie
mogła walczyć otumaniona narkotykiem, nie mogła walczyć we
mgle halucynacji.
Powietrze przeszył dźwięk rogu. Rin poderwała głowę. Ktoś ze
wschodniej bramy wzywał pomocy.
Obrońcy południowej bramy nie mogli jednak wysłać odsieczy.
Sytuacja była krytyczna wszędzie. Walczyli przeciwko trzykrotnie
liczniejszemu wrogowi; gdyby posłali połowę stanu na wschodnią
bramę, równie dobrze mogliby zaprosić Federację na spacerek po
centrum miasta.
Z tym że oddział Rin otrzymał wyraźny rozkaz – sygnał rogu
wzywał na zbiórkę. Zastygła w niepewności, część nasion wciąż
spoczywała w jej dłoni. Cóż, teraz na pewno nie mogła ich połknąć –
narkotyk zaczynał działać dopiero po pewnym czasie, po którym
czekał ją nieokreślonej długości pobyt w innej rzeczywistości,
poszukiwania drogi do Panteonu. A nawet gdyby zdołała uspokoić
myśli na tyle, by przyzwać boga, nie miała pewności, czy zechce
odpowiedzieć.
Czy powinna pozostać tutaj, w kryjówce i szukać boskiej pomocy,
czy pobiec w sukurs towarzyszom?
– Rusz się! – zawołał do niej dowódca, przekrzykując bitewny
zgiełk. – Natychmiast do bramy!
Pobiegła.

Przy południowej bramie walczono chaotycznie, w gwarze i ścisku.


Okolice bramy wschodniej przypominały wnętrze rzeźni.
Ciała nikaryjskich żołnierzy słały się na ziemi. Rin pędziła ku ich
pozycjom co sił w nogach, lecz jej nadzieja słabła z każdym krokiem.
Nie widziała ani jednego obrońcy, który wciąż stawiałby opór.
Żołdacy Federacji przelewali się przez bramę, przez nikogo
nieniepokojeni.
Stało się jasne, że napastnicy za główny cel obrali sobie właśnie
bramę od wschodu. Rzucili na nią trzykrotnie większe siły, a pod
murami rozmieścili wyrafinowane machiny oblężnicze. Trebusze
bombardowały milczące baszty płonącymi zwojami szmat.
Rin zauważyła klęczącą w załomie muru Niang. Dziewczyna
pochylała się nad bezwładnym ciałem w mundurze cesarskiej
milicji. Kiedy Rin ją mijała, Niang podniosła twarz, na której lśniły
wilgotne ścieżki łez i krwi. Ciało należało do Rabana. Rin poczuła się
tak, jakby ktoś wbił jej sztylet w żołądek. Nie, nie Raban, nie...
Ktoś uderzył ją w plecy. Zawirowała na pięcie. Podkradło się do
niej od tyłu dwóch żołnierzy Federacji. Bliższy ponownie poderwał
miecz i ciął. Uchyliła się i zamachnęła własnym ostrzem.
Metal spotkał się ze ścięgnami. Krew bryznęła dziewczynie
w oczy, oślepiła ją; nie widziała, co rozcina; poczuła jedynie silny
opór, który po chwili ustąpił. Mgnienie oka potem przeciwnik
znalazł się przed nią na kolanach. Skowyczał z bólu.
Niewiele myśląc, dźgnęła w dół. Wycie ucichło. W tej samej chwili
drugi żołdak zdzielił ją tarczą w trzymające miecz ramię. Rin
krzyknęła i wypuściła miecz z dłoni. Wojak posłał go kopnięciem na
bok, gruchnął Rin tarczą w żebra, po czym wziął zamach, by zadać
powalonej dziewczynie ostateczny cios.
Ręka Mugeńczyka zamarła i opadła. Mężczyzna wydał z siebie
zduszony bulgot i z niedowierzaniem spojrzał na wystający mu
z brzucha kawałek stali.
Runął na twarz i znieruchomiał.
Nezha popatrzył Rin w oczy i wyciągnął ostrze z pleców zabitego.
Drugą ręką podrzucił jej zapasowy miecz.
Złowiła go w powietrzu. Jej palce zamknęły się na rękojeści, na
znajomym kształcie. Rin zalała fala ulgi. Miała czym walczyć.
– Dzięki.
– Z lewej – odpowiedział.
Bez zastanowienia stanęli do siebie plecami. Walczyli, osłaniając
nawzajem jedno drugie. Stworzyli zdumiewająco zgraną parę. Rin
chroniła Nezhę, kiedy ten atakował zbyt zamaszyście, on chronił jej
nogi. Niemal na wyrywki znali własne słabości: ona wiedziała, że
Nezha za wolno podnosi gardę po chybionych cięciach; on parował
z góry, kiedy dziewczyna kucała, unikając wrogich ostrzy.
Nie chodziło o to, że czytała mu w myślach. Po prostu
obserwowała Nezhę od tak dawna, by wiedzieć dokładnie, w jaki
sposób zaatakuje za moment. Byli niczym dobrze naoliwiona
maszyna. Byli spontanicznie dobraną parą tancerzy. Nie stanowili
może dwóch połówek jednej całości, nie do końca, ale brakowało
naprawdę niewiele.
Rin przemknęło przez głowę, że gdyby nie stracili tak wiele czasu
na wzajemną nienawiść, mogliby wspólnie trenować.
Zwarci plecami, z mieczami wyciągniętymi ku przeciwnikom, bili
się dziko i desperacko. Walczyli sprawniej od dwakroć starszych
mężczyzn. Wykorzystywali swoje zalety; dopóki Nezha zadawał
kolejne cięcia, dopóki miał siłę, Rin również nie czuła zmęczenia.
Ponieważ w tej chwili nie walczyła już tylko o własne przetrwanie.
Teraz miała przy sobie partnera. Szło im tak dobrze, że niemal
zdołali sobie wmówić, iż wyjdą z tego cali. I rzeczywiście, walka
powoli stygła.
– Wycofują się – wydyszał Nezha z niedowierzaniem.
Na krótki, cudowny moment Rin poczuła w piersi przypływ
nadziei. Zaraz potem jednak zrozumiała, jak bardzo Nezha się
pomylił. Żołnierze nie cofali się przed nimi. Ustępowali z drogi
swojemu generałowi.

Generał co najmniej o głowę przerastał najwyższych mężczyzn,


jakich Rin w życiu widziała. Jego ręce i nogi były masywne jak pnie
drzew, metalu ze zbroi starczyłoby dla trzech drobniejszych
wojowników. Siedział na rumaku bojowym równie potężnym jak
sam jeździec, na potwornej, obłożonej stalowymi płytkami bestii.
Oblicze oficera skrywał hełm odsłaniający jedynie oczy.
– Co to ma znaczyć? – Słowom generała towarzyszył upiorny
pogłos, jakby wstrząsał swym głosem samą ziemię. – Dlaczego tak
stoicie?
Zatrzymał wierzchowca przed Rin i Nezhą.

– Ach! Szczenięta... – podjął nieco ciszej, a w jego tonie pojawiła


się nuta rozbawienia. – Dwa nikaryjskie psiaki samotnie strzegą
wielkiej bramy. Czy Sinegard naprawdę upadł już tak nisko, że rolę
obrońców powierza dzieciom?
Nezha dygotał na całym ciele, Rin bała się za bardzo, by choć
zadrżeć.
– Przypatrzcie się uważnie! – Generał zwrócił się do swych
żołnierzy. – Tak właśnie traktujemy nikaryjskie szumowiny.
Rin ścisnęła Nezhę za przegub.
W odpowiedzi na nieme pytanie chłopak skinął nieznacznie
głową.
Razem?
Razem.
Generał spiął piętami wielkiego rumaka. Koń wierzgnął i ruszył
prosto na nich.
Nie mogli zrobić już nic. Rin zacisnęła powieki i czekała na koniec.

Koniec nie nadszedł.


Powietrze zafalowało, wzbudzone ogłuszającym szczękiem –
odgłosem metalu bijącego o metal. Światem szarpnęły nienaturalne
wibracje, coś potężnego z impetem spotkało się z nieustępliwą
przeszkodą.
Rin uświadomiła sobie, że nic nie rozcięło jej ciała na dwie
połowy, nie zginęła stratowana końskimi kopytami. Otworzyła oczy.
– Co, do kurwy... – wydusił z siebie Nezha.
Zobaczyli przed sobą Jianga. Białe włosy mistrza sterczały
w powietrzu sztywno na wszystkie strony, jakby poraził go piorun.
Stopami nie dotykał ziemi. W wyprostowanych ramionach ściskał
żelazny kij, którym blokował halabardę wrogiego generała.
Mugeński oficer próbował odepchnąć Jianga na bok, mięśnie
wojownika wyraźnie dygotały z napięcia. Mistrz z kolei nie wydawał
się wkładać w pojedynek żadnego wysiłku. W powietrzu rozchodziły
się przedziwne suche trzaski i hurgot, jakby toczył się nad nimi
przeciągły burzowy grzmot. Żołnierze Federacji raptownie się
cofnęli, jakby przeczuwając nieuchronną eksplozję.
– Jiang Ziya – odezwał się generał. – Więc jednak żyjesz.
– Czy my się znamy? – zapytał Jiang.
W odpowiedzi generał ciął szeroko halabardą. Jiang przesunął
delikatnie kij i sparował uderzenie. Obronił się tak swobodnie, jakby
przeganiał natrętną muchę. Energię zderzenia przekazał powietrzu
i ziemi. Kamienne płyty pod stopami przeciwników mocno
zafalowały, Rin i Nezha niemal stracili równowagę.
– Odwołaj swych ludzi.
Wprawdzie Jiang przemówił spokojnie, lecz jego słowom
zawtórowało echo tak donośne, jakby krzyczał. Wydawał się w tej
chwili większy niż zwykle; nie wyższy, a w specyficzny sposób
rozciągnięty, podobnie jak na murze wyciągał się jego cień. Nie był
już chudy i kościsty. Jiang stał się kimś zupełnie innym – kimś
znacznie młodszym, kimś nieskończenie bardziej potężnym.
Rin przyglądała się temu w niemym zachwycie. Stojący przed nią
mężczyzna nie był plotącym trzy po trzy ekscentrykiem,
wprawiającym w zażenowanie całą akademię. Miała przed sobą
żołnierza.
Szamana.
Gdy odezwał się ponownie, jego głos uległ rozdwojeniu. Mówił
w dwóch rejestrach jednocześnie, tonem normalnym i zarazem
znacznie niższym, jakby jego słowa kopiował cień – tubalnym,
dwakroć głośniejszym basem.
– Odwołaj ludzi albo przywołam istoty, które nie powinny się
znaleźć w tym świecie.
– Patrz! – Nezha chwycił Rin za ramię, w jego oczach majaczyło
zdumienie.
Powietrze za plecami Jianga zafalowało. Zaczęło się uginać, stało
się ciemniejsze niż sama noc. Oczy mistrza uciekły w głąb czaszki.
Z jego ust popłynął mocny śpiew, pieśń w obcym języku, w mowie,
którą Rin słyszała dotąd tylko jeden raz.
– Jesteś Zapieczętowany! – zagrzmiał generał. Cofnął się jednak
przed rosnącą za Jiangiem pustką i mocniej zacisnął palce na
stylisku halabardy.
– Czyżby? – Jiang rozpostarł ramiona.
Zza jego pleców popłynął żałobny skowyt, zbyt wysoki
i przeraźliwy, by mogło go wydać jakiekolwiek znane ludziom
stworzenie.
Coś wynurzało się z mroku.
W głębi czarnej pustki Rin ujrzała sylwetki, jakie powinny istnieć
jedynie w wyobraźni teatralnych lalkarzy, zarysy istot rodem
z baśni. Trójgłowy lew, lisica o dziewięciu ogonach. Kłębowisko
splecionych węży, których kłapiące szczękami, posykujące łby
wyciągały się na wszystkie strony.
– Rin, Nezha! – Jiang nie odwrócił się ku nim. – Uciekajcie stąd.
Dziewczyna zrozumiała. Nie był w stanie zapanować nad
przyzywanymi bestiami. „Bogowie nie są naszymi popychadłami.
Zawsze się płaci” – przypomniała sobie. Mistrz robił dokładnie to,
czego tak surowo zabraniał Rin.
Nezha podtrzymał ją ramieniem. Lewa noga bolała tak, jakby ktoś
kroił jej kolano rozgrzanym do białości sztyletem. Jęknęła z bólu
i oparła się o chłopaka całym ciałem. Podniósł wzrok i otworzył
szeroko oczy. Na ucieczkę nie było już czasu.
Unoszący się w powietrzu Jiang konwulsyjnie drgnął, po czym
stracił kontrolę na dobre. Otchłań rozdęła się gwałtownie,
rozdzierając osnowę świata, burząc otaczające bramę mury. Mistrz
uderzył kijem w powietrze. Z punktu, w który celował, rozeszła się
wyraźnie widocznym pierścieniem potężna fala uderzeniowa. I na
mgnienie oka wszystko znieruchomiało.
Moment później runął wschodni mur miasta.

Rin jęknęła i przetoczyła się na bok. Ledwie widziała na oczy, ledwie


cokolwiek czuła. Wszystkie jej zmysły przestały funkcjonować;
oplatał ją kokon ciemności, przez który przedzierały się tylko ostre
kolce bólu. Otarła się nogą o coś miękkiego, ludzkiego. Wyciągnęła
rękę. Nezha. Stęknęła i z wysiłkiem podniosła powieki. Chłopak leżał
oparty o nią bezwładnie, rozcięcie na czole obficie spływało krwią.
Oczy miał zamknięte.
Usiadła, skrzywiła się i potrząsnęła go za ramię.
– Nezha?
Poruszył się nieznacznie. Ulga.
– Nezha, wstawaj. Chodź, musimy...
Nieopodal zniszczonej bramy zagrzechotały kamienie. Pod stertą
gruzu coś się poruszyło. Coś żywego.
Dziewczyna ścisnęła mocno dłoń Nezhy i przyglądała się
falującemu rumowisku z dziką nadzieją, że z gruzu wygrzebie się
Jiang, że przeżył nadejście przyzwanej przez siebie grozy, że nie
spotkało go nic złego, że znów będzie dawnym sobą i ocali...
Zakrwawione ramię, która wyciągnęło się spod cegieł, było
masywne jak pień i osłonięte zbroją.

Rin powinna była zabić generała od razu, kiedy jeszcze gramolił się
spod kamieni i cegieł. Powinna była zabrać Nezhę i umknąć.
Powinna była zrobić cokolwiek.
Kończyny jednak nie słuchały nadsyłanych przez mózg rozkazów;
nerwy nie rejestrowały niczego z wyjątkiem strachu i rozpaczy.
Siedziała na ziemi sparaliżowana i czuła, jak serce obija się jej
o żebra.
Generał dźwignął się chwiejnie na nogi. Wykonał w ich stronę
niepewny krok, potem drugi. Nie miał już hełmu. Kiedy na nich
spojrzał, Rin wstrzymała oddech. Eksplozja zdarła Mugeńczykowi
połowę twarzy, spod płatów obwisłej skóry wyglądała przerażająco
uśmiechnięta trupia czaszka.
– Nikaryjskie bydło! – warknął i ruszył prosto na nich.
Zahaczył stopą o sflaczałe truchło jednego ze swoich żołnierzy.
Nie poświęcając mu jednego spojrzenia, odtrącił je na bok
kopnięciem jak śmieć. Nawet na moment nie odrywał wściekłego
wzroku od Rin i Nezhy.
– Zakopię was.
Nezha wydał z siebie lękliwy jęk.
Ramiona Rin wreszcie zareagowały. Spróbowała podnieść kolegę,
lecz strach osłabił jej nogi. Nie zdołała ustać.
Cień generała zamajaczył tuż nad nimi. Zamachnął się halabardą.
Na poły oszalała z paniki Rin cięła mieczem dziko ku górze, ostrze
zakreśliło szeroki łuk. I bezsilnie brzęknęło, zderzając się ze zbroją
na piersi generała.
Oficer zacisnął skrytą w rękawicy dłoń na wąskiej klindze
i wyszarpnął dziewczynie broń. Jego palce pozostawiły na stali
wyraźne wgłębienia.
Roztrzęsiona przestała się nawet szarpać. Poderwał ją za kołnierz
i rzucił na rumowisko. Uderzyła głową o cegłę; oczy zasnuła jej
czerń, w której eksplodowały jaskrawe plamki, a potem pojawiła się
mglista pustka. Zamrugała powoli i powracający wzrok ukazał jej
generała unoszącego halabardę nad bezwładnie leżącym Nezhą.
Otworzyła usta do krzyku dokładnie w chwili, w której generał
wraził szpikulec broni prosto w brzuch chłopaka. Nezha wydał
z siebie wysoki, żałosny pisk. Drugie pchnięcie uciszyło go na dobre.
Szlochając ze strachu, Rin sięgnęła ręką do kieszeni. Wyciągnęła
garść maku i wsypała go sobie do buzi. Moment później Mugeńczyk
zauważył, że dziewczyna nadal się rusza.
– O nie! Nie pozwolę – wycedził, chwytając Rin za bluzę na
piersiach. Przyciągnął ją bliżej i wykrzywił zdrową połowę twarzy
w ohydnym uśmiechu. – Dość już nikaryjskich czarów. Nawet
bogowie nie zdołają zamieszkać w martwym naczyniu.
Rin szarpała się wściekle w uścisku generała, łapczywie chwytała
powietrze mokrymi od łez ustami. Głowa pulsowała tępym bólem.
Miała wrażenie, że szybuje, że pływa w ciemności. Nie miała pojęcia,
czy to pierwsze efekty działania maku, czy skutek odniesionych
obrażeń. Albo właśnie umierała, albo czekało ją spotkanie z bogami.
Jedno zresztą wcale nie wykluczało drugiego.
Proszę, modliła się w duchu. Proszę, przybądźcie. Zrobię
wszystko.
Runęła twarzą naprzód w otchłań; ponownie znalazła się
w tunelu prowadzącym do niebiańskiej bramy, znowu wzbijała się
z szaleńczą prędkością ku górze, ku nieznanemu. Brzegi pola jej
widzenia zajęła czerń, zaraz potem ujrzała znajomą czerwień,
szkarłat, który przesłonił Rin oczy, przyciemniając wszystko niczym
soczewka z malowanego szkła.
I pojawiła się przed nią Kobieta. Kobieta wyciągnęła do niej rękę,
lecz...
– Zejdź mi z drogi! – wydarła się Rin. Nie miała czasu na rozmowy
z opiekuńczymi zjawami, nie miała czasu wysłuchiwać przestróg –
potrzebowała bogów, potrzebowała swojego boga.
Z najwyższym zdumieniem stwierdziła, iż Kobieta posłuchała.
Rin przebiła barierę i pomknęła jeszcze wyżej. Przeniosła się do
sali tronowej bóstw, trafiła do Panteonu. Tym razem wszystkie
cokoły były puste. Wszystkie z jednym wyjątkiem.
Ujrzała glorię cudownego ognia. W umyśle dziewczyny rozległ się
potężny, straszliwy głos. Jego echo wypełniło cały wszechświat.
Mogę obdarzyć cię mocą.
Ledwie mogła oddychać, szamotała się, lecz generał z każdą
chwilą wzmacniał chwyt, zaciskał palce na jej szyi.
Mogę obdarzyć cię mocą pozwalającą obalać imperia. Sprawię, iż
będziesz trawić wrogów płomieniem, dopóki ich kości nie obrócą się
w popiół. Obdarzę cię tym i nie tylko tym. Wiesz, czego chcę w zamian.
Znasz warunki.
– Dam wszystko... – wycharczała dziewczyna. – Oddam, co
zechcesz.
Wszystko.
W sali tronowej zerwał się nagły podmuch wiatru. Rin wydało się,
że słyszy skrzekliwy rechot.
Otworzyła oczy. Zawroty głowy ustąpiły. Poderwała dłonie
i zamknęła je na przegubach generała. Była śmiertelnie osłabiona;
jej dotyk powinien przypominać muśnięcie piórka. A jednak
Mugeńczyk zawył. Wypuścił dziewczynę, a kiedy podrzucił ręce do
ciosu, zauważyła na jego nadgarstkach czerwone, obrzydliwe bąble
poparzeń.
Kucnęła i uniosła łokcie nad głowę, tworząc z nich politowania
godną tarczę.
Tuż przed nią buchnęła ściana ognia. Żar omiótł jej twarz. Generał
zatoczył się do tyłu.
– Nie. – Otworzył szeroko usta w niedowierzaniu. Patrzył na nią,
jakby nagle stała się kimś innym. – Nie ty...
Rin z trudem podniosła się na nogi. Płomienie wciąż przed nią
tańczyły, płomienie, nad którymi nie miała władzy.
– Ty nie żyjesz! – zawołał generał. – Zabiłem cię!
Wyprostowała powolnym ruchem grzbiet, z jej dłoni strzelił
ogień, czerwone snopy, które objęły ich oboje, nie pozwalając na
ucieczkę. Mężczyzna zawył z bólu, gdy pożoga liznęła jego otwarte
rany, krwawe dziury ziejące na twarzy i na całym ciele.
– Widziałem, jak płoniesz! Widziałem, jak wszyscy płoniecie!
– Nie ja – wyszeptała, skierowała ręce prosto na generała
i rozcapierzyła palce.
Ogień rozgorzał na dobre. Rin czuła w sobie dziwne skurcze,
jakby płomienie wydzierały się na wolność wprost z jej trzewi, z jej
ciała. Ogień przepływał przez nią, nie czyniąc szkody, lecz
unieruchamiając. Stała się dla niego kanałem, przekaźnikiem. Nie
panowała nad nim, ponieważ knot świecy nie rządzi płomykiem;
lgnął do dziewczyny, spowijał ją.
Oczyma duszy zobaczyła Feniksa gorejącego na swoim cokole
w Panteonie. Patrzył. Śmiał się.
Języki ognia przesłoniły generała, widziała jedynie kontur
sylwetki, zarys padającej na ziemię zbroi, składającej się w pół,
klęczący pagórek czegoś, co nie tyle było człowiekiem, co spalonym
mięsem, węglem i stalą.
– Dość – szepnęła. Proszę, przestań już, dodała w myślach.
Ogień jednak szalał w najlepsze. Niewyraźny kształt, który kilka
chwil temu był jeszcze mugeńskim oficerem, runął na plecy
i skurczył się. Obrócił się w kulę ognia, która malała, malała, aż
wreszcie wygasła.
– Proszę, już dosyć. – Wargi miała spierzchnięte, popękane; kiedy
nimi poruszała, krwawiły.
A pożoga huczała coraz głośniej. Rin przestała cokolwiek słyszeć;
żar nie pozwalał jej zaczerpnąć tchu. Osunęła się na kolana,
zacisnęła powieki, ukryła twarz w dłoniach.
Błagam cię, rzuciła w duchu.
Oczyma duszy zobaczyła, że Feniks poruszył się gwałtownie,
jakby poirytowany. Rozpostarł szeroko potężne płomieniste skrzydła
i zamachał nimi.
Droga do Panteonu nagle się zamknęła.
Rin zachwiała się i upadła.

Czas stracił znaczenie. Najpierw trwała wokół niej bitwa, a potem


ustała. Rin otoczona była powłoką nicości, odizolowana od
wszystkiego, co rozgrywało się w pobliżu. Poza nią jedną najpierw
nie istniało nic, a potem zaczęło istnieć.
– Gorączkuje – doleciał ją głos Niang. – Jest cała rozpalona...
Sprawdziłam, czy to nie trucizna, ale rany są czyste.
To nie gorączka, chciała sprostować Rin. To bóg.
Woda, którą Niang opiekuńczo skrapiała jej czoło, nie mogła
ugasić wypełniających ciało dziewczyny płomieni.
Spróbowała zapytać o Jianga, lecz usta nie chciały jej słuchać. Nie
mogła mówić. Nie mogła nawet drgnąć.
Oczy miała – chyba – nieuszkodzone, lecz nie była pewna, czy nie
śni, ponieważ kiedy następnym razem uniosła powieki, ujrzała
twarz tak śliczną, że niemal zapłakała.
Łuki ciemnych brwi, porcelanowa gładkość. Wargi niczym krew.
Cesarzowa?
Cesarzowa jednak była daleko stąd, wciąż maszerowała z północy
z Trzecią Dywizją. Nie mogli dotrzeć do miasta tak szybko, nie przed
świtem.
A może już nastało świtanie? Rin wydało się, że widzi pierwsze
promienie wschodzącego słońca, zwiastuny nowego dnia
zastępującego nareszcie tę długą, koszmarną noc.
– Jak ona się nazywa? – zapytała cesarzowa.
Ona? Czyżby miała na myśli mnie?
– Runin. – Głos Irjaha. – Fang Runin.
– Runin – powtórzyła władczyni. Jej głos przypominał brzmienie
trąconej struny harfy, był jednocześnie ostry, przenikliwy i piękny. –
Runin, spójrz na mnie.
Dziewczyna poczuła na policzkach dotyk palców cesarzowej. Były
chłodne niczym śnieg, jak zimowy wiatr. Uniosła powieki i spojrzała
prosto w cudowne, przepiękne oczy. Czy to możliwe, by ktokolwiek
miał aż tak wspaniałe oczy? Ani trochę nie przypominały gadzich
ślepi żmii. Nie były oczyma węża; były dzikie, mroczne
i nieziemskie, lecz przy tym piękne, jak ślepia łani.
A wizje... Rin ujrzała chmarę motyli, cienkie jedwabne wstążki
łopocące na deszczu. Patrzyła na świat składający się jedynie
z piękna, barw i rytmów. Byłaby gotowa na wszystko, byle tylko
pozostać w pułapce tego spojrzenia na zawsze.
Cesarzowa gwałtownie zaczerpnęła powietrza i wizje prysły.
Mocniej zacisnęła palce na twarzy dziewczyny.
– Widziałam, jak płoniesz – powiedziała. – Byłam przekonana, że
oglądam twoją śmierć.
– Nie umarłam – spróbowała powiedzieć Rin, lecz język okazał się
zbyt ciężki i dobyła z siebie jedynie zdławiony jęk.
– Ciii... – Władczyni przytknęła jej do ust lodowaty palec. – Nic nie
mów. Wszystko dobrze. Wiem, kim jesteś.
A potem do czoła Rin przywarły zimne wargi, usta tchnące tym
samym chłodem, którym po próbach przepełnił ją Jiang.
Szalejący w Rin pożar zgasł.
K
iedy Rin zwolniono spod pieczy Enro, została przeniesiona
do piwnicy pod główną salą treningową, tą samą, w której
kadeci walczyli na ringach. Powinno się jej to wydać co
najmniej dziwne, lecz nadal była zbyt otępiała, by nad czymkolwiek
myśleć zbyt długo. Nieprzyzwoicie długo sypiała. W piwnicy
brakowało zegara, lecz wyrywając się z drzemki, często stwierdzała,
że słońce już zaszło. Miała poważny kłopot z pozostaniem na jawie
dłużej niż przez kilka minut. Gdy przynoszono jej jedzenie, zjadała
i niemal natychmiast na powrót zapadała w sen.
Pewnego razu, w półśnie, usłyszała nad sobą głosy.
– To nieeleganckie – stwierdziła cesarzowa.
– To nieludzkie! – rzucił Irjah. – Traktujesz tę dziewczynę jak
pospolitego przestępcę. A być może to dzięki niej wygraliśmy.
– Mogła też puścić Sinegard z dymem – wtrącił Jun. – Nie wiemy,
do czego jest zdolna.
– To zwykła młoda dziewczyna – przypomniał Irjah. – Na pewno
bardzo się boi. Ktoś musi jej wytłumaczyć, co się z nią dzieje.
– Przecież nie wiemy, co się z nią dzieje – zauważył Jun.
– To dość oczywiste – wtrąciła cesarzowa. – Mamy tu następnego
Altana.
– W takim razie zajmie się nią Tyr, kiedy już do nas dotrze –
powiedział Jun.
– Tyr jedzie aż z Zamku Nocy – przypomniał Irjah. – Chcesz
utrzymywać dziewczynę w tym stanie przez cały tydzień?
– Na pewno nie wypuszczę jej do miasta – odparł Jun. –
Widzieliście, co Odźwierny zrobił ze wschodnim murem. Na jego
Pieczęci pojawiają się rysy, Daji. Stanowi zagrożenie większe niż
Federacja.
– Już nie – stwierdziła ze spokojem władczyni. – Sprawa
Odźwiernego została zamknięta.
Kiedy Rin postanowiła otworzyć oczy, nie zobaczyła nad sobą
nikogo i z miejsca zapomniała połowę zasłyszanej rozmowy. Po
kolejnym nieokreślonej długości okresie spędzonym
w pozbawionym marzeń śnie nie była już pewna, czy sobie po
prostu wszystkiego nie wyobraziła.
Wreszcie odzyskała zmysły. Gdy jednak spróbowała wyjść
z piwnicy, zatrzymali ją trzej pilnujący drzwi żołnierze Trzeciej
Dywizji.
– Co się dzieje? – spytała ostro. Myśli nadal miała nieco
przyćmione, lecz była na tyle przytomna, by rozumieć, że sytuacja
nie jest normalna. – Dlaczego nie mogę wyjść?
– To dla twojego dobra – odparł jeden ze strażników.
– O czym ty mówisz? Kto wydał takie polecenie?
– Mamy rozkaz zatrzymać cię w piwnicy – rzucił zwięźle żołnierz.
– Jeżeli użyjesz siły, będziemy musieli zrobić ci krzywdę.
Wartownik stojący najbliżej już teraz sięgał po broń.
Wycofała się. Zrozumiała, że słowami ich nie przekona.
Uciekła się więc do najbardziej prymitywnej strategii
z możliwych. Otworzyła usta i zaczęła wrzeszczeć. Wiła się na
podłodze. Okładała żołnierzy pięściami i pluła im w twarze.
Zagroziła, że wysika się na ich oczach. Wykrzykiwała obelgi pod
adresem ich matek. Wykrzykiwała obelgi pod adresem ich babek.
Trwało to godzinami.
Ostatecznie ulegli i postanowili spełnić jej prośbę. Rin chciała
porozmawiać z kimś, kto tym wszystkim dowodzi. Niestety, przysłali
mistrza Juna.
– Nie musisz tego robić – rzuciła nadąsana, kiedy się pojawił.
Chwilę wcześniej pospiesznie poprawiła ubranie. Nie chciała
wyglądać na osobę, która całkiem niedawno tarzała się w kurzu. –
Nikogo nie skrzywdzę.
Jun zrobił taką minę, jakby zaufanie Rin było ostatnią rzeczą, na
jaką miał ochotę.
– Zademonstrowałaś zdolność do spontanicznego samozapłonu.
Przez ciebie wschodnia połowa miasta stanęła w ogniu. Naprawdę
nie rozumiesz, dlaczego nie chcemy, byś swobodnie hasała po
obozie?
Rin pomyślała, że samozapłon nie był do końca spontaniczny,
a raczej wręcz przeciwnie, lecz zdawała sobie sprawę, iż gdyby
wyłuszczyła wszystko dokładnie, od początku do końca, nie
poprawiłaby swojej opinii.
– Chcę pomówić z Jiangiem – rzuciła.
Jun nie odpowiedział. Z enigmatycznym wyrazem twarzy
odwrócił się i wyszedł bez słowa.
Gdy Rin przetrawiła już oburzenie z powodu uwięzienia,
postanowiła, że najlepiej będzie po prostu zaczekać. Była przecież
lojalną poddaną cesarzowej. Była dobrym żołnierzem. Nawet jeśli
Jun nie zechce jej zwolnić, ujmą się za nią pozostali mistrzowie.
Dopóki miała głowę na karku, nie musiała się niczego obawiać. Po
głębszym zastanowieniu doszła do niedorzecznego wniosku, że
jeżeli mieliby ją za coś ukarać, to jedynie za posiadanie opium.
Zdecydowanym plusem było to, że nie skazano jej na izolację.
Goście mogli odwiedzać piwnicę bez ograniczeń. Tylko Rin nie
wypuszczano na zewnątrz. Często zaglądała do niej Niang, lecz
rozmowy z koleżanką nie należały do najprzyjemniejszych. Jeśli na
twarzy dziewczyny pojawiał się uśmiech, to jedynie wymuszony.
Zachowywała się apatycznie. Nie śmiała się, gdy Rin próbowała ją
rozweselić. Całe godziny spędzały, siedząc obok siebie w milczeniu,
wsłuchując się w swoje oddechy.
Niang była przytłoczona żałobą i Rin nijak nie potrafiła dodać jej
otuchy.
– Mnie też brakuje Rabana – zaryzykowała któregoś razu, lecz
wtedy Niang zalała się łzami i wybiegła.
Kitaja, z drugiej strony, bezlitośnie dręczyła pytaniami
o najnowsze wiadomości. Chłopak odwiedzał Rin, kiedy tylko mógł,
lecz raz po raz wysyłano go z ważnymi zadaniami poza miasto.
Niemniej, kawałek po kawałku, dowiedziała się, co zaszło po
bitwie.
W momencie gdy zabiła generała, Federacja zwycięstwo miała
praktycznie w kieszeni. Niemniej śmierć dowódcy, w połączeniu
z przybyłą na czas odsieczą cesarzowej i Trzeciej Dywizji, obróciło
losy starcia na korzyść obrońców. Wojska najeźdźców wycofały się
i Kitaj był zdania, że szybko nie powrócą.
– Kiedy dotarła tu Trójka, wszystko potoczyło się błyskawicznie –
opowiadał. Jedno ramię miał na temblaku, lecz zapewnił
dziewczynę, że to tylko drobne nadwerężenie mięśnia. – Głównie za
sprawą... sama wiesz czego. Żołnierze Federacji po prostu się
spietrali. Podejrzewam, że bali się, że mamy więcej niż jednego
Speerytę.
– Co? – Usiadła wyprostowana.
– No... A kim niby jesteś? – Kitaj obrzucił ją niepewnym
spojrzeniem.
Speerytką? Ona?
– Gadają o tym w całym mieście – dodał.
Rin wyraźnie czuła, jak jest zakłopotany. Umysł Kitaja pracował
dwakroć szybciej niż umysły zwykłych ludzi, a jego ciekawość była
nie do zaspokojenia. Musiał się dowiedzieć, co naprawdę zrobiła.
Dowiedzieć się, kim Rin jest i dlaczego nie powiedziała mu o tym
wcześniej.
Tylko że Rin nie wiedziała, co mu powiedzieć. Sama nie miała
pewności.
– Co konkretnie mówią? – zapytała.
– Że wpadłaś w krwawy szał, że ogarnęła cię żądza krwi. Że biłaś
się tak, jakby opętała cię cała horda demonów. Że generał kilka razy
przebił cię mieczem, a potem zadał osiemnaście sztychów sztyletem,
a ty dalej walczyłaś.
– Spójrz, żadnych ran kłutych. – Pokazała mu ramiona. – Dźgnął
tylko Nezhę.
– Naprawdę? – Nie roześmiał się. – Cóż, w sumie od tamtej pory
siedzisz pod kluczem, więc naprawdę.
Zatem o ogniu nie miał pojęcia. Zastanowiła się, czy powinna mu
powiedzieć. Zawahała się.
Jak miała opowiedzieć o szamanizmie przyjacielowi, człowiekowi
tak oddanemu idei racjonalizmu? Kitaj stanowił uosobienie
wszystkich nowoczesnych prądów myślowych, którymi tak gardził
Jiang. Był ateistą, sceptykiem, który nie trawił niczego, co nie
przystawało do jego światopoglądu. Z pewnością uzna, że
zwariowała. A Rin była zbyt wyczerpana, by z nim dyskutować.
– Nie wiem, co się stało – powiedziała. – Pamiętam te chwile jak
przez mgłę. I nie wiem, kim jestem. Jestem sierotą. Mogę pochodzić
zewsząd. Mogę być każdym.
– Jun jest przeświadczony, że jesteś Speerytką. – Kitaj sprawiał
wrażenie nieusatysfakcjonowanego.
Ale jak to? W momencie ataku na Speer Rin była malutkim
dzieckiem. Wykluczone, by akurat ona wyszła z masakry cało, skoro
nie przeżył nikt inny.
– Przecież Federacja wyrżnęła Speerytów do nogi – przypomniała.
– Nie oszczędzili nikogo.
– Altan przeżył – zwrócił uwagę Kitaj. – I ty przeżyłaś.

Studenci akademii ponieśli proporcjonalnie większe ofiary niż


żołnierze Ósmej Dywizji. Do końca bitwy dotrwała zaledwie połowa
ich rocznika, większość z lekkimi ranami. Śmierć poniosło
piętnaścioro kolegów. Piątka w stanie krytycznym wciąż przebywała
w zarządzanym przez Enro szpitalu. Ich życie wisiało na włosku.
W tej grupce znalazł się Nezha.
– Dzisiaj przeprowadzą na nim już trzecią rundę operacji –
powiedział Kitaj. – Nie wiedzą, czy z tego wyjdzie. Nawet jeśli, może
już nigdy nie walczyć. Halabarda przebiła go podobno na wylot.
Przeszła przez kręgosłup.
Rin dotąd cieszyła się po prostu, że Nezha nie zginął. Nie przyszło
jej do głowy, że alternatywa może być gorsza niż śmierć.
– Mam nadzieję, że umrze – rzucił niespodziewanie Kitaj.
Obrzuciła przyjaciela zszokowanym spojrzeniem.
– Jeżeli czeka go albo śmierć, albo życie kaleki, wolałbym, żeby nie
musiał cierpieć. Nie sądzę, by Nezha chciał żyć, nie mogąc walczyć.
Rin nie wiedziała, co na to odpowiedzieć.
Dzięki zwycięstwu Nikaryjczycy zyskali nieco czasu, lecz nie
gwarancję bezpieczeństwa miasta. Wywiadowcy Drugiej Dywizji
donosili, że zza wąskiego morza przybywają dodatkowe oddziały
Federacji, a obecny na kontynencie główny korpus sił najeźdźcy po
prostu na nie czeka.
Stało się jasne, że drugiego ataku obrońcy nie zdołają
powstrzymać. Zarządzono pełną ewakuację. Administracja
cesarstwa w komplecie przeniosła się już do wojennej stolicy Golyn
Niis, co oznaczało, że bezpieczeństwo Sinegardu przestało być
priorytetem.
– Likwidują akademię – powiedział Kitaj. – Wszystkich rozesłali
po dywizjach. Niang trafiła do Jedenastki, Venka do Szóstki w Golyn
Niis. Nezhy nigdzie nie odeślą, dopóki... no wiesz – zawiesił głos. – Ja
wczoraj otrzymałem przydział do Dwójki. Dostałem podoficera.
O służbie w tej właśnie dywizji chłopak marzył od samego
początku. W innych okolicznościach należałyby mu się gratulacje.
Obecna atmosfera nie sprzyjała jednak świętowaniu. Mimo
wszystko Rin postanowiła spróbować:
– Wspaniale. Zależało ci na tym, prawda?
– Szukają żołnierzy, gdzie tylko mogą. – Wzruszył ramionami. – To
nie ma już nic wspólnego z uznaniem. Ściągają ludzi nawet prosto
z wiosek. Ale dobrze przynajmniej, że będę służyć pod Irjahem.
Wyjeżdżam już jutro.
– Uważaj na siebie.
– Ty też. – Kitaj usiadł na własnych dłoniach. – Masz jakieś pojęcie,
kiedy cię stąd wypuszczą?
– Ty pewnie wiesz więcej.
– Nikt z tobą nie rozmawiał?
– Tylko Jun, potem nikt. – Pokręciła głową. – Jiang się już znalazł?
Kitaj popatrzył na Rin ze szczerym współczuciem. Domyśliła się
odpowiedzi, zanim się odezwał. Brzmiała tak samo jak od wielu dni.
Jiang zniknął. Nie poległ – po prostu się rozpłynął.
Od końca bitwy zaginął po nim wszelki słuch. Pozostałe po
wschodnim murze rumowisko zostało dokładnie przeszukane, ale
i tam nie było nawet śladu mistrza tradycji. Nic nie wskazywało na
jego śmierć, lecz nic również nie podtrzymywało nadziei, że żyje.
Zupełnie jakby wciągnęła go otchłań, którą osobiście powołał do
istnienia.

Gdy Kitaj wraz z Drugą Dywizją wyruszył do Golyn Niis, nie było już
komu dotrzymywać Rin towarzystwa. Zabijała czas, śpiąc. Senna
czuła się zresztą przez cały czas, zwłaszcza po posiłkach. Sypiała
snem ciężkim i wypranym z marzeń. Przyszło jej do głowy, że mogą
faszerować jej posiłki narkotykami. W pewnym sensie była im za to
niemal wdzięczna. Znacznie gorzej się czuła, siedząc sam na sam
z własnymi myślami. Teraz, odkąd zdołała przywołać boga, nie była
już bezpieczna. Nie czuła się też potężna. Tkwiła zamknięta
w piwnicy. Straciła zaufanie dowódców. Połowa jej kolegów nie żyła
albo właśnie umierała. Jej mistrz zaginął, a ona sama została
ubezwłasnowolniona dla bezpieczeństwa swojego i wszystkich
dokoła. Jeżeli tak miało wyglądać życie Speerytki – o ile rzeczywiście
nią była – to Rin nie była pewna, czy gra jest warta świeczki.
Spała, a kiedy nie potrafiła się już zmusić do snu, zwijała się
w kącie w ciasny kłębek i płakała.
Szóstego dnia aresztu obudziło ją skrzypienie otwieranych drzwi. Do
środka zajrzał Irjah, a kiedy zauważył, że dziewczyna nie śpi, wszedł
i pospiesznie zamknął za sobą.
– Mistrzu Irjah... – Rin wstała i poprawiła na sobie wymiętą bluzę.
– Od niedawna generale Irjah – sprostował. Nie wydawał się
szczególnie zachwycony. – Ofiary pociągają za sobą awanse.
– Generale – poprawiła się. – Przepraszam.
– Na tym etapie to nie ma większego znaczenia. – Wzruszył
ramionami i skinął, by usiadła. – Jak się miewasz?
– Jestem zmęczona, generale. – Usiadła ze skrzyżowanymi nogami
na podłodze, piwnicy nie wyposażono w krzesła ani stołki. Irjah po
chwili wahania poszedł w jej ślady.
– No tak... – Złożył dłonie na kolanach. – Mówią, że jesteś
Speerytką.
– Jak wiele wiesz, generale? – spytała nieśmiało. Czy Irjah miał
świadomość, że przyzwała ogień? Czy zdawał sobie sprawę, czego
nauczył ją Jiang?
– Po drugiej wojnie wychowywałem Altana – odpowiedział. –
Wiem.
Rin poczuła głęboką ulgę. Skoro Irjah wiedział, jaki był Altan i do
czego są zdolni Speeryci, to na pewno mógł za nią poręczyć,
przekonać oficerów milicji, że nie stanowi zagrożenia –
przynajmniej nie dla nich.
– W twojej sprawie zapadła już decyzja – ogłosił.
– Nie miałam pojęcia, że ktoś w ogóle o mnie rozmawia – wtrąciła.
Irjah rzucił jej uśmiech, który nie rozświetlił mu oczu.
– Wkrótce otrzymasz swój przydział. Zostaniesz przeniesiona.
– Naprawdę? – Nagle podekscytowana wyprostowała plecy.
Wypuszczą ją! Nareszcie! – Generale, miałam nadzieję służyć
w Dwójce, z Kitajem...
– Nie wcielą cię do Dwójki. – Irjah nie pozwolił jej dokończyć. –
Ani do żadnej innej z dwunastu dywizji.
– To znaczy... Co? – Złe przeczucia w jednej chwili wyparły
uniesienie. Zaszumiało jej w uszach.
Wyraźnie zakłopotany Irjah poruszył nerwowo kciukami.
– Możnowładcy uznali, że najlepszym rozwiązaniem będzie, jeśli
wstąpisz do cike.
Przez chwilę po prostu siedziała i patrzyła na generała z ogłupiałą
miną.
Cike? Owiana niesławą Trzynasta Dywizja, pozostająca na
usługach cesarzowej formacja zabójców? Wyzuci z honoru
mordercy, niemogący liczyć na sławę i zaszczyty? Oddział ludzi tak
nikczemnych i plugawych, że wszyscy w milicji woleli udawać, że
nie istnieje?
– Rin, rozumiesz, co przed chwilą powiedziałem?
– Cike? – powtórzyła dziewczyna.
– Tak.
– Wysyłacie mnie do tych potworów? – rzuciła łamiącym się
głosem. Niespodziewanie zebrało jej się na płacz. – Do Cudacznej
Dziatwy?
– Cike to taka sama formacja milicji jak pozostałe – zapewnił
pospiesznie Irjah sztucznie kojącym tonem. – To chwalebna służba.
– To banda wyrzutków i nieudaczników! Przecież oni...
– ...służą cesarzowej jak reszta armii.
– Ale ja... – Rin głośno przełknęła ślinę. – Myślałam, że jestem
dobrym żołnierzem.
– Och, Rin. – Oblicze Irjaha złagodniało. – Jesteś. Jesteś
niewiarygodnie dobrym żołnierzem.
– Dlaczego więc nie mogę wstąpić do prawdziwego wojska? – Była
aż boleśnie świadoma, jak dziecinnie brzmią jej skargi. Biorąc
jednak pod uwagę kontekst, uznała, że ma prawo zachować się jak
mała dziewczynka.
– Wiesz dlaczego – odparł półgłosem Irjah. – Speeryci nie walczyli
u boku żołnierzy dwunastu prowincji od czasów ostatniej wojny
makowej. A i wcześniej współpraca była zwykle... niełatwa.
Rin znała historię. Wiedziała, do czego pije generał. Kiedy
Speeryci po raz ostatni poszli do boju wraz z milicją, uważano ich za
barbarzyńskie dziwadła, podobnie jak obecnie mówiono o cike.
Speeryci zbyt łatwo wpadali w szał i wszczynali walki we własnych
szeregach; byli niebezpieczni dla wszystkich w pobliżu, zarówno
przyjaciół, jak i wrogów. Rozkazy co prawda wykonywali, lecz nigdy
precyzyjnie; informowano ich jedynie o celach i założeniach
operacji, ponieważ żadnemu oficerowi nie udało się ich nigdy
nakłonić do zrealizowania bardziej wyrafinowanych manewrów.
– Milicja nienawidzi Speerytów.
– Milicja się Speerytów boi – poprawił Irjah. – Nikaryjczycy nigdy
nie radzili sobie z rzeczami, których nie rozumieli, a mieszkańcy
Speer od zawsze sprawiali, że czuliśmy się nieswojo. Zakładam, że
już wiesz, z jakiego powodu.
– Tak, generale.
– Osobiście zarekomendowałem odesłanie cię do cike. I zrobiłem
to dla ciebie, dziecko. – Spojrzał jej prosto w oczy. – Rywalizacja
pomiędzy możnowładcami nigdy na dobre nie wygasła, sojusz
zawarty za panowania Smoczego Cesarza niewiele w tej sprawie
zmienił. Może i szeregowi żołnierze cię nienawidzą, ale każdy
z dwunastu możnowładców z rozkoszą położyłby łapę na Speerytce.
Dywizja, do której byś wstąpiła, zyskałaby niczym
nieusprawiedliwioną przewagę nad pozostałymi. A całej reszcie taka
nierównowaga sił byłaby bardzo nie w smak. Gdybym wcielił cię do
którejkolwiek dywizji, znalazłabyś się w poważnym
niebezpieczeństwie ze strony jedenastu innych.
– No ale... – O tym nie pomyślała. – Ale przecież w milicji służy już
Speeryta – przypomniała. – Jest przecież Altan?
Broda Irjaha zafalowała.
– Chciałabyś może poznać swojego dowódcę?
– Co? – Aż zamrugała. Przestawała cokolwiek rozumieć.
Irjah odwrócił się do drzwi i zawołał:
– Możesz już wejść!
Drzwi stanęły otworem. Wszedł przez nie mężczyzna wysoki
i smukły; zamiast munduru milicji nosił czarną, pozbawioną
wszelkich dystynkcji bluzę. Do pleców miał przypasany srebrny
trójząb.
Rin przełknęła ślinę i stłumiła absurdalną chęć poprawienia
fryzury. Poczuła na twarzy znajome rumieńce; żar ogarnął ją aż po
czubki uszu.
Odkąd widzieli się ostatnim razem, przybyło mu blizn, dwie
świeże szramy przecinały jego przedramię, a jedna biegła przez
twarz – od zewnętrznego kącika lewego oka po prawą stronę
żuchwy. Włosów nie strzygł już tak schludnie jak na uczelni,
rozrosły się dziko i bujnie, jakby od miesięcy nie poświęcił im chwili
uwagi.
– Cześć – przywitał się Altan Trengsin. – Wspominałaś coś
o wyrzutkach i nieudacznikach?

– Jak to możliwe, że nie zabiły cię ogniste bomby Mugeńczyków?


Rin otworzyła usta, lecz nie padło z nich ani jedno słowo.
Altan. Altan Trengsin. Starała się sformułować spójną odpowiedź,
lecz w głowie kołatała się tylko jedna myśl – miała przed sobą
bohatera z dzieciństwa.
Przyklęknął przed nią.
– Jak to możliwe, że w ogóle istniejesz? – podjął półgłosem. –
Byłem przekonany, że to ja jestem ostatni.
– Nie wiem – odzyskała wreszcie głos. – Nikt mi nie powiedział,
kim byli moi rodzice. Ludzie, którzy mnie przygarnęli, nie mieli
o nich pojęcia.
– I nigdy nie podejrzewałaś, kim możesz być?
– Nie. – Pokręciła głową. – Nie, dopóki... To znaczy kiedy... –
Ponownie ją zatkało.
Tłumione wspomnienia uderzyły wezbraną falą: wrzeszcząca
Kobieta, chichoczący jak rozgdakana kura Feniks, straszliwy,
rozdzierający ciało żar, wyginająca się w ogniu zbroja generała,
mięknąca, topniejąca...
Podniosła ręce do oczu. Trzęsły się. Nie potrafiła tego opanować.
Nie była w stanie tego zakończyć. Płomienie po prostu wylewały się
z niej same, bez końca; gdyby Feniks nie usłuchał modłów Rin,
mogła spalić Nezhę, mogła spalić Kitaja, obrócić w popiół cały
Sinegard. A nawet gdy ogień przestał tryskać na zewnątrz, wciąż
płonął we wnętrzu dziewczyny. Zgasł dopiero, kiedy cesarzowa
ucałowała jej czoło.
Ja naprawdę oszaleję, pomyślała. Sprawdza się wszystko, przed
czym ostrzegał mnie Jiang.
– Ej... Ej!!!
Chłodne palce zamknęły się na przegubach Rin. Altan łagodnie
oderwał jej dłonie od twarzy.
Podniosła wzrok, spojrzała mu prosto w oczy. W oczy szkarłatne,
bardziej jaskrawe od kwitnącego maku.
– Nie bój się – powiedział. – Ja wiem. Wiem, jak się czujesz.
Pomogę ci.

– Kiedy już się ich pozna, cike wcale nie są tacy straszni –
powiedział, gdy wychodzili razem z piwnicy. – Znaczy wiesz,
owszem, zabijamy ludzi na rozkaz, ale ogólnie rzecz biorąc, jesteśmy
całkiem sympatyczni.
– Wszyscy jesteście szamanami? – spytała. Kręciło się jej w głowie.
– Nie wszyscy. Mamy dwóch takich, którzy z bogami się nie
zadają. Medyk i specjalista od uzbrojenia. Ale cała reszta już tak.
Najdłużej szkolił się Tyr. Zanim wstąpił do cike, wychowywali go
mnisi z sekty oddającej cześć bogini ciemności. Z pozostałymi było
jak z tobą: przepełnieni mocą i szamańskim potencjałem, lecz
pogubieni. Zbieramy takich w Zamku Nocy, trenujemy, a potem
szczujemy na wrogów cesarzowej. Dla każdego coś miłego.
Rin spróbowała doszukać się w tych słowach pociechy.
– A skąd się biorą?
– Zewsząd. Zdziwiłabyś się, w ilu miejscach wciąż żywe są dawne
religie – powiedział Altan. – Tajemne kulty działają we wszystkich
prowincjach. Niektóre rok po roku podsyłają nam nowicjuszy, a w
zamian cesarzowa zostawia ich w spokoju. Niełatwo w tym kraju
o szamanów, w tym kraju i w tych czasach, ale cesarzowa wydatnie
nam pomaga. Wielu nowych przybywa z więzienia na Pustyni
Baghra. Służba w cike jest dla nich drugą szansą.
– Ale nie należycie do regularnej milicji?
– Nie. Jesteśmy zabójcami. Aczkolwiek w czasie wojny
funkcjonujemy jako Trzynasta Dywizja.
Rin zadała sobie w duchu pytanie, jak wielu ludzi Altan zabił.
I kogo zabijał.
– A co robicie w czasie pokoju?
– W czasie pokoju? – powtórzył z cierpką miną. – Cike nie znają
takiego pojęcia. Nigdy nie brakuje takich, których cesarzowa chce
się pozbyć na zawsze.

Altan polecił Rin spakować rzeczy i spotkać się z nim przy bramie.
Wymaszerować mieli jeszcze tego popołudnia, wraz z oddziałem
oficera Yenjena z Piątej Dywizji, który udawał się na front, dokąd
pozostali cike ruszyli tydzień wcześniej.
Cały dobytek Rin uległ po bitwie konfiskacie. W pośpiechu
pobrała ze zbrojowni nową broń, po czym przeszła na drugą stronę
miasta. Żołnierze Piątej Dywizji mieli ze sobą lekkie podróżne torby
i po dwa komplety uzbrojenia. Rin dostała jedynie miecz o nieco
stępionym już ostrzu i pochwę. Sprawiała wrażenie haniebnie
nieprzygotowanej i tak też się czuła. Nie miała nawet ubrania na
zmianę. Podejrzewała, że już wkrótce zacznie paskudnie cuchnąć.
– Dokąd się właściwie wybieramy? – spytała, gdy ruszyli górską
ścieżką w dół zbocza.
– Khurdalain – odpowiedział Altan. – Prowincja Tygrysa. Dwa
tygodnie marszu na południe, a kiedy dotrzemy do Zachodniej Rzeki
Murui, załapiemy się na jakiś transport i do portu już dopłyniemy.
Mimo wszystko Rin poczuła dreszczyk emocji. Khurdalain było
położonym na wybrzeżu Morza Nariin miastem portowym
i kwitnącym ośrodkiem handlu międzynarodowego. Było to jedyne
miasto cesarstwa, w którym regularnie pojawiali się obcy:
Hesperianie i Bolończycy otworzyli tam ambasady już przed trzema
stuleciami. W porcie handlowali kiedyś nawet kupcy z Federacji, co
skończyło się, kiedy Khurdalain zostało głównym teatrem wojen
makowych.
Wojna nękała miasto przez dwa dziesięciolecia, a jednak
przetrwało. A teraz cesarzowa ponownie ustaliła tam front,
zamierzając zwabić najeźdźców do wschodniej i środkowej części
Nikan.
Strategię władczyni Altan wyłożył Rin po drodze.
Khurdalain było wymarzonym miejscem na ustanowienie frontu.
Na przestronnych równinach północnego Nikan ciężkozbrojne
kolumny wroga miałyby miażdżącą przewagę, lecz w rejonie portu
pełno było rzek i strumieni, sprzyjających operacjom defensywnym.
Wciągnięcie Federacji na taki teren poważnie by ich wojska osłabiło.
Uderzenie na Sinegard stanowiło śmiałą próbę odcięcia północnych
prowincji od południowej części cesarstwa. Gdyby generałowie
przeciwnika mieli swobodę wyboru, niemal z pewnością ruszyliby
w głąb kontynentu, kierując oddziały bezpośrednio na południe.
Zdecydowana obrona Khurdalain zmusiła jednak Federację do
zmiany planów i poprowadzenia natarcia ze wschodu na zachód.
Dzięki czemu Nikan, w razie upadku Khurdalain, zyskiwało
południowy zachód, gdzie mogli się wycofać i przegrupować.
Ideałem byłaby możliwość uderzenia na najeźdźców z dwóch
stron, wzięcia ich w kleszcze, które odcięłyby im naraz trasę ucieczki
i linie zaopatrzeniowe. Milicja jednak nie była wojskiem tak
kompetentnym ani dostatecznie licznym, by się o taki manewr
pokusić. Dwunastu możnowładców z trudem zdołało skoordynować
działania w porę, by ocalić Sinegard; obecnie każdego z nich
zaprzątały kwestie obrony własnej prowincji, o poważnej próbie
wspólnego działania nie było mowy.
– Dlaczego nie mogą po prostu się zjednoczyć? Tak jak w czasie
drugiej wojny? – zaciekawiła się Rin.
– Dlatego że Smoczy Cesarz nie żyje – odparł Altan. – A martwy
nie zwoła możnowładców pod swój sztandar. Cesarzowa nie cieszy
się takim autorytetem jak on. O tak, możnowładcy biją czołami
przed tronem, patrząc władczyni w oczy, powtarzają na wyścigi
zapewnienia o lojalności, lecz kiedy przychodzi co do czego, dla
każdego liczy się wyłącznie własna prowincja.
Utrzymanie Khurdalain nie było zadaniem prostym. Niedawna
ofensywa na Sinegard dowiodła, że pod względem mobilności
i uzbrojenia Federacja posiada wyraźną przewagę. Co gorsza,
w rękach Mugeńczyków znalazło się północne wybrzeże; ich wojska
mogły otrzymywać regularne wzmocnienia zza wąskiego morza; na
pokładach statków przybywały na kontynent świeże oddziały
i transporty zaopatrzenia.
Khurdalain nie mogło się poszczycić mocnymi fortyfikacjami.
Było to otwarte portowe miasto, założone jeszcze przed wojnami
makowymi z myślą o stworzeniu enklawy dla zamorskich
przybyszów. Najsilniejsze nikaryjskie umocnienia wznosiły się
w dolnej części delty Zachodniej Rzeki Murui, zatem bardzo daleko
od Khurdalain. W porównaniu z obsadzoną licznym garnizonem
wojenną stolicą Golyn Niis Khurdalain czekało na najeźdźców
z szeroko otwartymi ramionami.
Niemniej Khurdalain należało utrzymać za wszelką cenę. Gdyby
armie Federacji Mugen posunęły się dalej w głąb lądu i zdołały zająć
Golyn Niis, mogły następnie bez trudu skierować się na wschód
i zagonić niedobitki milicji na wybrzeże. A ludzi schwytanych w tę
nadmorską pułapkę nie zdołałaby ocalić żałośnie mizerna flota
Nikan. Tak więc Khurdalain stanowiło zwornik, od którego
wytrzymałości zawisło bezpieczeństwo i dalszy los całego cesarstwa.
– Stanowimy praktycznie ostatnią linię oporu – ocenił Altan. – Jeśli
zawiedziemy, kraj przepadnie. – Poklepał Rin po ramieniu. – I jak?
Są emocje?
Z
adzwoniła stal.
Rin ledwie zdążyła unieść miecz w porę, by powstrzymać
trójząb Altana przed rozłupaniem jej głowy na dwie części.
Zrobiła, co mogła, by ki rozeszła się po ciele równomiernie i spłynęła
w ziemię, lecz nogi i tak jej zadrżały.
Dziewczynie wydawało się, że ćwiczą już od wielu godzin. Całe
ramiona miała obolałe; płuca gwałtownie zasysały powietrze.
Lecz Altan ani myślał kończyć. Przesunął trójząb, chwycił ostrze
Rin między dwa stalowe zęby i mocno przekręcił. Miecz wystrzelił
z dłoni dziewczyny i upadł ciężko na ziemię. Altan przyłożył Rin
końcówkę trójzębu do gardła. Natychmiast podniosła ręce w geście
kapitulacji.
– Twoimi reakcjami kieruje strach – zauważył chłopak. – Nie
kontrolujesz przebiegu walki. Musisz się skupić i oczyścić umysł. Na
mnie się skoncentruj, nie na mojej broni.
– Trochę mi trudno, kiedy próbujesz wydłubać mi oczy –
mruknęła i odtrąciła trójząb sprzed twarzy.
– Bez przerwy się asekurujesz. – Altan opuścił broń. – Stawiasz
opór. A musisz dopuścić Feniksa do siebie. Po przyzwaniu bóstwa,
kiedy bóg mieszka w twoim ciele, wpadasz w ekstazę. To trochę jak
wzmocnienie naturalnej ki. Człowiek przestaje się męczyć. Jest
zdolny do nadzwyczajnego wysiłku. Nie czuje bólu. Właśnie w taki
stan musisz wpaść. Musisz w nim zatonąć.
Rin bardzo żywo pamiętała stan, do którego Altan ją przekonywał.
Szalejący w żyłach pożar, czerwona mgła przed oczyma. Pamiętała,
że przestawała widzieć w innych ludzkie istoty, stawali się tylko
celami. Pamiętała, że niepotrzebny był jej wówczas odpoczynek,
a jedynie ból, ból stanowiący podsycające ogień paliwo. Świadomie
przeżyła ten stan jedynie dwa razy, najpierw podczas prób, potem
w Sinegardzie. Za każdym razem czuła wtedy furię, desperację.
Od tamtej pory nie potrafiła rozniecić płomieni, nie czuła
podobnej wściekłości. Przeżywała jedynie niepewność, pobudzenie
i – jak w tej chwili – wyczerpanie.
– Okiełznaj to w sobie – podjął Altan. – Naucz się zanurzać
w ekstazie i z niej wychodzić. Skupiając się wyłącznie na broni
przeciwnika, nigdy nie przejdziesz do ataku. Spójrz poza nią, zobacz
swój cel. Skup się na istocie, którą chcesz zabić.
Altan okazał się znacznie lepszym nauczycielem niż Jiang. Jiang
był irytująco niejasny, nieobecny duchem i z premedytacją udawał
głupca. Lubił szarady zamiast prostych odpowiedzi, lubił zmuszać
Rin, by kluczyła wokół prawdy niczym wygłodniały sęp, i dopiero
potem, niekiedy, rzucał jej smakowity kąsek wiedzy.
Altan natomiast nie tracił czasu. Z miejsca przechodził do rzeczy,
udzielał dokładnie takich wyjaśnień, jakich akurat potrzebowała.
Rozumiał obawy dziewczyny i zdawał sobie sprawę z jej możliwości.
Treningi z Altanem przypominały ćwiczenia ze starszym bratem.
Tak dziwnie było się przekonać, że są tacy sami – że jego stawy
rozciągają się podobnie jak jej, więc powinna stawiać stopę tak, a nie
inaczej. Odkrywanie podobieństw do drugiego człowieka,
podobieństw ukrytych głęboko w genach, było dotkliwie wręcz
cudowne.
Przy Altanie Rin czuła się na swoim miejscu – ale nie tylko pod
względem przynależności do jednej formacji czy armii, czuła, iż
łączy ich coś znacznie bardziej podstawowego i starszego. Miała
wrażenie, że stała się jednym ze splotów starożytnej sieci
dziedzictwa. Nie była już pozbawioną nazwiska wojenną sierotą:
była Speerytką.
Tak w każdym razie uważali wszyscy dokoła. A mimo to
dziewczyna nie była w stanie wyzbyć się poczucia, że coś się nie
zgadza. Nie potrafiła przyzywać boga, co Altan czynił swobodnie.
Nie poruszała się równie wdzięcznie jak chłopak. Kwestia
pochodzenia czy może treningu?
– Zawsze taki byłeś? – spytała.
– Znaczy jaki? – Odniosła wrażenie, że Altan się spiął.
– No... taki. Taki jak ty. – Wymierzyła w niego palcem. – Jesteś...
Nie przypominasz innych kadetów. Ani innych żołnierzy. Od zawsze
umiałeś przywoływać ogień? I zawsze tak walczyłeś?
– Spędziłem w Sinegardzie wiele czasu. Szkoliłem się – odparł
z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
– Ja też!
– Ciebie nie szkolono tak, jak szkoli się Speerytę. Ale i ty jesteś
wojowniczką. Masz to we krwi. Zobaczysz, już niedługo wycisnę
z ciebie co trzeba. – Skinął na Rin trójzębem. – Broń się.

– A czemu akurat trójząb? – zainteresowała się, gdy wreszcie


pozwolił jej odsapnąć. – Dlaczego nie miecz?
Nigdy jeszcze nie widziała żołnierza, który walczyłby bronią inną
niż standardowe wyposażenie milicji: halabarda i miecz.
– Dłuższy zasięg – powiedział. – Kiedy walczysz spowita kolumną
ognia, przeciwnicy nie podchodzą zbyt blisko.
Trąciła palcem stalowe zęby. Zęby, po wielokroć ostrzone, nie
lśniły, nie były wypolerowane na wysoki połysk. Były za to
wyszczerbione świadectwami licznych bitew.
– Rzemiosło Speerytów?
Inaczej być nie mogło. Trójząb wykonano wyłącznie z metalu,
a broń nikaryjską wyposażano tradycyjnie w drewniane rękojeści
i drzewce. Owszem, trójząb był cięższy, lecz chłopak potrzebował
narzędzia, które nie spłonie przy pierwszym jego dotyku.
– Pochodzi z wyspy – przyznał. Stuknął Rin tępym końcem i kazał
sięgnąć po miecz. – I nie próbuj grać na zwłokę. Wstawaj. Do roboty.
– Nie możemy się po prostu naćwikać? – Załamała ręce.
Zupełnie nie rozumiała, w jaki sposób mordercze ćwiczenia
fizyczne mogą ją przybliżyć do przyzwania Feniksa.
– Nie, nie możemy się naćwikać. – Altan ponownie dźgnął
dziewczynę trójzębem. – To zwykłe lenistwo. Błąd początkujących.
Połknąć kilka nasion i znaleźć drogę do Panteonu, tak mógłby każdy.
To łatwiejsza część. Ale nawiązanie więzi z bóstwem, nagięcie jego
mocy do swej woli, opanowanie jej... To już wymaga dyscypliny.
Jeżeli nie wyostrzysz umysłu treningiem, raz po raz będziesz potem
tracić kontrolę. Pomyśl o tym jak o zaporze. Bóstwa są źródłami
energii na podobnej zasadzie jak spływające z gór źródło. Narkotyk
przypomina śluzę, otwiera bogu drogę. Jeśli jednak śluza jest
otwarta zbyt szeroko lub niesolidnie zbudowana, energia popłynie
bez przeszkód. Bóg zignoruje twoją wolę. Wytworzy się chaos. Więc
o ile nie chcesz palić swych sprzymierzeńców, musisz pamiętać, po
co przyzywasz Feniksa. Musisz nadać jego mocy kierunek.
– Trochę jak w modlitwie – zauważyła.
– Dokładnie tak. – Altan potaknął skinieniem. – Modlitwy opierają
się na powtórzeniach, dzięki którym ludzie próbują narzucić bogom
swą wolę. Różnica między szamanami a całą resztą sprowadza się
do tego, że nasze modlitwy działają. Jiang cię tego nie uczył?
Jiang uczył czegoś wprost przeciwnego. Uczył Rin oczyszczającej
umysł medytacji, uczył zapominania o własnej jaźni i o tym, że jest
bytem odrębnym od całości wszechświata. Jiang uczył zapierania się
własnej woli. A Altan chciał, by narzucała ją bogom.
– Pokazał mi tylko, jak do bogów dotrzeć. Nie uczył, jak ich
sprowadzać na świat.
– Więc jakim cudem przyzwałaś Feniksa w Sinegardzie? –
W oczach Altana pojawiło się zdziwienie.
– Miałam tego nie robić – przyznała. – Jiang bardzo przed tym
przestrzegał. Twierdził, że z bogów nie da się uczynić broni. Że
można ich jedynie prosić o radę. Uczył mnie, jak się uspokajać, jak
znajdować więź z całością kosmosu, jak utrzymywać wewnętrzną
równowagę i... i tak dalej – dokończyła niepewnie.
Dopiero teraz zrozumiała, jak niewiele wiedzy przekazał jej
mistrz. Do wojny nie przygotował wcale. Próbował jedynie
powstrzymać Rin przed sięgnięciem po moc.
– Bez sensu. – Altan popatrzył ze wzgardą. – Jiang był uczonym. Ja
jestem żołnierzem. Jego interesowała teologia; mnie interesuje
zniszczenie. – Rozłożył skierowaną ku górze dłoń. Nad skórą
zatańczył mu niewielki pierścień ognia. W drugiej ręce wyciągnął
przed siebie trójząb. Płomyk przeskoczył z koniuszków palców
chłopaka na barki, zapląsał i wspiął się po ramieniu aż do
potrójnego ostrza.
Władza, jaką Speeryta posiadał nad ogniem, nie przestawała
wprawiać Rin w zachwyt. Nadawał płomieniom kształt, jak
rzeźbiarz formuje glinę. Naginał żywioł do swej woli nieznacznymi
ruchami palców. Kiedy ona przywołała Feniksa, ogień rozlał się
nieokiełznaną falą. A Altana słuchał, jakby stanowił przyrodzony
element jego ciała i duszy.
– Jiang był słusznie ostrożny – podjął. – Bóstwa są
nieprzewidywalne. Niebezpieczne. I nikt ich nie rozumie, nie
w pełni. Ale my, w Zamku Nocy, uczyniliśmy z bojowego
wykorzystania bogów prawdziwą sztukę. Jesteśmy bliżej
ostatecznego ich zrozumienia niż mnisi z dawnych czasów.
Dysponujemy mocą pozwalającą zmieniać kształt osnowy świata.
Ale gdybyśmy mieli jej nie używać... Jaki w tym sens?

Po dwóch tygodniach forsownego marszu, czterech dniach żeglugi


i kolejnych trzech ponownego marszu stanęli pod Khurdalain.
Zapadał zmierzch. Kiedy wyszli spod osłony drzew i skierowali się
na główny trakt, Rin po raz pierwszy w życiu zobaczyła ocean.
Stanęła jak wryta.
Zarówno Sinegard, jak i Tikany leżały w środku suchego lądu.
Dziewczyna widywała wcześniej rzeki i jeziora, lecz nigdy nie
spotkała wody tak wielkiej jak ta. Z rozdziawionymi ustami gapiła
się na bezmiar błękitu, ciągnący się poza horyzont, dalej, niż była
sobie to w stanie wyobrazić.
Altan przystanął tuż obok. Zauważył jej skołowaciałą minę
i uśmiechnął się.
– Co? Pierwszy raz widzisz ocean?
Nie potrafiła oderwać wzroku. Czuła się, jak kiedy po raz
pierwszy ujrzała splendor Sinegardu, jakby została rzucona do
jakiegoś fantastycznego świata, w którym baśnie stawały się
prawdą.
– Widywałam malowidła – odpowiedziała. – Czytałam opisy. Do
Tikany przybywali kupcy z wybrzeża i opowiadali o morskich
przygodach. Ale to... Nawet w snach nie przypuszczałam, że ocean
może tak wyglądać...
Sięgnął po dłoń dziewczyny i skierował ją ku morzu.
– Tam, za wąską cieśniną, leży wyspa Federacji Mugen.
Zobaczyłabyś jej zarys, gdybyś wspięła się na grzbiet Kukhonin.
A jeśli popłyniesz stamtąd statkiem na południe, w okolice Golyn
Niis, do Prowincji Węża, trafisz na Speer.
Naturalnie nie mogła jej zobaczyć, lecz zapatrzyła się ponad
rozmigotanymi falami i wyobraziła sobie niewielką, samotną
wysepkę, zagubioną na wodach Morza Południowonikaryjskiego.
Speer wiele lat pozostawała w izolacji, zanim zajęte wzajemnymi
konfrontacjami mocarstwa rozerwały kraik na strzępy.
– Jak tam jest?
– Na Speer? Było przepięknie – powiedział Altan ze smutkiem,
łagodnie. – Teraz nazywają ją Wyspą Umarłych, ale ja pamiętam
jedynie zieleń. Była taka plaża, z której dało się zobaczyć brzegi
cesarstwa; z przeciwnej strony wyspy widać było już tylko
nieskończoną wodę. Dawniej wsiadaliśmy na łodzie i żeglowaliśmy
przez ten ocean, nie wiedząc, co odkryjemy. Płynęliśmy przez mrok,
by zobaczyć drugą stronę świata. Speeryci dzielili nocne niebo na
sześćdziesiąt cztery konstelacje. Po jednej na każdego boga. I jeżeli
tylko widzieli południową gwiazdę Feniksa, zawsze potrafili wrócić
do domu.
Rin zastanowiła się, jak Wyspa Umarłych może wyglądać obecnie.
Czy po wymordowaniu wyspiarzy Mugeńczycy zniszczyli również
ich wioski? Czy chaty i szałasy nadal tam stały, upiorne miasta,
daremnie czekające na powrót mieszkańców?
– Dlaczego stamtąd wyjechałeś? – spytała.
Uświadomiła sobie, że wie na temat Altana bardzo niewiele.
Kwestia jego przetrwania była dla dziewczyny tajemnicą, podobnie
jak kwestia jej własnego istnienia.
W momencie przybycia do Nikan musiał być bardzo mały.
Uciekinier kryjący się przed wojną, która kosztowała życie całą jego
nację. Nie mógł mieć wówczas więcej niż cztery, może pięć lat.
W jaki sposób opuścił wyspę? Dlaczego tylko on jeden?
Dlaczego ona?
Nie odpowiedział. Patrzył w milczeniu w ciemniejące niebo, aż
wreszcie, po długiej chwili, odwrócił się w stronę drogi.
– Chodź już. – Wyciągnął po Rin rękę. – Uciekną nam.

Oficer Yenjen rozkazał pod murami podnieść nikaryjską flagę


i posłał swoich ludzi pod osłonę drzew, gdzie mieli czekać na
reakcję. Po półgodzinie z bramy wyjrzała drobna dziewczyna, od
stóp do głów ubrana w czerń. Gwałtownym machaniem przyzwała
oddział, a kiedy wszyscy znaleźli się wewnątrz, błyskawicznie
zatrzasnęła wrota.
– Wasza dywizja stacjonuje w starej dzielnicy rybackiej. Na północ
stąd. Dotrzecie główną ulicą – wytłumaczyła oficerowi Yenjenowi.
Zaraz potem odwróciła się do swojego dowódcy.
– Trengsin. – Zasalutowała.
– Qara.
– To ta nowa Speerytka?
– Zgadza się.
Qara przechyliła ciekawie głowę i zmierzyła Rin uważnym
spojrzeniem. Była naprawdę malutką kobietą – dziewczyną raczej.
Rin dorastała ledwie do ramienia. Włosy spływały jej poniżej pasa
grubym czarnym warkoczem. Twarz miała dziwnie wydłużoną. Nie
wyglądała na Nikaryjkę, lecz Rin nie miała pojęcia, skąd może
pochodzić.
Na lewym ramieniu Qary siedział olbrzymi sokół myśliwski,
wpatrujący się prosto w Rin pogardliwym spojrzeniem. Ślepia ptaka
i oczy dziewczyny miały identycznie złocistą barwę.
– Jak nasi?
– W porządku – odparła Qara. – Większość.
– Kiedy będzie twój brat?
Sokół poruszył głową i nastroszył pióra, jakby coś go zaniepokoiło.
Qara pogładziła ulubieńca po karku.
– Jak wróci, to będzie – rzuciła.
Yenjen ze swoim oddziałem zniknęli już w plątaninie miejskich
alejek. Qara skinęła na Rin i Altana i poprowadziła ich w górę
schodów przylegających do miejskiego muru.
– Skąd ona pochodzi? – spytała Rin półgłosem.
– Z Rubieży – odpowiedział Altan i przytrzymał dziewczynę za
rękę, gdy potknęła się na nadkruszonym stopniu. – Nie spadnij.
Qara powiodła ich wiszącym chodnikiem, spinającym ze sobą
kilka kwartałów Khurdalain. Z góry Rin spojrzała za siebie i po raz
pierwszy ujrzała port w pełnej krasie.
Khurdalain z powodzeniem mogło być zamorskim miastem, które
ktoś wykorzenił z fundamentami i przeniósł na drugi kraniec
świata. Było istną mozaiką różnorodnych stylów architektonicznych,
przedziwnym amalgamatem typów budowli zrodzonych w innych
krajach i na najdalszych kontynentach. Rin zobaczyła świątynie,
jakie widywała dotąd jedynie na rycinach w podręcznikach historii,
namacalny dowód dawnej bolońskiej okupacji. Widziała gmachy
opasane rzędami spiralnie skręconych kolumn, domy zwieńczone
eleganckimi, jednobarwnymi karbowanymi wieżami, bardzo
odmiennymi od typowych dla Sinegardu rozłożystych pagód.
Sinegard głosił wszem wobec potęgę Cesarstwa Nikan, Khurdalain
stanowiło jego okno na świat.
W ślad za Qarą zeszli z chodnika i wkroczyli na płaski dach.
Następną przecznicę pokonali, skacząc z domu na dom, po
budynkach wzniesionych w dawnym hesperyjskim stylu, aż
wreszcie, gdy alejki stały się zbyt szerokie, by nad nimi skakać, zeszli
na ulicę. Rin ujrzała migocące w oceanie refleksy umierającego
słońca.
– Dawniej było to osiedle Hesperian. – Przewodniczka wskazała
palcem nabrzeże. Wzdłuż bulwaru ciągnęły się szeregi
przysadzistych sklepów. Samą promenadę zbito z wilgotnych od
morskiej wody desek. W Khurdalain wszędzie snuł się w powietrzu
nikły aromat oceanu; sam wiatr niósł ze sobą słonawą woń. –
A tamten pierścień budynków? Widzicie? Te z tarasowymi dachami,
tam znajdował się kiedyś boloński konsulat.
– I co się z nim stało? – zaciekawiła się Rin.
– Smoczy Cesarz się stał – odparła Qara. – Co? Historii cię nie
uczyli?
Smoczy Cesarz w okresie zamętu i rozruchów po drugiej wojnie
makowej wydalił z Nikan wszystkich obcokrajowców, lecz Rin
pamiętała, że w cesarstwie pozostała garstka Hesperian –
misjonarzy z zapałem głoszących słowo Świętego Stwórcy.
– A mieszkają tu jeszcze jacyś Hesperianie? – spytała z nadzieją
w głosie.
W życiu nie widziała Hesperianina. Według obowiązującego
w Nikan prawa przybysze z zagranicy nie mogli podróżować do
Sinegardu, zezwalano im jedynie na prowadzenie interesów
handlowych w kilku portowych miastach, z których największym
było właśnie Khurdalain. Bardzo chciała się przekonać, czy
Hesperianie naprawdę mają białą skórę, czy są porośnięci gęstą
sierścią i mają włosy czerwone niczym marchew.
– Jakieś dwie setki – odpowiedział Altan, lecz Qara pokręciła
głową.
– Już nie. Odpłynęli wkrótce po ataku na Sinegard. Ich rząd
przysłał specjalny statek. Próbowali upchnąć na pokładzie taki tłum,
że prawie zatonęli. Zostało może ze dwóch misjonarzy i kilku
zagranicznych posłów. Piszą raporty i wysyłają do swojej stolicy.
Poza nimi nie ma już żadnych obcych.
Rin przypomniała sobie, co Kitaj myślał o szukaniu ratunku
w Hesperii.
– I oni to nazywają pomocą? – prychnęła.
– To Hesperianie – rzuciła Qara. – Oni wszystko nazywają pomocą.
W najstarszej części Khurdalain – dzielnicy nikaryjskiej –
dominowała niska zabudowa, opleciona siecią uliczek przecinanych
licznymi kanałami. W tej okolicy alejki były tak wąskie, że również
ręczne wózki miałyby poważny problem z przejechaniem. Z tego
względu umieszczenie bazy wojskowej właśnie tutaj miało sporo
sensu. Nawet przeważające siły Federacji straciłyby przewagę w tym
zawiłym, ciasnym labiryncie.
Rin wyobraziła sobie, że jeśli nie brać pod uwagę architektury,
Khurdalain stanowiło w normalnych okolicznościach głośniejszą
i bardziej brudną odmianę Sinegardu. Przed okupacją miasto
musiało być gwarnym centrum handlowym, bardziej nawet żywym
od targów stolicy. Teraz jednak oblężone Khurdalain stało się
miastem milczącym, przygaszonym, niemal posępnym. Nie
zobaczyła po drodze ani jednego cywila; albo wszyscy zostali już
ewakuowani, albo rzeczywiście usłuchali wydawanych przez milicję
ostrzeżeń i pozostawali w ukryciu, tam gdzie zwiadowcy Federacji
nie mogli ich zobaczyć.
Qara przedstawiła im zarys sytuacji:
– Oblężenie trwa już niemal miesiąc. Mugeńczycy rozbili obozy
z trzech stron, ze wszystkich z wyjątkiem tej, od której przybyliście
wy. Najgorsze, że stopniowo zajmują kolejne obszary miasta. Mury
są tutaj wysokie, ale tamci mają trebusze.
– Jak dużą część zajęli? – zapytał Altan.
– Do tej pory wąski pas plaży i połowę dzielnicy obcych. Boloński
konsulat moglibyśmy odbić, ale Piąta Dywizja odmawia współpracy.
– Odmawia współpracy?
Na twarzy Qary pojawił się nieprzyjemny grymas.
– Mamy niejakie... hmm... kłopoty z integracją. Ich nowy generał
nie kwapi się do pomocy. Niejaki Jun Loran.
W oczach Altana pojawiło się oburzenie dokładnie takie, jakie
poczuła Rin.
– To Jun jest tutaj?
– Przypłynął trzy dni temu.
Rin zadygotała. Na szczęście nie musiała służyć bezpośrednio pod
nim.
– Piątka? Czy oni nie są przypadkiem z Prowincji Tygrysa?
Dlaczego dowództwa nie objął możnowładca Tygrysa?
– Dlatego że to trzyletni chłopiec, a jego namiestnikiem jest polityk
bez żadnego doświadczenia w kwestiach militarnych. Jun również
pochodzi z Prowincji Tygrysa, więc został dowódcą niejako
naturalnie. Są tutaj również możnowładcy Barana i Wołu,
przyprowadzili własne dywizje, ale bardziej od walki z Federacją
zajmuje ich konflikt o rozdział zaopatrzenia. A w dodatku do tego
wszystkiego nikt nie jest w stanie sformułować planu ataku, który
nie zagroziłby cywilom.
– Co cywile robią jeszcze w mieście? – zapytała Rin. Według niej
zadanie milicji byłoby znacznie łatwiejsze, gdyby nie konieczność
ochrony ludności. – Dlaczego ich nie ewakuowano jak
sinegardczyków?
– Rozstanie z Khurdalain nie jest takie proste – powiedziała Qara.
– Większość mieszkańców żyje z rybactwa lub pracy rzemieślniczej.
Rolnictwo praktycznie nie istnieje. Gdyby przenieśli się w głąb lądu,
straciliby wszystko. Wielu chłopów przybyło tutaj właśnie po to, by
uciec przed wiejską nędzą. Jeśli ich wysiedlimy, pomrą z głodu. Są
zdeterminowani, by zostać w mieście, więc musimy zrobić wszystko,
by nie zginęli.
Sokół Qary raptownie obrócił łebek, jakby coś usłyszał. Po kilku
kolejnych krokach usłyszała też Rin: dobiegające od strony
generalskiej kwatery podniesione głosy.
– Cike!
Skrzywiła się. Ten głos rozpoznałaby wszędzie. Nachmurzony jak
burza, purpurowy z wściekłości generał Jun Loran maszerował ulicą
prosto na nich.
– Au! Auaa!!!
Jun prowadził za ucho patykowatego chłopaka. Raz po raz
ponaglał nieszczęśnika ostrymi szarpnięciami. Lewe oko
truchtającego niepewnie wyrostka przesłonięte było opaską,
z prawego lały się łzy bólu.
– O w cyc Tygrysa! – Altan zamarł w pół kroku.
– Ramsa – rzuciła Qara pod nosem. Rin nie była pewna, czy
usłyszała imię, czy może przekleństwo w obcym języku.
– Ty! – Jun zatrzymał się tuż przed Qarą. – Gdzie twój dowódca?
– Zdaje się, że chodzi o mnie. – Altan postąpił krok naprzód.
– Trengsin? – Jun spojrzał na chłopaka z nieskrywanym
zdumieniem. – Wolne żarty. Gdzie jest Tyr?
Twarz Speeryty ściągnął przelotny skurcz irytacji.
– Tyr nie żyje.
– Co?!
– Nikt generałowi nie przekazał? – Altan zaplótł ramiona na
piersi.
– Nie żyje? – Jun zignorował przytyk. – Jak to?
– Ryzyko zawodowe – odparł chłopak, co według Rin musiało
oznaczać, że Altan nie ma pojęcia.
– A więc oddali cike w ręce dzieciaka – mruknął Jun. –
Niewiarygodne...
– O co poszło? – Altan przeniósł spojrzenie na chłopaka z opaską,
wciąż zgiętego wpół u boku byłego mistrza akademii.
– Moi ludzie złapali go, kiedy myszkował przy naszym składzie
broni. Na gorącym uczynku – odpowiedział Jun. – Trzeci raz w ciągu
tygodnia.
– Myślałem, że ten wóz jest nasz! – zaprotestował młodzik.
– Wy nie macie swojego wozu – warknął Jun. – Ustaliliśmy to już
dwukrotnie.
Qara ciężko westchnęła i przeciągnęła dłonią po czole.
– Gdyby chcieli się z nami dzielić, nie musiałbym kraść – rzucił
chłopaczek żałosnym tonem, patrząc na Altana błagalnie. Głos miał
słaby i piskliwy, zdrowe oko łypało lękliwie z wychudłej twarzy. –
Bez prochu ogniowego nie mogę pracować!
– Skoro brakuje wam wyposażenia, mogliście pomyśleć
i sprowadzić je z Zamku Nocy.
– Cały swój proch zużyliśmy w ambasadzie – burknął dzieciak. –
Zapomniałeś, generale?
Jun mocno pociągnął go za ucho. Chłopak zawył z bólu.
– Zostaw, Jun! – Altan sięgnął za plecy po trójząb.
Jun zauważył gest, kącik jego ust powędrował ku górze.
– Grozisz mi? – spytał z uśmieszkiem.
Altan nie dobył broni – skierowanie nagiego ostrza przeciwko
dowódcy innej dywizji równało się zdradzie stanu – lecz nie oderwał
dłoni od rękojeści. Rin była gotowa przysiąc, że ujrzała pełgające na
koniuszkach palców Speeryty płomyki.
– Składam uprzejmą prośbę.
Jun cofnął się o krok, lecz wyrostka nie uwolnił.
– Twoim ludziom nie wolno korzystać z zasobów Piątej Dywizji.
– A ich dyscyplinowanie stanowi moją prerogatywę, nie twoją –
rzucił Altan. – Wypuść go, Jun. W tej chwili!
Jun fuknął ze wzgardą i uwolnił chłopaka, który czym prędzej
odskoczył od generała i podbiegł chyłkiem do Altana. Ze smutną
miną roztarł obolałe ucho.
– Poprzednio powiesili mnie za nogi na rynku – poskarżył się
tonem uczniaka donoszącego nauczycielowi na kolegę z ławki.
Oczy Altana zapłonęły oburzeniem.
– Potraktowałbyś tak kogoś z Jedynki czy Ósemki? – spytał ostro.
– Żołnierze Jedynki i Ósemki mają dość rozumu, by nie kraść
w magazynach Piątki – syknął Jun. – Z twoimi, odkąd się tu pojawili,
są tylko kłopoty.
– Robimy, cholera, swoją robotę! – wybuchnął młodzik. – To wy
kryjecie się za murami, przeklęci tchórze!
– Milcz, Ramsa! – syknął Altan.
Jun parsknął krótkim, szyderczym śmiechem.
– Jest was dziesiątka. Nie przeceniajcie swojego znaczenia.
– Jakkolwiek by było, służymy cesarzowej jak wy – przypomniał
Altan. – Opuściliśmy Zamek Nocy specjalnie po to, by przyjść wam
z pomocą. Dlatego albo będziecie traktować moich ludzi
z szacunkiem, albo usłyszy o tym cesarzowa.
– O, domyślam się. Zgraja pupilków – wycedził przeciągle Jun. –
Z pomocą! Dobre sobie. – Na pożegnanie rzucił Altanowi pełne
pogardy spojrzenie i odszedł. Rin jakby w ogóle nie zauważył.
– Więc tak mniej więcej wyglądał cały tydzień – westchnęła Qara.
– A mówiłaś, zdaje się, że wszystko w porządku? – rzucił Altan.
– Koloryzowałam.
– Cześć, Trengsin. – Ramsa spojrzał wesoło na dowódcę. –
Wróciłeś? No to bomba.
Altan ukrył twarz w dłoniach i zadarł głowę. Zaczerpnął głęboko
powietrza, jęknął i opuścił ręce.
– Gdzie mam biuro?
– Tą alejką prosto i na lewo – podpowiedział Ramsa. –
Przystosowaliśmy dawny skład celny. Spodoba ci się. Przywieźliśmy
nawet twoje mapy.
– Dzięki – odparł Altan. – A gdzie stacjonują możnowładcy?
– Za rogiem, w dawnym kompleksie rządowym. Regularnie
odbywają narady. Nas nie zapraszają, z powodu... cóż. Sam wiesz. –
Przez twarz Ramsy przemknął cień wyrzutów sumienia.
Altan rzucił Qarze pytające spojrzenie.
– Ramsa wysadził w powietrze pół dzielnicy obcokrajowców –
powiedziała. – Tyle że nie uprzedził zawczasu możnowładców.
– To był tylko jeden budynek!
– Za to bardzo duży – stwierdziła beznamiętnie dziewczyna – a w
środku znajdowało się dwóch ludzi z Piątki.
– Aha, i co? Przeżyli? – spytał Altan.
Qara spojrzała z niedowierzaniem.
– Ramsa zwalił im na głowy cały budynek. Bardzo duży.
– Czyli, jak rozumiem, pod moją nieobecność nie zajmowaliście
się niczym sensownym? – podjął Altan.
– Zbudowaliśmy fortyfikacje! – pochwalił się Ramsa.
– Gdzie? Na pozycjach obronnych? – spytał z nadzieją Altan.
– Nie, wokół twojego biura. I naszych koszar. Na pozycje obronne
już nas nie wpuszczają.
– Muszę to załatwić. – W oczach Altana zalśniła gorzka irytacja. –
Kompleks rządowy jest tam? – Kiwnął podbródkiem.
– Aha.
– Dobra. – Speeryta rzucił okiem na Rin. – Qara, dziewczyna
potrzebuje sprzętu. Znajdź jej coś i zakwateruj. Ramsa, pójdziesz ze
mną.

– Ty jesteś tu druga? Jesteś zastępcą Altana? – zapytała Rin, gdy


pod przewodnictwem Qary zagłębiały się coraz bardziej w gąszcz
krętych uliczek.
– Nie ja. Mój brat – odparła zagadnięta. Przyspieszyła kroku,
schyliła się pod łukiem furtki i zaczekała na Rin po drugiej stronie. –
Ale teraz nie ma go w mieście, więc przejęłam obowiązki.
Zamieszkasz tutaj, ze mną.
Zaciągnęła Rin w dół schodów, ktòre zaprowadziły je do wilgotnej
piwnicy. Pomieszczenie było maleńkie, miejsca niewiele więcej niż
w wychodku w akademii. Z dziury w suficie ciągnął chłodny
powiew. Rin zadrżała i roztarła zziębnięte ramiona.
– Kobiece koszary mamy całe dla siebie – stwierdziła Qara. – Dwie
szczęściary, nie?
Rin rozejrzała się po wnętrzu. Ściany nie zostały postawione
z cegieł, tworzyła je zwykła ubita ziemia, pozbawiona jakiejkolwiek
izolacji. W rogu leżała na podłodze wąska mata, wokół której walały
się drobiazgi Qary. Rin domyśliła się, że jeśli nie zechce spać
z karaluchami na gołej ziemi, musi zdobyć jakiś koc.
– Czyli we wszystkich dywizjach jest tak mało kobiet? – spytała.
– Nie koszarujemy z dywizjami. – Qara pogrzebała w leżącym
przy posłaniu worku, wyłowiła zwinięte w kłębek ubrania i rzuciła
je Rin. – Lepiej będzie, jak zdejmiesz wreszcie ten uczelniany
mundurek. Mogę go zabrać. Enki zbiera stare ubrania na opatrunki.
Rin wyplątała się prędko ze znoszonej koszuli, naciągnęła nowy
mundur i wręczyła stary Qarze. Uniform cike składał się
z niepozornej czarnej bluzy ze stójką. Inaczej niż w przypadku
strojów cesarskiej milicji, na lewej piersi nie widniał herb
Czerwonego Cesarza. Stroje cike zaprojektowano z myślą
o anonimowości.
– Jeszcze opaska. – Qara zamachała z wyczekiwaniem wyciągniętą
dłonią.
Rin pogładziła swoją białą opaskę, ogarnął ją wstyd. Od dnia
bitwy nie zdjęła jej ani razu, mimo że formalnie nie była już kadetką
Jianga.
– Muszę? – Żołnierze z oddziału Yenjena nosili uczelniane opaski,
a przecież wiek studencki wszyscy mieli dawno za sobą. Oficerowie
w Sinegardzie również często je zakładali i z dumą prezentowali
światu.
– Tu nie akademia. – Qara skrzyżowała ręce na piersi. – Wydziały
i specjalizacje naukowe nikogo u nas nie interesują.
– Wiem, że... – Rin chciała coś dodać, lecz Qara ucięła w pół
zdania.
– Nie rozumiesz. Nie służymy w milicji. To jest cike. Trafiliśmy tu,
ponieważ ktoś uznał, że nadajemy się do zabijania, ale nie do służby
w wojsku. Większość z nas nie studiowała w Sinegardzie, a ci, którzy
tam byli, nie wynieśli z tej szkółki najlepszych wspomnień. Nikogo
tu nie obchodzi, kim był twój mistrz, a obnosząc się z tym, nie
spotkasz się z życzliwością. Zapomnij o pochwałach, egzaminach
i sławie, zapomnij o wszystkich bzdurach, na których skupiałaś się
w Sinegardzie. Teraz jesteś cike. Zła reputacja otacza cię z definicji.
– Nie chodziło mi o reputację... – zaprotestowała Rin, lecz Qara
ponownie nie pozwoliła jej dokończyć.
– Nie, posłuchaj mnie. Nie jesteś już w szkole. Teraz z nikim już
nie rywalizujesz, nie bijesz się o oceny. Teraz walczysz u naszego
boku i u naszego boku zginiesz. Od tej pory twoja lojalność należy
się wyłącznie cike i cesarstwu. Jeśli marzysz o świetlanej karierze,
trzeba było wstąpić do którejś z dywizji. Ale, jak widać, nie
wstąpiłaś, a to znaczy, że coś z tobą nie tak. Z czego z kolei wynika,
że utknęłaś u nas na dobre. Jasne?
– Nikogo o ten przydział nie prosiłam – syknęła Rin. – Nie miałam
wyboru.
– Jak my wszyscy – ucięła lakonicznie Qara. – Postaraj się nie
odstawać.

Przez pewien czas Rin próbowała kreślić sobie w głowie mentalną


mapę labiryntu uliczek Khurdalain, lecz po piętnastym zakręcie dała
za wygraną. Nabrała w głębi ducha podejrzeń, że Qara rozmyślnie
prowadzi ją najbardziej zawiłą trasą z możliwych.
– Jak wy się tu orientujecie? – spytała.
– Uczymy się dróg na pamięć – odparła Qara. – Im trudniej nas
znaleźć, tym lepiej. A gdybyś chciała znaleźć Enkiego, wystarczy, że
pokierujesz się skomleniem.
Rin już miała zapytać, co to znaczy, kiedy zza najbliższego rogu
doleciały ją podniesione głosy.
– Proszę – jęczał jakiś mężczyzna. – Błagam! Tak strasznie mnie
boli.
– Słuchaj, współczuję ci, szczerze i głęboko – odpowiedział ktoś
inny znacznie głębszym tonem. – Ale prawdę mówiąc, to nie mój
problem, więc nic mnie to nie obchodzi.
– Wystarczy parę nasionek!
Rin i Qara skręciły w uliczkę. Głosy należały do drobnego,
ciemnoskórego mężczyzny i nieszczęśliwie wyglądającego żołnierza
z insygniami szeregowca Piątki. Prawe ramię piechura kończyło się
na wysokości łokcia krwawym kikutem.
Rin się skrzywiła; gangrena była niemal widoczna przez
prowizoryczny opatrunek. Nic dziwnego, że pechowiec błagał
o mak.
– Tobie trzeba paru nasionek i temu nieborakowi, co do mnie trafi
za chwilę, też będzie trzeba paru – zauważył Enki. – W końcu
zostanę bez maku i moja dywizja nie będzie miała z czym iść do
boju. A wtedy, kiedy twoją dywizję zapędzą w kozi róg, moja dywizja
nie będzie mogła ocalić wam tyłków. Są pewne priorytety. Ty się do
nich nie zaliczasz. Jasne?
– Dziwolągi. – Żołnierz splunął na próg Enkiego, odwrócił się na
pięcie i zniknął w głębi alejki, obrzucając po drodze Rin i Qarę
ponurym spojrzeniem.
– Muszę przenieść interes – poskarżył się Enki, gdy Qara zamknęła
za sobą drzwi. Stały w niedużym, zagraconym pomieszczeniu
wypełnionym gorzkawą wonią leczniczych ziół. – Tutaj nie ma
warunków do przechowywania leków. Potrzebuję czegoś suchego.
– Jeśli urządzisz się bliżej koszar milicji, natychmiast będziesz
miał na głowie tysiąc wojaków żebrzących o działkę – zauważyła
Qara.
– Hmm, a myślisz, że Altan pozwoliłby mi wprowadzić się do
swojej szafy?
– Myślę, że Altan za bardzo swoją szafę lubi.
– Pewnie masz rację. A to kto? – Enki zmierzył Rin od stóp do głów
takim spojrzeniem, jakby wypatrywał śladów obrażeń. Głos miał
naprawdę śliczny, jedwabisty i dźwięczny. Słuchając go, Rin czuła
narastającą senność. – Co dolega?
– To ta nowa Speerytka.
– Ach! Zapomniałem. – Enki podrapał się po wygolonej czaszce. –
Jak tyś się prześliznęła Mugeńczykom przez palce?
– Nie wiem – odpowiedziała Rin. – Sama dopiero co się
dowiedziałam.
Enki pokiwał leniwie głową, przyglądając się Rin, jakby była
wielce zajmującym eksponatem. Jego oczy nie zdradzały niczego.
– Naturalnie. Nie miałaś pojęcia.
– Dziewczyna potrzebuje sprzętu – podjęła Qara.
– Jasne, żaden kłopot. – Enki zniknął w magazynku, którego drzwi
otwierały się w tylnej ścianie pomieszczenia. Przez chwilę
nasłuchiwały odgłosów wzmożonej krzątaniny, aż wreszcie
gospodarz wrócił z tacą suszonych roślin. – Wybierzesz sobie coś
z tego?
Rin nigdy w życiu nie widziała tylu narkotyków w jednym
miejscu. Odmian było tu więcej niż w całym ogrodzie Jianga. Mistrz
byłby wniebowzięty.
Powiodła palcami po bryłkach opium, pomarszczonych
kapeluszach suszonych grzybków i kopczykach szarawobiałego
proszku.
– Czym się różnią? – zapytała.
– Właściwie to kwestia gustu – odparł Enki. – Przyjemnie zrobi ci
się po każdym, ale najważniejsze jest tak dobrać mieszankę, żeby
przyzwać bogów, a jednocześnie za bardzo nie odlecieć. Wiesz,
musimy jeszcze machać bronią. Na mocniejszych śmigniesz do
Panteonu jak rakieta, ale stracisz przy tym kontakt ze światem
materialnym. A jeśli nie zauważysz lecącej prosto na ciebie strzały,
żaden bóg ci nie pomoże. Słabsze narkotyki natomiast wymagają
większego skupienia, by osiągnąć odpowiedni stan umysłu, za to nie
upośledzają tak bardzo funkcji cielesnych. Jeżeli masz
doświadczenie z medytacją, sugerowałbym w razie możności
trzymać się substancji przeciętnej mocy.
Rin uznała, że oblężenie nie jest najlepszą porą na eksperymenty,
i wybrała to, co już znała. Znalazła w kolekcji Enkiego mak
dokładnie tej odmiany, jaką wykradła z ogrodu Jianga. Kiedy
wyciągnęła rękę po ziarna, Enki cofnął tacę.
– Tak nie wolno! – Wyciągnął spod lady wagę i zaczął odmierzać
precyzyjne porcje, które przesypywał do niewielkich woreczków. –
To działa tak: przychodzisz do mnie, ja wydzielam dawkę i starannie
to dokumentuję. Ilość obliczam w oparciu o masę ciała delikwenta.
Olbrzymką nie jesteś, więc nie potrzeba ci tyle sprzętu, co innym.
Używaj go rozsądnie i wyłącznie na rozkaz. Uzależniony szaman
powinien od razu modlić się o śmierć.
O tym Rin nigdy nie pomyślała.
– A często do tego dochodzi?
– Przy takiej robocie jak nasza? – rzucił Enki. – Prawie zawsze.
Rin odstała w kolejce długie pół godziny, zanim wciśnięto jej do ręki
nader skromną miskę ryżowego kleiku. Gdy zamieszała w szarej,
wodnistej zupie łyżką, na powierzchnię wypłynęło kilka
niedogotowanych grudek. Dziewczyna z rozrzewnieniem
wspomniała stołówkę akademii, która przy racjach żywnościowych
milicji wydawała się uznaną restauracją.
Rozejrzała się po mesie za czarnymi mundurami i znalazła kilku
ludzi ze swojego oddziału, stłoczonych przy stole na samym końcu.
Siedzieli z dala od reszty żołnierzy. Dzieliły ich dwie puste ławy.
– A oto i nasza Speerytka – ogłosiła Qara, gdy Rin zajęła miejsce.
Cike podnieśli spojrzenia, z których biła mieszanka lęku
i ostrożnego zainteresowania. Qara, Ramsa i Enki jedli
w towarzystwie nieznajomego mężczyzny. Wszyscy czworo mieli na
sobie czarne jak noc mundury bez jakichkolwiek dystynkcji czy
opasek. Ich młody wiek bardzo Rin zaskoczył. Żadne nie wyglądało
na starsze od Enkiego, który z kolei nie mógł chodzić po świecie
dłużej niż cztery pełne cykle zodiakalne. Większość wyglądała na
osoby tuż przed trzydziestką, Ramsa sprawiał wrażenie
piętnastolatka.
Nie mogło więc dziwić, że nie widzieli problemu w wykonywaniu
rozkazów komandora w wieku Altana. Wyjaśniło się również,
dlaczego nazywano ich Cudaczną Dziatwą. Rin zastanowiła się, czy
cike rekrutowano w młodym wieku, czy po prostu wszyscy ginęli,
nie mając szansy się zestarzeć.
– Witaj w gangu dziwolągów – odezwał się siedzący obok Qary
mężczyzna. – Jestem Baji.
Baji był mocno zbudowanym człowiekiem w typie najemnika, do
tego obdarzonym donośnym, tubalnym głosem. Mimo wydatnego
brzucha był w pewien szorstki i mroczny sposób przystojny.
Kojarzył się Rin z pracującymi dla Fangów przemytnikami opium.
Na plecach dźwigał wielkie bojowe grabie, broń wyglądającą na
niesamowicie ciężką. Rin zastanowiła się, jak wielką siłą musiał
dysponować właściciel.
– Ładne, co? – Baji poklepał grabie. Na ostrych szpikulcach
widniały podejrzanie brązowe płatki jakiejś zaschniętej substancji. –
Dziewięciozębne. Jedyne w swoim rodzaju. Teraz już takich nie
znajdziesz.
Pewnie dlatego, że w żadnej kuźni nie tworzą takiej dziwacznej
broni, pomyślała. A chłopom zabójczo ostre grabie nie są do niczego
potrzebne.
– Chyba mało praktyczne.
– To samo mu mówię – wtrącił Ramsa. – Co ty, ziemniaki chcesz
uprawiać?
Baji wymierzył w chłopaka łyżką.
– Stul jadaczkę albo, klnę się na niebiosa, ozdobię ci łeb
dziewięcioma równiutko rozmieszczonymi dziurami.
Rin wsunęła do ust porcję kleiku, usilnie próbowała nie
wyobrażać sobie widoku, jaki opisał właśnie Baji. Jej wzrok padł na
stojącą obok niego beczułkę. Woda wewnątrz była dziwnie mętna,
a powierzchnię od czasu do czasu przecinały zmarszczki, jakby
wewnątrz pływała ryba.
– Co masz w tej beczce? – zapytała.
– To Aratsha. – Baji obrócił się w miejscu i zastukał kostkami dłoni
o brzeg antałka. – Hej, Aratsha! Chodź, przywitasz się ze Speerytką!
Przez chwilę nic się nie wydarzyło. Rin zaczęła się nawet
zastanawiać, czy Baji ma równo pod sufitem. Plotki mówiły przecież
o tym, że cike są wariatami, że do Zamku Nocy trafiają wojownicy,
których dopada obłęd.
Wtem jednak z beczki uniosła się woda – jakby spływając
w odwrotnym do naturalnego kierunku – i zlała w kształt
nieznacznie przypominający ludzką sylwetkę. Dwie mokre kule,
które zapewne zastępowały oczy, zwróciły się w stronę Rin.
Poruszyło się coś, co mogło być ustami:
– Och! Nowa fryzura?
Rin nie odpowiedziała. Zanadto pochłonęło ją gapienie się
z niedowierzaniem.
– Nie, ciołku, to nie ja! – żachnął się niecierpliwie Baji. – To
właśnie ta nowa. Z Sinegardu – dodał z naciskiem.
– Doprawdy? – Wodna postać wykonała gest zbliżony do ukłonu.
Przy każdym słowie po tafli jej ciała rozchodziły się koliste falki. –
Trzeba tak było od razu. Proszę uważać, jeszcze ćmę połkniesz.
Rin zamknęła usta.
– Co ci się stało? – zdołała wreszcie wydukać.
– Jak to? – W głosie płynnej istoty dał się słyszeć niepokój.
Pochyliła głowę i obejrzała uważnie swój tułów.
– Nie, to znaczy... – zająknęła się Rin. – Co... Dlaczego... Czy...
– Aratsha, kiedy tylko może, spędza czas w tej postaci – wtrącił
Baji. – Nie masz ochoty oglądać go w ludzkim kształcie.
Makabryczny widok.
– Jakby twój był ucztą dla oka – prychnął Aratsha.
– Czasami, kiedy trzeba zatruć źródło wody pitnej, wpuszczamy
go do rzek – podjął Baji.
– Rzeczywiście, nieźle radzę sobie z truciznami – przytaknął
Aratsha.
– Tak? A ja myślałem, że skażenie powoduje sama twoja obecność.
– Baji, nie bądź niemiły. To ty uparcie nie czyścisz broni.
Baji groźnie opuścił grabie nad beczkę.
– Mam ją wyczyścić w tobie? Swoją drogą, co ty tu masz? To noga?
Czy może...
Aratsha wrzasnął i zapadł się z powrotem do baryłki. Po kilku
chwilach woda znieruchomiała na dobre. Równie dobrze mogła to
być zwykła deszczówka.
– Dziwak – rzucił wesoło Baji, spoglądając na Rin. – Jest akolitą
pomniejszego bóstwa rzecznego. Z nas wszystkich chyba najbardziej
oddany religii.
– A jakiego boga ty przyzywasz?
– Boga świń.
– Co?!
– Boga bardzo wściekłego dzika. I zejdź ze mnie. Nie wszystkie
bóstwa są równie szykowne jak twoje, skarbie. Wybrałem
pierwszego, którego zobaczyłem. Mistrzowie byli mocno
rozczarowani.
Mistrzowie? Czyżby Baji uczęszczał kiedyś do akademii? Rin
przypomniała sobie, że Jiang wspominał o poprzednich adeptach
tradycji, studentach, których spotkał obłęd, ale tamci podobno trafili
do zakładu dla obłąkanych na Pustyni Baghra. Jako zbyt
niezrównoważeni, znaleźli się pod kluczem dla własnego dobra.
– To znaczy...
– To znaczy, że znakomicie niszczę różne rzeczy, skarbie. – Baji
dopił zawartość miski, odchylił głowę i beknął. Wyraz jego twarzy
dawał jasno do zrozumienia, że nie ma ochoty kontynuować tematu.
– Posuniecie się? – Przy ich stole stanął mikry młody chłopak
z rzadką kozią bródką. W rękach miał miskę, w której piętrzyły się
korzenie lotosu. Usiadł naprzeciwko Rin.
– Unegen potrafi zmieniać się w lisa – rzucił Baji w ramach
prezentacji.
– Zmieniać się...?
– Mój bóg pozwala mi zmieniać kształt – powiedział Unegen. –
A twój pozwala ci ziać ogniem. Nic nadzwyczajnego. – Nabrał kilka
plastrów gotowanego na parze korzenia na łyżkę, włożył do ust,
przełknął, skrzywił się i beknął. – Ten kucharz już się chyba nawet
nie stara. Jak to możliwe, że nie mamy soli? Siedzimy przecież na
brzegu oceanu!
– Nie można tak po prostu polewać jedzenia morską wodą –
wtrącił Ramsa. – Trzeba ją odkazić.
– A to takie trudne? Jesteśmy żołnierzami, nie barbarzyńcami. –
Unegen pochylił się nad stołem i zastukał w blat, by zwrócić uwagę
Qary. – Gdzie twoja druga połowa?
– Nie ma. – W spojrzeniu dziewczyny pojawiła się irytacja.
– A kiedy będzie?
– Jak wróci, to będzie – burknęła cierpko. – Chaghan żyje według
własnego kalendarza. Wiesz przecież.
– Mógłby jednak wziąć pod rozwagę fakt, że... no wiesz, jesteśmy
na wojnie – zauważył Baji. – Powinien się pospieszyć.
– Przecież wy dwaj nawet go nie lubicie – zjeżyła się Qara. – Po co
wam on?
– Sam już nie wiem, od ilu dni karmią nas tym kleikiem.
Najwyższy czas na deser. – Uśmiech Bajiego ukazał ostro
zakończone siekacze. – Mam na myśli cukier.
– Wydawało mi się, że Chaghan ma sprowadzić coś dla Altana? –
odezwała się skonsternowana Rin.
– Pewnie – rzucił Unegen. – Ale po drodze może zrobić sobie
przystanek w jakiejś piekarni.
– A jest już przynajmniej blisko? – dopytał Baji.
– A co ja jestem? Gołąb kurierski czy co? – naburmuszyła się Qara.
– Gdzie jest, dowiemy się, kiedy wróci.
– Czy wy przypadkiem nie robicie, no wiesz, tego? – Unegen
znacząco postukał się w skronie.
Qara ściągnęła brwi.
– Jesteśmy bliźniętami kotwicznymi, nie lustrzanymi studniami.
– Ach, nie potraficie robić lustrzanej studni?
– Nikt nie potrafi – syknęła dziewczyna. – Już nie.
Unegen zerknął ponad stołem na Rin i porozumiewawczo
mrugnął. Być może wraz z Bajim często zabawiali się
przekomarzaniem z Qarą.
– Dajcie jej spokój.
Rin spojrzała przez ramię i zobaczyła Altana. Dowódca podszedł
do stołu i popatrzył ponad jej głową.
– Ktoś musi odbyć patrol na zewnętrznym pierścieniu. Baji, twoja
kolej.
– Ale ja nie mogę – rzucił Baji.
– Niby dlaczego?
– Jem.
– Baji! – Altan wzniósł oczy do sufitu.
– Ramsę wyślij – jęknął Baji. – Nie wyściubiał nosa, odkąd...
Wtem drzwi kantyny otworzyły się z rozmachem i hałaśliwie
gruchnęły o ścianę. Wszyscy jak jeden mąż spojrzeli ku wejściu,
przez które wszedł chwiejnym krokiem masywny mężczyzna
w czarnej bluzie cike. Stojący najbliżej piechurzy regularnych
dywizji rozpierzchli się w te pędy, ustępując z drogi potężnie
zbudowanemu przybyłemu.
Spokój zachowali jedynie cike.
– O, Suni wrócił – skomentował Unegen. – Zanadto się nie spieszył.
Suni był olbrzymem o chłopięcych rysach. Jego ręce i nogi
porastały gęste, złociste włoski. Rin nigdy w życiu nie widziała tak
obficie owłosionego człowieka. Szedł dziwnym, małpim krokiem,
jakby nie stąpał po ziemi, a kołysał się między konarami drzew. Jego
ramiona były niemal grubsze niż tors Rin; dziewczynie przemknęło
przez myśl, że gdyby tylko naszła go ochota, zmiażdżyłby jej czaszkę
w dłoniach niczym skorupkę orzecha.
Podszedł prosto do stołu cike.
– Na Wielkiego Żółwia! – rzuciła pod nosem. – Kto to?
– Jego mama puściła się z małpą – odpowiedział promiennie
Ramsa.
– Stul dziób, Ramsa. Suni korzysta z energii boga małp – wyjaśnił
Unegen. – Zawsze kiedy go widzę, cieszę się, że stoi po naszej stronie.
Rin nie była pewna, czy ten fakt powinien ją uspokoić, lecz Suni
stał już tuż obok.
– I jak poszło? – zapytał wesoło Unegen. – Widzieli cię?
Wielkolud chyba go nie usłyszał. Pochylił głowę, jakby badał
nozdrzami ich zapach. Do skroni kleiły mu się płatki zakrzepłej
krwi. Zmierzwiona fryzura i nieobecne spojrzenie sprawiały, że
bardziej niż człowiekiem wydawał się zwierzęciem, dziką bestią,
próbującą właśnie rozstrzygnąć: atakować czy uciec.
Rin instynktownie się spięła. Coś tu nie grało.
– Tak głośno – powiedział Suni. Głos miał gardłowy, niski, szorstki.
– Co? – Uśmiech Unegena natychmiast zgasł.
– Bez przerwy krzyczą.
– Kto krzyczy?
Wzrok Suniego przemknął wokół stołu. Dzikie, rozbieganie
spojrzenie. Rin spięła się jeszcze bardziej i niemal w tej samej chwili
olbrzym skoczył nad blatem prosto na nich. Wbił przedramię
w szyję Unegena i przycisnął go do podłogi. Dławiący się Unegen
zaczął rozpaczliwie okładać pięściami potężny tułów napastnika.
Rin odskoczyła na bok i uniosła krzesło w dłoniach niczym broń.
Qara sięgnęła po łuk.
Suni wściekle dusił leżącego Unegena. Wtem w powietrzu
rozeszło się głuche puknięcie i na miejscu przyszpilonego cike
pojawił się mały czerwony lis. Zwierzę niemal wymknęło się
Suniemu, lecz gigant jedynie zacisnął mocniej palce i przytrzymał je
za krtań.
– Altan! – krzyknęła Qara.
Altan przesadził przewrócony stół i odepchnął Rin z drogi. Rzucił
się na Suniego, tuż zanim olbrzym zmiażdżył tchawicę Unegena.
Zaskoczony Suni machnął na odlew lewą ręką, trafiając Speerytę
w bark. Altan zignorował cios i wymierzył Suniemu siarczysty
policzek.
Suni zaryczał i wypuścił Unegena. Lis wykręcił się na podłodze
i podbiegł trwożnie do stóp Qary, gdzie padł, z trudem łapiąc
powietrze.
Suni i Altan zmagali się już na podłodze. Próbowali się nawzajem
obezwładnić. W porównaniu z masywnym, zapewne dwakroć
cięższym przeciwnikiem Altan wydawał się bardzo drobny. Suni
chwycił go za ramiona, lecz Speeryta zamknął dłoń na jego twarzy
i przeciągnął zgięte palce w kierunku oczu.
Suni zawył i z całej siły odrzucił od siebie Altana, który przez
moment przypominał ciśniętą w powietrze szmacianą lalkę, lecz
wylądował na równych nogach i sprężył się niczym kocur, patrząc
na szarżującego już przeciwnika.
Cike okrążyli Suniego pierścieniem. Qara ułożyła strzałę na
cięciwie, gotowa posłać ją prosto w czoło olbrzyma. Baji trzymał
w pogotowiu swoje grabie, lecz Altan i Suni walczyli w zwarciu tak
energicznie, że nikt nie miał szansy zadać celnego ciosu. Palce Rin
zamknęły się na rękojeści miecza.
Altan zdołał wymierzyć Suniemu mocny kopniak w mostek.
Trzask poniósł się na całą salę. Otumaniony Suni odturlał się w tył.
Speeryta poderwał się i przykucnął nisko między przeciwnikiem
i resztą cike.
– Cofnijcie się – powiedział półgłosem.
– Są tacy głośni – rzucił Suni. Nie wydawał się rozgniewany. Raczej
przestraszony. – Są tacy głośni!
– Cofnąć się, powiedziałem!
Baji i Unegen odstąpili z wyraźną niechęcią. Qara jednak
pozostała na miejscu, grot jej strzały nadal mierzył prosto w głowę
Suniego.
– Są tacy głośni – powtórzył gigant. – Nie rozumiem, co mówią.
– Ja ci mogę to wszystko opowiedzieć – podjął cicho Altan. – Tylko
opuść ręce, Suni. Zrobisz to dla mnie?
– Boję się – zaskomlał wielkolud.
– Nie mamy zwyczaju celować z łuku w przyjaciół – wycedził
Altan, nie odwracając głowy.
Qara opuściła broń. Ręce wyraźnie drżały jej z wysiłku.
Altan powolnym krokiem podszedł do Suniego, rozłożył kojącym
gestem ramiona.
– To ja, to tylko ja.
– Pomożesz mi? – poprosił Suni. Głos olbrzyma zupełnie nie
pasował do jego wyglądu. Mówił tonem małego chłopczyka,
przerażonego, bezradnego dziecka.
– Pod warunkiem że mi na to pozwolisz.
Suni zwiesił ręce wzdłuż tułowia.
Miecz zadrżał Rin w dłoni. Była pewna, że Suni skręci Altanowi
kark.
– Są tacy głośni – powtórzył gigant. – Ciągle każą mi coś robić, a ja
już nie wiem, kogo mam słuchać...
– Słuchaj się mnie – powiedział Altan. – Mnie i tylko mnie. –
Kilkoma krótkimi, żywymi krokami podszedł do Suniego.
Suni stężał. Qara ponownie naciągnęła cięciwę; Rin przykucnęła,
gotując się do skoku.
Mocarna dłoń Suniego zamknęła się na ręce Altana. Olbrzym
głęboko odetchnął. Altan łagodnie pogładził go po czole i przytknął
do niego własne.
– Już dobrze – wyszeptał. – Jesteś bezpieczny. Nazywasz się Suni,
a twoje miejsce jest wśród cike. Nie musisz słuchać głosów.
Wystarczy, że będziesz słuchał mnie jednego.
Olbrzym opuścił powieki i przytaknął. Jego oddech z wolna się
uspokoił, a na twarz wypłynął krzywy uśmiech. Kiedy otworzył oczy,
nie biła już z nich wcześniejsza dzikość.
– Cześć, Trengsin – rzucił. – Dobrze mieć cię z powrotem.
Altan powoli wypuścił wstrzymywane powietrze. Skinął głową
i poklepał Suniego po ramieniu.
W
iększość oblężenia spędzamy, siedząc bezczynnie na
tyłkach – poskarżył się Ramsa. – Zgadnij, ile czasu, odkąd
wojska Federacji wylądowały na plaży, poświęciliśmy na
prawdziwą walkę? Zero. Wszystko sprowadza się do zwiadów,
wzajemnego testowania i ogólnej gry w kotka i myszkę.
Ramsa zwerbował Rin do pomocy przy fortyfikowaniu alejek
w okolicy nabrzeża.
Ulice Khurdalain z wolna przeobrażały się w umocnione pozycje
obronne. Każdy ewakuowany budynek stawał się fortem, każde
skrzyżowanie zmieniało się w najeżoną drutem kolczastym pułapkę.
Cały ranek poświęcili na metodyczne wybijanie otworów w murach,
dzięki czemu labirynt uliczek miał stać się systemem komunikacji
z prawdziwego zdarzenia, którego planem dysponowali jedynie
Nikaryjczycy. W tej chwili zajmowali się zatykaniem szczelin
w ścianach workami z piaskiem, co miało wzmocnić budynki na
wypadek bombardowania.
– A słyszałam, że wysadziłeś w powietrze ambasadę –
przypomniała Rin.
– To był tylko raz – syknął Ramsa. – Jedyna poważniejsza akcja.
– Czyli Federacja jeszcze dotąd nie atakowała?
– Przysyłali tylko oddziały rozpoznawcze. Sprawdzali umocnienia
i tak dalej. Poważniejszych ruchów wojsk na razie nie było.
– Czekają taki szmat czasu? Dlaczego?
– Dlatego że Khurdalain jest lepiej ufortyfikowane od Sinegardu.
To miasto przetrwało dwie pierwsze wojny makowe i jestem pewien,
że trzecią też wytrzyma. – Pochylił się. – Podaj mi ten worek.
Uniosła worek wyżej, a chłopak stęknął i rzucił go na sam szczyt
muru.
Rin z miejsca polubiła tego patykowatego ulicznika, który
z jakiegoś powodu kojarzył się jej z młodszym Kitajem. O ile
oczywiście Kitaj byłby jednookim piromanem, który niefortunnie
uwielbiał wszelkiego rodzaju eksplozje. Zastanawiała się, od jak
dawna Ramsa służy w cike. Wyglądał bardzo młodo. Jak to możliwe,
że taki dzieciuch trafił na front prawdziwej wojny?
– Mówisz z sinegardzkim akcentem – zauważyła.
– Mieszkałem tam przez jakiś czas. – Chłopak skinął głową. – Moi
rodzice byli alchemikami i pracowali dla milicji. Nadzorowali
produkcję prochu ogniowego.
– Więc co robisz tutaj?
– Znaczy w cike? – Wzruszył ramionami. – Długo by mówić. Ojciec
wplątał się w jakąś polityczną aferę i skończył jako dysydent,
przeciwnik cesarzowej. Zadawał się z ekstremistami i tak dalej. To
mogła być nawet Trupa, choć pewności nie mam. W każdym razie
próbował wystrzelić w pałac rakietę, ale coś poszło nie tak i zamiast
pałacu wysadził fabrykę prochu. – Ramsa wskazał opaskę na swoim
oku. – To wtedy wypaliło mi gałę. Gwardziści Daji ścięli wszystkich,
którzy byli choćby pośrednio zamieszani w zamach. Rozumiesz,
publiczne egzekucje i tym podobne.
Rin potrząsnęła głową, przede wszystkim zaskoczył ją promienny
ton, jakim chłopak snuł opowieść.
– No a ty?
– Mnie się upiekło. Ojciec nie wtajemniczał mnie w swoje plany,
więc kiedy zrozumieli, że naprawdę nie miałem o niczym pojęcia,
wywieźli mnie po prostu na Baghrę. Podejrzewam, że uznali, że
mordowanie dzieci nie przysporzy im popularności.
– Byłeś na Baghrze?
– Najgorsze dwa lata mojego życia. – Uradowany Ramsa
energicznie pokiwał głową. – Dopiero pod koniec złożyła mi wizytę
sama cesarzowa i powiedziała, że każe mnie wypuścić, jeśli wstąpię
do cike i zajmę się amunicją i uzbrojeniem.
– I tak po prostu się zgodziłeś?
– Masz pojęcie, jak jest na Baghrze? W tamtym momencie
zrobiłbym właściwie wszystko – stwierdził Ramsa. – Baji też tam
siedział. Zapytaj go.
– A on za co?
– Kto wie? – Chłopak wzruszył ramionami. – Nie chce o tym gadać.
Chociaż garował tylko kilka miesięcy. Ale wiesz, spójrzmy prawdzie
w oczy, nawet w Khurdalain jest lepiej niż w celi na Baghrze.
A praca jest świetna!
Rin spojrzała na Ramsę z ukosa. Wydawał się niepokojąco wręcz
zachwycony swoją sytuacją życiową. Postanowiła zmienić temat.
– Słuchaj, a co właściwie stało się w kantynie?
– Kiedy?
– No wiesz... – Zamachała rękoma. – Z tym małpoludem.
– Z kim? A, nie, to tylko Suni. Odbija mu mniej więcej co drugi
dzień. Moim zdaniem po prostu lubi być w centrum uwagi. Altan
nieźle sobie z nim radzi. Dawniej Tyr zamykał go na całe godziny,
żeby się uspokoił. – Podał Rin kolejny worek. – Nie ma się go co bać.
Kiedy nie wariuje, jest całkiem miły. Po prostu czasami bóg miesza
mu we łbie.
– A ty nie jesteś szamanem? – zapytała.
Zdecydowanie pokręcił głową.
– Ja się w tym nie babrzę. Ludziom potem odwala. Widziałaś
Suniego. Moim jedynym bóstwem jest nauka. Połącz sześć części
siarki, sześć części saletry i jedną część ziela kokornaku, a otrzymasz
proch ogniowy. Zawsze taki sam. Godny zaufania. Niezmienny.
Rozumiem, co w tym widzicie, ale jakoś za bardzo szanuję swój
umysł.
Na następną rozmowę z Altanem Rin czekała trzy dni. Komandor
większość czasu spędzał na obowiązkowych spotkaniach
z możnowładcami, próbując naprawić stale pogarszające się
stosunki z wojskową administracją. Widywała go, gdy pomiędzy
naradami wpadał do biura, wyraźnie wkurzony, z zapadniętymi
policzkami. Wreszcie przysłał po nią Qarę.
– Niedługo zwołam walne spotkanie, ale chciałem najpierw
zamienić słowo z tobą. – Nie patrzył na Rin; zawzięcie coś notował
na rozpostartej na biurku mapie. – Przepraszam, że nie dałem rady
wcześniej, głowę mam zawaloną biurokratycznymi pierdołami.
– Nic się nie stało. – Splotła nerwowo ręce. Altan sprawiał
wrażenie wyczerpanego. – I jak możnowładcy?
– Praktycznie do niczego – prychnął z niesmakiem. –
Możnowładca Wołu to typ śliskiego polityka, a możnowładca Barana
jest niepewnym siebie durniem, który skłania się w kierunku,
w jakim akurat dmie wiatr. Jest jeszcze Jun i w trójkę są zgodni tylko
w jednej kwestii, mianowicie w sprawie gorącej nienawiści do cike.
Właśnie dlatego nie dostajemy zaopatrzenia, uzupełnień ani
informacji wywiadu. Gdyby mogli, zabroniliby nam pewnie
korzystać z kantyny. Moim zdaniem to głupi sposób na prowadzenie
wojny.
– Przykro mi, że musisz to wszystko znosić.
– Nie twój problem. – Podniósł wzrok znad mapy. – A ty? Co
myślisz o swoim przydziale?
– Dziwni są – rzuciła.
– Tak?
– Zachowują się, jakby nie zdawali sobie sprawy, że jesteśmy na
wojnie – wyjaśniła.
Wszyscy żołnierze regularnego wojska, jakich Rin dotąd
spotykała, byli posępni i wiecznie zmęczeni. Cike natomiast
rozmawiali i zachowywali się jak rozdokazywane dzieci – raczej
znudzone niż wystraszone. Dziwaczni i nieodgadnieni.
– To zawodowi zabójcy – przypomniał Altan. – Są uodpornieni na
życie w stałym zagrożeniu. Może z wyjątkiem Unegena. Ten boi się
nawet własnego cienia. Ale pozostali rzeczywiście zachowują się tak,
jakby nie rozumieli, dlaczego wszyscy dokoła umierają ze strachu.
– To dlatego milicja tak ich nie cierpi?
– Milicja nas nie cierpi, ponieważ posiadamy stały i nielimitowany
dostęp do narkotyków. Wolno nam robić to, czego oni nie mogą, i nie
pojmują dlaczego. Bardzo trudno jest opowiadać o cike ludziom,
którzy nie wierzą w szamanizm – powiedział Altan.
Rin potrafiła wczuć się w położenie żołnierzy milicji. Ataki szału
Suniego były częste i zauważalne dla wszystkich. Qara na oczach
żołnierzy rozmawiała z ptakami. A wiadomość, że Enki jest
w posiadaniu całej apteki narkotyków, rozeszła się po mieście jak
pożar po lesie; wojacy pozostałych dywizji nie byli w stanie
zrozumieć, dlaczego jedynie cike mogą korzystać z morfiny.
– Może więc ktoś powinien im wyjaśnić? – zasugerowała. –
Powiedzieć, na czym polega szamanizm. Dlaczego tego nie zrobisz?
– Naprawdę? Myślisz, że to takie proste? Ale zaufaj mi. Już
niebawem się przekonają. – Altan postukał palcem w mapę. – Ciebie,
mam nadzieję, traktują jak trzeba? Może już się z kimś
zaprzyjaźniłaś?
– Ramsa jest sympatyczny – przyznała.
– Czaruś. Z nim jest jak z nowym szczeniakiem w domu. Wydaje
się uroczy, dopóki nie naszcza na dywan.
– A Ramsa to robi?
– Nie. Choć raz nasrał Bajiemu do poduszki. Lepiej z nim nie
zadzierać – skrzywił się Altan.
– Ile ma lat? – nie powstrzymała się.
– Najmarniej dwanaście. I pewnie nie więcej niż piętnaście. –
Altan wzruszył ramionami. – Baji wysunął hipotezę, że Ramsa
w rzeczywistości to czterdziestolatek, który opiera się starzeniu.
Wprawdzie rzeczywiście nie rośnie, ale moim zdaniem jest na
czterdziestkę zbyt niedojrzały.
– I posyłasz go w bój jak innych?
– Ramsa sam się rwie do walki – odparł Altan. – Spróbuj go
powstrzymać. A resztę też poznałaś? Żadnych kłopotów?
– Żadnych – rzuciła pospiesznie. – Wszystko w porządku, tylko
że...
– ...że nie są absolwentami sinegardzkiej akademii – wyręczył ją. –
Brak rutyny. Brak dyscypliny. Nie do tego jesteś nawykła. Mam
rację?
Przytaknęła.
– Nie możesz o nich myśleć po prostu jak o Trzynastej Dywizji. Nie
da się nimi dowodzić jak szeregowymi piechurami. Przypominają
raczej figury szachowe, wiesz? Z tym że pomieszane i obdarzone
przesadną siłą. Najbardziej kompetentny jest Baji i to pewnie on
powinien być komandorem, ale traci głowę na widok wszystkiego,
co ma nogi. Unegen świetnie sobie radzi jako wywiadowca, ale to
tchórz. Nie sprawdza się w otwartej walce. Aratsha nie nadaje się do
niczego, o ile nie działamy w pobliżu wody. Suniego warto mieć
obok siebie w trakcie starcia, lecz brakuje mu subtelności, więc nie
można mu przydzielić żadnego innego zadania. Qara... Nie
spotkałem lepszej łuczniczki i ze wszystkich jest pewnie najbardziej
wszechstronna, ale wręcz walczy najwyżej przeciętnie. No
a Chaghan to chodząca bomba psychoduchowa, chociaż tylko kiedy
jest tutaj. – Altan rozłożył ręce. – I to wszystko trzeba ze sobą godzić
i łączyć w ramach jednej strategii.
Rin rzuciła okiem na pokrytą notatkami i symbolami mapę.
– Coś jednak wymyśliłeś?
– Chyba tak. – Przez twarz Altana przemknął uśmiech. – Chodź,
wezwiemy resztę.

Jako pierwszy stawił się Ramsa. Biła od niego podejrzana woń


prochu ogniowego, aczkolwiek Rin nie miała pojęcia, gdzie mógłby
go zdobyć. Niedługo potem pojawili się Baji i Unegen, dźwigający
beczułkę z Aratshą. Qara przyszła w towarzystwie Enkiego, z którym
toczyła gorącą dyskusję w ich ojczystym języku. Na widok
towarzyszy raptownie umilkli. Suni przybył na końcu i Rin poczuła
skrywaną ulgę, kiedy zajął miejsce w najdalszym zakątku
pomieszczenia.
Biuro Altana było wyposażone w jedno tylko krzesło, więc cike
usiedli w kręgu na podłodze, zupełnie jak grupka uczniów. Aratsha
kołysał się z chlupotem w kącie, gdzie wyrastał z beczułki niczym
groteskowa roślina.
– No i banda w komplecie – rzucił wesoło Ramsa.
– Minus Chaghan – zauważył Baji. – Kiedy on wróci? Qara? Gdzie
w przybliżeniu jest?
Dziewczyna rzuciła mu mordercze spojrzenie.
– Dobra, nieważne – mruknął.
– Jesteśmy już wszyscy? Świetnie. – Altan wszedł do biura, niosąc
zrolowaną mapę. Rozłożył ją na biurku, wygładził, a następnie
przypiął do ściany. Najważniejsze punkty miasta zostały zakreślone
czerwonymi i czarnymi kółkami różnych rozmiarów. – Oto pozycje
wojsk w Khurdalain – podjął i wskazał na czarne okręgi. – To my –
dodał, po czym przesunął palec ku czerwonym. – A to Mugeńczycy.
Wygląd mapy skojarzył się Rin z grą zwaną wikki, odmianą
szachów, której zasady wpoił im na trzecim roku strategii Irjah.
Rozgrywka wikki nie opierała się na bezpośredniej konfrontacji,
a raczej na strategicznej dominacji, osiąganej dzięki okrążaniu figur
przeciwnika. Jak dotąd zarówno Nikaryjczycy, jak wojska Federacji
zgodnie unikali starć, skupiając się na wypełnianiu pustych miejsc
w skomplikowanej sieci kanałów Khurdalain, co miało im zapewnić
względną przewagę. Pomiędzy siłami zwaśnionych stron
wytworzyła się krucha równowaga, a stawka stopniowo rosła,
w miarę przybywania do miasta posiłków z obu krajów.
– Obecnie główną linię obrony stanowi nabrzeże. To ono rozdziela
dzielnice mieszkalne od rozłożonych na plaży obozowisk Federacji.
Jak dotąd nie próbowali wkraczać dalej w głąb lądu, ponieważ
wszystkie trzy nasze dywizje stacjonują u ujścia rzeki Sharhap. Ten
stan rzeczy utrzyma się jednak tylko do momentu, kiedy
Mugeńczycy zorientują się, ilu nas jest naprawdę. Nie mamy
pewności, jak dobry mają wywiad, niemniej zakładamy, iż mają
świadomość, że w walce na otwartym terenie siły byłyby
wyrównane. Po Sinegardzie armia Federacji nie kwapi się do
bezpośredniej konfrontacji. Nie chcą zanadto wykrwawić się przed
rozpoczęciem kampanii w sercu cesarstwa. Zaatakują jedynie pod
warunkiem zyskania znacznej przewagi liczebnej. – Altan pokazał
oznaczony kółkiem obszar na północ od ich pozycji. – Za trzy dni
Federacja zamierza wzmocnić kontyngent nad rzeką Sharhap. Użyją
do tego floty. Okręt wojenny wyładuje w pobliżu brzegu dwanaście
sampanów z ludźmi, zaopatrzeniem i zapasami prochu ogniowego.
Ptaki Qary wyśledziły ich już w cieśninie. Jeżeli utrzymają
dotychczasową prędkość i kurs, sądzimy, że wylądują po zachodzie
trzeciego dnia – obwieścił. – Chcę ich potopić.
– A ja chciałbym przespać się z cesarzową – rzucił Baji i rozejrzał
się. – Co wy? Przepraszam, myślałem, że wszyscy o tym
fantazjujemy.
Altan nawet się nie uśmiechnął.
– No ale przyjrzyj się własnej mapie – nacisnął Baji. – Nad
Sharhap roi się od oddziałów Juna. Nie można zaatakować Federacji,
nie wywołując jednocześnie eskalacji konfliktu. Zmusimy ich do
odpowiedzi. A możnowładcy twojego planu nie poprą. Nie są gotowi
walczyć, chcą czekać na Siódemkę.
– Mugeńczycy nie wylądują od strony Sharhap – odpowiedział
Altan. – Wpłyną w Murui i przybiją daleko od przystani rybackiej.
Cywile się tam nie zapuszczają, a płaski brzeg sprawia, że jest tam
spora strefa pływowa, a przypływy i odpływy posuwają się szybko.
Zatem wybrzeże jest mocno zmienne. W takich warunkach
rozładunek sprzętu nie będzie łatwy. Zresztą poza plażą teren też
nie jest dla nich wymarzony; mnóstwo rzek i strumieni, brak
dobrych dróg...
– Więc po jaką cholerę mieliby tam lądować? – W spojrzeniu
Bajiego pojawiła się konsternacja.
– Dokładnie z tego powodu, dla którego Jedynka i Ósemka
skoncentrowały wojska nad Sharhap – wyjaśnił zadowolony z siebie
Altan. – Sharhap stanowi wybór oczywisty. Dowódcy Federacji są
przekonani, że Murui nikt nie broni. Tyle że nie wzięli pod uwagę
jednego, mianowicie naszych gadających ptaków.
– Dobre! – pochwalił Unegen.
– Dziękuję – uśmiechnęła się Qara.
– Wybrzeże u ujścia Murui przechodzi w gęstą sieć rowów
irygacyjnych i pól ryżowych. Wciągniemy ich łodzie tak daleko
w głąb lądu, jak się da, a następnie Aratsha odwróci kierunek prądu
i odetnie im drogę odwrotu.
Wszyscy spojrzeli na Aratshę.
– Dasz radę? – zapytał Baji.
Kula wody zastępująca Aratshy głowę zakołysała się na boki.
– Przy tak licznej flotylli? Sporo wymagacie. Mogę wam dać pół
godziny. Góra godzinę.
– Wystarczy z nawiązką – stwierdził Altan. – Jeśli będą płynąć
blisko siebie, staną w ogniu w okamgnieniu. Ale najpierw musimy
ich zwabić do tego wąskiego przesmyku. Ramsa, masz coś, czym
odwrócimy ich uwagę?
Ramsa rzucił Altanowi jakiś worek.
Altan chwycił go w powietrzu, otworzył i zrobił dziwną minę.
– Co to?
– Nowy model – wyjaśnił chłopak. – Nazywam to „spopielającą
kości magiczną bombą olejową”.
– Nieźle! – Suni zajrzał do worka. – Coś do niej napakował?
– Olej tungowy, salmiak, sok z dymki i kał – wyliczył Ramsa
z wyraźnym zachwytem.
– Kał?! Czyj? – Na twarz Altana wypłynął niejaki niepokój.
– To akurat nieważne – rzucił pospiesznie młodzik. – To cacko
strąca ptaki z nieba w promieniu pięćdziesięciu stóp. Mogę też
zainstalować na miejscu bambusowe rakiety, ale przy tej wilgotności
będzie problem z odpaleniem.
Altan wymownie uniósł brew.
– A, no tak! – zachichotał Ramsa. – Uwielbiam Speerytów.
– Więc Aratsha odwróci nurt i zamknie ich w pułapce – podjął
Altan. – Suni, Baji, Rin i ja będziemy bronić brzegu. Z uwagi na dym
i mgłę tamci będą działać w warunkach ograniczonej widoczności,
więc uznają, że mają do czynienia z liczniejszym oddziałem.
– A co, jeśli spróbują wziąć brzeg szturmem? – zapytał Unegen.
– Wykluczone – stwierdził Altan. – To mokradła. Potopią się. Nocą
nie znajdą suchego lądu. Podzielimy się na pary i zajmiemy pozycje
tutaj. Qara i Unegen odłączą łodzie z zaopatrzeniem i wprowadzą je
z powrotem na główny kanał. Czego nie damy rady zabrać, spalimy.
– Jest jeden problem – odezwał się Ramsa. – Nie mam prochu
ogniowego, a możnowładcy się nie podzielą.
– Możnowładcami zajmę się ja – rzucił Altan. – Ty się martw
o swoje gówniane bomby.

Sunzi, wielki teoretyk wojskowości i strateg, pisał, że ogień należy


wykorzystywać w noce suche, kiedy płomienie rozprzestrzeniają się
swobodnie przy najlżejszym nawet powiewie. Co więcej, powinno
się wykorzystywać ogień z wiatrem, tak by ruch powietrza poniósł
dym – młodszego brata płomieni – prosto na pozycje przeciwnika.
Ogniem dobrze jest się posługiwać przy dobrej pogodzie, kiedy nie
istnieje groźba, że opady zdławią płomienie.
Nie powinno się natomiast wykorzystywać ognia w noce takie jak
ta, gdy ciągnące od plaży wilgotne powiewy mogą zatrzymać pochód
pożogi; kiedy kluczowe jest zachowanie tajemnicy i blask
najmniejszej pochodni może zagrozić całej operacji.
Tej nocy jednak nie zamierzali się posłużyć zwyczajnym ogniem.
Nie potrzebowali przyziemnych przyborów w rodzaju oleju czy
rozpałki. Niepotrzebne były im gorejące żagwie.
Mieli Speerytów.
Rin kuliła się wśród trzcin u boku Altana. Wpatrzona
w ciemniejące niebo czekała na sygnał Qary. Leżeli rozpłaszczeni
w błocie, wciśnięci brzuchami w podłoże. Bluza dziewczyny
przemokła niemal natychmiast, a torf cuchnął zgniłymi jajami tak
okrutnie, że raz po raz musiała walczyć z mdłościami.
Na przeciwległym brzegu majaczyły niewyraźne sylwetki Suniego
i Bajiego, którzy przeczołgali się w górę rzeki i zapadli w sitowie.
Ułożyli się na jedynych dwóch pasmach suchego lądu, jakie
przecinały pole ryżowe. Na dwóch torfowych groblach
wybiegających w głąb bagna niczym wyciągnięte palce.
Gęsta mgła, dokładnie taka, jaka wykluczyłaby użycie tradycyjnej
rozpałki, zapewniała im przewagę. Mogła pomóc ukryć desant
żołnierzy Federacji, lecz z drugiej strony maskowała pozycje
i liczebność przyczajonych cike.
– Skąd wiedziałeś, że będzie mgła? – spytała szeptem Altana.
– Mgła wstaje zawsze po deszczu. Na polach ryżowych to
normalny cykl. Ptaki Qary śledziły chmury przez cały ubiegły
tydzień – powiedział. – Znamy te mokradła na wylot.
Dbałość dowódcy o najdrobniejsze nawet błahostki wprawiała Rin
w zachwyt. Cike posługiwali się systemem znaków i sygnałów,
których ona sama za nic nie zdołałaby rozszyfrować, gdyby
poprzedniego dnia nie ćwiczyła ich do upadłego. Przelatujący nad
nimi sokół Qary był znakiem, na którego widok Aratsha powinien
rozpocząć dyskretną manipulację rzecznym prądem. Pół godziny
wcześniej nisko nad wodą przemknęła sowa, co oznaczało, że Baji
i Suni mieli przyjąć po garści kolorowych grzybków. Czas wyliczono
precyzyjnie, biorąc pod uwagę specyfikę działania narkotyku
i prędkość poruszania się wrogiej floty.
„Amatorzy mają obsesję na punkcie strategii” – powiedział na
jednym z wykładów Irjah. „Zawodowcy mają obsesję na punkcie
logistyki”.
Widząc pierwszy sygnał Qary, Rin przełknęła zawartość swojego
woreczka, ziarenka maku. Oblepiły gęstą warstwą jej gardło, miękko
spłynęły do żołądka. Efekt nadszedł, kiedy się wyprostowała;
odleciała na tyle, że poczuła w sobie lekkość, lecz wciąż była
w stanie władać mieczem.
Altan nie wziął niczego. Z jakiegoś tajemniczego powodu nie
potrzebował narkotyków, by przywołać Feniksa. Wzywał ogień
równie swobodnie, jak inni ludzie gwiżdżą. Płomienie stanowiły
przedłużenie jego osoby, kierował nimi i manipulował nawet bez
uprzedniego skupienia.
Coś zaszemrało nad ich głowami. Rin z trudem wyłowiła z mroku
sylwetkę orła, przelatującego nad nimi już po raz wtóry. Flotylla
Federacji była blisko. Dziewczynę doleciał nikły, niosący się nad
wodą chlupot.
Zmrużyła oczy i nie zobaczyła grupy łodzi, lecz kolumnę
żołnierzy, brnących przez sięgającą im po barki wodę.
W uniesionych wysoko dłoniach nieśli deski.
Saperzy, zrozumiała. Chcieli zbudować z tych desek pomosty,
dzięki którym łodzie będą mogły sprawnie dokonać rozładunku.
Sprytne, pochwaliła w duchu. Każdy Mugeńczyk miał przy sobie
wodoodporną latarnię. Nad taflą kanału tańczyła nieziemska
poświata.
Altan skinął na Suniego i Bajiego, by pochylili niżej głowy i nie
wychylali się z trzcin. Długie źdźbła trawy łaskotały Rin w uszy, lecz
nawet nie drgnęła.
W pewnym momencie daleko u ujścia kanału rozjarzył się ognik
latarni sygnałowej. Początkowo widziała jedynie czołową łódź.
A potem z mgły wynurzyła się cała flotylla.
Bezgłośnie przeliczyła. Dwanaście jednostek – smukłych,
solidnych sampanów, na których tłoczyło się po ośmiu siedzących
jeden za drugim pasażerów. Na środku każdego pokładu piętrzyły
się skrzynie z zaopatrzeniem.
W rozwidleniu koryta łodzie zwolniły. Najeźdźcy mieli dwie
możliwości: jeden kanał prowadził do szerokiej zatoki, gdzie mogli
rozładować sampany względnie bez trudu, drugi wiódł okrężną
trasą do słonego, podmokłego labiryntu, w którym czaili się cike.
Cike zamierzali zmusić przeciwnika do popłynięcia w lewo.
Altan podniósł rękę i zamachnął się, jakby strzelał z bata. Z jego
dłoni popłynęły smugi ognia i niczym płomieniste węże rozpełzły się
we wszystkich kierunkach. Gdy pożar ogarnął sitowie, Rin usłyszała
krótki syk, po którym rozległ się przenikliwy gwizd i pierwsza
z rakiet Ramsy wystrzeliła pod nocne niebo.
Ramsa przygotował swoje pociski w ten sposób, że zapłon
każdego z nich przekazywał iskrę lontowi następnego, który
startował zaraz potem. Eksplozje targnęły mokradłami, rozsiewając
dokoła koszmarnie cuchnącą woń, tłumiącą nawet siarczany odór
torfu.
– W cyc Tygrysa! – mruknął Altan pod nosem. – Nie żartował
z tym gównem.
Wybuchy wciąż trzaskały, trwała reakcja łańcuchowa prochu
ogniowego markująca rumor czyniony przez nieistniejącą armię.
Z hukiem przypominającym burzowe grzmoty eksplodowały po
drugiej stronie rzeki bomby bambusowe. Dźwięcznie ryczały
rozrywające się mniejsze rakiety, posyłające ku górze potężne słupy
dymu; ich zadaniem było zasiać zwątpienie w sercach żołnierzy
Federacji i przesłonić im widok, by sternicy łodzi nie wiedzieli,
dokąd płyną.
Hurgot i wybuchy zapędziły flotyllę prosto ku stworzonej przez
Aratshę martwej strefie. Kiedy strzeliły pierwsze płomienie,
sampany cofnęły się raptownie, byle dalej od eksplozji. Posuwające
się chaotycznie jednostki zderzały się ze sobą, zakleszczały
i blokowały wąski kanał. Wysokie źdźbła ryżu, niezbieranego od
pierwszych dni oblężenia, zmusiły łodzie do zbicia się blisko siebie.
Dowódca Federacji zrozumiał zagrożenie i rozkazał swoim
ludziom natychmiastową zmianę kierunku. Wtedy jednak nad
pokładami sampanów podniosły się pierwsze trwożne okrzyki.
Żołnierze uświadomili sobie, że nie mają możliwości ruchu.
Najeźdźcy wpadli w pułapkę.
Nadszedł czas na właściwy atak.
Nieco poniżej mknących wciąż ku unieruchomionej flotylli rakiet
nocne niebo rozświetliła salwa płonących strzał, które wbiły się
z głuchym grzechotem w stojące na łodziach skrzynie. Pociski
nadlatywały jeden po drugim tak szybko, iż wydawało się, że na
mokradłach kryje się cały oddział łuczników. Rin wiedziała jednak,
że to jedynie Qara, przemykająca w cieniu i posyłająca pociski co
rusz z innego miejsca, z olśniewającą prędkością szkolonej na
Rubieżach łowczyni.
Po ładunku przyszedł czas na saperów. Groty dziewczyny
przeszyły czoła co drugiego, przez co ludzki pomost zapadł się
w surrealistycznym wręcz porządku.
Atakowana ze wszystkich stron płomieniami flotylla Federacji
stanęła w ogniu. Żołnierze w panice porzucali zajmujące się,
gorejące łodzie. Skakali na brzeg, po to tylko, by z miejsca zatonąć
w błotnistym bagnisku. Ślizgali się i przewracali na polu ryżowym,
mimo ciężaru zbroi próbując ucieczki w sięgającej pasa wodzie.
Wtedy, na wydany szeptem rozkaz Altana, porastające brzeg trzciny
buchnęły czerwonymi językami, zamykając Mugeńczyków
w zabójczej klatce ognia.
Część najeźdźców zdołała jednak dotrzeć do przeciwległego
brzegu. Grupa żołdaków – dziesięciu, może dwudziestu – wdrapała
się na suchy ląd. Tam, gdzie czekali na nich Suni i Baji.
Rin od początku była ciekawa, w jaki sposób cike zamierzają
utrzymać groblę. Było ich tylko dwóch, a z tego, co wiedziała o ich
szamańskich mocach, nie władali, jak Altan czy Aratsha, żywiołami
umożliwiającymi walkę na dystans. Przeciwników tymczasem było
wielu.
Niepotrzebnie się martwiła.
Przebili się przez żołnierzy Federacji niczym głazy toczące się po
polu pszenicy.
W przyćmionym blasku flar Ramsy Suni i Baji byli rozmytymi
w pędzie kształtami, ich niewyraźne sylwetki stały się lalkami teatru
cieni, odgrywającymi batalistyczną scenę.
Stanowili niemal dokładne przeciwieństwo Altana. Speeryta
walczył z wytrenowanym wdziękiem adepta sztuk walki. Poruszał
się niczym wstęga dymu, z gracją tancerza. Baji i Suni natomiast
unaoczniali, czym jest brutalność sama w sobie, byli ucieleśnieniem
czystej, niczym nieskrępowanej siły. Nie korzystali z ekonomicznych
energetycznie układów Seejina. Jedyna zasada, jakiej byli posłuszni,
brzmiała: zmiażdżyć wszystko w zasięgu – co czynili
w zapamiętaniu, strącając z brzegu każdego przeciwnika, który
zdołał się nań wgramolić.
Wyszkolony w sinegardzkiej akademii wojownik wart był
czterech piechurów milicji.
Suni i Baji warci byli przynajmniej dziesięciu. Każdy.
Baji masakrował ludzkie ciała z wprawą wojskowego kucharza
siekającego warzywa. Niedorzecznie wyglądające grabie
o dziewięciu zębach, broń, która w dłoniach dowolnego innego
żołnierza nie miałaby szansy się sprawdzić, w rękach cike okazała
się narzędziem śmiercionośnym. Chwytał grabiami ostrza mieczy,
po trzy, po cztery jednocześnie, po czym wyrywał je z rąk
przeciwników jednym szarpnięciem.
Bóstwo Bajiego nie obdarzyło go zdolnością fizycznej zmiany
postaci, lecz walczył w obłąkańczym szale niczym najprawdziwszy,
opętany żądzą krwi dzik.
Suni nie pomagał sobie żadną bronią. Potężny już wcześniej, teraz
rozrósł się do rozmiarów pomniejszego giganta z legend,
z pewnością mierzył sobie ponad dziesięć stóp. Wydawało się to
niemożliwe, lecz gołymi rękoma rozbrajał wywijających stalowymi
ostrzami żołnierzy. Był tak niewiarygodnie silny, że przeciwnicy
wydawali się w porównaniu z nim małymi chłopcami. Na oczach
zapatrzonej Rin chwycił głowy dwóch najbliższych Mugeńczyków
i zderzył je przed sobą. Pękły niczym dojrzałe dynie. Ze strzaskanych
czaszek bryznęła mieszanka krwi i mózgu, zalewając całą pierś
olbrzyma. Otarł się jednak tylko pobieżnie, po czym, niemal od razu,
odwinął się i wbił pięść w twarz kolejnego napastnika.
Grzbiet i ramiona porosła mu gęsta sierść, futro pełniące rolę
organicznej tarczy, powstrzymującej nawet metal. Jakiś żołnierz
dźgnął Suniego od tyłu włócznią, lecz grot po prostu odbił się
z brzękiem na bok. Suni zawirował na pięcie, nieznacznie się
pochylił, złapał głowę Mugeńczyka oburącz i oderwał ją od tułowia
tak łatwo, jakby wyrywał kapustę z ziemi.
Gdy spojrzał w kierunku mokradeł, Rin wyłowiła w ciemności
igrające w jego oczach refleksy płomieni. W oczach, z których
zniknęły białka. Dziewczynę przebiegł dreszcz. Ślepia dzikiego
zwierzęcia. Nie była pewna, jaka istota walczy na grobli, lecz
z pewnością nie był to Suni. Raczej jakieś pradawne stworzenie,
rozkoszujące się swobodą czynienia zła, ekstatycznie rozszarpujące
ludzkie ciała niczym dziecięce zabawki.

– Drugi brzeg! Na drugi brzeg!


Oddział żołnierzy oderwał się od zaklinowanej w kanale floty
i rozpaczliwym rojem ruszył prosto ku Altanowi i Rin.
– No, mała, czas ruszyć do tańca – rzucił Altan i wynurzył się
z sitowia. Trójząb zawirował mu w dłoni.
Rin wstała z błota i z miejsca się zatoczyła. Efekt działania maku
przypominał skutki mocnego ciosu w głowę. Straciła równowagę
i zrozumiała, że znalazła się w niebezpieczeństwie. Jeżeli nie
przywoła boga, dezorientujący, odurzający narkotyk nie pozwoli jej
walczyć. Kiedy jednak sięgnęła w głąb siebie, by znaleźć ogień,
znalazła jedynie pustkę.
Spróbowała sobie pomóc, śpiewając w dawnej mowie Speerytów.
Inkantacji nauczył jej Altan, choć nadal nie rozumiała słów; sam
Altan ledwie je rozumiał, lecz nie miało to znaczenia. Ważne były
same surowe dźwięki, powtarzanie fraz przypominających odgłosy
spluwania. Język Speerytów był narzeczem pierwotnym, gardłowym
i dzikim. Każde ułożone w nim zdanie brzmiało jak klątwa. Jak
potępienie.
Niemniej zaśpiew ukoił umysł Rin, powiódł dziewczynę w sam
środek wiru jej własnych myśli i pozwolił nawiązać bezpośrednie
połączenie z Panteonem.
Nie poczuła jednak, że spada w otchłań. Jej uszu nie wypełnił
głośny szum. Nie wzbiła się ku niebu. Zanurzyła się jeszcze głębiej
w sobie, wypatrując śladów więzi z Feniksem, i... nic. Nie poczuła
zupełnie niczego.
Coś przeorało powietrze i wbiło się w błoto tuż obok. Rin
przyjrzała się dziwnemu, widocznemu jak przez siwą mgłę
przedmiotowi i jej umysł – z ogromnym trudem – rozpoznał strzałę.
Żołnierze Federacji próbowali się odgryźć.
Gdzieś w oddali krzyczał Baji. Chyba do niej. Stał po drugiej
stronie kanału i nawoływał. Rin spróbowała otrząsnąć się ze
wszystkich doznań i skierować skupienie do wewnątrz, lecz w jej
piersi zaczynała już wrzeć panika. Nie mogła się skoncentrować.
Odbierała wszystko jednocześnie: ptaki Qary, zbliżające się sylwetki
żołnierzy, podchodzące bliżej i bliżej do brzegu ludzkie ciała.
Z naprzeciwka doleciał ją nieziemski wrzask – Suni wydał z siebie
serię skrzekliwych okrzyków. Wydzierał się niczym oszalała małpa,
tłukł pięściami po piersi i wył pod nocne niebo.
Stojący obok niego Baji odrzucił głowę do tyłu i zaniósł się
gromkim śmiechem. Ten dźwięk również był nienaturalny. Cike był
zbyt radosny, cieszył się tak ekstatycznie, jak pośród tych rozmiarów
rzezi nie miał prawa cieszyć się nikt. Rin zrozumiała, że nie słucha
śmiechu Bajiego, to śmiał się ukryty pod jego postacią bóg,
przyjmujący przelaną krew w ofierze.
Baji uniósł nogę i zepchnął żołnierzy prosto do wody niczym
przewracające się kostki domina; wrzucił ich z powrotem do rzeki,
gdzie wymachując ramionami, szarpiąc się, wpadli w objęcia
lepkiego błota.
Kto kontroluje kogo? Przyzywający bóstwo wojownik czy bóg
w ciele żołnierza?
Rin nie chciała dać się opętać. Chciała zachować wolność. Targały
nią jednak potężne sprzeczności. W jej głowie spierały się
o pierwszeństwo trzy zestawy reguł i nakazów – głos Jianga
namawiał, by oczyściła umysł. Altan nalegał, by naostrzyła swój
gniew niczym ostrze brzytwy, ona sama obawiała się, że ogień
ponownie rozedrze ją na strzępy, wiedziała bowiem, że kiedy już
zapłonie, sama nie zdoła go ugasić.
Z pewnością jednak nie mogła dłużej bezczynnie stać.
Dalej, dalej... Sięgnęła po płomienie. Znów nic. Utknęła w połowie
drogi pomiędzy Panteonem i światem materialnym, niezdolna
w pełni funkcjonować w żadnym z nich. Straciła wszelkie poczucie
równowagi; zdezorientowana kierowała swym ciałem jakby
z wielkiej oddali.
Coś zimnego i oślizłego musnęło jej kostki. Rin odskoczyła
dokładnie w chwili, gdy z wody wychynął wrogi żołnierz. Chwytał
powietrze łapczywymi haustami, zapewne przepłynął kanał na
jednym oddechu.
Zauważył ją, wrzasnął i padł na plecy.
Zdążyła jedynie zarejestrować, jak bardzo jest młody. Nie był
zatwardziałym w bojach, wyszkolonym żołnierzem. Niewykluczone,
że dzisiejsze starcie to pierwsza prawdziwa walka w jego życiu. Nie
przyszło mu nawet do głowy, by sięgnąć po broń.
Ruszyła ku Mugeńczykowi bardzo powoli, szła jak we śnie.
Trzymająca miecz dłoń wydała się jej zupełnie obca; ramię, które
nadało ostrzu rozmach, należało do kogoś innego; cudza stopa
kopnęła chłopaka w ramię... Okazał się szybszy, niż się spodziewała;
wywinął się i uderzył nogą pod jej kolano. Padła w błoto. Zanim
miała szansę zareagować, wskoczył na nią i przycisnął kolanami do
mazi.
Podniosła wzrok. Spotkali się spojrzeniami.
Na twarzy żołnierza malował się czysty strach, na twarzy okrągłej
i miękkiej, dziecięcej. Nie mógł być starszy od Ramsy.
Ze zdenerwowania źle chwycił nóż i musiał oprzeć sobie rękojeść
o brzuch, by złapać broń jak należy i zadać cios... Na wysokości
miejsca, gdzie tchawica spotyka się z płucami, wyrosły mu z szyi
trzy metalowe szpikulce. W kącikach ust napuchły szkarłatne
bąbelki krwi. Osunął się na plecy i plusnął w bagnistą wodę.
– W porządku? – zapytał Altan.
Leżący przy Rin młodziutki żołnierz szarpał się i żałośnie
bulgotał. Altan uderzył dwa cale powyżej serca, nie obdarzył go
łaską natychmiastowej śmierci, za to skazał na utonięcie we własnej
krwi. Rin bez słowa skinęła głową i poszukała w błocie porzuconego
miecza.
– Nie wychylaj się – rzucił Altan. – I cofnij.
Popchnął ją za siebie, mocniej, niż to było konieczne. Dziewczyna
zatoczyła się i wpadła w sitowie. Wzrok podniosła akurat w porę, by
zobaczyć, że Altan zapłonął jak żagiew.
Zupełnie jakby ktoś przysunął płomyk do plamy oleju. Płomienie
buchnęły mu z piersi, wylały się dymiącymi strumieniami
z obnażonych ramion i pleców; oplotły go, otoczyły ochroną. Stał się
żywą pochodnią.
Jego płomienie przybrały kształt dwóch wielkich, wspaniałych,
szeroko rozpostartych skrzydeł. W promieniu pięciu stóp od
komandora cike z wody podniosły się kłęby pary.
Rin musiała zasłonić oczy.
Miała przed sobą prawdziwego, w pełni dojrzałego Speerytę.
Miała przed sobą boga w człowieku.
Na widok Altana fala nacierających żołnierzy natychmiast się
cofnęła. Woleli ryzykować na płonących łodziach, niż stawać
przeciwko przerażającej zjawie.
Altan ruszył naprzód i skóra i mięśnie zaczęły spływać ze
szkieletów uciekających Mugeńczyków. Rin nie mogła na to patrzeć,
a jednocześnie nie potrafiła oderwać oczu. Zastanowiła się, czy tak
właśnie wyglądała, kiedy zapłonęła w Sinegardzie. Z pewnością
jednak, gdy płomienie wydzierały się z wszystkich naturalnych
otworów jej ciała, nie stąpała z tak cudowną gracją. Przy każdym
kroku Altana ogniste skrzydła harmonijnie falowały, unosiły się
i wdzięcznie opadały, muskając kolejne jednostki flotylli, zalewając
sampany świeżą pożogą.
Tak, to ma sens, uświadomiła sobie. Ma sens, że cike stają się
żywymi manifestacjami swych bóstw.
Kiedy Jiang pokazał Rin drogę do Panteonu, nauczył ją jedynie
klęczeć przed bogami. Cike natomiast sprowadzali ich ze sobą do
świata śmiertelnych, stając się przy tym istotami niszczycielskimi,
chaotycznymi i straszliwymi. Modlący się szamani nie upraszali
bóstw, by uczyniły coś za nich, cike błagali swych bogów, by
zechcieli wykorzystać ich samych jako narzędzia; otwierając umysł
na niebiosa, stawali się zamieszkiwanymi przez bóstwa naczyniami.
Im szybciej poruszał się Altan, tym jaśniej płonął, jakby rozpalał
się w nim sam Feniks, pragnący rozpuścić płomieniami samą
granicę pomiędzy światem snów a dziedziną materii. Wypuszczane
ku Speerycie strzały spopielały się nieszkodliwie w locie, spadały,
skwiercząc i dymiąc, prosto w bagnisko.
Rin poczuła niejasny lęk, przestraszyła się, że Altan spłonie, że
zamieni się w ogień bez reszty.
W tej chwili straciła resztki wiary, że ktokolwiek mógł Speerytów
zmasakrować. Jakże wspaniały widok musiała stanowić ich armia.
Wyobraziła sobie regiment wojowników spowitych podobną glorią,
jaką skrzył się Altan... Czy jakikolwiek przeciwnik mógłby taką rasę
wytępić? Już jeden tylko Speeryta siał niepojętą wręcz grozę; oddział
złożony z tysiąca musiał być niepowstrzymany. Armia mogłaby
spopielić cały świat.

Bez względu na to, jaką bronią posłużyła się Federacja na Speer, tej
nocy nie byli aż tak potężni. Dowódca flotylli nie miał w ręku ani
jednego atutu: otoczony ze wszystkich stron, atakowany ogniem,
schwytany w pułapkę bagniska, za przeciwników broniących
jedynych skrawków suchego lądu mając najprawdziwsze bóstwa.
Stłoczone łodzie rozpaliły się na dobre; skrzynie wypełnione
mundurami, kocami i lekarstwami czerniały i pękały z trzaskiem,
rozsiewając wokół grube smugi dymu, który pokrywał mokradła
nieprzeniknionym całunem. Broniący sampanów żołnierze gięli się
wpół, dławili, zanosili kaszlem, a ci, którzy niepewnie brodzili
w płyciźnie, zaczęli wrzeszczeć, ponieważ smagana piekielnym
żarem woda zawrzała.
Rzeź w pełnej krasie. Cudowna rzeź.
Plan Altana był dziełem geniuszu od początku do końca.
W normalnych okolicznościach ośmioosobowy oddział nie mógł
mieć nadziei na zwycięstwo w starciu z tak licznymi siłami. Altan
jednak wybrał pole bitwy, na którym prysnęła każda z przewag
Federacji, a silne strony cike uległy wzmocnieniu. Dzięki temu
najmniejsza z dywizji cesarskiej milicji rozgromiła całą flotyllę.

Wchodząc na stojącą na czele łódź, Altan nawet na moment nie


stracił równowagi. Dostosował krok do rozkołysanego pokładu tak
swobodnie, jakby wciąż stąpał po twardym gruncie. Mugeńscy
żołnierze, wymachując ramionami, uskakiwali Speerycie z drogi,
a jego trójząb raz po raz błyskał w płomieniach, co chwila
wzbudzając fontanny krwi i uciszając kolejny krzyk.
Padali na deski i czołgali się przed nim niczym wyznawcy
w świątyni. Kosił ich jak trzcinę.
Wpadali do wody, gdzie wrzeszczeli jeszcze przeraźliwiej. Rin
widziała ludzi gotujących się żywcem: poparzone policzki i ręce,
skórę czerwoną jak skorupa ciśniętego do wrzątku kraba,
wybałuszone oczy w wykrzywionych śmiertelnymi spazmami
twarzach.
Walczyła w bitwie o Sinegard; własnym ogniem spaliła wrogiego
generała. W tej jednak chwili nie była w stanie objąć rozumem skali
zniszczenia, które Altan siał zupełnie od niechcenia. Bił się, jak nie
powinien się bić żaden człowiek.
Tylko kapitan flotylli nie wrzeszczał, nie szukał ucieczki w skoku
do wody. On jeden czekał dumnie wyprostowany, jakby znalazł się
z powrotem na swym pięknym okręcie, a nie stał wśród płonących
wraków.
Oficer dobył powoli miecza i wyciągnął ostrze przed siebie.
W pojedynku z Altanem nie miał żadnych szans, lecz Rin
dostrzegła w tej próbie niepospolite poczucie honoru.
Wargi kapitana zaczęły się poruszać, jakby zanosił pieśń do
ciemności. Przemknęło jej przez myśl, że Mugeńczyk również może
okazać się szamanem, lecz kiedy doleciało ją kilka wypowiedzianych
głośniej słów, zrozumiała, że słyszy modlitwę:
– W obliczu chwały cesarza jestem niczym. To jego łaska mnie
oczyściła. To z jego łaski znalazłem cel. Zaszczytnie jest służyć.
Zaszczytnie jest żyć. Zaszczytnie umierać. Za Ryohaia, za Ryohaia,
za...
Altan lekkim krokiem wyminął zwęglony ster. Płomienie lizały
komandorowi nogi, oplatały go, lecz nie mogły wyrządzić mu
krzywdy.
Kapitan przyłożył sobie miecz do gardła.
Altan skoczył naprzód, kiedy nagle dotarło do niego, co zamierza
oficer. Był jednak za daleko.
Ostrze przejechało po skórze niczym piła, jednym zdecydowanym
ruchem. Kapitan spojrzał Altanowi w oczy i w ostatniej chwili,
zanim iskra życia zgasła na dobre, Rin ujrzała we wzroku
Mugeńczyka rozbłysk zwycięstwa. Moment później zwłoki plusnęły
w bagnie.

Kiedy Aratsha zużył już całą swoją moc, rzeka poniosła do Morza
Nariin dymiące, zwęglone szkielety łodzi, wiozące na zgliszczach
pokładów bezużyteczny sprzęt i spalone ludzkie ciała.
Zanim żołnierze Federacji zdołali się przegrupować, Altan
zarządził odwrót. Przeciwników uciekło znacznie więcej, niż
zginęło, lecz celem cike nie było wybicie całego oddziału do nogi.
Dość, że zatopili ich zaopatrzenie.
Aczkolwiek nie cały ładunek trafił pod wodę. Wykorzystując
bitewny zamęt i chaos, Unegen z Qarą zdołali odpiąć dwa ostatnie
sampany i ukryli je w odnodze cieku biegnącej w głąb lądu. Wsiedli
wszyscy do jednego z nich, a Aratsha poprowadził ich wąskimi
kanałami Khurdalain do położonej w okolicy nabrzeża przystani.
Ledwie wrócili, podbiegł do nich Ramsa.
– Udało się? – zapytał. – Rakiety zadziałały?
– Jak złoto. Dobra robota, mały – odparł Altan.
Ramsa wydał z siebie okrzyk zwycięzcy. Dowódca poklepał go po
ramieniu i chłopak rozpromienił się w szerokim uśmiechu. Rin
widziała na tej młodej twarzy jedno: Ramsa ubóstwiał Altana,
kochał go niczym starszego brata. Nietrudno dało się to zrozumieć.
Altan był tak poważny i kompetentny, a przy tym w tak naturalny
sposób genialny, że sama chciała zrobić wszystko, by go zadowolić.
Dowodził twardą ręką, był oszczędny w pochwałach, lecz kiedy
już kogoś docenił, wrażenie było cudowne. Rin pragnęła jego
uznania, łaknęła go, jak łaknie się czegoś namacalnego.
Następnym razem. Następnym razem nie będzie już kulą u nogi.
Nauczy się wykorzystywać swój gniew, naginać wedle woli, nawet
gdyby miała to przypłacić utratą samej siebie.
Tej nocy świętowali nad workiem cukru zagrabionym z jednej ze
zdobycznych łodzi. Kantyna była zamknięta i nie mieli nic, co
mogliby słodzić, więc słodkie kryształki wpychali sobie łyżkami
prosto do ust. Dawniej Rin wydawało się to obrzydliwe; teraz, kiedy
przekazywany z rąk do rąk worek trafiał na jej kolana, nabierała
przysmak całymi garściami.
Pod naciskiem Ramsy Altan pozwolił im rozpalić na otwartym
polu huczące ognisko.
– Nie martwimy się, że ktoś zobaczy? – spytała Rin.
– Jesteśmy spory kawałek za naszymi pozycjami. Nic się nie
stanie. Tylko nie wrzucajcie niczego do ognia – odpowiedział. – Nie
wolno eksperymentować z wybuchami tak blisko cywilnych osiedli.
– Trudno, Trengsin, jak sobie chcesz. – Rozżalony Ramsa wydął
policzki.
– Tym razem nie żartuję – westchnął Altan.
– Wszystko potrafisz zepsuć – mruknął chłopak, gdy Altan odszedł
od ognia.
– Nie posiedzisz z nami? – zawołał za nim Baji.
– Muszę złożyć raport możnowładcom. – Speeryta pokręcił głową.
– Za kilka godzin będę z powrotem. Ale wy świętujcie. Dzisiaj byłem
z was naprawdę zadowolony.
– Dzisiaj byłem z was naprawdę zadowolony... – powtórzył
kpiarsko Baji, kiedy Altan zniknął. – Niech ktoś wreszcie wyciągnie
mu kij z dupy.
Ramsa oparł się łokciami o ziemię i trącił Rin stopą.
– W akademii też był taki nieznośny?
– Nie wiem – odparła. – W Sinegardzie prawie go nie znałam.
– Założę się, że zawsze taki był. Staruch w ciele młodzieńca.
Myślicie, że zdarza mu się uśmiechnąć?
– Raz na rok – rzucił Baji. – Przypadkiem. We śnie.
– Dajcie spokój – odezwał się Unegen, choć sam też się zaśmiał. –
To dobry dowódca.
– Co racja, to racja – potaknął Suni. – Lepszy od Tyra.
Ton Suniego mocno Rin zaskoczył. Kiedy nie przebywał w nim
bóg, Suni był człowiekiem niebywale cichym, niemal wycofanym
i odzywał się jedynie po długim namyśle.
Przyjrzała się siedzącemu przy ogniu olbrzymowi. Szeroka twarz
tchnęła spokojem i łagodnością; wydawał się doskonale
zrównoważony. Zastanowiła się, kiedy następnym razem straci nad
sobą panowanie i padnie ofiarą rozwrzeszczanych w umyśle głosów.
Był tak przerażająco silny – ciała dorosłych mężczyzn gruchotał
niczym skorupki jajek. Zabijał gładko i bardzo skutecznie.
Mógł też zabić Altana, pomyślała. Trzy wieczory temu w kantynie
Suni mógł złamać dowódcy kark, jakby ukręcał łeb kurczakowi. Ze
strachu poczuła suchość w ustach. Zadumała się nad tym, jak to
możliwe, że mając pełną świadomość sytuacji, Altan zdecydował się
do Suniego podejść, że złożył swoje życie w ręce podkomendnego.
Baji wyciągnął butelkę pędzonego z sorgo trunku, cudem zdobytą
w jednym z licznych magazynów Khurdalain. Butelka zaczęła krążyć
wokół ogniska. Odnieśli dzisiaj poważne zwycięstwo; mogli sobie
pozwolić na jedną noc rozkojarzenia.
– Ej, Rin? – Ramsa ułożył się na brzuchu i wsparł głowę na
dłoniach.
– Tak?
– Czy to znaczy, że Speeryci jednak nie wyginęli? Narobicie
z Altanem gromadkę dzieciaków i odtworzycie swoją rasę?
Qara parsknęła głośnym śmiechem. Unegen opluł się winem.
– Mało prawdopodobne – odpowiedziała czerwona na twarzy Rin.
– A czemu? Nie podoba ci się Altan?
Bezczelny gówniarz, żachnęła się w duchu.
– Nie. Ja nie mogę – przyznała. – Znaczy nie mogę mieć dzieci.
– Dlaczego nie? – nacisnął Ramsa.
– W akademii kazałam uszkodzić sobie macicę. – Podciągnęła
kolana do piersi. – Bo... ten... przeszkadzała mi w treningach.
W oczach chłopaka pojawiło się zdumienie tak bezgraniczne, że
Rin buchnęła śmiechem. Qara zachichotała do swego kubka.
– No co? – rzucił Ramsa tonem święcie oburzonego.
– Kiedyś ci to wyjaśnię – obiecał Baji, który wypił dwa razy więcej
wina niż pozostali i język już mu się plątał. – Kiedy obwisną ci jaja.
– Już mi obwisły.
– No to kiedy głos ci zmężnieje.
Przez chwilę przekazywali sobie butelkę bez słowa. Teraz, mając
obłęd bitwy na bagnach za sobą, cike wydawali się dziwnie mali,
jakby ożywiała ich wyłącznie obecność bóstw, bez których stawali
pustymi, wyzutymi z witalności skorupami.
W tej chwili byli ludzcy, nadzwyczaj ludzcy – bezbronni i słabi.
– Czyli jesteście ostatni – milczenie przerwał Suni. – To smutne.
– No... – Rin trąciła patykiem płonące polano. Wciąż jeszcze nie
oswoiła się z nową tożsamością. Nie miała żadnych związanych ze
Speer wspomnień, nic jej z tą wyspą nie łączyło. Odkryte niedawno
pochodzenie nabierało dla niej znaczenia jedynie w towarzystwie
Altana. – Speer to w ogóle smutny temat.
– Wszystkiemu winna ta idiotka królowa – stwierdził Unegen. –
Gdyby Tearza się nie dźgnęła, jej lud wciąż by istniał.
– Ona się nie dźgnęła – wtrącił Ramsa. – Tearza spłonęła.
Implodowała. Raz, dwa i bum! – Szybkim ruchem rozcapierzył palce
w powietrzu.
– Tylko po co ona się zabiła? Dlaczego? – zapytała Rin. – Nigdy tej
opowieści nie rozumiałam.
– Według wersji, którą ja słyszałem, była zakochana
w Czerwonym Cesarzu – odezwał się Baji. – Odwiedził Speer i trach,
miłość od pierwszego wejrzenia. Jakiś czas potem cesarz się znudził
i zagroził, że albo wyspa stanie się jego lennem, albo dokona inwazji.
Wtedy królowa poczuła się tak zawiedziona, że z goryczy ukryła się
w świątyni i popełniła tam samobójstwo.
Rin zmarszczyła nos. Każda kolejna odsłona opowieści o Tearzy
przedstawiała bohaterkę jako jeszcze większą kretynkę.
– To nie jest miłosna opowiastka – po raz pierwszy odezwała się
Qara. Lekko zaskoczeni zwrócili ku niej spojrzenia. – Ten mit jest
tworem nikaryjskiej propagandy – ciągnęła bez emocji. – Historię
Tearzy oparto na legendzie cesarzowej Wang, ponieważ zmyślenie
opowiada się przyjemniej niż prawdę.
– A jaka jest prawda? – zaciekawiła się Rin.
– Ty nie wiesz? – Qara zmierzyła dziewczynę poważnym
spojrzeniem. – Akurat Speeryci powinni wiedzieć najlepiej.
– Jak widać, nie mam pojęcia. Jak ty byś ją przedstawiła?
– Nie byłaby to historia zakochanej kobiety, a opowieść o bogach
i ludziach. – Qara ściszyła głos tak bardzo, że pozostali cike musieli
się ku niej nachylić. – Powiadają, że Tearza mogła przyzwać Feniksa
i ocalić wyspę. Mówi się, że gdyby wezwała płomienie, Nikan żadną
miarą nie anektowałoby Speer. Można usłyszeć, że gdyby chciała,
mogła posiąść moc tak wielką, że Czerwony Cesarz i jego armie nie
śmieliby postawić na wyspie stopy przez tysiąc lat. – Urwała.
Niezmiennie wpatrywała się w Rin.
– No i co dalej? – nacisnęła dziewczyna.
– Królowa odmówiła – powiedziała Qara. – Uznała, że
niepodległość Speer nie jest warta ofiary, jakiej domagał się Feniks.
Feniks uznał, że Tearza złamała śluby wiążące wszystkich władców
wyspy, i po prostu ją za to ukarał.
Rin przez moment siedziała w milczeniu.
– Myślisz, że miała rację? – spytała wreszcie.
Qara wzruszyła ramionami.
– Moim zdaniem Tearza była mądrą kobietą. A jednocześnie
uważam, że była złą władczynią. Szaman powinien wiedzieć, kiedy
może się oprzeć boskiej mocy. Na tym właśnie polega mądrość. Ale
władca powinien być gotów na wszystko, byle ocalić swój kraj. To
z kolei nazywam odpowiedzialnością. Jeżeli w twoich rękach
spoczywa los całego państwa, skoro podjęłaś pewne zobowiązania
wobec swego ludu, tracisz prawo do kierowania własnym życiem.
Od momentu przyjęcia tytułu przestaje się decydować samodzielnie.
W tamtych czasach sprawowanie władzy na Speer oznaczało między
innymi oddawanie czci Feniksowi. Speeryci byli dumnym
plemieniem. Ludem dumnym i wolnym. Po samobójstwie Tearzy
stali się wściekłymi psami na cesarskiej smyczy. Królowa ma na
rękach krew całego narodu. Zasłużyła na taki koniec.

Kiedy Altan wrócił ze spotkania z możnowładcami, większość cike


pogrążona już była we śnie. Czuwała tylko Rin, wpatrzona
w rozkołysane płomienie ogniska.
– Hej – rzucił i usiadł obok dziewczyny. Pachniał dymem.
Podciągnęła kolana pod brodę i spojrzała w bok, prosto w oczy
dowódcy.
– I jak zareagowali?
Uśmiechnął się. Po raz pierwszy, odkąd przybyli do Khurdalain.
– Nie mogli uwierzyć. Jak się czujesz?
– Wstyd mi – wyznała otwarcie – i trochę mnie jeszcze trzyma.
Usiadł wygodniej, skrzyżował ręce na piersi. Uśmiech zniknął.
– Co się tam stało?
– Nie mogłam się skupić – powiedziała.
Przestraszyłam się. Zrobiłam wszystko, czego mi zabroniłeś,
dodała w myślach.
W spojrzeniu Altana pojawiła się konsternacja i bardziej niż
lekkie rozczarowanie.
– Przepraszam – rzuciła cichutko.
– Nie, to moja wina – odparł ostrożnym, neutralnym tonem. –
Pchnąłem cię do walki, mimo że nie jesteś gotowa. W Zamku Nocy
trenowałabyś przez kilka miesięcy, zanim wyprawiłabyś się w pole.
Zapewne chciał poprawić jej nastrój, lecz Rin poczuła jeszcze
silniejszą falę wstydu.
– Nie potrafiłam oczyścić umysłu.
– Więc go nie czyść – stwierdził Altan. – Tego typu medytacja jest
dobra dla mnichów. W dodatku w ten sposób możesz jedynie
wkroczyć do Panteonu, nie zdołasz przyprowadzić boga na ziemię.
Nie musisz otwierać umysłu na wszystkie sześćdziesiąt cztery
bóstwa. Potrzebujesz tylko swojego. Ogień ci wystarczy.
– Ale Jiang mówił, że to niebezpieczne.
Zauważyła wprawdzie przelotny skurcz irytacji, lecz ton Altana
pozostał obojętny.
– Dlatego że Jiang sam się bał. Dlatego cię powstrzymywał. Czy
kiedy przywołałaś Feniksa w Sinegardzie, słuchałaś się jego poleceń?
– Nie – przyznała – ale...
– Czy korzystając z nauk Jianga, kiedykolwiek udało ci się
sprowadzić boga? Czy on cię tego uczył? Idę o zakład, że wręcz
przeciwnie. Na pewno chciał, byś ich do siebie nie dopuszczała.
– Starał się mnie chronić – zaprotestowała, chociaż nie była
pewna dlaczego. Ostatecznie dokładnie tego najbardziej w Jiangu
nie cierpiała. Teraz jednak, po tym, co zaszło w Sinegardzie,
przestrogi mistrza brzmiały bardziej sensownie. – Uprzedzał, że
mogę... że konsekwencje...
– Wielkiej mocy zawsze towarzyszy wielkie niebezpieczeństwo.
Różnica pomiędzy wielkością a przeciętnością sprowadza się do
gotowości podjęcia ryzyka. – Altan się skrzywił. – Jiang był tchórzem,
bał się tego, co sam odkrył. Był głupcem, który nie rozumiał natury
własnego daru. Nie rozumiał też twojego.
– Był moim mistrzem. – Instynkt kazał Rin bronić nauczyciela.
– Teraz już nie jest. Teraz nie masz mistrza. Masz dowódcę. – Altan
złożył jej rękę na ramieniu. – Odpowiedni stan najłatwiej osiągniesz
za pomocą gniewu. Buduj na nim. Pod żadnym pozorem się go nie
wyzbywaj. To wściekłość obdarza człowieka siłą. Nie ostrożność.
Rin bardzo chciała wierzyć Speerycie. Podziwiała bezmiar jego
mocy. I zdawała sobie sprawę, że jeśli się tylko zdecyduje,
identyczną mocą mogłaby władać sama.
A jednak przestrogi Jianga wciąż rozlegały się w jej głowie niczym
uparte echo. „Spotykałem już dusze, które nie były w stanie odnaleźć
swych ciał. Spotykałem ludzi, którzy utknęli w pół drogi do
dziedziny duchów, ugrzęźli pomiędzy światami”.
Jak wysoka była cena potęgi? Czy musiała ją przypłacić utratą
rozumu, co w oczywisty sposób spotkało Suniego? Czy musiała się
stać neurotyczną paranoiczką jak Unegen?
Lecz przecież umysł Altana wytrzymał. A spośród wszystkich cike
to właśnie komandor wykorzystywał swoją moc najpełniej i z
największą śmiałością. Baji i Suni, żeby przywołać swe bóstwa,
musieli wspierać się halucynogennymi substancjami, ale ogień
dowódcy przybywał na jedno wyszeptane słowo. Wydawało się, że
potrzebny do tego gniew wrze w nim bezustannie. A pomimo tego
Altan nawet na moment nie tracił kontroli. Nie wiedziała
wprawdzie, co się dzieje pod maską beznamiętności, lecz sprawiał
wrażenie człowieka niesłychanie wręcz opanowanego i trzeźwo
myślącego.
„Kto jest więźniem Chuluu Korikh?”
„Niezwykli przestępcy, którzy popełnili niezwykłe zbrodnie”.
Zaczęła podejrzewać, że rozumie, co pytanie Jianga oznaczało
naprawdę. Nie chciała się przyznać do strachu. Nie chciała przyznać,
że boi się momentu, w którym traci niemal całą kontrolę nad sobą
i nie panuje nad wylewającymi się z niej płomieniami. Że boi się
pożarcia przez ogień, stanu, w którym bóg domagałby się od niej
coraz większych i większych poświęceń i ofiar.
– Ostatnim razem nie potrafiłam tego zatrzymać – powiedziała. –
Musiałam błagać. Po przywołaniu Feniksa nie jestem sobą.
– Pomyśl o tym jak o świecy – zasugerował. – Takiej, którą trudno
rozpalić. A jeszcze trudniej zdmuchnąć. Jeśli nie będziesz uważna,
możesz się poparzyć.
Niespecjalnie jej pomógł – próbowała przecież tę świecę zapalić
i nie stało się nic. A co będzie, jeśli nauczy się ogień przywoływać,
lecz nadal nie będzie umiała go gasić?
– Więc jak to się robi? Jak ty to zatrzymujesz?
Altan odchylił się od ogniska.
– Po prostu nie zatrzymuję.
K
iedy możnowładcy Wołu i Barana zrozumieli wreszcie, że
cike dokonali tego, czego połączone siły Pierwszej, Piątej
i Ósmej Dywizji nawet nie próbowały, błyskawicznie się do
Altana przekonali. A wieść o zwycięstwie rozgłosili w taki sposób, by
wszyscy uwierzyli, iż sukces jest wspólny.
W celu podniesienia morale mieszkańcy Khurdalain urządzili
defiladę zwycięstwa, w której trakcie przeprowadzono zbiórkę na
rzecz wojska. Cywile znosili do koszar prowiant i przyodziewek.
Paradujący ulicami miasta możnowładcy spotkali się z rzęsistymi
brawami, które przyjmowali z niezwykłym zadowoleniem.
Obywatele Khurdalain nabrali przeświadczenia, że do zwycięstwa
na bagnach doszło wskutek zmasowanego ataku połączonych sił.
Altan nawet nie próbował wyprowadzać ich z błędu.
– Zakłamane pierdziele – marudził Ramsa. – Kradną należne tobie
uznanie.
– Niech sobie kradną – stwierdził Altan. – Jeśli w zamian zaczną
wreszcie współpracować, mogą sobie gadać, co chcą.
Sukces był mu bardzo potrzebny. Wśród generałów, którzy
pamiętali jeszcze wojny makowe, Altan był najmłodszym dowódcą
od kilkudziesięciu lat. Bitwa na bagnach sprawiła, iż zyskał w oczach
milicji – oraz, co znacznie ważniejsze, w oczach samych
możnowładców – niezbędną wiarygodność. Przestali patrzeć na
niego z góry i zaczęli traktować z poważaniem. Szukali jego zdania
podczas narad wojennych i nie tylko wysłuchiwali składanych przez
cike raportów, lecz wykorzystywali je w praktyce.
Nie pogratulował mu jedynie Jun.
– Zostawiłeś na mokradłach tysiąc wrogich żołnierzy,
pozbawionych w dodatku zaopatrzenia i jedzenia – powiedział
powoli Jun.
– Zgadza się – potaknął Altan. – To chyba dobrze?
– Idioto! – Jun przeszedł po gabinecie w tę i z powrotem, po czym
trzasnął dłońmi o blat biurka, za którym siedział Speeryta. – Ty
idioto! Naprawdę nie rozumiesz, coś zrobił?!
– Zwyciężyłem – odparł Altan. – A to znacznie więcej, niż
dokonaliście od kilku tygodni. Ich okręt zaopatrzeniowy zawrócił na
wyspę, by uzupełnić ładunek. Opóźniliśmy plany Federacji o co
najmniej dwa tygodnie.
– Zagwarantowałeś odwet – warknął Jun. – Ci żołnierze są
wyziębieni, przemoknięci i wygłodzeni. Być może, kiedy płynęli
przez cieśninę, wcale nie byli do wojny przekonani. Ale teraz są
wściekli. Są wkurzeni, czują się upokorzeni, a ponad wszystko,
rozpaczliwie potrzebują zaopatrzenia. Podniosłeś stawkę.
– I tak była dość wysoka – zauważył Altan.
– Owszem, a przez ciebie na stole pojawiła się dodatkowo kwestia
urażonej dumy. Czy masz pojęcie, jak bardzo dowódcy Federacji
cenią sobie reputację? Coś ty myślał? Że podkulą ogon i czmychną
do domu? Chcesz wiedzieć, co zrobią teraz? Wrócą tu i uderzą ze
zdwojonym impetem.

Kiedy jednak Mugeńczycy wrócili, przynieśli ze sobą białą flagę


i prośbę o zawieszenie broni.
Qara, której ptaki jako pierwsze wypatrzyły zbliżającą się
delegację, posłała Rin z wiadomością do Altana. Podekscytowana
dziewczyna przemknęła pomiędzy adiutantami Juna i wparowała
prosto do gabinetu możnowładcy Barana.
– Zbliża się trzech posłów Federacji – obwieściła. – Prowadzą ze
sobą wóz.
– Zastrzelić – zasugerował Jun bez chwili wahania.
– Idą pod białą flagą – zauważyła Rin.
– Strategiczny gambit, nic więcej. Zastrzelić – powtórzył Jun, na co
młodsi oficerowie pokiwali głowami.
Możnowładca Wołu podniósł dłoń. Był szalenie wręcz
rozrośniętym mężczyzną, przewyższał Juna o dwie głowy i był od
niego przynajmniej trzy razy szerszy w pasie. Jego ulubioną bronią
był topór bojowy o podwójnym ostrzu, szerokim jak pierś Rin. W tej
chwili żelastwo leżało na stole, a właściciel czule i obsesyjnie gładził
je dłonią.
– Być może rzeczywiście przybywają w pokoju?
– Albo po to, by zatruć miejskie studnie lub któregoś z nas
zamordować – warknął Jun. – Naprawdę sądzisz, że mogliśmy już
wygrać? Tak po prostu?
– Mają ze sobą białą flagę – możnowładca Wołu odezwał się
powoli, jakby przemawiał do małego chłopca.
Możnowładca Barana milczał. Jego szeroko rozstawione oczy
strzelały nerwowo to na Juna, to na możnowładcę Wołu. Rin
zrozumiała słowa Altana; arystokrata rzeczywiście zachowywał się
jak bezwolnie czekające na polecenia dziecko.
– Dla nich biała flaga to tyle co nic – upierał się Jun. – To podstęp.
Pamiętacie, ile traktatów złamali podczas wojen makowych?
– Naprawdę chcesz zaryzykować? Możemy przegapić szansę na
pokój – powiedział możnowładca Wołu. – Wolałbym nie rzucać na
szalę życia mieszkańców tego miasta.
– Nie wy będziecie rozstrzygać o zawieszeniu broni – wtrącił
możnowładca Barana.
Obaj, Jun i możnowładca Wołu, zmierzyli go nieprzyjemnym
wzrokiem. Arystokrata pospieszył z komentarzem:
– Chciałem powiedzieć, że powinniśmy zostawić sprawę
chłopakowi – wydukał. – To on stał za zwycięstwem na bagnach.
Jemu chcą się poddać.
Oczy wszystkich obecnych skupiły się na Altanie.
Rin obserwowała wewnętrzne rozgrywki polityczne dowódców ze
szczerym zdumieniem. Możnowładca Barana okazał się bardziej
przebiegły, niż się spodziewała. Jego propozycja stanowiła szczwany
sposób na pozbycie się odpowiedzialności. Gdyby negocjacje
przebiegły niepomyślnie, winą obarczyliby Altana. A jeśli skutek
będzie pozytywny, arystokrata okaże się człowiekiem
wielkodusznym.
Speeryta wyraźnie się wahał. Był rozdarty pomiędzy podszeptami
zdrowego rozsądku a pragnieniem wyciśnięcia z niedawnego
zwycięstwa wszystkich soków. Rin widziała pełgającą na jego twarzy
nadzieję. Jeżeli Federacja naprawdę się podda, stanie się
samodzielnym architektem zwycięstwa. I najmłodszym w dziejach
dowódcą, który osiągnął militarny sukces tej skali.
– Zastrzelić – rzekł ponownie Jun. – Nie trzeba nam negocjacji.
Jesteśmy już gotowi. Jeśli zaatakują nabrzeże, możemy ich odpierać
aż do przybycia Siódemki.
Altan jednak pokręcił głową.
– Jeśli odrzucimy propozycję kapitulacji, wojna będzie się ciągnąć,
dopóki jedna strona nie zdziesiątkuje drugiej. Khurdalain tak długo
nie wytrzyma. Jeśli istnieje szansa, by zakończyć konflikt teraz,
musimy ją wykorzystać.

Posłowie Federacji, z którymi spotkali się na miejskim placu, nie


mieli przy sobie broni i nie nosili zbroi. Przybyli odziani w lekkie,
dopasowane niebieskie mundury, których zadaniem było upewnić
Nikaryjczyków, że nie mają w rękawach ukrytych ostrzy.
Naczelny poseł, na którego pagonach widniały paski wskazujące
na wyższą szarżę, wyszedł im naprzeciw.
– Czy mówicie w naszym języku? – Posługiwał się przestarzałym
dialektem nikaryjskiego, doprawionym niewprawnym
naśladownictwem sinegardzkiej wymowy.
Możnowładcy nie odpowiedzieli od razu.
– Ja mówię – wtrącił Altan.
– Świetnie. – Poseł przeszedł na mugeński. – Dzięki temu
unikniemy nieporozumień.
Dla Rin była to pierwsza, nie licząc chwil bitewnego chaosu,
okazja na bliższe przyjrzenie się Mugeńczykom. Z niejakim
zawodem stwierdziła, iż są bardzo podobni do Nikaryjczyków.
Skośne oczy i kształt ust nijak nie odpowiadały przesadzonym
opisom z książek. Włosy mieli kruczoczarne jak Nezha, a skórę jasną
jak wszyscy mieszkańcy północy. Prawdę powiedziawszy, o wiele
bardziej przypominali sinegardczyków niż Rin czy Altan. Gdyby nie
język, mowa szybsza i bardziej rwana od nikaryjskiego, wyspiarze
byliby praktycznie nie do odróżnienia od nich.
Była to niepokojąca obserwacja. Wolałaby walczyć przeciwko
wrogowi pozbawionemu twarzy, potwornemu bądź na wskroś
obcemu i innemu, takiemu na przykład jak jasnowłosi Hesperianie
zza morza.
– Z czym przychodzicie? – zapytał Jun.
– Nasz generał prosi o zawieszenie broni na najbliższe dwie doby.
W tym czasie chcielibyśmy omówić warunki kapitulacji – powiedział
szef delegacji i wskazał na wóz. – Wiadomo nam, że od początku
walk miasto nie jest w stanie importować przypraw. W geście dobrej
woli przywozimy sól i cukier. – Poseł złożył dłoń na wieku jednej ze
skrzyń. – Czy mogę?
Altan przytaknął. Mugeńczycy otworzyli pudła. Promienie
popołudniowego słońca zagrały na białych i karmelowych
kryształkach.
– Zjedzcie to – rzucił Jun.
– Słucham? – Poseł przechylił głowę na bok.
– Skosztujcie cukru – doprecyzował Jun. – Chcę mieć pewność, że
nie próbujecie nas wytruć.
– Byłaby to wyjątkowo mało praktyczna metoda prowadzenia
wojny – zauważył delegat.
– Niemniej nalegam.
Poseł wzruszył ramionami i spełnił prośbę. Moment przełknięcia
podkreślił wyraźnym ruchem grdyki.
– Nie ma trucizny.
Jun poślinił palec, wcisnął go do kufra z cukrem i posmakował.
Obrócił kilka razy językiem w ustach. Sprawiał wrażenie
niezadowolonego. Widocznie nie wyczuł żadnego obcego posmaku.
– To tylko cukier – dodał poseł.
– Znakomicie – odezwał się możnowładca Wołu. – Zanieście to do
kantyny.
– Nie! – zaprotestował natychmiast Altan. – Zostawcie tutaj.
Rozdamy na placu. Po szczypcie dla każdej rodziny.
Spojrzał arystokracie prosto w oczy i Rin zrozumiała, dlaczego
podjął taką decyzję. Gdyby przyprawy trafiły do kantyny, pomiędzy
dywizjami natychmiast doszłoby do sporów o podział. Przekazując
dar cywilom, Altan wiązał możnowładcom ręce.
Zresztą grupki zaciekawionych mieszkańców Khurdalain już teraz
gromadziły się wokół wozu. Brak soli i cukru dawał się im mocno we
znaki już od początku oblężenia. Rin podejrzewała, że gdyby
arystokraci zaanektowali ładunek na potrzeby wojska, w mieście
wybuchłyby zamieszki.
– Jak sobie życzysz, chłopcze. – Możnowładca Wołu wzruszył
ramionami.
Altan rozejrzał się czujnie po placu. Mieszkańcy, widząc wysokiej
rangi oficerów milicji, uznali, że mogą bezpiecznie otoczyć trzech
posłów. Rin dostrzegła w ich oczach żar nieskrywanej wrogości. Była
pewna, że gdyby nie obecność wojska, ludzie rozszarpaliby
Mugeńczyków na strzępy.
– Negocjacje możemy kontynuować w gabinecie – zaproponował
Altan. – Z dala od ścisku.
– Wedle życzenia – ukłonił się poseł.
– Stawiany przez Khurdalain opór wywarł na cesarzu Ryohaiu
duże wrażenie – powiedział delegat Federacji. Mówił spiętym,
oficjalnie uprzejmym tonem. – Wasi żołnierze bili się dzielnie.
Cesarz Ryohai zasyła mieszkańcom miasta pozdrowienia, dowiedli,
iż stanowią rasę silniejszą niż reszta zaludniających tę krainę
tchórzy.
Jun przełożył słowa posła na użytek arystokratów. Możnowładca
Wołu wywrócił oczyma.
– Przejdźmy już może do waszej kapitulacji – rzucił Altan.
Mugeńczyk uniósł brew.
– Niestety, cesarz Ryohai nie zamierza zarzucić dotyczących
kontynentu planów. Ekspansja na zasiedlone przez Nikaryjczyków
terytoria stanowi usankcjonowane boskim zrządzeniem prawo
przesławnej Federacji Mugen. Wasze lokalne rządy są słabe i kruche.
Wasza technologia odstaje od zachodniej o całe wieki. Wasza
izolacja sprawiła, że zostaliście daleko za resztą rozwijającego się
świata. Wasza ostateczna zagłada jest jedynie kwestią czasu. Ten ląd,
te ziemie należą do kraju, który potrafi poprowadzić je ku nowemu
stuleciu.
– Przyszliście obrzucać nas obelgami? – przemówił ostro Jun. –
Tylko głupcy kapitulują w ten sposób.
Poseł wydął wargi.
– Przychodzimy jedynie, by przedyskutować warunki kapitulacji –
odparł z naciskiem Mugeńczyk. – Cesarz Ryohai nie ma zamiaru
karać mieszkańców Khurdalain. Podziwia ich bojowego ducha.
Uznał, że wasza hardość jest godna Federacji. Pragnie też dodać, że
mieszkańcy miasta byliby doskonałymi poddanymi jego korony.
– Ach – zrozumiał Jun. – To takie negocjacje macie na myśli.
– Nie chcemy niszczyć Khurdalain – podjął poseł. – To bardzo
ważny port i ośrodek handlu międzynarodowego. Jeżeli miasto złoży
broń, cesarz Ryohai uzna je za terytorium Federacji i nie tkniemy
palcem żadnego mężczyzny, kobiety czy dziecka. Wszyscy cywile
zostaną ułaskawieni pod warunkiem złożenia ślubów wierności
cesarzowi Ryohaiowi.
– Moment – rzucił Altan. – Wy chcecie, żebyśmy to my się poddali?
Mugeńczyk lekko pochylił głowę.
– Przedstawiam bardzo wspaniałomyślne warunki. Wiemy, jak
bardzo Khurdalain cierpi pod okupacją. Wasz lud głoduje.
Zaopatrzenia wystarczy wam najwyżej na kilka miesięcy. Jeżeli
zaatakujemy, dojdzie do walk na ulicach i śmierć poniesie bardzo
wielu ludzi. Możecie tego uniknąć. Przepuśćcie flotę Federacji
w górę rzeki, a cesarz was nagrodzi. Zezwoli wam żyć.
– Niewiarygodne – mruknął pod nosem Jun. – Po prostu
niewiarygodne.
– Przekażcie swoim generałom – Altan zaplótł ręce na piersiach –
że jeżeli wycofacie flotę i piechotę z wybrzeża, to my pozwolimy żyć
wam.
Poseł obrzucił go spojrzeniem wyrażającym jedynie neutralną
ciekawość.
– Ty musisz być Speerytą z mokradeł.
– To ja – przyznał Altan. – I to ja przyjmę waszą kapitulację.
Kąciki ust Mugeńczyka powędrowały ku górze.
– Ach, oczywiście – stwierdził gładkim tonem. – Jedynie dziecko
mogło uznać, że wojnę da się zakończyć tak szybko i bezkrwawo.
– To dziecko przemawia w imieniu nas wszystkich – wtrącił
stalowym głosem Jun, po czym przeszedł na nikaryjski. – Zabierz
swoje warunki i przekaż cesarzowi Ryohaiowi, że Khurdalain nigdy
nie zegnie karku przed wyspiarzami.
– W tej sytuacji – odparł poseł – śmierć czeka wszystkich
mężczyzn, kobiety i dzieci waszego miasta.
– Odważnie powiedziane, jak na człowieka, którego flota dopiero
co poszła z dymem – prychnął Jun.
Delegat odpowiedział beznamiętnym, wyzutym do cna z emocji
nikaryjskim:
– Porażka na mokradłach kosztowała nas kilka tygodni. Ale do tej
wojny szykowaliśmy się od dwudziestu lat. Nasze szkoły wojskowe
są daleko lepsze od waszej żałosnej akademii sinegardzkiej. Kiedy
wy dusiliście się w swej izolacji, my studiowaliśmy zachodnie
metody prowadzenia walki. Cesarstwo Nikaryjczyków to już
przeszłość. Na waszej ziemi nie ostanie się kamień na kamieniu.
Możnowładca Wołu sięgnął po swój topór.
– Ewentualnie mogę skrócić cię o głowę. Tu i teraz.
Groźba nie poruszyła posła w najmniejszym nawet stopniu.
– Zabij mnie, jeśli taka twa wola. Na wyspie jesteśmy uczeni, że
życie jednostki nie ma znaczenia. Jestem tylko przedstawicielem
hord idących w miliony. Umrę i odrodzę się ponownie w służbie
cesarza Ryohaia. Dla was jednak, heretycy, którzy nie korzycie się
przed boskim tronem, śmierć oznaczać będzie koniec.
Altan wstał z miejsca. Z wściekłości krew odpłynęła mu z twarzy.
– Tkwicie w pułapce na wąskim pasemku lądu. Jest was zbyt
niewielu. Zrabowaliśmy wam zaopatrzenie. Spaliliśmy wasze
sampany. Zatopiliśmy wasz ładunek. Wasi ludzie posmakowali
gniewu Speeryty i spłonęli.
– Ach, ależ zabijanie Speerytów wcale nie jest trudne – odparł
poseł. – Już raz tego dowiedliśmy i dowiedziemy ponownie.
Drzwi gabinetu otworzyły się z impetem i do środka wbiegł
Ramsa. Chłopak toczył dzikim spojrzeniem.
– To saletra! – wrzasnął. – To nie sól, tylko saletra!
W pomieszczeniu zapadła głucha cisza.
Możnowładcy wpatrywali się w Ramsę, jakby nie zrozumieli, co
do nich powiedział. Skonsternowany Altan rozdziawił usta.
Wysłannik Federacji odrzucił głowę do tyłu i zaśmiał się tak, jak
może śmiać się jedynie człowiek pewien rychłej śmierci.
– Pamiętajcie – powiedział. – Pamiętajcie, że mogliście Khurdalain
ocalić.
Rin poderwała się i podbiegła do Altana.
Ledwie zdążyła dotknąć rękojeści miecza, powietrze rozdarł
grzmot wybuchu.

W jednej chwili stała tuż za Altanem, w drugiej leżała ogłuszona na


podłodze. Wściekłe dzwonienie w uszach zagłuszało wszystkie
pozostałe dźwięki.
Uniosła dłoń do twarzy, na palcach został ślad krwi.
Jakby w ramach rekompensaty za słuch, wzrok Rin uległ
dziwnemu wyostrzeniu. Wszystko rozgrywało się niczym na ekranie
teatru cieni, wydarzenia następowały po sobie naraz zbyt wolno
i zdecydowanie za szybko, by mogła objąć je rozumem. Ruch
obserwowała jak z wnętrza narkotycznego majaku, lecz to nie był
sen; po prostu zmysły dziewczyny odmawiały posłuszeństwa, nie
chciały przekazywać tego, co działo się dokoła.
Ściany zadrżały i nachyliły się pod takim kątem, że nabrała
pewności, iż lada moment budynek się zawali i pogrzebie ich
wszystkich.
Zobaczyła, jak Ramsa skacze na Altana i pociąga go za sobą na
podłogę.
Zobaczyła, jak Altan dźwiga się chwiejnie na nogi i sięga po
trójząb.
Zobaczyła, jak możnowładca Wołu bierze zamach toporem.
Zobaczyła, jak Altan krzyczy: „Nie! Nie!”, tuż zanim ostrze
arystokraty pozbawiło posła głowy.
Odrąbany czerep potoczył się pod drzwi i znieruchomiał, łypiąc
otwartymi szeroko, mętniejącymi oczyma. Rin była gotowa przysiąc,
że zobaczyła rozkwitający na wargach uśmiech.
Silna para dłoni chwyciła ją za ramiona i podciągnęła. Altan
obrócił Rin przodem do siebie i obrzucił uważnym, prędkim
spojrzeniem, szukając śladów obrażeń.
Poruszyła ustami, lecz nie usłyszała ani jednego dźwięku.
Rozpaczliwie pokręciła głową i wskazała palcem uszy.
– W porządku? – zapytał bezgłośnie Altan.
Sprawdziła swoje ciało. Jakimś cudem wszystkie cztery kończyny
funkcjonowały jak zawsze, nie czuła też bólu krwawiącej rany na
skroni. Przytaknęła.
Altan wypuścił Rin i klęknął przy Ramsie, który wciąż leżał
skulony w kłębek na podłodze, blady i roztrzęsiony.
Po drugiej stronie pokoju generał Jun i możnowładca Barana
podnosili się właśnie z kurzu. Żadnemu nic się nie stało; podmuch
eksplozji rzucił ich po prostu na ziemię. Kwatera arystokratów
znajdowała się w bezpiecznej odległości od centrum miasta.
Nawet Ramsa wyglądał całkiem dobrze. Zaszkliły mu się oczy
i kiedy Altan pomógł chłopakowi wstać, zachwiał się słabo, lecz
kiwał głową i mówił. Rin nie zobaczyła na nim ani jednej rany.
Odetchnęła z ulgą.
Przeżyli. Zamach się nie powiódł. Wszystko w porządku.
I wtedy przypomniała sobie o cywilach.

Dziwne, odkąd straciła słuch, pozostałe zmysły pracowały ze


zdwojoną wydajnością.
Khurdalain wyglądało jak akademia w pierwszych dniach zimy.
Rin zmrużyła oczy: w pierwszej chwili pomyślała, że wzrok również
zaczął jej szwankować, lecz zaraz potem dotarło do niej, że
w powietrzu wisi drobniutki pył. Przesłaniał wszystko niczym
dziwaczna kombinacja mgły i śniegu. Niewinna, puchowa kołdra
mieszająca się z krwią, skrywająca pełen rozmiar zniszczeń.
Plac został zrównany z ziemią, sklepy i domy mieszkalne runęły,
gruz stworzył dziwnie symetryczne wzory, rozchodzące się
gwiaździście od epicentrum eksplozji, jakby stali w miejscu, które
zdeptała stopa giganta.
Budynki położone nieco dalej nie zawaliły się, lecz ich wnętrza
zostały otwarte na świat; chyliły się pod nienaturalnymi kątami,
części brakowało całych ścian. Było coś perwersyjnego w widoku
wystawionych na oczy ciekawskich prywatnych pomieszczeń –
umywalni, sypialni.
Pod zrujnowanymi budynkami leżały zwłoki mężczyzn i kobiet.
Spoczywały zastygłe przy ścianach, niczym przyszpilone motyle.
Fala uderzeniowa odarła ich z ubrań; tkwili nadzy niczym
groteskowe szkolne pomoce naukowe, demonstrujące wygląd
ludzkiego ciała.
Swąd palonego drewna, krwi i zwęglonego mięsa był tak gęsty, że
Rin czuła na języku jego posmak. Jeszcze gorsza była obrzydliwa,
snująca się w powietrzu nuta skarmelizowanego cukru.
Nie wiedziała, jak długo stoi i patrzy. Ruszyła się dopiero, gdy
trącił ją jeden z dwóch biegnących z noszami żołnierzy.
Przypomniała sobie, że ma coś do zrobienia.
Znaleźć ocalałych. Pomóc ludziom.
Ruszyła w głąb ulicy, lecz okazało się, że razem ze słuchem
straciła również poczucie równowagi. Słaniała się z boku na bok
niczym pijaczka, parła naprzód, czepiając się rozrzuconych mebli
i ścian. Po lewej zobaczyła grupkę żołnierzy wynoszących
z rumowiska dwoje dzieci. Nie mogła uwierzyć, że maluchy
przeżyły, tak blisko wybuchu zdawało się to po prostu niemożliwe –
jednak chłopczyk naprawdę się ruszał. Krzywił się i szarpał, lecz
naprawdę się ruszał. Jego siostra miała mniej szczęścia; fundament
budynku zmasakrował jej nogę. Blada jak prześcieradło czepiała się
kurczowo żołnierza, zbyt zszokowana, by płakać.
– Pomocy! Pomocy!
Przez szum w uszach Rin przedarł się słaby głosik. Brzmiał jak
wołanie człowieka stojącego gdzieś bardzo daleko. Poza tym nadal
nie słyszała nic.
Rozejrzała się i dostrzegła mężczyznę, rozpaczliwie trzymającego
się jedną ręką szczątków ściany. Wisiał, wymachując nogami
w powietrzu.
Podłoga osunęła mu się spod stóp. Była to czteropiętrowa
gospoda; pozbawiony ścian budynek kojarzył się z domkami dla
porcelanowych lalek, jakie Rin oglądała na targu.
Cała konstrukcja była mocno nachylona; meble i pozostali goście
karczmy wypadli już wcześniej i stworzyli na dole makabryczny stos
trupów i potrzaskanych krzeseł.
Pod rozchybotanym budynkiem zebrał się tłumek gapiów.
– Na pomoc – jęknął mężczyzna. – Niech mi ktoś pomoże...
Rin poczuła się jak widz, jakby oglądała przedstawienie, jakby
poza nieznajomym nic na świecie nie było ważne. Nie wiedziała
jednak, co zrobić. Gospoda była zniszczona do tego stopnia, że lada
chwila mogła runąć na dobre. Mężczyzna z kolei znajdował się zbyt
wysoko, by mogła do niego dotrzeć z pobliskich dachów.
Mogła jedynie stać bezradnie z rozdziawionymi ustami,
przyglądać się daremnie próbującemu podciągnąć się człowiekowi.
Czuła się dojmująco, całkowicie bezużyteczna. Nawet gdyby
potrafiła wezwać Feniksa, ogień nie mógł ocalić pechowca przed
śmiercią. Ponieważ cike umieli jedynie niszczyć. Mimo całej
posiadanej mocy i wszystkich swoich bogów nie byli w stanie
chronić swych pobratymców. Nie potrafili cofać czasu. Nie mieli
władzy wskrzeszania umarłych.
Z bitwy na mokradłach wyszli zwycięsko, lecz wobec jej
konsekwencji pozostali bezsilni.
Doleciał ją okrzyk Altana, który – bardzo możliwe – wołał, by
rozciągnięto nad ulicą prześcieradło. Kilka chwil potem zobaczyła
żołnierzy biegnących przez plac z jakąś płachtą.
Zanim jednak dotarli na miejsce, gospoda niebezpiecznie się
zakołysała. Rin była przekonana, że budynek przewróci się na
dobre, miażdżąc mężczyznę pod sobą, lecz deski po prostu nachyliły
się bardziej i raptownie zatrzymały.
Nieznajomego dzieliły od ziemi już tylko trzy piętra. Zamachnął
się wolną ręką, próbując chwycić dach. Być może ośmieliła go
bliskość ulicy. Przez moment wydawało się, że wyjdzie z opresji, lecz
wtedy trafił palcami na okruchy szkła i cofnął gwałtownie dłoń,
przez co oderwał się od dachu.
Przez krótką chwilę jakby wisiał w powietrzu, a potem spadł.
Tłum odskoczył.
Rin odwróciła spojrzenie, wdzięczna, że nie słyszy odgłosu
rozbijającego się na bruku ciała.

Nad miastem zawisła pełna napięcia cisza.


Wszyscy żołnierze na wyznaczonych pozycjach obronnych
wyczekiwali natarcia piechoty Mugeńczyków. Rin już od kilku
godzin trwała na posterunku na zewnętrznym murze, obserwując
okolicę. Jeśli Federacja zamierzała przełamać defensywę, powinni
uderzyć właśnie teraz.
A jednak nie – zapadł zmierzch, a szturm nie nastąpił.
– Przecież się nie wystraszyli – szepnęła i skrzywiła się.
Słuch powrócił, lecz uszy wciąż wypełniało przenikliwe
dzwonienie.
Ramsa pokręcił głową.
– Zaplanowali rozgrywkę na dłużej. Chcą nas osłabić. Chcą, byśmy
byli zastraszeni, głodni i wycieńczeni.
Po pewnym czasie obrońcy nieco się odprężyli. Jeżeli Federacja
zamierzała uderzyć o północy, na mury miał ich wezwać system
alarmowy miasta; tymczasem mieli pilniejsze zadanie.
Na brutalną wręcz ironię zakrawało, że na tej ulicy zaledwie
przed paroma godzinami ludzie tańczyli, świętując rzekomą
kapitulację najeźdźców. Khurdalain spodziewało się końca wojny.
Khurdalain uznało, że wszystko wróci do normy. Lecz Khurdalain
było wytrwałe. Khurdalain przeżyło dwie pierwsze wojny makowe.
Khurdalain potrafiło sobie radzić ze zniszczeniem.
Cywile w milczeniu przeczesywali rumowiska w poszukiwaniu
bliskich. Po wielu godzinach złożyli odnalezione ciała na stosie
pogrzebowym, spalili je i zepchnęli popioły do morza. Robili to
wszystko ze smutkiem i wynikającą z doświadczenia wprawą.
Medycy wszystkich trzech dywizji otworzyli w centrum miasta
punkt pierwszej pomocy. Mieszkańcy tłoczyli się tam przez całą
resztę dnia, złamane kończyny zawisały na prowizorycznych
temblakach, opatrywano pogruchotane kostki i kikuty przedramion.
Ponieważ Rin przez rok uczyła się medycyny polowej pod okiem
Enro, Enki zlecił jej wstępne opatrywanie ran czekających w kolejce
ludzi.
Pierwszą pacjentką Rin została młoda kobieta, niewiele starsza od
niej samej. Wyciągnęła rękę owiniętą w coś, co wyglądało na starą
sukienkę.
Rin ostrożnie usunęła przesiąknięty krwią opatrunek. Kiedy
zobaczyła ranę, mimowolnie syknęła. Kość była odsłonięta od dłoni
aż po łokieć. O uratowaniu ręki nie było mowy.
Pacjentka czekała cierpliwie i przyglądała się Rin takim
wzrokiem, jakby już dawno temu pogodziła się z perspektywą
kalectwa.
Rin wyciągnęła z gara z wrzątkiem pasek lnianej tkaniny
i zawiązała go na przedramieniu dziewczyny, jeden koniec mocując
do patyka. Gdy dla pewności skręciła opaskę mocniej, pacjentka
jęknęła z bólu, lecz zacisnęła zęby i wbiła spojrzenie przed siebie.
– Prawdopodobnie utną ci rękę. Ta opaska zatamuje krwotok
i ułatwi amputację. – Rin poprawiła całość i cofnęła się. – Przykro
mi.
– Wiem, że trzeba było uciekać – odezwała się nieznajoma.
Mówiła w taki sposób, że Rin nie była pewna, do kogo skierowane są
te słowa. – Wiem, że powinniśmy byli uciec, gdy tylko ich statki
pojawiły się na plaży.
– Dlaczego więc zostaliście? – zapytała Rin.
Dziewczyna obrzuciła ją ostrym spojrzeniem. W jej pustych
oczach zamajaczył cień oskarżenia, pretensji.
– Myślisz, że mieliśmy dokąd?
Rin wbiła spojrzenie w bruk i podeszła do następnego pacjenta
w kolejce.
P
unkt pierwszej pomocy pozwolono Rin opuścić dopiero po
kilku godzinach. Do kwatery cike wróciła na ostatnich
nogach, kręciło się jej w głowie, wzrok miała przytępiony
z niewyspania. Już miała rzucić się na posłanie i zasnąć, kiedy ktoś
wywołał ją na zewnątrz i kazał stawić się do raportu w sztabie.
– Co? Enki cię wreszcie wypuścił?
Rozejrzała się. Zza rogu wyszli wracający z patrolu Unegen i Baji.
Dalej przez upiorne, opustoszałe ulice ruszyli we trójkę.
Możnowładcy zarządzili w Khurdalain stan wojenny; cywilów
obowiązywała ściśle przestrzegana godzina milicyjna, bez zgody
wojska nikomu nie wolno było przekraczać granic własnego
kwartału.
– Mam wrócić za sześć godzin – odparła. – A wy?
– Patrole bez przerwy, dopóki nie wydarzy się coś bardziej
interesującego – powiedział Unegen. – Znacie już może szacunkową
liczbę ofiar?
– Sześćset trupów – rzuciła. – Około tysiąca rannych. W tym pół
setki żołnierzy. Reszta to sami cywile.
– Kurde – mruknął Unegen.
– No właśnie. – Apatycznie skinęła głową.
– A możnowładcy nadal nie kiwną nawet palcem – prychnął Baji.
– Przez tę bombę posrali się w gacie ze strachu. Beznadziejne
skurwysyny. Czy oni naprawdę niczego nie rozumieją? Nie możemy
po prostu przyjąć tego zamachu na klatę. Musimy kontratakować.
– Kontratakować? – powtórzyła Rin. Pomysł wydał się jej z gruntu
bezsensowny, a ponadto obraźliwy i nieprzemyślany. Sama pragnęła
jedynie zwinąć się w ciasny kłębek, zatkać uszy dłońmi i udawać, że
nic się nie dzieje. Bardzo chciałaby zostawić tę wojnę komuś
innemu.
– A co niby mamy zrobić? – mówił Unegen. – Możnowładcy nie
zarządzą ataku, a jeśli ruszymy sami, to na otwartym polu wybiją
nas jak kaczki.
– Ale nie możemy po prostu siedzieć i czekać na Siódemkę. Zanim
tu dotrą, miną całe tygodnie i...
Kiedy podeszli do sztabu, z biura Altana wyszła Qara. Ostrożnie
zamknęła za sobą drzwi, a gdy ich zobaczyła, jej twarz zastygła
w maskę.
Baji i Unegen stanęli jak wryci. Zawisła między nimi ciężka cisza,
która zdawała się zawierać w sobie wiadomość zrozumiałą dla
wszystkich z wyjątkiem Rin.
– Czyli jest aż tak? – spytał Unegen.
– Gorzej – rzuciła Qara.
– O co chodzi? – wtrąciła Rin. – Altan u siebie?
Qara zmierzyła ją nieufnym spojrzeniem. Z jakiegoś powodu bił
od niej silny zapach dymu. Z nieruchomej twarzy nie dało się
odczytać żadnej emocji. Tylko na jednym policzku pojawił się błysk –
ślad po zaschniętej łzie lub po prostu gra latarnianych świateł.
– Altan jest niedysponowany – powiedziała Qara.

Odwet Federacji nie ograniczył się do podłożenia bomby. Dwa dni po


wybuchu na placu Mugeńczycy wysłali dwujęzycznych agentów na
negocjacje z głodującymi rybakami z położonego na południe od
Khurdalain miasta Zhabei. Posłowie oświadczyli, że flota Federacji
pozwoli wyjść łodziom w morze pod warunkiem, że rybacy wyłapią
i przekażą w ręce najeźdźców wszystkie bezpańskie psy i koty
z miasta.
Tak dziwaczne polecenie mogli wykonać jedynie umierający
z głodu cywile. Rybacy byli jednak zdesperowani i nikogo o nic nie
pytając, wydali wszystkie co do jednego zdziczałe zwierzęta.
Żołdacy Federacji uwiązali do ogonów stworzeń wiązki chrustu,
podpalili je, a następnie wypuścili na ulice Zhabei.
Pożary szalały przez trzy kolejne dni i wygasły dopiero, gdy spadł
deszcz. Kiedy dym wreszcie opadł, okazało się, iż z rybackiego
miasta pozostały jedynie zgliszcza.
Z dnia na dzień domy straciły tysiące ludzi. Nad przybywającymi
do Khurdalain uchodźcami nie panował już nikt. Mieszkańcy Zhabei
– mężczyźni, kobiety i dzieci – tłoczyli się w stopniowo malejącej,
niezajętej przez wyspiarzy części miasta. Niedostatki higieny, brak
czystej wody i epidemia cholery sprawiły, iż życie cywilów
przerodziło się w koszmar.
Nastroje ludu obróciły się przeciwko milicji. Dywizje Pierwsza,
Piąta i Ósma starały się utrzymywać obowiązujący w mieście stan
wyjątkowy, lecz żołnierze coraz częściej spotykali się z jawnym
oporem. Gdzieniegdzie wybuchały zamieszki.
Możnowładcy rozpaczliwie potrzebowali kozła ofiarnego, więc
o niefortunny rozwój wypadków obwinili publicznie Altana.
Wydatnie pomógł im fakt, że zamach bombowy zrujnował jego
świeżą jeszcze reputację genialnego dowódcy. Pierwsze zwycięstwo
zostało mu odebrane przemocą i przemienione w tragiczną porażkę,
stało się doskonałym przykładem konsekwencji nieprzemyślanego
działania.
Kiedy Altan ostatecznie wynurzył się z odmętów biura, wydawało
się, iż fiasko przetrawił. O jego nieobecności nie wspominał nikt;
cike zgodnie udawali, że zupełnie nic się nie stało. Komandor nie
okazywał najmniejszych oznak utraty pewności siebie – co więcej,
działał teraz niemal jak w gorączce.
– Czyli wróciliśmy do punktu wyjścia – stwierdził, krążąc w tę i z
powrotem po gabinecie. – Świetnie. Odpowiemy twardo
i zdecydowanie. Następnym razem będziemy jeszcze bardziej
ostrożni. Następnym razem zwyciężymy.
Zaplanował o wiele więcej operacji, niż mogli zrealizować. Jednak
cike byli tradycyjnie nie żołnierzami, a zabójcami. Bitwa na bagnach
stanowiła w ich wykonaniu bezprecedensową akcję zespołową;
szkolenie przygotowywało ich do eliminacji pojedynczych celów, nie
całych batalionów wojska. Niestety, zabójstwami wojny wygrać nie
mogli. Federacja nie była wężem, któremu wystarczyłoby odrąbać
łeb. Zabitego we własnym namiocie generała zastępował
awansowany natychmiast pułkownik. Cike nie mogli więc działać
zgodnie ze swoim nawykiem, likwidując jeden cel po drugim. Byłby
to wyjątkowo powolny i nieskuteczny sposób prowadzenia wojny.
Z tego względu Altan wykorzystywał swoich żołnierzy do zadań
partyzanckich. Kradli zaopatrzenie, dokonywali błyskawicznych,
punktowych ataków, wywoływali we wrogich obozowiskach tak
wiele chaosu, jak tylko potrafili.
– Chcę odciąć całe to skrzyżowanie – oświadczył Altan, kreśląc na
mapie zamaszysty okrąg. – Worki z piaskiem. Drut kolczasty.
W ciągu najbliższej doby musimy zredukować liczbę dróg dostępu
do minimum. Zamierzam odzyskać ten magazyn.
– Nie możemy tego zrobić – rzucił z niepokojem Baji.
– Dlaczego nie? – syknął Altan. Na szyi pulsowała mu żyła; pod
oczyma widniały ciemne półksiężyce. Rin stwierdziła, że musiał nie
spać już od wielu dni.
– Dlatego że w obrębie tego kółka stacjonuje tysiąc żołnierzy
przeciwnika. To niemożliwe.
– Może dla regularnego wojska. – Altan przyjrzał się mapie. – Ale
my mamy bogów. Nie pokonają nas na otwartym terenie.
– Pokonają, jeśli będzie ich tysiąc. – Baji wstał od stołu, głośno
szurając krzesłem. – Twoja pewność siebie jest doprawdy
wzruszająca, Trengsin, ale to byłaby misja samobójcza.
– Nie chcę...
– Jest nas ośmioro. Qara i Unegen nie pamiętają, kiedy ostatnio
spali. Suniego od Kamiennej Góry dzieli jeden nieudany odlot,
a Ramsa nadal nie doszedł do siebie po wybuchu na placu. Może
dalibyśmy radę z pomocą Chaghana, ale domyślam się, że
ważniejsza jest misja, którą wyznaczyłeś mu wcześniej...
– Sprzeciwiasz mi się? – Pędzelek w dłoni Altana pękł z suchym
trzaskiem.
– Wytykam ci urojenia. – Baji odsunął krzesło na bok i zarzucił
sobie grabie na plecy. – Jesteś dobrym dowódcą, Trengsin, i w razie
potrzeby chętnie zaryzykuję, ale mogę być posłuszny tylko takim
rozkazom, które są, kurwa, choć trochę sensowne. A ten pomysł
nawet obok sensu nie stał.
Wypadł z biura jak burza.
Nawet te operacje, które udawało im się wykonać, owiane były
fatalistyczną, rozpaczliwą aurą. Rin podejrzewała, że wszystkie
podkładane przez nich bomby, wszystkie podpalone obozy stanowią
dla Federacji jedynie błahe niedogodności. Qara i Unegen okazali się
znakomitymi wywiadowcami, lecz Piątka ze znoszonych przez nich
informacji nie korzystała. A zniszczenia dokonywane przez Suniego,
Bajiego i Ramsę były jedynie kroplą w morzu wobec rozmiarów
mugeńskiego obozu, wciąż rozrastającego się w miarę przybywania
zza morza kolejnych transportów wojska.
Cike wysilali się ponad miarę, zwłaszcza Rin. Każdą chwilę, której
nie spędzała w terenie, poświęcała na patrolowanie miasta. A w
wolnym czasie trenowała z Altanem.
Aczkolwiek te sesje przestały przynosić rezultaty. W walce
mieczem czyniła szybkie postępy, rozbrajała Altana niemal równie
często, jak on rozbrajał ją. W kwestii przywoływania Feniksa
natomiast od dnia bitwy na mokradłach nie posunęła się naprzód
nawet o krok.
– Nie rozumiem – westchnął Altan. – Już to przecież robiłaś.
W Sinegardzie ci się udało. Co cię powstrzymuje?
Rin wiedziała, na czym polega problem, lecz nie potrafiła tego
powiedzieć na głos.
Bała się.
Bała się, że moc ją pochłonie. Bała się, że rozerwie pustkę
i zniknie w szczelinie, jak zniknął Jiang, bała się rozpłynąć
w potędze, którą sama przyzwie. Wbrew wszystkiemu, co Altan
kładł jej do głowy, nie mogła tak po prostu zignorować dwóch lat
nauk Jianga. W dodatku podczas medytacji coraz wyraźniej
ukazywała się jej Kobieta, zupełnie jakby wyczuła rosnący strach
dziewczyny. Rin dostrzegała teraz szczegóły, jakich nie widziała
wcześniej; znaczące skórę Speerytki pęknięcia, sprawiające
wrażenie, jakby kiedyś rozleciała się na kawałki i została na powrót
złożona i scalona bliznami po oparzeniach.
– Nie poddawaj się mocy – mówiła Kobieta. – Jesteś bardzo
dzielna... Lecz aby oprzeć się mocy, musisz być jeszcze odważna. Ten
chłopak sobie nie poradził, a ty jesteś bliska kapitulacji... Ale ta siła
właśnie tego pragnie, dokładnie to zaplanowała.
– Bogowie nie mogą niczego pragnąć – zauważyła Rin. – To po
prostu energie. Energie, z których można korzystać. Dlaczego
mówisz, że posługiwanie się czymś, co istnieje w naturze, jest złe?
– Mówię o tym jednym konkretnym bóstwie – odparła Kobieta. –
W jego naturze leży zniszczenie. To bóg chciwy i wiecznie
nienasycony. Bądź ostrożna...
W szczelinach ciała Speerytki pojawiło się światło, jakby w jej
wnętrzu zapłonął ogień. Ból wykrzywił jej twarz i Kobieta zniknęła,
deformując przestrzeń w otchłani.

W miarę jak wojna odciskała coraz wyraźniejsze piętno na życiu


mieszkańców, atmosfera w Khurdalain nabrzmiewała
podejrzliwością. Dwa tygodnie po wybuchu ładunku saletry ludzie
Juna skazali sześciu nikaryjskich chłopów na śmierć za szpiegostwo
na rzecz Federacji. Prawdopodobnie w zamian za cenne informacje
obiecano im możliwość bezpiecznego opuszczenia oblężonego
miasta. Ewentualnie po prostu potrzebowali jedzenia. Jakkolwiek
wyglądała prawda, tysiące rybaków, mężczyzn, kobiet i dzieci
obserwowało z mieszanką zachwytu i odrazy Juna, który publicznie
ściął skazańców, po czym nabił ich głowy na tyczki i zatknął je na
zewnętrznym murze.
Od wszelkich działań milicji znacznie bardziej bezwzględna
i okrutna była sprawiedliwość, jaką cywile wymierzali sobie
wzajemnie.
Gdy miastem wstrząsnęła plotka, że Federacja zamierza zatruć
centralne ujęcie wody pitnej, na ulicach pojawiły się uzbrojone
w maczugi bandy, zatrzymujące i przeszukujące losowo wybranych
przechodniów. Każdy, przy kim znaleziono jakąkolwiek
sproszkowaną substancję, kończył ciężko pobity. Pewnego dnia
żołnierze musieli interweniować, by ocalić przed rozszarpaniem
grupkę kupców, dostarczających do szpitala lecznicze zioła.

Z upływem czasu Altan chodził coraz bardziej zgarbiony, twarz


przecięły mu świeże zmarszczki, policzki zapadły się głębiej. Cienie
spod oczu nie znikały już nawet na chwilę. Sypiał bardzo niewiele;
kładł się jako ostatni i jako pierwszy zrywał się z łóżka. Odpoczynku
zaznawał jedynie za sprawą krótkich, niespokojnych drzemek.
Długie godziny poświęcał na samotne patrolowanie murów.
Z gorączką w oczach wypatrywał na horyzoncie jakichkolwiek
ruchów Federacji. Wydawało się, że wręcz czeka na szturm, by móc
wreszcie zmierzyć się w pojedynkę z całą armią najeźdźców.
Pewnego dnia, gdy Rin weszła do jego gabinetu z nowym
raportem, zastała go śpiącego na biurku. Na twarzy Altana
ciemniała plama atramentu; policzek Speeryty spoczął na arkuszu
z planami wojennymi, nad którymi głowił się od dobrych kilku
godzin. Ramiona opadły miękko na blat. We śnie ostre, pełne
napięcia zmarszczki zniknęły z jego twarzy niemal bez śladu, przez
co wyglądał na przynajmniej pięć lat młodszego.
Rin bez przerwy zapominała, jak młodym człowiekiem jest jej
komandor.
Wyglądał tak bezbronnie.
Pachniał dymem.
Nie zdołała się powstrzymać. Wyciągnęła rękę i nieśmiało
szturchnęła go w ramię.
Wyprostował się natychmiast. Jedną dłonią odruchowo sięgnął do
boku po sztylet, drugą wyciągnął przed siebie. Na palcach
zatańczyły płomienie.
Rin błyskawicznie cofnęła się o krok.
Altan zaczerpnął kilka nerwowych haustów powietrza i dopiero
ją zauważył.
– To tylko ja – powiedziała.
Pierś dowódcy uniosła się i opadła. Wyrównał oddech. Odniosła
wrażenie, że w oczach Altana pojawił się cień strachu, lecz zaraz
potem przełknął ślinę i jego twarz na powrót stała się
nieodgadnioną maską.
Miał dziwnie skurczone źrenice.
– Nie wiem – odezwał się po dłuższej chwili. – Sam już nie wiem,
co robię.
Nikt tutaj nie wie – chciała powiedzieć, lecz uprzedził ją donośny
dźwięk sygnałowego gongu.
Ktoś stał pod bramą.

Kiedy weszli po schodach na zachodni mur, Qara była już na


miejscu.
– Są tutaj – rzuciła zwięźle, zanim Altan zdążył zapytać.
Rin wychyliła się i zobaczyła zbliżającą się powoli do bram armię.
Oddziały w sile przynajmniej dwóch tysięcy ludzi. W pierwszym
odruchu poczuła ukłucie niepokoju, lecz zaraz potem zrozumiała, że
żołnierze okryci są nikaryjskimi zbrojami. Na czele kolumny
powiewał sztandar z symbolem Czerwonego Cesarza, pod którym
widniały herby dwunastu możnowładców.
Posiłki.
Rin nie dopuściła do siebie nadziei. To nie mogło dziać się
naprawdę.
– To może być pułapka – zauważył Altan.
Rin jednak patrzyła poza furkocący sztandar, tam gdzie wśród
maszerujących żołnierzy wypatrzyła twarz – twarz chłopca,
pięknego chłopca o cerze najbledszej wśród bladych i cudownych,
migdałowych oczach. Szedł o własnych siłach, jakby nigdy w życiu
nie doznał koszmarnego urazu kręgosłupa. Jakby nigdy nie
przeszyła go generalska halabarda.
Nezha jakby wyczuł spojrzenie Rin. Zadarł głowę ku górze.
Ich oczy spotkały się w blasku księżyca. Serce dziewczyny zabiło
żywszym rytmem.
Możnowładca Smoka odpowiedział na wezwanie. Siódma Dywizja
przybyła do Khurdalain.
– Nie, to nie jest pułapka – szepnęła.
N
aprawdę wyzdrowiałeś?
– Już prawie – odpowiedział Nezha. – Kiedy tylko wstałem
z łóżka, wysłali mnie z pierwszym transportem.
Siódma Dywizja stawiła się w liczbie trzech tysięcy wypoczętych
żołnierzy, którzy przywiedli ze sobą wozy pełne najpotrzebniejszych
w mieście towarów – bandaży, lekarstw, worków ryżu i przypraw.
Taki cud nie wydarzył się w Khurdalain od wielu długich tygodni.
– Trzy miesiące – obliczyła z zachwytem. – A Kitaj twierdził, że nie
będziesz chodził już nigdy.
– Przesadził – odparł Nezha. – A ja miałem szczęście. Ostrze
przeszło dokładnie między żołądkiem a nerką. Nie przebiło niczego
ważnego. Bolało jak stado demonów, ale zagoiło się bez problemów.
Tyle że została mi paskudna blizna. Chcesz zobaczyć?
– Nie, nie. Lepiej zostań w koszuli – rzuciła pospiesznie. – Ale
mimo wszystko... Trzy miesiące? Niesamowite!
Nezha odwrócił się i spojrzał na spokojną dzielnicę miasta,
rozciągającą się pod wyznaczonym im do patrolowania wycinkiem
muru. Zawahał się, jakby rozważał, czy powinien coś powiedzieć,
czy nie. Ostatecznie zmienił temat.
– Ten człowiek, który krzyczał na kamienie. To u was normalne?
– Nie, to tylko Suni. – Rin przełamała pszenną bułkę i podała
połowę chłopakowi. Racje pieczywa zostały ostatnio zwiększone do
dwóch porcji tygodniowo, a było co smakować. – Nie zwracaj na
niego uwagi.
Ugryzł, przeżuł i skrzywił się. Nawet w czasie wojny zachowywał
się tak, jakby oczekiwał luksusów.
– Trochę trudno ignorować kogoś, kto wydziera się tuż przed
namiotem.
– Poproszę Suniego, żeby twój namiot omijał.
– Naprawdę?
Mimo jego zwykłych uszczypliwości Rin bardzo się z obecności
Nezhy cieszyła. W akademii darzyli się wprawdzie szczerą
i wzajemną nienawiścią, lecz tutaj, na drugim końcu cesarstwa,
bardzo daleko od Sinegardu, miło było mieć przy sobie kolegę
z roku. Człowieka, który przynajmniej w pewnym stopniu mógł
zrozumieć, przez co przechodzi Rin.
Co więcej, Nezha nie zachowywał się już, jakby nosił w tyłku
wyjątkowo sztywny kij. W niektórych ludziach wojna budzi
wszystko, co najgorsze, w jego jednak wypadku sprowokowała
specyficzną wewnętrzną przemianę – snobizm i pretensjonalność
zniknęły niemal bez śladu. Podtrzymywanie dawnych uraz byłoby
ze strony Rin małostkowością. Poza tym trudno było nie lubić kogoś,
komu zawdzięczało się życie.
I – chociaż za nic by się do tego nie przyznała – towarzystwo
Nezhy stanowiło przyjemną odmianę po Altanie, który ostatnio na
każdy, najdrobniejszy nawet przejaw nieposłuszeństwa reagował,
rzucając w podkomendnych ciężkimi przedmiotami. Zaczęła się
wręcz zastanawiać, dlaczego nie zaprzyjaźnili się wcześniej.
– Wiesz, że twój oddział cieszy się opinią bandy dziwolągów,
prawda? – podjął Nezha.
Z drugiej strony, zdarzały mu się wyskoki podobne do tego. Rin
zjeżyła się w jednej chwili. Owszem, byli dziwolągami. Ale byli jej
dziwolągami. W taki sposób o cike mogli mówić jedynie cike.
– To najlepsi żołnierze tej zasranej armii.
– A to nie jeden z was wysadził w powietrze ambasadę? – Nezha
uniósł brew.
– Zdarza się. Wypadek przy pracy.
– A ten wielki kudłacz nie próbował w kantynie udusić waszego
dowódcy?
– Zgoda, Suni zachowuje się czasem dość niecodziennie, ale poza
nim jesteśmy normalni jak...
– Normalni? – Chłopak parsknął śmiechem. – Poważnie?
Narkotyki bierzecie, kiedy tylko przyjdzie wam ochota, gadacie ze
zwierzętami i wrzeszczycie po nocy. Według ciebie to normalne?
– Skutki uboczne sprawności bojowej. – Zachowanie lekkiego tonu
kosztowało Rin sporo wysiłku.
– Skoro tak, to sprawność bojowa musi być skutkiem ubocznym
obłędu. – Nezha nie sprawiał wrażenia przekonanego.
Nie chciała o tym myśleć. Perspektywa była przerażająca,
a wiedziała przecież, że nie jest to jedynie czcza plotka. Im bardziej
się jednak bała, tym mniejsze było prawdopodobieństwo, że zdoła
przywołać Feniksa, i tym bardziej wściekał się na nią Altan.
– Dlaczego nie masz czerwonych oczu? – zapytał niespodziewanie
Nezha.
– Co?
Podniósł rękę i dotknął skroni Rin, tuż przy lewym oku.
– Altan ma czerwone tęczówki. Myślałem, że wszyscy Speeryci
mają czerwone oczy.
– Nie wiem. – Nagle poczuła się skonsternowana. Nigdy się nad
tym nie zastanawiała. Altan także nie poruszał tematu. – Od
urodzenia mam orzechowe.
– Może wcale nie jesteś Speerytką?
– Możliwe.
– Ale raz były czerwone. – Zrobił zafrapowaną minę. –
W Sinegardzie. Kiedy zabiłaś generała.
– Przecież byłeś wtedy nieprzytomny – przypomniała. – Leżałeś
z brzuchem przebitym kawałem żelastwa.
– Wiem, co widziałem. – Brew chłopaka ponownie powędrowała
ku górze.
Za nimi rozległy się kroki. Rin drgnęła, choć nie miała przecież nic
do ukrycia. Patrolowała wedle rozkazu; gawędzić na służbie nikt nie
zabraniał.
– Tu jesteś – zawołał Enki.
– Pójdę już. – Nezha się wyprostował.
Obrzuciła go zmieszanym spojrzeniem.
– Nie idź, nie musisz...
– Chyba jednak powinien – wtrącił Enki.
Nezha pozdrowił go sztywnym skinieniem i zniknął za załomem
muru.
Enki odczekał, by echo kroków zbiegającego po schodach
chłopaka ucichło na dobre. Dopiero wtedy spojrzał Rin w oczy, jego
usta zmieniły się w wąską linię.
– Nie mówiłaś, że bachor możnowładcy Smoka jest szamanem.
– O czym ty mówisz? – Dziewczyna ściągnęła czoło.
– O insygniach. – Enki wskazał na plecy, tam gdzie na mundurze
Nezhy widniał rodowy herb. – Nosi emblemat Smoka.
– To po prostu symbol jego rodziny.
– A czy przypadkiem nie został ranny w Sinegardzie?
– Został. – Rin zastanowiła się, skąd Enki o tym wie. Z drugiej
strony, Nezha był przecież dziedzicem możnowładcy Smoka; o jego
życiu plotkowała cała milicja.
– Jak poważnie?
– Nie mam pojęcia – odparła Rin. – Kiedy to się stało, sama byłam
półprzytomna. Wiem tyle, że ten generał dźgnął go szpikulcem
halabardy. Dwa razy. Chyba w brzuch. Ale jakie to ma znaczenie? –
Sama dziwiła się błyskawicznej rekonwalescencji Nezhy, lecz
zupełnie nie rozumiała, dlaczego Enki ją na tę okoliczność
przesłuchuje. – Ostrze nie naruszyło żadnych ważnych organów –
dodała, choć ledwie te słowa padły, sama usłyszała, jak
niewiarygodnie zabrzmiały.
– Dwie rany kłute okolic żołądka – powtórzył Enki. – Zadane przez
doświadczonego oficera Federacji, czyli żołnierza, który raczej nie
chybia. A chłopak wstaje i chodzi już po kilku miesiącach?
– Wiesz, biorąc pod uwagę, że jeden z naszych mieszka w beczce,
przypadek Nezhy nie wydaje się niemożliwy.
– Twój przyjaciel coś ukrywa. – Enki nie dał się przekonać.
– Więc sam z nim porozmawiaj – rzuciła poirytowana Rin. – Coś
jeszcze?
Enki zmarszczył czoło, zamyślił się, lecz w końcu skinął głową.
– Tak. Altan chce cię widzieć. U siebie. W tej chwili.

W gabinecie Altana panował niemiłosierny rozgardiasz.


Podłoga usłana była książkami i pędzelkami. Na biurku bezładnie
walały się mapy, ściany niknęły pod planami wszystkich dzielnic
miasta. Na każdym widniały koślawe, odręcznie kreślone ręką
Altana symbole, diagramy strategii i manewrów, niezrozumiałe dla
nikogo z wyjątkiem autora. Kluczowe punkty otoczył kółkami,
malowanymi z takim naciskiem, że wydawało się, jakby wyrysował
je nożem.
Kiedy weszła do środka, Altan siedział za biurkiem. Był sam. Sińce
pod oczyma miał tak fioletowe, że wyglądały jak pamiątki po
karczemnej bójce.
– Wzywałeś? – odezwała się.
Odłożył pędzelek.
– Zbyt wiele czasu spędzasz z dzieciakiem możnowładcy Smoka.
– Co to ma znaczyć? – obruszyła się Rin.
– Ma znaczyć, że ja się na to nie zgadzam – odparł Altan. – Nezha
to człowiek Juna. Nie jesteś tak głupia, żeby mu ufać.
Otworzyła usta, lecz zaraz je zamknęła. Wciąż nie była pewna, czy
dowódca mówi poważnie.
– Nezha nie służy w Piątce – przypomniała po chwili. – Jun nie
może mu rozkazywać.
– Jun był jego mistrzem – powiedział Altan. – Widziałem opaskę.
Studiował walkę. Jest wobec Juna lojalny. Powie mu o wszystkim...
– Nezha jest moim przyjacielem. – Patrzyła z rosnącym
niedowierzaniem.
– Ty nie masz przyjaciół. Nie, odkąd wstąpiłaś do cike. Nezha nas
szpieguje.
– Szpieguje? – powtórzyła Rin. – Altan, walczymy w tej samej
armii.
Altan wstał i trzasnął dłońmi o blat. Aż odskoczyła.
– Nie walczymy w tej samej armii! Jesteśmy cike. Jesteśmy
Cudaczną Dziatwą. Formacją, która nie powinna istnieć. A Jun chce
naszej klęski. Chce mojej klęski. Jak oni wszyscy.
– Inne dywizje nie są nam wrogie, uwierz – podjęła.
Altan zaczął krążyć po biurze, trzęsły mu się ręce, co rusz zerkał
na mapy, jakby próbował siłą spojrzenia kierować nieistniejącymi
armiami. Wyglądał jak człowiek niespełna rozumu.
– Wszyscy są naszymi wrogami – rzucił. Odniosła wrażenie, że
w tej chwili mówi już głównie do siebie. – Każdy chce naszej śmierci,
wszyscy chcą się nas pozbyć... Ale ja tak nie skończę...
– Altan... – Rin przełknęła ślinę.
Gwałtownie zwrócił się ku niej.
– Umiesz już przywoływać ogień?
Poczuła ukłucie wyrzutów sumienia. Pomimo że naprawdę się
starała, wciąż nie potrafiła dotrzeć do boga, nie była w stanie
sprowadzić go tak, jak to uczyniła w Sinegardzie. Zanim jednak
zdążyła odpowiedzieć, Altan prychnął ze wzgardą.
– Daruj sobie. Oczywiście, że nie umiesz. Nadal myślisz, że to jakaś
zabawa. Wydaje ci się, że ciągle jesteś w szkole.
– Nieprawda.
Podszedł, chwycił Rin za barki i potrząsnął tak mocno, że aż
jęknęła. Przyciągnął ją do siebie, bardzo blisko. Jego tęczówki lśniły
wściekłym szkarłatem.
– Czy to takie trudne? – wycedził i wzmocnił chwyt. Palce boleśnie
wbiły się w obojczyk Rin. – Powiedz mi, czy to naprawdę takie
trudne? Przecież dla ciebie to żadna nowość! Robiłaś to! Dlaczego
teraz nagle nie możesz?
– Altan, to boli.
Chwycił ją jeszcze mocniej.
– Mogłabyś, kurwa, przynajmniej się przyłożyć...
– Przykładam się! – wybuchnęła. – To nie takie łatwe, rozumiesz?
Nie mogę tak po prostu... Nie jestem tobą!
– Kim ty jesteś? Małym dzieckiem? – spytał, jakby naprawdę był
ciekaw. Nie krzyczał. Mówił zduszonym, monotonnym tonem,
opanowanym i śmiertelnie wręcz cichym. Zrozumiała, że jest
naprawdę rozjuszony. – Czy może jesteś kretynką udającą żołnierza?
Twierdziłaś, że trzeba ci czasu. Dałem ci czas. Całe miesiące. Na
Speer zostałabyś już wydziedziczona. Rodzice ze wstydu cisnęliby
cię do morza.
– Przepraszam – wyszeptała i natychmiast tego pożałowała.
Altan nie chciał przeprosin. Chciał ją upokorzyć. Chciał, żeby
spłonęła ze wstydu, żeby poczuła się zawiedziona sobą do granic.
I tak właśnie się stało. Jak to możliwe, że czuła się przy nim taka
mała? I jeszcze bardziej beznadziejna, niż kiedy Jun upokorzył ją na
oczach wszystkich kolegów z roku. Tak, teraz było znacznie gorzej.
Tysiąckrotnie gorzej, ponieważ w odróżnieniu od Juna Altan był dla
Rin ważny. Altan był Speerytą. Był jej dowódcą. Jego aprobaty
potrzebowała, jak potrzebuje się powietrza.
Odepchnął ją brutalnie od siebie. Rin z trudem powstrzymała
dłoń i nie rozmasowała obojczyka. Wiedziała, że już wkrótce
pojawią się na nim dwa sińce, ślady po kciukach Altana. Dwa odciski
w kształcie łez. Przełknęła głośno ślinę, odwróciła spojrzenie. Nie
odezwała się słowem.
– I ty się nazywasz żołnierzem? Mienisz się absolwentką
Sinegardzkiej Akademii Wojskowej? – W tej chwili prawie już
szeptał, dla Rin było to znacznie gorsze niż krzyk. Wolałaby, gdyby
wrzeszczał. Wszystko byłoby bardziej znośne niż to zimne,
metodyczne patroszenie. – Nie, ty nie jesteś żołnierzem. Jesteś
balastem. Dopóki nie nauczysz się przyzywać ognia, będziesz dla
mnie zupełnie bezużyteczna. Pojawiłaś się tutaj, ponieważ jesteś
podobno Speerytką. Jak dotąd nie zobaczyłem na to żadnego
dowodu. Popraw się. Dowiedź, że jesteś coś warta. Zacznij, kurwa,
robić, co do ciebie należy, albo się wynoś.
Łzy uwolniła dopiero po wyjściu z biura Altana. Kiedy weszła do
kantyny, wciąż miała zaczerwienione oczy.
– Co ty? Płakałaś? – rzucił Nezha, gdy tylko zajął miejsce
naprzeciwko.
– Idź stąd – mruknęła niewyraźnie.
Nie poszedł.
– Co się stało? Mów...
Rin przygryzła wargę. Nie powinna z nim rozmawiać. Skarżąc się
chłopakowi na dowódcę, dopuściłaby się zdrady podwójnej.
– Chodzi o Altana? Powiedział ci coś?
Wymownie spojrzała w bok.
– Zaraz. A to co? – Nezha wyciągnął rękę do obojczyka Rin.
Odtrąciła dłoń chłopaka i szarpnięciem poprawiła kołnierz.
– Chcesz to tak po prostu zostawić? Pogodzisz się z tym? – W głosie
Nezhy dało się słyszeć niedowierzanie. – Pamiętam dziewczynę,
która strzeliła mnie w pysk za jedno niepochlebne słowo na temat
jej nauczyciela.
– Z Altanem to co innego – odparła Rin.
– Chyba nie bardzo, skoro pozwalasz mu na takie rozmowy –
zauważył Nezha. Ponownie spojrzał na ramię dziewczyny. – Czyli to
był Altan. W cyc Tygrysa. Ludzie z Piątki gadają, że oszalał, ale nie
podejrzewałem, że jest zdolny do czegoś takiego.
– Nie masz prawa o tym mówić – syknęła. Dlaczego Nezha uważał,
że nagle zostanie jej powiernikiem? – W Sinegardzie wyśmiewałeś
mnie przez cale lata. Dopóki Mugeńczycy nie zapukali do naszych
bram, nie odezwałeś się do mnie jednym dobrym słowem.
Trzeba sprawiedliwie oddać, że przez twarz Nezhy przemknął
cień poczucia winy.
– Rin, ja...
Ucięła mu w pół zdania.
– Byłam sierotą wojenną, przybłędą z południa. A ty byłeś
bogatym dzieciakiem z Sinegardu. I dręczyłeś mnie. Przez ciebie
uczelnia stała się dla mnie piekłem na ziemi. – Przyjemnie było
wreszcie to z siebie wyrzucić. Przyjemnie było widzieć wstrząśniętą
minę Nezhy. Odkąd przybył do Khurdalain, oboje starannie ten
temat omijali, zachowywali się, jakby na studiach przyjaźnili się
w najlepsze, ponieważ ich wcześniejsze animozje w porównaniu
z obecną, prawdziwą wojną wydawały się kłótnią dwójki dzieci.
Skoro jednak uznał, że ma prawo szkalować jej komandora,
postanowiła mu przypomnieć, z kim ma do czynienia.
Nezha uderzył dłonią o stół, czym nieświadomie powtórzył gest
Altana, lecz tym razem Rin nawet nie drgnęła.
– Nie tylko ty byłaś ofiarą! – odparł. – Już pierwszego dnia
znajomości uderzyłaś mnie w twarz. A potem kopnęłaś w jaja.
A jeszcze później rzuciłaś się na mnie na zajęciach. Na oczach Juna.
Przy wszystkich z roku! Jak myślisz, jak ja się wtedy czułem?
Dobrze, przepraszam cię, tak? Naprawdę mi przykro. – Poczucie
winy w jego głosie brzmiało najzupełniej szczerze. – Ale też ocaliłem
ci życie. Czy to nie wyrównuje rachunku? Przynajmniej do pewnego
stopnia?
Czy wyrównuje? Nie mogła się nie roześmiać.
– Przez ciebie prawie wyleciałam z uczelni!
– A ty prawie mnie zabiłaś – przypomniał.
Zamknęła się.
– Bałem się ciebie – podjął Nezha. – To dlatego reagowałem
agresją. Głupi byłem. Byłem rozwydrzonym gówniarzem. Wiem, że
zachowywałem się jak kretyn. Wydawało mi się, że jestem od ciebie
lepszy, a to przecież nieprawda. Przepraszam.
Zaskoczenie nie pozwoliło Rin zdobyć się na celną ripostę, więc po
prostu odwróciła spojrzenie.
– Nie powinnam z tobą rozmawiać – powiedziała ściśniętym
głosem do ściany.
– Dobra – syknął Nezha. – Przepraszam, że próbowałem. Skoro
tak, zostawię cię w spokoju.
Poderwał ze stołu talerz, wstał i odszedł wzburzonym krokiem.
Nie zatrzymała go.
Bez Nezhy służba na nocnej warcie była koszmarnie nudna. Rin
doskwierała samotność. Straż pełnili wszyscy cike po kolei, lecz w tej
chwili dziewczyna była święcie przekonana, że Altan przysłał ją tu
z premedytacją, za karę. Jaki sens miało gapienie się na wybrzeże,
skoro i tak nigdy nic się nie działo? Gdyby zza morza nadciągała
jeszcze jedna flota, ptaki Qary doniosłyby o tym z kilkudniowym
wyprzedzeniem.
Sfrustrowana Rin splotła dłonie i szukając ciepła, wtuliła się
w mur. Głupia, pomyślała, przyglądając się swoim palcom. Gdyby
umiała przywołać choć mały płomyk, nie musiałaby tak marznąć.
Okropne było dosłownie wszystko. Krzywiła się na samo
wspomnienie Altana i Nezhy. W pewnym sensie rozumiała, że
spieprzyła; że prawdopodobnie zrobiła coś, czego nie powinna, ale
nie umiała wymyślić racjonalnego rozwiązania dylematu. Co więcej,
nie miała nawet pewności, na czym problem polega. Wiedziała
jedynie, że obaj są na nią wściekli.
Nagle doleciał ją nikły pomruk; w pierwszej chwili tak cichy, że
uznała, iż się przesłyszała. Szybko jednak przybrał na intensywności
i przerodził się w odgłos przypominający brzęczenie zbliżającego się
roju pszczół. Wreszcie stał się wyraźny i zrozumiała, że słyszy
ludzkie krzyki. Zmrużyła oczy: zamieszanie nie dobiegało od strony
plaży, lecz zza jej pleców, z jednej z dzielnic mieszkalnych. Czym
prędzej przebiegła na wewnętrzną stronę muru, by się rozejrzeć.
Okoliczne alejki wypełniała istna powódź ciał, tłum zjednoczony
wspólnym, masowym pędem. Zerknęła w bok i zobaczyła
wychodzących z koszar Qarę i Unegena. By nie tracić czasu, zsunęła
się z muru po ścianie i przedarła do towarzyszy, brnąc przez
wylewającą się w przeciwnym kierunku ludzką rzekę.
– Co się dzieje? – Złapała Unegena za ramię. – Przed czym
uciekają?
– Cholera wie – odparł. – Znajdź resztę.
Jakaś staruszka próbowała przejść obok Rin, lecz potknęła się
o kamień i przewróciła. Dziewczyna wyciągnęła rękę, lecz kobiecina
poderwała się sama i potruchtała dalej z oszałamiającą jak na jej
wiek żwawością. Mężczyźni, kobiety i dzieci oblewali Rin niczym
woda górskiego strumienia. Część biegła boso, inni na wpół tylko
odziani. Na twarzach każdego z uciekających malowała się groza
i zaciekłe pragnienie dotarcia do bramy.
– Co się tu dzieje? – Przez ciżbę przebijał się ku nim Baji, szedł
z zapuchniętymi oczyma i nagim torsem. – Na Wielkiego Żółwia!
Ewakuacja czy co?
Rin poczuła uderzenie w kolano. Spojrzała w dół i zobaczyła
chłopca – był naprawdę mały, mniej więcej o połowę młodszy od
Kesegiego. Nie miał spodni.
Na oślep uczepił się łydki dziewczyny i rozryczał pod samo niebo.
Zapewne zgubił w tłumie rodziców. Rin wzięła malca na ręce, tak
samo jak dawniej tuliła do siebie zapłakanego Kesegiego. Rozejrzała
się za kimkolwiek, kto wyglądał na rodzica rozpaczliwie
poszukującego synka. W tym samym momencie w powietrzu
przemknęły trzy podłużne płomienie, trzy smugi ognia w kształcie
niewielkich, szybujących pod chmury smoków. To musiał być sygnał
Altana.
Ponad ogólny rozgardiasz wzbił się ochrypły okrzyk dowódcy:
– Cike do mnie!
Wcisnęła dzieciaczka w ramiona najbliższego cywila i przebiła się
przez ludzką masę do Altana. Towarzyszył mu Jun w eskorcie około
dziesiątki żołnierzy. Był wśród nich Nezha. Nie spojrzał Rin w oczy.
Altan sprawiał wrażenie jeszcze bardziej rozjuszonego niż zwykle.
Rin nie pamiętała, by kiedykolwiek widziała go w takim stanie.
– Ostrzegałem, żebyście nie ewakuowali miasta bez uzgodnienia.
– To nie ja – odparł Jun. – Oni przed czymś uciekają.
– Przed czym?
– Skąd mam wiedzieć? – prychnął Jun.
Zniecierpliwiony Altan wydał z siebie przeciągłe westchnienie,
wyciągnął rękę ku hordzie cywilów i wyłowił na chybił trafił młodą
kobietę, nieco tylko starszą od Rin, ubraną jedynie w koszulę nocną.
W pierwszej chwili wrzasnęła na znak protestu, lecz na widok
mundurów milicji natychmiast zacisnęła zęby.
– Co się stało? – spytał ostro Altan. – Przed czym uciekacie?
– Chimei – wydyszała z trudem dziewczyna. Była wyraźnie
przerażona. – W centrum, w okolicy placu grasuje chimei...
Chimei? Nazwa brzmiała mgliście znajomo. Rin spróbowała sobie
przypomnieć, gdzie się z nią zetknęła – zdaje się w bibliotece,
w jednej z tych absurdalnie zagmatwanych ksiąg, do których
czytania zmuszał ją Jiang w ramach studiowania wszystkich
znanych ludzkości nauk tajemnych. Była to – chyba – mitologiczna
bestia, stworzenie o pewnych niecodziennych zdolnościach.
– Czyżby? – Jun nie krył powątpiewania. – Skąd wiadomo, że to
chimei?
Dziewczyna spojrzała mu prosto w oczy.
– Stąd, że zdziera z trupów twarze – powiedziała łamiącym się
głosem. – Widziałam ciała... Widziałam... – urwała.
– Jak wygląda? – zapytał Altan.
– Nie przyjrzałam się dokładnie, ale... – Kobieta zadrżała. – Jest
duże i ma cztery łapy. Wielkości konia, z małpimi ramionami.
Potwór.
– Potwór – powtórzył Altan. – Coś jeszcze?
– Miało czarną sierść i takie oczy... – Z trudem przełknęła ślinę.
– Jakie te oczy? – nacisnął Jun.
– Takie jak jego. – Wymierzyła palcem w Altana. – Czerwone jak
krew. Jaskrawe jak ogień.
Altan wypuścił młodą kobietę. W jednej chwili rozpłynęła się
w gąszczu uciekinierów. Oficerowie wymienili spojrzenia.
– Trzeba tam kogoś wysłać – podjął Altan. – Ktoś musi tego
potwora zabić.
– Tak – poparł go natychmiast Jun. – Moi ludzie są zajęci
opanowywaniem tłumu, ale jakiś oddział zbiorę.
– Nie potrzebujemy całego oddziału. Myślę, że wystarczy ktoś
z moich. Wszystkich nie możemy poświęcić. Federacja mogłaby
skorzystać z okazji i zaatakować naszą bazę. To może być podstęp.
– Ja pójdę – zgłosiła się bez wahania Rin.
– Wiesz, jak się zabija chimei? – Czoło Altana przecięła
zmarszczka.
Nie wiedziała. Dopiero przed chwilą przypomniała sobie, czym
chimei w ogóle jest, a i ta wiedza pochodziła ze słabo zapamiętanych
akademickich lektur. Z drugiej strony była pewna, że wszyscy
pozostali żołnierze, a nawet cike, wiedzą jeszcze mniej. Nikt poza
Rin nie musiał w Sinegardzie czytać okultystycznych ksiąg. Poza tym
za nic nie przyznałaby się do ignorancji w obecności Juna.
Wiedziała, że sobie poradzi. Musiała sobie poradzić.
– Wiem tyle, co inni, komandorze. Czytałam bestiariusze.
Altan zastanowił się przez chwilę, po czym skinął głową.
– Idź pod prąd tłumu. I trzymaj się bocznych alejek.
– Ja też pójdę – zaoferował Nezha.
– To nie będzie konieczne – odparł pospiesznie Altan.
– Powinna mieć ze sobą kogoś z milicji – zaoponował Jun. – Na
wszelki wypadek.
Altan rzucił mu niechętne spojrzenie i Rin zrozumiała, o co
chodzi. Jun chciał, by towarzyszył jej jeden z jego żołnierzy, na
wypadek gdyby Altan próbował potem coś przed nim zataić.
Nie mogła uwierzyć, że czysto polityczne konflikty mają znaczenie
nawet w takiej chwili. Altan spojrzał, jakby chciał dyskutować. Nie
mieli jednak czasu. Przepchnął się obok Nezhy i wyrwał z rąk
przebiegającego cywila pochodnię.
– Ej! To moje!
– Stul pysk – syknął Altan i odepchnął mężczyznę.
Przekazał pochodnię Rin i skierował ją w boczną, wolną od tłumu
uliczkę.
– Leć!

Gdyby Rin i Nezha próbowali przedzierać się przez gąszcz


spanikowanych ludzi, do centrum nie dotarliby nigdy. Szczęśliwym
trafem dachy budynków w tej okolicy były płaskie i zwieszały się na
tyle nisko, że mogli się na nie wspiąć. Pobiegli więc górą, oświetlając
sobie drogę rozkołysanym blaskiem pochodni. Na granicy kwartału
zeskoczyli w alejkę. Następną przecznicę pokonali w milczeniu.
Wreszcie odezwał się chłopak:
– Chimei? Co to właściwie jest?
– Słyszałeś, co mówiła – odparła zwięźle Rin. – Wielki potwór.
Z czerwonymi ślepiami.
– Pierwsze słyszę.
– Więc raczej nie trzeba było ze mną iść. – Skręciła za róg.
– Ale ja też czytałem bestiariusze! – podjął Nezha, kiedy ją dogonił.
– Tyle że nie pamiętam nawet wzmianki o chimei.
– Bo nie czytałeś najstarszych tekstów. Tych z piwnicy
z archiwaliami – rzuciła. – Mam na myśli prace z czasów
Czerwonego Cesarza. Znalazłam tylko kilka akapitów, ale zawsze.
Niektórzy opisywali chimei jako czerwonookie dziecko. Inni
twierdzili, że to czarny cień. Pozbawia ofiary twarzy, a resztę ciała
pozostawia nietkniętą.
– Trochę to makabryczne – zauważył Nezha. – Dlaczego akurat
twarze?
– Nie jestem pewna – przyznała dziewczyna i przetrząsnęła
pamięć w poszukiwaniu okruchów informacji na temat potwora. –
W bestiariuszach o tym nie było. Ale pewnie je po prostu
kolekcjonuje. Widziałam gdzieś uwagę, że chimei potrafi się podszyć
pod dowolnego człowieka. Pod twoich bliskich, pod ludzi, których
w życiu nie umiałbyś skrzywdzić.
– Nawet pod tych, których nie zabiło?
– Zdaje się – rzuciła. – Chimei zbiera ludzkie twarze od tysięcy lat.
Z tak wielkim zbiorem może udawać praktycznie każdego.
– I co z tego? Myślisz, że to takie niebezpieczne?
– Naprawdę bez mrugnięcia wbiłbyś sztylet w twarz własnej
matki? – Zerknęła na Nezhę przez ramię.
– Przecież wiedziałbym, że to nie ona.
– Może na poziomie racjonalnym. Ale tak nagle? Patrzyłbyś matce
w oczy, słuchał jej błagań i mimo to przyłożyłbyś jej nóż do gardła?
– Gdybym wiedział, że to na pewno nie moja matka, to tak. To całe
chimei wydaje mi się groźne tylko z zaskoczenia. Ale nie, jeśli wiesz.
– To chyba nie takie proste – odparła Rin. – Zobacz, ten stwór nie
wystraszył jednej czy dwóch osób. W panikę wpadło pół Khurdalain.
Powiem ci więcej, bestiariusze nie podają, jak można je zabić.
W historii nie odnotowano żadnego wypadku pokonania chimei.
Będziemy musieli improwizować.

Na ulicach centralnej części miasta panowały cisza i bezruch –


zaryglowane drzwi, zastygłe wózki handlarzy. Gwarny i tłoczny
zwykle targ milczał, snuł się po nim jedynie kurz.
Nie było natomiast pusto.
Ulice zasłały ciała w bardzo różnym stanie.
Rin klęknęła przy najbliższych zwłokach i odwróciła je na plecy.
Obrażenia widniały jedynie na głowie. Twarz została starannie
ogryziona. Oczodoły ziały pustką, brakowało nosa, wargi zniknęły,
wyszarpane ostrymi zębami.
– Nie żartowałaś. – Nezha zasłonił usta dłonią. – W cyc Tygrysa. Co
zrobimy, kiedy już to chimei znajdziemy?
– Pewnie będę musiała je zabić – odparła. – Możesz mi pomóc.
– Twoja wiara we własne zdolności bywa momentami nieznośna –
zauważył Nezha.
– W szkole spuściłam ci łomot. Jestem po prostu szczera. – Butne
słowa stanowiły nieodzowne wsparcie. Pozwalały utrzymać strach
na dystans.
Nezha przeszedł kilka stóp i przewrócił kopniakiem innego trupa,
ubranego w granatowy mundur sił zbrojnych Federacji.
Umieszczona na prawej piersi żółta pięcioramienna gwiazda
wskazywała na oficerski stopień.
– Biedak – skomentował. – Ktoś nie zrozumiał przesłania.
Rin wyminęła Nezhę i oświetliła pochodnią zakrwawiony bruk.
Na ulicy leżały zwłoki całego oddziału żołnierzy Federacji.
– Moim zdaniem chimei to nie ich sprawka – powiedziała powoli.
– Może do tej pory trzymali je w zamknięciu? – zasugerował
chłopak. – Może nie wiedzieli, do czego jest zdolne?
– Dowódcy Federacji nie są skłonni ryzykować. Widziałeś, jak
ostrożni byli z trebuszami pod Sinegardem – przypomniała. – Nie
puściliby samopas potwora, którego nie umieliby opanować.
– Więc co? Samo przyszło? Monstrum, którego nikt nie widział od
setek lat, wybrało się nagle na spacer po oblężonym mieście?
Rin miała w tej kwestii bardzo ponure przeczucia. Widziała już to
stworzenie. Oglądała je na ilustracjach przedstawiających
zwierzyniec Nefrytowego Cesarza.
„Przywołam istoty, które nie powinny się znaleźć w tym świecie”.
Jiang otworzył w Sinegardzie otchłań, rozdarł tkankę oddzielającą
ich rzeczywistość od sąsiedniej. Teraz, pod nieobecność
Odźwiernego, demony mogły z tej drogi korzystać do woli.
„Za to się płaci. Zawsze się płaci”.
Wiedziała już, co mistrz miał wtedy na myśli.
Odepchnęła od siebie wspomnienie i przyklękła, by dokładniej
przyjrzeć się pomordowanym. Ani jeden Mugeńczyk nie dobył
broni. Bez sensu. Potwór nie mógł przecież zaskoczyć wszystkich.
Powinni z nim walczyć, zginąć z mieczami w dłoniach. Wszędzie
powinna widzieć ślady walki.
– Jak myślisz, gdzie... – zaczęła, lecz chłodna dłoń Nezhy zamknęła
jej usta.
– Słuchaj... – szepnął.
Nie usłyszała niczego. Potem jednak w przewróconym na bok
wozie po drugiej stronie placu targowego coś zastukało, coś się
zatrzęsło. Po chwili stukot umilkł i rozległ się wysoki, przenikliwy
szloch.
Rin uniosła pochodnię i ruszyła w kierunku wozu.
– Oszalałaś? – Nezha złapał ją za ramię. – To może być chimei.
– Więc co? Mamy uciekać? – Uwolniła się i poszła żywym krokiem
przed siebie.
Zawahał się, lecz moment później usłyszała jego kroki. Gdy dotarli
do wozu, spotkali się spojrzeniami ponad pochodnią, Rin skinęła
głową. Uwolniła miecz z pochwy i wspólnie zerwali osłaniającą pakę
płachtę.
– Idź sobie!
Nie mieli przed sobą potwora. Zobaczyli skuloną w głębi wozu
maleńką dziewczynkę, sięgającą im może do pasa. Miała na sobie
cienką, uwalaną krwią sukienkę. Na ich widok przeraźliwie
wrzasnęła i przycisnęła buzię do kolan. Drobnym ciałkiem wstrząsał
ostry, pełen strachu płacz.
– Idź sobie! Zostaw mnie!
– Schowaj miecz. Boi się ciebie. – Nezha wyszedł przed Rin,
zasłaniając ją przed wzrokiem małej. Pochodnię przełożył do drugiej
ręki i wolną dłonią łagodnie pomasował ramię dziecka.
– Hej. Hej, już wszystko w porządku. Pomożemy ci.
– Straszny potwór... – Dziewczynka pociągnęła nosem.
– Wiem, ale jego tu nie ma. My... ten... spłoszyliśmy go. Nie
zrobimy ci krzywdy, przyrzekam. Możesz na mnie popatrzeć?
Mała bardzo powoli podniosła wzrok. Miała wielkie oczy, szeroko
rozwarte z przerażenia. Policzki naznaczone były wstęgami
schnących łez.
Gdy Rin zerknęła w te oczy ponad ramieniem kolegi, ogarnęło ją
przedziwne uczucie – żarliwe pragnienie, by za wszelką cenę to
dziecko obronić. Poczuła wręcz fizyczną potrzebę, coś w rodzaju
zupełnie jej obcego instynktu macierzyńskiego. Wiedziała, że raczej
zginie, nim dopuści do tego, by ktoś wyrządził krzywdę tej niewinnej
istocie.
– Nie jesteś potworem? – załkała dziewczynka.
– Nie. – Nezha wyciągnął ku niej ręce. – Jesteśmy ludźmi,
najprawdziwszymi z prawdziwych – zapewnił spokojnym tonem.
Dziewczynka wtuliła się w jego pierś i przestała chlipać.
Rin spojrzała na Nezhę w najwyższym zdumieniu. Okazało się, że
świetnie potrafi obchodzić się z dziećmi, uspokajał dziewczynkę
zarówno brzmieniem głosu, jak językiem ciała.
Oddał Rin pochodnię i pogłaskał dziecko po głowie.
– Pomożesz mi? Chcę cię stąd wyjąć.
Mała niepewnie pokiwała i podniosła się. Nezha ujął ją w pasie,
wydobył ze zniszczonego wozu i delikatnie ustawił na ziemi.
– I proszę. Nic ci się nie stało. Możesz iść?
Raz jeszcze przytaknęła i podała mu drżącą rękę. Nezha
zdecydowanie ujął drobniutką dłoń, oplótł ją smukłymi palcami.
– Nie bój się. Nie zniknę. Masz jakieś imię?
– Khudali – wyszeptała.
– Khudali, jesteś już bezpieczna – zapewnił. – Masz przy sobie nas,
a my zabijamy potwory. Ale potrzebujemy twojej pomocy. Będziesz
dla mnie dzielna?
Khudali głośno przełknęła ślinę i potaknęła ponownie.
– Brawo. Możesz mi opowiedzieć, co się stało? Wszystko, co tylko
sobie przypomnisz.
Khudali wzięła głębszy oddech i zaczęła mówić rwanym,
rozedrganym głosem:
– Jechałam na wozie z rodzicami i siostrą. Wracaliśmy do domu.
Żołnierze zabronili wychodzić o późnej godzinie, więc się
spieszyliśmy, żeby zdążyć, i wtedy... – Znów szarpnął nią płaczliwy
spazm.
– Spokojnie – rzucił pospiesznie Nezha. – Wiemy, że pojawiła się
bestia. Chcę po prostu usłyszeć jak najwięcej szczegółów. Cokolwiek
ci przyjdzie do głowy.
Khudali pokiwała główką.
– Wszyscy krzyczeli, ale żołnierze nic nie robili. A potem potwór
był już tuż, tuż. Ci z Federacji po prostu patrzyli. Ukryłam się na
pace. Nie widziałam jego twarzy.
– A widziałaś może, w którą stronę odszedł? – spytała ostro Rin.
Khudali drgnęła i schowała się za Nezhę.
– Nie strasz jej – powiedział cicho chłopak i odprawił Rin gestem.
Ponownie zwrócił się do małej. – Możesz pokazać, dokąd uciekł
potwór? – zapytał delikatnie.
– Nie... Nie mogę wam powiedzieć. Ale mogę was zaprowadzić –
odparła. – Pamiętam, co widziałam.
Powiodła ich kilka kroków w stronę wylotu alejki i przystanęła.
– Tutaj potwór zjadł mojego brata – podjęła. – A potem zniknął.
– Zaraz – wtrącił Nezha. – Mówiłaś, że byliście tylko z siostrą.
Khudali podniosła na niego wielkie, proszące oczy.
– Chyba rzeczywiście tak powiedziałam. – Uśmiechnęła się.
Drobniutkie dziecko w okamgnieniu przeistoczyło się w bestię.
Z wyjątkiem twarzy chimei porośnięte było gęstym i szorstkim,
czarnym jak noc futrem. Długie, giętkie ramiona sięgały samej ziemi,
podobnie jak ręce Suniego, przypominały kończyny małp. Głowa
pozostała małą główką Khudali, co dodatkowo wzmagało
groteskowe, makabryczne wrażenie. Grube palce chwyciły Nezhę za
kołnierz i poderwały chłopaka nad bruk.
Rin błyskawicznie dobyła miecza i zaczęła ciąć – biła w nogi,
ramiona, tułów. Zjeżona sierść okazała się jednak tak wytrzymała,
jakby składała się z żelaznych igieł, chroniła przed ciosami
skuteczniej niż jakakolwiek tarcza.
– W twarz! – zawołała Rin. – Celuj w twarz!
Nezha jednak nawet nie drgnął. Dłonie zwisły mu bezwładnie u
boków. Niczym zahipnotyzowany wpatrywał się w malutką buzię
chimei, w twarz Khudali.
– Co robisz? – wydarła się Rin.
Potwór powoli odwrócił głowę i znalazł jej oczy.
Rin zachwiała się na nogach, zadławiła się i zrobiła krok w tył.
Gdy zajrzała w głąb tych urzekających oczu, odrażające ciało
chimei zniknęło. Nie widziała już czarnego futra, muskularnego
torsu i pokrywających go płatów zakrzepłej krwi. Widziała tylko
twarz.
I nie patrzyła wcale w oblicze bestii. Twarz była przepiękna.
W pierwszej chwili wydawała się zamglona, jakby nie potrafiła się
zdecydować na konkretny kształt, a potem przybrała rysy, których
Rin nie widziała od wielu długich lat.
Miękkie policzki barwy błota. Zmierzwiona czarna czupryna.
Jeden mleczak zdecydowanie dłuższy od pozostałych. I ta
charakterystyczna szczerba.
– Kesegi? – wyszeptała.
Pochodnia wypadła Rin z ręki. Kesegi rzucił jej nieśmiały uśmiech.
– Poznajesz mnie? – zapytał słodkim głosikiem. – Po tak długim
czasie?
– Oczywiście, że cię poznaję. – Poczuła, że pęka jej serce.
Chłopczyk spojrzał na nią z nadzieją. A zaraz potem otworzył usta
i wydał z siebie skrzek. Nieludzki skrzek. Chimei rzuciło się do
ataku. Rin zasłoniła twarz rękoma, lecz w ostatniej chwili potwora
coś powstrzymało.
Nezha uwolnił się z uścisku i siedział teraz na grzbiecie bestii,
skąd nie widział jej twarzy. Uderzył nożem, lecz ostrze, nie
wyrządzając najmniejszej krzywdy, ześliznęło się po barku potwora.
Powtórzył, tym razem celując w twarz. W buzię Kesegiego.
– Nie! – krzyknęła Rin. – Kesegi! Nie!
Nezha chybił. Broń odbiła się od żelaznej sierści. Wziął jeszcze
jeden zamach, lecz Rin podskoczyła i osłoniła chłopczyka ostrzem
miecza.
Musiała obronić Kesegiego, nie mogła dopuścić, by Nezha go zabił,
nie Kesegiego... To przecież tylko mały dzieciak, bezradny,
młodziutki...
Odkąd go porzuciła, upłynęły już trzy lata. Zostawiła go w rękach
pary przemytników opium, a sama pojechała sobie do Sinegardu,
skąd nie przysłała nawet krótkiego listu. Trzy niesamowicie długie
lata.
Tak dawno temu. W zupełnie innym życiu.
Tylko dlaczego Kesegi nadal jest taki mały?
Znów się zachwiała. Zakręciło się jej w głowie. Znalezienie
odpowiedzi na to pytanie było równie trudne jak patrzenie na
wskroś gęstej mgły. Wiedziała, że z jakiegoś powodu młody wygląd
chłopca jest absurdalny, ale nie była w stanie skojarzyć... Czuła
jedynie, że coś jest nie tak... Ten stojący przed nią Kesegi...
To wcale nie był Kesegi.
Otrząsnęła się i gwałtownie zamrugała, żeby oczyścić myśli. To
chimei, idiotko, skarciła się w duchu. Żeruje na twoich uczuciach.
Igra z tobą. Właśnie na tym polega jego moc. W ten sposób zabija.
Wtem sobie przypomniała, zrozumiała, co jest nie tak z twarzą
chłopca... Ten Kesegi nie miał łagodnych, orzechowych oczu, lecz
jaskrawoczerwone, jarzące się latarnie wsysające jej spojrzenie.
Potwór zawył i gwałtownym wierzgnięciem zrzucił z siebie
Nezhę. Chłopak poszybował w powietrzu i zderzył się ze ścianą
budynku. Głowa gruchnęła o kamień. Osunął się na bruk i legł
bezwładnie.
Chimei skoczyło w cień i zniknęło.
Rin podbiegła do rozciągniętego nieruchomo Nezhy.
– Kurde, jasna cholera... – Przeciągnęła dłonią po jego potylicy.
Palce pokryło coś lepkiego. Zbadała ranę dotykiem, próbując
wybadać jej rozmiary, i z ulgą stwierdziła, że rozcięcie jest płytkie.
Po prostu obficie krwawiło, jak wszystkie rany głowy. Nezha wciąż
miał szansę.
Tylko gdzie podziało się chimei...?
Coś nad nią zaszeleściło. Odwróciła się. Zbyt wolno.
Potwór wylądował na plecach Rin i ze straszliwą siłą zacisnął
palce na barkach. Szarpnęła się dziko i pchnęła mieczem do tyłu. Na
próżno; sierść bestii chroniła niczym najprzedniejsza tarcza,
przeciwko której stalowe ostrze nie mogło nic wskórać.
Chimei zamknęło na mieczu potężną łapę i złamało klingę na pół.
Ze wzgardliwym sapnięciem odrzuciło zniszczoną broń w cień.
Zaraz potem chwyciło Rin za szyję i zawisło na jej grzbiecie niczym
dziecko – wielkie, koszmarne dziecko. Palce naparły na tchawicę.
Oczy dziewczyny wyszły z orbit. Nie mogła zaczerpnąć powietrza.
Osunęła się na kolana i rozpaczliwie wyciągnęła rękę po porzuconą
pochodnię.
Na karku czuła gorący oddech chimei. Bestia drapała ją po twarzy,
szarpała za nos i wargi jak rozkapryszony bachor.
– Pobaw się ze mną – poprosił potwór głosem Kesegiego. –
Dlaczego nie chcesz się bawić?
Nie mogę oddychać...
Dłoń Rin trafiła na pochodnię. Złapała ją i na oślep uderzyła ku
górze.
Płonąca żagiew smagnęła nieosłoniętą twarz. Rozległo się głośne
skwierczenie. Zdjęte paniką i bólem chimei zeskoczyło z dziewczyny.
Rzuciło się na ziemię i wymachując kończynami, zaczęło się tarzać.
Powietrzem wstrząsnął żałosny skowyt.
Rin również wrzeszczała – zajęły się jej włosy. Panicznie
naciągnęła kaptur i zaczęła się klepać po głowie, by zdławić
płomienie.
– Siostrzyczko, proszę – sapnęło chimei. Głos cierpiącego potwora
jeszcze bardziej przypominał dziecinny ton Kesegiego.
Na czworakach ruszyła ku bestii, uważając, by nie spojrzeć jej
w oczy. Pochodnię ściskała mocno w prawej dłoni. Wiedziała, że
musi oparzyć stwora raz jeszcze. Tylko ogień wydawał się mu
szkodzić.
– Rin.
Potwór przemówił głosem Altana.
Tym razem nie zdołała się powstrzymać. Spojrzała.
W pierwszym momencie do Altana należała jedynie twarz, zaraz
potem to po prostu był Altan. Leżał rozciągnięty na ziemi, z rany na
skroni ciekła mu krew. Oczy należały do Altana. Do Altana należała
blizna.
Poparzony, dymiący, wyszczerzył się, pokazał Rin zęby.
Unikając smagnięć pazurów, którymi chimei raz po raz starało się
zedrzeć jej policzki, Rin przycisnęła potwora do ziemi,
przygwoździła rękoma i kolanami. Musiała spalić mu twarz. To
twarze stanowiły źródło jego mocy. Chimei kolekcjonowało oblicza
zabitych. Karmiło się obliczami ludzkich ofiar i teraz próbowało
zagrabić i jej twarz.
Wbiła płonącą żagiew prosto w oczy potwora.
Chimei wrzasnęło. Altan wrzasnął.
Nigdy jeszcze nie słyszała krzyku Altana, nie w rzeczywistości,
lecz była pewna, że tak właśnie musiał brzmieć.
– Proszę! – załkał Altan. – Nie, proszę.
Rin zacisnęła zęby, wzmocniła chwyt i jeszcze mocniej naparła na
pochodnię. W jej nozdrza uderzył swąd palonego mięsa. Zemdliło ją,
oczy łzawiły od dymu, lecz nie ustawała. Próbowała oderwać
spojrzenie, lecz oczy chimei na to nie pozwalały. Uwięziły jej wzrok.
Zmuszały, by wciąż patrzyła.
– Nie możesz mnie zabić – syknął Altan. – Kochasz mnie.
– Nie kocham cię – rzuciła. – I mogę zabić kogo tylko zechcę.
Najstraszniejsze było to, że im dłużej chimei płonęło, tym bardziej
przypominało Altana. Serce dziewczyny rozpaczliwie kołatało
o żebra. Zamknij umysł. Zablokuj myśli. Nie myśl, nie myśl, nie
myśl...
Nie potrafiła jednak oddzielić rysów Altana od potwora. Były
jednym i tym samym. Kochała chimei i kochała dowódcę. A on chciał
ją zabić. Musiała zabić go wcześniej.
Ale nie, to nie ma sensu...
Spróbowała się skupić, spróbowała uśmierzyć grozę i odzyskać
rozum. Tym razem jednak nie koncentrowała się na potworze ani na
Altanie. Teraz chciała po prostu zabić, bez względu na to, kogo
mordowała.
Zabijała chimei. Mordowała Altana. Oba zdania były prawdziwe.
Oba uczynki konieczne. Nie miała przy sobie maku, lecz nie
potrzebowała pomocy Feniksa. Miała pochodnię i miała ból.
Wystarczyło.
Trzasnęła tępym końcem żagwi prosto w twarz Altana. Uderzyła
raz jeszcze, z siłą, o jaką się nawet nie podejrzewała. Kość ustąpiła
pod ciosami drewna. Policzek zapadł się do wewnątrz. Tam, gdzie
dotąd były kości i ciało, otworzyła się ziejąca dziura.
– To boli – rzucił wstrząśniętym głosem Altan. – Robisz mi
krzywdę.
Nie, ja cię zabijam, pomyślała. Pochodnia opadła ponownie.
I znowu, i znowu. Rozpędzone ramię ani myślało znieruchomieć.
Twarz Altana zmieniła się w zbitą masę okruchów kości i tłuczonego
mięsa. Brązowa wcześniej skóra stała się czerwona. Rysy zlały się ze
sobą i zniknęły zupełnie. Wybiła te hipnotyzujące oczy i zmiażdżyła
je, by nie musieć w nie dłużej patrzeć. Szarpnął się, więc odwróciła
pochodnię i przypaliła otwarte, krwawiące rany. Wrzasnął.
Wreszcie chimei przestało się pod nią szamotać. Mięśnie już się
nie prężyły, nogi nie próbowały kopać. Zdyszana ciężko Rin
pochyliła się nad ofiarą. Wypaliła twarz do kości. Spod zwęglonej,
dymiącej jeszcze skóry wyjrzała maleńka, nieskazitelnie biała
czaszka.
Rin zwlokła się z trupa i zaczerpnęła głęboki, rozdygotany oddech.
Zaraz potem zaczęła wymiotować.

– Przepraszam – brzmiało pierwsze po przebudzeniu słowo


Nezhy.
– Nie przepraszaj – odparła dziewczyna. Oparta plecami o ścianę,
wyzuta z sił siedziała obok niego. Na chodniku stygło wszystko, co
do niedawna miała jeszcze w żołądku. – Nie twoja wina.
– Właśnie że moja. Ciebie nie sparaliżowało.
– Sparaliżowało. Zresztą nie tylko mnie. Cały oddział wojska też. –
Wskazała kciukiem walające się na placu zwłoki żołnierzy Federacji.
– Poza tym pomogłeś mi się otrząsnąć. Nie obwiniaj się.
– Głupi byłem. Powinienem był wiedzieć, że ta dziewczynka...
– Oboje nie wiedzieliśmy – ucięła Rin.
Nezha umilkł.
– Masz siostrę? – zapytała go po chwili.
– Miałem brata – odpowiedział. – Młodszego. Zmarł jeszcze
w dzieciństwie.
– Ach... – Rin nie miała pojęcia, jak zareagować. – Przykro mi.
Nezha podciągnął się i usiadł.
– Kiedy chimei zaczęło wrzeszczeć, znowu poczułem, że to moja
wina.
Rin z trudem przełknęła ślinę.
– Zabijając je, popełniłam morderstwo.
– Kogo zobaczyłaś? – Zmierzył ją przeciągłym, uważnym
spojrzeniem.
Nie odpowiedziała.

Utykając, na miękkich nogach, wracali w milczeniu do bazy, od


czasu do czasu kryjąc się za węgłami, żeby sprawdzić, czy nikt ich
nie śledzi. Upewniali się raczej z nawyku niż z rzeczywistej potrzeby.
Rin była przekonana, że żołnierze Federacji nie pokażą się w tej
części miasta jeszcze długo.
Kiedy dotarli do skrzyżowania między kwaterą cike i bazą
Siódmej Dywizji, Nezha zatrzymał się i spojrzał Rin w oczy.
Na mgnienie zamarło jej serce.
Był w tej chwili tak piękny. Stał dokładnie pośrodku drogi, na jego
twarzy kładły się promienie księżyca, połowę rozświetlając
srebrzystym brzaskiem, drugą połowę kryjąc w cieniu.
Wyglądał jak z porcelany, jak ze szkła. Nie był człowiekiem,
a ideałem stworzonym przez artystę rzeźbiarza. Niemożliwe, żeby
był prawdziwy, przemknęło Rin przez myśl. Chłopak z krwi i kości
nie miał prawa być tak boleśnie uroczy, nie mógł być do tego stopnia
wolny od wszelkich skaz i niedoskonałości.
– W sprawie tego, co wcześniej... – zaczął.
– Zły moment. – Dziewczyna zaplotła ramiona na piersi.
– Jesteśmy na wojnie – zaśmiał się niewesoło. – Lepszego nie
będzie.
– Nezha...
– Chciałem tylko powiedzieć, że bardzo cię przepraszam. – Położył
dłoń na jej barku.
– Nie musisz...
– Owszem, muszę. Zachowywałem się wobec ciebie jak zwykły
ciul. I nie miałem prawa mówić w ten sposób o twoim dowódcy.
Przepraszam.
– Wybaczam ci – powiedziała ostrożnie i odkryła, że mówi
szczerze.

Kiedy wróciła do bazy, Altan czekał w swoim gabinecie. Otworzył


drzwi, zanim zdążyła zapukać.
– Załatwione?
– Załatwione – potwierdziła. Przełknęła ślinę, serce nadal waliło
jej jak młotem. – Komandorze – dodała po chwili.
– Świetnie. – Skinął nieznacznie głową.
Przez moment spoglądali na siebie bez słowa. Altan krył się
w cieniu. Nie widziała jego miny. I bardzo się z tego cieszyła. Nie
byłaby w stanie stanąć z nim twarzą w twarz, nie teraz. Nie mogłaby
na niego patrzeć, nie widząc jego oblicza w płomieniach,
rozpadającego się w jej dłoniach, rozpływającego w krwawą masę
mięsa i ścięgien.
Dopiero co go zabiła.
Co to miało znaczyć? Czy to ważne, że chimei uznało, iż Rin nie
będzie w stanie zamordować Altana, a ona to jednak zrobiła?
Skoro dopuściła się tego, czy istnieje coś, czego nie mogłaby
zrobić?
Kogo nie potrafiłaby pozbawić życia?
Może takiego właśnie gniewu wymagało przywołanie Feniksa?
Regularne, bezproblemowe wzywanie ognia? Nie zwyczajnej
wściekłości, nie jedynie strachu, lecz głęboko zakorzenionej, palącej
urazy, roznieconej przez szczególnie okrutne i bolesne przeżycia?
Może czegoś się jednak nauczyła?
– Coś jeszcze? – odezwał się Altan. Podszedł o krok bliżej. Rin
drgnęła. Musiał to zauważyć, a mimo to zbliżył się jeszcze bardziej. –
Chcesz mi o czymś powiedzieć?
– Nie, komandorze – szepnęła. – Nie mam o czym.
B
rzegi rzeki są czyste – powiedziała Rin. – Drobna aktywność
w sektorze północno-zachodnim, ale nic, czego byśmy nie
widzieli już wcześniej. Prawdopodobnie przerzucają
zaopatrzenie na drugi koniec obozu. Wątpię, żeby spróbowali
dzisiaj.
– Rozumiem. – Altan zaznaczył jakiś punkt na mapie i odłożył
pędzelek. Rozmasował skronie i zamarł, jakby zapomniał, co chce
powiedzieć.
Rin nerwowo zmięła w palcach rąbek rękawa.
Nie trenowali ze sobą już od kilku tygodni. W sumie dobrze. Nie
było czasu. Po kilku miesiącach oblężenia położenie zamkniętych
w Khurdalain Nikaryjczyków było nie do pozazdroszczenia. Mimo
dodatkowych sił w postaci oddziałów Siódmej Dywizji portowemu
miastu coraz wyraźniej groziło widmo całkowitej mugeńskiej
okupacji. Zaledwie przed trzema dniami Piąta Dywizja utraciła
kontrolę nad ważnym miasteczkiem na przedmieściach, które
służyło dotąd obrońcom jako istotny węzeł transportowy
i komunikacyjny. Znaczna część wschodnich dzielnic została w ten
sposób wystawiona na ataki Federacji.
Stracili ponadto dostęp do sporego procenta importowanych
towarów, przez co racje żywnościowe armii ograniczono jeszcze
bardziej. Przy życiu utrzymywał ich kleik ryżowy i słodkie
ziemniaki. Baji złożył solenną przysięgę, że po wojnie już do końca
życia nie tknie ani jednego, ani drugiego. Co gorsza, coraz częściej
musieli żuć ryż na surowo, ponieważ kantyna nie zawsze wydawała
ciepłe posiłki.
Frontowe jednostki Juna stopniowo oddawały teren, ponosząc
przy tym ciężkie straty. Federacja zdobywała kolejne umocnienia
nad rzeką. Strumień już od wielu dni spływał czerwienią, przez co
Jun musiał oddelegować część żołnierzy do sprowadzania baryłek
wody czystej, nieskażonej przez wyziewy gnijących trupów.
Poza centrum Khurdalain Nikaryjczycy kontrolowali jeszcze trzy
kluczowe budynki nabrzeża – dwa magazyny i dawną faktorię
handlową Hesperii. Od pewnego czasu stało się jednak jasne, że
wobec stale kurczącego się stanu liczebnego nie dadzą rady
utrzymywać tych pozycji bez końca.
Pocieszali się myślą o niewątpliwym sukcesie, jakim było
zniweczenie marzeń Federacji, która oczekiwała szybkiego
zwycięstwa. Dzięki przechwyconym raportom wiedzieli, że
początkowo Mugeńczycy spodziewali się zająć Khurdalain po
tygodniu walk. Tymczasem mijał miesiąc za miesiącem. Wznosząc
się na pewien poziom abstrakcji, Rin rozumiała, że im dłużej
powstrzymywali najeźdźców tutaj, tym więcej czasu na
przygotowanie defensywy ma Golyn Niis. Już teraz odsunęli dalszy
marsz wroga na dłużej, niż tamci się spodziewali.
Nic jednak nie mogło powstrzymać narastającego uczucia, że
obrona Khurdalain skończy się całkowitą klęską.
– Jeszcze jedno – powiedziała.
Altan skinął głową.
– Piątka ma propozycję w sprawie ofensywy na plaży – wyrzuciła
z siebie jednym tchem. – Chcieliby ją przyspieszyć, żeby nie tracić
więcej ludzi w magazynie. Sugerują pojutrze jako termin
najpóźniejszy.
– Z jakiego powodu Piątka rozmawia ze mną przez ciebie? – Altan
uniósł brew.
W rzeczywistości prośbę przekazał Nezha, reprezentujący
swojego ojca, możnowładcę Smoka. Jego z kolei o przysługę poprosił
Jun, który nie chciał uwiarygadniać Altana osobistą wizytą w jego
kwaterze. Polityczne przepychanki dowódców dywizji
doprowadzały Rin do białej gorączki, lecz nie miała na nie
najmniejszego wpływu.
– Dlatego że przynajmniej jeden z nich mnie lubi. Komandorze.
Altan aż zamrugał. Dziewczyna natychmiast pożałowała
komentarza.
Zanim zdążył odpowiedzieć, w porannym powietrzu poniósł się
krzyk.

Altan wpadł na szczyt wieży strażniczej jako pierwszy, Rin dobiegła


tuż za nim. Serce biło jej jak oszalałe. Czyżby atak? Nie zobaczyła
jednak w pobliżu wojsk Federacji, nieba nie przecięła ani jedna
strzała...
Na podłodze wieży leżała Qara. Była zupełnie sama. Wiła się na
kamiennych płytach i pojękiwała z bólu cicho, gardłowo. Oczy
uciekły jej w głąb czaszki. Rękoma i nogami wstrząsały
niekontrolowane drgawki.
Rin nigdy w życiu nie widziała takiej reakcji na zranienie. Czyżby
ktoś ją otruł? Tylko dlaczego Federacja miałaby wziąć na cel
strażniczkę i nikogo poza nią? Oboje z Altanem odruchowo kucnęli,
usuwając się z linii ewentualnego strzału, lecz wciąż nie zobaczyli
i nie usłyszeli ani jednego pocisku. Z wyjątkiem szamocącej się Qary
nic nie odbiegało od normy.
Altan przysunął się do Qary, złapał ją za ramiona i posadził.
– Co jest? Co ci się stało?
– Boli...
– Mów! – Pokręcił głową.
Dziewczyna jęknęła. Rin zaskoczyło, jak Altan szorstko traktuje
Qarę, ignorując oczywiste cierpienie. Aczkolwiek, co dotarło do niej
z niejakim opóźnieniem, na ciele Qary nie widniały żadne widoczne
obrażenia. Ani na posadzce, ani na jej ubraniach nie czerwieniła się
też najmniejsza kropla krwi.
Altan zwrócił uwagę dziewczyny z Rubieży lekkim policzkiem.
– Czy to on? Wrócił? – zapytał.
Skonfundowana Rin spoglądała to na dowódcę, to na dziewczynę.
O kogo on pyta? O jej brata?
Qara skrzywiła się z bólu. Zdołała jednak przytaknąć.
– Jest ranny? – Altan zmełł przekleństwo pod nosem. – Gdzie jest
teraz?
Dziewczyna chwyciła go kurczowo za bluzę. Z falującą piersią
mocno zacisnęła oczy, jakby próbowała się na czymś skupić.
– Wschodnia brama – wydukała. – Jest tu.

Kiedy Rin sprowadziła Qarę po schodach z wieży, Altana już nie


było.
Zadarła głowę i zobaczyła na murze łuczników z Piątej Dywizji.
Stali ze strzałami opartymi o cięciwy. Z drugiej strony dolatywał
brzęk stali, lecz żołnierze wciąż tylko patrzyli.
Za murem musiał być Altan. Czyżby się bali, że go postrzelą?
A może po prostu nie chcieli mu pomóc?
Posadziła Qarę pod najbliższą ścianą i jak opętana wbiegła na
mur, z którego roztaczał się widok na wschodnią bramę.
Tuż za wrotami oddział żołnierzy Federacji otaczał samotnego
Altana. Chłopak siedział na koniu i rąbał obłąkańczo, próbując
przebić się z powrotem do miasta. Jego ręce rozmywały się w pędzie.
Trójząb błyskał w ostrym słońcu południa, raz, drugi. Ostrze
pokrywała lśniąca warstewka krwi. Za każdym razem, kiedy Altan
unosił ramię, któryś z przeciwników padał na ziemię.
Oddział Mugeńczyków stopniowo rzedł. Kolejni wili się na piasku.
Rin dopiero teraz zrozumiała, dlaczego Altan nie wezwał płomieni.
Przed nim siedział na koniu młody mężczyzna, bezwładnie oparty
o pierś komandora. Twarz i tors miał we krwi. Pobladła skóra była
niemal tak biała jak jego siwe włosy. Przez chwilę dziewczyna
myślała – miała nadzieję – że to Jiang, lecz ten człowiek był niższy,
wyraźnie młodszy i zdecydowanie bardziej wychudzony.
Altan walczył z żołdakami Federacji jak demon, lecz ostatecznie
zdołali go przyprzeć do bramy.
Rin spojrzała w dół i zobaczyła zebranych za wrotami cike.
– Otwierać! – zawołał Baji. – Dajcie im wjechać!
Wartownicy wymienili niepewne spojrzenia. Nawet nie drgnęli.
– Na co czekacie? – wrzasnęła Qara.
– To rozkaz Juna – wyjąkał jeden ze strażników bramy. – Mamy
nie otwierać pod żadnym pozorem...
Rin wyjrzała za mur i zobaczyła zbliżający się błyskawicznie
drugi oddział Federacji. Wychyliła się i zamachała rękoma nad
głową, by zwrócić uwagę Bajiego.
– Nadchodzą kolejni!
– Kurwa mać! – Pierwszego wartownika Baji pozbył się silnym
kopniakiem, drugiemu wbił rękojeść grabi w żołądek i chwycił za
korbę. Nadbiegających żołnierzy powstrzymywał Suni.
Ciężkie wrota zaczęły się otwierać. Majestatycznie, ospale.
Qara stanęła dokładnie na linii rozszerzającej się szczeliny
i posyłała strzałę za strzałą prosto w stłoczonych Mugeńczyków.
Zasypywani gradem pocisków cofnęli się, umożliwiając Altanowi
przeciśnięcie się do środka.
Baji jak szalony zakręcił korbą w przeciwnym kierunku. Po chwili
masywne skrzydła wrót zetknęły się z głuchym trzaskiem.
Altan ściągnął wodze, koń zatrzymał się niemal w miejscu.
Qara rzuciła się ku niemu biegiem, wołając coś w języku, którego
Rin nie rozumiała. Tyradę przeplatała niebywale barwnymi,
urozmaiconymi obelgami po nikaryjsku.
Altan uciszył ją gestem. Zwinnie zeskoczył z siodła i pomógł zsiąść
z wierzchowca pasażerowi. Chudzielec zachwiał się i podparł o bok
zwierzęcia. Altan podsunął mu ramię, lecz nieznajomy natychmiast
je odtrącił.
– Jest tam? – zapytał ostro Altan. – Widziałeś go?
Zdyszany młodzieniec pokiwał tylko głową.
– Masz plany? – rzucił Altan.
Jeszcze jedno potakujące skinienie.
O czym oni mówią? Rin z pytaniem w oczach zerknęła na
Unegena, lecz on wyglądał na równie skonsternowanego.
– Dobra – stwierdził Altan. – W porządku. No więc... jesteś
kretynem.
Natychmiast dołączyła do niego Qara i wspólnie przypuścili na
kościstego chłopaka zmasowany atak:
– Czyś ty zdurniał...
– ...mogłeś zginąć...
– ...najzwyklejsza lekkomyślność...
– ...mnie obchodzi, jak potężną masz moc... jak śmiesz...
– Słuchajcie – szepnął chłopak, który zbladł jeszcze bardziej, choć
wydawało się to niemożliwe. Wstrząsały nim drgawki. –
Z przyjemnością wszystkie te kwestie przedyskutuję, ale w tej chwili
życie ucieka ze mnie przynajmniej trzema ranami i zdaje się, że
stracę zaraz przytomność. Możecie chwileczkę zaczekać?

Altan, Qara i nowo przybyły nie opuścili biura przez całe


popołudnie. Rin posłano, by sprowadziła Enkiego, a sama usłyszała
od Altana bardzo niedwuznacznie sformułowane polecenie, by
udała się gdzie indziej. Kręciła się więc po mieście, znudzona,
niespokojna, pozbawiona zajęcia. Chciała poprosić o wyjaśnienia
któregoś z cike, lecz Unegen i Baji wyprawili się na zwiad i wrócili
dopiero w porze kolacji.
– Kto to był? – spytała, gdy tylko pojawili się w kantynie.
– Nasz mistrz dramatyzmu? Zastępca Altana – odparł Unegen.
Usiadł na ławie naprzeciwko dziewczyny. – Jedyny i niepowtarzalny
przybysz z dalekich Rubieży, Chaghan Suren – dodał pompatycznym
i jednocześnie szyderczym tonem.
– Spieszyć to on się nie lubi – burknął Baji. – Wakacje sobie
zrobił... Cholera...
– To był brat Qary? Czy to dlatego... – Rin nie miała pojęcia, jak
delikatnie zapytać o dziwny napad, jakiego doznała dziewczyna, lecz
Baji trafnie odczytał jej zmieszane spojrzenie.
– Są bliźniętami kotwicznymi. To jakiś rodzaj... tego, no... więzi
duchowej – powiedział. – Qara kiedyś nam tłumaczyła, ale szczegóły
wyleciały mi ze łba. Krótko mówiąc, są ze sobą związani. Skaleczysz
Chaghana, a Qara zacznie krwawić. Zabijesz Qarę, a wykituje
Chaghan. Coś w ten deseń.
Nie była to dla Rin całkowita nowość. Przypomniała sobie, że
Jiang wspominał kiedyś o podobnej współzależności. Sama z kolei
czytała, iż szamani z Rubieży niekiedy kotwiczą się wzajemnie, by
wzmocnić swoje dary. Odkąd jednak zobaczyła wijącą się na ziemi
Qarę, przestała uważać ów fenomen za atut. W tej chwili była
przekonana, że to nic więcej jak straszna niedogodność.
– A gdzie był?
– Gdzie nie był! – Baji wzruszył ramionami. – Altan wysłał go stąd
wiele miesięcy temu. Mniej więcej wtedy, kiedy do Khurdalain
dotarły wieści o ataku na Sinegard.
– Ale po co? Co miał zrobić?
– Nam nie powiedział. Może sama zapytaj? – Baji spojrzał ponad
ramieniem Rin.
Zerknęła za siebie i podskoczyła. Tuż za jej plecami stał Chaghan;
podszedł bez jednego szelestu.
Jak na człowieka, któremu jeszcze rankiem groziła śmierć
wskutek upływu krwi, Chaghan trzymał się wyjątkowo dobrze.
Lewą rękę miał starannie zabandażowaną aż po ramię, lecz poza
tym jednym detalem wydawał się cały i zdrów. Rin nie miała pojęcia,
jakie medyczne zaklęcia musiał odprawić Enki, by tak szybko
postawić chudzielca na nogi.
Z bliska podobieństwo do Qary było oczywiste. Chaghan był od
siostry niższy, lecz łączyła ich drobna, specyficznie ptasia budowa
ciała. Policzki miał wysokie i zapadnięte, w głębokich oczodołach
jaśniały blade oczy.
– Mogę się przysiąść? – zapytał tonem, jakim zwykle wydaje się
rozkazy.
Unegen natychmiast zrobił mu miejsce. Chaghan okrążył stół
i usiadł tuż przed Rin. Łagodnie oparł łokcie na blacie, złożył dłonie
w piramidkę i opuścił podbródek na złączone palce.
– Czyli to ty jesteś tą nową Speerytką – zagaił.
Patrząc na niego, Rin nie mogła wyzbyć się skojarzeń z Jiangiem.
Nie chodziło jedynie o siwe włosy czy smukłą sylwetkę. Dawnego
mistrza przypominał też sposobem, w jaki na nią patrzył – jakby
widział ją na przestrzał, jakby nie patrzył jej w oczy, a na jakieś
miejsce położone gdzieś bardzo daleko. Wobec tego spojrzenia Rin
czuła się niezręcznie, miała wrażenie, że ją przeszukuje, patrzy na
wskroś jej ubrań. Nigdy też nie spotkała człowieka o takich oczach.
Były nienaturalnie duże, stanowiły dominujący element jego wąskiej
twarzy. Między innymi dlatego, że Chaghan nie miał źrenic ani
tęczówek.
– To ja. – Zachowując z wysiłkiem pozory spokoju, Rin sięgnęła po
łyżkę.
– Altan wspomniał, że masz pewne... problemy zawodowe. – Kącik
ust Chaghana powędrował lekko ku górze.
Baji zakrztusił się i odkaszlnął prosto w miskę.
– Słucham?! – Rin poczuła rozlewającą się po policzkach falę
gorąca.
Czy właśnie o tym rozmawiali przez całe popołudnie? Myśl o tym,
że dowódca opowiedział o jej wadach temu chłopakowi, sprawiła, iż
poczuła się głęboko upokorzona.
– Czy po Sinegardzie udało ci się choć raz wezwać Feniksa? –
zapytał Chaghan.
Jestem pewna, że bez kłopotu wezwałabym go teraz, kołku,
pomyślała.
– Pracuję nad tym. – Zacisnęła palce na łyżce.
– Altan jest przekonany, że utknęłaś w martwym punkcie.
Unegen miał taką minę, jakby jego największym marzeniem było
znaleźć się zupełnie gdzie indziej.
– Cóż, w takim razie żywi błędne przekonanie. – Rin zgrzytnęła
zębami.
– Widzisz, mógłbym ci pomóc. – Chagnan uśmiechnął się do niej
z wyższością. – Jestem jego wieszczkiem. I to dobrym. Wędruję
poprzez dziedzinę duchów. Rozmawiam z bogami. Nie sprowadzam
ich na ziemię, ale po Panteonie poruszam się swobodniej niż
ktokolwiek inny. A skoro masz problem, mogę ci pomóc odnaleźć
drogę do boga.
– Nie mam żadnego problemu! – wycedziła dziewczyna. – Na
mokradłach po prostu się przestraszyłam. Teraz już się nie boję.
Powiedziała prawdę. Podejrzewała, że jest w stanie przywołać
Feniksa choćby i teraz, tutaj w kantynie. Gdyby tylko poprosił o to
Altan. Gdyby Altan zniżył się i porozmawiał z nią, a nie ograniczał
się do wydawania suchych rozkazów. Gdyby zaufał Rin na tyle, by
wyznaczyć jej zadanie poważniejsze od patrolowania spokojnych
dzielnic miasta.
– Tego akurat Altan wcale nie jest pewien. – Chaghan uniósł brew.
– Więc może powinien wyciągnąć głowę z dupy – warknęła i z
miejsca tego pożałowała. Sprawianie zawodu Altanowi to jedno,
uskarżanie się jego zastępcy to zupełnie co innego.
Przy stole nikt już nawet nie udawał, że je; Baji i Unegen wiercili
się, jakby nie mogli doczekać się okazji do wyjścia. Patrzyli
dosłownie wszędzie, tylko nie na Rin i Chaghana.
– Ach, czyli jest według ciebie dupkiem, tak? – Chaghan sprawiał
wrażenie szczerze rozbawionego.
Zapłonął w niej gniew. Straciła resztki ostrożności.
– Jest niecierpliwym, przesadnie wymagającym paranoikiem i...
– Słuchajcie... – wtrącił pospiesznie Baji. – Ostatnio wszyscy
jesteśmy podenerwowani. Nie powinniśmy marudzić. Chaghan, nie
musisz tego nikomu powtarzać... Znaczy... Bo rozumiesz...
Chaghan zabębnił palcami o stół.
– Baji, Unegen, chciałbym zamienić z Rin słówko na osobności.
Powiedział to tonem tak władczym, tak aroganckim, że Rin
pomyślała, iż Baji natychmiast wybuchnie i powie mu, gdzie sobie
może swoje życzenia wsadzić, lecz obaj cike po prostu zabrali miski
i wstali od stołu. Zbita z pantałyku odprowadziła ich wzrokiem do
sąsiedniej sali. Żaden nie odezwał się słowem. Takiego
bezdyskusyjnego posłuchu nie budził u nich nawet sam Altan.
Gdy znaleźli się poza zasięgiem głosu, Chaghan nachylił się ku Rin
nad blatem.
– Jeśli jeszcze raz powiesz o Altanie coś podobnego – odezwał się
uprzejmie – każę cię zabić.
Rin była zbyt rozjuszona, by się przestraszyć.
– Proszę bardzo, spróbuj! – syknęła. – Mamy przecież tylu
żołnierzy...
– Altan wspominał, że bywasz trudna w obejściu. – Rzucił jej
złośliwy uśmieszek.
– Nie mylił się. – Odpowiedziała ostrożnym spojrzeniem.
– Czyli... nie szanujesz go.
– Szanuję – odparła. – Tylko że... od jakiegoś czasu zachowuje się...
Inaczej, dokończyła w myślach. Jak wariat. Nie jak dowódca,
którego widziałam w nim wcześniej.
Najbardziej jednak nie chciała przyznać, że Altan budzi w niej
strach.
O dziwo, Chaghan spojrzał na Rin z zaskakującą dozą współczucia
i zrozumienia.
– Musisz pamiętać, że Altan dowodzi od bardzo niedawna. Uczy
się, podobnie jak uczysz się ty. Boi się.
Boi się? Mało brakowało, a parsknęłaby śmiechem. W ciągu
dwóch ostatnich tygodni planowane przez Speerytę operacje
osiągnęły taki rozmach, jakby zamierzał w pojedynkę obalić całą
Federację.
– Altan nie wie, czym jest strach.
– Altan jest obecnie najświetniejszym adeptem sztuk walki
w całym Nikan. Niewykluczone, że i na świecie – odparł Chaghan. –
Niemniej przez większą część życia wykonywał jedynie cudze
rozkazy. Śmierć Tyra była poważnym wstrząsem dla nas wszystkich.
Altan nie był gotów na przejęcie steru. Dowodzenie sprawia mu
kłopot. Nie potrafi dojść do porozumienia z możnowładcami. Ma
zbyt wiele na głowie. Próbuje wygrać tę wojnę przy pomocy
dziesięcioosobowego oddziału. I przegra.
– Myślisz, że nie zdołamy utrzymać Khurdalain?
– Myślę, że od początku nie było to naszym zadaniem – stwierdził
Chaghan. – Moim zdaniem Khurdalain jest krwawą ofiarą złożoną
w zamian za czas. Altan przegra, ponieważ tego miasta nie da się
obronić. A kiedy już przegra, ta klęska go załamie.
– Nie, Altan się nie podda – zaprzeczyła.
Ostatecznie był najtwardszym wojownikiem, jakiego poznała. Po
prostu nie mógł się poddać.
– Jest bardziej kruchy, niż podejrzewasz – powiedział Chaghan. –
Już teraz ciężar dowodzenia zaczyna go przytłaczać. Naprawdę tego
nie widzisz? Dla niego to zupełnie nowe doświadczenie. Szamoce
się, ponieważ jego los jest całkowicie uzależniony od naszego
zwycięstwa
– Jak los całego cesarstwa. – Dziewczyna wywróciła oczyma.
– Nie to mam na myśli. – Chaghan pokręcił głową. – Altan jest
nawykły do sukcesów. Całe życie stał na piedestale. Ostatni Speeryta,
rzadkość na skalę kontynentu. Najlepszy student akademii. Ulubiony
cike Tyra. Karmił się nieprzerwanym strumieniem pochwał, których
udzielano mu najczęściej za talent do niszczenia. Tutaj jednak nikt
go chwalić nie będzie, a już na pewno nie w sytuacji, gdy jego
żołnierze dopuszczają się jawnej niesubordynacji.
– Nie dopuszczam się...
– Oj, Rin, daj spokój. Zachowujesz się jak wredna suka.
Zachowujesz się tak, bo Altan nie głaszcze cię po głowie i nie
powtarza, jaka jesteś wspaniała.
Poderwała się i trzasnęła dłońmi o stół.
– Słuchaj, dupku. Nie musisz mi mówić, co mam robić!
– Chyba muszę, ponieważ jestem zastępcą komandora cike i na
tym właśnie polega moja rola. – Chaghan zmierzył ją leniwym
spojrzeniem. Był tak z siebie zadowolony, że Rin aż zadrżała
z wysiłku, jakiego wymagało utrzymanie rąk przy sobie. Z rozkoszą
grzmotnęłaby jego głową o blat. – Twoim obowiązkiem jest być
posłuszną. Moim dopilnować, byś przestała wszystko chrzanić.
Dlatego też grzecznie sugeruję, byś wzięła się w garść, nauczyła
przywoływać ogień i zdjęła Altanowi z głowy przynajmniej ten
jeden kłopot. Zrozumiałaś czy może powtórzyć?
N
o to mów. Kim jest ten nowy? – spytał niezobowiązująco
Nezha.
Rin nie miała pewności, czy zdoła porozmawiać
o Chaghanie, nie kopiąc niczego w pobliżu, co nie byłoby mądrym
posunięciem, tym bardziej że powinni pozostać niezauważeni.
Z drugiej strony obserwowali barykadę już kawał czasu i powoli
zaczynała doskwierać jej nuda.
– Zastępca Altana.
– Jak to możliwe, że dotąd nigdy go nie widziałem?
– Był poza miastem – odparła.
Nad ich głowami przemknął ze świstem rój strzał. Nezha kucnął
za najbliższą osłoną.
Siódma Dywizja przypuściła we współpracy z cike atak na
przybrzeżną dzielnicę ambasad. Celem było przecięcie głównego
obozu Federacji na dwie części. Teoria głosiła, że gdyby Nikaryjczycy
zdołali przejąć i utrzymać dawne osiedla Hesperian, mogliby rozbić
siły nieprzyjaciela na mniejsze formacje i odciąć im dostęp do portu.
Do boju ruszyły dwa regimenty: pierwszy nacierał prostopadle do
rzeki, drugi podchodził do nabrzeża krętą trasą od strony kanałów.
By dotrzeć na miejsce, musieli się przebić przez pięć silnie
bronionych skrzyżowań i bój o każde z nich okazał się krwawą
rzeźnią. Żołnierze Federacji nie podejmowali walki na otwartym
polu, nie musieli; bezpiecznie ukryci w budynkach, odpowiadali na
zakusy Nikaryjczyków ostrzałem z dachów i okien górnych pięter
ambasad.
W tej sytuacji Siódma Dywizja mogła jedynie rzucić piechotę do
zmasowanego ataku na ufortyfikowane pozycje wroga.
Zaryzykowali, założyli, że napór kolejnych fal żołnierzy wypchnie
Mugeńczyków na zewnątrz. Starcie przerodziło się więc w próbę sił
– stal przeciwko mięśniom. Cesarska milicja z determinacją
atakowała najeźdźców masą swych ciał.
– Aha. To znaczy, że nie masz pojęcia, skąd wrócił – zauważył
Nezha. Tuż nad nimi eksplodowała rakieta.
– To znaczy, że to nie twoja sprawa.
Rin nie wiedziała, czy chłopak wypytuje na polecenie ojca, czy po
prostu plotkuje dla zabicia czasu. To jednak nie miało większego
znaczenia. Przybycie Chaghana nie było dla nikogo tajemnicą,
zwłaszcza po pełnej dramatyzmu akcji ratunkowej przeprowadzonej
przez Altana pod wschodnią bramą. Być może z tego właśnie
powodu żołnierze milicji obawiali się wieszczka znacznie bardziej
niż wszystkich pozostałych cike razem wziętych.
Czuwający kilka kroków od nich Suni podpalił lont jednej ze
specjalnych bomb Ramsy i przerzucił ją na drugą stronę barykady.
Skulili się i zatkali uszy. Po chwili nosy wypełnił im znajomy
kwaśno-siarczany fetor.
Strzały przestały sypać.
– Co tak cuchnie? Gówno?! – rzucił Nezha.
– Nie pytaj – odparła dziewczyna. Wykorzystując chwilę przerwy
w nieprzyjacielskim ostrzale, przebiegli na drugą stronę barykady
i pomknęli ulicą w kierunku kolejnego z pięciu skrzyżowań.
– Podobno to niebezpieczny świr – podjął Nezha. – Mówią, że
pochodzi z Rubieży.
– Qara też jest z Rubieży. Co z tego?
– Gadają, że posiada nienaturalne moce.
– Jest cike – prychnęła Rin. – Wszyscy posiadamy nienaturalne
moce.
Powietrzem przed nimi wstrząsnęła potworna eksplozja, po której
nad brukiem przetoczyła się nawałnica ognia.
Altan.
Prowadził atak osobiście. Jego kłębiące się płomienie, pospołu
z widowiskowymi eksplozjami prochowych wynalazków Ramsy,
wywołały kilka sporych pożarów, które wydatnie poprawiły
widoczność wśród nocy.
Altan przebił się do następnego skrzyżowania. Nikaryjczycy
kontynuowali natarcie.
– Ale potrafi robić rzeczy, których nie potrafią nawet Speeryci –
powiedział Nezha, gdy popędzili naprzód. – Słyszałem, że zna
przyszłe wydarzenia. Że jest w stanie niszczyć ludzkie umysły. Ojciec
twierdzi, że słuchy o nim dotarły nawet do możnowładców,
wyobrażasz sobie? W sumie to zastanawiające. Skoro Altan ma
zastępcę tak potężnego, że obawiają się go nawet możnowładcy, to
dlaczego odprawił go z Khurdalain? Co oni planują?
– Nie będę dla ciebie szpiegować towarzyszy – rzuciła Rin.
– Wcale o to nie prosiłem – odparł chłopak delikatnie. – Sugeruję
jedynie, że może warto, byś miała otwarte oczy.
– A ja sugeruję, żebyś nie wściubiał nosa w sprawy mojej dywizji.
Nezha już jednak nie słuchał: patrzył ponad ramieniem Rin na
szturmującą nabrzeże pierwszą linię nikaryjskiej piechoty.
– Co to?
Rin odwróciła się i wyciągając szyję, spojrzała tam, gdzie Nezha.
Niepewnie zmrużyła oczy.
Spoza mugeńskiej barykady popłynęła w kierunku nacierających
oddziałów milicji dziwna, zielonożółta mgła. Scena wyglądała jak we
śnie, walka ustała. Biegnący na czele piechurzy przystanęli i opuścili
broń. Niemal z hipnotyczną fascynacją wpatrywali się w chmurę,
która spłynęła z umocnień, odczekała moment, wzbierając niczym
morska fala, po czym majestatycznie popłynęła naprzód.
Pod niebo uderzyły pierwsze wrzaski.
– Wycofać się! – wykrzyknął dowódca jednego z oddziałów. –
Odwrót!
Żołnierze milicji natychmiast popędzili z powrotem. Porzucali
z trudem zdobyte pozycje wzdłuż nabrzeża i bezładną ciżbą
panicznie umykali przed gazem.
Biegnąca Rin zakasłała i zerknęła za siebie. Większość tych, którzy
nie zdążyli uciec, leżała, charcząc, na ziemi. Kończynami wstrząsały
gwałtowne drgawki. Drapali sobie twarze i ściskali się za gardła,
jakby przeciwnikami stały się ich własne ciała. Niektórzy zdążyli już
znieruchomieć.
Grot lecącej strzały rozciął Rin policzek, pocisk wbił się w ziemię
kilka stóp za nią. Pół twarzy eksplodowało bólem; dziewczyna
ucisnęła ranę dłonią i pobiegła dalej. Żołnierze Federacji ostrzeliwali
się spoza trującego tumanu. Metodycznie powalali kolejnych
Nikaryjczyków, jednego za drugim...
Spojrzała na majaczącą z przodu linię drzew. Zrozumiała, iż pod
osłoną zieleni będzie bezpieczna. Pochyliła głowę i przyspieszyła.
Jeszcze sto jardów... pięćdziesiąt... dwadzieścia... Z tyłu rozległ się
zdławiony okrzyk. Wykręciła głowę i potknęła się o kamień,
dokładnie w chwili gdy tuż nad nią zaśpiewała kolejna strzała.
Starła broczącą z rozciętego policzka krew wściekłym ruchem
i przeturlała się po ziemi.
Krzyczącym okazał się Nezha. Rozpaczliwie czołgał się naprzód,
lecz gaz już go doścignął. Ogarnięty zielonkawym obłokiem chłopak
spojrzał Rin w oczy. Chyba nawet uniósł ku niej dłoń.
Z ustami otwartymi do niemego krzyku patrzyła ze zgrozą, jak
Nezha niknie spowity warstwą gazu.
Nieco za nim ujrzała zamglone sylwetki nadciągających żołnierzy
Federacji. Na ich głowach kołysały się pękate, dziwnej konstrukcji
maski, chroniące naraz twarze i szyje. Toksyczny opar nie czynił im
najmniejszej krzywdy.
Jeden z nich wyciągnął rękę i wskazał palcem leżącego Nezhę.
Rin, niewiele myśląc, zaczerpnęła głęboki wdech i skoczyła prosto
we mgłę.
Palenie poczuła na skórze, ledwie tylko znalazła się wśród
pierwszych snujących się w powietrzu pasm.
Zacisnęła zęby i brnęła naprzód poprzez fale bólu – nie zdążyła
jednak przebiec dziesięciu kroków, gdy ktoś chwycił ją za ramię
i wyciągnął z chmury gazu. Zaczęła się wściekle szamotać.
Altan nie puścił.
– Zostaw! – Zdzieliła go łokciem w twarz. Potknął się i zacisnął
dwa palce na nosie.
Rin spróbowała go wyminąć, lecz złapał ją za nadgarstek
i ponownie szarpnął do tylu.
– Co robisz? – warknął.
– Mają Nezhę! – wrzasnęła.
– Nic mnie to nie obchodzi! – Popchnął Rin w kierunku drzew. –
Wycofujemy się.
– Zostawiasz go na pewną śmierć! To nasz człowiek!
– To nie jest nasz człowiek. To żołnierz Siódemki. Ruszaj!
– Nie porzucę przyjaciela!
– Rób, co mówię! To rozkaz!
– Ale Nezha...
– Nawet nie jest mi przykro – rzucił Altan i uderzył Rin pięścią
w splot słoneczny.
Oszołomiona, sparaliżowana, opadła na kolana.
Usłyszała wykrzykiwane przez Altana polecenia. Po chwili ktoś
podniósł ją z ziemi i zarzucił sobie na ramię jak małą dziewczynkę.
Wrzeszczała, biła pięściami, lecz żołnierz potruchtał z nią w stronę
koszar. W pewnej chwili wydało się jej, że widzi, jak zamaskowani
piechurzy Federacji odciągają nieprzytomnego Nezhę.

Atak gazowy odcisnął na obrońcach dokładnie takie piętno, jakiego


oczekiwała Federacja. Zamach bombowy na placu był w skutkach po
prostu niszczycielski. Chmura gazu okazała się potworna.
W Khurdalain zapanowała groza. Mimo że sam toksyczny obłok
rozwiał się przed upływem godziny, plotki na jego temat rozchodziły
się jeszcze długo potem. Mgła była przeciwnikiem niewidzialnym,
zabijającym na ślepo, każdego i wszystkich. Przed jadowitymi
wyziewami nie można było się ukryć. Cywile masowo rzucili się do
ucieczki, nikt już nie wierzył, że milicja zdoła ochronić Khurdalain.
Na ulicach królowała panika.
Żołnierze Juna tracili głos, pokrzykując w alejkach, próbując
przekonać mieszkańców, że za murami będą mimo wszystko
bezpieczniejsi. Lud jednak po prostu nie słuchał. Wszyscy zdawali
sobie sprawę, że w razie następnego ataku gazem wąskie i kręte
uliczki Khurdalain staną się śmiertelnie groźną pułapką.
Gdy miasto osuwało się w chaos, dowódcy zebrali się na pilnym
spotkaniu w najbliższej kwaterze. Ciasny gabinet możnowładcy
Barana z trudem pomieścił cike oraz arystokratów z adiutantami.
Rin siedziała w kącie pod ścianą i w przygnębieniu wysłuchiwała
sporów dotyczących strategii na najbliższe godziny.
Atak przeżył tylko jeden z grupy żołnierzy Juna, którzy dotarli na
plażę jako pierwsi. Szedł na końcu formacji, a kiedy zobaczył, że jego
towarzysze zaczynają się dławić, porzucił broń i uciekł.
– Zupełnie jakbym oddychał ogniem – donosił. – Jakby ktoś
naszpikował mi płuca rozżarzonymi do czerwoności igłami. Miałem
wrażenie, że dusi mnie niewidzialny demon... Zatkało mnie, nie
mogłem zaczerpnąć tchu... – Zadrżał na samo wspomnienie.
Przysłuchująca się Rin znienawidziła żołnierza za to, że nie jest
Nezhą.
Marne pięćdziesiąt jardów. Mogłam go uratować. Mogliśmy z tego
wyjść oboje, myślała.
– Musimy jak najszybciej ewakuować centrum – stwierdził Jun.
Jak na dowódcę, któremu trujące opary zabrały właśnie ponad setkę
podkomendnych, wydawał się niebywale spokojny. – Moi ludzie
zajmą się...
– Twoi ludzie zajmą się opanowaniem tłumu. Jeśli nie
zaprowadzimy porządku na ulicach, próbujący wydostać się
z miasta cywile zaczną się tratować, a Mugeńczycy wyłapią ich bez
najmniejszego trudu – wtrącił Altan.
Jun, o dziwo, nie zaoponował.
– Kwaterę główną przeniesiemy dalej na tyły, do magazynu
Sihang – podjął Altan. – Więźnia możemy zamknąć w piwnicy.
– Jakiego więźnia? – Rin podniosła wzrok.
Miała niejasną świadomość, że nie powinna się odzywać, że jako
szeregowa cike nie ma prawa brać udziału w naradzie i wychodzi
właśnie przed szereg. Była jednak zbyt przytłoczona żałobą
i wyczerpana, by się przejmować.
Unegen nachylił się i szepnął jej na ucho:
– Jakiś żołnierz Federacji. Przytruł go ich własny gaz. Altan zabrał
mu maskę i wyciągnął.
Rin potrząsnęła z niedowierzaniem głową.
– Wróciłeś tam? – zapytała. – Miałeś maskę? – W niewielkim
pomieszczeniu słowa zabrzmiały bardzo donośnie.
– To nie jest najlepsza pora. – Altan rzucił dziewczynie
poirytowane spojrzenie.
Dźwignęła się na nogi.
– Pozwoliłeś jednemu z naszych umrzeć?
– Możemy to przedyskutować później. Na osobności.
Rin teoretycznie rozumiała, jak korzystne jest ze strategicznego
punktu widzenia pochwycenie żywego jeńca; ostatni żołnierze
Federacji, jakich złapano na nabrzeżu, zostali w okamgnieniu
rozszarpani przez wściekły tłum cywilów. Niemniej...
– Nie wierzę, ja w to po prostu nie wierzę... – mruknęła.
– Przypilnujemy ewakuacji kwatery – zagłuszył ją Altan. –
Następnie przegrupujemy się w magazynie.
Jun skinął sztywno głową i rzucił coś półgłosem do swych
podoficerów. Zasalutowali i wybiegli z gabinetu.
Altan w tym samym momencie wydał rozkazy cike:
– Qara, Unegen, Ramsa, zabezpieczcie drogę do magazynu
i zaprowadźcie tam ludzi Juna. Baji i Suni, pomóżcie Enkiemu
spakować klamoty. Pozostali niech wrócą na posterunki. Atak może
się powtórzyć. – Przystanął przy drzwiach. – Rin, ty zostań.
Nie ruszyła się z miejsca. Unegen, ostatni z wychodzących, rzucił
jej na odchodnym zaniepokojone spojrzenie.
Altan odczekał, aż zostaną sami, i zamknął drzwi. Podszedł do
dziewczyny i stanął tuż przed nią. Bardzo blisko.
– Nie będziesz się mi sprzeciwiać – wycedził półgłosem.
– Tak w ogóle czy tylko przy Junie? – Skrzyżowała ręce na piersi.
Nie dał się sprowokować.
– Będziesz ze mną rozmawiać jak żołnierz z dowódcą.
– Albo co? Każesz Suniemu wyrzucić mnie z biura?
– Na zbyt wiele sobie pozwalasz. – Głos Altana stał się
niebezpiecznie cichy.
– A ty pozwoliłeś umrzeć mojemu przyjacielowi – odparła Rin. –
Leżał tam, a ty go zostawiłeś. Zostawiłeś go!
– Nie dałabyś rady go wynieść.
– Owszem, dałabym – syknęła przez zęby. – A jeśli nawet nie ja, ty
mogłeś. Mogłeś ocalić mojego przyjaciela zamiast jakiegoś żołdaka
Federacji, który w pełni zasługiwał, żeby tam zdechnąć...
– Jeńcy wojenni mają pod względem strategicznym większe
znaczenie niż pojedynczy żołnierze – oświadczył spokojnym tonem
Altan.
– Ale pieprzenie – warknęła.
Nie odpowiedział. Podszedł jeszcze bliżej i wymierzył Rin
siarczysty policzek.
Tego zupełnie się nie spodziewała. Nieprzygotowana, zaskoczona
przyjęła całą siłę uderzenia. Głowa odskoczyła jej na bok. Ugięły się
pod nią kolana, osunęła się na podłogę. Uniosła dłoń do twarzy,
otumaniona. Na palcach zobaczyła czerwony ślad: rozcięty przez
strzałę policzek znów krwawił. Uszy wypełniło jej natarczywe
dzwonienie. Z wolna podniosła na Altana wzrok.
Dowódca świdrował ją szkarłatnym spojrzeniem, na widok bijącej
z jego twarzy wściekłej furii dosłownie oniemiała.
– Jak śmiesz! – rzucił. Jego słowa wydawały się Rin nienaturalnie
głośne i zniekształcone. – Chyba jednak nie pojmujesz, na czym
polega nasza wzajemna relacja. Nie jestem twoim przyjacielem. Nie
jestem twoim bratem, choć kto wie, może jesteśmy spokrewnieni.
Jestem twoim komandorem. Nie będziesz kwestionować moich
rozkazów. Będziesz je wykonywać bez chwili zwłoki. Będziesz mi
posłuszna lub opuścisz szeregi cike.
Altan mówił podobnie rozdwojonym głosem, jakim posługiwał się
Jiang, kiedy otworzył w Sinegardzie drogę do otchłani. Jego oczy
gorzały czerwienią – nie, nie były po prostu czerwone. Miały barwę
samego ognia. Za plecami Altana zatańczyły płomienie, języki
bielsze i gorętsze, niż kiedykolwiek ona zdołała przywołać. Na
własny ogień była odporna, lecz ogień Altana był inny. Parzył jej
twarz, dusił, zmuszał, by się cofnęła. Dzwonienie w uszach weszło
na wyższy poziom.
On nie ma prawa ci tego robić, odezwał się jakiś głos w głowie
Rin. Nie wolno mu cię zastraszać.
Rin nie zaszła tak daleko, by teraz lękliwie się kulić. Nie będzie się
kajać przed Altanem. Nie będzie się korzyć przed nikim.
Podniosła się z klęczek i sięgnęła głęboko w siebie – do
zakamarków ciemnych, strasznych, wypełnionych żądzą zemsty.
Otworzyła drogę istocie, która tylko czekała na jej wezwanie.
Gabinet zakołysał się i wykrzywił, jakby oglądała go przez długi,
szkarłatny pryzmat. Żyły dziewczyny wypełnił znajomy żar, ogień
domagający się krwi i popiołów.
Patrząc przez czerwoną mgłę, zobaczyła, że zaskoczony Altan
otwiera szeroko oczy. Rozpostarła ramiona. Z jej barków i pleców
buchnęły płomienie, zwierciadlane odbicie ognia dowódcy.
Podeszła krok bliżej.
Pomieszczenie wypełnił trzask i szum. Poczuła na sobie ogromny
nacisk. Zadrżała pod jego ciężarem. Usłyszała ptasi śmiech. Doleciało
ją westchnienie rozbawionego bóstwa.
O, dzieci – powiedział Feniks. Wy niedorzeczne, prześmieszne
dzieci. Moje dzieci.
Altan wpatrywał się w Rin z niedowierzaniem.
W chwili, gdy jego płomienie starły się z jej ogniem, natychmiast
poczuła dotkliwy żar. Zaczął ją parzyć, palić. Ogień Rin był
gwałtowną iskrą, impulsywną eksplozją gniewu. Płomienie Altana
zasilała niezmierzona nienawiść. Paliły się powoli, miarowo.
Dziewczyna niemal czuła posmak podsycającego je jadu,
zadawnionego nieszczęścia i głębokiej niechęci.
Jak to możliwe, by jeden człowiek nosił w sobie aż tyle
nienawiści? – pomyślała przerażona.
Co go spotkało? Co mu się stało?
Nie była w stanie dłużej podtrzymać ognia. Żar Altana okazał się
silniejszy i gorętszy. Stoczyli pojedynek na siłę woli i to Altan
wyszedł z niego zwycięsko.
Opierała się jeszcze przez moment, lecz wreszcie otaczające
dziewczynę czerwone języki skurczyły się i zniknęły w jej wnętrzu
równie nagle, jak wytrysnęły. Pożoga Altana wygasła chwilę potem.
To koniec, przemknęło Rin przez myśl. Przekroczyłam wszelkie
granice.
Altan jednak nie wydawał się wściekły. Nie patrzył na nią
wzrokiem planującego egzekucję kata. Przeciwnie, sprawiał
wrażenie zadowolonego.
– Więc tego ci brakowało – stwierdził.
Czuła się pusta w środku, wypalona. Zniknął nawet gniew.
Z trudem trzymała się na nogach.
– Pieprz się, Altan – fuknęła. – Pierdol się!
– Na posterunek, żołnierzu – rozkazał.
Wypadła z biura, trzaskając drzwiami.
Ja pierdolę!
T
u jesteś!
Znalazła Chaghana na północnym murze. Stał ze
splecionymi rękoma i patrzył na rzekę wylewających się
z tłocznych uliczek Khurdalain cywilów, przypominających mrówki
uciekające ze zniszczonego kopca. Wlekli się noga za nogą przez
bramę, wioząc cały swój ziemski dobytek na wózkach, w jukach
przytroczonych do koni i wołów, w zarzuconych na ramię workach,
na koromysłach, ciągnąc za sobą bagaże po ziemi. Wszyscy ci ludzie
postanowili zaryzykować ucieczkę po otwartym terenie. Nie chcieli
spędzić w skazanym na upadek mieście ani dnia więcej.
Milicja została na posterunku – Khurdalain wciąż było
strategicznie istotną bazą, którą należało za wszelką cenę utrzymać.
Odtąd jednak mieli strzec jedynie opustoszałych budynków.
– Dla Khurdalain to już koniec – stwierdził oparty o blanki
Chaghan. – Dla milicji zresztą też. Koniec z zaopatrzeniem. Koniec ze
szpitalem. Koniec z jedzeniem. Żołnierze toczą bitwy, ale to cywile
utrzymują armie przy życiu. Utrata dostępu do źródła oznacza
przegraną wojnę.
– Muszę z tobą pomówić – powiedziała Rin.
Zwrócił się ku niej i gdy padło na nią spojrzenie pozbawionych
źrenic oczu, musiała stłumić dreszcz. Miała wrażenie, że wieszczek
patrzy prosto na widniejący na jej policzku szkarłatny odcisk dłoni.
Zacisnął usta w wąską kreskę, jakby doskonale wiedział, skąd się ten
ślad wziął.
– Sprzeczka z ukochanym? – spytał zaczepnie.
– Różnica zdań.
– Nie trzeba było drążyć sprawy tego chłopca – cmoknął Chaghan.
– Altan nie znosi ludzi, którzy próbują mu wejść na głowę. I nie
grzeszy cierpliwością.
– On nie jest człowiekiem – powiedziała, przypominając sobie
straszliwy gniew zasilający płomienie Speeryty. Do niedawna
sądziła, że rozumie Altana. Wydawało się jej, że zdołała dotrzeć do
ukrytej za rangą i rolą osoby. Teraz jednak uświadomiła sobie, że nie
zna go wcale. Altan, którego znała – przynajmniej ten, którego sobie
wyobraziła – zrobiłby dla swoich żołnierzy wszystko. Nie zostawiłby
nikogo w chmurze zabójczego gazu. – On... Ja po prostu nie wiem,
czym jest.
– Pamiętaj, że Altanowi nigdy nie pozwolono stać się człowiekiem
– zauważył Chaghan nietypowo łagodnym tonem. – Od dzieciństwa
traktowano go jak broń na wyposażeniu milicji. Mistrzowie
w akademii nagradzali go opium za atakowanie kolegów. Szkolili go,
jak tresuje się bojowego psa. A teraz spoczął na nim ciężar
dowodzenia najtrudniejszą formacją naszego wojska. Naprawdę się
dziwisz, że nie zadał sobie trudu ratowania twojego kochasia?
Poczuła ogromną ochotę, by uderzyć Chaghana, lecz pohamowała
się i zacisnęła zęby.
– Nie przyszłam rozmawiać o Altanie.
– Ach, więc oświeć mnie z łaski swojej. O czym chciałaś pomówić?
– Chcę, żebyś mi pokazał swój talent – poprosiła.
– Skarbie, ja mam naprawdę sporo talentów.
Zjeżyła się.
– Zaprowadź mnie do bogów.
– Myślałem, że nie masz z tym kłopotu – odparł, wyraźnie dumny
z kąśliwej uwagi.
– Nie potrafię tego robić równie swobodnie jak Altan.
– Niemniej potrafisz.
– Chcę umieć to samo, co Altan. – Zacisnęła pięści u boków.
Chaghan uniósł brew.
Wzięła głębszy oddech. Nie, nie musiał wiedzieć, co zaszło
w biurze dowódcy.
– Próbuję już od miesięcy. I wydaje mi się, że wiem, jak to się robi,
tylko mam wrażenie, że coś mnie blokuje... Ktoś.
– Ktoś cię nawiedza? – W tej chwili Chaghan wykazał niejakie
zainteresowanie. Gestem boleśnie aż przypominającym Jianga
przechylił głowę w bok.
– To kobieta.
– Czyżby?
– Chodź ze mną – poprosiła. – Pokażę ci.
– Dlaczego teraz? – Znów zaplótł ręce na piersi. – Co się stało?
Nie odpowiedziała wprost.
– Muszę się nauczyć tego, co potrafi on – odparła beznamiętnie. –
Chcę przyzywać moc, którą przywołuje Altan.
– A dotąd do mnie nie przyszłaś, bo...?
– Bo cię, kurwa, nie było!
– A kiedy już wróciłem?
– Byłam posłuszna przestrogom swojego mistrza.
– Które, jak rozumiem, utraciły właśnie moc? – Chaghan
naprawdę świetnie się bawił.
Zgrzytnęła zębami.
– Doszłam do wniosku, że wszyscy mistrzowie nieuchronnie
zawodzą swych uczniów.
Chaghan pokiwał powoli głową, jego mina nie zdradzała żadnej
emocji.
– A jeżeli ci pomogę i uwolnię cię od tego... ducha?
– W najgorszym wypadku przynajmniej zrozumiesz – stwierdziła
i złożyła dłonie przed sobą. – Proszę.
Taka dawka pokory wystarczyła. Chaghan nieznacznie przytaknął
i zachęcił gestem, by Rin usiadła obok niego. Sięgnął do plecaka
i rozłożył jego zawartość na murze. Miał przy sobie zadziwiająco
bogatą kolekcję narkotyków, wypełniały każdą z ponad dwudziestu
kieszonek.
– To nie jest pochodna maku – podjął, mieszając kilka proszków
w szklanej fiolce. – Ten specyfik jest o wiele mocniejszy. Nawet
nieznaczne przedawkowanie powoduje ślepotę. Jeśli przedawkujesz
poważnie, umrzesz po kwadransie. Ufasz mi?
– Nie. Ale to bez znaczenia.
Chaghan zachichotał pod nosem i potrząsnął fiolką. Gotową
mieszankę wysypał sobie na dłoń, zwilżył śliną wskazujący palec
i lekko przytknął do narkotyku. Na koniuszku pozostała cieniutka
warstwa drobnego błękitnego proszku.
– Otwórz usta – polecił.
Nie dopuściła do siebie wzbierającego nagle zwątpienia,
posłuchała.
Chaghan musnął palcem jej język.
Zamknęła oczy. Poczuła, jak narkotyk rozpływa się w ślinie. Efekt
był natychmiastowy i miażdżący, jakby uderzyła w nią czarna fala
morskiej wody. Układ nerwowy poddał się natychmiast i bez reszty;
nie mogła już nawet siedzieć. Padła u boku Chaghana jak worek.
Była w tej chwili całkowicie zdana na jego łaskę, bezbronna
niczym dziecko. Mógłby mnie zabić, pomyślała obojętnie. Nie
wiedziała, dlaczego akurat ta myśl przyszła do niej jako pierwsza.
Gdyby tylko zechciał, mógłby się mnie pozbyć.
Chaghan jednak uklęknął obok, ujął policzki Rin w dłonie
i przyłożył czoło do jej skroni. Otworzył oczy szeroko, bardzo
szeroko. Zapatrzyła się w nie zafascynowana; blady przestwór, okno
wychodzące na śnieżną równinę, zanurzyła się...
Moment później wystrzelili ku górze.

Nie miała pojęcia, czego się spodziewać. W ciągu dwuletnich


studiów Jiang ani razu nie powiódł Rin do dziedziny duchów
osobiście. Zawsze wędrowała tam jedynie za pomocą własnego
umysłu, w otchłani dzielącej ziemię od bogów jej dusza zawsze była
samotna.
Teraz, z Chaghanem, poczuła się, jakby jakaś jej część została
wyrwana przemocą, jakby Chaghan ściskał ją w garści i prowadził
bezwolną tam, gdzie zechce. Stała się niematerialna, utraciła ciało
i wszelką formę. Chaghan nie – on pozostał równie konkretny
i rzeczywisty jak wcześniej, może nawet bardziej. W świecie materii
był chudy i zasuszony, w dziedzinie duchów był solidny i bardzo
wyraźnie obecny...
Zrozumiała, z jakiego powodu Chaghan i Qara musieli stanowić
dwie połówki jednej całości. Qara była zakorzeniona w ziemi,
w całości składała się z materii. Nazywanie ich kotwicznymi
bliźniętami było błędem – to dziewczyna stanowiła kotwicę swojego
eterycznego brata, który należał raczej do dziedziny duchów niż do
rzeczywistości istot z ciała i krwi.
Drogę do Panteonu Rin znała już dobrze, również brama
wyglądała znajomo. I ponownie zmaterializowała się przed nią
Kobieta. Tym razem jednak coś się zmieniło, teraz Kobieta bardziej
niż zjawę przypominała trupa; brakowało jej połowy twarzy, spod
rozdartej skóry wyzierała czaszka, zwęglona szata opadała z niej
całymi płatami.
Kobieta błagalnie wyciągnęła do Rin rękę.
– On pożre cię żywcem – powiedziała. – Ogień cię wchłonie. Mała
wojowniczko, spotkać naszego boga znaczy znaleźć piekło na ziemi.
Będziesz płonąć i płonąć. Już nigdy nie zaznasz spokoju.
– Istotnie ciekawe – odezwał się Chaghan. – Kim jesteś?
Kobieta gwałtownie zwróciła się w jego stronę.
– Wiesz, kim jestem – odparła. – Jestem strażniczką. Jestem
Zdrajczynią i Potępioną. Jestem odkupieniem. Jestem dla tej
dziewczyny ostatnią szansą na zbawienie.
– Rozumiem – mruknął Chaghan. – Więc to tutaj się ukryłaś.
– O czym ty mówisz? – syknęła Rin. – Kim ona jest?
Wieszczek wciąż patrzył na Kobietę.
– Powinnaś tkwić zamurowana w Chuluu Korikh.
– Chuluu Korikh nie jest mnie w stanie uwięzić – warknęła
Kobieta. – Jestem Speerytką. Moje popioły są wolne. – Wyciągnęła
rękę i matczynym gestem pogładziła oszpecony raną policzek Rin. –
Nie chcesz się mnie pozbyć – powiedziała. – Potrzebujesz mnie.
Rin zadygotała.
– Potrzebuję swojego boga. Potrzebuję mocy, potrzeba mi ognia.
– Jeżeli przywołasz go teraz, sprowadzisz na ziemię piekło –
przestrzegła Kobieta.
– Khurdalain już stało się piekłem – odparła dziewczyna. Oczyma
duszy ujrzała wyjącego we mgle Nezhę, zadrżał jej głos.
– Nie masz pojęcia, czym jest prawdziwe cierpienie. – W tonie
Kobiety pojawiła się gniewna nuta.
Rin zacisnęła pięści, wkurzyła się. Prawdziwe cierpienie?
Widziała, jak jej przyjaciele giną nadziani na szpikulce halabard,
przeszywani strzałami, ścinani ostrzami mieczy, paleni żywcem
przez trującą mgłę. Oglądała płonący Sinegard i zajęte praktycznie
w ciągu jednej nocy Khurdalain.
– Wiem, czym jest cierpienie – syknęła. – Widziałam go aż nazbyt
wiele.
– Próbuję cię ocalić, maleńka. Dlaczego tego nie rozumiesz?
– A Altan? – rzuciła Rin oskarżycielsko. – Dlaczego jego nie
powstrzymujesz?
– Czy o to właśnie chodzi? – Kobieta nachyliła głowę. – Zazdrościsz
mu tego, do czego jest zdolny?
Rin otworzyła usta, lecz nie padł z nich ani jeden dźwięk. Nie. Tak.
Czy to ważne? Gdyby była silna jak Altan, nie mógłby jej ograniczać.
Gdyby była silna jak Altan, mogłaby ocalić Nezhę.
– Tego chłopca nie da się uratować – podjęła Kobieta. – Jest już
zgubiony, został zniszczony, podobnie jak pozostali. Ale ty? Ty wciąż
jesteś czysta. Ciebie nadal mogę ocalić.
– Nie potrzebuję ratunku! – wrzasnęła Rin. – Chcę mocy! Chcę siły
Altana! Chcę zostać najpotężniejszą szamanką w dziejach, żebym już
nigdy nikogo nie musiała porzucić.
– Ta moc jest w stanie spalić świat – powiedziała Kobieta ze
smutkiem. – Zniszczy wszystko, co kiedykolwiek kochałaś. Pokonasz
swego wroga, lecz to zwycięstwo zmieni się w popiół.
Chaghan wreszcie odzyskał nad sobą panowanie.
– Nie masz prawa tutaj przebywać – powiedział. Głos lekko mu
drżał, lecz uniósł kościstą dłoń takim gestem, jakby chciał Kobietę
obłożyć klątwą. – Twoje miejsce jest w krainie umarłych. Wróć do
nich!
– Nawet nie próbuj – warknęła Speerytka. – Nie możesz mnie
przegnać. W swoim czasie pokonywałam szamanów o wiele
potężniejszych niż ty.
– Nie ma szamana potężniejszego niż ja – odparł Chaghan
i zaintonował pieśń w swoim ojczystym języku, w ostrej, gardłowej
mowie, jaką posłużył się kiedyś Jiang, w narzeczu, które jak
wywnioskowała Rin, było językiem Rubieży.
Oczy wieszczka zalśniły złocistym blaskiem.
Kobieta zakołysała się, jakby zatrzęsła się pod nią ziemia.
Ogarnęły ją płomienie. Ogień rozświetlił jej rysy od wewnątrz, stała
się rozjarzonym węgielkiem, gotowym lada moment wybuchnąć.
Rozpadła się w drobny mak.

Chaghan ujął Rin za nadgarstek i pociągnął. Ponownie utraciła


cielesność i runęła głową naprzód w przestrzeń, w której nic nie
było rzeczywiste. Nie wybierała drogi, mogła jedynie skupić się
i spróbować pozostać w jednym kawałku, zachować siebie. Kiedy
wreszcie się zatrzymali, znalazła się u skraju wytrzymałości.
To nie był Panteon.
Skonsternowana powiodła spojrzeniem dokoła. Stali w słabo
oświetlonym pomieszczeniu wielkości gabinetu Altana. Kopulasto
sklepiona powała wisiała tak nisko, że musieli przykucnąć. Gdzie
Rin nie spojrzała, widziała ułożone z drobnych kafelków mozaiki,
ukazujące niezrozumiałe, nieznane jej sceny. Rybak trzymający
w dłoniach sieć pełną zakutych w zbroje wojowników. Młody
chłopak opleciony cielskiem smoka. Długowłosa kobieta roniąca łzy
nad złamanym mieczem i dwoma ciałami. Pośrodku pomieszczenia
znajdował się masywny sześciokątny ołtarz, na którym wyryto
sześćdziesiąt cztery zawiłe znaki staronikaryjskiego pisma.
– Gdzie my jesteśmy? – spytała.
– W wybranej przeze mnie kryjówce – odparł Chaghan. Był
wyraźnie roztrzęsiony. – Okazała się znacznie silniejsza, niż
myślałem. Przeniosłem nas do pierwszego miejsca, jakie przyszło mi
do głowy. To Komnata Wróżb. Tutaj możemy zapytać o twoją
Kobietę. Chodźmy do ołtarza.
Zafascynowana Rin rozejrzała się, pogładziła kilka szczegółowo
pomalowanych kafelków.
– To jakaś część Panteonu?
– Nie.
– Więc to prawdziwe miejsce?
– Jest prawdziwe w twoim umyśle – stwierdził Chaghan. – Nic nie
może być bardziej rzeczywiste.
– Jiang nie wspomniał o tym słowem.
– Dlatego że wy, Nikaryjczycy, jesteście strasznie prymitywni –
fuknął Chaghan. – Nadal sądzicie, że Panteon i świat materialny są
ściśle rozgraniczone, że mamy do czynienia z dualizmem,
a przywołanie boga przypomina sprowadzanie kundla z podwórka
do domu. O dziedzinie snu nie można myśleć jak o fizycznej
przestrzeni. Bóstwa są malarzami, a wasza materialna rzeczywistość
stanowi ich płótno. Komnata Wróżb z kolei jest kątem, pod którym
oglądamy barwy ich palety. Nie jest miejscem, a perspektywą. Twój
ludzki umysł interpretuje ją jako pomieszczenie, ponieważ nie jest
w stanie przyswoić nic innego.
– No a ołtarz? I te mozaiki? Kto je stworzył?
– Nikt. Nadal nie pojmujesz. To wszystko mentalne konstrukty,
pozwalające ci zrozumieć zapisane wcześniej pojęcia. W oczach
Talwu ta komnata wygląda zgoła inaczej.
– Talwu?
Chaghan wskazał głową przed siebie.
– Tak prędko wracasz... – rozległ się chłodny, obcy głos.
W panującym w salce półmroku Rin nie zauważyła dotąd istoty
stojącej za sześciokątnym ołtarzem. Stworzenie miarowym krokiem
okrążyło cokół i zgięło się przed Chaghanem w głębokim ukłonie.
Wyglądało niezwykle; przypominało tygrysa, lecz porośnięte było
długim na dwie stopy włosiem. Miało twarz kobiety, lwie łapy,
świńskie zęby i bardzo długi ogon, który najbardziej naturalnie
wyglądałby u małpy.
– Oto bogini, Strażniczka Heksagramów – przedstawił Chaghan,
kłaniając się równie nisko. Pociągnął za sobą Rin.
Talwu popatrzyła na Chaghana.
– Czas na twoje pytania już minął. Ale ty... – Bogini spojrzała na
dziewczynę. – Ty jeszcze nigdy o nic mnie nie pytałaś. Możesz
zaczynać.
– Co to za miejsce? – Rin podniosła wzrok na Chaghana. – Co ten...
Co ona może mi powiedzieć?
– W Komnacie Wróżb przechowywane są heksagramy –
odpowiedział wieszczek. – Heksagramy, czyli sześćdziesiąt cztery
układy linii ciągłych i przerywanych. – Wskazał na kaligraficzne
symbole, zdobiące ściany ołtarza. Rin zauważyła, że istotnie, każdy
znak składał się z sześciu linii. – Zadaj Talwu pytanie, wyrzuć
heksagram, a znaczenie układu zostanie ci wyjawione.
– Czy Talwu może mi zdradzić przyszłość?
– Przyszłości nikt nie jest w stanie wywróżyć – odparł Chaghan. –
Przyszłość jest ciągłą zmianą, wiecznie uzależnioną od decyzji
jednostek. Talwu jednak potrafi opowiedzieć o uczestniczących
w łańcuchu wydarzeń siłach. O fundamencie i podłożu rzeczy.
O kolorach, jakimi mienić się będą przyszłe wypadki. Przyszłość to
wzór zależny od teraźniejszych przepływów mocy i te właśnie może
odczytać dla ciebie Talwu, podobnie jak doświadczony żeglarz czyta
z prądów w oceanie. Ty musisz jedynie zadać pytanie.
Rin zaczynała rozumieć, dlaczego wieszczek wywołuje
w otaczających go ludziach tak silny lęk. Był kropka w kropkę jak
Jiang – wydawał się całkowicie niegroźnym ekscentrykiem, lecz
tylko do momentu, gdy człowiek uświadamiał sobie, jak wielka moc
kryje się za kruchą, chuderlawą fasadą.
W jaki sposób zadałby pytanie Jiang? – zastanowiła się, po czym
przez moment starannie dobierała słowa. Wreszcie zbliżyła się do
Talwu o krok.
– Co chciałby mi przekazać Feniks?
Talwu nieomal się uśmiechnęła.
– Rzuć monetami. Sześć razy.
Na sześciokątnym ołtarzu, zupełnie znikąd, pojawił się nagle
stosik trzech monet. Nie były to pieniądze cesarstwa; były zbyt duże
i sześciokątne, odmienne od okrągłych taelów i pozostałych walut,
z jakimi zdążyła się zaznajomić Rin. Podniosła je i zważyła w dłoni.
Okazały się cięższe, niż sugerował wygląd. Na awersie widniał profil
Czerwonego Cesarza; rewers pokryty był enigmatycznymi znakami
staronikaryjskiego alfabetu.
– Każdy rzut ustali formę jednej linii heksagramu – podpowiedział
Chaghan. – A linie te są wzorami wpisanymi w tkankę wszechświata.
To pradawne kombinacje, określające kształty obecne na długo
przed narodzinami nas wszystkich. Ty nie dostrzeżesz w nich sensu,
lecz Talwu je odczyta, a ja zinterpretuję.
– Dlaczego ty musisz je interpretować?
– Ponieważ to ja jestem wieszczkiem. Tego się właśnie uczyłem –
odpowiedział. – My, mieszkańcy Rubieży, nie przywołujemy bogów
na ziemię, jak to czynicie wy. My sami do nich podróżujemy. Nasi
szamani spędzają w transie długie godziny, odkrywając sekrety
kosmosu. Ja sam spędziłem w Panteonie więcej czasu niż w twoim
świecie. Odszyfrowałem znaczenie tylu heksagramów, że zdołałem
pojąć, w jaki sposób opisują kształt naszego świata. Gdybyś
spróbowała interpretować je sama, skończyłabyś jedynie z chaosem
w głowie. Pozwól sobie pomóc.
– Dobra. – Rin wypuściła z dłoni trzy monety. Brzęknęły
o sześciokątną płytę ołtarza. Wszystkie trzy wylądowały rewersem
do góry.
– Linia pierwsza, ciągła – odczytała Talwu. – Ktoś gotowy do drogi,
lecz jego trop przecina się sam ze sobą.
– I co to znaczy? – zaciekawiła się Rin.
– Wszystko i nic. – Chaghan pokręcił głową. – Linie przybierają
różne odcienie znaczeń w zależności od układu pozostałych.
Dopełnij heksagram.
Rzuciła ponownie. Tym razem wszystkie monety ułożyły się
cesarskimi portretami ku górze.
– Linia druga, przerywana – obwieściła Talwu. – Podmiot
wstępuje na swoje miejsce pod słońcem. Przyszłość przyniesie
znakomity obrót fortuny.
– To chyba dobrze, prawda? – rzekła Rin.
– Zależy, o czyją fortunę chodzi – zauważył Chaghan. – Podmiot
niekoniecznie musi oznaczać ciebie.
Po trzecim rzucie ukazały się dwa rewersy i jeden portret.
– Linia trzecia, przerywana. Nadszedł koniec dnia. Na zachodzące
słońce opadła zarzucona sieć. To wróży nieszczęście.
Dziewczynę przebiegł lodowaty dreszcz. Koniec epoki, zachodzące
nad krajem słońce... Do interpretacji tych słów nie potrzebowała
wieszczka.
– Nie wygramy tej wojny, prawda? – zwróciła się do Talwu.
– Ja tylko czytam heksagramy – odparła Talwu. – Niczego nie
potwierdzam, niczemu nie przeczę.
– Niepokoi mnie ta sieć. To symbol pułapki – wtrącił Chaghan. –
Musieliśmy coś przeoczyć. Nie dostrzegamy czegoś oczywistego.
Jego wniosek wpędził Rin w taką samą konsternację, jaką poczuła,
słysząc treść heksagramu. Chaghan polecił jej rzucić raz jeszcze.
Dwa rewersy, jeden cesarz.
– Linia czwarta, ciągła – odczytała Talwu. – Podmiot nadchodzi
gwałtownie, niesie ze sobą płomienie i śmierć, przybywa po to, by
zostać odtrąconym przez wszystkich. Jakby wychodził, jakby
wchodził. Jakby płonął, jakby umierał, porzucony.
– To akurat całkiem oczywiste – stwierdził Chaghan, aczkolwiek
Rin miała w związku z tą wróżbą znacznie więcej pytań niż
poprzednio. Otworzyła usta, lecz pokręcił tylko głową. – Rzucaj.
Talwu spojrzała na monety.
– Linia piąta, przerywana. Podmiot zalewa się strugami łez, jęczy
żałośnie.
– Na pewno? – Chaghan był wyraźnie poruszony.
– Heksagramy nie kłamią – odparła Talwu. W głosie bogini nie
było słychać nawet cienia emocji. – Fałsz pojawia się jedynie
w interpretacjach.
Dłoń Chaghana gwałtownie zadrżała. Drewniane paciorki jego
bransoletki zagrzechotały, wypełniając echem całą milczącą
komnatę. Rin obrzuciła chłopaka niespokojnym spojrzeniem, lecz
wieszczek tylko pokręcił głową i skinął na ołtarz.
Rin wyciągnęła ociężałą ze strachu rękę i po raz ostatni wypuściła
monety.
– Przywódca porzuca swych ludzi – odczytała Talwu. – Władca
rozpoczyna kampanię. Ścinanie głów wrogom przynosi wielką
radość. To zwiastuje zło.
Blade oczy Chaghana otworzyły się szeroko, bardzo szeroko.
– Wyrzuciłaś heksagram dwudziesty szósty. Sieć – ogłosiła Talwu.
– Widzę tu silny związek i konflikt. Wydarzą się rzeczy, które istnieją
jedynie we wzajemnym powiązaniu. Nieszczęście i triumf.
Wyzwolenie i śmierć.
– No ale Feniks... Kobieta... – Rin nie usłyszała żadnej podpowiedzi
w najbardziej zajmujących ją kwestiach. Talwu nie pomogła
w niczym; wróżby zapowiadały jedynie jeszcze bardziej ponurą
przyszłość, mówiły o wydarzeniach, którym nijak nie mogła
zapobiec.
Bogini uniosła pobłyskującą pazurami łapę.
– Twój czas dobiegł końca. Powróć za jeden miesiąc księżycowy,
a będzie ci wolno wyrzucić kolejny heksagram.
Chaghan nie dopuścił Rin do głosu, chwycił ją za rękę
i pospiesznie uklęknął, zmuszając szarpnięciem, by zrobiła to samo.
– Dziękuję ci, Oświecona – powiedział i wycedził kącikiem ust do
dziewczyny: – Ani słowa!
Kiedy Rin opadła na kolana, komnata rozwiała się niczym mgła.
Czując mroźny wstrząs, jakby ktoś oblał ją zimną wodą, powróciła
do fizycznego ciała.
Wzięła głęboki oddech. Otworzyła oczy.
Leżący obok Chaghan podparł się na łokciu i usiadł. Wielkie, blade
oczy połyskiwały w cienistych plamach oczodołów. Wydawało się, iż
nadal wpatruje się w coś bardzo odległego, coś, co nie do końca
należy do tego świata. Z wolna wrócił do siebie, a kiedy
zarejestrował w końcu obecność Rin, na jego twarz wypłynął głęboki
niepokój.
– Musimy znaleźć Altana – powiedział.

Jeśli Altan poczuł się zaskoczony widokiem wpadających do


magazynu Sihang Rin i Chaghana, nie dał tego po sobie poznać.
Sprawiał wrażenie człowieka wyczerpanego w stopniu, w którym
nic nie jest go w stanie zdziwić.
– Zwołaj cike – zaordynował Chaghan. – Musimy opuścić miasto.
– Na podstawie jakich informacji? – spytał Altan.
– Odczytałem heksagram.
– Wydawało mi się, że możesz zapytać dopiero za miesiąc?
– Nie mój – odparł Chaghan. – Jej heksagram.
Altan nie poświęcił Rin nawet przelotnego spojrzenia.
– Nie możemy porzucić Khurdalain. W tej chwili jesteśmy tu
bardziej potrzebni niż kiedykolwiek. Miastu grozi upadek. Jeżeli
Federacja się przebije, wleją się w głąb lądu. Stanowimy ostatnią
linię obrony.
– Toczysz bitwę, której Federacja wcale nie potrzebuje wygrać –
powiedział Chaghan. – Heksagram wspominał o wielkim
zwycięstwie i koszmarnym zniszczeniu. A Khurdalain jest dla obu
stron jedynie źródłem frustracji. Mugeńczykom zależy obecnie na
zupełnie innym mieście.
– Niemożliwe – żachnął się Altan. – Nie mogą tak po prostu ruszyć
z wybrzeża do Golyn Niis. Rzeka Golyn jest zbyt wąska, by
przerzucić nią taką liczbę wojska. Najpierw musieliby znaleźć
przełęcz.
– Jestem gotów się z tobą założyć, że już ją znaleźli. – Chaghan
wymownie uniósł brwi.
– Dobra, rozumiem. – Altan podniósł się z miejsca. – Wierzę ci.
Idziemy.
– Co? Tak po prostu? – zdziwiła się Rin. – Gdzie twoja należyta
staranność? Nie chcesz tych podejrzeń potwierdzić?
Altan wyszedł z biura i ruszył żwawym krokiem przez korytarz.
Musieli potruchtać, by nie zostać z tyłu. Zbiegli kilka pięter po
schodach i zatrzymali się wreszcie przed drzwiami piwnicy, w której
przetrzymywano jeńca.
– Co robisz? – zapytała Rin.
– Sprawdzam. Z należytą starannością. – Altan pociągnął za
klamkę.

W podziemiu unosił się silny smród fekaliów.


Więzień był przykuty do słupa w kącie pomieszczenia. Miał
związane ręce i nogi, w usta ktoś wcisnął mu szmatę. Gdy weszli,
leżał nieprzytomny; nie drgnął nawet, kiedy Altan zatrzasnął
z rozmachem drzwi ani kiedy podszedł do niego i przykucnął.
Jeniec był pobity; opuchnięte oko pyszniło się brutalnie
intensywnym odcieniem fioletu, wokół złamanego nosa widniały
placki zakrzepłej krwi. Najbardziej jednak ucierpiał wskutek
działania gazu: wolne od fioletowych sińców fragmenty skóry
pokryte miał wściekle czerwonymi krostami. Twarz mężczyzny nie
przypominała ludzkiego oblicza, a raczej przerażającą,
makabryczną paletę. Na widok poparzonych, zdeformowanych
rysów uwięzionego Rin poczuła przypływ dzikiej satysfakcji.
Altan przytknął dwa palce do ziejącej na policzku otwartej rany
Mugeńczyka i ostro nacisnął.
– Zbudź się – rzucił nienagannym mugeńskim. – Jak się czujesz?
Jeniec jęknął i z wolna podniósł obrzmiałe powieki. Ledwie
zobaczył Speerytę, natychmiast splunął mu pod nogi.
– Zła odpowiedź – mruknął Altan i przeciągnął po ranie
paznokciem.
Mężczyzna wrzasnął. Altan cofnął dłoń.
– Czego chcesz? – spytał więzień. Jego mugeński brzmiał szorstko
i niewyraźnie, daleko mu było do wyrafinowanego, gładkiego
akcentu, którego uczono Rin w Sinegardzie. Zrozumienie tych
dwóch prostych słów zajęło jej dobrą chwilę.
– Przyszło mi właśnie do głowy, że Khurdalain nie jest waszym
głównym celem – powiedział swobodnie Altan i przysiadł na
piętach. – Może zechcesz powiedzieć, co nim jest?
Więzień odpowiedział ohydnym, krwawym uśmiechem, który
jeszcze bardziej wykrzywił pozostałe po oparzeniu blizny.
– Khurdalain – zmełł nikaryjskie słowo w ustach niczym porcję
flegmy. – Kto by chciał zdobywać taką dziurę?
– Tym się nie przejmuj. – Altan machnął ręką. – Dokąd kierujecie
główną ofensywę?
Jeniec spojrzał mu prosto w oczy i szyderczo prychnął.
Speeryta poderwał dłoń i spoliczkował Mugeńczyka, mierząc
w pokrytą bąblami część twarzy. Rin aż się skrzywiła. Ból
promieniujący z urażonych ran musiał być bardziej dotkliwy od
ciosów pięścią.
– Dokąd zmierzają wasze główne siły? – zapytał ponownie Altan.
Pojmany splunął mu pod stopy. W ślinie czerwieniła się świeża
krew.
– Odpowiadaj! – wykrzyknął Altan.
Rin drgnęła.
Więzień zadarł głowę.
– Nikaryjska świnia – warknął.
Altan chwycił go za włosy na potylicy. Wolną dłoń zacisnął w pięść
i grzmotnął jeńca prosto w podbite już oko. Raz. I znów. I jeszcze.
Bryznęła krew. Szkarłatne plamy pokryły klepisko piwnicy.
– Przestań – pisnęła słabo Rin.
Altan natychmiast się do niej odwrócił.
– Albo się zamknij, albo wyjdź! – warknął.
– W tym tempie zaraz straci przytomność – zauważyła, czując, jak
mocno bije jej serce. – Nie mamy czasu, żeby go cucić.
Przez moment Altan wpatrywał się w nią rozjarzonymi
czerwienią oczyma. Wreszcie skinął ostro głową i zwrócił się na
powrót do Mugeńczyka.
– Usiądź.
Jeniec wymamrotał słowo, którego nie zrozumieli.
– Siadaj! – Altan poczęstował go kopniakiem w żebra.
Więzień znów splunął krwią na buty oprawcy. Głowa opadła mu
bezwładnie na bok. Altan rozmyślnie powoli wytarł czubek buta
o ziemię, po czym kucnął. Uniósł twarz jeńca dwoma palcami, ten
gest wydał się Rin dziwnie intymny.
– Ej! Mówi się do ciebie! – rzucił. – Ty, zbudź się! – Zaczął miarowo
poklepywać pojmanego po policzku, aż wreszcie spuchnięte powieki
powędrowały ciężko ku górze.
– Nie mam ci nic do powiedzenia – stwierdził Mugeńczyk
z drwiącym uśmieszkiem.
– Zaraz będziesz miał – odparł Altan. W ostrym kontraście do
wcześniejszych krzyków teraz mówił spokojnie, półgłosem. – Wiesz,
kim są Speeryci?
– Co? – Brwi zbitego z tropu mężczyzny zbiegły się nad nosem.
– Na pewno wiesz – podjął Altan łagodnie. Jego głos kojarzył się
z miękkim, aksamitnym pomrukiem kocura. – Musiałeś słyszeć o nas
opowieści. Wyspiarze nie mogli zapomnieć. Kiedy twoi pobratymcy
zmasakrowali Speer, byłeś zapewne małym gnojkiem, prawda?
Wiesz, że wystarczyła im jedna jedyna noc? Z dnia na dzień
wymordowali wszystkich. Mężczyzn, kobiety i dzieci.
Na skronie jeńca wystąpiły drobne kropelki potu. Spływały w dół
i mieszały się ze strużkami świeżej krwi. Altan pstryknął palcami tuż
przed oczyma więźnia.
– Widzisz to? Widzisz moje palce? Tak czy nie?
– Tak – odpowiedział ochryple Mugeńczyk.
– Powiadają, że twoi rodacy bali się Speerytów jak nikogo innego.
– Altan spojrzał na pojmanego z ukosa. – Że wasi generałowie wydali
wyraźny rozkaz, by nie zachować przy życiu ani jednego dziecka.
Bardzo się obawiali, kto mógłby z małych Speerytów wyrosnąć.
A wiesz dlaczego?
Jeniec wbił puste spojrzenie przed siebie.
Palce Altana strzeliły ponownie. Na kciuku i palcu wskazującym
zatańczyły płomienie.
– Właśnie dlatego – powiedział.
Zdjęty grozą Mugeńczyk wybałuszył oczy.
Altan przysunął dłoń do jego twarzy. Języczki ognia groźnie
polizały pozostawione przez gaz pęcherze.
– Spalę cię kawałek po kawałku – rzekł Altan tonem tak czułym,
jakby tłumaczył coś kochance. – Zacznę od podeszew stóp.
Stopniowo, jedna porcja bólu za drugą, więc nie stracisz
przytomności. Nie wykrwawisz się, ponieważ ogień będzie
zasklepiać wszystkie powstające rany. A kiedy stopy już się zwęglą,
gdy staną się czarne od pięty po palce, przejdę do dłoni. Sprawię, że
kolejno odpadną wszystkie palce, i zawieszę ci je na szyi. Naszyjnik
z węgielków. Potem, kiedy skończę już z rękami, zajmę się twoimi
jądrami. Opalę je bardzo powoli, aż oszalejesz z cierpienia. I wtedy
zaczniesz śpiewać.
Oczy więźnia obłąkańczo strzelały na wszystkie strony, lecz nie
uległ. Pokręcił tylko głową.
– Nie musi do tego dojść. – Słowa Altana popłynęły jeszcze
łagodniej. – Twój oddział cię porzucił. Pozwolili nam cię pojmać. Nie
jesteś im niczego winien – mówił kojąco, hipnotycznie. – Wiesz, że
niektórzy chcieli cię stracić. Domagali się publicznej egzekucji, na
oczach cywilów. Zapewne rozszarpaliby cię żywcem. Oko za oko. –
Ton Altana był taki słodki, tak uroczy. Kiedy chciał, potrafił być
piękny, charyzmatyczny. – Ale ja nie jestem taki jak niektórzy. Jestem
rozsądny. Nie chcę cię krzywdzić. Potrzebuję po prostu odrobiny
współpracy.
Grdyka więźnia zagrała. Raz po raz zerkał na Altana; był
beznadziejnie skonsternowany i niepewny, próbował coś wyczytać
ze spojrzenia oprawcy, lecz nie potrafił. Altan założył jednocześnie
dwie maski, odgrywał dwie sprzeczne ze sobą postacie. Mugeńczyk
nie wiedział, czego się spodziewać, nie miał pojęcia, czy powinien
ulec.
– Wystarczy, że powiesz, a każę cię uwolnić – powiedział
spokojnie Altan. – Powiedz, a sam cię wypuszczę.
Jeniec milczał.
– Nie? – Altan badawczo spojrzał mu w oczy. – Zatem dobrze. –
Płomienie na jego dłoni urosły, sypnęło iskrami.
– Golyn Niis! – wrzasnął pojmany.
– Rozwiń. – Płonąca dłoń pozostała niebezpiecznie blisko oczu.
– Na Khurdalain nie zależało nam nigdy – wyrzucił z siebie
więzień. – Od samego początku celem było Golyn Niis. A wasze
najlepsze dywizje już na samym wstępie wojny ruszyły na
wybrzeże. Idioci. Ta plaża i całe miasto nigdy nie były nam
potrzebne.
– A flota? – zauważył Altan. – Jak dotąd wszystkie wasze ofensywy
zaczynały się od Khurdalain. Musicie tędy przepłynąć, żeby dobrać
się do Golyn Niis.
– To nie jest jedyna flota – syknął Mugeńczyk. – Mamy wiele
takich, pożeglowały już na południe od tego żałosnego zadupia.
Znaleźli górską przełęcz. Nieszczęśni kretyni, myśleliście, że
utrzymacie ją w tajemnicy? Przejdą przez góry. Waszą wojenną
stolicę strawi ogień. Nasze siły zbrojne przemierzają w tej chwili
cały wasz kontynent, a wy nadal tkwicie zamknięci w tej dziurze.
Altan cofnął rękę.
Rin skrzywiła się odruchowo, spodziewając się kolejnego ciosu.
Speeryta jednak wygasił płomienie i protekcjonalnie poklepał jeńca
po głowie.
– Dobry z ciebie chłopiec – szepnął. – Dziękuję.
Obejrzał się na Rin i Chaghana, skinął głową, jakby na znak do
odejścia.
– Zaczekaj. – W głosie więźnia pojawiła się nuta popłochu. –
Powiedziałeś, że mnie uwolnisz.
Altan spojrzał w sufit i westchnął. Zza jego ucha oderwała się
kropelka potu. Spadła i potoczyła się po karku.
– Jasne – odrzekł. – Uwolnię.
Uderzył kantem dłoni prosto w szyję Mugeńczyka. Krwawa
mgiełka trysnęła naprzód.
Na twarzy więźnia pojawiło się bezgraniczne zdumienie. Wydał
swój ostatni, zduszony charkot. Moment później powieki mu opadły,
a głowa zwisła miękko na piersi.
Rin poczuła w przełyku ostry smak żółci. O tym, że powinna
oddychać, przypomniała sobie dopiero po chwili.
Altan podniósł się i wyprostował. W półmroku wyraźnie było
widać pulsujące na jego szyi żyły. Wciągnął głęboko powietrze
i odetchnął z wolna, niczym palacz opium, jak człowiek, który
wypełnił właśnie płuca narkotycznym dymem. Odwrócił się do nich.
Jego oczy jarzyły się czerwonym blaskiem. Nie było w nich krztyny
człowieczeństwa.
– Brawo – rzucił swojemu zastępcy. – Miałeś rację.
– Rzadko się mylę – odparł Chaghan, który przez całe
przesłuchanie nawet nie drgnął.
B
aji głośno ziewnął, skrzywił się i rozciągnął sobie szyję.
Chrzęst kości przeszył nieruchome powietrze poranka.
W rzecznym sampanie brakowało miejsca, by mogli się
wygodnie ułożyć, chwytali więc sen krótkimi, niespokojnymi
porcjami, skuleni w pozycjach gwarantujących bolesne skurcze.
Przez chwilę mrugał zaspany, po czym wyciągnął nogę na całą
szerokość kadłuba i trącił udo siedzącej naprzeciwko Rin.
– Mogę cię zmienić.
– Nie trzeba – odparła. Siedziała zgięta wpół, z dłońmi wciśniętym
pod pachy i głową opartą na kolanach. Otępiałym wzrokiem gapiła
się w wodę.
– Naprawdę powinnaś się przespać.
– Nie mogę.
– Spróbuj.
– Już próbowałam – ucięła.
Dziewczyna nie potrafiła uciszyć rozlegającego się echem w jej
myślach głosu Talwu. Usłyszała wróżbę heksagramu tylko raz, lecz
wiedziała, że nie zapomni ani jednego słowa. Wypaliły się w umyśle
na stałe i choć próbowała je interpretować na wszelkie możliwe
sposoby, za każdym razem wnioski przyprawiały ją o mdłości.
„Nadchodzi gwałtownie... płomienie i śmierć... Jakby płonął, jakby
umierał... Podmiot zalewa się strugami łez... Ścinanie głów wrogom
przynosi wielką radość”.
Dawniej uważała wróżbiarstwo za naukę fałszywą, za coś do
prawdziwej wiedzy jedynie zbliżonego i niejasnego. Tymczasem
o słowach Talwu można było powiedzieć naprawdę wiele, lecz nie,
że zabrzmiały niejasno. Golyn Niis czekała tylko jedna możliwa
przyszłość, jeden los.
„Wyrzuciłaś heksagram dwudziesty szósty. Sieć”.
Chaghan stwierdził, że oznacza to zastawioną pułapkę. Tylko na
kogo, na Golyn Niis? Czy pułapka już się zamknęła, czy może płynęli
właśnie ku pewnej zgubie?
– Wykończysz się. Zmartwieniem łodzi nie popędzisz. – Baji
naciągnął kark w przeciwną stronę i znów chrupnęło. – Ani nikogo
nie wskrzesisz.
Płynęli w górę rzeki Golyn, bijąc wszelkie rekordy na trasie, która
konnemu jeźdźcowi zajęłaby miesiąc. Aratsha rozpędzał łodzie do
niesamowitej prędkości, lecz nawet przy jego pomocy rejs do
zielonej delty, w której wzniesiono Golyn Niis, trwał już cały tydzień.
Rin zerknęła na dziób, gdzie siedział Altan. Podróżował ramię
w ramię z Chaghanem. Pogrążeni w cichej rozmowie niemal stykali
się głowami. Jak zwykle. Zachowywali się w ten sposób od
wypłynięcia z Khurdalain. Wprawdzie to Qara była kotwiczną
bliźniaczką Chaghana, lecz obserwując wieszczka z zewnątrz,
można by pomyśleć, iż prawdziwa więź łączy go z Altanem.
– Dlaczego to nie Chaghan jest komandorem? – spytała.
– Jak to? – Baji zrobił mocno skonfundowaną minę.
– Nie rozumiem, dlaczego Chaghan jest posłuszny Altanowi –
dopowiedziała.
Podczas spotkania z Kobietą sam siebie ogłosił najpotężniejszym
z szamanów świata. A ona mu uwierzyła. W dziedzinie duchów
poruszał się jak w naturalnym środowisku, jakby sam był jednym
z bóstw. Cike nie wahali się pyskować Altanowi, lecz Chaghana
wyraźnie się obawiali.
– Rzeczywiście był kandydatem na następcę Tyra – przyznał Baji.
– Ale kiedy pojawił się Altan, został odsunięty.
– I tak po prostu na to pozwolił? – Rin nie mieściło się w głowie, że
człowiek pokroju Chaghana mógł spokojnie pogodzić się z utratą
władzy.
– Oczywiście, że nie. Kiedy Tyr zaczął faworyzować złotego
chłopca z Sinegardu, zaczął praktycznie ziać ogniem.
– Dlaczego więc...
– Dlaczego godzi się służyć pod rozkazami Altana? Początkowo nie
był zachwycony. Zżymał się przez cały tydzień, aż wreszcie Altanowi
skończyła się cierpliwość. Poprosił Tyra o zgodę na pojedynek i ją
otrzymał. Spędzili z Chaghanem w dolinie długie trzy dni.
– I co się stało?
– A co się dzieje, kiedy ktoś staje do walki z Trengsinem? –
prychnął Baji. – Kiedy Chaghan wrócił, te jego śliczne siwe włosy
były całe osmalone, miejscami wręcz zwęglone. Od tamtej pory stał
się wobec Altana posłuszny jak zbity pies. Widzisz, może nasz drogi
przyjaciel z Rubieży rzeczywiście potrafi niszczyć ludzkie umysły,
ale Trengsinowi pola nie dotrzymał. Jak wszyscy.

Rin na powrót złożyła czoło na kolanach i przymknęła oczy, rażone


pierwszymi promieniami wschodzącego słońca. Nie spała – nie
zaznała prawdziwego wypoczynku – od wypłynięcia z Khurdalain.
Jej ciało goniło resztkami energii. Czuła się tak strasznie zmęczona...
Dziób wystrzelił ku górze. Rin gwałtownie poderwała głowę.
Zderzyli się z łodzią płynącą przed nimi.
– Tam coś jest! W wodzie! – zawołał z przodu Ramsa.
Rin wyjrzała za burtę. Tuż obok toń miała swój zwykły,
błotnistobrązowy kolor, lecz kiedy dziewczyna spojrzała dalej przed
siebie, barwa się zmieniała. W pierwszej chwili pomyślała, że to gra
świateł, iluzja wczesnoporannego słońca. Po chwili wpłynęli
w plamę innego koloru i dziewczyna zanurzyła w rzece koniuszki
palców. Moment później cofnęła je zdjęta grozą.
Płynęli w rzece krwi.
Altan i Chaghan z krzykiem poderwali się z ławki.
Siedzący za nimi Unegen wydał z siebie przeciągły, nieludzki
wrzask.
– O bogowie! – jęknął Baji i zaczął bezwiednie powtarzać. –
O bogowie. O bogowie, o bogowie...
Po chwili dopłynęli do pierwszych ciał.
Rin zamarła. Sparaliżował ją irracjonalny lęk, że ciała mogą
okazać się przeciwnikami, że podniosą się z fal i zaatakują.
Łódź zatrzymała się pośrodku rzeki. Otaczały ich zwłoki.
Żołnierze. Cywile. Mężczyźni. Kobiety. Dzieci. Rozdęte, odbarwione
trupy. Część miała zdeformowane, rozcięte uderzeniami mieczy
twarze. Inne po prostu kołysały się na wodzie z pustymi, pełnymi
rezygnacji oczyma, podskakując niekiedy niespokojnie i bezwładnie,
jakby nigdy nie były żywymi, oddychającymi istotami.
Chaghan wyciągnął rękę i rozchylił niebieskie wargi trupa
młodziutkiej dziewczyny. Ściągnął usta bez śladu emocji, jakby badał
odciski stóp, a nie gumowate zwłoki.
– Muszą tak pływać od wielu dni. Nie rozumiem tylko, dlaczego
nie spłynęły jeszcze do morza.
– Zapora Golyn Niis – podsunął Unegen. – Zapora je blokuje.
– Ale przecież do miasta mamy jeszcze wiele mil... – Rin urwała
w pół zdania.
Wszyscy umilkli.
Altan stanął na dziobie.
– Wysiadka – rzucił. – Na brzeg i biegniemy.

Szlak wiodący do Golyn Niis był pusty. Qara i Unegen wysforowali


się naprzód i przeczesali okolicę, lecz nie znaleźli nawet jednego
wrogiego żołnierza. Niemniej dowody na obecność Federacji
widzieli dosłownie wszędzie – wydeptane połacie trawy, popioły
porzuconych ognisk, odciśnięte w błocie przez namioty prostokąty.
Rin była głęboko przekonana, że piechurzy wroga czekają gdzieś
w zasadzce, lecz kiedy znaleźli się bliżej miasta, dotarło do niej, iż
nie miałoby to większego sensu. Po pierwsze, Federacja nie
wiedziała o ich rzecznym rajdzie, po drugie, Mugeńczycy nie
zadawaliby sobie tyle trudu, by wciągnąć w pułapkę tak nieliczny
oddział.
Wolałaby zasadzkę. Cisza okazała się znacznie gorsza. Gdyby
oblężenie Golyn Niis wciąż trwało, Federacja miałaby się na
baczności. Spodziewaliby się starć z ciągnącymi pod miasto
oddziałami milicji. Rozstawiliby posterunki, by nie dopuścić do
stolicy ewentualnej odsieczy.
Ktoś stawiałby opór.
Tymczasem wszystko wskazywało na to, iż wojska Federacji po
prostu zwinęły obóz i odmaszerowały. Ruszyły dalej, nie zostawiając
w okolicy nawet śladowych patroli. A to oznaczało, że wyspiarscy
dowódcy nie dbali, czy i kto wkroczy do Golyn Niis po ich odejściu.
Z czego wynikało, że cokolwiek pozostało za murami, nie było warte
strzeżenia.

Gdy cike zdołali wreszcie odciągnąć ciężkie wrota miasta, uderzyła


ich fala koszmarnego fetoru. Poczuli się, jakby ktoś wymierzył im
policzek. Rin znała ten smród. Czuła go już w Sinegardzie i w
Khurdalain. Teraz już wiedziała, czego się spodziewać. Nadzieja na
jakiekolwiek inne rozstrzygnięcie okazała się marzeniem ściętej
głowy. A mimo to nie była w pełni przygotowana na widok, jaki
zastała, gdy weszli głębiej. Przez moment nie bardzo rozumiała, na
co właściwie patrzy.
Zatrzymali się tuż za bramą, nikt nie chciał uczynić choćby
jednego kroku dalej.
Długo nikt się nie odezwał.
Wreszcie Ramsa padł na kolana i zaniósł się histerycznym
rechotem.
– Khurdalain... – dławił się. – Tak zaciekle broniliśmy Khurdalain...
Idioci...
Zgiął się wpół i kwicząc ze śmiechu, zaczął bić pięściami w piach.
Rin bardzo mu zazdrościła.

Golyn Niis było miastem trupów.


Ciała zostały ułożone skrupulatnie, z premedytacją, jakby
Federacja zamierzała przekazać pierwszym wkraczającym po nich
do stolicy śmiałkom powitalną wiadomość. W pozostawionym przez
Mugeńczyków zniszczeniu zawierał się niecodzienny kunszt,
sadystyczna symetria. Zwłoki spoczywały w schludnych, foremnych
piramidkach: na dole dziesięciu zabitych, na nich dziewięciu, potem
ośmiu... Ciała leżały też w stosach pod ścianami zabudowań. Leżały
rzędami w poprzek ulic. Leżały wszędzie, jak okiem sięgnąć.
Nigdzie nie ruszało się nic, co choćby w przybliżeniu
przypominałoby człowieka. Milczenie stolicy mąciły jedynie
powiewy wiatru, brzęczenie rojów much i skrzek padlinożernych
ptaków.
Rin poczuła w oczach wilgoć. Smród był przytłaczający. Spojrzała
na Altana, lecz twarz komandora przypominała kamienną maskę. Ze
spokojem poprowadził ich główną aleją ku centrum miasta, jakby
postawił sobie za cel rozpoznanie pełnej skali masakry.
Szli bez jednego słowa.
Im głębiej zapuszczali się między budynki, tym bardziej
wyrafinowane stawały się ślady rękodzielniczej działalności wojsk
Federacji. W pobliżu głównego placu trupy czekały na nich w stanie
niewiarygodnego zbezczeszczenia, pozostawione w groteskowych
pozach, rzucających wyzwanie najprostszej ludzkiej zdolności
pojmowania. Przybite do desek. Kołyszące się w powietrzu,
zawieszone językami na hakach. Wybebeszone i rozczłonkowane na
wszelkie możliwe sposoby: bezgłowe, pozbawione kończyn, noszące
ślady kaźni dokonanej na żywych jeszcze ofiarach. Odrąbane
paluszki ułożone w zgrabny stosik obok sterty tłuściutkich rączek.
Cała alejka wykastrowanych mężczyzn, którym ucięte penisy
ułożono z czułością na rozchylonych bezwładnie ustach.
„Ścinanie głów wrogom przynosi wielką radość”.
Tak wiele ściętych głów. Czerepy ułożone w geometryczne kopce,
twarze nie tak przegniłe, by stać się czaszkami, lecz
nieprzypominające już ludzkich. Na tych głowach, na których
pozostało dość mięsa, malowało się identyczne, potworne
zobojętnienie, jakby nigdy nie były częściami żywych ludzi.
„Jakby płonął, jakby umierał...”
Kierowani być może jakimś początkowym odruchem dbania
o warunki sanitarne – a niewykluczone, że jedynie ciekawością –
żołdacy Federacji próbowali kilka trupich piramid podpalić. Dali
jednak za wygraną, nie dokończywszy dzieła. Prawdopodobnie
uznali, że nie warto marnotrawić oleju. Albo nie zdołali wytrzymać
smrodu. Te ciała obróciły się w na wpół zwęglone zjawy; włosy
zmieniły się w popiół, wierzchnia warstwa skóry odchodziła
czarnymi płatkami, a zdecydowanie najgorsze było, że pod węglem
kryło się coś, w czym można było rozpoznać człowieka.
„Podmiot zalewa się strugami łez, jęczy żałośnie”.
Na placu natknęli się też na części szkieletów – nie zwłoki, lecz
nieskazitelnie białe, połyskujące w słońcu kości. W pierwszej chwili
uznali, że widzą szczątki dzieci, lecz po uważniejszym zbadaniu
Enki rozpoznał w nich klatki piersiowe dorosłych ludzi. Pochylił się
i roztrącił palcem piach, w którym znikał kręgosłup. Górna połowa
ciała została rozwłóczona i pedantycznie obrana z mięsa, dolna,
wciąż nietknięta, kryła się pod ziemią.
– Zakopali ich – rzucił pełnym odrazy tonem. – Zakopali tych ludzi
po pas, a potem poszczuli na nich psy.
Rin nie potrafiła ogarnąć rozumem różnorodności
wypracowanych przez Mugeńczyków metod zadawania bólu
i cierpienia. Każdy kolejny zakręt odsłaniał przed nimi świeżą grozę,
barbarzyństwu najeźdźców dorównywała jedynie ich pomysłowość.
Oto rodzina, wciąż zamknięta we wspólnym uścisku, przeszyta
jedną włócznią. Oto dziecięce ciałka na dnie kotłów, ciałka
w koszmarnym odcieniu szkarłatu, nadal spoczywające w wodzie,
w której zostały żywcem ugotowane.
Mijały godziny i jedynymi żywymi istotami, jakie napotkali
w Golyn Niis, były psy, kundle o nienaturalnie rozdętych brzuchach,
ponad miarę spasione trupim mięsem.
Psy i sępy.
– Rozkazy? – Unegen spojrzał wreszcie na Altana.
Na komandorze spoczęły oczy całego oddziału.
Altan nie odzywał się, odkąd przekroczyli bramę. Jego twarz
oblekła się upiorną szarością. Wyglądał jak ciężko chory. Obficie się
pocił, lewa ręka bez przerwy mu drżała. Gdy stanęli pod kolejnym
stosem nadpalonych zwłok, konwulsyjnie drgnął i osunął się na
kolana. Nie potrafił zrobić ani jednego kroku dalej.
Nie było to pierwsze ludobójstwo w jego życiu.
Dla niego to powtórka ze Speer, przemknęło Rin przez myśl. Altan
musiał na nowo przeżywać w duchu masakrę rodzinnej wyspy,
zapewne wspominał pobratymców, wyrżniętych w ciągu jednej nocy
niczym stado bydła.
Po dłuższej chwili Chaghan podał mu rękę.
Altan chwycił ją i podniósł się z piachu. Przełknął ślinę, zamknął
oczy. Jego twarz ponownie stała się perfekcyjnie obojętną maską,
nieczułość niczym fala rozeszła się po jego obliczu, skrywając przed
światem ostatnie ślady wrażliwości, wszelką słabość.
– Rozproszyć się – polecił niewiarygodnie opanowanym tonem. –
Poszukać ocalałych.
Zewsząd otaczała ich śmierć, nikt nie miał ochoty oddalać się od
towarzyszy.
– Ale Federacja.... – spróbował zaprotestować Suni.
– Federacji tu nie ma. Maszerują w głąb lądu już od dobrego
tygodnia. Nasi żołnierze nie żyją. Znajdźcie ocalałych.
Na ślady ostatniej, rozpaczliwej bitwy natknęli się w pobliżu
południowej bramy. Nie było wątpliwości, która strona wyszła ze
starcia zwycięsko. Ciała nikaryjskich piechurów zostały
potraktowane z podobną metodycznością jak truchła cywilów.
Zebrano je pośrodku placu, gdzie leżały w niewysokich stosach,
jedno na drugim. Rin wypatrzyła porzucony na ziemi sztandar
milicji. Nadpalony i uwalany krwią. Ucięta w przegubie dłoń
chorążego wciąż ściskała złamane drzewce; reszta ciała spoczywała
kilka stóp dalej. Martwy żołnierz wpatrywał się w Rin pustymi,
niewidzącymi oczyma.
Na sztandarze widniał smoczy herb Czerwonego Cesarza, symbol
imperium Nikaryjczyków. W lewym dolnym rogu zauważyła
wyszyty znak staronikaryjskiego pisma – cyfra dwa. Chorągiew
należała do Drugiej Dywizji.
Serce Rin na moment przystanęło.
Dywizja Kitaja.
Uklękła i musnęła tkaninę palcami. W tej samej chwili zza sterty
trupów rozległo się warczenie. Podniosła wzrok dokładnie w chwili,
w której rzucił się w jej stronę czarny, kudłaty kundel. Zwierzę
dorównywało wielkością niedużemu wilkowi i miało nieforemny,
wypchany brzuch, jakby od wielu dni jadło bez opamiętania.
Pies wyminął Rin i podbiegł do ciała chorążego. Obwąchał je
z nadzieją. Patrzyła, jak węszy, jak się ślini. I wtem niespodziewanie
coś w niej pękło.
– Wynocha! – wrzasnęła i zamierzyła się na kundla nogą.
W Sinegardzie każdy bezdomny pies czmychnąłby od razu
z podkulonym ogonem. To psisko jednak przestało bać się ludzi. Zbyt
długo żyło wśród smakowitych, soczystych zwłok. Być może uznało,
że i Rin jest bliska śmierci. A może doszło do wniosku, że mięso
świeże będzie smaczniejsze od gnijącego.
Kundel warknął i skoczył na Rin.
Zaskoczyła ją masa zwierzęcia; zatoczyła się i padła na ziemię.
Z rozwartej paszczy chlusnęła ślina, pies spróbował przegryźć jej
tętnicę, lecz w porę poderwała ręce i kły zacisnęły się na lewym
przedramieniu. Wrzasnęła na cały głos, lecz zwierzę nie puściło.
Sięgnęła prawą ręką po miecz, wyszarpnęła go z pochwy i uderzyła
prosto ku górze.
Ostrze weszło między żebra. Szczęki zwolniły nacisk.
Pchnęła raz jeszcze. Pies zwiotczał.
Natychmiast poderwała się z ziemi i cięła w dół, rozpłatała
kudłaty bok. Kundel zdychał wstrząsany drgawkami. Znów dźgnęła,
tym razem mierząc w szyję. W powietrze buchnęła krwawa mgiełka.
Rin poczuła na twarzy ciepłą wilgoć. Posługiwała się mieczem jak
sztyletem, jej ramię opadało raz po raz, chciała jedynie czuć, jak
kości i mięśnie ustępują pod ciosami stali, chciała tylko krzywdzić
i niszczyć...
– Rin!
Ktoś złapał ją za nadgarstek. Odwróciła się gwałtownie, lecz Suni
wykręcił jej ręce i zamknął w mocnym uścisku. Trzymał dziewczynę,
dopóki nie przestała szlochać.

– Masz szczęście, że to lewa ręka. Będziesz mogła walczyć –


zauważył Enki. – Noś to przez tydzień. Gdyby zaczęło cuchnąć, zgłoś
się.
Rin naprężyła ramię. Enki owinął ugryzione miejsce ciasnym
opatrunkiem. Kompres zwilżony był czymś, co piekło, jakby
wsadziła rękę do gniazda szerszeni.
– To dla twojego dobra – powiedział, widząc, że dziewczyna się
krzywi. – Zapobiega zakażeniu. Wolałbym, żebyś nie zaczęła nam tu
szaleć i toczyć śliną.
– W sumie chętnie oszaleję – przyznała Rin. – Bardzo chętnie.
Byłabym szczęśliwsza.
– Nie mów tak – rzucił surowo Enki. – Masz tu coś do zrobienia.
Tylko czy naprawdę było to ich zadanie? Czy może po prostu
łudzili się, że odnajdując ocalałych mieszkańców miasta, odpokutują
za swoje spóźnienie?
Przygnębiona przeczesywała opustoszałe ulice, zaglądała pod
sterty śmieci, przeszukiwała domy z wyważonymi drzwiami. Po
kilku godzinach straciła nadzieję na odnalezienie Kitaja przy życiu
i zaczęła zamiast żywić nadzieję, że nie znajdzie jego ciała. Zdawała
sobie sprawę, że widok martwego chłopaka – obdartego ze skóry,
poćwiartowanego, rzuconego na taczkę wraz z innymi zabitymi, na
wpół spalonego – będzie znacznie gorszy.
Krążyła po Golyn Niis samotnie, chodziła jak we mgle, starała się
jednocześnie patrzeć i nie widzieć. Po pewnym czasie zauważyła, że
uodporniła się na fetor, a wreszcie i widok trupów przestał
wywoływać szok. Oglądała po prostu coraz to nowe kolekcje twarzy,
wśród których wypatrywała tej jednej, znajomej.
I przez cały czas nawoływała Kitaja po imieniu. Wykrzykiwała je
za każdym razem, gdy dostrzegała jakieś poruszenie czy choćby
sugestię obecności żywej istoty: kota znikającego w bocznym zaułku,
zrywające się nagle do lotu stado wron, zdumionych towarzystwem
ludzi, którzy nie umarli ani nie umierali. Wykrzykiwała imię Kitaja
całymi dniami.
Wtem gdzieś wśród zgliszczy rozległ się głos przypominający
nikłe echo. Usłyszała w odpowiedzi swoje własne imię.

– Pamiętasz może, jak powiedziałem, że próby są równie


koszmarne jak masakra Speer? – zapytał Kitaj. – No więc byłem
w błędzie. Dopiero tutaj jest jak na Speer. Tu jest gorzej niż na Speer.
Dowcip był wyjątkowo nieudany. Nie roześmiał się ani on, ani
ona. Oczy i gardło Rin miała opuchnięte i obolałe od płaczu. Od
dobrych kilku godzin nie wypuszczała dłoni chłopaka z uścisku.
Siedzieli spleceni palcami i nie miała zamiaru kiedykolwiek go
puścić. Rozmawiali w naprędce rozbitym obozowisku pół mili za
miastem, w jedynym miejscu, do którego nie docierał przenikający
całe Golyn Niis odór śmierci. Fakt, że Kitajowi udało się przeżyć,
zakrawał na cud. Wraz z niewielką grupką żołnierzy Drugiej Dywizji
przez wiele dni kryli się zagrzebani pod trupami pomordowanych
towarzyszy, zbyt przerażeni perspektywą spotkania patrolu
Federacji, by spróbować wyjść.
Kiedy wreszcie uznali, że mogą opuścić miejsce kaźni, zapadli
w zniszczonych slumsach po wschodniej stronie miasta. Wyrwali
piwniczne drzwi i zastawili wejście cegłami w ten sposób, by
z zewnątrz przypominały litą ścianę. Właśnie dlatego cike nie
znaleźli ich na pierwszym etapie poszukiwań.
Z oddziału Kitaja przeżyła jedynie garstka. Nie miał pojęcia, czy
w mieście ukrywa się ktoś jeszcze.
– Widziałaś Nezhę? – zapytał. – Podobno wysłali go do Khurdalain.
Rin otworzyła usta, lecz w tej samej chwili poczuła ciarki biegnące
od nasady nosa aż pod oczy. Moment później dławiła się już silnym,
niepowstrzymanym szlochem. Nie była w stanie wypowiedzieć ani
jednego słowa.
Kitaj również umilkł. Wyciągnął tylko ramiona w geście niemego
współczucia. Padła w nie natychmiast. Wydało się jej absurdalne, że
po wszystkim, co przeszedł, to on ją pociesza, że to ona zalewa się
łzami. Kitaj jednak był zobojętniały, dla niego cierpienie stało się
normą, nie mógł poczuć bólu jeszcze większego. Nadal tulił Rin do
siebie, gdy do namiotu zajrzała Qara.
– Ty jesteś Chen Kitaj? – Tak naprawdę nie było to pytanie,
musiała coś powiedzieć, by przełamać milczenie.
– Tak.
– I byłeś w Drugiej Dywizji, kiedy...? – urwała.
Chłopak przytaknął skinieniem.
– Musisz nam o wszystkim opowiedzieć. Możesz chodzić?

Pod gołym niebem, na oczach milczącej widowni złożonej z Altana,


Rin i bliźniąt, Kitaj łamiącym się głosem relacjonował przebieg
masakry Golyn Niis.
– Obrona miasta od początku była skazana na porażkę – mówił. –
Sądziliśmy, że będziemy mieli przynajmniej kilka tygodni więcej, ale
nawet gdyby ktoś podarował nam miesiące, wyszłoby na jedno.
Za obronę wojennej stolicy odpowiadała zbitka oddziałów
Drugiej, Dziewiątej i Jedenastej Dywizji. W tym konkretnym
wypadku większa liczba jednostek nie przekładała się na ich
wartość bojową. Pochodzący z różnych prowincji żołnierze
w jeszcze mniejszym niż w Khurdalain stopniu odczuwali sens
i celowość wspólnej walki. Dowódców z kolei dzieliła rywalizacja,
paranoiczny brak zaufania i niechęć do wymieniania się
informacjami.
– Irjah bez wytchnienia błagał możnowładców, by odłożyli
wewnętrzne spory na bok. Ale nawet i on nie potrafił przemówić im
do rozumu. – Kitaj z trudem przełknął ślinę. – Pierwsze dwa starcia
skończyły się niewesoło. Podeszli nas z zaskoczenia. Otoczyli miasto
od południowego wschodu. Nie spodziewaliśmy się ich tak wcześnie.
Nikt nie podejrzewał, że odkryli przełęcz. Ale przyszli, pojawili się
nocą i... pojmali Irjaha. Obdarli go ze skóry na miejskim murze, na
oczach wszystkich, żywcem. W ten sposób złamali nasz opór. Potem
większość żołnierzy myślała już tylko o ucieczce. Po śmierci Irjaha
Dziewiątka i Jedenastka skapitulowały. Nie mam im tego za złe.
Mugeńczycy mieli przewagę liczebną i dowódcy obu dywizji uznali,
że może, jeśli nie stawią oporu, wywiną się mniejszym kosztem.
Doszli do wniosku, że lepiej iść w niewolę, niż ginąć. – Chłopakiem
wstrząsnął silny dreszcz. – Okrutnie się pomylili. Generał Federacji
przyjął kapitulację z zachowaniem wszelkich wymogów etykiety.
Skonfiskowali broń, osadzili jeńców w zamkniętych obozach.
A następnego ranka zaprowadzono ich w góry i ścięto. Potem
w Dwójce nastąpiła fala dezercji. Tylko nieliczni z nas postanowili
zostać i stawić opór. Naturalnie było to bezcelowe, ale... i tak lepsze
niż kapitulacja. Poddając się, zszargalibyśmy pamięć Irjaha.
– Chwileczkę – wtrącił Chaghan. – Czy to znaczy, że pojmali
cesarzową?
– Cesarzowa uciekła – odparł Kitaj. – W noc po śmierci Irjaha
zabrała ze sobą dwudziestu gwardzistów i wymknęła się z miasta.
Qara i Chaghan wydali z siebie jednoczesny okrzyk zdumienia.
Kitaj jednak pokręcił ociężale głową.
– Czy naprawdę można się jej dziwić? Miała do wyboru albo to,
albo pozwolić, by te potwory dostały ją w swoje łapy. Kto wie co
mogliby jej zrobić...
Do Chaghana ten argument nie trafił.
– Żałosne! – syknął. Rin nie mogła się z nim nie zgodzić. Myśl
o tym, że władczyni uciekła z miasta, kiedy jej poddani płonęli,
ginęli pod ciosami mieczy, umierali gwałceni, stała w sprzeczności
ze wszystkim, czego uczono ją o sztuce prowadzenia wojen.
Generałowie nie porzucali własnych żołnierzy. Cesarzowa nie
porzucała swego ludu.
Sprawdziły się kolejne słowa Talwu.
„Przywódca porzuca swych ludzi. Władca rozpoczyna kampanię.
Ścinanie głów wrogom przynosi wielką radość. To zwiastuje zło”.
Czy w obliczu zniszczenia, jakie zastali w wojennej stolicy, mogła
ten heksagram zinterpretować w jakikolwiek inny sposób? Kwestia
znaczenia przepowiedni Talwu spędzała dziewczynie sen z powiek,
za wszelką cenę szukała takiej ich wykładni, która nie
wskazywałaby na masakrę w Golyn Niis, lecz rozumiała, że po
prostu się łudzi. Talwu bardzo precyzyjnie poinformowała, czego
powinni się spodziewać.
Rin powinna była wiedzieć, że skoro Nikaryjczyków porzuciła
cesarzowa, stracone jest wszystko.
Lecz nie tylko jedna władczyni zostawiła Golyn Niis własnemu
losowi. Miasto poddała cała armia. Po niecałym tygodniu obrony
Federacja otrzymała wojenną stolicę praktycznie na srebrnej tacy,
a pół miliona mieszkańców zostało wydanych na pastwę i kaprys
najeźdźców.
A kaprysy najeźdźców, jak się okazało, miały bardzo niewiele
wspólnego z samym miastem. Armia Federacji postanowiła jedynie
wycisnąć z Golyn Niis wszystko, co posiadało jakąkolwiek wartość
i co pozwalało przygotować dalszy marsz w głąb lądu. Splądrowali
targi, uprowadzili zwierzęta, zażądali wydania cywilnych zapasów
ryżu i zboża. Wszystko, co nie zmieściło się na mugeńskich wozach,
zostało spalone bądź zniszczone w inny sposób.
A potem pozbyli się ludzi.
– Uznali, że ścinanie głów trwałoby zbyt długo, więc uciekli się do
bardziej wydajnych metod – tłumaczył Kitaj. – Zaczęli od gazu.
Prawdę mówiąc, to może być dla was istotna informacja; mają taką
broń, która emituje żółtozieloną mgłę...
– Wiemy – przerwał mu Altan. – Znamy to z Khurdalain.
– W ciągu jednej nocy wybili praktycznie całą Drugą Dywizję –
podjął Kitaj. – Część z nas broniła się rozpaczliwie przy południowej
bramie. Kiedy gaz się rozwiał, nie żył już nikt i nic. Byłem tam
później, szukałem ocalałych. W pierwszej chwili nie rozumiałem, co
widzę. Wszędzie leżały zwierzęta. Myszy, szczury, wszelkiej maści
gryzonie. Całe masy. Wypełzały z nor i zdychały na ulicach. A potem,
kiedy zabrakło milicji, nikt już nie mógł ochronić mieszkańców.
Żołnierze Federacji świetnie się bawili. Zrobili z tego rodzaj sportu.
Podrzucali niemowlęta w powietrze i próbowali je przepołowić
przed upadkiem. Urządzali konkursy na największą liczbę cywilów
ściętych w ciągu godziny. Na wyścigi układali jak najwyższe stosy
ciał... – W tym momencie głos odmówił Kitajowi posłuszeństwa. –
Mogę napić się wody?
Qara bez słowa podała mu menażkę.
– Dlaczego Mugeńczycy są dla was tak bardzo okrutni? – zapytał
w zadumie Chaghan. – Z jakiego powodu znienawidzili was aż do
tego stopnia?
– Powodem nie jest nic, co zrobiliśmy my – odparł Altan. Rin
zauważyła, że lewa dłoń Speeryty znowu zaczęła się trząść. – Rzecz
w szkoleniu ich wojska. Jeżeli jesteś przekonany, iż twoje własne
istnienie ma wartość wyłącznie, o ile jesteś przydatny cesarzowi, to
życie twoich wrogów uważasz za warte jeszcze mniej.
– Ich żołnierze nie mają uczuć. – Kitaj poparł Altana, kiwając
głową. – Nie myślą o sobie jak o samodzielnych jednostkach.
Stanowią elementy całości. Wykonują rozkazy, a jedyną ich radością
jest cierpienie innych. Nie można z nimi paktować. Nie mają też
sensu próby ich zrozumienia. Są nawykli do potworności, do zła tak
makabrycznego, że ciężko nazywać ich prawdziwymi ludźmi –
mówił drżącym głosem. – Kiedy mordowali moich kolegów
z oddziału, spojrzałem jednemu z nich w oczy. Miałem nadzieję, że
dostrzeże we mnie bliźniego... Kiedy jednak pochwycił mój wzrok,
zrozumiałem, że nie łączy nas nic. W jego oczach nie było krztyny
człowieczeństwa.

Po pewnym czasie, kiedy stało się jasne, że w mieście pojawili się


żołnierze nikaryjskiej milicji, z ukrycia wypełzały coraz to kolejne
grupki wynędzniałych niedobitków.
Ci nieliczni, którzy wyszli cało z masakry, kryli się w głębi miasta,
dygocąc ze strachu w zamaskowanych pomieszczeniach jak Kitaj,
bądź siedzieli zamknięci w prowizorycznych więzieniach,
zapomniani przez odchodzących w głąb kontynentu najeźdźców. Po
odkryciu dwóch lub trzech podobnych aresztów Altan przykazał
wszystkim – cike i cywilom – by ponownie i bardzo dokładnie
przeczesali miasto.
Nikt się nie sprzeciwił. Rin podejrzewała, że wszyscy zdawali
sobie sprawę, jak straszną byłaby samotna śmierć w łańcuchach, ze
świadomością, że wrogowie zniknęli.
– No proszę, więc teraz dla odmiany ratujemy ludzi – zauważył
Baji. – Przyjemna sprawa.
Sam Altan stanął na czele oddziału, który miał się zmierzyć
z niemal niemożliwym do wykonania zadaniem uprzątnięcia ciał.
Utrzymywał, że należy to zrobić ze względu na groźbę epidemii, lecz
Rin żywiła mocne podejrzenia, iż chce po prostu urządzić
pomordowanym należyty pogrzeb. Poza tym jednym niewiele mógł
dla tego miasta zrobić.
Na kopanie masowych grobów nie mieli czasu, gnilny fetor stawał
się nie do zniesienia. Znosili więc ciała na wysokie stosy, potężne,
niegasnące nawet na moment ogniska z trupów. Golyn Niis z miasta
umarłych zmieniało się w miasto popiołów.
Liczba zabitych okazała się przytłaczająca. Zwłoki spalone przez
Altana stanowiły zaledwie drobny ułamek wciąż cuchnących za
murami stert. Rin stwierdziła w duchu, że jedyną skuteczną metodą
oczyszczenia Golyn Niis byłoby puszczenie z dymem całego miasta.
I nikt tej ewentualności nie wykluczał. Najpierw jednak musieli
odszukać wszystkich ocalałych.
Rin poszukiwała właśnie źródła wody pitnej, które nie byłoby
skażone krwią, gdy Kitaj wziął ją na stronę i poinformował, że
znaleźli Venkę. Dziewczynę przetrzymywano w tak zwanym „domu
wytchnienia”, co prawdopodobnie stanowiło jedyny powód, dla
którego żołdacy Federacji pozwolili żyć członkowi milicji. Kitaj nie
wdał się w szczegółowe wyjaśnienia natury i funkcji „domów
wytchnienia”, ale wcale przecież nie musiał.
Kiedy Rin wybrała się wieczorem w odwiedziny, ledwie Venkę
rozpoznała. Śliczne włosy koleżanki zostały nierówno ścięte, jakby
oberżnięte tępym nożem. Oczy, dawniej tak pełne życia, były teraz
mętne i otępiałe. Obie ręce miała złamane w nadgarstkach. Nosiła je
w łupkach. Rin zwróciła uwagę na kąt, pod jakim Venka miała
wykręcone ramiona, i zrozumiała, że mogło do tego dojść w jeden
tylko sposób. Gdy weszła do pokoju, Venka nawet nie podniosła
wzroku. Drgnęła dopiero, gdy Rin zamknęła za sobą drzwi.
– Cześć – przywitała się z Venką nieśmiało.
Koleżanka zmierzyła ją pustym wzrokiem. Nie odpowiedziała.
– Pomyślałam, że możesz chcieć z kimś pogadać – podjęła Rin,
choć własne słowa wydały się jej płytkie i niewystarczające.
Venka zmarszczyła czoło.
Rin nie wiedziała, co dodać. Wszystkie pytania, jakie przychodziły
jej do głowy, zdawały się niedorzeczne i sztuczne. „Dobrze się
czujesz?” Przecież było jasne jak słońce, że Venka nie czuje się
dobrze. „Jak udało ci się przeżyć?” Dzięki temu, że jest kobietą i ma
ciało. „Co ci się stało?” To Rin wiedziała bez pytania.
– Wiesz, że nazywali nas publicznymi latrynami? – odezwała się
znienacka Venka.
– Co?! – Rin przystanęła dwa kroki przed drzwiami. Zrozumiała
i jej krew zmieniła się w lód.
– Nie wiedzieli, że znam mugeński. – Venka podjęła makabryczną
próbę zachichotania. – Tak mnie nazywali, kiedy we mnie byli.
– Venka...
– A wiesz, jak to bolało? Byli we mnie, byli we mnie całymi
godzinami i nie przestawali. Mdlałam raz po raz, ale zawsze kiedy
odzyskiwałam przytomność, oni wciąż robili swoje. Czasem inny
mężczyzna, czasem ten sam... Po jakimś czasie zresztą przestałam
ich odróżniać. To był koszmar, z którego nie mogłam się obudzić.
Usta Rin wypełniła gorycz żółci.
– Tak mi przykro... – zaczęła, lecz Venka chyba przestała jej
słuchać.
– Nie miałam najgorzej – mówiła. – Walczyłam, nie byłam potulna.
Dlatego oszczędzili mnie na koniec. Chcieli mnie najpierw złamać.
Zmuszali, bym patrzyła. Widziałam kobiety patroszone żywcem.
Widziałam, jak żołnierze obcinają im piersi. Widziałam kobiety
przybijane do ścian gwoździami. Widziałam, jak znudzeni matkami
okaleczają małe dziewczynki. Jeśli pochwa którejś była za ciasna,
rozcinali ją nożami, by łatwiej się gwałciło – mówiła coraz wyższym,
coraz bardziej przenikliwym głosem. – Była z nami w tym domu
ciężarna. W siódmym miesiącu. Nie, w ósmym. Na początku
pozwolili jej żyć, by się nami zajmowała. Myła nas. Karmiła. Była
jedyną przyjazną twarzą. Nie dotykali jej, ponieważ była w ciąży,
w każdym razie nie od początku. Potem, pewnego dnia generał
uznał, że reszta dziewczyn już mu się przejadła. Przyszedł po nią.
Można by pomyśleć, że po wszystkim, co widziała, będzie
mądrzejsza. Że zrozumie, iż opór nie ma żadnego sensu.
Rin nie chciała dłużej słuchać. Miała ochotę zacisnąć uszy i odciąć
się od całego świata. Venka jednak nie milkła, jakby nie była
w stanie powstrzymać raz rozpoczętego świadectwa.
– Kopała i drapała. Spoliczkowała go. Generał zawył i chwycił ją
za brzuch. Nie zrobił tego nożem. Samymi palcami. Paznokciami.
Przewrócił ją i dalej szarpał. – Venka odwróciła głowę. – Wyrwał jej
żołądek i jelita. A potem dziecko... Wciąż się poruszało. Widziałyśmy
wszystko z korytarza.
Rin przestała oddychać.
– Ucieszyłam się – podjęła Venka. – Cieszyłam się, że umarła,
zanim generał rozszarpał jej dziecko na pół. Tak, jak rozłamuje się
pomarańcze. – Wystające z łupków palce drżały, zaciskały się
i rozluźniały. – Kazał mi posprzątać.
– Bogowie, Venka... – Rin nie mogła spojrzeć jej w oczy. – Tak mi
przykro!
– Nie użalaj się nade mną! – wrzasnęła niespodziewanie Venka
i wykonała taki ruch, jakby chciała złapać Rin za rękę, jakby
zapomniała, że ma pogruchotane nadgarstki. Wstała i podeszła. Tak
blisko, że stanęły twarzą w twarz, nos w nos. Patrzyła z obłędem
w oczach, tak samo jak kiedy pojedynkowały się na ringu. – Nie
potrzebuję twojego współczucia. Chcę, żebyś ich dla mnie zabiła.
Musisz ich pozabijać – syczała. – Przysięgnij. Przysięgnij na własną
krew, że ich spalisz...
– Venka, nie mogę...
– Wiem, że potrafisz – rzuciła piskliwie Venka. – Słyszałam, co
o tobie mówią. Musisz ich spalić. Bez względu na wszystko.
Przysięgnij na własne życie. Przysięgaj! Przysięgnij mi! – Jej oczy
przypominały okruchy tłuczonego szkła.
By w nie spojrzeć, Rin musiała przywołać całą swoją odwagę.
– Przysięgam.

Rin zostawiła Venkę w pokoju i puściła się biegiem.


Nie mogła oddychać. Nie mogła mówić.
Potrzebowała Altana.
Nie wiedziała, z jakiego powodu uznała, że to on jej pomoże, że
właśnie dzięki niemu zazna ulgi. Może dlatego, że pośród nich
jedynie Altan już przez to przechodził. Był na płonącej Speer, oglądał
śmierć pobratymców... Dlatego to on – na pewno – zapewni ją, że
Ziemia nie przestanie się obracać, że słońce wciąż będzie wschodzić
i zachodzić, że nawet istnienie tak odrażającego zła, takiego braku
poszanowania ludzkiego życia nie znaczy, że świat pogrąży się
w mroku. Altan na pewno powie, że wciąż mają o co walczyć.
– W bibliotece – poinformował Suni i wskazał palcem starożytną
wieżę, wznoszącą się dwie przecznice od bramy.
Drzwi biblioteki były zamknięte. Pukała, lecz nikt nie otworzył.
Powoli nacisnęła klamkę i zajrzała do środka.
W przestronnej sali lamp nie brakowało, lecz nie paliła się żadna.
Jedynym źródłem światła był księżyc, którego blask wpadał przez
wysokie, przeszklone okna. W powietrzu snuł się mdły, słodki dym,
który natychmiast obudził jej wspomnienia. Opar był tak gęsty
i lepki, że prawie się zadławiła.
Altan siedział bezwładnie w kącie, otoczony stertami ksiąg. Nogi
wyciągnął przed siebie, głowa opadła mu na bok. Nie miał na sobie
koszuli.
Oddech uwiązł Rin w gardle.
Pierś Speeryty pokrywała gęsta sieć blizn. Wiele wyglądało na
obrażenia odniesione w walce. Inne jednak były zaskakująco równe,
symetryczne i czyste, jakby ktoś wyrył je na torsie Altana
z rozmysłem.
W dłoni trzymał fajkę. Na oczach Rin podniósł ją do ust i zaciągnął
się głęboko. Wywrócił szkarłatnymi oczami. Pozwolił, by dym
wypełnił mu płuca, po czym wypuścił go powoli, z ledwie
dosłyszalnym westchnieniem rozkoszy.
– Altan? – odezwała się półgłosem.
W pierwszej chwili chyba jej nie dosłyszał. Rin przeszła przez salę
i powoli kucnęła przy boku dowódcy. Mdły zapach był obrzydliwie
swojski: grudki opium, słodkie niczym gnijące owoce. Przypomniało
się jej Tikany, więdnące w palarniach żywe trupy.
Wreszcie oczy Altana skierowały się na Rin. Jego usta wykrzywił
dziwny, obojętny uśmieszek i nawet w zniszczonym Golyn Niis,
mimo że od pewnego czasu żyła w mieście trupów, Rin stwierdziła
w duchu, że ta twarz jest najstraszniejszym, co kiedykolwiek
widziała.
W
iedziałeś? – zapytała Rin.
– Wszyscy wiedzieliśmy – mruknął Ramsa. Nieśmiało
dotknął ramienia dziewczyny, zapewne chciał ją
pocieszyć. Bez skutku. – Próbuje to ukrywać. Niezbyt mu wychodzi.
Rin jęknęła i przycisnęła czoło do kolan. Przez łzy praktycznie nic
nie widziała. Każdy wdech sprawiał jej ból; miała wrażenie, że coś
miażdży jej klatkę piersiową, jakby przygniatała ją sama rozpacz.
Ciężar nie pozwalał swobodnie nabrać powietrza.
To musiał być koniec. Wojenna stolica upadła, jej przyjaciele nie
żyli albo popadali w obłęd, a Altan...
– Dlaczego? – rzuciła płaczliwie. – Czy on nie wie, jakie są skutki?
– Wie. – Ramsa opuścił rękę i zacisnął palce. – Myślę, że sobie nie
radzi.
Zdawała sobie sprawę, że chłopak ma rację, lecz nie potrafiła tego
zrozumieć.
Znała grozę uzależnienia od opium. Widywała osoby z kręgu
klienteli Fangów – młodych, obiecujących uczonych, zamożnych
kupców, ludzi utalentowanych – którym grudki narkotyku
rujnowały życie. Oglądała dumnych urzędników rządowych,
w ciągu kilku krótkich miesięcy przeobrażających się
w wysuszonych, żyjących na ulicy żebraków, błagających
przechodniów o pieniądze na następną działkę.
Nie umiała jednak pogodzić tych obrazów z postacią komandora
cike. Altan był niezwyciężony. Altan był największym wojownikiem
w całym kraju. Altan nie był... nie mógł być...
– Podobno jest naszym dowódcą – powiedziała bez ogródek. – Jak
może walczyć, skoro jest... w tym stanie?
– Kryjemy go – przyznał ściszonym głosem Ramsa. – Nigdy nie
zdarzało mu się to częściej niż raz na miesiąc.
Tyle razy wyczuwała od Altana dym. Tyle razy znikał i nie
potrafiła go odszukać. Zawsze wtedy zalegał w zaciszu swego biura,
zaciągając się i wydychając, szklisty, pusty, nieobecny.
– To obrzydliwe! – prychnęła. – Obrzydliwe i... i... żałosne.
– Nie mów tak! – żachnął się Ramsa. Zacisnął pięść. – Odwołaj!
– To nasz dowódca! Ma wobec nas obowiązki! Jak może...
– Nie wiem, jakim cudem uszedł z życiem ze swojej wyspy. –
Ramsa nie pozwolił jej skończyć. – Wiem za to, że to, co go spotkało,
jest niewyobrażalne. Ty o tym, że jesteś Speerytką, dowiedziałaś się
dopiero kilka miesięcy temu. A Altan w ciągu jednej nocy stracił
wszystkich, stracił całe życie. Z takiego cierpienia się nie wychodzi.
Dlatego właśnie jest mu to potrzebne. Owszem, to jest słabość, ale ja
nie będę go oceniać. Nie mam w sobie tyle odwagi i nie mam prawa.
Tak samo jak ty.

Po dwóch tygodniach przesiewania gruzów, włamywania się do


zamkniętych piwnic i przenoszenia zwłok cike znaleźli niecały
tysiąc niedobitków w mieście będącym do niedawna domem
półmilionowej rzeszy. Upłynęło zbyt wiele czasu. Stracili nadzieję na
odnalezienie kolejnych.
Po raz pierwszy od wybuchu wojny cike nie mieli żadnych
zaplanowanych działań.
– Na co my tu czekamy? – dopytywał codziennie Baji.
– Na rozkazy – odpowiadała niezmiennie Qara.
Rozkazów jednak nie otrzymywali. Altana najczęściej nie było,
zdarzało się, iż znikał na całe dnie. A kiedy się pojawiał, nie był
w stanie pozwalającym wydawać jakiekolwiek polecenia. Na czas
bezkrólewia obowiązki komandora gładko przejął Chaghan,
wyznaczając cike rutynowe obowiązki. Większość pełniła służbę
wartowniczą. Oczywiście wszyscy zdawali sobie sprawę, że wróg
odmaszerował już w głąb lądu, gdzie zamierzał dokończyć dzieła.
Nikt nie miał wątpliwości, iż w Golyn Niis strzec można najwyżej
ruin, lecz mimo wszystko byli Chaghanowi posłuszni.
Rin stała nad bramą, podpierając się na ściskanej w dłoni włóczni,
i obserwowała prowadzący do miasta szlak. Przypadła jej wieczorna
służba, ale do nikogo nie miała o to pretensji, sen nie przychodził,
nawet kiedy bardzo się starała. Zawsze gdy przymykała oczy,
widziała krew. Kałuże zakrzepłej krwi na ulicach. Krew zmieszaną
z wodami rzeki Golyn. Zawieszone na hakach zwłoki. Upchnięte do
beczek ciała niemowląt.
Nie mogła też jeść. Nawet najbardziej mdłe i nijakie potrawy
zostawiały jej w ustach trupi posmak. Raz pojawiło się mięso; Baji
upolował w lesie dwa króliki, oprawił je i zawiesił nad ogniem,
nabite na cienki patyk. Gdy zapach pieczeni doleciał Rin, dostała
ataku nudności, który trzymał ją przez długi kwadrans. Królicze
mięso nierozerwalnie kojarzyło się jej ze zwęglonymi, porzuconymi
na miejskim placu ciałami ludzi. Nie potrafiła chodzić ulicami Golyn
Niis, nie wyobrażając sobie jednocześnie śmierci i chwil egzekucji.
Nie mogła patrzeć na setki nadzianych na tyczki głów, nie widząc
jednocześnie żołnierza, który szedł wzdłuż szeregu klęczących
jeńców, metodycznie uderzając co chwila mieczem, jakby ścinał
kolby kukurydzy. Nie potrafiła przechodzić obok dzieci wciąż
spoczywających w grobach z baryłek, nie słysząc ich
nierozumiejącego płaczu. I przez cały czas płakała też jej własna
dusza, płakała, zadając raz po raz jedno pozbawione odpowiedzi
pytanie: dlaczego?
Okrucieństwo było Rin obce. Żądzę krwi potrafiła zrozumieć.
Żądzy krwi winna była osobiście. Sama zatracała się w bitewnym
szale; posuwała się w takich chwilach dalej, niż należało; krzywdziła
ludzi w momentach, gdy powinna się już powstrzymać.
Lecz to – tej skali zjadliwa brutalność, tak przeogromna,
bezsensowna rzeź popełniona na ludziach zupełnie niewinnych,
którzy w samoobronie nie podnieśli nawet palca – tego po prostu nie
umiała sobie nawet wyobrazić.
Przecież oni się poddali! – miała ochotę wykrzyczeć w twarze
nieobecnym wrogom. Rzucili broń. Niczym wam nie grozili.
Dlaczego musieliście zrobić coś takiego?
Poszukiwała racjonalnego wytłumaczenia, lecz ono wciąż się
dziewczynie wymykało.
Dlatego że odpowiedź na to pytanie nie mogła być racjonalna. Nie
można jej było wyczytać z zasad strategii. Nie wynikała z niedoboru
żywności, ryzyka zbrojnego powstania czy zemsty pokonanych. Tak
się po prostu dzieje, kiedy przedstawiciele jednej rasy dochodzą do
wniosku, że życie rasy innej nie stanowi żadnej wartości.
Federacja dopuściła się masakry Golyn Niis z tego mało
skomplikowanego powodu, że nie widzieli w Nikaryjczykach ludzi.
A skoro przeciwnik nie jest człowiekiem, jeżeli jest zaledwie
karaluchem, jakie ma znaczenie, ilu się ich wybije? Jaka jest różnica
między zdeptaniem samotnej mrówki a podpaleniem całego
mrowiska? Dlaczego właściwie nie wyrywać muchom skrzydełek
dla czystej rozrywki? Owszem, może i robak odczuwa ból, ale jaką to
ma wagę dla człowieka?
I co miałaby powiedzieć ofiara, by oprawca dostrzegł w niej
człowieka? Jak mogłaby sprawić, by ciemięzca w ogóle ją dostrzegł?
I czemu miałby się przejąć jej losem?
W wojnie liczą się wartości bezwzględne. My albo oni. Zwycięstwo
bądź klęska. Nie ma środka. Nie ma litości. Nie wolno się poddawać.
Dokładnie ta sama logika, uświadomiła sobie Rin, usprawiedliwiała
zniszczenie Speer. Z perspektywy Federacji wymazanie z mapy
świata całej rasy w ciągu jednej nocy nie było potwornością. To była
po prostu konieczność.
– Oszalałeś!
Rin poderwała głowę. Z wyczerpania zapadła w kolejną
niespokojną drzemkę. Zamrugała i wbiła wzrok w ciemność, aż
właściciele głosów z pary bezkształtnych cieni przeobrazili się
w dwie ludzkie postacie.
Pod bramą zobaczyła Altana z Chaghanem. Chaghan stał z ciasno
zaplecionymi na piersiach ramionami, Altan niedbale opierał się
o mur. Rin z mocno bijącym sercem kucnęła i ukryła się za
blankami. Nie chciała, by ją przypadkiem zauważyli.
– Zastanów się, co by było, gdybyśmy nie byli tak osamotnieni –
podjął Altan stłumionym, lecz pełnym zapału głosem. To Rin
zaskoczyło: w tonie dowódcy słychać było energię i życie, których
brakowało już od wielu dni. – Co, gdyby było nas więcej?
– Nie chcę do tego wracać – odparł Chaghan.
– Gdybyśmy mieli tysiące cike, żołnierzy równie potężnych jak ty
i ja, wojowników zdolnych przywoływać bogów?
– Altan...
– Pomyśl, gdybym miał do dyspozycji całą armię szamanów?
Rin zastrzygła uszami. Całą armię?
Chaghan wydał dziwnie zdławiony dźwięk. Niewykluczone, że był
to śmiech.
– Jak niby chcesz tego dokonać?
– Dobrze wiesz jak – prychnął Altan. – Wiesz, po co wysłałem cię
na tę górę.
– Twierdziłeś, że zależy ci tylko na Odźwiernym. – W głosie
Chaghana pojawiły się żywsze emocje. – Nie mówiłeś, że chcesz
uwolnić wszystkich szaleńców.
– Ci ludzie nie są szaleni...
– Ci ludzie nie są już nawet ludźmi! W tym momencie są
półbogami! To błyskawice, huragany duchowej mocy. Gdybym
wiedział, co planujesz, za nic bym...
– Nie pieprz, Chaghan! Doskonale wiedziałeś, co planuję.
– Odźwiernego mieliśmy uwolnić wspólnie. – W wypowiedzi
Chaghana dała się słyszeć uraza.
– I tak też zrobimy. Wtedy, kiedy uwolnimy też pozostałych.
Feylena, Huleinina. Wszystkich.
– Feylena? Po tym, co próbował zrobić? Sam nie wiesz, co mówisz.
Tu chodzi o niewyobrażalne zbrodnie.
– Zbrodnie? – powtórzył lodowato Altan. – Na własne oczy
widziałeś trupy w Golyn Niis. I teraz oskarżasz mnie o zbrodnie?
Chaghan stopniowo podnosił głos.
– Mugeńczycy dopuścili się ludzkiego okrucieństwa. Ale ludzkie
okrucieństwo i ludzka żądza zniszczenia mają swoje granice. Istoty
uwięzione w Chuluu Korikh zdolne są do potworności w zupełnie
innej skali.
– Czy ty masz oczy? – Altan zaśmiał się gardłowo. – Widzisz, czego
Federacja dopuściła się w Golyn Niis? Władca powinien robić
wszystko, co niezbędne dla zapewnienia poddanym bezpieczeństwa.
Chaghan, nie zmienię się w Tearzę. Nie pozwolę, by wytłukli nas jak
psy.
Rin doleciały odgłosy szamotaniny. Szelest gniecionych
podeszwami zeschłych liści. Uderzenia ciała o ciało. Pobili się czy
co? Z zapartym tchem zerknęła ponad murem.
Chaghan chwycił Altana oburącz za kołnierz i przyciągnął.
Mierzyli się spojrzeniami. Komandor przerastał chudego wieszczka
o pół stopy, bez trudu mógłby przetrącić mu kręgosłup, a jednak nie
ruszył nawet ręką.
Rin obserwowała konfrontację z niedowierzaniem. Nikt nie
traktował Altana w ten sposób.
– To nie jest powtórka ze Speer – syknął Chaghan. W tej chwili
stykali się niemal nosami. – Nawet Tearza nie uwolniłaby swojego
boga, by ocalić jedną jedyną wyspę. A ty chcesz skazać na śmierć
tysiące.
– Ja po prostu próbuję wygrać tę wojnę...
– Po co, Trengsin? Rozejrzyj się! Nikt nie poklepie cię po plecach
i nie pochwali za kawał dobrej roboty. Nikogo takiego już nie ma.
Cały ten kraj idzie w otchłań i nikogo nie obchodzi...
– Cesarzową obchodzi – przerwał mu Altan. – Posłałem sokoła.
Przystała na mój plan...
– A kogo interesuje zdanie cesarzowej? – wykrzyknął Chaghan.
Trzęsły mu się ręce. – Pieprzę twoją cesarzową! Twoja cesarzowa
uciekła!
– Jest jedną z nas – powiedział Altan. – Wiesz, że tak jest.
Gdybyśmy mieli ją i Odźwiernego, moglibyśmy poprowadzić tę
armię...
– Nikt nie jest w stanie poprowadzić tej armii. – Chaghan oderwał
palce od kołnierzyka Altana. – Więźniowie góry nie są tacy jak ty.
Nie są jak Suni. Nie można nad nimi zapanować i na pewno tego nie
spróbujesz. Nie pozwolę ci na to. – Poderwał dłonie, by znów pchnąć
Altana, lecz tym razem dowódca zareagował. Złapał ręce wieszczka
w nadgarstkach i bez wysiłku odsunął je od siebie. Nie rozluźnił
chwytu.
– Naprawdę sądzisz, że mnie powstrzymasz?
– Tu wcale nie chodzi o ciebie – fuknął Chaghan. – Tu chodzi
o Speer. Chcesz zemsty. Speeryci nie są zdolni do niczego poza nią.
Wiecznie dyszycie nienawiścią, bezrozumnie palicie i niszczycie.
Tearza była pośród was jedyną, która potrafiła patrzeć w przyszłość
i przewidywać. Może Federacja miała rację, może to dobrze, że
spalili tę waszą wysepkę...
– Jak śmiesz! – Głos Altana zabrzmiał tak cicho, że Rin przywarła
całym ciałem do muru, jakby mogła przez to lepiej go słyszeć. Palce
dowódcy zacisnęły się na przegubach Chaghana. – Przekroczyłeś
granicę.
– Jestem twoim wieszczkiem – przypomniał Chaghan. – Udzielam
ci rad, bez względu na to, czy masz ochotę ich słuchać, czy nie.
– Wieszczek nie wydaje rozkazów – zauważył Altan. – Wieszczek
nie ma prawa do nieposłuszeństwa. Nie potrzebuję nielojalnego
zastępcy. Jeżeli mi nie pomożesz, odeślę cię. Udaj się na północ. Pod
zaporę. Zabierz siostrę i zrób to, co zaplanowaliśmy.
– Altan, posłuchaj głosu rozsądku – rzucił błagalnie Chaghan. –
Naprawdę nie musisz tego robić.
– Wykonaj rozkaz – syknął zwięźle Altan. – Jedź albo odejdź z cike.
Rin osunęła się za blanki. Serce waliło jej jak młotem.

Posterunek porzuciła, ledwie kroki Altana ucichły w oddali. Kiedy


sylwetka dowódcy rozpłynęła się w mroku, dziewczyna zbiegła po
schodach i wypadła przez bramę na trakt. Chaghana i Qarę
dopędziła, gdy wsiadali na uratowanego w mieście wałacha.
– Jedziemy! – rzucił Chaghan na widok Rin, lecz ona chwyciła
wodze, zanim Qara zdążyła spiąć konia piętami.
– Dokąd się wybieracie? – spytała ostro.
– Daleko stąd – warknął nieprzyjemnie Chaghan. – Puść, proszę.
– Muszę z tobą pomówić.
– Mamy rozkazy, musimy jechać.
– Podsłuchałam twoją rozmowę z Altanem.
Qara mruknęła coś pod nosem.
– Czy mogłabyś wreszcie nauczyć się pilnować własnego nosa? –
Chaghan ściągnął brwi.
– O jakiej armii mówił Altan? – Rin mocniej chwyciła uzdę. –
Dlaczego nie chcesz mu pomóc?
– Nie masz pojęcia, w co się mieszasz. – Oczy wieszczka zmieniły
się w wąskie szparki.
– Więc mi wyjaśnij. Kim jest Feylen? – podjęła pełnym głosem Rin.
– I kim jest Huleinin? O co chodziło z uwolnieniem Odźwiernego?
– Altan podpali całe Nikan. Nie chcę być za to odpowiedzialny.
– Podpali Nikan? – powtórzyła dziewczyna. – Ale jak...
– Twój komandor zwariował – rzucił Chaghan bez ogródek. –
Więcej wiedzieć nie musisz. A wiesz, co jest najgorsze?
Podejrzewam, że dążył do tego od samego początku. Byłem ślepcem.
Właśnie tego chciał, odkąd Federacja ruszyła na Sinegard.
– I chcesz mu na to pozwolić? Ot tak?
Wieszczek gwałtownie cofnął się i wyprostował, jakby go
spoliczkowała. Rin pomyślała, że wyszarpnie jej wodze i odjedzie,
lecz chłopak po prostu zamarł. Nieznacznie tylko rozchylił usta.
Nie pamiętała sytuacji, w której Chaghan nie wiedziałby, co
powiedzieć. Przestraszyła się.
Nie spodziewała się też, że Chaghan cofnie się przed
okrucieństwem. On, jako jedyny spośród cike, nigdy, ani razu nie
okazał cienia lęku związanego z własną mocą, nigdy nie obawiał się
utraty kontroli. Chaghan radował się swoim talentem. Upajał się
nim.
Co mogło być aż tak straszliwie niewyobrażalne, że przeraziło
nawet jego?
Nie odrywając spojrzenia od dziewczyny, wieszczek pochylił się
w siodle, puścił wodze i zeskoczył z konia. Ruszył ku Rin
gwałtownie, aż cofnęła się o dwa kroki. Zatrzymał się o wiele bliżej,
niżby sobie życzyła. Długo mierzył ją badawczym spojrzeniem.
– Czy rozumiesz, co stanowi źródło mocy Altana? – zapytał
wreszcie.
– Jest Speerytą. – Zmarszczyła czoło. – To dość oczywiste.
– Przeciętni Speeryci nie byli nawet w połowie tak potężni jak
Altan – powiedział wieszczek. – Zadałaś sobie kiedykolwiek pytanie,
dlaczego to on jeden wyszedł cało z masakry? Dlaczego pozwolono
mu żyć, podczas gdy wszystkich jego pobratymców spalono
i rozczłonkowano?
Pokręciła głową.
– Po pierwszej wojnie makowej Federacja popadła w prawdziwą
obsesję na punkcie waszego ludu – podjął Chaghan. – Mugeńczycy
nie potrafili uwierzyć, że ich siły zbrojne okazały się słabsze od
plemienia zasiedlającego maleńką wysepkę. Z owej obsesji narodziło
się ich zainteresowanie szamanizmem. Sami nigdy nie mieli ani
jednego szamana i chcieli się dowiedzieć, skąd Speeryci czerpią moc.
Po zajęciu Prowincji Węża zbudowali na wysokości Speer ośrodek
badawczy i przez międzywojenne dziesięciolecia porywali
Speerytów, prowadzili na nich eksperymenty, próbowali zrozumieć,
co czyni ich tak wyjątkowymi. Jednym z tych eksperymentów był
Altan.
Rin poczuła bardzo silny ucisk w piersi. Bała się słów, które mogły
paść już za chwilę, lecz wieszczek ciągnął głosem beznamiętnym
i oschłym, jakby wygłaszał wykład z zamierzchłej historii świata.
– Zanim Hesperianie wyzwolili osadzonych w ośrodku, Altan
spędził w laboratorium pół życia. Naukowcy Federacji utrzymywali
go w ryzach, codziennie podając mu narkotyki. Głodzili go. Zmuszali
do posłuszeństwa torturami. Nie był jedynym więzionym tam
Speerytą, lecz tylko on zdołał przeżyć. Wiesz, w jaki sposób?
– No... ja... – Zabrakło jej słów.
Chaghan mówił dalej bezlitośnie:
– Wiesz, że wiązali go pasami i zmuszali, by patrzył, jak ćwiartują
i patroszą innych, po to tylko, by sprawdzić, co Speeryci mają
w środku, co ich napędza? Determinacja Federacji nie znała granic.
Wiedziałaś, że utrzymywali ich przy życiu tak długo, jak tylko mogli,
nawet kiedy oddzielili już ciało od żeber? Że obserwowali pracę
mięśni ludzi obdartych ze skóry i sprawionych jak króliki?
– Nigdy mi o tym nie mówił – wyszeptała.
– I pewnie nigdy by nie powiedział. – Chaghan pokiwał głową. –
Altan lubi cierpieć w milczeniu. Pozwala swej nienawiści dojrzewać,
jątrzyć się, hoduje ją i nosi w sobie jak najdłużej. Czy teraz
rozumiesz, co jest źródłem jego mocy? Nie chodzi o to, że jest
Speerytą. Jego siła nie ma nic wspólnego z genami. Altan jest tak
potężny, ponieważ nienawidzi tak głęboko, tak gorąco i tak zaciekle,
że nienawiść stała się jego najgłębszą istotą. Wasz Feniks jest bogiem
ognia, lecz również bogiem wściekłości i gniewu. Patronem zemsty.
Altan nie potrzebuje opium, by przywoływać Feniksa, ponieważ
Feniks żyje w nim przez cały czas. Zapytałaś, dlaczego go nie
powstrzymam. Teraz już rozumiesz. Nie można pohamować
mściciela. Nie da się przemówić do rozumu szaleńcowi. Sądzisz, że
w tej chwili uciekam, i tak, przyznaję, boję się. Boję się, czego on
może się dopuścić w swoim dążeniu do zemsty. I boję się, że
słuszność może leżeć po jego stronie.
Kiedy znalazła Altana leżącego w tym samym co poprzednio zakątku
starożytnej biblioteki, nie odezwała się słowem. Przemierzyła zalaną
księżycową poświatą salę i wyjęła z jego omdlewających palców
fajkę. Usiadła ze skrzyżowanymi nogami, oparła się plecami o regał
skrzypiący pod ciężarem wiekowych zwojów. Potem zaciągnęła się,
długo i mocno. Skutki poczuła dopiero po jakimś czasie, lecz kiedy
się pojawiły, zadała sobie pytanie, po co w ogóle uczyła się
medytować.
Nagle zrozumiała, do czego Altan potrzebował narkotyku.
Nic dziwnego, że był uzależniony. Chwile z opium musiały być
jedynymi w jego życiu, kiedy nie trawiło go nieszczęście, gdy nie
czuł bólu ran, które nie mogły się zabliźnić. Spowity narkotyczną
mgiełką przestawał czuć cokolwiek, tylko wówczas mógł zapomnieć
naprawdę.
– Jak tam? – wymamrotał Altan.
– Nienawidzę ich – rzuciła. – Nienawidzę ich do granic. Tak
bardzo, że aż boli. Nienawidzę całą sobą, każdą kroplą krwi, każdą
swoją kością. – Oddała mu fajkę.
Wypuścił z ust długą smugę dymu. Nie wyglądał w tej chwili jak
człowiek, a raczej jak naczynie na opary, nieożywione przedłużenie
fajki.
– Ten ból nigdy nie ustaje – powiedział.
Rin znowu przejęła opium. Odetchnęła kolejną porcją cudownej
słodyczy.
– Teraz już rozumiem – stwierdziła.
– Czyżby?
– Przepraszam za wcześniej.
Mówiła niejasno, lecz odniosła wrażenie, że Altan wie, co miała na
myśli. Odebrał jej fajkę i zaciągnął się – bardziej dobitnego
potwierdzenia nie potrzebowała.
Zanim odezwał się znowu, upłynęło dobrych kilka chwil.
– Chcę zrobić coś straszliwego – powiedział. – A ty otrzymasz
wybór. Będziesz mogła pojechać ze mną do więzienia pod górą.
Myślę, że wiesz, po co się tam wybieram.
– Tak. – Nie musiała pytać, by wiedzieć, kto jest więźniem Chuluu
Korikh.
„Niezwykli przestępcy, którzy popełnili niezwykłe zbrodnie”.
Jeżeli pojedzie z Altanem, pomoże mu uwolnić monstra. Potwory
straszniejsze niż chimei. Bestie gorsze niż istoty z boskiego
zwierzyńca – znacznie gorsze, ponieważ niebędące zwierzętami,
bezrozumnymi stworami, którym dało się założyć kaganiec, które
dało się opanować. Te potwory były wojownikami. Szamanami.
Bóstwami w ludzkich ciałach, za nic mającymi świat śmiertelników.
– Będziesz też mogła zostać w Golyn Niis. Możesz walczyć u boku
niedobitków nikaryjskiej armii i próbować wygrać tę wojnę bez
pomocy bogów. Możesz pozostać grzeczną dziewczynką na pasku
Jianga, możesz słuchać jego przestróg i cofać się przed potęgą, którą
w sobie nosisz. – Wyciągnął do Rin rękę. – Ale ja potrzebuję twojej
pomocy. Potrzebuję pomocy Speerytki.
Wbiła spojrzenie w jego smukłe brązowe palce.
Czy jeśli pomoże Altanowi uwolnić tę armię, sama także stanie się
potworem? Czy oboje będą winni wszystkiego, o co oskarżał ich
Chaghan?
Być może. Lecz co mieli do stracenia? Najeźdźcy, którzy
wpompowali w kraj Rin tony opium i porzucili mieszkańców na
pastwę zgnilizny nałogu, właśnie powrócili, by dopełnić dzieła.
Podała Speerycie rękę, zacisnęła palce na jego dłoni. Dotyk skóry
Altana okazał się zupełnie inny niż wszystko, co ważyła się sobie
wyobrażać. Samotna w bibliotecznej sali, za świadków mając
jedynie staronikaryjskie pergaminy, złożyła przysięgę wierności.
– Jestem z tobą – szepnęła.
CHULUU KORIKH

Zaczerpnięte z „Seejina klasyfikacji bóstw” zawartej w „Annałach


Czerwonego Cesarza”, spisanych przez Vachira Mogoia, wysokiego
historyka Sinegardu

N
a długo zanim nastały dni Czerwonego Cesarza, kraj ten nie
był potężnym imperium, lecz ubogą i rozległą krainą,
zaludnioną przez garstkę żyjących w rozproszeniu
szczepów. Ich członkowie byli przybyłymi z północy jeźdźcami,
nomadami przepędzonymi ze stepów Rubieży przez hordy wielkiego
chana. Po ucieczce z trudem walczyli o przetrwanie w tej dziwnej,
ciepłej krainie.
Przyrodzona im ignorancja dotyczyła wielu materii: cyklu pór
deszczowych, wylewów rzeki Murui, odmian gleby. Nie wiedzieli,
jak uprawiać ziemię, nie potrafili siać ni orać, miast więc sadzić,
musieli polować. Potrzebowali przewodnictwa.
Potrzebowali bogów.
Lecz bóstwa Panteonu nie były w tamtej epoce chętne do
udzielania wsparcia przedstawicielom ludzkiej rasy.
– Ludzie są małostkowi i egoistyczni – argumentował Erlang Shen,
marszałek wielki sił niebiańskich. – Ich życie jest tak krótkie, że nie
poświęcają swych myśli przyszłości własnej krainy. Jeżeli im
pomożemy, wyjałowią te ziemie i zaczną się między sobą wadzić.
Nie będzie wtedy pokoju.
– Lecz w obecnym położeniu cierpią. – Piękna Sanshengmu,
bliźniaczka Erlanga Shena, przewodziła frakcji przeciwnej. –
Jesteśmy w mocy im ulżyć. Dlaczego się powstrzymujemy?
– Jesteś ślepa, siostro – odparł Erlang Shen. – Masz śmiertelnych
w zbyt wysokim poważaniu. Nie dają wszechświatowi niczego, więc
wszechświat nie jest im nic dłużny. Skoro nie potrafią przetrwać,
niech wymierają.
Erlang Shen wydał niebiański edykt, wzbraniający należącym do
Panteonu istotom mieszać się w sprawy śmiertelnych. Sanshengmu
jednak, jak zwykłe łagodniejsza od brata, była głęboko
przeświadczona, że jej bliźniak osądził ludzkość zbyt pochopnie.
Uknuła więc plan. Postanowiła potajemnie zstąpić na ziemię,
z nadzieją, iż dowiedzie całemu Panteonowi, że człowiek jest
godzien boskiej pomocy. Wiadomość o spisku Sanshengmu dotarła
do Erlanga Shena w ostatniej chwili i ruszył za siostrą w pościg.
Spiesząc się, Sanshengmu przy lądowaniu skręciła sobie kostkę.
Leżała na ziemskiej drodze przez trzy dni. Jej śmiertelną postacią
była nieprzeciętnej urody kobieta. A w owych czasach
niebezpiecznie było chodzić w takim ciele po świecie.
Pierwszy mężczyzna, który znalazł Sanshengmu na szlaku,
żołnierz, zgwałcił ją i porzucił na pewną śmierć.
Mężczyzna drugi, kupiec, zabrał jej odzienie i również zostawił na
szlaku, ponieważ zbytnio obciążyłaby jego wóz.
Mężczyzną trzecim okazał się pewien myśliwy. Na widok
Sanshengmu zdjął z ramion płaszcz i okrył jej nagość. Potem zaniósł
ją do swego namiotu.
– Dlaczego mi pomagasz? – zapytała Sanshengmu. – Jesteś
człowiekiem. Żyjecie jedynie po to, by żerować jeden na drugim. Nie
znacie współczucia. Dążycie wyłącznie do zaspokojenia własnej
chciwości.
– Nie wszyscy ludzie są tacy – odparł łowca. – Ja nie jestem.
Kiedy wstępowali pod dach jego namiotu, Sanshengmu była już
zakochana.
Poślubiła myśliwego. Nauczyła jego pobratymców z plemienia
wielu przydatnych umiejętności: jak śpiewem sprowadzać z nieba
deszcz, jak odczytywać ścieżki pogody z pęknięć na żółwiowej
skorupie, jak palić kadzidełka, by uradować bóstwa opiekuńcze
i zebrać w zamian bogate plony.
Plemię myśliwego rozwijało się, kwitło i zajmowało coraz więcej
żyznych ziem Nikan. Świat obiegły wieści o żywej bogini, która
zstąpiła z niebios. W całej krainie przybywało wyznawców
Sanshengmu. Mieszkańcy Nikan palili na jej cześć kadzidła
i wznosili posągi – jej, pierwszemu bóstwu, jakie kiedykolwiek
poznali.
Po pewnym czasie urodziła myśliwemu dziecko.
Erlang Shen obserwował to wszystko ze swego tronu
w niebiesiech i jego wściekłość rosła.
W dzień pierwszych urodzin syna Sanshengmu Erlang Shen
wybrał się do świata śmiertelnych. Podpalił bankietowy namiot,
zmuszając strwożonych gości do panicznej ucieczki. Myśliwego
nabił na swoją wielką trójzębną włócznię i zabił go. Chwycił dziecko
Sanshengmu w ręce i strącił je z górskiego zbocza. Na koniec złapał
przerażoną siostrę za szyję i uniósł w powietrze.
– Nie możesz mnie zabić – wydyszała dławiąca się Sanshengmu. –
Jesteśmy ze sobą powiązani. Stanowimy połówki jednej całości. Nie
przetrwasz mej śmierci.
– To prawda – przytaknął Erlang Shen. – Mogę cię jednak uwięzić.
Skoro tak bardzo pokochałaś świat ludzi, zbuduję dla ciebie
więzienie na ziemi, miejsce, w którym spędzisz całą wieczność. Taka
będzie twa kara za czelność pokochania śmiertelnika.
Zanim jeszcze skończył przemowę, w powietrzu zmaterializowała
się potężna góra. Erlang Shen cisnął siostrę w dal, a kiedy upadła,
góra ją nakryła, tworząc najtrwalsze więzienie. Sanshengmu
próbowała ucieczki, próbowała rozpaczliwie, lecz z wnętrza
skalnego więzienia nie miała dostępu do swej magii.
Gniła w kamiennej niewoli przez całe lata. A każda upływająca
chwila była dla niej torturą – dla bogini, która niegdyś szybowała
swobodnie w niebiosach.
Powtarza się wiele odmian historii Sanshengmu. Istnieją też
liczne opowieści o jej synu, Wojowniku Lotosu, o tym, jak został
pierwszym w Nikan szamanem, łącznikiem pomiędzy światem
boskim i ludzkim. Opowiada się o wojnie, jaką stoczył przeciwko
swojemu wujowi, Erlang Shenowi, by wyzwolić spod skały swą
matkę.
Istnieją również legendy o Chuluu Korikh. Mówi się o małpim
królu, aroganckim szamanie, którego Nefrytowy Cesarz uwięził tam
na pięć tysięcy lat za wyjątkowe zuchwalstwo. Można powiedzieć, że
w ten właśnie sposób rozpoczęła się epoka legend, ponieważ
wówczas zaczęła się era szamanów.
Wiele z tego jest prawdą. Znacznie więcej – wprost przeciwnie.
Pewne jest jednakże jedno. Po dziś dzień ze wszystkich miejsc na
tej ziemi jedynie Chuluu Korikh może uwięzić boga.

– Powiesz mi wreszcie, dokąd się wybieracie? – zapytał Kitaj. – Czy


może wezwałaś mnie tylko, żeby się pożegnać?
Rin pakowała właśnie juki, rozmyślnie unikając spojrzeń
przyjaciela. Unikała go zresztą przez cały tydzień, który spędziła
z Altanem na planowaniu podróży.
Komandor zabronił jej rozmawiać na temat wyprawy
z kimkolwiek spoza cike. Do Chuluu Korikh zamierzali się udać tylko
we dwoje. Rin chciała jednak, by Kitaj miał świadomość, co się
szykuje – na wypadek gdyby im się powiodło. Chciała, by wiedział,
kiedy powinien uciekać.
– Ruszamy, jak tylko wałach będzie gotów – rzuciła.
Wyjeżdżając z Golyn Niis, Chaghan i Qara zabrali jedynego
w miarę przyzwoitego wierzchowca, którego pozostawiła w mieście
Federacja. Znalezienie drugiego wałacha, wolnego od chorób
i niestojącego nad grobem, zajęło im kilka dni. Jeszcze więcej czasu
stracili, odkarmiając zwierzę, by doprowadzić je do stanu
używalności.
– Wolno spytać dokąd? – ponowił pytanie Kitaj. Robił, co mógł, by
nie pokazać po sobie irytacji, lecz Rin znała go zbyt dobrze, by się
nie połapać. Złość miał wypisaną na twarzy. Nie był przyzwyczajony
do posiadania niepełnych informacji; zdawała sobie sprawę, że jest
na nią wściekły.
– W góry Kukhonin – odpowiedziała po chwili wahania.
– Kukhonin? – zdziwił się Kitaj.
– Dwa dni jazdy na północ. – Niemal zanurkowała w worku, by
nie musieć na przyjaciela patrzeć. Spakowała olbrzymią ilość maku,
oczyściła zapasy Enkiego ze wszystkiego, co była w stanie pomieścić
w bagażu. Naturalnie w samym Chuluu Korikh narkotyk nie mógł
się przydać, ale po opuszczeniu góry, kiedy uwolnią już wszystkich
uwięzionych tam szamanów...
– Wiem, gdzie są te góry – prychnął zniecierpliwiony chłopak. –
Chciałbym się natomiast dowiedzieć, dlaczego jedziecie
w przeciwnym kierunku, niż ruszyła główna kolumna
Mugeńczyków.
Musisz mu powiedzieć, usłyszała w duchu. Nie miała pojęcia, jak
ma Kitaja ostrzec, nie wyjawiając jednocześnie przynajmniej części
planu Altana. Wiedziała, że jeśli nie powie nic, Kitaj będzie uparcie
próbował dowiedzieć się sam, a w tym wypadku ciekawość równała
się śmierci. Odstawiła worek na ziemię, wyprostowała się i spojrzała
chłopakowi w oczy.
– Altan chce zwerbować armię.
– Co proszę? – Aż prychnął z niedowierzania.
– Chodzi o... To są... Nie uwierzysz, nawet jeśli ci powiem.
Bo jak miała mu to wyjaśnić? Kitaj nie studiował tradycji. Nigdy
nie wierzył w istnienie bogów, pod tym względem nie zmieniła go
nawet bitwa o Sinegard. Uważał, że szamanizm to maskarada,
metafora, pod którą kryją się tajemne formy sztuk walki. Był
przekonany, że moce Rin i Altana to nic więcej jak salonowe sztuczki
i iluzja. Nie miał pojęcia, kto zamieszkuje Panteon. Kitaj nie mógł
zrozumieć, jak wielką grozę chcą wypuścić na świat.
– Wystarczy, że.... Słuchaj, próbuję cię ostrzec...
– Nie, ty wyraźnie próbujesz mnie oszukać. A mnie się nie da
oszukać – odparł bardzo głośno. – Oglądałem płonące miasta.
Widziałem, jak dokonujesz rzeczy, których nie powinien dokonać
żaden śmiertelnik. Widziałem, jak rozpalasz ogień. Myślę więc, że
mam prawo poznać prawdę. Przynajmniej spróbuj.
– Jak chcesz.
Powiedziała mu.
I, o dziwo, uwierzył.
– To chyba jeden z tych planów, które mogą się posypać na
każdym etapie – ocenił, kiedy skończyła mówić. – Skąd u Altana
pewność, że ta armia zechce dla niego walczyć?
– To Nikaryjczycy – przypomniała Rin. – Muszą. Zresztą walczyli
już za cesarstwo.
– To samo cesarstwo, które skazało ich na pogrzebanie żywcem?
– Nikt ich nie grzebał – zaprotestowała. – Zostali zamurowani.
– Ach, przepraszam, zamurowani – poprawił się Kitaj. – Zamknięci
za kamiennymi ścianami jakiejś magicznej góry, ponieważ są do
tego stopnia potężni, że trzeba było całej, kurwa, góry, by ich
powstrzymać przed niszczeniem wiosek i miast. Właśnie taką armię
chcecie spuścić ze smyczy. I według was to sprawi, że Nikan ocaleje?
Kto właściwie na to wpadł? Ty czy twój wiecznie naćpany
komandor? Bo wiedz jedno, na trzeźwo nikt by takiego kretynizmu
nie wymyślił, zapewniam.
Rin ciasno zaplotła ramiona na piersi. Kitaj nie powiedział nic
odkrywczego, sama się nad tym wszystkim zastanawiała. Kto mógł
przewidzieć, jak zachowają się szaleńcy od lat uwięzieni pod tonami
skał? Szamani z Chuluu Korikh mogli nie kiwnąć palcem. Mogli też
spopielić połowę cesarstwa.
Lecz Altan był pewny, że staną do walki u jego boku.
– Nie mają prawa żywić do cesarzowej urazy – powiedział jakiś
czas temu. – Wszyscy szamani wiedzą, z jakim ryzykiem wiążą się
podróże do bogów. Każdy cike wie, że na końcu drogi wznosi się
Kamienna Góra.
Alternatywą była eksterminacja wszystkich pozostających jeszcze
przy życiu Nikaryjczyków. Od masakry Golyn Niis stało się jasne, że
Federacji nie zależy na jeńcach. Potrzebowali zajmowanych przez
Cesarstwo Nikan terytoriów. Nie interesowała ich kohabitacja
z poprzednimi właścicielami. Rozumiała skalę ryzyka, rozważyła ją
w duchu i doszła do wniosku, iż wszystko jej jedno. Postanowiła
związać swój los z Altanem, na dobre i złe.
– Nie zmienię zdania – rzuciła. – Mówię ci o tym w charakterze
przysługi. Nie wiem, w jakim stopniu będziemy panować nad
wydarzeniami, kiedy wyjdziemy z tej góry. Wiem tylko, że będziemy
naprawdę potężni. Nie próbuj nas powstrzymać. Nie próbuj do nas
dołączyć. Kiedy stamtąd wyjdziemy, powinieneś uciekać.

– Spotkamy się u podnóża gór Kukhonin – poinformował Altan


zebranych cike. – Jeśli nie stawimy się w umówionym miejscu za
siedem dni, będziecie musieli założyć, że zginęliśmy. Sami do
wnętrza góry nie wchodźcie. Zaczekajcie na ptaka Qary i wykonajcie
polecenia zawarte w wiadomości. Na czas mojej nieobecności
komandorem zostaje Chaghan.
– A gdzie on jest? – zaryzykował pytanie Unegen.
– Z Qarą – odparł z kamienną twarzą Altan. – Na mój rozkaz
pojechali na północ. Kiedy wrócą, na pewno się o tym dowiecie.
– No dobrze, ale kiedy to będzie?
– Kiedy zrobią, co mają do zrobienia.
Rin czekała, pilnując konia, i przyglądała się Altanowi, który
prowadził spotkanie otoczony aurą pewności siebie, jakiej nie
widziała w nim od Sinegardu. Altan – ten, na jakiego teraz wyglądał
– nie był już załamanym chłopcem, kurczowo trzymającym się
nabitej opium fajki. Nie był zrozpaczonym Speerytą, na nowo
przeżywającym zagładę swego ludu. Nie był ofiarą. Nie był nawet
tym Altanem, którym był w Khurdalain. Zniknął gdzieś
sfrustrowany dowódca, krążący po biurze niczym zamknięte
w klatce dzikie zwierzę. Nie ograniczało go widzimisię Juna. Nowy
Altan miał do przekazania konkretne rozkazy i miał poczucie misji,
jasno widział przed sobą cel. Nie musiał się hamować. Zerwał się ze
smyczy. Ten Altan miał szczery zamiar doprowadzić dzieje swojego
gniewu do ostatecznego, straszliwego finału.
Co do powodzenia ich misji nie miała najmniejszych wątpliwości.
Nie była jedynie pewna, czy cesarstwo zdoła ten sukces przetrwać.
– Powodzenia – rzucił Enki. – Pozdrówcie od nas Feylena.
– To był taki porządny gość – zauważył refleksyjnym tonem
Unegen. – Przynajmniej do momentu, kiedy spróbował zrównać
z ziemią wszystko w promieniu dwudziestu mil.
– Koloryzujesz – wtrącił Ramsa. – Chodziło najwyżej o dziesięć.

Jechali tak szybko, jak szybko potrafił biec starzejący się wałach.
W południe minęli głaz, na którym ktoś wydrapał dwie linie. Gdyby
nie Altan, sama za nic by znaku nie zauważyła.
– To Chaghan – stwierdził. – Daje znać, że droga jest bezpieczna.
– Przysłałeś go tutaj?
– Tak. Zanim jeszcze wyruszyliśmy z Zamku Nocy do Khurdalain.
– Po co?
– Mieliśmy... Chaghan miał... pewną teorię. Dotyczyła Trójcy
Doskonałych. Przed Sinegardem, kiedy zrozumieliśmy, że Tyr
naprawdę nie żyje, Chaghan zobaczył coś niezwykłego na
horyzoncie dziedziny duchów. Jego zdaniem był to Odźwierny.
Zaburzenie pojawiło się znowu tydzień później, a potem zanikło.
Chaghan doszedł do wniosku, że Odźwierny zamknął się w Chuluu
Korikh z własnej woli. Wymyśliliśmy, że jeśli go stamtąd
wyciągniemy, poznamy prawdę. Że być może uda się odkryć w ten
sposób prawdę na temat Trójcy, że dowiedzielibyśmy się wreszcie,
co spotkało Odźwiernego i Cesarza, co takiego zrobiła im Su Daji.
Z tym że Chaghan nie miał pojęcia, że ja zechcę uwolnić też
pozostałych.
– Okłamałeś go.
– Chaghan i tak wierzy tylko w to, w co sam chce uwierzyć. – Altan
wzruszył ramionami.
– Chaghan wspomniał... powiedział mi.... – urwała, niepewna, jak
sformułować pytanie.
– Co ci powiedział? – nacisnął Altan.
– Że tresowali cię jak psa. W Sinegardzie.
– To cytat, prawda? – Altan parsknął suchym śmiechem.
– I że karmili cię opium.
Zesztywniał.
– Zadaniem mistrzów z Sinegardu jest szkolenie żołnierzy –
odparł. – W moim przypadku po prostu im się udało.
Być może aż za bardzo, pomyślała Rin. Podobnie jak niekiedy cike,
wykładowcy akademii sprowadzili na świat moc potężniejszą, niż
byli w stanie opanować. Planowali wyszkolić Speerytę. Stworzyli
mściciela.
Altan był dowódcą, który aby pokonać przeciwnika, nie
zawahałby się podpalić całego świata.
Ten wniosek powinien Rin zaniepokoić. Gdyby jeszcze trzy lata
temu wiedziała o nim to, co wiedziała teraz, pobiegłaby
w przeciwnym kierunku.
Od tamtej pory wiele jednak zobaczyła i wiele wycierpiała.
Cesarstwo nie potrzebowało człowieka rozsądnego. Nikan
potrzebowało kogoś na tyle szalonego, by spróbował je ocalić.
Zatrzymali się dopiero, gdy zapadająca noc na dobre przesłoniła
ciągnący się przed nimi szlak. Trakt okazał się na tyle rzadko
uczęszczany, że miejscami praktycznie nie można go było nazwać
drogą. W takich warunkach koń mógł łatwo zranić sobie nogę na
ostrej skale bądź pociągnąć ich za sobą w niewidoczną rozpadlinę.
Kiedy zeskoczyli na ziemię, wałach zatoczył się z wyczerpania. Altan
podał mu wodę w patelni, lecz wycieńczone zwierzę zwilżyło chrapy
dopiero po usilnych namowach dziewczyny.
– Jak tak dalej pójdzie, po prostu nam tu zdechnie – zauważyła. Na
koniach znała się słabo, lecz nawet ona widziała, że wałach goni
ostatkiem sił. Do tak wymagającej podróży nadawałby się – być
może – jeden z bojowych rumaków, jakie mieli w Khurdalain, lecz
tutaj mieli do czynienia ze schorowanym zwierzęciem jucznym –
stworzeniem starym i tak chudym, że pod sfilcowaną sierścią widać
było wyraźnie wszystkie żebra.
– Wystarczy, jeśli wytrzyma jeszcze jeden dzień – odparł Altan. –
Potem niech zdycha.
Rin sięgnęła do worka i podsunęła wałachowi garść owsa. Altan
tymczasem zajął się rozbijaniem obozu. Pracował oszczędnie
i wydajnie. Izolację od chłodnej ziemi miała im zapewnić warstwa
sosnowych igieł i zeschłych liści. Z połamanych gałęzi zbudował
proste rusztowanie, na którym rozpiął zapasowy płaszcz, tworząc
daszek chroniący przed nocnymi opadami śniegu. Wyciągnął
z juków rozpałkę i olej, błyskawicznie wykopał w ziemi jamkę
i ułożył paliwo na dnie. Wyciągnął dłoń. Ogień zapłonął
natychmiast. Swobodnie, równie łatwo jakby posługiwał się
wachlarzem, stopniowo rozniecił płomień, aż wreszcie zasiedli
przed huczącym ogniskiem.
Rin podsunęła dłonie do ognia i poczuła, jak żar przenika do jej
kości. Do tej pory nie zauważyła nawet, jak bardzo skostniała po
drodze, zrozumiała to dopiero, gdy odzyskała czucie w palcach u
stóp.
– Cieplej? – zapytał Altan.
– Tak, dzięki. – Energicznie pokiwała głową.
Przez chwilę obserwował ją bez słowa. Poczuła na sobie gorące
spojrzenie i spróbowała powstrzymać wypływający na twarz
rumieniec. Nie była przyzwyczajona do skupiania na sobie uwagi
Altana; od Khurdalain, odkąd się poróżnili, niemal cały czas
poświęcał Chaghanowi. Teraz jednak sytuacja się odwróciła.
Chaghan Altana porzucił, a Rin stanęła u jego boku. Ta myśl
wywołała w duszy dziewczyny falę mściwej radości. Zaraz potem
pojawiło się ukłucie wyrzutów sumienia. Stłumiła je.
– Odwiedzałeś już tę górę?
– Tylko raz – odpowiedział. – Przed rokiem. Pomagałem Tyrowi
zamknąć Feylena.
– Feylen? To ten, który zwariował?
– Ostatecznie wszyscy wariują – odparł. – Cike albo giną w walce,
albo kończą zamurowani. Komandorzy najczęściej przejmują
władzę, osobiście pozbywając się własnych mistrzów. Gdyby Tyr nie
zginął, prawdopodobnie musiałbym go tam pewnego dnia zamknąć.
Aczkolwiek to zawsze jest bolesne.
– Dlaczego się ich po prostu nie zabija? – zapytała.
– Nie da się zabić szamana w pełni opętanego przez boga –
powiedział Altan. – W tym stanie przestają być ludźmi. Nie są już
śmiertelni. Tacy szamani stają się bez reszty naczyniami bóstw.
Oczywiście można ich ściąć, zasztyletować, powiesić, lecz ciało
wciąż będzie się ruszać. Porąbiesz je na kawałki, a one zbiegną się ze
sobą i zrosną. Najlepszym sposobem jest więc opętanego związać,
obezwładnić, a potem zawieźć na górę.
Rin wyobraziła sobie siebie skrępowaną, z zawiązanymi oczyma,
ciągniętą przemocą po tej samej ścieżce ku wiecznej niewoli
w kamieniu. Zadrżała. Zrozumiałaby, gdyby takiego okrucieństwa
dopuszczała się Federacja, ale jej własny dowódca?
– I tobie to nie przeszkadza?
– Jasne, że przeszkadza! – warknął. – Ale na tym polega ta praca.
To moje zadanie. Do mnie należy odwożenie na górę cike, którzy
tracą zdolność do służby. Cike sami muszą się kontrolować. Cike jest
instytucją, dzięki której cesarstwo eliminuje zagrożenie ze strony
działających w pojedynkę obłąkanych szamanów. – Altan wykręcił
sobie palce. – Na każdym komandorze bractwa ciążą dwa
obowiązki: posłuszeństwa wobec cesarzowej i umiejętnego
ograniczania stanu liczebnego, kiedy nadejdzie właściwa pora. Jun
miał rację. W nowoczesnej wojnie nie ma dla cike miejsca. Jest nas
zbyt niewielu. Nie potrafimy zrobić nic takiego, z czym nie poradzi
sobie dobrze wyszkolona jednostka regularnej milicji. Proch
ogniowy, działa i stal, tym obecnie zwycięża się na wojnach, nie przy
pomocy garstki szamanów. Jedyną przewagą cike, czymś, do czego
nie są zdolne inne formacje, jest poskramianie własnych członków.
I to jedyny powód, dla którego pozwalają nam istnieć.
Rin pomyślała o Sunim – biednym, łagodnym i przerażająco
silnym Sunim, człowieku w oczywisty sposób niestabilnym. Ile
zostało czasu, zanim podzieli los Feylena? Kiedy obłęd Suniego
przeważy na cesarskich szalach jego przydatność?
– Ale ja nie będę jak moi poprzednicy – podjął Altan i zacisnął
mocno pięści. – Nie odwrócę się plecami do własnych ludzi tylko
dlatego, że zaczerpnęli więcej mocy, niż powinni. Gdzie w tym
sprawiedliwość? Suni i Baji zostali zesłani na Pustynię Baghra tylko
dlatego, że Jiang się ich przestraszył. To dla niego typowe. Lubi
zacierać ślady własnych błędów, lubi uciekać. Ale Tyr postanowił ich
wyszkolić, przywrócił im przynajmniej odrobinę rozumu. Dlatego
właśnie jestem pewien, że musi istnieć sposób na okiełznanie
bogów. Feylen, którego znałem, nie zabiłby własnych towarzyszy.
Musi istnieć metoda, by go wydobyć z obłędu. Po prostu musi.
Mówił z tak silnym przekonaniem. Wydawał się tak pewny siebie,
bezgranicznie pewny, że zdoła podporządkować sobie uśpioną
armię szamanów, podobnie jak poskromił Suniego w kantynie, kiedy
sprowadził go z powrotem do świata śmiertelnych za pomocą kilku
wyszeptanych słów. Rin zmusiła się, by mu uwierzyć, ponieważ
alternatywa była tak straszna, że nie potrafiła o niej nawet myśleć.

Do Chuluu Korikh dotarli po południu drugiego dnia podróży, kilka


godzin wcześniej, niż planowali. Altan był niecodziennie wesoły,
cieszyło go właściwie wszystko, parł naprzód przepełniony
ekstatyczną, upojną energią. Zachowywał się, jakby wyglądał tego
dnia od wielu długich lat. I być może rzeczywiście tak było.
Gdy kamienista ścieżka stała się zbyt zdradliwa, by mogli jechać
wierzchem, zsiedli z wałacha i wypuścili go. Koń poczłapał w dół
zbocza z pełną powagi miną, rozglądając się za miejscem na wieczny
odpoczynek.
Wspinaczka zajęła im większą część popołudnia. Im wyżej
wchodzili, tym bardziej dokuczały im lód i śnieg. Rin przypomniała
sobie niebezpiecznie oblodzone schody w Sinegardzie, na których
każdy nieostrożny krok można było przypłacić przetrąconym
kręgosłupem. Tutaj nie było pierwszoroczniaków, którzy
posypywaliby śliską powierzchnię solą. Tutaj pośliźnięcie
gwarantowało błyskawiczną śmierć wśród lodu.
Altan podpierał się trójzębem niczym laską. Za każdym razem
zanim postawił stopę, wbijał ostrza w śnieg. Rin ostrożnie stąpała
krok w krok za dowódcą, po wytyczonej przez niego bezpiecznej
trasie. W pewnym momencie zaproponowała, żeby po prostu
roztopił lód płomieniem. Spróbował. Zmarzlina ustępowała zbyt
wolno. Kiedy wreszcie zatrzymał się u stóp jednego z urwisk, niebo
zaczęło już ciemnieć.
– Stój. To tutaj.
Rin zamarła w pół kroku. Zęby dzwoniły jej jak oszalałe.
Rozejrzała się. Nie widziała żadnego śladu, najmniejszej wskazówki
sugerującej, że dotarli do wejścia. Altan jednak wydawał się pewny
swego.
Cofnął się o kilka kroków i zaczął skrobać zbocze trójzębem,
odsłaniając ukryty pod śniegiem gładki kamień. Po chwili prychnął
z irytacją i przycisnął do niego płonącą dłoń. Ogień stopniowo
oczyścił z białego nalotu okrągły fragment skały.
I wtedy Rin zobaczyła. W skale ciemniała ledwie widoczna rysa.
Pokrywa śniegu i lodu przesłaniała ją niemal dokumentnie.
Nieświadomy wędrowiec mógłby przejść obok dwadzieścia razy
i niczego nie zauważyć.
– Tyr radził, żeby szukać grani przypominającej orli dziób. – Altan
wskazał majaczący nad nimi skalny występ. Rzeczywiście, formacja
przypominała profil jednego z ptaków Qary. – Prawie na śmierć
zapomniałem.
Rin wyłowiła z podróżnej torby kilka pasków suchej tkaniny,
skropiła je olejem z buteleczki i owinęła nimi końce dwóch
drewnianych kijów.
– Byłeś w środku?
– Nie, Tyr kazał mi czekać na zewnątrz – przyznał Altan i cofnął
się od wejścia. Spływający po zboczu lód odsłonił wprawione
w skałę okrągłe drzwi. – Spośród wszystkich żyjących w środku był
tylko Chaghan. Nie mam pojęcia, jak te drzwi otworzył. Gotowa?
Rin zaciągnęła zębami ostatni supeł i przytaknęła.
Altan odwrócił się, oparł plecami o kamienne drzwi, ugiął nogi
i pchnął. Na jego twarzy pojawił się grymas wysiłku, lecz
początkowo nie stało się zupełnie nic. Wreszcie jednak ciężki
kamień z majestatycznym zgrzytem przesunął się w łożysku.
Rin i Altan stanęli przed ziejącą paszczą ciemności. Tunel był tak
czarny, iż wydawało się, że łapczywie pożera ostatnie promienie
słońca. Dziewczyna zajrzała do mrocznego wnętrza i poczuła grozę
niemającą nic wspólnego z ciemnością. W trzewiach tej góry nie
mogli wzywać Feniksa. Za moment mieli stracić łączność
z Panteonem. Mieli stracić dostęp do źródła mocy.
– Ostatnia szansa, żeby zawrócić – przypomniał Altan.
Żachnęła się, podała mu pochodnię i ruszyła przed siebie.

Ledwie uszła dziesięć kroków, niemal runęła w pustkę. Ścieżka


okazała się niebezpiecznie wąska. Coś usunęło się spod jej nogi i Rin
cofnęła się natychmiast pod ścianę. Wyciągnęła żagiew nad
rozpadlinę i doznała silnego zawrotu głowy. Otchłań sprawiała
wrażenie bezdennej, pionowa skała ciągnęła się daleko w dół
i znikała w nicości.
– Góra jest w środku wydrążona – odezwał się stojący tuż za
dziewczyną Altan. Położył jej dłoń na ramieniu. – Trzymaj się mnie.
I patrz pod nogi. Chaghan mówił, że za jakieś dwadzieścia kroków
pomost się rozszerzy.
Rin przywarła płasko do ściany i pozwoliła Altanowi przecisnąć
się naprzód. Zaraz potem nieśmiało poszła za nim.
– Powiedział coś więcej?
– Tak. Że znajdziemy to. – Altan wskazał pochodnią.
Nad otchłanią pośrodku góry wisiał na wyciągu niewyraźny
kształt. Rin poświeciła tak daleko, jak była w stanie, i blask płomieni
wyłowił z mroku coś czarnego i połyskliwego.
– Olej. To jest lampa – powiedziała i wzięła zamach.
– Ostrożnie! – syknął Altan, gdy Rin cisnęła pochodnię na
wysięgnik.
Wiekowy olej zapłonął w jednej chwili. Hipnotyzujący płomień
pomknął w dół przez ciemność wzdłuż ściśle zaplanowanej ścieżki,
ukazując ich oczom podobne lampy, zawieszone na różnych
wysokościach. Kiedy po kilku długich minutach rozświetliła się cała
góra, zobaczyli wyrafinowaną architekturę kamiennego więzienia.
Poniżej ich pomostu Rin ujrzała ustawione w kręgi cokoły, ciągnące
się aż po kres oświetlonej przestrzeni. Biegnąca wzdłuż
wewnętrznej ściany szczytu spiralna ścieżka wiodła ku
niezliczonym kamiennym grobowcom.
Schemat wydał się Rin dziwnie znajomy. Widziała już coś
podobnego. Miała przed sobą kamienną, miniaturową wersję
Panteonu. Ten jednak stanowił przewrotną parodię oryginału,
ponieważ w tych cokołach bogowie nie żyli, a trwali w milczącym
zawieszeniu.
Rin poczuła gwałtowny przypływ paniki. Próbując wziąć się
w garść, zaczerpnęła głęboko powietrza, lecz przemożne wrażenie
duszności wciąż narastało.
– Wiem, też to czuję – odezwał się Altan półgłosem. – To góra.
Właśnie zostaliśmy odcięci.
Dawno temu, jeszcze w Tikany, Rin spadła z drzewa i tak mocno
wyrżnęła głową o ziemię, że na pewien czas straciła słuch. Widziała
pokrzykującego Kesegiego, widziała, jak chłopiec pokazuje palcem
swoje gardło, lecz nie docierał do niej ani jeden dźwięk. Tutaj było
tak samo. Czegoś nagle zabrakło. Coś zostało jej odebrane. Nie
potrafiła wyobrazić sobie wieloletniej niewoli w tym miejscu,
dekady za dekadą bez szansy na śmierć i bez możliwości powrotu do
materialnego świata. Tutaj nie można było śnić. Tutaj przeżywało się
nieskończony koszmar.
Zostać pogrzebanym za życia, jakże straszliwy los.
Palce dziewczyny musnęły w półmroku coś zaokrąglonego.
Przedmiot drgnął i lekko się poruszył. Przysunęła pochodnię
i zwróciła uwagę Altana.
– Spójrz.
Kamienny cylinder. Skojarzył się Rin z młynkami modlitewnymi,
jakie oglądała przed pagodą w akademii. Ten był jednak znacznie
większy, sięgał dziewczynie do ramienia. Oświetliła kamienną
powierzchnię i przyjrzała się uważniej. Na ścianie walca wyryto
głębokie rowki. Wcisnęła w jeden palce i zaparła się stopami
o ziemię. Pchnęła z całej siły. Zgrzyt przypominał ludzki wrzask,
słup zaczął się obracać. Rzeźbienia okazały się słowami. Nie, nie
słowami – to były imiona. Mrowie imion i nazwisk, po których
następowały cyfry. Archiwum. Rejestr wszystkich zapieczętowanych
w Chuluu Korikh dusz. Na kamiennym walcu musiała zostać wyryta
przynajmniej setka nazwisk.
– Jest ich więcej. – Altan poświecił w prawo.
Rin podniosła wzrok i zobaczyła w blasku płomieni drugi młynek
z imionami.
A za nim następny. I kolejne.
Szereg kamiennych walców rozciągał się na cały pierwszy poziom
Kamiennej Góry. Tysiące, dziesiątki tysięcy imion. Imiona sięgające
czasów sprzed panowania Smoczego Cesarza. Imiona pochodzące
z epok poprzedzających samego Czerwonego Cesarza.
Rin zrozumiała, co to oznacza, i niemal ugięły się pod nią kolana.
Trwali tu ludzie, którzy utracili świadomość jeszcze przed
narodzinami imperium Nikaryjczyków.
– Jaka potęga kryje się w tej górze... – powiedział Altan i zadrżał. –
Nikt nie zdoła ich powstrzymać... nawet Federacja.
Nawet my, dopowiedziała Rin w myślach.
Budząc więźniów Chuluu Korikh, stworzą armię szaleńców,
z których każdy będzie źródłem i przekaźnikiem pierwotnej,
duchowej energii. Takiej armii nie zdołają sobie podporządkować.
Taka armia mogłaby spustoszyć cały świat.
Rin przeciągnęła dłonią po pierwszym z młynków archiwum,
stojącym najbliżej wejścia. Na samej górze widniało miano
najnowsze, wyryte starannym, precyzyjnym charakterem pisma.
Znała to pismo.
– Znalazłam go – powiedziała.
– Kogo? Odźwiernego? – Altan obrzucił Rin zmieszanym
spojrzeniem.
– To on – odparła. – Oczywiście, że to on.
Powiodła opuszkami palców po rowkach w kamieniu. Zalała ją
głęboka fala ulgi.
Jiang Ziya.
Odnalazła go, nareszcie go odszukała. W jednym z tych cokołów
zapieczętowano jej mistrza. Szybkim ruchem odebrała Altanowi
swoją pochodnię i pobiegła schodami w dół. Po drodze ścigały ją
szepty. Miała wrażenie, że czuje istoty zbliżające się ku niej z drugiej
strony, stworzenia nawołujące z otchłani, którą w Sinegardzie
otworzył Jiang.
W powietrzu unosiło się dojmujące, przemożne pragnienie.
Pierwszych szamanów zamurowano zapewne na dnie więzienia.
Jiang nie mógł więc być daleko. Rin przyspieszyła. Przy każdym
kroku czuła pod podeszwami nierówność kamiennej posadzki.
Wtem blask pochodni padł na cokół, na którym widniała wyryta
zgarbiona sylwetka odźwiernego.
Zatrzymała się gwałtownie.
To musiał być Jiang.
– Nie uciekaj mi tak. – Dogonił ją Altan.
– Jest tutaj – powiedziała, zbliżając płomień do cokołu. –
W środku.
– Odsuń się – polecił Altan.
Ledwie zdążyła odejść na bok, gdy trójząb Speeryty uderzył
w kamień.
Kiedy ostatnie odłamki spadły na ziemię, ujrzeli spokojne oblicze
Jianga, przyprószone warstewką drobnego, szarego pyłu. Stał oparty
o ścianę cokołu w zupełnym bezruchu. Kąciki warg miał łagodnie
uniesione, jakby coś setnie go ubawiło. Równie dobrze mógłby spać.
Otworzył oczy, zmierzył ich spojrzeniem od stóp do głów i kilka
razy zamrugał.
– Mogliście przynajmniej zapukać.
– Mistrzu? – Rin podeszła krok bliżej.
– To ty? Ale urosłaś! – Jiang przechylił głowę na bok.
– Przyszliśmy cię uratować – rzuciła, choć słowa jej samej wydały
się głupie. Nikt nie mógłby zamknąć tu Jianga przemocą. Musiał
trafić pod górę dobrowolnie. Nie było jednak ważne, dlaczego się tu
znalazł, liczył się fakt, że go odszukała, uwolniła i miała w tej chwili
jego uwagę. – Potrzebujemy twojej pomocy. Proszę.
Jiang wygrzebał się z rumowiska. Kilkoma machnięciami
rozruszał zdrętwiałe ręce i nogi. Następnie otrzepał szatę
z kamiennego pyłu, bardzo skrupulatnie. Wreszcie odezwał się
łagodnym tonem:
– Nie powinniście byli tu przychodzić. Nie czas na was.
– Nie rozumiesz...
– A ty nie słuchasz. – Jiang już się nie uśmiechał. – Pieczęć pęka.
Czuję to, już prawie nie trzyma. Jeżeli opuszczę tę górę, do waszego
świata przedostaną się bardzo złe istoty.
– Więc to prawda – odezwał się Altan. – To ty jesteś Odźwiernym.
– Co ja przed chwilą mówiłem o niesłuchaniu? – prychnął
poirytowany Jiang.
Altan jednak zapłonął z emocji.
– Jesteś najpotężniejszym szamanem w dziejach cesarstwa! Jesteś
w stanie uwolnić wszystkich zamkniętych w tej górze! Mógłbyś
stanąć na czele ich armii!
– To jest twój plan? – Jiang obdarzył Altana takim spojrzeniem,
jakby nie dowierzał, że ktoś może być aż tak głupi. – Rozum cię
opuścił?
– Bo my... – zająknął się Altan, lecz błyskawicznie wziął się
w garść. – Nie, nie opuścił...
Jiang ukrył twarz w dłoniach. Wyglądał jak głęboko zawiedziony
nauczyciel.
– Ten chłopak chce uwolnić wszystkich więźniów góry.
Chłopczykowi zachciało się wypuścić na świat wszystko, co skrywa
Chuluu Korikh.
– Albo to, albo Nikan upadnie – syknął Altan.
– A niech upada.
– Co?!
– Nie wiesz, do czego zdolna jest Federacja – wtrąciła Rin. – Nie
widziałeś, czego się dopuścili w Golyn Niis.
– Widziałem więcej, niż ci się wydaje – odparł Jiang. – Ale to nie
jest dobra droga. Ta ścieżka prowadzi prosto w ciemność.
– Jaka ciemność mogłaby być bardziej przerażająca?! –
wybuchnęła rozgoryczona i sfrustrowana. Jej krzyk odbił się echem
od ścian gigantycznej pieczary. – Co gorszego może się wydarzyć?!
Przecież nawet tobie zdarzało się ryzykować... Otworzyłeś otchłań...
– I to był błąd – przyznał z żalem Jiang, tonem upomnianego
surowo ucznia. – Nie powinienem był tego robić. Trzeba było
pozwolić, żeby zajęli Sinegard.
– Nawet się nie waż! – wycedziła Rin. – Otworzyłeś otchłań,
wypuściłeś bestie, a potem uciekłeś. Ukryłeś się tutaj, a nas
zostawiłeś z konsekwencjami. Kiedy przestaniesz się chować? Kiedy
wreszcie przestaniesz być takim cholernym tchórzem? Przed czym
uciekasz?
– Być odważnym jest łatwo. – W oczach Jianga zamajaczył ból. –
Znacznie trudniej zrozumieć, kiedy trzeba od walki odstąpić.
Przerobiłem już tę lekcję.
– Mistrzu, proszę...
– Jeżeli wypuścicie ich na Mugeńczyków, wojna będzie się ciągnąć
przez wiele pokoleń – powiedział. – Nie tylko spalicie doszczętnie
całe prowincje. Rozedrzecie samą tkankę wszechświata. Więźniowie
tej góry nie są ludźmi, to bogowie. Potraktują materialną
rzeczywistość jak zabawkę. Zaczną naginać do swej woli samą
przyrodę. Zrównają z ziemią łańcuchy górskie i zmienią bieg rzek.
Przeobrażą świat śmiertelnych w taki sam chaos pierwotnych sił,
jakim jest Panteon. Z tym że w Panteonie bóstwa pozostają we
wzajemnej równowadze. Życie i śmierć, światło i mrok, każdy
z sześćdziesięciu czterech bogów ma tam swoje przeciwieństwo.
Jeżeli sprowadzicie ich do swojego świata, równowaga zniknie.
Obrócicie świat w popiół, w rumowisko, w którym żyć będą już tylko
demony.
Kiedy Jiang zamilkł, w ciemności zaległa cisza, głęboka
i dźwięczna.
– Mogę nad nimi zapanować – podjął Altan, choć nawet Rin
usłyszała w jego głosie nutę zwątpienia. Mówił jak dzieciak, który
usiłuje sobie wmówić, że potrafi fruwać. – W tych ciałach wciąż są
ludzie. Bogowie nie zdołają się wyzwolić. Robiłem to już ze swoimi
ludźmi. Suni powinien był tutaj trafić już przed laty, ale ja go
okiełznałem. Mogę do nich przemawiać i ratować z obłędu...
– Sam jesteś obłąkany. – W nikłym szepcie Jianga zawierało się
tyleż podziwu, co niedowierzania. – Zaślepiło cię pragnienie zemsty.
Dlaczego to robisz? – Chwycił Altana za ramię. – Dla cesarstwa?
Z miłości do kraju? Odpowiedz mi, Trengsin. Jaką historyjkę sobie
wmówiłeś?
– Chcę uratować Nikan – powiedział Altan z naciskiem. – Chcę
uratować Nikan – powtórzył zdławionym głosem, jakby próbował
przekonać sam siebie.
– Nie, nie chcesz – odparł Jiang. – Ty chcesz zniszczyć Mugen.
– Na jedno wychodzi!
– Różnica jest wielka jak świat, a fakt, że jej nie dostrzegasz,
oznacza, że nie dasz sobie rady. Twój patriotyzm to nic więcej jak
farsa. Uzasadniasz swoją krucjatę moralnymi argumentami, podczas
gdy dla tej swojej tak zwanej sprawiedliwości byłbyś gotów
poświęcić miliony. I wiesz, tylu właśnie zginie ludzi, jeżeli otworzysz
Chuluu Korikh – mówił Jiang. – Za twoją żądzę odwetu nie tylko
Mugen zapłaci najwyższą cenę. Zapłacą ją wszyscy na tyle pechowi,
by dać się porwać temu huraganowi obłędu. Chaos nie odróżnia
swoich od wrogów, Trengsin, i dlatego właśnie to więzienie miało
pozostać zamknięte na zawsze. – Zawiesił głos i westchnął. – Ale
ciebie to oczywiście nie obchodzi.
Malujący się na twarzy Altana szok nie byłby większy, nawet
gdyby Jiang zdzielił go w zęby.
– Ciebie nic nie obchodzi i nie obchodziło już od bardzo dawna –
podjął Jiang, wbijając w Speerytę pełne politowania spojrzenie. –
Pozwoliłeś się złamać. Praktycznie nie jesteś już sobą.
– Próbuję ocalić swój kraj – uparł się pustym głosem Altan. – A ty
jesteś tchórzem.
– Jestem przerażony – zgodził się Jiang. – Ale wyłącznie dlatego, że
zaczynam sobie przypominać, kim byłem dawniej. Nie idź tą drogą.
Twój kraj zamienił się w popiół. Nie odbudujesz go krwią.
Altan po prostu patrzył, nie był w stanie odpowiedzieć.
– Irjah wiedział, prawda? – Jiang pochylił się ku niemu.
– Co? – Speeryta potrząsnął głową. Sam wyglądał na
przerażonego. – Irjah nie... nigdy.
– Och, na pewno wiedział. – Z ust Jianga popłynęło westchnienie. –
Musiał wiedzieć. Daji musiała mu powiedzieć. Daji widziała to, czego
nie dostrzegłem ja. Musiała powiedzieć Irjahowi, by mógł utrzymać
cię w ryzach.
Rin patrzyła na zmianę na obu mężczyzn, przestawała nadążać.
Z policzków Altana odpłynęła krew, gniew wykrzywił mu usta.
– Jak śmiesz... Ważysz się sugerować...
– To moja wina – przerwał mu Jiang. – Powinienem bardziej się
przyłożyć, powinienem był ci pomóc.
– Nie potrzebowałem pomocy! – Głos Altana zaczął się łamać.
– Potrzebowałeś jej bardziej niż czegokolwiek innego – powiedział
ze smutkiem Jiang. – Tak bardzo cię przepraszam. Powinienem był
o ciebie walczyć, ratować cię. Byłeś małym, wylęknionym chłopcem,
a oni stworzyli z ciebie broń. A teraz... Teraz już przepadłeś. Ale ona
nie. Ją nadal można ocalić. Nie każ jej ginąć ze sobą w płomieniach. –
Obaj spojrzeli na dziewczynę.
Oczy Rin strzelały to na jednego, to na drugiego. Zatem tak
wyglądał jej wybór. Obie leżące przed nią ścieżki były jasne
i wyraźne. Altan lub Jiang. Dowódca albo mistrz. Zwycięstwo
i zemsta lub... coś, co obiecywał Jiang. Tylko czy on kiedykolwiek coś
jej obiecał? Jedynie mądrość. Zrozumienie. Oświecenie. To wszystko
oznaczało tylko kolejne przestrogi, żałosne wymówki, jakimi starał
się ją powstrzymać przed sięgnięciem po moc, która czekała
przecież tak blisko...
– Nie tego cię uczyłem. – Jiang położył dłoń na ramieniu
dziewczyny. Odniosła wrażenie, że ją błaga. – Prawda, Rin?
Mógł im pomóc. Mógł zapobiec masakrze w Golyn Niis. Mógł
uratować Nezhę. Tymczasem Jiang się schował. Kraj go potrzebował,
a on czmychnął i skrył się tutaj, nie dbając o wszystkich, których
zostawił.
Porzucił ją.
Nawet się nie pożegnał.
A Altan... Altan z niej nie zrezygnował.
Tak, Altan bił ją i wyzywał, lecz zachował wiarę w jej moc. Altan
od początku chciał jedynie, by urosła w siłę.
– Przykro mi, mistrzu – powiedziała. – Mam swoje rozkazy.
Jiang wypuścił wstrzymywane powietrze, jego dłoń osunęła się
z ramienia Rin. Jak zawsze pod jego spojrzeniem miała wrażenie, że
się dusi, że mistrz widzi przez nią na przestrzał. Osądził ją wyrazem
swych bladych oczu. Zawiodła go.
Mimo że wybór podjęła w pełni świadomie, ciężar jego
rozczarowania okazał się nieznośny. Odwróciła wzrok.
– Nie, to mnie jest przykro – powiedział Jiang. – Naprawdę bardzo
mi przykro. Próbowałem cię ostrzec.
Cofnął się i stanął we wnętrzu strzaskanego cokołu. Opuścił
powieki.
– Mistrzu, proszę...
Zaczął śpiewać. Kamienne okruchy u jego stóp drgnęły i niczym
krople zaczęły się zlewać z powrotem w gładką, nietkniętą ścianę.
Narastała od dołu, sięgała coraz wyżej.
– Mistrzu! – Rin podbiegła.
Jiang jednak stał nieruchomo, bez słowa. Chwilę potem kamień
przesłonił mu twarz.

– Myli się. – Głos Altana drżał, Rin nie wiedziała, czy ze strachu,
czy może z wściekłości. – Nie dlatego... Ja nie... Jiang nie jest nam
potrzebny. Obudzimy resztę. Będą dla mnie walczyć. I ty, ty też
będziesz dla mnie walczyć, prawda, Rin?
– Oczywiście – wyszeptała, lecz Altan już rozbijał trójzębem
sąsiedni cokół. Stalowe ostrza uderzały raz po raz, desperacko.
– Zbudź się! – wołał. – Wstawaj! No już...!
Zamkniętym szamanem musiał być Feylen, obłąkany zabójca. Ta
kombinacja powinna skłonić do zastanowienia, lecz Altan wyraźnie
o nic już nie dbał. Pracował trójzębem w zapamiętaniu, zamaszyście
rąbał cokół przesłaniający oblicze uwięzionego.
Wreszcie posypały się kamienie. W tej samej chwili szaman
odzyskał świadomość. Rin ostrożnie podsunęła pochodnię. Na widok
budzącej się w cokole postaci skrzywiła się z odrazą.
W Feylenie trudno było rozpoznać człowieka. Jiang zamurował się
bardzo niedawno, jego ciało zachowało pierwotny kształt, nie nosiło
śladów rozkładu. A Feylen... Ciało Feylena było martwe, poszarzałe
i stwardniałe wskutek miesięcy spędzonych w zamknięciu bez
strawy i powietrza. Nie zgnił, lecz skamieniał.
Błękit żył mocno kontrastował z popielatą barwą skóry. Rin
mocno wątpiła, by nadal krążyła w nich krew.
Feylen był smukły, wręcz chudy, i mocno zgarbiony. Twarz mógł
mieć kiedyś przystojną, teraz jednak policzki zbyt mocno opięły
kości, a oczy zatonęły w głębokich kraterach czaszki. Kiedy podniósł
powieki, oddech uwiązł dziewczynie w gardle.
Oczy szamana jaśniały w ciemności, niepokojąco błękitne niczym
dwa skrawki bezchmurnego nieba.
– To ja – odezwał się Altan. – Trengsin. – Rin wyraźnie słyszała, jak
dowódca walczy z drżeniem głosu. – Pamiętasz mnie?
– Pamiętamy brzmienia głosów – odpowiedział Feylen powoli.
Nieużywany od wielu miesięcy głos szamana był ochrypły i szorstki;
kojarzył się z drapaniem stalowego ostrza o prastarą górską skałę.
Nachylił głowę pod nienaturalnym kątem, jakby próbował
wytrząsnąć z ucha czerwie. – Pamiętamy ogień. I pamiętamy ciebie,
Trengsin. Pamiętamy twoją dłoń na naszych ustach i tę drugą, która
zacisnęła się nam na gardle.
Dobór słów i sposób mówienia Feylena sprawiły, że Rin lękliwie
chwyciła rękojeść miecza. Nie sprawiał wrażenia człowieka, który
walczył w przeszłości u boku Altana.
I mówił o sobie w liczbie mnogiej.
Altan również zwrócił na to uwagę.
– Pamiętasz, kim jesteś? – zapytał.
Feylen ściągnął brwi, jakby rzeczywiście zapomniał. Na długą
chwilę zapadł w zadumę, po czym wychrypiał:
– Jesteśmy duchem wiatru. Możemy przyjąć ciało smoka lub ciało
człowieka. Władamy niebem tego świata. Nosimy w torbie cztery
wichry i fruwamy wszędzie, dokąd rzuci nas kaprys.
– Nazywasz się Feylen. Jesteś cike. Walczysz dla cesarzowej
i służyłeś pod rozkazami Tyra. Potrzebuję twojej pomocy – rzucił
Altan. – Chcę, byś ponownie ruszył ze mną do boju.
– Do... boju?
– Trwa wojna – podjął Altan. – Potrzebna nam potęga bogów.
– Potęga bogów – wycedził Feylen przeciągle, leniwie.
I wybuchnął śmiechem.
Nie był to ludzki śmiech. Było to przenikliwe, wysokie echo,
powracające spod skalnej powały niczym skrzek nietoperzy.
– Walczyliśmy dla ciebie za pierwszym razem – powiedział. –
Biliśmy się za cesarstwo. I za waszą cesarzową, niech będzie po
trzykroć przeklęta. Jak nam odpłacono? Poklepano nas po plecach
i zabrano na wycieczkę w góry. Tutaj.
– Próbowałeś strącić Zamek Nocy z urwiska – zauważył Altan.
– Byliśmy skonfundowani. Nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy. –
W głosie szamana zabrzmiały smutek i żal. – Ale nikt nam nie
pomógł... Nikt nas nie ukoił. O nie, zamiast uspokoić, pomogłeś
wtrącić nas tu. Kiedy Tyr zastawił na nas pułapkę, ty trzymałeś
powróz. Zaciągnęliście nas tu jak bydlę. A on stał i patrzył na
kamień, który powoli przesłaniał naszą twarz.
– Nie ja podjąłem decyzję – przypomniał Altan. – Tyr doszedł do
wniosku...
– Tyr się przestraszył. Ten człowiek prosił o naszą moc, a kiedy
zobaczył jej skalę, wycofał się.
– Nie chciałem, żebyś tak skończył. – Altan głośno przełknął ślinę.
– Obiecałeś, że nie stanie się nam krzywda. Myśleliśmy, że ci na
nas zależy. Baliśmy się. Byliśmy bezbronni. A ty spętałeś nas pod
osłoną nocy, okiełznałeś płomieniami... Wyobrażasz sobie ten ból?
Grozę? Walczyliśmy dla ciebie, a odpłaciłeś nam wiecznymi
mękami.
– Ułożyliśmy cię z Tyrem do snu – powiedział Altan. –
Pozwoliliśmy odpocząć.
– Odpocząć? Nazywasz to odpoczynkiem? – zasyczał Feylen. –
Masz jakiekolwiek pojęcie, czym jest ta góra? Spróbuj zamknąć się
w kamieniu, sprawdź, czy wytrwasz choćby godzinę. Bogowie nie
tolerują ograniczeń, a my najmniej spośród wszystkich. Jesteśmy
wiatrem! Wiejemy we wszystkie strony i z powrotem! Nie mamy
nad sobą pana. Czy wiesz, jaka to męka? Jaka nuda? – Szaman
wykonał krok naprzód i wyciągnął ku Altanowi rozcapierzone
dłonie.
Rin spięła się cała, lecz nie stało się nic.
Być może bóstwo, które sprowadził Feylen, posiadało niezmierną
moc. Niewykluczone, że potrafił równać z ziemią całe wioski, a w
normalnych okolicznościach rozerwałby Altana na strzępy.
Znajdowali się jednak w trzewiach góry. Bez względu na wszelkie
talenty i dary Feylena, bez względu na jego siłę, tutaj bogowie byli
bezsilni.
– Rozumiem, jak straszliwie musisz się czuć, nie mając dostępu do
Panteonu – odezwał się Altan. – Ale jeżeli zgodzisz się stanąć do
walki u mego boku, jeśli obiecasz się pohamować, już nigdy tego
cierpienia nie zaznasz.
– Dostąpiliśmy ubóstwienia – odparł Feylen. – Sądzisz, że dbamy
o los śmiertelników?
– Nie chcę, byś dbał o los śmiertelników. Chcę tylko, żebyś mnie
sobie przypomniał. Potrzebna mi jest moc twojego bóstwa, lecz
jeszcze bardziej potrzebuję ukrytego wewnątrz człowieka. Chcę, byś
przejął kontrolę. Feylen, wiem, że tam jesteś.
– Kontrolę? Teraz mówisz o kontroli? – Przy każdym słowie
szaman zgrzytał zębami, jakby miotał same przekleństwa. – Nas nie
da się ujarzmić jak juczne zwierzęta. O, mały Speeryto, wypłynąłeś
na zbyt głęboką wodę. Sprowadziłeś do swego żałosnego
materialnego świata siły, których nie rozumiesz. A coś nam mówi, że
twój świat byłby nieskończenie bardziej zajmujący, gdyby ktoś nim
wreszcie wstrząsnął.
Altan zbladł jak ściana.
– Rin, cofnij się – rzucił półgębkiem.
Jiang miał rację. Chaghan miał rację. Armia tych istot
doprowadziłaby świat do zagłady.
Rin nigdy w życiu nie czuła tak wielkiego ciężaru pomyłki.
Nie możemy pozwolić, żeby ten stwór wydostał się z góry,
pomyślała.
Dokładnie w tym momencie ta sama myśl musiała przyjść do
głowy Feylenowi. Spojrzał na nich, po czym podniósł wzrok na snop
światła wpływający pod skałę dwa poziomy wyżej. Kiedy usłyszał
zawodzący na zewnątrz wiatr, wykrzywił wargi w paskudnym
uśmiechu.
– Ach! – szepnął. – Ktoś nie zamknął za sobą drzwi...
Lśniące oczy ożyły złowrogą radością, zapatrzył się w stronę
wyjścia z tęsknotą topielca marzącego o łyku powietrza.
– Feylen, proszę. – Altan wyciągnął rękę. Mówił bardzo cicho,
prawdopodobnie uznał, że uspokoi go tak samo, jak uspokoił
Suniego.
– Nie będziesz nam grozić. Możemy cię rozerwać na strzępy –
warknął Feylen.
– Wiem, że możesz – potaknął Altan. – Ufam jednak, że tego nie
zrobisz. Ufam człowiekowi, którego nosisz w środku.
– Jesteś głupcem, jeśli masz mnie za człowieka.
– Mnie! – zauważył Altan. – Powiedziałeś „mnie”!
Twarz szamana ściągnął ostry spazm. Błękitna poświata w jego
oczach zgasła. Rysy nieznacznie się przeobraziły; złośliwy uśmiech
zniknął, a wargi poruszyły się bezgłośnie, jakby rozważały, czyjego
rozkazu posłuchać.
Altan wyciągnął trójząb w bok, odsunął ostrza daleko od Feylena.
Zaraz potem rozmyślnie powolnym ruchem cisnął broń precz.
Trójząb uderzył w ścianę z brzękiem, który donośnie rozszedł się
pod milczącą górą.
Feylen otworzył szeroko oczy i z niedowierzaniem popatrzył na
porzuconą broń.
– Ufam ci. Składam w twoje ręce własne życie – podjął Altan. –
Feylen, wiem, że tam jesteś. – Raz jeszcze wyciągnął rękę, powoli.
I Feylen ją chwycił.
Dotyk sprawił, że ciało szamana zadrżało. Kiedy Feylen podniósł
wzrok, Rin ujrzała w jego oczach to samo, co widziała w spojrzeniu
Suniego. Mrok i błaganie, minę dziecka szukającego obrońcy;
zagubioną duszę rozpaczliwie wypatrującą szansy na powrót do
świata śmiertelnych.
– Altan? – wyszeptał.
– Jestem tu. – Altan postąpił krok do przodu. Podobnie jak
w kantynie zbliżył się do boga bez lęku, mimo iż wiedział, co ta
istota może z nim zrobić.
– Nie mogę umrzeć – powiedział Feylen. Jego głos stracił
wcześniejszą szorstkość; był teraz rozedrgany i bezbronny. Nikt nie
mógł wątpić, że ten Feylen jest człowiekiem. – To straszne, Trengsin.
Dlaczego nie mogę umrzeć? Nie powinienem był wzywać tego boga,
nigdy... Nasze umysły powinny należeć wyłącznie do nas, niedobrze
jest dzielić je z tymi... stworami. Tutaj, pod górą, nie mam życia... ale
umrzeć też nie mogę.
Rin poczuła mdłości. Jiang miał rację. Miejsce bogów nie
znajdowało się w tym świecie. Nic dziwnego, że Speeryci
doprowadzali się do obłędu. Nic dziwnego, że Jiang tak bardzo
obawiał się sprowadzania bóstw do dziedziny śmiertelnych.
Miejscem bogów był Panteon i tam powinni pozostać. Z tą mocą
ludzkość nigdy nie powinna igrać.
Dlaczego wpadli na ten pomysł? Powinni wracać, wracać
natychmiast, dopóki Feylen wciąż posiadał kontrolę; powinni
zamknąć kamienne drzwi, by nigdy nie zdołał stąd uciec.
Po Altanie nie było jednak widać nawet krztyny lęku. Komandor
odzyskał swojego żołnierza.
– Jeszcze nie mogę pozwolić ci umrzeć – mówił. – Chcę, byś stanął
dla mnie do walki. Możesz to zrobić?
Feylen wciąż nie puszczał dłoni Altana; przyciągnął Speerytę
bliżej, jakby próbował go objąć. Nachylił się i musnął wargami ucho
dawnego dowódcy. Szepnął tak cicho, że Rin ledwie wyłowiła
poszczególne słowa:
– Zabij się, Trengsin. Umrzyj, póki masz szansę.
Spojrzał ponad ramieniem Altana i pochwycił wzrok Rin. W jego
oczach zapłonął błękit.
– Altan! – wrzasnęła.
Feylen złapał komandora cike i pchnął ku otchłani.
Pchnięcie nie było mocne. Mięśnie szamana osłabły wskutek
wielomiesięcznego bezruchu; poruszał się niezgrabnie niczym nowo
narodzony jelonek, bóg raczkujący w śmiertelnym ciele.
Altan zakołysał się na skraju przepaści, zamachał dziko
ramionami, próbując utrzymać równowagę, a Feylen przemknął
obok niego i skoczył ku kamiennym schodom, w stronę wyjścia. Na
jego twarzy malowała się wściekła, złowróżbna ekstaza.
Rin rzuciła się szczupakiem na posadzkę, wylądowała
z wyciągniętymi przed siebie rękoma. Następnym, co poczuła, był
straszliwy ból, gdy palce Altana zacisnęły się na jej nadgarstku, tuż
zanim dowódca runął w ciemność.
Był ciężki, ramieniem dziewczyny szarpnęło. Zawyła, kiedy łokieć
wbił się w kamień. Wtedy jednak z mroku wystrzeliła druga dłoń
Altana. Wyprężyła ramię i zetknęli się palcami.
Deszcz kamyków sypnął się z grzechotem w otchłań, lecz Altan
wisiał stabilnie, uczepiony obu jej rąk. Zaczęli się zsuwać i przez
jeden przeraźliwy ułamek chwili Rin przestraszyła się, że ciężar
Speeryty przeważy i ściągnie w dół ich oboje, lecz w pewnym
momencie zaczepiła stopą o nierówność podłoża. Znieruchomieli.
– Spokojnie, trzymam – wydyszała.
– Puść – powiedział.
– Co?
– Rozbujam się – wyjaśnił. – Puść moją lewą rękę.
Posłuchała.
Altan odbił się od ściany, rozkołysał ciało i zamachnął się wolną
dłonią, by chwycić krawędź urwiska. Rin leżała tak płasko, jak tylko
potrafiła, zapierała się nogami, by nie ześliznąć się w pustkę,
a chłopak zaczął się podciągać. Za dłonią pojawił się łokieć. Altan
zaparł się, stęknął głucho, po czym jednym płynnym ruchem
wyciągnął znad przepaści nogi.
Pochlipując z ulgi, Rin pomogła mu się podnieść. Ledwie stanął
o własnych siłach, uwolnił ramię szarpnięciem.
– Feylen! – syknął i lekko chwiejnym biegiem ruszył pod górę.
Rin pognała za nim, lecz pościg nie miał sensu. Jedynymi krokami,
jakie słyszeli w półmroku, były ich własne. Feylen już musiał dotrzeć
do wylotu Chuluu Korikh.
Uwolnili go, wypuścili na świat.
Ale... przecież Altan już raz zdołał go pojmać i ujarzmić. Na pewno
mogą ten wyczyn powtórzyć. Muszą.
Wypadli przez kamienne wrota góry i stanęli jak wryci na widok
muru ze stali.
Na ścieżce stał szereg żołnierzy Federacji.

Generał wykrzyczał gardłowy rozkaz. Piechurzy ruszyli naprzód.


Szli osłonięci tarczami, tworzącymi stalową ścianę. Zmusili Rin
i Altana do odwrotu w głąb tunelu.
Mignęła jej jeszcze wstrząśnięta twarz dowódcy. Zaraz potem
zniknął pod nawałnicą zbroi i mieczy.
Nie miała czasu, by zastanowić się, skąd się tu wzięli wrogowie,
skąd wiedzieli, że powinni przybyć pod szczyt akurat teraz; instynkt
walki wyparł z umysłu wszelkie pytania. Kontrolę nad jej ciałem
przejęły odruchy – świat stał się kolekcją ostrzy i bloków, czekało ją
kolejne w życiu starcie. Niemniej już dobywając miecza, zdawała
sobie sprawę, w jak beznadziejnym położeniu się znaleźli.
Federacja postanowiła zgładzić Speerytę i miejsce egzekucji
dobrała bardzo starannie.
Altan i Rin stracili pod górą wszystkie swoje atuty. Feniks nie mógł
do nich dotrzeć poprzez grube warstwy skał. Nie miała po co
połykać makowych ziaren. Nawet gdyby zaczęli się do swojego boga
modlić, nie odpowiedziałby nikt.
Dwie ukryte w rękawicach dłonie chwyciły dziewczynę od tyłu.
Przeciwnik przycisnął jej ramiona do boków. Kątem oka dostrzegła
broniącego się pod ścianą Altana, ku jego szyi wyciągało się co
najmniej pięć ostrzy.
Owszem, być może rzeczywiście był najzdolniejszym adeptem
sztuk walki w Nikan. Jednak pozbawiony swego ognia, nie mając
w ręku trójzęba, był po prostu walczącym samotnie mężczyzną.
Rin wbiła napastnikowi łokieć w brzuch, wywinęła się z uścisku
i cięła mieczem, mierząc w najbliższego żołnierza. Ostrza zderzyły
się z głośnym szczękiem; Rin miała szczęście, stal ześliznęła się
w dół. Mugeńczyk zawył i dziko wrzeszcząc, runął w otchłań
z mieczem dziewczyny utkwionym w kolanie. Rin skoczyła naprzód,
lecz nie zdążyła odzyskać broni.
Kolejny żołdak wziął szeroki zamach nad głową. Kucnęła
i przysunęła się do niego, szukając dłonią rękojeści sztyletu.
Trafił ją głownią w ramię. Padła na kamień jak długa. Wyciągnęła
rękę i na oślep zaczęła szukać noża, czegokolwiek.
Zaraz potem ktoś uderzył ją tarczą w potylicę.
O
cknęła się w ciemności. Leżała na płaskiej, kołyszącej się
powierzchni. Wóz? Statek? Była wprawdzie pewna, że ma
otwarte oczy, lecz nie widziała zupełnie nic. Więzienie czy
po prostu noc? Nie miała pojęcia, jak wiele czasu minęło. Poruszyła
się i odkryła, że jest skrępowana; ręce miała ciasno związane na
plecach, nogi oplecione skórzanymi pasami. Spróbowała usiąść, na
co mięśnie lewego ramienia zareagowały palącym bólem. Zdławiła
jęk i zaległa w bezruchu, czekając, by pulsowanie ustąpiło.
Spróbowała przesunąć się w bok. Nogi miała zesztywniałe; ta, na
której leżała, zdrętwiała wskutek niedokrwienia, a kiedy zmieniła
pozycję i krew popłynęła, zapiekło, jakby ktoś powoli wbijał jej
w stopę tysiąc maleńkich igieł. Nie mogła poruszać nogami
pojedynczo, więc wiła się jak robak, sunęła kawałek po kawałku, aż
wreszcie uderzyła podeszwami o coś twardego. Zaparła się
i odwróciła. Teraz była już pewna – leżała wewnątrz jadącego wozu.
Z olbrzymim wysiłkiem podciągnęła się i wreszcie usiadła.
Czubkiem głowy trafiła na coś szorstkiego. Płótno. Może raczej
brezent? Gdy wzrok przywykł jej do ciemności, Rin zrozumiała, że
na zewnątrz wcale nie jest ciemno; to tylko narzucona na pakę
płachta przesłaniała słońce.
Uniosła się nieznacznie i przez powstałą z boku szczelinę
popłynął wąski snop światła. Czując drżenie naprężonych ponad
miarę mięśni, dziewczyna przysunęła oko do szpary.
Dopiero po dłuższej chwili uświadomiła sobie, co widzi.
Droga przypominała pejzaż ze snu. Wyglądało to, jakby potężny
podmuch wiatru uderzył w małą mieścinę, jakby huragan wdarł się
do każdego domostwa z osobna i wypatroszył je, rozrzucając ludzki
dobytek na rosnącej wzdłuż traktu łące. Dwa bogato rzeźbione
drewniane krzesła leżały obok pary wełnianych pończoch. Stół
jadalny stał obok pięknego kompletu szachów, nefrytowe figury
walały się w piachu. Malowidła. Zabawki. Całe kufry ubrań
czekające na poboczu z uchylonymi pokrywami. W pewnym
momencie Rin zobaczyła suknię ślubną. Oraz pasujący do niej
elegancki komplet jedwabnej bielizny.
Ślad pozostawiony przez uciekających. Zamieszkujący tę okolicę
Nikaryjczycy umknęli już dawno temu, a uchodząc, porzucali po
drodze wszystkie zbyt ciężkie bądź nieporęczne przedmioty.
Pozbywali się po kolei praktycznie wszystkiego, w miarę jak instynkt
przetrwania brał górę nad przywiązaniem do ziemskich dóbr.
Uciekali przed Feylenem czy przed Federacją? Na myśl, że sama
może być za to odpowiedzialna, Rin poczuła ostry skurcz żołądka.
Jeżeli jednak było to dzieło boga czworga wiatrów, to już dawno
musiał wiać gdzie indziej. Powietrze było spokojne, nic nie
zapowiadało, by gdzieś obok miało się zaraz zmaterializować
tornado lub huragan i roznieść wóz w drzazgi.
Niewykluczone, że Feylen szerzył chaos i zniszczenie w zupełnie
innej części świata. Mógł pofrunąć na północ i ukryć się, by odzyskać
siły i przystosować do z dawna wyczekiwanej wolności. Któż mógł
przewidzieć zamiary bóstwa?
Czy wojska Federacji zrównały już z ziemią Tikany? Czy plotki
o nadciągającej armii dotarły do Fangów na tyle wcześnie, że zdążyli
uciec, nim wrodzy żołdacy puścili wioskę z dymem? Co z Kesegim?
Zdziwiła się, że Mugeńczycy nie zbierają porzuconych bogactw.
Podróżowali jednak szybko i za każdym razem gdy któryś
z żołnierzy zaczynał myszkować na poboczu, oficerowie napominali
go krzykiem. Dokądkolwiek zmierzali, chcieli tam dotrzeć jak
najprędzej.
Wśród walających się przy drodze skrzyń i mebli Rin zauważyła
mężczyznę. Siedział ze spuszczoną głową obok bambusowego
koromysła, nosidła, za pomocą którego chłopi dźwigali na barkach
wiadra z wodą do podlewania pól. Na odwrocie starego obrazu
napisał niewprawnym charakterem dwa słowa „pięć sztabek”.
– Dwie dziewczynki – odezwał się z monotonnym zaśpiewem. –
Na sprzedaż. Dwie zdrowe dziewczynki.
Z drewnianych wiaderek wyglądały buzie dwójki małych dzieci.
Przyglądały się maszerującym żołnierzom. Jedna z dziewczynek
zauważyła ukrytą pod płachtą Rin i zamrugała wielkimi,
świetlistymi oczyma ze zdumieniem i ciekawością. Uniosła maleńkie
palce i pomachała. W tym samym momencie jeden z piechurów aż
wykrzyknął z emocji.
Rin wcisnęła głowę w ramiona i wycofała się w głąb wozu.
Z kącików oczu popłynęły jej łzy. Nie mogła oddychać. Z całych sił
zacisnęła powieki. Nie chciała oglądać tego, co spotka te małe
dziewczynki.
– Rin?
Dopiero w tej chwili zauważyła, że w przeciwległym kącie siedzi
skulony Altan. W panującej pod brezentem ciemności ledwie było go
widać. Podpełzła do niego niezgrabnie, niczym stonoga.
– Gdzie jesteśmy? – zapytał.
– Nie wiem – odparła. – Ale na pewno nie w górach Kukhonin.
Droga biegnie przez płaski teren.
– Jedziemy wozem?
– Tak myślę. Nie wiem, ilu jest tamtych.
– Nieważne. Wyciągnę nas. Muszę tylko przepalić więzy –
oświadczył. – Cofnij się.
Odczołgała się na drugą połowę wozu. Na ramionach Altana
rozjarzył się niewielki płomyk. Sznury zatliły się na brzegach,
zaczęły z wolna czernieć.
Pakę wypełnił dym, wyciskał łzy z oczu; Rin nie zdołała się
powstrzymać i zakasłała. Mijała minuta za minutą.
– Jeszcze chwila – rzucił Altan.
Nad powrozem unosiły się coraz grubsze wstęgi dymu. Rin
rozejrzała się ze strachem w oczach. Jeśli dym nie wydostanie się
szczelinami pod płachtą, uduszą się, zanim Altan zdąży uwolnić
ręce. A jeśli jednak się wydostanie...
Ktoś nad nimi wykrzyknął głośno kilka zdań. Rozkaz padł po
mugeńsku, lecz słowa zostały wypowiedziane zbyt szybko i zwięźle,
by Rin mogła je zrozumieć.
Czyjaś ręka zerwała brezent.
Płomienie Altana buchnęły pełną mocą. W tej samej chwili
żołnierz wylał na niego całe wiadro wody. Na wozie rozległ się
donośny syk i skwierczenie.
Altan wrzasnął.
Ktoś przycisnął Rin do ust wilgotną szmatę. Kopała, szamotała się,
wstrzymywała oddech, lecz wbili jej w urażone ramię coś ostrego
i musiała dać za wygraną, z bólu wciągnęła w płuca spory haust
powietrza. Jej nozdrza wypełniła słodka woń gazu.

Światła. Światła tak jasne, że Rin miała wrażenie, iż ktoś drapie jej
oczy ostrzem noża. Spróbowała się cofnąć, lecz nie wydarzyło się
nic. Przez moment szarpała się daremnie, przerażona myślą, iż
dotknął ją paraliż. Wreszcie jednak uświadomiła sobie, że
unieruchomiono ją pasami. Leżała na twardym łóżku. Pole widzenia
miała ograniczone do górnej połowy pomieszczenia. Kiedy się
wysilała, widziała skrawek głowy Altana. Był obok.
Zdjęta paniką, wywracając oczyma, rozejrzała się po
pomieszczeniu. Pod ścianami stały regały. Półki uginały się pod
ciężarem słojów, w których pływały ludzkie stopy, głowy, narządy
wewnętrzne i palce, wszystko pieczołowicie opisane. W kącie
zauważyła masywny szklany pojemnik. W środku zamknięto
dorosłego mężczyznę. Rin wpatrywała się w niego przez dobrą
minutę i dopiero potem uświadomiła sobie, że mężczyzna nie żyje
już od dawna; patrzyła na zwłoki zakonserwowane jak warzywa
w occie. W martwych oczach zastygło przerażenie, usta nadal
otwierały się do podwodnego wrzasku. Sporządzona eleganckim,
odręcznym pismem etykieta głosiła: „Nikaryjczyk, 32” Podobnie
oznaczone były słoje z regałów. „Wątroba, nikaryjskie dziecko, 12”.
„Płuca, Nikaryjka, 51”. Z dziwnym otępieniem zastanowiła się, czy ją
też spotka taki koniec. Czy zostanie w tej sali starannie
poćwiartowana i zapaczkowana – „Nikaryjka, 19”.
– Wróciłem. – Altan odzyskał przytomność. Mówił suchym,
szeleszczącym szeptem. – Nie myślałem, że kiedykolwiek tu wrócę.
– Gdzie my jesteśmy? – Groza skręciła trzewia Rin w ciasny supeł.
– Proszę – odparł – nie każ mi o tym opowiadać.
W tej chwili zrozumiała. Dokładnie wiedziała, dokąd trafili.
W jej głowie rozległo się echo słów Chaghana:
„Po pierwszej wojnie makowej Federacja popadła w prawdziwą
obsesję na punkcie waszego ludu... Przez międzywojenne
dziesięciolecia porywali Speerytów, prowadzili na nich
eksperymenty, próbowali zrozumieć, co czyni ich tak wyjątkowymi”.
Żołnierze Federacji przywieźli ich do ośrodka badawczego,
w którym przed laty przetrzymywano małego Altana. Znaleźli się
w miejscu, gdzie wpędzono go w opiumowy nałóg. W miejscu, które
ponoć wyzwolili Hesperianie. W miejscu, które powinno było zostać
zniszczone po drugiej wojnie makowej.
Prowincja Węża upadła, pomyślała Rin ponuro. Federacja zajęła
znacznie większą połać cesarstwa, niż się spodziewała. Hesperianie
odeszli dawno temu. Mugeńczycy wrócili. Potwory ponownie zajęły
swoje legowisko.
– Wiesz, co jest najgorsze? – podjął Altan. – Jesteśmy tak blisko
domu. Blisko Speer. Jesteśmy na wybrzeżu. Tuż nad morzem. Na
początku, kiedy nas przywieźli, nie mieli jeszcze tak wielu cel...
Wsadzili nas do pokoju z oknem wychodzącym na wodę. Oglądałem
gwiazdy. Noc w noc. Patrzyłem na gwiazdę Feniksa i myślałem, że
gdybym tylko zdołał się wymknąć, mógłbym rzucić się wpław.
Mógłbym płynąć i płynąć, a w końcu trafiłbym z powrotem do domu.
Rin pomyślała o czteroletnim Altanie, zamkniętym w ośrodku,
zapatrzonym w nocne niebo, podczas gdy wokół niego patroszono
i oprawiano ciała przyjaciół. Poczuła ochotę, by podać mu rękę,
dotknąć go, lecz bez względu na to, jak bardzo się prężyła, pasy nie
pozwalały się ruszyć.
– Altan...
– Myślałem, że ktoś po nas przyjdzie, że nas uwolnią – mówił dalej
i dziewczyna odniosła wrażenie, że tych słów nie kieruje już do niej.
Wydawało się, że relacjonuje swój koszmar pustce, powietrzu. –
Nawet kiedy zabili już resztę... myślałem, że może... że przypłyną po
mnie rodzice. Ale kiedy uwolnili mnie hesperyjscy żołnierze,
dowiedziałem się, że nie ma dla mnie powrotu. Powiedzieli, że na
wyspie zostały tylko kości i popiół.
Umilkł.
Rin zabrakło słów. Czuła, że powinna coś powiedzieć, coś, czym
mogłaby go pobudzić, skierować jego myśli ku poszukiwaniu
sposobu ucieczki, lecz wszystko, co przychodziło jej do głowy, było
śmiechu warte. Czym miała go pocieszyć?
– Ocknęliście się! Świetnie!
W jej myśli wdarł się wysoki, drżący głos. Rozległ się tuż za nią,
poza zasięgiem wzroku. Wywróciła oczyma i szarpnęła się
w pasach.
– Och, przepraszam. Oczywiście. Nie widzisz mnie.
Właściciel głosu obszedł kozetkę i stanął bezpośrednio nad Rin.
Patykowaty, siwowłosy mężczyzna w lekarskim stroju.
Nieskazitelnie utrzymana i przystrzyżona broda kończyła się ostro
dwa palce poniżej podbródka. W oczach skrzyła się błyskotliwa
inteligencja.
– Czy teraz lepiej? – Na ustach medyka wykwitł dobrotliwy
uśmiech, jakby zobaczył starych, dobrych przyjaciół. – Nazywam się
Eyimchi Shiro, jestem naczelnym oficerem medycznym obozu.
Możesz się do mnie zwracać „doktorze Shiro”.
Mówił po nikaryjsku, nie we własnym języku. Wysławiał się
z afektowanym sinegardzkim akcentem, jakby nauczył się tego
języka pół wieku wcześniej – górnolotnie, z fałszywą wesołością.
Widząc, że Rin nie kwapi się z odpowiedzią, lekarz wzruszył
ramionami i spojrzał na sąsiednią leżankę.
– Och, Altan! – rzucił. – Naprawdę do nas wróciłeś. Jakże
wspaniała niespodzianka! Kiedy mi powiedzieli, nie chciałem
uwierzyć. „Doktorze Shiro”, mówili, „znaleźliśmy Speerytę!” A ja im
na to: „Raczycie chyba żartować! Speerytów już nie ma!” –
zachichotał pod nosem.
Rin obróciła nieznacznie głowę i zerknęła na Altana. Był
przytomny; oczy miał otwarte, lecz nie patrzył na Shiro. Utkwił
wzrok w powale.
– Bardzo się ciebie bali, wiesz? – podjął rozochocony Shiro. – Jak
cię nazywali? Potwór z Nikan? Feniks wcielony? Moi rodacy
uwielbiają przesadę, a was, nikaryjskich szamanów, kochają jeszcze
bardziej. Jesteś mitem, legendą! Naprawdę wyjątkowy z ciebie
chłopak! Skąd ta chmurna mina?
Altan nie odpowiedział.
Wydawało się, iż animusz Shiro przygasł, lecz nagle się
uśmiechnął i poklepał Altana po policzku.
– Naturalnie. Musisz być zmęczony. Nie martw się. Już za
chwileczkę temu zaradzimy. Mam gdzieś tu coś takiego... – Radośnie
nucąc pod nosem, potruchtał w kąt sali. Zaczął chodzić wzdłuż
regałów, zdejmując z półek przeróżne fiolki i przybory. Rin usłyszała
głuche stuknięcie i dźwięk rozpalania świecy. Nie widziała, co Shiro
robi, dopóki nie wrócił do boku Altana.
– Tęskniłeś za mną? – spytał przymilnie.
Altan milczał.
– Hmm... – Shiro podniósł do twarzy chłopaka strzykawkę
i postukał w szkło, by oboje zobaczyli zamknięty w środku płyn. –
A za tym tęskniłeś?
Oczy Altana wyszły niemal z orbit.
Shiro przytrzymał nadgarstek Speeryty i łagodnie go pogładził,
niemal jak matka głaszcząca swe dziecko. Koniuszki palców
sprawnie wyszukały żyłę. Drugą ręką przyłożył igłę i nacisnął
tłoczek.
Altan krzyknął. Dopiero teraz.
– Przestań! – wrzasnęła Rin. Z ust wystrzeliły jej kropelki śliny. –
Stój!
– Moja droga! – Shiro odłożył opróżnioną strzykawkę i podszedł
do kozetki dziewczyny. – Spokojnie! Nie unoś się. Nic mu się nie
stanie.
– Zabijasz go! – Jak opętana szarpała się w pasach, lecz wciąż
trzymały solidnie.
Z jej oczu popłynęły łzy. Shiro starannie osuszył jej policzki,
uważając przy tym, by jego palce nie znalazły się w zasięgu
kłapiących szczęk dziewczyny.
– Zabijam? Nie dramatyzujmy. Podałem mu po prostu dawkę jego
ulubionego medykamentu. – Shiro postukał się w skroń i puścił do
Rin oczko. – Wiesz przecież, jaką rozkosz mu to sprawia.
Podróżowaliście razem, nieprawdaż? Ten narkotyk nie jest dla niego
żadną nowością. Za parę minut będzie jak nowo narodzony.
Oboje zwrócili spojrzenia na Altana. Oddychał już miarowo, lecz
z pewnością nie wyglądał na noworodka.
– Dlaczego to robisz? – wydukała Rin. Przez jakiś czas była już
przekonana, że udało się jej zrozumieć okrucieństwo Federacji.
Widziała przecież Golyn Niis. Widziała owoce pracy mugeńskich
naukowców. Gdy jednak stanęła z tym złem oko w oko, kiedy
patrzyła na Shiro, zadającego Altanowi tak straszliwy ból
i uśmiechającego się przy tym... Nie, tego pojąć nie potrafiła. – Czego
od nas chcesz?
– Czy to nie oczywiste? – Shiro westchnął i poklepał Rin po twarzy.
– Poszukuję wiedzy. Nasze badania przyspieszą rozwój technologii
medycznej o całe dziesięciolecia. Niewielu trafia się tak znakomita
okazja. Niewysychające źródło świeżych zwłok! Nieograniczone
możliwości prac eksperymentalnych! Jestem w stanie znaleźć
odpowiedź na wszelkie pytania dotyczące ludzkiego ciała! Mogę
odkryć metodę zapobiegania śmierci!
Rin wpatrywała się w lekarza z czystym niedowierzaniem.
– Rozcinacie moim rodakom brzuchy!
– Twoim rodakom? – prychnął wzgardliwie Shiro. – Nie poniżaj
się tak. W niczym nie przypominasz tych żałosnych Nikaryjczyków.
Wy, Speeryci, jesteście niebywale fascynującym plemieniem.
Zbudowani z tak uroczego surowca... – Czułym gestem odgarnął
kosmyk włosów ze spoconego czoła dziewczyny. – Tak piękna cera.
I te oszałamiające oczy. Cesarzowa nie ma pojęcia, czym dysponuje.
– Przytknął dwa palce do szyi Rin, sprawdził jej tętno. Przełknęła
żółć, która podeszła do gardła, gdy poczuła na sobie jego dotyk. – Tak
się właśnie zastanawiam, czy mogłabyś zaspokoić moją ciekawość –
podjął łagodnie. – Pokaż mi ogień. Wiem, że potrafisz.
– Co?!
– Jesteście, Speeryci, wyjątkowi – mówił poufałym, cichym, lekko
chropawym tonem. Zwracał się do Rin jak do dziecka. Lub jak do
kochanki. – Tak silni, jedyni w swoim rodzaju. Powiadają, że
jesteście ludem wybranym przez bóstwo. Co sprawia, że tacy
jesteście?
Nienawiść, pomyślała. Nienawiść i długa historia cierpień
zadawanych nam przez takich jak ty.
– Zdajesz sobie zapewne sprawę, że mój kraj nigdy nie posiadł
zdobyczy szamanizmu – przypomniał Shiro. – Masz jakiś pomysł
dlaczego?
– Dlatego że bogowie nie zadają się z szumowinami – wycedziła
Rin.
Shiro machnął ręką w powietrzu. Opędził się od zniewagi jak od
muchy. Prawdopodobnie słyszał z nikaryjskich ust już tyle obelg
i klątw, że straciły dla niego wszelkie znaczenie.
– Zrobimy tak – zapowiedział. – Poproszę cię, byś pokazała mi
drogę ku bogom. Za każdym razem, kiedy odmówisz, podam mu
następną dawkę narkotyku. Wiesz, jak się wtedy poczuje.
Leżący na sąsiedniej kozetce Altan wydał z siebie cichy, gardłowy
pomruk. Jego ciało spięło się i zadrżało.
Shiro szepnął mu coś na ucho i pogładził po czole. Patrzył na
więźnia czule, jak matka kojąca chore dziecko.

Mijały godziny. Shiro niezmordowanie wypytywał Rin o szamanizm,


a dziewczyna była nieustępliwa jak kamień. Postanowiła, że nie
wyjawi sekretów Panteonu. Nie chciała podarować Mugeńczykom
nowej broni.
Zamiast odpowiadać, bluźniła i pluła, nazywała doktora
potworem, obrzucała najbardziej nikczemnymi wyzwiskami, jakie
tylko przychodziły jej do głowy. Jima nie nauczyła ich mugeńskich
przekleństw, ale wyglądało na to, że sedno przekazu Shiro rozumiał
jak należy.
– Proszę cię – powiedział lekceważąco – przecież już to kiedyś
widziałaś.
Urwała. Z warg kapała jej ślina.
– Pieprzenie!
Shiro przytknął palce do tętnicy Altana, sprawdził puls i zajrzał
pod powieki. Ściągnął usta, jakby znalazł potwierdzenie jakiejś
hipotezy.
– Jego tolerancja jest doprawdy oszałamiająca. Nieludzka. Pali
opium od lat.
– Przez was. Przez to, co mu zrobiłeś! – wydarła się.
– A potem? Kiedy już został wyzwolony? – zapytał Shiro tonem
zawiedzionego wykładowcy. – Dostali do rąk ostatniego Speerytę
i nawet nie spróbowali wyciągnąć go z nałogu? Przecież to jasne jak
słońce. Przez te wszystkie lata ktoś podawał mu opium rozmyślnie.
Całkiem sprytne. Oj, nie patrz tak na mnie. To nie Federacja jako
pierwsza wykorzystała opium do kontrolowania ludności. Tę
konkretną technikę opracowali Nikaryjczycy.
– Co to ma znaczyć?
– Jak to? Nie uczyli was o tym? – Spojrzał na Rin wyraźnie
rozbawiony. – Ależ naturalnie. Oczywiście, że nie. Nikan ma
skłonność do wymazywania ze swych dziejów co bardziej
wstydliwych kart.
Podszedł przez pokój do jej leżanki, trącając po drodze palcami
kolejne półki.
– Jak myślisz, w jaki sposób Czerwony Cesarz utrzymywał
Speerytów na smyczy? Rusz głową, moja droga. Kiedy Speer utraciło
niepodległość, Czerwony Cesarz posłał na wyspę skrzynie pełne
opium. W charakterze prezentu. Podarku od kolonizatorów dla
nowych poddanych. Oczywiście z pełną premedytacją. Do tamtej
pory Speeryci wykorzystywali do swych obrzędów jedynie korę
pewnego miejscowego drzewa. Nawykli do łagodnych substancji,
więc palenie opium było dla nich czymś w rodzaju picia spirytusu
drzewnego. Popadali w nałóg już od pierwszego skosztowania.
I robili wszystko, by zdobyć kolejną dawkę. Byli niewolnikami
cesarza, lecz byli również niewolnikami opium.
Rin poczuła zawroty głowy. Nie potrafiła wymyślić stosownej
riposty. Chciała nazwać Shiro kłamcą. Chciała wykrzyczeć mu
w twarz, by przestał rzucać oszczerstwa. Ale opowieść brzmiała
sensownie.
Wręcz bardzo sensownie.
– Jak zatem widzisz, nasze kraje nie różnią się od siebie tak
bardzo – podjął z zadowolonym uśmieszkiem Shiro. – Być może tym
jedynie, iż my darzymy szamanów czcią, pragniemy szukać u nich
nauki, a wasze cesarstwo jest paranoicznie wręcz przerażone
posiadaną przez siebie mocą. To wszak cesarstwo ogranicza waszą
liczebność, to ono was wykorzystuje i zmusza, byście się wzajemnie
likwidowali. Ja cię wyzwolę. Obdarzę cię swobodą. Będziesz mogła
przywoływać swojego boga, kiedy tylko zapragniesz. Jak nigdy
dotąd.
– Jeżeli mnie wyzwolisz – warknęła – na samym wstępie spalę cię
żywcem.
Więź z Feniksem stanowiła ostatni atut Rin. Federacja zgwałciła
i podpaliła jej kraj. Federacja zburzyła jej uczelnię, zabiła jej
przyjaciół. Do tego czasu zapewne zmiotła już z powierzchni ziemi
jej rodzinną wioskę. Świętość zachował jedynie Panteon, jedyne
miejsce w całym wszechświecie, do którego Mugeńczycy nie mieli
dostępu.
Rin zaznała tortur, była wiązana, bita i głodzona, lecz umysł wciąż
należał tylko do niej. I tylko do niej należał bóg. Wiedziała, że
prędzej zginie, niż go zdradzi.
Po pewnym czasie Shiro się znudził. Wezwał strażników i polecił
im zaciągnąć więźniów do celi.
– Do zobaczenia jutro – pożegnał się z promiennym uśmiechem. –
Będziemy dalej próbować.
Wyprowadzana z sali Rin splunęła doktorowi na fartuch. Drugi
żołnierz zarzucił sobie bezwładnego Altana na ramię, niósł go
niczym tuszę upolowanego zwierzęcia.
Wartownik przykuł łańcuchem nogę Rin do ściany i zatrzasnął
drzwi celi. Leżący obok Altan spazmatycznie drgał, pojękiwał
i szeptał coś niezrozumiale. Dziewczyna ułożyła sobie głowę
pokonanego dowódcy na kolanach i rozpoczęła posępne czuwanie.

Altan nie odzyskiwał przytomności przez długie godziny. Po


wielokroć krzyczał, wyrzucał z siebie obce dla Rin słowa speeryckiej
mowy. W pewnym momencie usłyszała coś innego:
– Rin – szepnął z jękiem.
– Jestem tu – powiedziała, gładząc jego czoło.
– Skrzywdził cię? – spytał.
– Nie. – Przełknęła łzy. – Nie. Chciał, żebym zaczęła mówić, żebym
opowiedziała mu o Panteonie i nauczyła go. Nie zrobiłam tego, ale
zagroził, że będzie cię krzywdzić i...
– To nie narkotyk sprawia mi ból – przerwał jej Altan. – Tylko
chwila, gdy przestaje działać.
Nagle zrozumiała i poczuła bolesne kłucie w żołądku. To nie
opium przysparzało mu cierpień. O nie, chwile spędzane z fajką były
jedynymi, kiedy nie cierpiał. Całe życie spędzał w nieustannym bólu,
bez przerwy łaknąc kolejnej dawki. Nigdy wcześniej nie rozumiała
w pełni, jak koszmarnie trudno musi być Altanem Trengsinem, żyć
w cieniu skrzydeł wściekłego bóstwa, stale domagającego się
gniewnym skrzekiem zniszczenia, podczas gdy darzące
zobojętnieniem bóstwo narkotyku szeptało we krwi słodkie
obietnice znieczulenia.
Właśnie z tego powodu Speeryci tak łatwo uzależniali się od
opium, uświadomiła sobie. Nie dlatego, że bez niego tracili dostęp do
ognia. Potrzebowali go, ponieważ dla części z nich narkotyk
stanowił jedyną drogę ucieczki przed straszliwym bogiem.
Gdzieś w najgłębszych zakamarkach duszy wiedziała o tym od
dawna, podejrzewała to, od kiedy odkryła, że w odróżnieniu od
pozostałych cike Altan nie musi się narkotyzować, by uwolnić swą
moc, że jego oczy bezustannie lśnią barwą makowego kwiatu. To
Altan powinien zostać uwięziony w Chuluu Korikh, już dawno temu.
Przeczuwała, lecz nie chciała dać temu wiary, musiała ufać, że jej
dowódca pozostaje przy zdrowych zmysłach.
Ponieważ bez Altana... Czym byłaby bez niego?
Przez kilka najbliższych godzin, w czasie kiedy narkotyk
opuszczał jego krwiobieg, Altan cierpiał. Zalewał go pot. Wił się.
Dostawał drgawek tak gwałtownych, że Rin musiała przytrzymywać
chłopaka siłą, by nie zrobił sobie krzywdy. Krzyczał. Błagał o powrót
Shiro. Błagał Rin, by pomogła mu umrzeć.
– Nie, nie wolno ci umrzeć! – powtarzała z narastającą paniką. –
Musimy stąd uciec. Musimy się wydostać!
– Rin, tutaj opór oznacza tylko cierpienie. – Spojrzał na nią
pustym, pokonanym wzrokiem. – Nie ma ucieczki. Nie ma
przyszłości. Możemy mieć jedynie nadzieję, że Shiro wkrótce się
znudzi i obdarzy nas bezbolesną śmiercią.
W tym momencie niewiele brakowało, a zrobiłaby to.
Pomyślała, że czas położyć kres jego mękom. Czuła, że nie może
dłużej patrzeć, jak cierpi. Nie mogła oglądać komandora – człowieka,
którego podziwiała od pierwszego wejrzenia – zredukowanego do
takiego stanu.
Zorientowała się, że klęczy na nieruchomej piersi Altana i zaciska
dłonie na jego szyi. Wystarczyłoby mocniej naprzeć. Wydusić
powietrze z krtani. Zgasić iskrę życia.
Prawie by nie poczuł. I tak nie czuł już praktycznie nic. Nie
próbował się opierać, nawet kiedy palce Rin przywarły do jego
gardła. Szczerze pragnął końca.
Już to kiedyś zrobiła. Zabiła jego sobowtóra, w którego
przedzierzgnęło się chimei.
Lecz wtedy Altan walczył. Wtedy stanowił zagrożenie. Teraz nie
był ani trochę groźny – stanowił jedynie dobitny, tragiczny dowód,
że wszyscy bohaterowie jej życia ostatecznie zawodzą.
Altan Trengsin wcale nie był niepokonany.
Znakomicie wykonywał cudze rozkazy. Kazali mu podskoczyć,
a wzbijał się w powietrze. Kazali się bić, a niszczył. Lecz tutaj,
pozbawiony celu, pozbawiony pana, Altan Trengsin był zaledwie
wrakiem.
Naprężyła palce, lecz nagle zadrżała i gwałtownym ruchem
odepchnęła od siebie bezwładne ciało.

– Jak się miewają moi drodzy Speeryci? Gotowi na repetę? – Przed


ich celą pojawił się rozpromieniony Shiro. Przyszedł od strony
laboratorium, znajdującego się na drugim końcu korytarza. Niósł ze
sobą kilka okrągłych, metalicznie połyskujących pojemników.
Nie odpowiedzieli.
– Jesteście może ciekawi, co to za puszki? – podjął Shiro. Wciąż
mówił tym swoim sztucznie radosnym tonem. – Hmm? Domyślacie
się? Nie? Więc podpowiem. To broń.
Rin przeszyła lekarza wściekłym spojrzeniem. Altan wpatrywał
się w podłogę.
– Przechowuję w tych pojemnikach mór, moje dzieci – ciągnął
Mugeńczyk jakby nigdy nic. – Wiecie z pewnością, jak ta choroba
przebiega. Zaczyna się od kataru, a potem na ciałach zarażonych
wyrastają wielkie guzy. Na rękach, na nogach, w pachwinach...
Śmierć następuje wskutek wstrząsu związanego z pękaniem
obrzęków lub z powodu wewnętrznego zatrucia krwi. Agonia trwa
dosyć długo. Chociaż wy pewnie tego nie pamiętacie. To wszystko
działo się przed waszymi czasami. W Nikan nie było epidemii moru
już od dawna, prawda? – Shiro postukał w dzielące ich pręty. –
Odkrycie zasady rozprzestrzeniania się moru zajęło nam cholernie
dużo czasu. I wiecie, co się okazało? Pchły! Dacie wiarę? Pchły, które
przemieszczają się z miejsca na miejsce na grzbietach szczurów
i zostawiają drobinki moru na wszystkim, czego się tkną. Oczywiście
skoro już wiemy, jak ta choroba działa, od wykorzystania jej
w charakterze broni dzieli nas jedynie krok. Aczkolwiek nie możemy
się posłużyć bronią, której nie umiemy jeszcze w pełni kontrolować.
Ostatecznie planujemy pewnego dnia na waszych ziemiach
zamieszkać. Niemniej zaraza uwolniona w gęsto zaludnionych
obszarach, powyżej pewnej masy krytycznej... Cóż, powiedzmy
wprost, ta wojna skończy się znacznie wcześniej, niż zakładaliśmy,
czyż nie? – Nachylił się. Przytknął czoło do kraty. – Nie macie już o co
walczyć – dodał półgłosem. – Wasz kraj przegrał. Dlaczego upieracie
się przy milczeniu? Macie przecież przed sobą prostą drogę do
wolności. Wystarczy, że zechcecie mi pomóc. Powiedzcie, w jaki
sposób wzywacie ogień.
– Prędzej zdechnę – syknęła Rin.
– Czego chcesz bronić? – zapytał Shiro. – Nie jesteś cesarstwu nic
winna. Czym dla nich byliście? Czym byli dla nich wszyscy Speeryci?
Odmieńcami i wyrzutkami! Wybrykami natury!
– Walczymy za cesarzową. – Rin wstała na równe nogi. – Jestem
żołnierzem milicji i pozostanę nim do śmierci.
– Za cesarzową? – W oczach doktora zamajaczyła konsternacja. –
Naprawdę jeszcze się nie domyśliłaś?
– Czego miałam się domyślić? – warknęła Rin. Altan złożył usta
w bezgłośne „nie”.
Rin jednak połknęła już przynętę, pozwoliła się sprowokować.
Błysk w spojrzeniu Shiro dał jej jasno do zrozumienia, iż czekał
właśnie na tę chwilę.
– Nie zastanawiałaś się przypadkiem, skąd wiedzieliśmy, że trzeba
was szukać w Chuluu Korikh? – powiedział. – Nie zadałaś sobie
pytania, kto mógł nam tę informację przekazać? Kto jako jedyny
poza wami zna tajemnicę tej cudownej góry?
Rin otworzyła szeroko oczy, rozdziawiła usta. Poszczególne
elementy powoli złożyły się w jej myślach w całość. Zauważyła, że
Altan również widzi prawdę. Potrząsnął głową – musiał dojść do
identycznego wniosku co ona.
– Nie! – zawołał. – Kłamiesz!
– Wasza ukochana cesarzowa zdradziła – zaszczebiotał ze szczerą
rozkoszą Shiro. – Przehandlowała was.
– Niemożliwe! – żachnął się Altan. – Służyliśmy jej. Zabijaliśmy dla
niej.
– Cesarzowa wydała was i całą waszą szamańską zgraję.
Zostaliście sprzedani, moi drodzy Speeryci, podobnie jak
w przeszłości sprzedana została wasza wyspa. I jak sprzedane
zostało cesarstwo.
– Łżesz!
Altan rzucił się na kraty. Jego ciało buchnęło płomieniami. Ogniste
macki wyciągnęły się i niemal dosięgły stojących w korytarzu
wartowników. Altan krzyczał, a kłęby ognia wciąż się rozrastały
i aczkolwiek nie zdołał roztopić metalu, Rin zauważyła, iż pręty
zaczęły się odkształcać.
Shiro wykrzyknął jakiś rozkaz w mugeńskim.
Do celi podbiegło trzech żołnierzy. Kiedy jeden zmagał się
z zamkiem, drugi chlusnął na Altana wodą z cebrzyka. Gdy
płomienie zgasły, trzeci wpadł do środka, wykręcił Speerycie ręce
i podstawił go pierwszemu, który wbił Trengsinowi w kark igłę.
Altan drgnął i runął na podłogę.
Strażnicy zwrócili się do Rin.
Wydało się jej, że widzi kątem oka, jak Shiro zaczyna krzyczeć:
„Nie! Ją nie!”. Zaraz potem poczuła na szyi ukłucie.
Doznanie w niczym nie przypominało skutków działania makowych
ziaren.
Zjadając nasiona, i tak musiała oczyścić umysł samodzielnie. Po
przyjęciu nasion wstąpienie do Panteonu nadal wymagało
świadomego wysiłku.
Heroinie daleko było do takich subtelności. Heroina po prostu
brutalnie wyrugowała Rin z ciała, nie zostawiając jej innego
wyboru, jak szukanie azylu w dziedzinie ducha.
I nagle, z dziką radością w sercu, uświadomiła sobie, że usypiając
ją, strażnicy Shiro podarowali wolność.
Znalazła w tym innym świecie Altana. Wyczuła go. Jego wzorzec
znała równie dobrze jak własny.
Nie od początku znała jego prawdziwy kształt. Pierwotnie
pokochała tę wersję Altana, którą zbudowała sama, na własny
użytek. Podziwiała go. Ubóstwiała. Podziwiała samą jego ideę,
archetyp, wersję, w której przede wszystkim był niepokonany.
Teraz jednak poznała prawdę, poznała istotę Altana wraz z jego
słabościami i – nade wszystko – jego bólem... I nadal go kochała.
Usiłowała stać się lustrzanym odbiciem Altana, kształtowała się
na jego obraz; Speerytka naśladująca Speerytę. Naśladowała jego
okrucieństwo, nienawiść i słabość. Teraz, nareszcie, poznała go na
dobre, poznała go bez reszty i dzięki temu właśnie zdołała go
odszukać.
Altan?
Rin?
Czuła jego obecność wszędzie dokoła; jego twardy kontur, aurę
głęboko zranionej duszy, a mimo to... bliskość Altana przyniosła jej
pociechę.
Ujrzała jego sylwetkę przed sobą. Daleko, jakby stał na drugim
końcu rozległego pola. Ruszył w jej stronę, szedł, choć może
szybował. W tej dziedzinie czas i odległość po prostu nie istniały, nie
tak jak w ludzkim świecie, lecz umysł Rin musiał nadawać
wrażeniom ich pozór. Inaczej nie odnalazłaby drogi.
Nie musiała wyczytywać cierpienia z jego oczu. Poczuła je. Altan,
w odróżnieniu od Chaghana, nie trzymał swego ducha w ukryciu.
Przypominał otwartą księgę, którą mogła przeglądać do woli.
Odniosła wrażenie, iż otworzył się po to, by mogła zrozumieć.
Zrozumiała. Pojęła jego ból i nieszczęście, zrozumiała, dlaczego
w tej chwili ostatnim i jedynym jego pragnieniem jest umrzeć.
Ale Rin nie chciała o tym nawet słyszeć.
Już dawno, bardzo dawno temu zrezygnowała z luksusu, jakim
jest strach. W przeszłości sama często myślała o kapitulacji. Poddać
się, przecież to takie łatwe. I bezbolesne.
Przez całe życie jednak trzymała się jednego, trwała przy
własnym gniewie i jedno też wiedziała na pewno: nie umrze w ten
sposób. Nie umrze, zanim nie dopełni swej zemsty.
– Wymordowali naszych braci – odezwała się. – Sprzedali nas. Od
czasów Tearzy Speer była pionkiem w rozgrywanej przez cesarstwo
geopolitycznej partii szachów. Byliśmy nieistotni. Byliśmy
narzędziami. Powiedz mi, że to nie napawa cię gniewem.
– Mam już dość gniewu. – Rzucił jej wyczerpane spojrzenie. –
I mam też dość świadomości, że nic ode mnie nie zależy.
– Oślepiasz sam siebie. Jesteś Speerytą. Masz moc – przypomniała.
– Nosisz w sobie gniew całej Speer. Naucz mnie go wykorzystywać.
Przekaż go mnie.
– Zginiesz.
– Przynajmniej umrę na stojąco – odparła. – Zginę z płomieniem
w dłoni i wściekłością w sercu. Odejdę, walcząc o dziedzictwo mego
ludu, nie zdechnę na stole operacyjnym Shiro, otępiała i zwiędnięta.
Nie umrę śmiercią tchórza. Ty też nie, Altan. Spójrz na mnie. Nie
jesteśmy tacy jak Jiang. Nie jesteśmy jak Tearza.
Podniósł wzrok.
– Mai’rinnen Tearza – wyszeptał. – Królowa, która porzuciła
poddanych.
– A czy ty byś ich porzucił? – nacisnęła Rin. – Słyszałeś, co
powiedział Shiro. Cesarzowa nie wydała jedynie nas. Sprzedała całe
bractwo, wszystkich cike. Shiro się nie zatrzyma, dopóki nie uwięzi
w swojej piekielnej norze ostatniego nikaryjskiego szamana. Jeżeli
zabraknie ciebie, kto ich ochroni? Kto obroni Ramsę? Suniego?
Chaghana?
I wtedy to poczuła – rozniecającą się w Altanie iskrę buntu. Nikły
płomyk determinacji.
Więcej nie potrzebowała.
– Feniks nie jest wyłącznie bogiem płomieni – powiedział Altan. –
To bóstwo zemsty. A jego moc to siła zrodzona ze stuleci zapiekłej
nienawiści, potęga, po jaką sięgnąć może jedynie Speeryta.
Czerpałem z niej wiele razy, lecz nigdy do dna. Ta moc może
człowieka pochłonąć. Będzie płonąć w twojej duszy, aż wreszcie nie
zostawi niczego.
– Daj mi ją – rzuciła bez chwili wahania, łapczywie.
– Nie mogę – odparł. – Nie należy do mnie. To moc Speerytów.
– Więc zaprowadź mnie do nich – zażądała Rin.
Powiódł ją więc wstecz.

W królestwie snów czas nie posiada żadnego znaczenia. Altan zabrał


Rin wstecz o całe stulecia. Poprowadził ku jedynej przestrzeni,
w której ich przodkowie nadal istnieli, ku starożytnej pamięci.
Altan okazał się innym przewodnikiem niż Chaghan. Chaghan
kierował pewnie, w dziedzinie ducha czuł się bardziej u siebie niż
w świecie śmiertelnych. Przy Chaghanie Rin czuła, że to on ją za
sobą ciągnie, a gdyby spróbowała się oprzeć, roztrzaskałby jej
umysł. Z Altanem natomiast... Altan w ogóle nie wydawał się
odrębnym bytem. Miała wrażenie, iż stanowią dwie części znacznie
większej całości. Byli dwiema drobnymi emanacjami potężnej,
prastarej istoty, jaką była Speer, pędzili przez świat dusz, by
dołączyć do swoich pobratymców.
Gdy pojęcia czasu i przestrzeni odzyskały swoje konkretne
znaczenia, Rin uświadomiła sobie, że siedzą przy ognisku. Ujrzała
bębny, doleciał ją śpiew i zrozumiała, że zna tę piosenkę. Ktoś
nauczył Rin słów, gdy była malutką dziewczynką, niewiarygodne, że
zapomniała o tym na tak długo... Wszyscy Speeryci uczyli się jej
jeszcze przed piątymi urodzinami.
Nie, to nie była ona. Rin nigdy tej piosenki nie poznała.
Wspomnienie nie należało do niej; żyła w tej chwili w ciele
istniejącej w dziedzinie pamięci Speerytki, która chodziła po świecie
wiele, wiele lat wcześniej. Dzieliła z nią obrazy dawnych czasów. Rin
miała przed sobą iluzję.
Ułudą był taniec. I ułudą był mężczyzna, który tulił Rin przy
ogniu. Który z nią tańczył, który zamaszyście obracał ją dokoła
i przyciągał z powrotem do rozgrzanego torsu. Nie mógł być
Altanem, a jednak miał jego rysy i była pewna, że znają się od
zawsze.
Nigdy nie uczyła się tańczyć, a przecież świetnie znała kroki.
Na nocnym niebie, niczym świetliki pochodni, lśniły roje gwiazd.
Milion maciupkich ognisk rozsianych na czarnym tle. Tysiąc wysp
Speer, tysiąc obozowych potańcówek.
Długie lata temu Jiang powiedział, że dusze umarłych rozpływają
się w pierwotnej pustce. Nie dotyczyło to jednak dusz Speerytów.
Speeryci nie zrezygnowali ze swoich iluzji, nie chcieli zapomnieć
o świecie materialnym. Opierali się, ponieważ szamani nie mogli
zaznać spokoju, jeśli nie dokonali wcześniej zemsty.
Ujrzała skryte w cieniu postacie. Zobaczyła smutne oblicze
kobiety, bardzo podobnej do niej, siedzącej obok starca, na którego
szyi kołysał się wisior w kształcie półksiężyca. Spróbowała zobaczyć
coś więcej, lecz rysy obojga były rozmyte, jak zacierające się
w pamięci twarze dawnych znajomych.
– Czy właśnie tak było? – zapytała.
Duchy odpowiedziały jednym wspólnym głosem: „To był złoty
wiek Speer. Tak wyglądała Speer przed Tearzą. Przed masakrą”.
Tyle piękna... Rin mogła jedynie zapłakać.
Nie widziała nawet śladu szaleństwa. Jedynie ognie i tańce.
– Możemy tu zostać – zasugerował Altan. – Moglibyśmy zostać tu
na zawsze. Nie musielibyśmy wracać.
W tej chwili niczego bardziej nie pragnęła.
Ich ciała zgniłyby, rozpadłyby się w nicość. Shiro umieściłby je
w komorze na odpadki i spalił. A potem, kiedy Feniks przyjąłby
ostatnią ich cząstkę, gdy wiatr rozniósłby już popioły, odzyskaliby
wolność.
– Moglibyśmy – zgodziła się Rin. – Moglibyśmy zniknąć z historii.
Ale ty tego za nic nie zrobisz, prawda?
– Oni i tak nie zechcą nas przyjąć. Jeszcze nie – zauważył. –
Wyczuwasz to? Czujesz ich gniew?
Czuła. Duchy Speer były dojmująco smutne, lecz dyszały również
wściekłością.
– Dlatego jesteśmy tak silni. Czerpiemy siłę z niezliczonych stuleci
niezapomnianej niesprawiedliwości. Naszym zadaniem, jedyną
racją naszego istnienia jest sprawić, by ich śmierć nabrała
znaczenia. Po nas nie będzie już Speer. Zostanie tylko pamięć.
Sądziła, że pojęła moc Altana już wcześniej, lecz dopiero teraz
uświadomiła sobie, jak głęboko ta siła sięga. Jakim jest ciężarem.
Altan dźwigał na barkach dziedzictwo miliona zapomnianych przez
historię dusz, duchów dyszących żądzą zemsty, potępieńczym
wyciem domagających się sprawiedliwości.
Zjawy Speerytów śpiewały, zanosiły nabrzmiałą emocjami,
tchnącą żalem pieśń w mowie, której nie rozumiała, ponieważ zbyt
późno przyszła na świat. Uczucia jednak przenikały ją aż do szpiku
kości. Duchy rozmawiały z nimi przez całą wieczność. Płynęły lata.
Czas stał w miejscu. Przodkowie podzielili się z Rin całą swoją
wiedzą o Speer, wszystkim, co dotyczyło ich ludu i co zachowała
pamięć. Wpoili jej stulecia dziejów, wieki kultury i religii.
Powiedzieli jej, co musi zrobić.
– Nasz bóg jest bogiem gniewnym – mówiła kobieta o rysach Rin. –
Nie puści tej niesprawiedliwości w niepamięć. Domaga się pomsty.
– Musisz popłynąć na wyspę – stwierdził starzec z amuletem
w kształcie półksiężyca. – Musisz udać się do świątyni. Znaleźć
Panteon. Przywołaj Feniksa i wzrusz prastare uskoki, na których
spoczywa Speer. Feniks odpowie na twój zew. Musi odpowiedzieć.
Po tych słowach oboje wtopili się w rój brązowoskórych
towarzyszy.
Zjawy Speerytów znów zaczęły chóralnie śpiewać, wargi
poruszały się zgodnym rytmem.
Rin nie miała pojęcia, o czym mówią słowa pieśni. Znaczenie
wyczuła jednak wyraźnie. Pieśń opowiadała o zemście. I była to
pieśń straszliwa. Cudowna.

Duchy udzieliły Rin błogosławieństwa, przy którym heroinowa


ekstaza okazała się muśnięciem ptasiego puchu.
Dziewczyna otrzymała moc, jaka wymykała się ludzkiej
wyobraźni.
Otrzymała siłę przodków. Miała w sobie moc wszystkich
Speerytów, którzy zginęli tamtego koszmarnego dnia, i wszystkich,
jacy mieszkali na Wyspie Umarłych przed nimi.
Byli narodem wybranym Feniksa. Feniks karmił się gniewem,
a tego uczucia Rin posiadła w bród.
Odszukała Altana. Byli jednym umysłem, zjednoczonym
wspólnym celem.
Przedarli się z powrotem do świata żywych.
Rozpalone oczy otworzyli w tym samym momencie.
Pochylał się nad nimi jeden z asystentów Shiro. Znowu leżeli na
laboratoryjnych kozetkach. Bijące z ich ciał płomienie ogarnęły
mężczyznę w jednej chwili. Zajęły się jego włosy, ubranie. Kiedy
słaniając się i wrzeszcząc, odskoczył do tyłu, gorzał już cały.
Języki ognia wyciągały się na wszystkie strony. Lizały
zgromadzone w sali chemikalia, podpalały je. Sypały się okruchy
pękających od żaru naczyń. Zapłonął używany do dezynfekowania
ran alkohol, opary buchały płomieniami. Stojący w rogu pojemnik
z marynowanym mężczyzną zadygotał i eksplodował, odrażająca
zawartość wylała się na podłogę. Konserwujący zwłoki płyn również
okazał się łatwopalny. Pożar ogarnął całą salę.
Płonący asystent wybiegł na korytarz. Szukając ratunku,
nawoływał słabnącymi wrzaskami Shiro.
Rin zaczęła się wić i skręcać. Pasy nie wytrzymały bezpośredniego
ataku płomieni. Kiedy pękły, dziewczyna spadła z leżanki.
Pozbierała się i odwróciła do drzwi dokładnie w chwili, w której
nadbiegł Shiro. W dłoniach ściskał kuszę.
Wymierzył w Altana, potem w Rin. I znów w Altana.
Spięła się, lecz Shiro nie zwolnił bełtu – nie wiedziała, czy
zabrakło mu doświadczenia, czy mimo wszystko nie chciał.
– Jak pięknie... – powiedział pełnym zachwytu, stłumionym
głosem. W jego wygłodniałych oczach tańczyły refleksy płomieni.
Przez chwilę wydawało się, że i doktor ma szkarłatne tęczówki
Speeryty.
– Shiro! – ryknął Altan.
Lekarz nawet nie drgnął. Patrzył po prostu na zbliżającego się
szamana i nawet opuścił kuszę. Wyciągnął ku Altanowi ramiona,
gestem ojca witającego syna powracającego z dalekiej podróży.
Altan chwycił oprawcę za twarz. I ścisnął. Z jego palców trysnęły
płomienie. Ogień tak gorący, że aż biały. Spowił głowę Mugeńczyka
niczym korona. Początkowo dłonie Altana wypaliły tylko czarne
ślady na skroniach doktora, lecz zaraz żar przegryzł kość i Altan
wbił palce w głąb czaszki. Oczy Shiro wyskoczyły z oczodołów.
Ramiona obłąkańczo zatańczyły. Kusza upadła na podłogę. Altan
naparł jeszcze mocniej. Głowa pękła z wilgotnym trzaskiem.
Drgawki ustały.
Altan odrzucił trupa i wrócił do Rin. Jeszcze nigdy nie widziała, by
jego oczy płonęły tak jaskrawą czerwienią.
– No dobra – powiedział. – Chyba trzeba uciekać.

Rin poderwała z podłogi kuszę i wybiegła za Altanem z sali.


– Którędy do wyjścia?
– Skąd mam wiedzieć? – odparł. – Rozglądaj się za światłem.
Pobiegli co sił w nogach, losowo wybierając trasę na zakrętach.
Ośrodek okazał się rozległym kompleksem, znacznie większym, niż
wyobrażała sobie Rin. Korytarz z ich celą był tylko fragmentem
przypominającej labirynt sieci; mijali po drodze puste koszary, sale
operacyjne i magazyny wypełnione pojemnikami z gazem.
Rozległy się dzwony alarmowe wzywające żołnierzy do broni.
Wreszcie dopadli do wyjścia: znaleźli boczne drzwi w cichym
korytarzu. Były zabite deskami, lecz Altan odsunął Rin na bok
i otworzył je jednym kopnięciem. Wyskoczyła na zewnątrz jako
pierwsza i pomogła mu wyjść.
– Tam są! – Grupka patrolujących teren żołnierzy Federacji
ruszyła pędem w ich stronę.
Altan wyrwał dziewczynie kuszę i wycelował w biegnących.
Trzech upadło, lecz pozostali przeskoczyli nad trupami towarzyszy
i wciąż się zbliżali.
Kusza wydała z siebie głuche szczęknięcie.
– Cholera, nie ma już bełtów – zaklął Altan.
Strażnicy znajdowali się coraz bliżej.
Rin i Altan byli głodni, osłabieni i wciąż na wpół oszołomieni
narkotykiem. A jednak stanęli do walki, oparli się o siebie plecami.
Ich ruchy uzupełniały się idealnie. Osiągnęli dalece wyższy stopień
synchronizacji niż Rin z Nezhą, ponieważ Nezha odgadywał zamiary
dziewczyny dzięki obserwacji. Altan nie musiał niczego widzieć –
Altan wiedział o wszystkim instynktownie. To instynkt mówił mu,
kim Rin jest i jak chce walczyć. Przeczuwał jej ruchy, ponieważ byli
identyczni. Dwie części większej całości. Byli Speerytami.
Kiedy pozbyli się już wszystkich pięciu przeciwników, zza ściany
budynku wypadła kolejna dwudziestka.
– Niedobrze, tylu nie zabijemy – zauważył Altan.
Rin wcale nie była pewna. Mimo to pobiegli.
Bolały ją stopy, miarowo uderzające o szorstkie kamienne płyty.
Altan złapał dziewczynę za rękę i pociągnął za sobą.
Kamienne podłoże zmieniło się w piasek, potem pojawiły się
deski. Znaleźli się w porcie. Nad morzem.
Musieli dotrzeć do wody, do oceanu. Musieli przepłynąć wąską
cieśninę. Speer była tak blisko...
„Musisz popłynąć na wyspę. Musisz się udać do świątyni”.
Dobiegli na skraj pomostu. I zatrzymali się.
Wieczór ożył światłem pochodni.

Wyglądało to, jakby w porcie zgromadziła się cała armia Federacji –


mugeńscy piechurzy tuż za nabrzeżem, okręty na falach. Były ich
setki. Setki przeciwko im dwojgu. Stosunek sił nie był po prostu
niekorzystny, przeciwnik był nie do pokonania. Widok przytłoczył
Rin. Zatkało ją. Czyli to koniec. Tutaj Speeryci staną do swojej
ostatniej walki.
Altan nie wypuścił jej dłoni. Krew kapała mu z oczu, ściekała
z ust.
– Spójrz. – Wskazał coś palcem. – Widzisz tę gwiazdę? To część
gwiazdozbioru Feniksa.
Zadarła głowę.
– Pozwól się jej prowadzić – dodał. – Speer leży na południowym
wschodzie. Będziesz płynąć bardzo długo.
– Co ty wygadujesz? – obruszyła się. – Razem popłyniemy. Sam
pokażesz mi drogę.
Mocniej ścisnął jej palce. Przytrzymał tak przez chwilę, po czym
cofnął dłoń.
– Nie – rzucił. – Mam tu obowiązki.
Przeraźliwy strach skręcił Rin trzewia.
– Altan, nie...
Nie zdołała powstrzymać powodzi gorących łez, lecz Altan nie
patrzył już na nią. Spoglądał na zgromadzoną w porcie armię.
– Tearza nas nie ocaliła – powiedział. – Mnie też się nie udało. Ale
to będzie prawie tak samo ważne.
– Altan, proszę...
– Ciebie czeka znacznie więcej bólu – zauważył. – Będziesz
musiała żyć z konsekwencjami. Ale jesteś odważna... Jesteś
najodważniejszym człowiekiem, jakiego spotkałem.
– Nie zostawiaj mnie – jęknęła błagalnie.
Nachylił się i ujął policzki dziewczyny w dłonie.
Przez krótki, bardzo dziwny moment myślała, że chce ją
pocałować. Nie pocałował. Przycisnął tylko czoło do jej skroni
i znieruchomiał tak na dłuższą chwilę. Rin zamknęła oczy. Upajała
się dotykiem jego skóry. Wypalała wrażenie w pamięci.
– Jesteś ode mnie znacznie silniejsza – odezwał się. I odsunął.
– Wcale nie! – Energicznie pokręciła głową. – Ty jesteś silniejszy.
Potrzebuję cię...
– Rin, przecież ktoś musi ten ośrodek zniszczyć – odparł i odszedł.
Wyciągnął przed siebie ramiona i ruszył ku Mugeńczykom.
– Nie! – zawołała. – Nie!
Altan pobiegł.
Od strony oddziałów Federacji sypnął grad strzał.
W tej samej chwili Altan zapłonął niczym pochodnia.
Wezwał Feniksa i Feniks przybył; spowił go, otulił, ukochał,
przyjął pod swoje skrzydła. Altan stał się ogarniętym przez blask
konturem, cieniem człowieka. Rin wydało się, że spojrzał ku niej
przez ramię. Wydało się jej, że widzi jego uśmiech.
I wydało się też, że słyszy skrzekliwy, ptasi śmiech.
W płomieniach ujrzała oblicze Mai’rinnen Tearzy. Królowa
płakała.
Feniks niczego nie darowuje. Feniks chłonie, zabiera i przejmuje.
Rin zaniosła się nieartykułowanym, dzikim wrzaskiem. Jej krzyk
utonął w huku pożogi.
Z miejsca, w którym płonął Altan, strzeliła ku niebu potężna
kolumna ognia. Fala gorąca rozeszła się pędem na wszystkie strony,
przetoczyła się przez żołnierzy Federacji, powalając ich jak źdźbła
trawy. Uderzyła też w Rin. Poderwała dziewczynę w powietrze
i cisnęła w ciemne jak atrament morskie fale.
P
łynęła godzinami. Całymi dniami. Płynęła przez wieczność.
Pamiętała jedynie początek, pierwszy szok zderzenia z taflą
wody. Pamiętała, że nabrała przekonania, iż umrze, ponieważ
ciało nie chciało jej słuchać, ponieważ zaczęło ją palić, jakby obdarto
ją żywcem ze skóry. Patrząc za siebie, widziała płonący ośrodek.
Pożar był piękny, szkarłatne i złote macki wyciągały się wysoko pod
ciemniejące łagodnie niebo.
Na początku płynęła tak, jak uczyli ją w akademii – długimi
pociągnięciami ramion, z głową tuż nad powierzchnią. Gdyby
wypatrzyli ją łucznicy Federacji, nie miałaby szans. O ile jacyś
przeżyli... Potem nadeszło zmęczenie i poruszała kończynami już
tylko po to, by nie pójść na dno, by dryfować naprzód. Zapomniała
o stylach i technice. Jej ruchy stały się mechaniczne, pozbawione
gracji.
Samospalenie Altana ogrzało nawet ocean. Miała wrażenie, że
płynie w kąpieli, że znalazła się w wygodnej pościeli. Sunęła
naprzód i przyszło jej do głowy, że utonąć nie byłoby tak źle. Na dnie
byłoby tak cicho. Zniknąłby wszelki ból. Nie byłoby Feniksa, wojny,
w ogóle niczego. Niczego poza ciszą... W ciepłych, mrocznych
odmętach nie czułaby żałoby...
Wciąż miała jednak wypalony w pamięci obraz – idącego na
śmierć Altana. Wciąż jaśniał na czele pozostałych myśli i powodował
ból dotkliwszy niż słona woda obmywająca otwarte rany. Komandor
rozkazywał jej zza grobu, nawet w tej chwili słyszała jego szept.
Nie wiedziała, czy to po prostu halucynacja, czy naprawdę do niej
mówił, czy był przy niej i wskazywał drogę.
Płyń dalej, kieruj się na skrzydła. Nie ustawaj, nie poddawaj się.
Płyń.
Podniosła wzrok na konstelację Feniksa. Południowy wschód.
Musisz płynąć na południowy wschód.
Gwiazdy stały się pochodniami, pochodnie przemieniły się
w pożogę i ujrzała swoje bóstwo.
Czuję cię – powiedział Feniks, rozkładając przed nią skrzydła.
Wyczuwam twoją ofiarę, twój ból. Pragnę go. Przynieś mi go... Jesteś
już blisko, tak bardzo blisko.
Rin wyciągnęła ku bogu dygocącą rękę, lecz wtedy w jej umyśle
zbudziło się coś pierwotnego i pełnego strachu.
Nie zbliżaj się! – wołała Kobieta. Trzymaj się stąd z daleka!
Nie, odpowiedziała w duchu dziewczyna. Nie zatrzymasz mnie.
Przypłynę.
Unosiła się bez zmysłów na czarnej wodzie; leżała z rozłożonymi
szeroko rękoma i nogami. Na przemian odpływała z rzeczywistości
i wracała do niej. Jej duch szybował gdzieś wysoko. Straciła resztki
poczucia kierunku; nie miała już celu. Płynęła tam, dokąd kierowało
ją przyciąganie, przypominająca magnetyzm siła, istota, nad którą
nie mogła panować.
Pojawiły się wizje.
Ujrzała kłębiącą się ponad górami chmurę burzową w kształcie
człowieka. Ręce i nogi miał z czterech cyklonów, a gdy spojrzała
wyżej, dostrzegła dwa pobłyskujące żywą inteligencją prześwity
błękitu – zbyt jaskrawe, by mogły powstać naturalnie, patrzące zbyt
złośliwie, by mogły należeć do istoty innej niż bóg.
Zobaczyła potężną tamę i cztery przełomy, największą budowlę,
jaką w życiu widziała. Ujrzała wodę pędzącą na wszystkie strony,
zalewającą żyzne równiny. Zobaczyła stojących wysoko Chaghana
i Qarę, odprowadzających wzrokiem fragmenty zniszczonej zapory,
znikające w spienionej rzece.
Musnęła ich rozkojarzona i Chaghan poderwał głowę.
– Altan? – spytał z nadzieją.
– Co? – Qara popatrzyła na brata.
Puścił jej pytanie mimo uszu i zaczął się rozglądać, jakby szukał
spojrzeniem Rin. Lecz jego blade oczy patrzyły na wskroś
dziewczyny. Wypatrywał czegoś, co już nie istniało.
– Altan? To ty?
Chciała coś powiedzieć, lecz nie wydała z siebie nawet jednego
dźwięku. Nie miała ust. Nie miała ciała. Zdjęta lękiem odfrunęła
i znów pociągnęła ją ku sobie pustka. Nie mogłaby wrócić, nawet
gdyby spróbowała.
Z teraźniejszości poleciała w przeszłość.
Zobaczyła wielką świątynię, świątynię wzniesioną z kamienia
i krwi.
Ujrzała znajomą kobietę, wysoką i majestatyczną, brązowoskórą,
o długich ramionach.
Miała na głowie koronę ze szkarłatnych piór i popielatych
paciorków. Szlochała.
– Nie zrobię tego – powiedziała. – Nie poświęcę świata dla dobra
tej wyspy.
Feniks zaskrzeczał z taką furią, że nawet Rin zadrżała.
– Nie pozwolę, by mi się sprzeciwiano. Ukarzę każdego, kto łamie
przysięgę. A ty... ty złamałaś najświętsze przyrzeczenie ze
wszystkich – syknął bóg. – Przeklinam cię. Nigdy już nie zaznasz
spokoju.
Kobieta wrzasnęła, osunęła się na kolana i chwyciła za pierś,
jakby próbowała wyrwać sobie serce. Rozjarzyła się od środka
niczym węgielek; światło trysnęło z jej oczu, ust. Skórę przecięła
siateczka pęknięć i rozpadła się jak kamienny posąg.
Rin też chciała krzyczeć, lecz do krzyku potrzebne są usta.
Kiedy pustka pociągnęła dziewczynę dalej, Feniks zwracał ku niej
właśnie swój dziób.
Pomknęła przez czas i przestrzeń.
Ujrzała burzę skołtunionych, siwych włosów i wszystko zastygło.
Odźwierny wisiał w próżni, zamrożony w istnieniu, w miejscu
sąsiadującym z niczym i bliskim wszystkiemu.
– Dlaczego nas porzuciłeś?! – zawołała Rin oskarżycielskim tonem.
– Mogłeś pomóc. Mogłeś nas ocalić!
Raptownie otworzył oczy, odnalazł ją spojrzeniem. Sięgnął
wzrokiem do samego rdzenia jej duszy, przejrzał ją na wylot. Ona
również spojrzała. Zajrzała w niego i to, co zobaczyła, niemal ją
złamało. Jiang nie był śmiertelnikiem. Był istotą starą, wiekowym
bytem, czymś bardzo, ale to bardzo potężnym. Lecz z drugiej strony
był też jej nauczycielem, był tym kruchym mężczyzną
w nieokreślonym wieku, którego poznała jako człowieka.
Wyciągnął dłoń i prawie zdołała go dotknąć, lecz palce
przeniknęły przez rękę Jianga jak przez nicość. Z nagłym, dotkliwym
przestrachem pomyślała, że znów odpłynie. On jednak
wypowiedział jedno ciche słowo i Rin zawisła w bezruchu.
Wtedy ich palce nareszcie się spotkały. Rin odzyskała ciało,
wróciło jej czucie. Poczuła dłonie mistrza na policzkach, jego czoło
na własnym. Czuła to wszystko bardzo mocno, zwłaszcza gdy
chwycił ją za ramiona i potrząsnął z całej siły.
– Zbudź się – powiedział. – Zaraz utoniesz.

Wyczołgała się z wody i padła plecami na piasek.


Zaczerpnęła głębszy oddech. Gardło paliło, jakby wypiła duszkiem
wiadro sosu pieprzowego. Jęknęła słabo i przełknęła ślinę, której
krople uraziły ścianki zaschniętego przełyku niczym garść żwiru.
Zwinęła się w kłębek, odwróciła i z trudem podniosła. Chwilę potem
odważyła się na pierwszy krok naprzód.
Coś chrupnęło Rin pod stopą. Potknęła się i zachwiała.
Otumanionym wzrokiem rozejrzała się. Kostka uwięzła jej w jakimś
otworze. Podciągnęła nogę i spojrzała.
Spod cienkiej warstwy piasku wynurzyła się czaszka.
Weszła prosto w rozdziawione usta martwego człowieka.
Wrzasnęła i padła do tyłu. Pociemniało jej w oczach, świat zaczął
pulsować. Nie zamknęła oczu, lecz wyłączyły się same, odmawiając
przekazywania jakichkolwiek danych zmysłowych. Po mroczkach
pojawiły się pląsające rozbłyski światła. Przeciągnęła przez piasek
rozcapierzonymi dłońmi. Wyczuła mnóstwo twardych, niewielkich
przedmiotów. Nabrała garść do ręki i uniosła do twarzy. Zmrużyła
oczy i odczekała, by odzyskać jasność widzenia.
To nie były plażowe kamyczki.
Drobne, białe okruchy słały się na piasku jak okiem sięgnąć.
Kości. Wszędzie kości.
Klęczała pośrodku zbiorowego grobu.
Zadrżała tak mocno, że rozwibrował się pod nią piasek.
Szarpnięta mdłościami zgięła się wpół i zadławiła. Żołądek miała tak
skurczony, iż suche torsje bolały, jakby ktoś przeszywał jej trzewia
sztyletem.
Zejdź z pola ostrzału. To jej własne myśli czy naprawdę przemówił
do niej Altan? Głos był ostry, władczy. Usłuchała. Na tle białego
piasku jesteś widoczna jak na dłoni. Ukryj się między drzewami.
Poczłapała na czworakach przez plażę, drgając za każdym razem,
gdy spod jej palców wytaczała się ludzka czaszka. Dygotała,
wstrząsana szlochem bez łez, zbyt odwodniona, by płakać.
Idź do świątyni. Znajdziesz drogę. Do świątyni prowadzą wszystkie
ścieżki.
Ścieżki? Jakie ścieżki? Jeśli nawet kiedyś jakieś istniały, już dawno
temu upomniała się o nie wyspa. Rin zatrzymała się na klęczkach
i zagapiła tępo w zielone listowie.
Nie patrzysz uważnie.
Wciąż na czworakach zaczęła krążyć wzdłuż linii drzew, próbując
znaleźć najdrobniejszy choćby ślad wskazujący istnienie dawnego
szlaku. W pewnym momencie wyczuła pod palcami płaski kamień,
ledwie widoczny spod trawiastego dywanu. Potem znalazła
następny. I jeszcze jeden.
Wstała na równe nogi i słaniając się, ruszyła drogą, przytrzymując
się najbliższych drzew. Kamienne płyty były twarde, nierówne
i ostre. Kaleczyły ją tak, że po chwili zaczęła zostawiać po sobie
krwawy trop.
Rin kręciło się w głowie; nie jadła ani nie piła od tak dawna, iż
ledwie w ogóle pamiętała, że posiada ciało. Widziała – choć może
tylko sobie wyobrażała – zwierzęta o groteskowych kształtach,
stworzenia, jakie nie powinny istnieć. Dwugłowe ptaki. Obdarzone
nienaturalnie licznymi ogonami gryzonie. Pająki łypiące tysiącami
oczu.
Szła po starej drodze tak długo, że poczuła, jakby przemierzyła już
całą wyspę. „Do świątyni prowadzą wszystkie ścieżki” – zapowiadali
przodkowie. Kiedy jednak dotarła do centralnie położonej polany,
znalazła tylko ruiny. Pokruszone skały, pokryte znakami nieznanego
jej alfabetu. Kamienne wejście prowadziło donikąd.
Świątynię musiały dwadzieścia lat wcześniej zburzyć wojska
Federacji. Zapewne była to pierwsza rzecz, do jakiej się wzięli, kiedy
wyrżnęli już Speerytów. Mugeńczycy musieli zniszczyć ich miejsce
kultu. Musieli zlikwidować źródło mocy pomordowanych,
zrujnować je do tego stopnia, by na Speer już nikt i nigdy nie zwrócił
się do Feniksa z błaganiem o pomoc.
Rin przeczesała rumowisko. Wypatrywała drzwi, jakiejkolwiek
sugestii najświętszego miejsca. Daremnie. Niczego takiego nie było.
Osunęła się na ziemię, zbyt odrętwiała, by iść dalej. Nie. Nie w ten
sposób. Nie po wszystkim, co musiała przejść. Już niemal poddała się
łzom, gdy poczuła, że piach osypuje się jej spod dłoni. Ziarenka
ześlizgiwały się w dół. Spadały.
Wybuchnęła śmiechem. Śmiała się tak głośno, że rozbolały ją
płuca. Przewróciła się na bok i ściskając brzuch, rechotała co sił.
Świątynia znajdowała się pod ziemią.

Za pochodnię posłużyło jej suche polano. Schodząc po stopniach


świątyni, trzymała ją ostrożnie wyciągniętą przed siebie. Szła
bardzo długo. Powietrze ostygło, zniknęła wilgoć. Po kolejnym
zakręcie zgasły za nią ostatnie dolatujące z góry promienie słońca.
Oddychanie przychodziło z coraz większym trudem.
Przypomniała sobie Chuluu Korikh i doznała zawrotów głowy.
Nim panika ustąpiła, musiała oprzeć się o ścianę i zaczerpnąć kilka
głębokich, drżących wdechów. Nie była w kamiennym więzieniu.
Nie oddalała się od swojego boga. O nie – wręcz przeciwnie, wciąż
się do niego zbliżała.
W wewnętrznej komnacie panowała absolutna cisza. Rin nie
słyszała echa oceanu, szelestu wiatru czy nawoływań dzikich
zwierząt. Mimo jednak że świątynia milczała, nie przypominała
Chuluu Korikh pod żadnym innym względem. Tutejsza cisza była
klarowna i jasna, budująca. Dziewczyna niemal widziała wiodącą ku
górze drogę, jakby szlak ku bogom był czymś równie przyziemnym
niczym kurz, po którym stąpała. Podobnie jak w Panteonie sala była
kolista, lecz w odróżnieniu od niebiańskiej siedziby tutaj zastała
jeden tylko cokół.
Speeryci nie potrzebowali ich więcej.
Kaplicę poświęcono wyłącznie Feniksowi. Jego podobizna
widniała na przeciwległej ścianie, wyrafinowana płaskorzeźba
trzykrotnie wyższa od Rin.
Ptasi łeb zwrócony był w bok, patrzyła na jego profil. Na oko
wielkie, dzikie i szalone. Spoglądając w nie, poczuła głęboki lęk. Bóg
patrzył gniewnie. I wyglądał jak żywy.

Dłonie Rin odruchowo poszukały pasa, lecz nie miała przy sobie
maku. Uświadomiła sobie nagle, że narkotyczne ziarna wcale nie są
jej potrzebne, tak jak nie potrzebował ich Altan. Sam fakt, że
znalazła się w tej świątyni, oznaczał, iż była w pół drogi do bogów.
W trans wprowadziła się, patrząc po prostu we wściekłe oko
Feniksa. Jej duch wzbił się ku górze, lecz w pewnym momencie coś
go zatrzymało.
Zobaczyła Kobietę. Tym razem to Rin odezwała się pierwsza.
– Nie chcę tego słuchać – rzuciła. – Nie powstrzymasz mnie. Wiesz
dlaczego.
– Ostrzegam cię po raz kolejny – powiedziała zjawa Mai’rinnen
Tearzy. – Nie oddawaj się Feniksowi.
– Zamknij się i pozwól mi przejść – fuknęła Rin. Zagłodzona,
odwodniona nie miała do przestróg serca ani cierpliwości.
Tearza pogładziła dziewczynę po policzku. Na jej twarzy
odmalowała się rozpacz.
– Oddać duszę Feniksowi oznacza przekroczyć bramy piekła. On
cię pożre. Będziesz płonąć wiecznym ogniem, po wsze czasy.
– Ja już jestem w piekle – odparła szorstko Rin. – Nic mnie nie
obchodzi.
Oblicze Tearzy wypaczył żal.
– Córko moja, krwi z mojej krwi. Nie idź tą drogą.
– Nie idę twoją drogą. Ty nie zrobiłaś nic – żachnęła się Rin. –
Przestraszyłaś się tego, co trzeba było zrobić. Sprzedałaś swoich
poddanych. Sprzedałaś ich z tchórzostwa.
– Nie z tchórzostwa – zaprotestowała Tearza. – Postąpiłam tak, jak
nakazywała wyższa zasada.
– Postąpiłaś, jak nakazywał egoizm! – wykrzyknęła dziewczyna. –
Gdybyś nie oddała Speer, nasz lud wciąż mógłby istnieć!
– Gdybym nie oddała Speer, świat wciąż trawiłyby płomienie –
odparła zjawa. – Za młodu myślałam, że jestem gotowa to zrobić.
Siedziałam tam, gdzie ty siedzisz w tej chwili. Przyszłam do świątyni
i modliłam się do naszego boga. Feniks do mnie zstąpił, ponieważ to
mnie wybrał na władczynię. Zrozumiałam jednak, co chcę uczynić,
i dlatego skierowałam płomień na samą siebie. Wytrawiłam ogniem
własne ciało, swoją władzę i nadzieję na wolność Speer. Oddałam
wyspę w ręce Czerwonego Cesarza. I obroniłam pokój.
– Jak możesz śmierć i niewolę nazywać pokojem? – syknęła Rin. –
Straciłam przyjaciół i kraj. Straciłam wszystko, co było dla mnie
ważne. Nie chcę pokoju. Chcę zemsty.
– Zemsta przyniesie ci wyłącznie ból.
– Co ty możesz wiedzieć? – warknęła Rin. – Naprawdę uważasz, że
przyniosłaś pokój? Porzuceni przez ciebie poddani poszli w niewolę.
Pozwoliłaś, by Czerwony Cesarz ich wykorzystywał, dręczył
i poniżał przez tysiąc lat. Skierowałaś Speer na drogę wiodącą przez
stulecia cierpień. Gdybyś nie była taką strachliwą kurwą, nie
musiałabym tego robić. A Altan nadal by żył.
W oczach Mai’rinnen Tearzy zapłonął szkarłat, lecz Rin
zareagowała w porę. Rozdzieliła je ściana gorącego ognia. Duch
królowej rozpłynął się w płomieniach.

Zaraz potem Rin stanęła przed obliczem swego boga.


Oglądany z bliska Feniks okazał się po wielokroć piękniejszy
i straszliwszy. Rozpostarł skrzydła i wyciągnął je na całą długość
przed siebie. Sięgnęły końca sali. Bóg pochylił łeb na bok i wbił
w dziewczynę spojrzenie węgielków swych ślepi. Rin ujrzała w tych
oczach narodziny i upadek całych cywilizacji. Widziała miasta
wyrastające z ziemi, a potem płonące i osypujące się w popiół.
– Długo na ciebie czekałem – przemówił jej bóg.
– Przyszłabym wcześniej – odparła Rin – ale ostrzegano mnie
przed tobą. Mój mistrz...
– Twój mistrz był tchórzem. Ale nie twój komandor.
– Wiesz, co zrobił Altan. – Jej szept był ledwie dosłyszalny. – Teraz
jest już twój na zawsze.
– Ten chłopiec nigdy nie zrobiłby tego, do czego jesteś zdolna ty –
stwierdził Feniks. – Jego dusza i ciało były zniszczone. Chłopiec był
tchórzem.
– Ale wzywał cię przecież...
– I odpowiadałem. Dawałem mu, czego pragnął.
Altan zwyciężył. Za sprawą swej śmierci osiągnął to, czego nie
mógł dokonać za życia, ponieważ – jak podejrzewała – był życiem
zmęczony. Nie potrafiłby poprowadzić długiej mściwej wojny, której
żądał Feniks. Dlatego postanowił umrzeć jako męczennik i dopiął
swego.
Żyć jest znacznie trudniej.
– A czego ty chcesz ode mnie? – zapytał Feniks.
– Chcę położyć kres istnieniu Federacji.
– Jak zamierzasz tego dokonać?
Rzuciła bogu gniewne spojrzenie. Igrał z nią, zmuszał, by ubrała
swoje pragnienie w słowa. Zmuszał, by powiedziała otwarcie, jakiej
potworności chce się dopuścić.
Rin wyparła z duszy resztki człowieczeństwa i oddała się
nienawiści. Nienawidzić było łatwo. Nienawiść wypełniała ziejącą
w niej pustkę. Pozwalała coś poczuć, cokolwiek. Takie przyjemne
doznanie.
– Za pomocą całkowitego zwycięstwa – rzuciła. – Przecież ty
również tego chcesz, prawda?
– Ja chcę? – W tonie Feniksa zabrzmiała nuta rozbawienia. –
Bogowie niczego nie chcą. Bogowie po prostu istnieją. Nie mamy
wpływu na kształt własnej egzystencji; jesteśmy czystymi esencjami,
żywiołami samymi w sobie. To wy, ludzie, sprowadzacie wszystko na
siebie, a potem obarczacie nas winą. Za wszystkie klęski
i nieszczęścia odpowiada człowiek. My do niczego was nie
nakłaniamy. Od początku ograniczamy się do udzielania pomocy.
– To moje przeznaczenie – powiedziała Rin z przekonaniem. –
Jestem ostatnią Speerytką, ostatnią przedstawicielką swojego ludu.
Muszę to zrobić. Tak zostało zapisane.
– Nic nie jest zapisane – sprostował Feniks. – Wam, ludziom,
wydaje się, że wasze losy są ustalone z góry, czy będzie to wielkość,
czy tragedia. Mylicie się. Przeznaczenie jest mitem. Jedynym mitem
na świecie. Bogowie o niczym nie decydują. Zawsze wybierałaś ty
sama. To ty postanowiłaś przystąpić do egzaminu. To ty
zdecydowałaś się przyjechać do Sinegardu. Swobodnie wybrałaś
ścieżkę tradycji, z własnej woli badałaś ścieżki, jakimi kroczą
bogowie, i to ty postanowiłaś puścić przestrogi mistrza mimo uszu
i pójść w ślad za dowódcą. We wszystkich istotnych momentach
życia miałaś możliwość wyboru; mogłaś się wycofać, zrezygnować.
A jednak zawsze wybierałaś drogę, która prowadziła tutaj. Znalazłaś
się w tej świątyni, klęczysz przede mną wyłącznie dlatego, że sama
tego chciałaś. I wiesz, że jeżeli tego zażądasz, sprowadzę coś
straszliwego. Ześlę na wyspę Mugeńczyków katastrofę tak bezlitosną
i ostateczną jak ta, która spotkała Speer. Za sprawą twojego wyboru
zginą ludzie. Mrowie ludzi.
– A znacznie więcej ludzi ocaleje – zauważyła Rin. Była niemal
pewna, że racja leży po jej stronie. Jeżeli nawet się myliła, była
gotowa podjąć ryzyko. Zdawała sobie sprawę, że już do końca życia
będzie czuć na sobie przemożny ciężar odpowiedzialności za
wszystkie popełnione za jej sprawą mordy.
Było warto.
Zemsta była warta tej ceny. Tak właśnie powinna wyglądać boska
odpłata za to, co Federacja ściągnęła na karki jej pobratymców. Tego
domagała się sprawiedliwość.
– Oni nie są ludźmi – podjęła szeptem. – To zwierzęta. Chcę, byś
ich spalił. Niech spłoną. Co do jednego.
– A co otrzymam od ciebie w zamian? – zapytał ciekawie Feniks. –
Cena za ingerencję w tkankę rzeczywistości musi być wysoka.
Czego mógł pragnąć bóg? Zwłaszcza taki bóg jak Feniks? Na czym
w ogóle może zależeć bóstwom?
– Mogę zaofiarować ci cześć – obiecała. – Cześć i niewysychającą
rzekę krwi.
Feniks przekrzywił łeb. Jego pragnienie było niemal namacalne,
równie potężne jak nienawiść dziewczyny. Feniks nie miał wpływu
na obiekt swego łaknienia, był zniszczeniem w czystej postaci
i poszukiwał ucieleśnienia. A Rin mogła mu to umożliwić.
Nie! – wykrzyknął duch Mai’rinnen Tearzy.
– Zrób to – szepnęła Rin.
– Twoja wola jest moją – powiedział Feniks.
Kaplicę wypełnił podmuch powietrza, wspaniałego, słodkiego
powietrza. Wypełniło płuca Rin.
Zaraz potem stanęła w ogniu. Ból był natychmiastowy
i przeraźliwy. Nie zdążyła nawet jęknąć. Zupełnie jakby hucząca
ściana ognia zaatakowała jednocześnie każdą część jej ciała.
Dziewczyna osunęła się na kolana, a gdy i one się pod nią ugięły,
padła na posadzkę.
Wiła się i szamotała u stóp płaskorzeźby, drapała kamienną
podłogę, próbując znaleźć jakiekolwiek ujście dla bólu. Cierpienie
nie ustawało, pożerało ją, pochłaniało narastającymi falami.
Wrzeszczałaby, lecz zaciśnięte gardło nie pozwalało.
Wydawało się, że tortura ciągnie się całą wieczność. Rin płakała
i skomlała, zanosiła bezgłośne błagania do niewzruszonej,
majaczącej nad nią postaci... Wszystko, nawet śmierć byłaby lepsza
niż to; chciała już tylko, by się skończyło. Lecz śmierć nie
nadchodziła; Rin nie umierała, nie była nawet poparzona; nie
widziała ani jednej zmiany na skórze, choć wciąż miała wrażenie, że
pochłania ją pożoga... Nie, była cała, ale coś płonęło w jej wnętrzu.
Płonęło i znikało.
Wtem Rin poczuła, że porywa ją siła nieskończenie potężniejsza od
niej; głowa odskoczyła jej do tyłu, ramiona rozpostarły się na boki.
Stała się tunelem. Otwartymi wrotami, których nie strzegł
Odźwierny. Moc nie pochodziła z niej, lecz ze straszliwego źródła po
drugiej stronie; stała się portalem uwalniającym tę siłę na świat.
Wystrzelił z niej słup ognia. Płomienie wypełniły świątynię,
buchnęły z wejścia i pomknęły daleko w noc tam, gdzie wiele mil
dalej spały w łóżeczkach dzieci poddanych cesarza Federacji.
Zapłonął cały świat.

Rin nie tylko wpłynęła na kształt wszechświata, nie ograniczyła się


do wprowadzenia zmiany w scenariuszu. Ona rozdarła samą tkankę
rzeczywistości, wyszarpała w materialnym świecie potężną dziurę,
podpaliła budulec realności za sprawą wygłodniałego gniewu
niemożliwego do opanowania bóstwa.
Przedtem w osnowie wszechświata zawierały się opowieści
o milionach istnień – historie życia wszystkich mężczyzn, kobiet
i dzieci zamieszkujących wygiętą na kształt łuku wyspę. Cywilów,
którzy położyli się do łóżek ze spokojem, ze świadomością, iż to, co
robią ich żołnierze po drugiej stronie wąskiego morza, jest jedynie
odległym snem, spełnieniem obietnic cesarza opowiadającego
o wspaniałym przeznaczeniu, w które uczono ich wierzyć od dnia
narodzin.
W jednej chwili w scenariuszu pojawiła się zmiana kończąca ich
historie.
W jednym momencie wszyscy ci ludzie istnieli.
Mgnienie oka później już ich nie było.
Ponieważ nic nie jest zapisane. Feniks najpierw o tym powiedział,
a potem tego dowiódł.
Niezrealizowana przyszłość milionów została wypalona
z istnienia. Jakby usiane gwiazdami niebo zagarnęła gwałtowna
ciemność.
Nie potrafiła znieść potwornego poczucia winy, więc zamknęła
umysł na rzeczywistość. Wypaliła tę część siebie, w której
zagościłyby wyrzuty sumienia z powodu tego bezliku śmierci,
ponieważ gdyby je do siebie dopuściła, gdyby poczuła się
odpowiedzialna za każdą z ofiar, ból rozszarpałby ją na strzępy.
Zakończyła tak wiele ludzkich istnień, że przestała uważać je za
pełnoprawne byty.
To nie były ludzkie życia.
Myślała o żałośnie cichym syku, jaki wydaje ściśnięty zwilżonymi
śliną palcami knot świecy. Myślała o gasnącej iskierce dopalającego
się kadzidełka. Myślała o muchach, które człowiek rozgniata
kciukiem.
To nie były ludzkie życia.
Śmierć pojedynczego żołnierza stanowiła tragedię, ponieważ Rin
potrafiła wyobrazić sobie cierpienie, jakie towarzyszyło mu na
samym końcu: wszystkie żywione przez tego człowieka nadzieje,
najdrobniejsze detale, sposób, w jaki zakładał na siebie mundur,
jego rodzinę i dzieci, do których obiecał wrócić zaraz po wojnie.
Wokół jego życia powstawał cały świat i jego kres stanowił tragedię.
Nie umiała jednak tego samego pomnożyć przez wiele tysięcy. Tej
skali po prostu nie mogła przyswoić, była niewyobrażalna. Dlatego
też nawet nie próbowała.
Bo część jej duszy, która była zdolna to wszystko przetrawić, po
prostu przestała działać.
To nie były ludzkie życia.
To były liczby.
Konieczne do przeprowadzenia działanie arytmetyczne.
Odejmowanie.
Po – jak się jej wydawało – wielu długich godzinach ból wreszcie
pomału ustał. Chwytała powietrze łapczywymi, charczącymi łykami.
Jeszcze nigdy nie smakowało tak wybornie. Rozkurczyła się z pozycji
płodowej i z wolna wstała. Oparła się o płaskorzeźbę.
Chwilę potem spróbowała stanąć o własnych siłach. Nogi jej
drżały. Tam, gdzie dłonie Rin stykały się z kamieniem, buchały
płomienie. Przy każdym ruchu sypała iskrami. Feniks obdarzył ją
mocą, lecz nie potrafiła nad nią zapanować, nie umiała tego daru
okiełznać, posługiwać się nim racjonalnie. Prosto z niebios lała się
w nią powódź boskiego ognia, a ona nie nauczyła się roli
przekaźnika. Sama z najwyższym trudem opierała się
niszczycielskim płomieniom.
Ogień był wszędzie: płonął w jej oczach, tryskał z nosa i ust.
Czując palenie w gardle, otworzyła usta do krzyku. Zionęła
płomieniami, niekończącym się snopem płomieni, które zebrały się
przed nią w gorejącą kulę.
Jakimś cudem zdołała wyczołgać się ze świątyni. Na górze padła
na piach.
R
in ocknęła się w obco wyglądającym pokoju. Opadła ją
panika tak wielka, że nie była w stanie zaczerpnąć tchu. Nie,
byle nie to. Nie znowu. Trafiła do niewoli, wpadła w szpony
Mugeńczykow, którzy pokroją ją na kawałki i wypatroszą niczym
małego królika...
Gdy jednak poderwała ręce, nie powstrzymały ich żadne więzy.
Nic nie zatrzymało jej, gdy usiadła. Nie krępowały jej łańcuchy ani
kajdany. Coś, co leżało na piersi, okazało się cienkim kocem, nie
skórzanym pasem.
Leżała na łóżku. Nie była przywiązana do stołu operacyjnego.
Nikt nie przykuł jej do zimnej posadzki.
Najzwyklejsze w świecie łóżko.
Skuliła się. Podciągnęła kolana do piersi i zaczęła się miarowo
kołysać, dopóki oddech nie wrócił do normy i Rin nie uspokoiła się
na tyle, by rozejrzeć się w otoczeniu.
Pokój nie był duży, panował w nim mrok. Brakowało okien.
Drewniana podłoga. Drewniany sufit, drewniane ściany. W pewnej
chwili parkiet zakołysał się pod nią, poruszył łagodnie takim
ruchem, jakim matki usypiają swe dzieci. Pomyślała, że ktoś podał
jej narkotyk. Dlaczego bowiem pomieszczenie miałoby się tak
rytmicznie bujać? Leżała przecież w bezruchu.
Dopiero po chwili przyszło Rin do głowy, że może być na morzu.
Przeciągnęła się ostrożnie. Kończyny zareagowały świeżą falą
bólu. Ponownie je rozprostowała i tym razem zabolało już mniej.
O dziwo, nie miała żadnych złamań. Była cała. Cała i zdrowa.
Nietknięta.
Przetoczyła się na bok i nieśmiało postawiła bose stopy na
chłodnej podłodze. Wzięła głębszy oddech i spróbowała stanąć, lecz
nogi odmówiły jej posłuszeństwa i przewróciła się z powrotem na
niewielką koję. Jeszcze nigdy nie żeglowała po otwartym morzu.
Niespodziewanie poczuła mdłości i choć żołądek miała pusty, przez
kilka kolejnych minut dławiła się na posłaniu.
Poplamiony, poszarpany szpitalny fartuch zniknął. Ktoś przebrał
ją w czyste czarne ubranie. Tkanina wydała się jej dziwnie znajoma.
Zbadała ją dokładniej i zrozumiała, że nosiła już ten strój. Mundur
cike.
Po raz pierwszy Rin zaświtało w głowie, że może nie być na
terytorium wroga.
Wbrew wszelkiej nadziei, nie ważąc się formułować w sercu ani
jednego życzenia, ześliznęła się z koi i znalazła w sobie dość siły, by
utrzymać się na nogach. Podeszła do wyjścia. Drżącą dłonią naparła
na klamkę.
Drzwi stanęły otworem.
Weszła na pierwsze schody, jakie zobaczyła, i stanęła na
drewnianym pokładzie. Na widok bezkresu nieba, fioletowego
w wieczornym słońcu, zebrało się jej na płacz.
– I oto zbudziła się do życia!
Odwróciła się zaskoczona. Znajomy głos.
Z drugiego końca pokładu machał do niej Ramsa. W jednej dłoni
ściskał szczotkę, w drugiej trzymał wiadro. Rzucił Rin szeroki
uśmiech, cisnął przybory na deski i ruszył biegiem w jej stronę.
Spotkanie było tak niespodziewane, że dziewczyna po prostu stała
i wpatrywała się w chłopaka niepewnie. Chwilę potem wyciągnęła
ręce i postąpiła krok przed siebie. Od tak dawna nie widziała
żadnego z cike, że w głębi ducha podejrzewała, iż Ramsa jest
zaledwie złudzeniem, jakąś straszliwą, sprokurowaną przez Shiro
sztuczką.
Niemniej byłaby zadowolona nawet ze spotkania z mirażem,
miałaby przynajmniej to jedno.
Ramsa okazał się prawdziwy. Podbiegł, odtrącił wyciągniętą dłoń
dziewczyny i zamknął Rin w niedźwiedzim uścisku chudych ramion.
Przywarła twarzą do szczupłego ramienia. Cały był realny: kościsty
tors, ciepła skóra, przesłonięte opaską oko. Był konkretny. Był.
Rin nie śniła.
Ramsa oderwał się od niej i zmarszczył brwi.
– Kurde – rzucił. – O kurde...
– Co?
– Twoje oczy.
– Co z nimi?
– Wyglądają jak oczy Altana.
Na dźwięk imienia komandora Rin zalała się łzami.
– Hej, już dobrze. – Ramsa nieporadnie pogłaskał ją po głowie. –
Wszystko w porządku. Jesteś bezpieczna.
– Skąd...? Gdzie...? – dukała niewyraźnie i niespójnie pomiędzy
falami szlochu.
– Jesteśmy kilka mil od południowego wybrzeża – powiedział
chłopak. – Nawigację wziął na siebie Aratsha. Uznaliśmy, że
rozsądnie będzie przez jakiś czas nie pokazywać się na brzegu.
Kontynent jest w tej chwili dosyć paskudnym miejscem.
– My? – Rin wstrzymała oddech. Czy to możliwe?
Ramsa się rozpromienił, wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Jesteśmy w komplecie. Reszta siedzi pod pokładem. Znaczy
wszyscy z wyjątkiem bliźniąt, ale oni mają do nas za kilka dni
dołączyć.
– Jak? – zapytała. Cike nie mieli pojęcia o wydarzeniach w Chuluu
Korikh. Nie mogli też wiedzieć, co zaszło w ośrodku badawczym.
Skąd więc znaleźli się na Speer?
– Czekaliśmy tam, gdzie kazał czekać Altan – wyjaśnił Ramsa. –
Skoro się nie pojawiliście, stało się jasne, że coś jest nie tak. Unegen
śledził żołnierzy Federacji aż do... do tego miejsca na wybrzeżu.
Ukryliśmy się w pobliżu. Wysłaliśmy Unegena, by wymyślił, jak was
wydostać, ale potem... – Zawiesił głos. – Sama wiesz, co stało się
potem.
– To Altan – powiedziała i poczuła silne ukłucie tęsknoty.
Spochmurniała.
– Wszystko widzieliśmy – rzucił cicho Ramsa. – Domyśliliśmy się,
że to jego robota.
– Ocalił mi życie.
– Tak. – Odczekał chwilę. – Czyli to znaczy, że on na dobre...
Wstrząsnął nią szloch.
– O kurwa! – zaklął chłopak półgłosem. – Chaghan... Ktoś musi dać
znać Chaghanowi.
– A gdzie on jest?
– Podobno niedaleko. Qara przysłała nam kruka z wiadomością,
ale niewiele napisali. Tyle że będą już wkrótce. Wiedzą, jak nas
znaleźć.
– A jak znaleźliście mnie?
– Przerzuciliśmy sporo trupów. – Posłał Rin słaby uśmiech. – Przez
dwa dni przeczesywaliśmy zgliszcza. Szukaliśmy ocalałych. I nic.
A potem twój przyjaciel wpadł na pomysł, żeby popłynąć na wyspę,
i tam na ciebie wpadliśmy. Rin, leżałaś na szklanej tafli. Wokoło był
sam piasek, ale pod tobą kryształowo przejrzysta płyta ze szkła.
Normalnie jak w legendach. Jak w jakiejś bajce.
To nie bajka, przemknęło jej przez myśl. Płonęła ogniem tak
gorącym, że przetopiła piach. To nie była legenda. To koszmar.
– Długo byłam nieprzytomna?
– Jakieś trzy dni. Umieściliśmy cię w kapitańskiej kajucie.
Trzy dni? Więc ile czasu minęło, odkąd ostatnio jadła? Nogi
niemal się pod nią ugięły, oparła się o reling. Osłabiona wyjrzała na
morze. Wilgotna mgiełka cudownie przyjemnie osiadała jej na
twarzy. Na moment zatraciła się w doznaniach, pławiła się w cieple
zachodzącego słońca, aż wreszcie o czymś sobie przypomniała.
– Co ja zrobiłam? – spytała cichutko.
Uśmiech Ramsy zgasł. W jego oczach pojawiła się niepewność,
wyraźnie szukał odpowiednich słów. Wtedy jednak za plecami Rin
rozległ się inny znajomy głos:
– To my chcieliśmy cię o to zapytać.

Tak oto pojawił się Kitaj.


Śliczny, cudowny Kitaj. Niesłychanym zrządzeniem losu
nietknięty Kitaj.
W jego spojrzeniu pełgał twardy ognik, iskra, jakiej nie widziała
nigdy wcześniej. Wyglądał, jakby postarzał się o przynajmniej pięć
lat. Jak własny ojciec. Był jak naostrzony miecz, jak zahartowany
metal.
– Jesteś cały – szepnęła.
– Kiedy wyjechaliście z Altanem, zmusiłem ich, żeby zabrali mnie
ze sobą. – Uśmiechnął się cierpko. – Trochę się musiałem
naprzekonywać.
– W sumie dobrze się stało – wtrącił Ramsa. – To on wymyślił,
żeby cię szukać na wyspie.
– I miałem rację – podjął Kitaj. – Nigdy się tak nie ucieszyłem, że
miałem rację. – Podbiegł i mocno przytulił Rin. – Nie zostawiłaś mnie
w Golyn Niis. Nie mógłbym cię zostawić tam.
Rin chciała już tylko jednego, stać w objęciach Kitaja. Pragnęła
zapomnieć o wszystkim – zapomnieć o wojnie, zapomnieć o bogach.
Wystarczyło po prostu być; wiedzieć, że przyjaciele żyją, że nie cały
świat jest tak strasznie ponury.
Radosna iluzja nie mogła jednak trwać wiecznie.
Znacznie silniejsze od potrzeby zapomnienia było pragnienie
zaspokojenia ciekawości. Co zrobił Feniks? Co konkretnie osiągnęła
dzięki wizycie w świątyni?
– Muszę się dowiedzieć, co zrobiłam – powiedziała. – W tej chwili.
Przez twarz Ramsy przemknął cień zmieszania. Coś przed nią
ukrywał.
– Może zejdziemy pod pokład? – zasugerował, zerkając przelotnie
na Kitaja. – Wszyscy siedzą w mesie. Najlepiej chyba, jeśli
przegadamy to wspólnie.
Rin ruszyła za cike, lecz Kitaj przytrzymał ją za przegub. Rzucił
Ramsie posępne spojrzenie.
– Prawdę powiedziawszy – powiedział – wolę pomówić z nią na
osobności.
Ramsa popatrzył niepewnie, lecz Rin skinęła tylko głową, bez
przekonania.
– Jasne – wycofał się chłopak. – Zaczekamy pod pokładem.

Kitaj czekał, aż Ramsa odejdzie poza zasięg głosu. Rin przyglądała


się mu uważnie, ale za nic nie była w stanie odgadnąć, o czym myśli.
Czy coś mu się stało? Powinien chyba bardziej ucieszyć się
z ponownego spotkania. Przemknęło jej przez myśl, że jeśli zaraz
czegoś nie usłyszy, zwariuje z niepokoju.
– Więc to prawda – podjął wreszcie Kitaj. – Wy naprawdę
potraficie przywoływać bogów. – Jego spojrzenie nawet na moment
nie opuszczało jej twarzy. Poczuła żal, że nie ma pod ręką lusterka.
Mogłaby obejrzeć swoje szkarłatne oczy.
– O co chodzi? Czego nie chcesz mi powiedzieć?
– Naprawdę nic nie wiesz? – upewnił się szeptem.
Cofnęła się przed nim, zdjął ją nagły strach. Trochę wiedziała.
A nawet trochę więcej niż trochę. Potrzebowała jednak
potwierdzenia.
– Nie wiem, o czym mówisz – rzuciła.
– Chodź ze mną – powiedział Kitaj.
Przeszła za nim całą długość pokładu. Zatrzymali się przy burcie
po drugiej stronie statku. Tam wymierzył palcem w horyzont.
– Patrz.
Daleko ponad wodą rozpościerała się najbardziej nienaturalna
chmura, jaką Rin w życiu widziała. Potężny, gęsty pióropusz popiołu
wisiał nad wyspą niczym powodziowa fala. Zjawisko przypominało
burzowy kłąb, lecz nie koncentrowało się na niebie, a wyrastało
wprost z ciemnego pasma lądu. Wielkie, szare i czarne tumany
pęczniały na podobieństwo grzyba. Podświetlona od tyłu
czerwonymi promieniami słońca chmura wyglądała, jakby krwawiła
do oceanu.
Przypominała żywą istotę, utkanego z dymu mściwego giganta,
który powstawał z morskich odmętów. Była też piękna, tym samym
rodzajem piękna, jakim tchnęło oblicze cesarzowej: była
jednocześnie przecudowna i straszliwa. Rin nie potrafiła oderwać
wzroku.
– Co to? Co się tam stało?
– Ja tego nie widziałem – przyznał Kitaj. – Tylko poczułem. Silny
wstrząs pod nogami. Gwałtowne szarpnięcie, a zaraz potem już
spokój. Kiedy wyszliśmy na zewnątrz, niebo było czarne jak smoła.
Popioły przesłaniały słońce przez dwa dni. To pierwszy taki zachód,
odkąd cię znaleźliśmy.
Rin poczuła, jak kurczą się jej wnętrzności. Ten niewielki, czarny
kawałek lądu w oddali... Czy to Mugen?
– Co to jest? – spytała półgłosem. – Co to za chmura?
– Materiał piroklastyczny. Obłoki popiołu. Pamiętasz, jak na
zajęciach Yima uczyliśmy się o dawnych erupcjach ognistych gór? –
zapytał Kitaj.
Przytaknęła.
– Właśnie do czegoś takiego doszło tutaj. Ląd pod wyspą był
stabilny przez tysiące lat, a teraz eksplodował bez uprzedzenia.
Mnóstwo czasu o tym myślałem, Rin. Próbowałem sobie wyobrazić,
jak musieli się czuć mieszkańcy tej wyspy. Założę się, że większość
spłonęła we własnych domach. Ci, którzy ich przeżyli, musieli
umrzeć niedługo potem. W całym Mugen nadal szaleją burze
ogniowe, pełno tam toksycznych oparów i stopionych skał – mówił
Kitaj dziwnie beznamiętnym tonem. – Nawet gdybyśmy chcieli, nie
moglibyśmy podpłynąć bliżej. Udusilibyśmy się. Statek stanąłby
w ogniu milę od brzegu.
– Czyli Mugen już nie ma? – szepnęła Rin. – Wszyscy zginęli?
– Jeśli nie w tej chwili, to z pewnością wkrótce – potwierdził. –
Tyle razy sobie to wyobrażałem. Składałem wiadomości ze studiów
w jedną całość. Ognista góra musiała wyrzucić z siebie lawinę
wulkanicznych gazów i rozgrzanego popiołu. Zalało cały kraj. Jeśli
nie spłonęli, to się udusili. Jeżeli się nie podusili, zginęli zasypani
pod gruzem. A jeżeli i to przeżyli, poumierają z głodu, bo w tej chwili
nic już tam nie wyrośnie. Popiół musiał zasypać wszystkie uprawy.
W końcu, kiedy lawa zastygnie, wyspa zamieni się w kamienny
grobowiec.
Rin stała zapatrzona w kolumnę popiołu, obserwowała puchnące
kłęby dymu. Biły jak z płonącego pieca.
Federacja Mugen stała się perwersyjnym odzwierciedleniem
Chuluu Korikh. Wyspa po drugiej stronie wąskiej cieśniny
przeobraziła się w kamienną górę, a jej mieszkańcy stali się jeńcami,
uwięzionymi poza istnieniem, skazanymi na wieczysty sen.
Czy naprawdę to ona zniszczyła ich wyspę? Poczuła mieszankę
strachu i konsternacji. Niemożliwe. Wykluczone. Nie mogła przecież
wywołać klęski żywiołowej. To po prostu makabryczny, niesamowity
zbieg okoliczności. Przypadek.
Naprawdę? To ona?
Przecież poczuła to dokładnie w chwili erupcji. Sama do niej
doprowadziła. Wywołała ją siłą własnej woli. A potem czuła, jak
gaśnie każde z tych istnień. Poczuła też ekstazę Feniksa,
doświadczyła pośrednio jego obłąkańczej żądzy krwi.
Mocą swojego gniewu Rin zniszczyła cały kraj.
Zrobiła w Mugen to samo, co Federacja zrobiła na Speer.
– Wyspa Umarłych leży niebezpiecznie blisko tej chmury – dodał
na koniec Kitaj. – Istny cud, że przeżyłaś.
– Nie, nie cud – odparła. – To wola bogów.
Przyjaciel popatrzył tak, jakby dobieranie słów sprawiało mu
coraz większy kłopot. Rin obrzuciła go niepewnym spojrzeniem.
Dlaczego nie cieszył się z jej powrotu? Dlaczego ma minę, jakby
wydarzyło się coś strasznego? Przecież przeżyła! Odnalazła się
w jednym kawałku! Wydostała się ze świątyni!
– Muszę wiedzieć, co zrobiłaś – podjął po chwili milczenia. – Bo to
ty zrobiłaś, prawda?
Zupełnie nie wiedząc dlaczego, zadrżała. I skinęła głową. Czy
okłamywanie Kitaja miałoby w tej chwili sens? Wszyscy wiedzieli,
do czego jest zdolna. Zresztą – jak właśnie zrozumiała – chciała, by
o tym wiedzieli.
– Właśnie tego chciałaś? To naprawdę ty? – rzucił ostro.
– Już ci tłumaczyłam – szepnęła. – Udałam się do swojego boga.
Powiedziałam mu, czego pragnę.
W oczach Kitaja pojawiło się przerażenie.
– Chcesz powiedzieć... Czyli ten bóg... zmusił cię do tego?
– Mój bóg do niczego mnie nie zmuszał – wyznała. – Bogowie nie
dokonują wyborów za ludzi. Mogą jedynie wspomagać nas własną
mocą. Mogą jej użyczać. Więc tak, to ja wybrałam. Wybrałam
właśnie to. – Przełknęła ślinę. – I nie żałuję.
– Zabiłaś tysiące niewinnych ludzi... – Z twarzy Kitaja odpłynęły
resztki koloru.
– Oni mnie torturowali! Zabili Altana!
– Skrzywdziłaś ich tak samo, jak oni skrzywdzili Speer.
– Zasługiwali!
– Jak? Jak mogli zasłużyć na coś takiego?! – zawołał. – Powiedz mi,
Rin. Jak?
Nic z tego nie rozumiała. Dlaczego się na nią wściekał? Czy nie
wiedział, przez co musiała przejść?
– Nie masz pojęcia, co oni robili – szepnęła. – Nie wiesz, co
planowali. Chcieli wymordować nas wszystkich. Dla nich ludzkie
życie to tyle, co splunąć. Mugeńczycy...
– ...są potworami! Wiem! Też byłem w Golyn Niis! Całymi dniami
leżałem pod stertą trupów! Ale ty... – Zadławił się własnymi słowami.
Przełknął głośno. – Postąpiłaś dokładnie tak samo jak oni. Cywile!
Niewinne dzieci, Rin! Pogrzebałaś cały kraj i nic? Naprawdę nic
w związku z tym nie czujesz?
– To były monstra! – wydarła się dziewczyna. – Nie byli ludźmi!
Kitaj otworzył usta. Nie wydał ani jednego dźwięku. Zamknął je.
Kiedy się wreszcie odezwał, odniosła wrażenie, że jest bliski łez.
– Nie przyszło ci nigdy do głowy – wycedził – że Mugeńczycy
dokładnie tak samo myśleli o nas?
Zmierzyli się hardymi spojrzeniami. Oboje coraz głośniej
oddychali. Krew dudniła Rin w uszach.
Jak on śmie? Jak śmie oskarżać ją o zbrodnie? Nie widział tego
laboratorium, nie miał pojęcia, że Shiro planował zagładę
wszystkich Nikaryjczyków... To nie Kitaj odprowadzał wzrokiem
Altana, który zszedł z pomostu i zapłonął niczym ludzka pochodnia.
Pomściła swój lud. Ocaliła cesarstwo. Kitaj nie miał prawa jej
oceniać ani oskarżać. Nie mogła mu na to pozwolić.
– Zejdź mi z drogi – wysyczała. – Muszę porozmawiać ze swoimi
ludźmi.
– Po co, Rin? – Na twarzy Kitaja coraz wyraźniej znać było
wyczerpanie.
– Mamy coś do zrobienia – rzuciła ściśniętym głosem. – To jeszcze
nie koniec.
– Co takiego? Nie słyszałaś, co przed chwilą powiedziałem? –
wybuchnął. – Mugen już nie ma. Federacja jest skończona!
– Nie chodzi mi o Mugen – odparła. – Mamy jeszcze innego wroga.
– O czym ty mówisz?
– Chcę wypowiedzieć wojnę cesarzowej.
– Cesarzowej? – powtórzył osłupiały Kitaj.
– Su Daji wydała nas Federacji – powiedziała. – To dzięki niej
udało się im znaleźć mnie i Altana. Wiedzieli, że będziemy w Chuluu
Korikh...
– Przecież to jakiś obłęd! – przerwał jej chłopak.
– Sami się przyznali! Mugeńczycy powiedzieli mi, że...
– A nie przyszło ci do głowy, że mieli całkiem dobry powód, by
kłamać? – Wbił w Rin twarde spojrzenie.
– Ale nie w tej sprawie. Wiedzieli, kim jesteśmy. Wiedzieli, gdzie
nas szukać. A poza cesarzową nie wiedział o tym nikt. – Oddychała
coraz szybciej. Powrócił gniew. – Muszę się dowiedzieć, dlaczego to
zrobiła. A potem muszę ją ukarać. Chcę, żeby cierpiała.
– Czy ty słyszysz, co mówisz? Jakie ma teraz znaczenie, kto
sprzedał kogo? – Kitaj złapał dziewczynę za ramiona i mocno
potrząsnął. – Rozejrzyj się. Zobacz, co się stało ze światem. Wszyscy
nasi przyjaciele nie żyją. Nezha. Raban. Irjah. Altan. – Rin krzywiła
się przy każdym imieniu, lecz Kitaj mówił dalej. Był nieubłagany. –
Cały nasz świat się rozpadł, a ty nadal chcesz wojny?
– Wcale nie muszę jej chcieć. Ona już trwa. Na tronie Cesarstwa
Nikan zasiada zdrajczyni – powiedziała z uporem. – Muszę zobaczyć,
jak płonie.
Kitaj uwolnił ją z uścisku. Malująca się na jego twarzy mina
wprawiła Rin w zdumienie.
Patrzył na nią jak na kogoś obcego. Obcego i groźnego. Patrzył ze
strachem.
– Nie wiem, co stało się w tej świątyni – stwierdził – ale nie jesteś
już Fang Runin.

Kitaj zostawił ją na pokładzie samą. Nie próbował z nią dłużej


rozmawiać. Rin zeszła na chwilę do zebranych w kambuzie cike, ale
nie przysiadła się do nich. Była na to zbyt wycieńczona. Wróciła do
swojej kajuty i zamknęła się w środku. Myślała – miała nadzieję – że
mimo wszystko przyjdzie do niej Kitaj, lecz nawet nie zapukał.
Płakała i nie miał jej kto pocieszyć. Dławiła się łzami, wcisnęła twarz
w twardy materac. Zbita wewnątrz słoma tłumiła jej krzyki. Po
jakimś czasie doszła do wniosku, że nieważne, czy ktoś ją słyszy,
i wrzeszczała pełnym głosem w ciemność. W pewnym momencie
pojawił się Baji z tacą. Nie chciała jeść.
Godzinę później wprosił się do niej Enki. On również namawiał,
by coś zjadła. Ponownie odmówiła, na co zauważył, że jej głodowa
śmierć nikomu nie będzie na rękę.
Oświadczyła, że zje, jeżeli przyniesie jej opium.
– To raczej nie jest najlepszy pomysł – stwierdził Enki i przeniósł
spojrzenie z zapadniętych policzków Rin na jej rozczochrane,
skołtunione włosy.
– Nie w tym rzecz – rzuciła. – Nie potrzebuję nasion. Potrzebuję
dymu.
– Na sen mogę ci zaparzyć zioła.
– Nie chcę spać. – Nieznacznie podniosła głos. – Chcę przestać
czuć.
Ponieważ kiedy wyczołgała się ze świątyni, Feniks wcale jej nie
opuścił. Przemawiał do Rin nawet w tej chwili, nieustannie czuła go
w umyśle, obecność wygłodniałej, trawionej wieczną gorączką istoty.
Przedtem, na pokładzie, wpadł w ekstazę. Zobaczył podnoszącą się
nad Mugen chmurę popiołów i uznał ten widok za wyraz czci.
Rin nie potrafiła już oddzielić własnych myśli od żądzy Feniksa.
Stanęła przed wyborem. Mogła stawić mu opór, a wówczas – była
tego pewna – postradałaby zmysły. Mogła też przyjąć boga
z otwartym sercem, pokochać go.
Gdyby zobaczył mnie teraz Jiang, uświadomiła sobie, natychmiast
zamknąłby mnie w Chuluu Korikh.
Ostatecznie tam było jej miejsce.
Jiang powiedziałby, że zamykając się w kamieniu, postąpiłaby
szlachetnie.
Nie, kurwa, nie ma mowy! – żachnęła się w myślach.
Nie istniała możliwość, by z własnej woli zeszła pod Chuluu
Korikh, nie, dopóki cesarzowa Su Daji chodziła po ziemi. Nie teraz,
kiedy na świecie szalał Feylen.
Rin była jedyną osobą zdolną ich powstrzymać, posiadła moc,
o jakiej Altan mógł jedynie pomarzyć. Zrozumiała, że Feniks miał
rację: Altan naprawdę był słaby. Altan, bez względu na to, jak bardzo
się starał, nie mógł być inny. Spędzone w niewoli lata okaleczyły go
nieodwracalnie. Musiał być słaby. Nie wybrał swojego gniewu
dobrowolnie; został mu narzucony. Wpojono mu wściekłość
niezliczonymi razami i sesjami wymyślnych tortur, aż nauczył się
reagować jak raniony wilk – zaczął się rzucać, próbując kąsać
zadającą mu cierpienia rękę. Gniew Altana był dziki
i nieopanowany, a on sam był tylko chodzącym naczyniem Feniksa.
W swym dążeniu do zemsty nigdy nie miał rzeczywistej swobody.
Altan nie potrafił tego co ona, nie umiał ze swym bóstwem
negocjować.
Ona nie oszalała, była o tym przekonana. Jej umysł nadal stanowił
zwartą całość. Owszem, wiele musiała poświęcić, lecz wciąż
sprawowała nad sobą kontrolę. To ona podejmowała decyzje. Sama,
najzupełniej świadomie wybrała Feniksa i przyjęła go do siebie.
Sama pozwoliła mu rozgościć się w swoich myślach.
Lecz jeśli chciała zachować je dla siebie na dłużej, musiała
przestać myśleć. Musiała nie myśleć niczego. Jeśli chciała zaznać
wytchnienia i chociaż przez moment nie czuć łaknącego krwi
Feniksa, musiała sięgnąć po fajkę.
Rozmyślała w ciemności, zaciągając się mdląco słodkim
narkotykiem.
Zaciągnąć się, wydmuchnąć. Zaciągnąć się, wydmuchnąć.
Stałam się istotą cudowną, przemknęło jej przez myśl. Stałam się
istotą straszliwą.
Przeistoczyła się w boginię czy w potwora?
Może w nic. A może w jedno i drugie.

Kiedy bliźnięta stanęły wreszcie na pokładzie, Rin leżała na koi


zwinięta w kłębek. O ich przybyciu dowiedziała się dopiero, gdy bez
zapowiedzi stanęli w drzwiach kajuty.
– A więc dopięłaś swego – zagaił Chaghan.
Usiadła. Zastali ją w nieczęstym ostatnio stanie ducha, była
trzeźwa. Fajki nie tknęła już od kilku godzin, choć jedynie dlatego, że
spała.
Qara podbiegła i wzięła Rin w ramiona.
Zdumiona dziewczyna pozwoliła się wyściskać. Wcześniej
towarzyszka zawsze zachowywała się bardzo wstrzemięźliwie.
Z rezerwą. Nieporadnie uniosła rękę, nie wiedziała, czy powinna
poklepać Qarę po plecach, czy jednak nie.
Nie zdążyła. Qara się odsunęła. Cofnęła się nagle
i niespodziewanie.
– Cała płoniesz – zauważyła z niepokojem.
– Nie potrafię tego zatrzymać – przyznała. – Tkwi we mnie. Jest ze
mną przez cały czas.
Qara łagodnie złożyła dłonie na ramionach Rin. W jej oczach
pojawiło się zrozumienie. Zrozumienie zamieniło się we
współczucie.
– Znalazłaś świątynię.
– Zrobiłam to – rzuciła Rin. – Ta chmura popiołów. To ja.
– Wiem. – Qara skinęła głową. – Poczuliśmy to.
– Feylen – dodała żywo. – Feylen uciekł. Próbowaliśmy go
zatrzymać, ale...
– Wiemy – wtrącił Chaghan. – To też poczuliśmy. – Wciąż stał
sztywno w wejściu. Minę miał taką, jakby coś go dławiło. – Gdzie
Altan? – zapytał wreszcie.
Nie odpowiedziała. Po prostu spojrzała Chaghanowi głęboko
w oczy.
Wieszczek kilka razy zamrugał i wydał z siebie skowyt kopniętego
zwierzęcia.
– To niemożliwe – szepnął niemal niedosłyszalnie.
– Altan nie żyje – powiedziała Rin. Czuła się tak bardzo zmęczona.
– Pogódź się z tym. Odszedł. Nie ma go.
– Przecież bym to wyczuł. Czułbym moment jego śmierci –
stwierdził z przekonaniem.
– Zawsze tak się myśli – mruknęła beznamiętnie.
– Kłamiesz.
– Po co miałabym kłamać? Byłam tam. Z nim. Widziałam na
własne oczy.
Chaghan odwrócił się na pięcie i wyszedł, trzaskając drzwiami.
Qara przyjrzała się siedzącej na posłaniu Rin. W jej oczach nie
gościł gniew. Była po prostu smutna.
– Rozumiesz – powiedziała.
Rin rozumiała, rozumiała bardziej niż dobrze.
– Coście zrobili? Co się stało? – zapytała po chwili Qarę.
– Wygraliśmy wojnę na północy – odpowiedziała Qara, splatając
ręce na kolanach. – Wykonaliśmy rozkazy.
Ostatnia desperacka operacja Altana przebiegała dwutorowo. On
sam udał się z Rin na południe, do Chuluu Korikh. Bliźnięta posłał
na północ.
Wywołali powódź. Delta, którą Rin widziała z dziedziny ducha,
była deltą rzeki Murui, ograniczanej przez Zaporę Czterech
Przełomów, zespół potężnych tam powstrzymujących masy wody
przed zalaniem czterech sąsiednich prowincji. Altan rozkazał im
skierować rzekę Murui na południe, do starego koryta, dzięki czemu
mieli odciąć południowe szlaki zaopatrzeniowe wojsk Federacji.
Była to niemal idealna kopia planu, który Rin zaproponowała na
pierwszym roku studiów, na zajęciach ze strategii. Przypomniały się
jej zastrzeżenia oburzonej Venki. „Nie możesz ot tak sobie zniszczyć
tamy. Powódź ogarnie całą deltę, nie tylko tę jedną dolinę. Wywołasz
klęskę głodu. Epidemię czerwonki”. Podciągnęła kolana pod brodę.
– Chyba nie muszę pytać, czy ewakuowaliście najpierw okolicę?
– A ty? – Qara parsknęła wyzutym z wesołości śmiechem.
Te dwa krótkie słowa uderzyły Rin niczym pięść. To, co uczyniła,
nie było przemyślane i zaplanowane. Po prostu się stało. Było
decyzją wymuszoną na niej przemocą. A potem... potem... Zadrżała.
– Qara... Co ja zrobiłam?
Aż do tej chwili gigantyczna skala zbrodni zupełnie do Rin nie
docierała, nie w pełni. Liczba straconych istnień, bezmiar
kataklizmu – wszystko to były jedynie abstrakcyjne pojęcia,
nierzeczywista niemożliwość.
Czy było warto? Czy wystarczyło, by odkupić masakrę Golyn Niis?
Czy wystarczyło, by pomścić Speer?
Jak miała porównać ilość przelanej krwi? Jedno ludobójstwo
wobec innego – jak wypadały zważone na szalach sprawiedliwości?
I kim ona była, pozwalając sobie sądzić, iż wolno jej takiego
porównania dokonać?
– Co ja zrobiłam? – Mocno chwyciła Qarę w nadgarstku.
– Zrobiłaś to samo, co my – odparła Qara. – Wygraliśmy wojnę.
– Nie, bo ja zabiłam... – urwała, zachłysnęła się. Nie potrafiła
dokończyć zdania.
Lecz Qara niespodziewanie się rozgniewała.
– Czego ty ode mnie chcesz? Przebaczenia? Tego dać ci nie mogę.
– Ja tylko...
– Chciałabyś może porównać liczbę ofiar? – rzuciła ostro Qara. –
Chcesz podyskutować, czyja wina jest większa? Ty wywołałaś
erupcję, my powódź. Woda w jednej chwili zmyła całe wsie.
Dosłownie zrównała je z ziemią. Ty zniszczyłaś wroga. My
mordowaliśmy Nikaryjczyków.
Rin mogła odpowiedzieć jedynie niemym spojrzeniem.
– Nie patrz tak na mnie. – Qara wyrwała rękę z uścisku. –
Podjęłyśmy decyzje i przetrwałyśmy. Nasz kraj ocalał. Warto było.
– Ale zamordowałyśmy...
– Wygrałyśmy wojnę! – Qara aż krzyknęła. – Pomściłyśmy go, Rin.
Odszedł, ale został pomszczony.
Rin nie zareagowała, więc Qara złapała ją za ramiona. Palce
boleśnie wpiły się w ciało.
– Właśnie to musisz sobie powtarzać! – oznajmiła z gorącym
przekonaniem. – Musisz uwierzyć, że to było konieczne. Że
zapobiegłaś czemuś znacznie gorszemu. Obie musimy to sobie
powtarzać, nawet jeśli to nieprawda. Musimy zacząć od dzisiaj
i mówić to sobie codziennie. Dokonałaś wyboru i teraz nie możesz
z tym nic zrobić. Już po wszystkim. Stało się.
Tak, właśnie to powtarzała sobie Rin na wyspie. Powtarzała to
sobie, rozmawiając z Kitajem.
I jeszcze potem, w środku głuchej nocy, kiedy koszmary nie
pozwalały jej zasnąć i zmuszały do sięgnięcia po fajkę. Robiła wtedy
dokładnie to, co radziła jej Qara – tłumaczyła sobie, że co się stało, to
się nie odstanie. Siostra Chaghana myliła się natomiast co do
jednego. Nie było po wszystkim. Nie mogło być, ponieważ wojska
Federacji wciąż przebywały na kontynencie, rozproszone po całym
południu cesarstwa; ponieważ nawet Chaghan i Qara nie dali rady
utopić wszystkich najeźdźców. A teraz wrogowie nie mieli już
przywódcy, którego rozkazom byli dotąd posłuszni. Stracili też dom,
do którego mogliby wrócić, i wszystko to sprawiało, iż stali się
wojskiem zdesperowanym i nieprzewidywalnym...
i niebezpiecznym.
A gdzieś w głębi Nikan na prowizorycznym tronie siedziała
cesarzowa. Siedziała w nowej wojennej stolicy, ponieważ Sinegard
został zniszczony wskutek konfliktu, który sama zaplanowała. Być
może doszła już do Su Daji wieść o zniszczeniu wyspy wygiętej na
kształt łuku. Czy niepokoiła się stratą sojusznika? Czy poczuła ulgę
uwolniona od wroga? Niewykluczone, że już w tej chwili
przyjmowała wyrazy wdzięczności i uznania za zwycięstwo, którego
wcale nie chciała; może już teraz robiła wszystko, by wykorzystać je
do scementowania swej władzy.
Federacja Mugen przestała istnieć, lecz cike mieli coraz więcej
wrogów. A nie wiązała ich już przysięga, nie mogli dłużej
pozostawać lojalni wobec korony, która ich sprzedała.
Zdecydowanie nie było po wszystkim.

Nigdy przedtem cike nie żegnali komandorów oficjalnie. Ze względu


na naturę ich powołania zmiany u steru bractwa w nieunikniony
sposób przebiegały w sposób mało podniosły i chaotyczny.
Poprzedni przywódcy kończyli jako toczący z ust pianę szaleńcy,
których należało wbrew woli zaciągnąć do Chuluu Korikh, bądź
ginęli w trakcie misji i po prostu nie wracali.
Niewielu poniosło śmierć równie honorową jak Altan Trengsin.
Pożegnanie odbyło się o wschodzie słońca. Zebrali się
w komplecie na pokładzie dziobowym. Stanęli poważni, w czarnych
mundurach. Nie odprawili rytuału zgodnego z nikaryjską tradycją.
To był obrządek speerycki.
W imieniu ich wszystkich przemówiła Qara. Rola mistrzyni
ceremonii przypadła właśnie jej, ponieważ Chaghan, wieszczek,
odmówił. Nie był w stanie.
– Speeryci swoich umarłych palili – powiedziała. – Wierzyli, że
ciała otrzymujemy tylko na krótki czas. Z popiołów powstajemy i w
popiół się obracamy. Dla Speeryty śmierć nie była końcem, a piękną
chwilą pojednania z bliskimi. Altan zostawił nas, by wrócić
nareszcie do domu. Altan powrócił na Speer.
Wyciągnęła ramiona ponad wodę. Zaczęła śpiewać – nie w języku
Speerytów, lecz w rytmicznej mowie Rubieży. Jej ptaki krążyły nad
statkiem w akcie niemego hołdu. Fale się uspokoiły, umilkł nawet
wiatr, jakby sam wszechświat zamarł, zmrożony stratą Altana.
Cike stali w szeregu, wszyscy bez słowa wpatrzeni w Qarę. Ramsa
ciasno oplótł się ramionami i przygarbił, jakby próbował zapaść się
w sobie. Milczący Baji położył mu rękę na ramieniu.
Rin i Chaghan czekali nieco z tyłu, w pewnym oddaleniu od
pozostałych.
Kitaj gdzieś się zaszył.
– Powinniśmy mieć jego prochy – zauważył Chaghan z goryczą
w głosie.
– Jego prochy trafiły do morza już dawno – odparła Rin.
Zmierzył ją nieprzyjemnym spojrzeniem. Oczy miał czerwone od
żalu, nabiegłe krwią. Blada skóra opinała wysokie kości policzkowe
tak ciasno, że przypominał szkielet jeszcze bardziej niż zwykle.
Wyglądał, jakby nie jadł od wielu dni. Jakby lada moment mógł
porwać go wiatr.
Rin zastanowiła się, ile czasu potrzeba, by przestał winić ją
w sercu za śmierć Altana.
– Cóż, chyba w końcu dopiął swego – podjął wieszczek, kiwając
głową ku wyspie popiołów, na której dogorywała Federacja Mugen. –
Zemścił się.
– Nie, nie zemścił.
– Wytłumacz. – Chaghan zesztywniał.
– To nie Mugeńczycy go zdradzili – powiedziała. – To nie oni
zaprowadzili go pod tę górę. Nie Mugeńczycy sprzedali Speer. Nie
oni, a cesarzowa.
– Su Daji? – rzucił Chaghan z niedowierzaniem. – Po co? Co mogła
zyskać?
– Nie wiem. Ale zamierzam się dowiedzieć.
– Tenega! – zaklął wieszczek. Minę miał taką, jakby właśnie coś
skojarzył. Skrzyżował kościste ręce na piersi i przez chwilę
mamrotał niewyraźnie w ojczystym języku. – Przecież to jasne jak
słońce.
– Co?
– Wylosowałaś heksagram sieci – przypomniał. – A sieć oznacza
pułapki i zdradę. Weszliście prosto w jej sidła. Musiała wysłać pismo
do Federacji zaraz, gdy tylko Altan wymyślił podróż na tę przeklętą
górę. „Ktoś gotowy do drogi, lecz jego trop przecina się sam ze sobą”.
Przez cały czas byliście pionkami w cudzej grze.
– Nie byliśmy pionkami! – zaprotestowała Rin. – I nie udawaj, że
to przewidziałeś. – Zapłonęła gniewem. Drażnił ją pouczający ton
wieszczka, drażniło roztrząsanie przeszłych wypadków.
Zachowywał się, jakby o wszystkim wiedział z góry, jakby się wręcz
tego spodziewał, jakby od początku był mądrzejszy od Altana. – Te
twoje heksagramy nabierają sensu jedynie z perspektywy czasu.
Kiedy się je rzuca, nie pomagają w niczym. Są, kurwa, do niczego.
Chaghan ponownie zesztywniał.
– Heksagramy nie są do niczego. Widzę dzięki nim kształt świata.
Rozumiem zmienną naturę rzeczywistości. Odczytywałem na użytek
komandorów cike niezliczone heksagramy...
Prychnęła.
– I żaden z tych, które odczytałeś Altanowi, nie pozwolił
przewidzieć jego śmierci?
Ku zaskoczeniu dziewczyny Chaghan drgnął.
Wiedziała, że jest niesprawiedliwa, nie powinna rzucać oskarżeń
w sytuacji, gdy wieszczek żadną miarą nie odpowiadał za śmierć
Altana. Musiała jednak wybuchnąć, musiała obwinić kogoś innego,
nie chciała pozostać jedyną odpowiedzialną.
Nie cierpiała postawy Chaghana, sugestii, że wiedział, że
wywróżył tragedię zawczasu. Irytował ją, bo było przecież zupełnie
inaczej. Pojechali z Altanem na tę górę zupełnie w ciemno,
a wieszczek im na to pozwolił.
– Mówiłem ci – podjął. – Heksagramy nie pomagają przewidywać
przyszłych wydarzeń. Są portretami stanu świata, opisują działające
w nim energie. Bogowie Panteonu reprezentują sześćdziesiąt cztery
fundamentalne siły, a heksagramy odwzorowują ich wzajemne
sploty.
– I żaden z tych splotów nie powiedział: „Nie jedź na tę górę, bo
cię zabiją”?
– Ostrzegałem go – powiedział Chaghan półgłosem.
– Trzeba się było bardziej postarać – odparła gorzko Rin z pełną
świadomością, iż nadal oskarża chłopaka niesprawiedliwie i że robi
to wyłącznie po to, by mu dopiec. – Mogłeś powiedzieć mu wprost.
– Śmierć pojawiała się we wszystkich heksagramach Altana –
powiedział. – Nie spodziewałem się, że akurat ten będzie dotyczył
jego własnej.
Zaśmiała się w głos.
– Nie jesteś przypadkiem wieszczkiem? Czy kiedykolwiek w ogóle
wieszczysz cokolwiek przydatnego?
– Zobaczyłem Golyn Niis, czyż nie? – syknął. Zanim jednak te
słowa przebrzmiały, Chaghan wydał z siebie dziwny, zdławiony jęk,
a żal wykrzywił mu rysy.
Rin nie powiedziała na głos tego, co myśleli w tej chwili oboje – że
może gdyby nie pojechali do Golyn Niis, Altan nadal by żył. Tak
bardzo żałowała, że nie zostali w Khurdalain. Że nie porzucili
cesarstwa i nie uciekli do Zamku Nocy, pozwalając Federacji
bezkarnie plądrować kraj. Mogli przeczekać zawieruchę w górach,
bezpieczni, nieosiągalni i żywi.
Spojrzenie Chaghana tchnęło tak głębokim cierpieniem, że gniew
Rin z wolna ostygł. Ostatecznie próbował przecież ostrzec dowódcę.
I najprościej w świecie nie dał rady. Żadne z nich nie wybiłoby
Altanowi z głowy obsesyjnego pragnienia śmierci. Chaghan nie mógł
przepowiedzieć przyszłości Altana, ponieważ przyszłość nie jest
nigdzie spisana. Altan dokonywał własnych wyborów;
w Khurdalain, w Golyn Niis, a wreszcie na tamtym pomoście. Ani
Rin, ani Chaghan nie byli go w stanie powstrzymać.
– Powinienem się był domyślić – odezwał się po dłuższej chwili
wieszczek. – Mamy wroga, którego darzymy miłością.
– Co?
– Jeden z heksagramów Altana. Sprzed wielu miesięcy.
– Czyli mówił o cesarzowej – stwierdziła.
– Być może. – Chaghan zwrócił spojrzenie ku morzu.
W milczeniu przyglądali się sokołom Qary. Ptaki zataczały nad ich
głowami szerokie kręgi, jakby były przewodnikami, jakby potrafiły
zaprowadzić ludzką duszę prosto do niebios.
Rin przypomniała sobie oglądaną dawno temu paradę, kukły
przedstawiające zwierzęta z cesarskiej menażerii. Majestatycznego
qilina, ową szlachetną bestię o lwiej głowie, która pojawiała się na
niebie po śmierci wielkiego wodza.
Ciekawe, czy qilin pojawiłby się dla Altana?
Czy Altan na to zasłużył?
Odkryła, że nie umie znaleźć na te pytania odpowiedzi.
– Cesarzowa powinna być mniejszym z twoich zmartwień –
odezwał się po chwili Chaghan. – Feylen rośnie w siłę. A już
wcześniej był potężny. Mocą przewyższał niemal Altana.
Rin pomyślała o burzowej chmurze, którą widziała ponad górami.
O tych złośliwych, błękitnych oczach.
– Czego on chce?
– Kto wie? Bóg czworga wiatrów jest jednym z najbardziej
kapryśnych bytów w Panteonie. Jego nastroje są zgoła
nieprzewidywalne. Jednego dnia może być łagodną bryzą,
a nazajutrz niszczyć całe wsie. Jest w stanie zatapiać statki
i doprowadzać do upadku całe miasta. Niewykluczone, że to on
zakończy istnienie naszej krainy.
Chaghan mówił lekko, swobodnym tonem, jakby zupełnie go nie
obchodziło, że Nikan może zniknąć z mapy świata choćby i jutro. Rin
spodziewała się oskarżeń, lecz nie padło ani jedno słowo o jej winie;
pozostała jedynie obojętność, jakby ten pochodzący z Rubieży
chłopak wraz ze śmiercią Altana utracił wszelkie związki
z cesarstwem. Może tak właśnie było?
– Powstrzymamy go – powiedziała.
– Powodzenia. – Wzruszył zdawkowo ramionami. – Będziesz
musiała użyć wszystkich sił.
– Powiedz, obejmiesz teraz dowodzenie?
– Ja nie mogę. Nigdy nie mogłem. – Chaghan pokręcił głową. –
Nawet gdy byłem zastępcą Tyra, nikt nie brał mojej kandydatury
poważnie. Byłem wieszczkiem Altana, ale nie mógłbym zostać
komandorem.
– Dlaczego?
– Obcokrajowiec na czele najgroźniejszej dywizji Cesarstwa
Nikan? Mało prawdopodobne. – Zaplótł ramiona na piersi. – Nie. Ale
Altan wyznaczył następcę. Tuż zanim wyruszyliśmy do Golyn Niis.
Rin poderwała głowę. To coś nowego.
– Kogo?
Spojrzał tak, jakby nie dowierzał, że musiała zapytać.
– Ciebie – powiedział tonem zastrzeżonym dla największych
oczywistości.
Poczuła się, jakby dostała w splot słoneczny. Altan wytypował ją
na swoją następczynię. Powierzył jej swoje dziedzictwo. Spisał
rozkaz i podpisał go własną krwią jeszcze w Khurdalain.
– Jestem komandorem cike – powiedziała i natychmiast musiała te
słowa powtórzyć, by mogło do niej w pełni dotrzeć ich znaczenie.
Zrównała się pozycją z generałami służącymi możnowładcom.
Mogła rozkazywać wszystkim członkom bractwa, mogła narzucać
im swą wolę. – Dowodzę cike.
Chaghan popatrzył na Rin z ukosa. Miał posępną minę.
– Utopisz ten świat we krwi Altana, prawda?
– Odszukam i zabiję wszystkich odpowiedzialnych –
zapowiedziała. – Nie powstrzymasz mnie.
Zaniósł się suchym, ostrym śmiechem.
– Ależ nie będę nawet próbować. – Wyciągnął do dziewczyny rękę.
Uścisnęła ją. Zalana powodzią kraina i zduszone popiołem niebo
stały się świadkami paktu wieszczka i Speerytki. Porozumieli się, Rin
z Chaghanem. Teraz nie rywalizowali już o łaskę Altana. Zostali
sojusznikami, połączyły ich wspólnie popełnione zbrodnie. I musieli
też razem zabić boga. Nadać światu nową postać. Obalić cesarzową.
Związała ich przelana krew. A także własne cierpienie. Wszystko,
co ich dotąd spotkało.
Nie.
To nie tak, że ją to spotkało.
„My do niczego was nie zmuszamy” – wyszeptał jej Feniks i były to
słowa prawdziwe. Feniks, mimo całej swej mocy, nie mógł zmusić
Tearzy do posłuszeństwa. I nie mógłby zmusić Rin, ponieważ to ona
sama, całym sercem, przystała na warunki ich targu. Jiang nie miał
racji. Nie igrała z mocami, których nie umiała opanować. Bogowie
nie są groźni, bóstwa nie mają żadnej mocy z wyjątkiem tej, którą
oddawała im sama. Bogowie mogą wpływać na bieg świata jedynie
za pośrednictwem ludzi takich jak ona. Jej los nie został zapisany
w gwiazdach ani w archiwach Panteonu. Dokonywała wyborów
swobodnie i autonomicznie. I chociaż przywoływała bogów, by
wspomagali ją w walce, to oni – od początku do końca – stawali się
jej narzędziami.
Nie była bezsilną ofiarą przeznaczenia. Była ostatnią Speerytką,
komandorem cike i szamanką, która potrafiła wzywać bogów na
ziemię, by spełniali jej wolę.
I wiedziała, że już niedługo przywoła ich znowu – a wtedy dokona
czynów straszliwych.

KONIEC
Hannah Bowman jest niesamowitą agentką, redaktorką
i adwokatką. Bez niej przeżyłoby znacznie więcej postaci. Cudownie
wspominam wszystkich pracowników Liza Dawson Associates.
David Pomerico i Natasha Bardon są fantastycznie bystrymi
i pomysłowymi redaktorami, dzięki którym książka stała się
nieskończenie lepsza. Również Laura Cherkas jest redaktorką
obdarzoną sokolim wręcz wzrokiem i to ona znalazła w tekście
stanowczo zbyt wiele błędów logicznych. Dziękuję Wam wszystkim
za daną mi szansę.
Jeanne Cavelos, mój osobisty Gandalf, przekształciła mnie z osoby
lubiącej pisać w prawdziwą pisarkę. Mam nadzieję, że Elijahcorn
jest dla ciebie dobry. Kij Johnson jest genialna i kiedy dorosnę, chcę
być taka jak ona. Barbara Webb jest z kolei niesamowicie fajna
i wyluzowana (mam nadzieję, że Ethan i Nick znajdą szczęście).
Niewysychającym źródłem inspiracji i motywacji były dla mnie
pogawędki z dr. Johnem Glavinem. Dziękuję Wam wszystkim za
dodawanie mi otuchy i energii do starań, by pisać jeszcze lepiej.
Warsztaty pisarskie Odyssey, w których wzięłam udział w 2016
roku, były dla mnie najprawdziwszą fizyczną męczarnią. Tęsknię za
Wami wszystkimi! Bob, odkąd stałeś się wszechmocny, bardzo
trudno mi się z Tobą skontaktować. Huw, Jae, Jake, Marlee, Greg,
Becca, Caitlin – dzięki za wszystkie radosne chwile, wypijane
w happy hour margarity i wspólne wielokrotne oglądanie „Pacific
Rim”. Bennett: widzisz? Słowo „Scarigon” pojawiło się nareszcie
w książce. Pewnego dnia jego historia zostanie opowiedziana. P.S.
Kocham cię. Farah Naz, Linden, Pablo, Richard, Jeremy, Josh –
jesteście lśniącymi gwiazdami, największymi pomocnikami
i najlepszymi przyjaciółmi. Dziękuję, że przy mnie trwacie.
I na koniec, Mamo, Tato: kocham Was bardzo mocno. Nigdy nie
zdołam się Wam odwdzięczyć za wszystkie poświęcenia, jakich
dokonaliście, bym mogła żyć, jak żyję. Mogę jednak spróbować dać
Wam powód do dumy. My, imigranci, umiemy ciężko pracować.
COPYRIGHT © 2018 BY REBECCA KUANG
COPYRIGHT © BY Fabryka Słów sp. z o.o., LUBLIN 2020

WYDANIE I

ISBN 978-83-7964-529-9
TYTUŁ ORYGINAŁU: The Poppy War

Wszelkie prawa zastrzeżone


All rights reserved

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek
inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie,
zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach
publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WYDANIA


Eryk Górski, Robert Łakuta

TŁUMACZENIE
Grzegorz Komerski

ILUSTRACJA NA OKŁADCE
Sergei Shikin

ILUSTRACJE
Przemysław Truściński

MAPA
Paweł Zaręba

FOTOGRAFIA AUTORKI ©
Kobi C. Felton (2019)

PROJEKT OKŁADKI
Szymon Wójciak

REDAKCJA
Karolina Kacprzak

KOREKTA
Agnieszka Pawlikowska

SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ


pan@drewnianyrower.com
SPRZEDAŻ INTERNETOWA

Zamówienia hurtowe
Dressler Dublin sp. z o.o.
ul. Poznańska 91
05-850 Ożarów Mazowiecki
tel. (+ 48 22) 733 50 31/32
www.dressler.com.pl
e-mail: dystrybucja@dressler.com.pl

WYDAWNICTWO
Fabryka Słów sp. z o.o.
20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a
tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91
www.fabrykaslow.com.pl
e-mail: biuro@fabrykaslow.com.pl
www.facebook.com/fabryka
instagram.com/fabrykaslow

You might also like